Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

Page 1

KURIER #4 KULTURA

L ATO 2013 / KSIĄŻKI

BOHACZEWSKA-PETRYNA, CHMIEL, CIBOR, CZERNIGA, DĄBROWSKA-MAJEWSKA, DIDUSZKO, DIDUSZKO-ZYGLEWSKA, DOMAŃSKA, FOER, GDULA, GZYRA, JANISZEWSKI, KALINOWSKA, KASPRZAK, KŁOSOWSKI, MAJEWSKA, TOEPLITZ, Tuwim, YRSA SIGURÐARDÓTTIR

Po co czytać? Aby mieć u czytelników powodzenie, trzeba albo umrzeć, albo być obcokrajowcem, albo pisać perwersyjnie. Najlepszy zaś sposób to być zagranicznym perwersyjnym nieboszczykiem. Julian Tuwim

„Czytelnictwo w Polsce spada!”, „Polacy nie czytają”, „Grozi nam cywilizacyjna katastrofa” – słyszymy zewsząd. „Trzeba tworzyć snobizm na czytanie” – to z kolei częsta recepta na zmianę tej sytuacji. To, że czytać warto, jest w tej dyskusji oczywistością. Ale czy jest nią rzeczywiście, skoro w 2012 roku zaledwie 11 proc. osób przeczytało więcej niż 7 książek, co czyni je „czytelnikami rzeczywistymi”? Czy jeśli nie zadamy sobie pytań – Po co czytać? Jak czytać? Co czytać? – będziemy w stanie naprawdę coś zmienić? W „Kurierze Książki” zadajemy te pytania i oddajemy głos tym, którzy i które starają się na nie odpowiadać, także – a może przede wszystkim – swoimi działaniami. Po co zakładać Dyskusyjne Kluby Książki i jak w taki klub zamienić całe miasto? Jakie książki czytać z dziećmi – albo samemu, kiedy dzieci już zasną? Po co mieć w domu książki, których nigdy nie przeczytamy? Dlaczego warto zakładać biblioteki społeczne, skoro jest tyle publicznych?

ANI SKŁADZIK, ANI ŚWIĄTYNIA Puszczajcie książki w obieg – to nie myśliwskie trofea!

Maciej Gdula O domowej bibliotece często myśli się jak o szafkach na przeczytane książki. W grę wchodzą wtedy dwa powody ich składowania. Pierwszy, bardziej szlachetny: bo mogą się jeszcze komuś przydać. Drugi wiąże się z próżnością właściciela, który książki traktuje jak myśliwskie trofea, ustawiając na półkach ustrzelone Webery, Miłosze i Levi-Straussy. Alternatywą dla takiego myślenia o bibliotece jest jej fetyszyzowanie. Opowiada się o magii woluminów, zapachu kleju i farby drukarskiej, obietnicach, jakie składają czy telnikom grzbiet y i okładki. Zawsze trochę mnie mdliło od takich opowieści. To rodzaj kodu używany do odsiania inteligenckich „swoich” od chamskich „obcych”. Wolę rozumieć bibliotekę inaczej. Pracuję z książkami i oczyw iście moja perspek t y wa nie jest niewinna, jednak rezygnacja z pisania o bibliotece i mówienia o książkach tylko dlatego, że bywają wykorzystywane do budowania społecznych podziałów, byłaby pogodzeniem się z sytuacją, w której książki – a zatem także wiedza – funkcjonują jako przywilej.

W domowej bibliotece stoją książki przeczytane, ale sporo jest też tych, których nie przeczytaliśmy, a może nawet nie przeczytamy nigdy. To nie oznacza, że są zbędne. Przeciwnie – świetnie spełniają swoją funkcję. Adam Ostolsk i tł umaczy to, mówiąc ironicznie o teoremie Staniszkis– Žižka. Jadwiga Staniszkis zauważyła kiedyś, że decyzje polityków zależą od momentu, w którym przestali kupować książki. Jeśli było to w latach 90., będą neoliberałami, jeśli później – będą z kolei chętnie odchodzić od ortodoksji spod znaku Szkoły Chicago. Można sądzić, że chodzi przede wszystkim o czytanie. Dlatego potrzebny jest Slavoj Žižek, który mówi, że książka przyswajana jest także przez postawienie jej na półce. Chodzi o umieszczenie jej w zasobie wiedzy, który rzeczywiście bierzemy pod uwagę, choćby dlatego, że kupiliśmy ważną książkę. W ten sposób zachowujemy łączność z przemianami kultury. W bibliotece powinno być też miejsce dla książek „niepotrzebnych”. Takich, które odstają od naszych zainteresowań i wcale nie są ważne czy szeroko dyskutowane. Dzięki nim możemy dowiedzieć się na przykład, że

nutella jest antyimperialistyczna (Kostioukovitch), Cesarz Qin, założyciel chińskiego państwa, jest w Chinach uważany za t yrana (Seitz) albo że do przeprowadzania testów medycznych potrzebne są populacje krajów względnie bogatych (Petryna). „Niepotrzebne” książki pomagają zaradzić naturalnej skądinąd tendencji obojętnienia na złożoność świata. Półki nie tylko służą przechowywaniu książek, ale świetnie nadają się do ich przestawiania. Sam przekładam k siążki dość często, żeby ustawić obok siebie t y tuł y, które warto czy tać razem, które nawiązują do siebie i pozwalają na ciekawszą lub pełniejszą interpretacje jakiegoś zjawiska. Do tego przydają się wszystkie książki: przeczytane, przejrzane i zostawione na później. Gdyby nie znalazły się fizycznie w domowym księgozbiorze, nie mógłbym ich łączyć i opierałbym się na najbardziej oczywistych skojarzeniach. Na półkach ważne miejsce mają książki pożyczone od przyjaciół. Leżą one czasem latami jako dowód bliskiej relacji, jaka łączy nas z innymi. Gdy nie domagamy się zwrotu albo sami przetrzymujemy jakąś książkę, wysyłamy

sygnał, że mamy do siebie zaufanie, a nasze stosunki pozostają serdeczne. To działa jednak tylko w przypadku bliskich relacji. Pożyczanie znajomym to w Polsce po prostu pozbywanie się książki. Dlat ego z a m ia s t poż yc z ać , pow inniśmy puszczać k siążk i w obieg. W żywej bibliotece zawsze brakuje miejsca a jednocześnie sporo jest w niej takich książek, z którymi moglibyśmy rozstać się bez żalu. Nie trzymajmy ich po to, żeby zbierał y kurz. Warto porzucać książki na uczelniach, w szkołach i kawiarniach. Nawet na najdziwniejsze tytuły znajdą się amatorzy chętni wykorzystać je na swój sposób. Domowe biblioteki nie muszą być oznakami prestiżu i skumulowanym kapitałem kulturowym używanym w walkach społecznych. Wiele zależy od tego, w jaki sposób będziemy do nich podchodzić. Przy odpowiednim nastawieniu biblioteki mogą odegrać ważną rolę w otwieraniu nas na świat i budowaniu lepszych relacji z innymi. Maciej Gdula – socjolog związany z Krytyką Polityczną, autor książki Trzy dyskursy miłosne (2009), współautor pracy Style życia i porządek klasowy w Polsce (2012).

Dzień dobry, tutaj Tuwim. A w jakiej sprawie? ¶ Żeby opowiedzieć o sensie społecznego zaangażowania i ostrzec przed pokusą wycofania się na pozycje „strasznych mieszczan”. ¶ Żeby satyrą wybić Państwu z głowy niepotrzebny patos. ¶ Żeby przypomnieć, czym może zachwycić Łódź. ¶ Żeby wzruszyć liryką miłosną. ¶ Mało który poeta potrafił tak zgrabnie przelać na papier nasze myśli. Rozpoczęty w styczniu 2013 Rok Juliana Tuwima obchodzimy z prawdziwym entuzjazmem. ¶ TUTAJ TUWIM to projekt realizowany przez Świetlicę Krytyki Politycznej w Łodzi. więcej na www.tutajtuwim.pl

1


K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3 / P A R K K S I Ą Ż K I

CZYTANIE TO SPORT DLA BOGATYCH, NIESTETY „Jesteśmy takimi nieszkodliwymi dziwakami, ale już się wszyscy przyzwyczaili, że czytamy”

Rozmowa z Elżbietą Kalinowską, koordynatorką programu Dyskusyjnych Klubów Książki

magda majewska: W tej chwili w całej Polsce w ramach programu Instytutu Książki działa ponad tysiąc Dyskusyjnych K lu b ów K s i ą ż k i . S k ą d t e n pomysł? elżbieta kalinowska: Idea jest anglosaska. Pomysł dyskusy jnych klubów książki narodził się w latach 30. XX wieku w Wielkiej Brytanii i USA, gdzie nadal świetnie się rozwija.

Polskie kluby działają w taki sam sposób? W Stanach i w Anglii to bardzo popularna forma spędzania wolnego czasu, zwłaszcza dla kobiet. Panie chodzące do tego samego sklepu, znające się z miejsca zamieszkania czy należące do tego samego Kościoła skrzykują się, by porozmawiać o książkach. I są to przedsięwzięcia całkowicie prywatne – uczestnicy sami kupują książki, sami je wybierają i właściwie nikt nie ma na to wpływu. Jest to ruch na tyle duży i prężny, że działają strony internetowe pozwalające znaleźć najbliższy klub. Ponieważ Amerykanie bardzo często się przeprowadzają, takie strony są bardzo przydatne. Od początku mieliśmy świadomość, że w Polsce to się nie uda na taką skalę, bo zwłaszcza w mniejszych ośrodkach ludzi nie stać na to, żeby raz na miesiąc kupować książkę. Nie ma też nawyku ich k upowania. Dlatego pomyśleliśmy, że zrobimy to z pomocą bibliotek, a IK będzie dofinansowywał zakup książek przeznaczanych dla klubów. I to się sprawdza. Dodatkowym plusem jest to, że według regulaminu kupione w ramach programu książki muszą na koniec zostać przekazane na cel użyteczny publicznie, czyli biednym bibliotekom, szpitalom, więzieniom. Zasilają zatem księgozbiory najmniejszych bibliotek, które mają bardzo mało pieniędzy na zakup nowości. Czy w Polsce ludzie sami zgłaszają się do bibliotek, żeby założyć klub? W prak t yce czasami jest t ak , że skrzykuje się grupa ludzi, bo gdzieś usłyszeli o programie i mówią: „Chodźcie, zgłosimy się do biblioteki i założymy taki klub”, ale częściej to biblioteka ogłasza, że zakłada dyskusyjny klub książki i zachęca czytelników i czytelniczki do zgłaszania się.

także inne instytucje, co nas bardzo cieszy. Była to też zachęta dla „zwykłych” ludzi, żeby się spotykać i rozmawiać o książkach. Ja sama prowadzę taki prywatny k lub dla moich koleżanek . Świetnie, że nasz program stał się impulsem dla czytelników niezwiązanych z bibliotekami. Cz y w iecie, k to uczest nicz y w spotkaniach klubów? Kim jest statystyczna klubowiczka / statystyczny klubowicz? Na podstawie ankiet wypełnianych przez biblioteki wiemy, że to się właściwie nie zmienia od lat: to kobieta, w wieku 30–60 lat, wykształcenie średnie. Wielkość klubów jest różna – od pięciu do dwudziestu osób. Anglojęzyczne poradniki na temat klubów mówią, że optymalna grupa to maksymalnie 8–12 osób, żeby możliwa była prawdziwa rozmowa, ale wiem, że w Polsce bywają też kluby większe. Spotkania odbywają się średnio raz w miesiącu. Z przeprowadzonej przez nas ankiety wynika, że to jest po prostu rytuał – raz w miesiącu idę do klubu i do widzenia, nie ma mnie dla nikogo. Zadaliśmy też pytanie, jak klubowiczów postrzegają rodziny i znajomi. I bardzo często odpowiedź jest taka: „Jesteśmy takimi nieszkodliwymi dziwakami, ale już się wszyscy przyzwyczaili, że czytamy”. Mniej więcej taki właśnie jest społeczny odbiór człowieka czytającego w Polsce.

Mam wrażenie, że nasi klubowicze się rozwijają, dorast ają z nami. Ile można rozmaw iać o książce prostej, łatwej i przyjemnej? Więc sięgają po coraz ambitniejsze tytuły, bo jeśli coś nas uwiera, jest kontrowersyjne, to nawet jeśli nie do końca to rozumiemy, chcemy o tym dyskutować. A ileż można rozmawiać o romansie?! Ale od czegoś trzeba zacząć. Ale też nie ma co się łudzić: w yst arczy porów nać nak łady literatury mainstreamowej i tej bardziej ambitnej, nasz wpływ na to jest bardzo ograniczony. Mimo wszystko ja naprawdę wierzę w to, że czytelnictwo rozwija, w taki sposób, że po jakimś czasie chce się sięgnąć po coś, co będzie większym intelektualnym wyzwaniem.

Może następnym krokiem powinny być kluby dyskusyjne w szkołach? Myśleliśmy o programie integrującym biblioteki i szkoły. Lekcje biblioteczne się odbębnia, nauczyciel idzie z dziećmi do biblioteki, bo ma taki obowiązek, ale nic więcej z tego nie wynika. Może uda nam się w końcu zrealizować projekt wejścia do szkół. Problemem jest też to, że biblioteki szkolne są dramatycznie niedoinwestowane i starsze t ytuł y, dziś już nieatrakcyjne, tam po prostu są, bo zostały kupione 40 lat temu, natomiast na to, żeby kupić 15 egzemplarzy Harry’ego Pottera, nie ma pieniędzy. Więc jak nauczyciel ma prowadzić te lekcje, jeśli wie, że rodzice tej książki dziecku nie kupią, a w bibliotece jej nie ma? Mam wrażenie, że czytanie to po prostu sport dla społeczeństw bog at ych, n ies t et y. K i l k a lat temu przeprowadzono badania, z których wynikało, że 30 proc. bibliotek znajduje się w pomieszczeniach, do których w ogóle nie należałoby wchodzić, a znaczny odsetek w pomieszczeniach słabo przystosowanych do swojej funkcji. A ciągle jeszcze jest tak, że dla wójta najważniejsza jest droga, a kultura jest na ostatnim miejscu. I jeśli ma do w yboru zbudowanie drogi albo powiększenie księgozbioru, wiadomo, co wybierze.

A co czyta się w klubach? Co jest czytane, wiemy na podstawie stat yst yk, prowadzimy ranking dziesięciu najchętniej czytanych książek. W pierwszej połowie 2012 były to na przykład: Cukiernia pod Amorem Małgorzaty Gutowsk iej-Adamc z yk , Drz wi d o p i e k ł a M a r i i Nu r ow s k i e j i Marzenia i tajemnice Danut y Wałęsy. Najchętniej czytana jest literatura mainstreamowa, ale też – i widzę to coraz częściej – książki ambitne. Kluby są też odbiciem mód czytelniczych, więc ostatnio mocno obecny jest reportaż. O dziwo, rzadziej kryminał, choć są i kluby, które czytają wyłącznie kryminały. Są grupy, które czytają tylko polską literaturę… Na tym też polega sukces tego programu, że my w żaden sposób nie wpływamy na dobór lektur. Jeśli jakiś klub chce czytać wyłącznie ro- Elżbieta Kalinowska – tłumaczka, redaktorka, zastępczyni dyrektora manse, proszę bardzo. Instytutu Książki, zajmuje się promocją

Kluby książki nie działają tylko Ale po co czytać złe książki, po czytelnictwa w Polsce i polskiej literaw ramach programu IK. co promować autorów bezwar- tury za granicą, koordynuje program Dyskusyjnych Klubów Książki. To prawda. Pomysł podchwyciły tościowych czytadeł?

2

Co kilkanaście osób robi w bibliotece po godzinach jej pracy? I dlaczego zamiast spędzić ten czas na przykład z rodziną lub na odpoczynku, wolą poświęcić go literaturze? Odpowiedź jest prosta: bo tworzą Klub Dyskusji o Książce. Formuła zawsze jest taka sama. Co miesiąc „przerabiana” jest lektura polecona przed jednego z uczestników lub uczestniczek. Literackie fascynacje bywają różne, choć dominuje beletrystyka z nieco wyższej półki. Wśród proponowanych tytułów pojawiły się m.in. Postrzyżyny Bohumila Hrabala, Gra w klasy Julio Cortazara, Imię Róży Umberto Eco, Drobne szaleństwa dnia codziennego Kai Malanowskiej, Czarne oceany Jacka Dukaja czy Moment niedźwiedzia Olgi Tokarczuk. W klubie spotykają się osoby w różnym wieku, różnych profesji, kobiety i mężczyźni. Część z nich to osoby zaprzyjaźnione z założycielką grupy – bibliotekarką Magdaleną Karpińską. To o tyle istotne, że gdyby nie więzi koleżeńskie, klub pewnie by się nie zawiązał. Ale chociaż te „przyjazne dusze” do dziś stanowią trzon wspólnoty, to na spotkaniach pojawić się może każdy. Co udział w spotkaniach klubu daje jego członkom i członkiniom? Na pewno poszerza horyzonty lekturowe, ćwiczy w dyskusji i argumentacji, a przede wszystkim wywołuje emocje. Osoby rekomendujące poszczególne książki zazwyczaj potrafią swoją fascynacją zarazić pozostałych rozmówców, którzy chętnie wchodzą z nimi w spór lub dialog. Jednak chyba najważniejsze jest to, że wszyscy czytamy tę samą pozycję, często taką, po którą nie sięgnęlibyśmy w innym przypadku. Bo poza klubem dziś rzadko zdarza się, by kilka osób w tym samym czasie zainteresowała jedna książka. Z drugiej strony właśnie ta różnorodność preferencji pozwala na podzielenie się z innymi własnym światopoglądem także za pomocą literackich przeżyć, co osobiście w klubie bardzo sobie cenię. Kamila Kasprzak, Klub Krytyki Politycznej w Gnieźnie, członkini gnieźnieńskiego Klubu Dyskusji o Książce

Do klubu czytelniczego Krytyki Politycznej trafiłam przypadkiem. Koleżanka nie chciała iść sama, więc mnie namówiła. I dobrze się stało. Czytanie tzw. literatury pięknej zawsze było dla mnie czynnością samotniczą i trochę wstydliwą. W dzieciństwie było czymś z a m i a s t . Zamiast ciekawego życia, zamiast angażującej rozmowy. Z czasem gładko przeszło w preferowany sposób życia, w którym wewnętrzny wielogłos grał rolę psychoterapeuty – najlepszy patent na bezpieczne doświadczanie intensywności. Potem to życie trochę przygasło, terapia przestała działać, może przestała być potrzebna. Teraz bardziej doceniam pobudzającą moc (niekoniecznie bliskich) kontaktów międzyludzkich. Chyba głównie dlatego postanowiłam regularnie przychodzić na spotkania klubu. W końcu zamiast regularnie pić do lustra, można regularnie pić do książki, a w dodatku na tym się nie kończy. Po lekturze zwykle zasypiam, czasem zasypiam w trakcie, potem idę na spotkanie, a tam prawie zawsze dzwoni jakiś budzik. Może nie od razu go słyszę, to trudne, gdy się śpi mocno, ale w końcu coś do mnie dociera. I o to chodzi. Żeby coś dotarło, poruszyło. Niektóre książki same mi to robią. Włoskie szpilki Tulli, fragmenty Łaskawych Littella, Ciemno, prawie noc Joanny Bator (by pozostać przy tych omawianych na spotkaniach Klubu). Większość tekstów zyskuje jednak dopiero dzięki dyskusji. To, jak ludzie na nie reagują, jest dla mnie ciekawsze i ważniejsze niż same książki. Z myślą o przyszłej rozmowie czytam uważniej, bardziej refleksyjnie. Bywa, że jestem zła na siebie za krytykanctwo – pastwię się nad słabą formą, a potem żałuję, bo to raczej jałowe. Lubię być zaskakiwana tym, co inni dostrzegli, odmiennością spojrzenia. To się później przypomina w innych kontekstach, przy innych lekturach. Teoretycznie można by z rozmawiać o książkach gdziekolwiek – mam przecież znajomych, którzy czytają. Kłopot w tym, że żyjemy w rozproszeniu, a gdy się spotykamy, w zależności od okoliczności i charakteru znajomości górę biorą opowieści o porażkach i sukcesach, zwierzenia, problemy, interesy albo relaksująca głupawka. DKK to umówione terminy, wyznaczone lektury, gwarantowane towarzystwo osób nieobojętnych. To uporządkowanie tworzy przestrzeń, w której grupa osób i książka generują twórczy nieporządek. Małgośka Chmiel, uczestniczka spotkań Klubu Czytelniczego KP


elementy identyfikacji akcji Warszawa Czyta

P A R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3

Jedno miasto, jedna książka, setki czytających Ola Toeplitz, Magda Majewska

Czy można zamienić całe miasto w dyskusyjny klub książki? W 1998 rok na taki, wydawałoby się, szalony pomysł wpadła Nancy Pearl, bibliotekarka, późniejsza autorka best sellerów poświęconych czy taniu. Zainicjowała akcję If All of Seattle Read the Same Book (Gdyby całe Seattle przeczy tało tę samą książkę). Sukces akcji zainspirował kolejne miasta i tak narodził się program One Book, One City (Jedna książka, jedno miasto), w którym całe miasto dyskutuje o jednej książce. Dziś akcja obejmuje setki miast – nie tylko w USA, ale także w Kanadzie, Australii i Wielkiej Brytanii. Akcja One Book, One City odbywa się głównie w bibliotekach publicznych, księgarniach, ale też w centrach kultury i na uniwersytetach. Wokół wybranego tytułu organizuje się dyskusje w klubach czytelniczych, publiczne czytanie fragmentów, spotkania z autorem lub autorką, ale też z ekspertami specjalizującymi się w tematyce książki (na przykład z lokalnym policjantem, gdy

czytany jest kryminał). Biblioteki publiczne – zwykle główny organizator akcji – przygotowują też specjalne publikacje dla uczestników. Czytelnicy mogą w nich znaleźć cytaty z powieści, czasem także fotosy z jej ekranizacji, tło historyczne, biogramy autorów, wywiady, propozycje zagadnień do dyskusji czy sugestie dalszych lektur. Rozmiary akcji bywają różne – i właśnie opcja dostosowania ich do możliwości danego miasta stanowi jedną z jej zalet. I tak akcja One Book, One Chicago odby wa się dwa razy do roku i obejmuje liczne wydarzenia w 79 filiach chicagowskiej Biblioteki Publicznej, księgarniach i inst ytucjach miejskich. Ogłoszenie książki wytypowanej na daną edycję jest każdorazowo niecierpliwie wyczekiwane, a lokalne księgarnie odnotowują nawet 300-procentow y wzrost sprzedaż y w ybranego t y t uł u. Znacznie bardziej typowe są jednak przedsięwzięcia realizowane z mniejszym rozmachem. W publicznej bibliotece w Greenwood

Program One Book, One City narodził się w 1998 roku w Seattle, dziś akcja obejmuje setki miast – nie tylko w USA, ale także w Kanadzie, Australii i Wielkiej Brytanii. Na czym polega pomysł, dzięki któremu udało się przyciągnąć do bibliotek wielu nowych czytelników i czytelniczek?

na przedmieściach Indianapolis odbywa się na przykład jedno wydarzenie tygodniowo, przez półtora miesiąca. Ta skala pozwala utrzymać zaangażowanie lokalnej społeczności i jest do udźwignięcia dla niewielkiego personelu miejscowej biblioteki. Ja k i jes t cel c a łej zabaw y? Pierwszy i podstawowy to zdobycie nowych czytelników i przyciągnięcie ludzi do lokalnych bibliotek. Chodzi także o rozwijanie umiejętności lektury zaangażowanej, pogłębionej. Czy to wszystk o? S a m a p omy s ł o d awc z y n i ostrzega przed wiązaniem z tym przedsięwzięciem zbyt dużych oczekiwań, wykraczających poza jego podstawową funkcję: „Należy pamiętać, że to akcja biblioteczna, a nie ćwiczenia z postawy obywatelskiej czy lekarstwo na podziały rasowe. Tu chodzi o literaturę” – stwierdziła Pearl. Jednak inni widzą w inicjatywie One Book, One City znakomite narzędzie integrowania miejskiej społeczności. „Dyskusje o książkach st warzają czy telnikom możliwość nawiązy wania głębszych

kontaktów i lepszego poznania s ą siadów ” – koment uje Bet h Dempsey w „Library Journal”. Organizacja zbiorowego miejsk ie go c z y t a n i a t o p ow a ż ne wyzwanie logistyczne. Pomocą może służyć specjalny przewodnik stworzony przez American L ibr a r y O r g a n i z at ion . Je d n ą z najtrudniejszych kwestii jest niewąt pliw ie w ybór odpowiedniej książki, w y wołującej emocje i pobudzającej do dysk u s ji . Or g a n i z at or z y z w y k le szukają książek poruszających tematy, które mogą dotyczyć każdego. Biblioteka w Greensboro w Pó ł nocnej K arolinie w ybór Lekcji przed egzekucją Ernesta J. Gainesa uzasadniała t ym, że pozycja ta może służyć jako doskonał y punkt w yjścia do rozmow y o takich uniwersalnych kwestiach, jak śmierć, edukacja, religia, rasizm, sprawiedliwość, miłość, rodzina i wiara. Dobrze, żeby lektura nie była zbyt trudna, trzeba też pamiętać o tym, żeby książka była dostępna na rynku w wystarczającej ilości, w przystępnej cenie oraz, jak podkreśla

ALO, w alfabecie Braille’a i w formacie audio. Świetnie sprawdzają się pozycje napisane przez autora czy autorkę pochodzących z danego miasta. Zastanawiając się nad zaproszeniem autora, warto wziąć pod uwagę prozaiczną, ale ważną kwestię: czy lubi spotykać się z czytelnikami. Książki zazwyczaj typowane są przez organizatorów, choć zdarzają się też miasta, jak Missouri, gdzie wybieranie wspólnej lektury przez mieszkańców stało się istotną częścią całej akcji. Jednym z najczęściej wybieranych tytułów jest Zabić drozda Harper Lee, ale rozrzut jest naprawdę szeroki: od Samolubnego genu Richarda Dawkinsa po powieść graficzną Marjane Satrapi Persepolis . Zdarza się jednak, że nie udaje się dokonać wyboru. Chyba najbardziej spektakularna sytuacja tego typu miała miejsce w 2002 roku w Nowym Yorku. Dziennikarze kpili wtedy nawet, że w przypadku tego miasta akcja powinna nazywać się One City, One Book, Zero Chance.

3


K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3 / P A R K K S I Ą Ż K I

Poczytaj mi, mamo! Rozmowa z psycholożką Anetą Bohaczeską-Petryną A gat a Diduszko-Zyg lewsk a: Niedawno ukazała się Pierwsza książka mojego dziecka – sponsorowana i promowana przez Ministerstwo Kultury. Wzbudziła bardzo dużo kontrowersji. Środowisko ludzi związanych z literaturą dziecięcą wysłało list otwarty do ministra kultury w sprawie standardów, które powinny być przestrzegane przy tworzeniu tego rodzaju publikacji. Pani nazwisko widnieje pod listem do ministra wśród kilkudziesięciu innych. Co jako psycholożka zajmująca się także zawodowo literaturą dla dzieci sądzi pani o tej publikacji? Aneta Bohaczewska-Petryna: Pierwsza książka mojego dziecka zawiera wiele elementów, których bym sobie w takim wydawnictwie życzyła i z jakich korzystam lub jakie polecam rodzicom moich mał ych pacjentów. Mam jednak poczucie, że wszystko to zostało upchnięte na siłę w niewielkiej objętościowo książce i do tego w byle jakiej formie. Wiersze umieszczone w książce (poza pozycjami z kanonu) wydają się napisane na siłę, na kolanie. Autorkę tych tekstów naprawdę stać na

więcej. Tematyka tekstów została dobrana odpowiednio, ale jakość w ierszy mnie nie przekonuje. Strona graficzna jest nieciekawa, nawet te ilustracje, które są lepsze, giną w niestarannie skomponowanej całości. Bardzo brakuje mi też zróżnicowania ilustracji.

Jak pani zdaniem powinna wyglądać idealna „pierwsza książka”? Czy istnieją jakieś dobre wzorce? Joanna Papuzińska wprowadziła pojęcie „księgi domowej” – antologii przygotowanej przez fachowców, zbioru starannie dobranych utworów zgromadzonych w jednym, koniecznie pokaźnym tomie. Miała ona zwalniać niezorientowanych rodziców od konieczności wybierania odpowiednich tematów i autorów. Według prof. Papuzińskiej księga ta miała prezentować nie tylko różne formy czy tematykę utworów dla dzieci, ale także najważniejszych twórców. Dzięki temu mogła zapoznać rodziców z różnorodnością panującą w obszarze książki dla dzieci oraz mogła stanowić pewnego rodzaju wzorzec. Pokaźny rozmiar tomu miał w zbudzać

Uzależnić dzieci od książek Rozmowa z Rafałem Czernigą, właścicielem księgarni Atena w Kamiennej Górze A gat a Diduszko-Zyg lewsk a: Dlac zego pa ńsk im zdaniem w Polsce tak mało osób czyta? Cz y to problem ekonomiczny: ludzi po prostu nie stać na książki, a państwo oszczędza na bibliotekach? A może przyczyna tej sytuacji leży zupełnie gdzie indziej? Rafał Czerniga: Ludzie przestali masowo czytać książki, bo pojawiła się rozrywka łatwiejsza i tańsza. Dawniej przy dwóch programach w TV książka była głównym oknem na świat. Później programów pojawiły się dziesiątki, a do tego coraz popularniejszy internet. Jednocześnie nie zrobiono nic w obronie książki, rzucono ją na pastwę wolnego rynku i pozwolono na bezsensowny wzrost cen. Do tego czy telnict wem ktoś musi c złow iek a za ra zić . Najczęściej odbywa się to w domu rod zinny m, daw niej rów nież

4

w szkołach. Obecnie w szkołach ogranicza się czytanie. Dzieci najczęściej zmusza się do czytania lektur nudnych, a samo „przerabianie książki” na lekcjach ogranicza się do minimum. Dzieciom proponuje się czytanie fragmentów albo obejrzenie adaptacji filmowej lektury (!). Dlatego dzieci najczęściej ze szkół wynoszą opinię, że książki są nudne i czyta się je za karę. Podam jeszcze dwa przykłady „promocji czytelnictwa” w placówkach oświatowych. Na Mikołaja w przedszkolu dawano paczuszki. Dzieci dostały tyle czekolady, że niektóre nią wymiotowały po drodze do domu, za to w paczkach nie było ani jednej książeczki. W podstawówce zorganizowano międzyszkolny konkurs oratorski na temat „Czy warto czytać książki?”. W nagrodę najlepsi dostali maskotki i oczywiście ani

Bawmy się książką!

czytania nowym pokoleniom? Z doświadczenia własnego oraz wiedzy na temat tego, jak radzą sobie rodzice, wiem, że nie należy czekać, aż dziecko samo zainteresuje się książką, tylko traktować ją od początku jak stały element „wyposażenia” dziecka. Dziecko powinno być otoczone odpowiednimi książkami, mieć je zawsze pod ręką. Wtedy – nawet jeśli odmawia, gdy rodzic proponuje wspólne oglądanie czy czytanie – jest szansa, że w końcu samo po książkę sięgnie. „Pierwsza książka dziecka” ma więc w ymiar symboliczny. Nie w yst arcz y jedna. K sią żk i powinny być dla dziecka atrakcyjne, rodzic musi być świadomy tego, jakie podobają się jego dziecku. Co nie oznacza, że nie należy eksperymentować i zaskakiwać dziecka odmiennymi propozycjami. Ocz y w iście mów ię t u o s ytuacji, gdy rodzice chcą rozwijać w dziecku naw yk czytania. Sprawa jest bardziej skomplikowana, gdy rodzice takiej potrzeby nie mają. Wtedy powinno Co można zrobić, żeby sku- zadziałać państwo. I to nie na potecznie przekazy wać naw yk ziomie szkoły, ale wcześniej. zainteresowanie i szacunek dziecka. „Księga domowa” miała towarzyszyć dziecku od pierwszych chwil życia do kilku lat. Pomysł takiego tomu bardzo mi się podoba, ale nie znam współczesnych wydań takich antologii. Moje dzieci bardzo chętnie korzystały z wypożyczonego z biblioteki naprawdę ogromnego tomu Kolorowy świat, pod redakcją Celiny Żmihorskiej, który został wydany w latach 60.! Nie było to jednak dzieło, które można by dać do rąk malutkiemu dziecku. A zapewnienie już kilkumiesięcznemu maluchowi możliwości zabawy książką może być początkiem długiej i intensywnej przyjaźni z literaturą. Moja idealna „pierwsza książka” to niestety nie jest jedna pozycja, ale raczej zestaw różnego rodzaju książek i quasi-książek odpowiednich na różnych etapach bardzo intensywnego rozwoju w pierwszych kilkunastu miesiącach życia dziecka. Pozycje takie istnieją na rynku, często proponuję je rodzicom dzieci, którymi się opiekuję.

jednej książki! Takie przykłady można niestety mnożyć. Rodzice tłumaczą się cenami, kryzysem, brakiem czasu, ale jakie wytłumaczenia mają szkoły i przedszkola? Rozdziały zamiast całej lektury, film zamiast książki, czekolada zamiast bajki, maskotka w nagrodę za argumentowanie, że warto czytać książki? Jeśli chodzi o promocję czytelnictwa, to mamy w kalendarzu całą masę różnych świąt związanych z książkami. Dni urodzin i śmierci autorów, daty wydań ważnych dzieł, dzień książki, dzień poezji, dzień książki dla dzieci, dzień bibliotek, dzień przytulania bibliotekarzy, tydzień głośnego czytania, tydzień bibliotek, urodziny książkowego misia, itd. Nie ma w Polsce ani jednej organizacji, która by aktywnie takie święta promowała i zachęcała do ich obchodzenia. G dy cokolw iek or g a n i z uję, najtrudniejszym do przełknięcia kosztem jest sama promocja wydarzenia. Gdy mam drukować plakaty, od razu przeliczam to sobie na książeczki dla dzieci. A wystarczyłoby, żeby jakaś organizacja wzięła na siebie systemowo przypominanie wszystkim o takich akcjach. Tymczasem ani jedno wydawnictwo czy organizacja nawet nie zaznaczyły tych świąt w swoich kalendarzach!

Z ok a z ji Ś w i at owe g o D n i a K s i ą ż k i i P r aw Aut or sk ic h zor g a n i zow a ł pa n K a m iennogórsk ie Spotkania z Literaturą obfitujące w atrakcje czytelnicze: wystawy, warsztaty, kiermasze, lekcje biblioteczne, spotkania z autorami. W pańskiej księgarni dzieci mogły kupować książeczki po złotówce. Jak to wszystko się udało? Wielkość i liczba wydarzeń mnie również zaskoczyła [śmiech]. Po zeszłorocznym sukcesie planowałem, że w tym roku odbędzie się coś większego, ale nie myślałem, że aż tak… Gościliśmy 30 autorów oraz przedstawicieli dwóch wydawnictw. Odbyło się prawie 30 różnych spotkań w których udział wzięło ponad 1500 osób (może i 2000), głównie dzieci. W niektórych mediach Kamienną Górę nazwano Ogólnopolską Stolicą Książki. Udało się to głównie dzięki wsparciu sponsorów oraz dzięki samym pisarzom. Praktycznie gdziekolwiek napisałem, wszędzie odpowiedź była podobna: „Z chęcią pomożemy, na jaki adres wysłać paczkę?”. Czy t ak a c yk liczna impreza może trwale wpłynąć na zwięks z e n i e l i c z b y c z y t e l n i k ów wśród Polaków? Zdecydowanie tak. Przynajmniej u nas takie efekty widać. To, że

Przedszkola powinny być zobligowane do posiadania atrakcyjnej i dostępnej dla dzieci biblioteczki. Codzienne czytanie przez nauczycielkę może rozbudzić w dzieciach zainteresowanie książką. Coraz częściej działania podejmują także publiczne biblioteki – odwiedzają przedszkola i zapraszają dzieci do siebie. Z kolei przedszkola coraz częściej zachęcają rodziców do współpracy – rodzice mają wyznaczone dni, gdy to oni czytają przedszkolakom. Nie wiem jednak, czy takie oddolne działania odniosą skutek przy nikłym, niewystarczającym zainteresowaniu tematem, które prezentują instytucje związane z kulturą czy edukacją oraz media państwowe. Projekt Pierwsza książka mojego dziecka mógłby być początkiem dalszych sensownych działań na tym polu. Mam jednak poczucie, że temat został potraktowany bez należytej uwagi.

A net a Bohaczewsk a-Pet r y na – psycholożka pracująca w Ośrodku Wczesnej Interwencji z najmłodszymi dziećmi i ich rodzicami, współpracuje z kwartalnikiem „Ryms”.

o książce się mówi, organizuje w ydarzenia, pisze w gazetach, pokazuje w telewizji, sprawia, ż e k s i ą ż k a s t aje s ię mo d n a . Ludzie częściej po nią sięgają, a już na pewno dużo częściej kupują książki dzieciom. Do tego przy różnych okazjach, na które trzeba kupić prezent, książka jest częściej wybierana właśnie dlatego, że wokół niej dużo się dzieje. Dorośli kierując się modą, może czasami tylko książkę kupią i wstawią na półkę, ale najważniejsze, że dzieci częściej dostają książeczki i później same częściej się ich domagają i chcą je czytać. Może to przycichnie w okresie dojrzewania, ale ślad pozostanie i taka osoba prędzej czy później po książki znowu sięgnie. Dlatego za najważniejsze w tych wszystkich akcjach uważam właśnie uzależnianie dzieci od książek. Bo książki uzależniają, a młode umysły są na to najbardziej podatne. Od 60 lat kamiennogórzanie przyprowadzają do tej księgarni swoje dzieci, później te dzieci przyprowadzają swoje dzieci. Nie chcemy, aby to się skończyło. Jeśli za 20 lat mamy w księgarni obsługiwać również młode pokolenie, to musimy o dzieci zawalczyć już teraz, bo na szkoły czy większość rodziców nie ma co liczyć.


P A R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3

Poczytaj mi, tato! DO CZYTANIA, GDY DZIECI ZASNĄ Krzysztof Cibor G łów n i boh at er ow ie k s i ą ż k i Sylvii Vanden Heede to mieszkająca na odludziu para z pewnym już stażem i bagażem słabości. On jest trochę megalomańskim pantof larzem, ona lek ko sfrustrowaną, przepracowaną gospodynią z niewypowiedzianymi ambicjami. Kochają się tak, jak wypada i można w ich sytuacji, choć ich odmienne pochodzenie sprawia, że mogliby się nienaw idzić. Codziennie spot yk ają się z neurot ycznym sąsiadem, mieszkającym samotnie, dopóki w jego życiu nie pojawi się m a leń k i p o d r z ut ek , k t ór e go z ac z y na w ychow y wać z bez-

warunkową matczyną (czasem wręcz zbyt zaborczą) miłością. Akcja toczy się powoli, rytmem wyznaczanym kolejnymi porami roku, aż w życiu bohaterów pojawi się kobieta z miasta, która opuściła męża i postanowiła szukać spokoju w lesie. Partner głównej bohaterki i jej sąsiad tracą głowę dla uciekinierki, co w samej bohaterce wywoła z jednej strony poczucie niższości, z drugiej jednak – przyczyni się do ostatecznej decyzji o zmianie życia. Lub może inaczej. Felek to lis, a Tola to zając. Kochają się, choć czasem się kłócą. On ciągle je, choć twierdzi, że nie jest gruby. Ona wiele mu wybacza, dużo gotuje, choć tego nie lubi. Puchacz Henio bywa naburmuszony, ale zupełnie się zmienia, gdy znajduje pod drzwiami jajko i zaczyna je

z oddaniem wysiadywać. Zimą do lasu przybywa wiewiórka Kitka, która nie mogła wytrzymać hałasu w mieście. Henio i Felek zakochują się w niej, przez co Tola staje się smutna i zła. Jednak Felek i Tola to nie jest kolejny przyk ład podwójnego kodowania – książki dla dzieci, w k tórej dorośli znajdą alternatywną historię dla siebie. To książka, która – choć na każdej stronie tryska radosnym dowcipem – traktuje dzieci poważnie i opowiada im prawdziwe dorosłe historie. Ich bohaterowie różnią się od nas właściwie jedynie futrem. I może jeszcze tym, że ostatecznie zawsze znajdują dobre zakończenia. Henio uwalnia się od swojej macierzyńskiej obsesji, jego pasierb Pip okazuje się dość samodzielnym (choć raczej

FANFANIK, MURMUREK, MINIONEK I PUPUSIEŃKA Wojciech Diduszko Przyjemności płynących z czytania jest wiele i gdzieś z pewnością istnieje ich szczegółowa klasyfikacja. Gdzie jest wydra? eksploruje dwie z nich: samodzielne wybieranie swojej drogi przez lekturę, bo książki nie trzeba czytać po kolei, i delektowanie się słowami z przeszłości. Akcja książki toczy się w wilanowskim pałacu, a mali czytelnicy i czytelniczki zostają zaproszeni do swoistej gry. Królowi Janowi III Sobieskiemu ginie ukochana wydra. Samopoczucie monarchy jest zagrożone, bo jest bardzo związany ze swoją pupilką. Z pomocą przychodzą mu jego dzieci – Fanfanik, Murmurek, Minionek i Pupusieńka. Po krótkiej naradzie rozbiegają się po wilanowskim pałacu i ot aczając ych go włościach. Mały czytelnik musi wybrać, za którym z nich podążyć. Towarzysząc swemu bohaterowi,

ILE MOGĄ ZNIEŚĆ DZIECI? Dariusz Gzyra Książka Dlatego nie jemy zwierząt amerykańskiej pisarki i ilustratorki Ruby Roth pokazuje to, czego dziecięca literatura w Polsce dot ąd nie pok a z y wał a . Mów i o realiach hodowli, jej wpływie na środowisko i o zagrożonych gatunkach. Pokazane są emocje z w ier z ąt w ykor z ys t y w a nych przez ludzi. Odsłaniane jest połączenie pomiędzy nimi a talerzem. Wszystko to za pomocą rysunków, które raczej trudno uznać

za drastyczne, a także krótkich, trafiających w sedno tekstów. Książka nie przeraża, ale porusza. I mówi prawdę, chociaż jest ona trudna nawet dla dorosłych. Po wydaniu Dlatego nie jemy z w ier ząt w St a n ac h Zje d no czonych, a także wydaniu kolejnej książki dla dzieci – Vegan is Love – autorka stała się niemal celebrytką. Udzielała wywiadów dla głównych stacji telewizyjnych, recenzje pojawiły się w opiniotwórczych gazetach. Musiała także odpierać krytykę – bo przecież „dzieci mogą przeżyć szok” i „nie są gotowe” na empatię ze zwierzęcymi ofiarami dorosłych. To,

w ycofany m) chłopcem, K it ka, z lekkim tylko fochem, wraca do Rudiego, a Tola i Felek skutecznie renegocjują swój partnerski układ i z radością odnajdują się w nienormatywnym podziale ról płciowych. Dodatkowy atut książki to duże litery, proste zdania, zabawne ilustracje i krótkie rozdziały, co sprawia, że jest ona idealną lekturą dla dzieci uczących się czytać. Oznacza to, że nie musicie czytać książki dziecku. Poradzi sobie. A wy ją przeczytacie, jak już będzie spało. Sylvia Vanden Heede, Felek i Tola, ilustracje: Thé Tjong-Khing, przeł. Jadwiga Jędryas, Wydawnictwo Dwie Siostry 2011

wraz z nim decyduje o kolejnych et apach śledzt wa – czy lepiej udać się do pomarańczarni, czy do domu ogrodnika? Czy wydra ukryła się w studni, czy w królewskich spiżarniach skrywających pyszne tajemnice? A może w wypełnionym wykwintnymi strojami (ale nie tylko!) kufrze królowej Marysieńki? Każdy wybór następnego kroku bohatera przynosi kolejne słowa, których dziecko może posmakować – jeżeli nie rozumie ich sensu, z pomocą przyjdą mu krótkie przypisy. Wydra to podróż w przeszłość języka także dla rodziców – bo kiedy ostatnio zdarzyło się wam użyć w życiu codziennym takich słów, jak antykamera, żupan, misiura, szyszak, sekretarzyk, fraucymer, ulipek (mniam!), melchmus czy blamaż… Anne Fadiman, autorka Ex librisu, biblii moli książkow ych, wspominała ulubioną rodzinną grę w znajdywanie słów, które w yszł y już z obiegu. Z pewnością doceniłaby wiedzę płynącą z tej książki, bo Gdzie jest wydra? to oprócz zapomnianych słów

również wyjęty z Paska ożywiony opis ukrytych w mroku dziejów obrazów – buszujące po pałacu dzieci co rusz natykają się na karety zdobione w morskie stwory, tkaniny na ścianach, francuskich kucharzy przyrządzających kapłony, przypałacowe groty, królewsk ie st aw y, w ys t rojonych szlachciców, tańce przy violi da gamba i fagotach. Poszukiwanie wydry to przy okazji historyczna wycieczka po wilanowskim pałacu, bo nic, nawet sama ulubienica monarchy, nie jest tu zmyślone. Choć mieszkam w Warszawie od urodzenia, to w Wilanowie byłem raz – w zamierzchłej podstawówce. Gdy zamknąłem książkę i spojrzałem na zasłuchaną 6-letnią córkę, już wiedziałem, dokąd pojedziemy następnego dnia na kolejną z naszych miejskich wypraw. Dorota Sidor, Gdzie jest wydra? czyli śledztwo w Wilanowie, ilustracje Aleksandra i Daniel Mizielińscy, Wydawnictwo Dwie Siostry 2013

że nie tylko psy i koty mają uczucia, które warto brać pod uwagę, może być niebezpieczne. Być może bowiem sceptyczni dorośli mniej boją się o dzieci, które mogłyby doznać uszczerbku po kontakcie z rysunkami świń i krów pokazanych inaczej niż dotychczas, a bardziej o siebie. Boją się trudnych dziecięcych pytań, które wyprowadzają z równowagi. I pozbawiają wygody. Ruby Roth, Dlatego nie jemy zwierząt, przeł. Marta Mikita, Wydawnictwo Cień Kształtu 2013

5


K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3 / P A R K K S I Ą Ż K I

FESTIWAL LITERACKI SOPOT 16–20 sierpnia 2013

FESTIWAL LITERACKI SOPOT

SOPOT PARKIEM KSIĄŻKI

W dniach 16–20 sierpnia 2013 odbędzie się druga edycja Międzynarodowego Festiwalu Literacki Sopot. W tym roku tematem wiodącym festiwalu będzie literatura skandynawska i islandzka, a główny akcent zostanie położony na literaturę dla dzieci i kryminał. Na festiwalu gościć będą m.in. Yrsa Sigurðardottir, Christer Mjaset, Mariusz Czubaj i Marek Krajewski. Przez cały czas trwania festiwalu odbywać się będą targi książki, warsztaty dla dzieci i dorosłych, działania teatralne, mobilne czytelnie, plenerowa strefa czytania oraz prezentacja filmów inspirowanych literaturą skandynawską. W programie festiwalu znajdą się także spotkania z książką historyczną, warsztaty reportażu prowadzone przez najlepszych polskich autorów, spotkania z autorami i autorkami nominowanymi do Literackiej Nagrody Nike.

Park Książki to letnia czytelnia przy plaży, w Parku Północnym, w której odbędzie się wiele wydarzeń zachęcających do codziennego kontaktu z książką. Weekendy z lekturą zaczną się 7 lipca przed Zatoką Sztuki i potrwają aż do zakończenia sopockiego festiwalu literackiego.

PIERWSZA EDYCJA FESTIWALU (2012) poświęcona była reportażowi. W Sopocie zjawiła się czołówka polskich reporterów: Wojciech Jagielski, Mariusz Szczygieł, Wojciech Tochman, Jacek Hugo-Bader, Filip Springer, Lidia Ostałowska i Ewa Winnicka. W ramach spotkań z reportażem zorganizowane zostały również warsztaty pod hasłem „Wszyscy o wszystkim mało wiemy”. Uczestnicy festiwalu mieli również okazję spotkać się z laureatami oraz pisarzami nominowanych do Nagrody Literackiej Nike, między innymi z Małgorzatą Szejnert, Andrzejem Stasiukiem, Joanną Bator i Andrzejem Franaszkiem. Festiwalowi towarzyszyły też wydarzenia z pogranicza literatury oraz innych dziedzin sztuki.

6

Trójmiejska Krytyka Polityczna, która organizuje sopocki Park Książki, zaprasza dzieci do udziału w warsztatach Fabryka książki, poświęconych ważnym kwestiom społecznym. W tworzonych przez siebie książkach dzieci opowiedzą o współpracy, wspólnocie czy empatii. Tematy te będą podejmowane między innymi dzięki głośnemu czytaniu książki Współpraca. Przewodnik dla dzieci, której współautorką jest Janina Ochojska. Głośnego czytania najmłodszym podejmą się gospodarze miejsc, w których zagości Park Książki. Dzieci będą też mogły wziąć udział w lekcjach angielskiego oraz warsztatach ilustrowania książek. Letnia czytelnia to również propozycje dla dorosłych: bogata biblioteka lektur, które można zabrać ze sobą na plażę, przeglądy prasy i spotkania literackie. Gościem pierwszego Parku Książki, 7 lipca, będzie Maciej Pisuk, scenarzysta, pisarz, fotograf, autor scenariusza głośnego filmu Jesteś Bogiem, historii Paktofoniki, opublikowanej przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Wspólnie z mieszkańcami i mieszkankami Sopotu chcemy stworzyć kanon sopockich lektur. Zachęcamy do spisania tytułów książek ważnych i wartych przeczytania – mówi Maria Klaman, szefowa Świetlicy Krytyki Politycznej w Trójmieście. – Dzięki wspólnemu spisywaniu tytułów powstanie regał z kanonem sopockich lektur, poznamy książki kształtujące świadomość użytkowników miasta” – dodaje. Efekt zaprezentowany zostanie podczas festiwalu Literacki Sopot w dniach 16–20 sierpnia. Wtedy też w Parku Książki odbędzie się najwięcej debat, spotkań autorskich, a także dyskusji skupionych wokół mediów elektronicznych i praw autorskich. W odpowiedzi na dynamiczne zmiany zachodzące w nowych mediach, w dostępie do informacji oraz do elektronicznych dóbr kultury zaplanowana została debata z ekspertami i edukatorkami medialnymi. Podczas festiwalu, którego wiodącym tematem jest w tym roku Skandynawia, premierę będą miały również trzy e-booki Wydawnictwa Krytyki Politycznej poświęcone tematyce skandynawskiej – przewodniki nieturystyczne po Szwecji, Norwegii i Islandii. We wszystkie niedziele lipca Park Książki zlokalizowany będzie przed Zatoką Sztuki. Przez trzy soboty pierwszego miesiąca wakacji zapraszamy dodatkowo do mobilnego Parku Książki: 13 lipca letnia czytelnia przemieści się na osiedle Brodwino, 20 lipca przyjedzie ze slamem poetyckim do Opery Leśnej, a wędrówkę zakończy 27 lipca w Centrum Żeglarstwa i Ratownictwa przy plaży. Gościem slamu poetyckiego w Operze Leśnej będzie Jaś Kapela, prozaik i felietonista związany z Krytyką Polityczną, a spotkanie poprowadzi gdański poeta Wojciech Boros. Do relaksu z książką na leżaku lub na kocu w sopockim Parku Północnym przy plaży będzie można włączyć się przez siedem wakacyjnych weekendów, w godz. 12–18. Podczas trwania Festiwalu Literackiego lektury w letniej czytelni będą dostępne od południa do godziny 20.


P A R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3

Yrsa Sigurðardóttir

Wieczór był lodowaty i Brynjar szczelniej otulił się kurtką. Teraz obserwował starsze małżeństwo prowadzące za rękę małą dziewczynkę. Byli na molo. Tuż za nimi kuśtykał o kulach młody mężczyzna, który wydał mu się dziwny. Brynjar rzucił okiem na zegarek. Zbliżała się północ. Nie miał dzieci, ale wiedział, że to zupełnie nietypowa pora na spacer dla dwulatki. Może zamierzali zrobić to samo co on: mimo zimna przyszli zobaczyć słynny jacht, którego spodziewano się lada moment. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej był pewien, że chcieli powitać kogoś z załogi lub któregoś z pasażerów. Nie chciał tak bezczynnie stać, w ięc podszedł do niew ielk iej furgonetki należącej do urzędu celnego. Samochód wjechał na teren portu pół godziny wcześniej i zatrzymał się w miejscu, skąd roztaczał się widok na całą przystań. Może celnicy zaproszą go do środka, żeby się ogrzał. Zapukał w szybę kierowcy i zdziwił się, w idząc, że w aucie siedzi ich trzech. Zazwyczaj był tylko jeden, najwyżej dwóch. Opuszczana szyba zgrzytnęła, pewnie do mechanizmu dostało się trochę piasku. – Dobry wieczór – powiedział Brynjar. – Dobry – odrzekł mężczyzna za kierownicą. Pozostali z uwagą obserwowali port. – Jesteście tu w związku z tym jachtem? – zapytał Brynjar i od razu pożałował, że do nich podszedł, st racił też nadzieję, że wpuszczą go do środka. – Tak . – K ierowca odwrócił wzrok od Brynjara i zaczął się gapić na portową przystań. – Nie przyjechaliśmy tu dla pięknych widoków. – A le d lac zego jes t wa s a ż trzech? – Z ust Brynjara wydobywały się obłoczki pary. Mężczyźni nie zwracali na niego uwagi. – Bo coś jest nie tak. Mamy nadzieję, że to nic poważnego, ale kazali nam tu czekać. – Kierowca zapiął kurtkę pod samą szyję. – Ci z jachtu nie reagowali na wezwania przez radio. Może zepsuł im się sprzęt, nigdy nie wiadomo… Brynjar wskazał na ludzi czekających na molo. Starszy pan wziął dziecko na ręce, a mężczyzna o kulach oparł się o poler do cumowania łodzi. – Myślę, że chcą powitać załogę. Może podejdę i się dowiem? – zaproponował. – Jak pan chce. – Najwidoczniej kierowcy było wszystko jedno, co zrobi Brynjar, byle tylko przestał zawracać mu głowę. – Raczej

nie przyszli tu po odbiór kontrabandy. To pewnie krewni kogoś z załogi… Brynjar cofnął rękę z okna i stanął prosto. – Przejdę się tam. Co mi szkodzi. Na pożegnanie usłyszał tylko zgrzyt zasuwanej szyby. Postawił kołnierz. Myślał, że celnicy, choć nie mogli go zaprosić do ciepłego auta, będą nieco sympatyczniejsi. Samotna mewa siedząca na zepsutej latarni z piskiem wzbiła się do lotu. Brynjar przyspieszył kroku. Obserwował mewę, dopóki nie zniknęła. Poleciała w stronę sali koncertowej Harpa. – Dobry wieczór – odezwał się. Stojący na przystani bez przekonania odpowiedzieli na jego pozdrowienie. – Jestem strażnikiem portowym. Czekają państwo na kogoś? Mimo ciemności na twarzach starszych państwa wyraźnie dało się zauważyć ulgę. – Tak, lada moment ma przybić statek z naszym synem i jego rodziną. To nasza najmłodsza wnuczka. Jest bardzo przejęta, że mama i tata wracają do domu. Postanowiliśmy zrobić im niespodziankę i wyjść po nich. – Starszy pan uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Można, prawda? – Ależ oczywiście. – Brynjar uśmiechnął się do małej, która spoglądała nieśmiało spod kolorowej wełnianej czapki, tuląc się do dziadka. – Państwa syn ma przypłynąć jachtem motorowym? – Tak – odpowiedziała kobieta zdziwiona. – Skąd pan wie? – Bo dziś już nic innego nie przypłynie. – Brynjar zwrócił się do młodego mężczyzny: – Pan też czeka na kogoś? Mężczyzna się wyprostował. Najwyraźniej był zadowolony, że włączono go do rozmowy, i przykuśtykał bliżej. – Mój przyjaciel jest mechanik iem pok ładow y m. Mam go odwieźć do domu. Ale gdybym wiedział, że jest tak zimno jak w psiarni, musiałby wziąć taksówkę. – I z tymi słowy naciągnął czarną czapkę na uszy. – No to będzie miał u pana dług wdzięczności. – Brynjar zauważył, że drzwi samochodu celników otwierają się, i spojrzał na morze. – Teraz to już nie potrwa długo. Z z ac hw y t em ob s er wow a ł zgrabnego białego stevena, który właśnie pojawił się w kanale portowym. Nie było cienia przesady w tym, co o jachcie opowiadali koledzy z pierwszej zmiany. Ukazał się w całej swej krasie. Naprawdę nie trzeba było mieć wielkiego pojęcia o jachtach, by wiedzieć, że

ten jest absolutnie nadzwyczajny, w każdym razie jak na islandzkie warunki. – O rany! – wyrwało mu się. Dobrze, że był już z dala od celników. Chyba ze trzy piętra wznosiły się nad lustrem wody, wyglądało na to, że jacht ma co najmniej cztery pokłady. Z całą pewnością nie zbudowano go po to, by cumował w porcie w Reykjaviku czy w ogóle w ypuszczał się na północne wody. Pasował raczej do ciepłych krajów i lazurowego morza. – Nieźle. Nagle Brynjar zamknął usta i uniósł brwi. Czy ten sternik jest pijany? Jacht z dużą prędkością przepłynął niebezpiecznie blisko nabrzeża i zanim Brynjar zdołał cokolwiek pomyśleć, rozległ się ogłuszający huk. Długo rozchodził się echem, w końcu przebrzmiał zupełnie. – A to co, u diabła? – Młody mężczyzna o kulach ze zdumieniem gapił się na jacht, który zbliżył się do nabrzeża, potem odbił od niego i popłynął dalej. Celnicy ruszyli biegiem. Starsi państwo obserwowali tę scenę oniemiali. Przez wszystkie lata stróżowania w porcie Brynjar nigdy czegoś podobnego nie widział. Pokład był zupełnie pusty. Za szybami mostka kapitańskiego nikt się nie pojawił, nigdzie nikogo nie było widać. Brynjar puścił się pędem przed siebie, rzucił w pośpiechu do stojących obok, żeby na niego zaczekali. Spojrzał na dziewczynkę. Wydawała się niewypowiedzianie smutna. Kiedy dotarł wreszcie do drugiego końca kanału portowego, jacht właśnie zatrzymy wał się przy nabrzeżu. Widział już oczami wyobraźni długą noc poświęconą na pisanie raportu, gdy nagle ciężka stal z hukiem uderzyła o beton. Z oddali dotarł do niego krzyk. Zrobiło mu się żal tamtych ludzi, przecież na pokładzie była ich najbliższa rodzina i przyjaciel. Co tu się dzieje, do diabła? Dlaczego kapitan wpadł na pomysł cumowania przy nabrzeżu? Trzej celnicy, równie przejęci jak Brynjar, ruszyli biegiem w stronę jachtu. – Co się dzieje? – zawołał strażnik i złapał któregoś za ramię. – Skąd mam wiedzieć, do jasnej cholery? – Głos mężczyzny br z m ia ł n iepew n ie, co os t r o kontrastowało z jego słowami. – Kapitan musiał się spić. Albo naćpać. Dot arli do końc a pomost u. Dziób jachtu nie był już zgrabny

© sr-photos.com

Statek śmierci

Copyright by sr-photos.com

ani lśniący, tylko wgnieciony i porysowany. Nadal nikt nie odpowiadał na nawoływania celników. Jeden z nich rozmawiał szorstkim tonem z policją. Potem zaczął wpatrywać się w potężny górujący nad nimi kadłub. – Wchodzimy na pokład. Policja już jedzie, ale nie będziemy na nich czekać. Coś mi się tu nie podoba. Przynieś drabinę, Stebbi – rozkazał. Stebbi bez entuzjazmu przyjął polecenie. Odwrócił się i bez słowa pobiegł z powrotem do samochodu. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Potem zaczęli nawoływać załogę – bez skutku. Ich krzyki pobrzmiewające w ciszy miał y w sobie coś złowieszczego, więc Brynjar ucieszył się, kiedy Stebbi wrócił z drabiną. Najpierw na pokład wspiął się najstarszy celnik, potem pozostali. Brynjar miał trzymać drabinę. Stał przy niej nawet wtedy, gdy trzej mężczyźni zniknęli już w ciemności i kiedy pojawiła się policja. Wyjaśnił policjantom, kim jest. Nagle któryś z celników wychylił się przez reling i krzyknął zdenerwowany: – Na pokładzie nikogo nie ma! – C o t a k i e g o? – o d k r z y knął jeden z policjantów i zaczął się wspinać po drabinie. – To wykluczone! – Mówię przecież. Nikogo tu nie ma, ani żywej duszy! Policjant stanął na czwartym szczeblu. Pochylił się i spojrzał celnikowi prosto w twarz. – Jak to możliwe? – Nie wiem. Ale tu nikogo nie ma. Jacht jest pusty. Zapadła cisza. Brynjar spojrzał w kierunku portu i zobaczył, że starsi państwo, dziewczynka i mężczyzna o kulach zmierzają ku niemu. Policjanci w ogóle nie zwrócili na nich uwagi. Brynjar przyspieszył kroku. Lepiej, żeby na razie trzymali się z dala od jachtu, mimo że cała ta sytuacja właśnie ich najbardziej dotyczyła. Ale policja musi spokojnie wykonać swoją pracę. – Proszę się nie zbliżać! Pomost grozi zawaleniem! – krzyknął do nich, chociaż było to dość nieprawdopodobne. Nie przyszło mu jednak do głowy nic lepszego. – Co się stało? Dlaczego ten pan powiedział, że nikogo nie ma na pokładzie? – Głos kobiety drżał. – Oczy wiście, że są na pokładzie! Egir, Lára i bliźniaczki muszą być na pokładzie. Trzeba ich poszukać! – Proszę za mną! – Brynjar nie wiedział, dokąd powinien z nimi pójść, lecz tutaj w żadnym razie

nie mógł ich zostawić. – To na pewno jakieś nieporozumienie, proszę się uspokoić. Młody mężczyzna o kulach patrzył Brynjarowi w oczy. Kiedy się odezwał, głos drżał mu prawie tak samo jak starszej pani. – Miałem być na pokładzie tego jachtu. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł, bo zobaczył, że dziewczynka łowi uważnie ich każde słowo. – Mama umarła! – Jasny dziecięcy głosik brzmiał z przenikliwą wyrazistością. – Tata umarł! Adda umarła, Bygga umarła! – Dziecko jęknę ło i obję ło nogę babci. – Wszyscy umarli! I płakało, wstrząsane cichym szlochem. Przełożyła Małgorzata Bochwic-Ivanovska

Frag ment k sią ż k i Statek śmierci, Wydawnictwo MUZA, Warszawa 2013

Yrsa Sigurðardóttir (ur. 1963) – jedna z najpopularniejszych islandzkich pisarek, z w ykształcenia i zawodu inżynierka budowlana. Od 1998 pisze książki dla dzieci, jest laureatką IBBY, nagrody za najlepszą literaturę dziecięcą. W 2005 roku ukazał się jej pierwszy kryminał, który zapoczątkował fenomen międzynarodowej popularności autorki. W wydawnictwie MUZA SA ukazało się sześć powieści Yrsy: Trzeci znak (2006), Weź moją duszę (2008), W proch się obrócisz (2009), Lód w żyłach (2010), Spójrz na mnie (2011) i Pamiętam cię (2012), za którą otrzymała islandzką nagrodę Blood Drop za najlepszy kryminał roku. Na podstawie tej ostatniej ma powstać hollywoodzki film, przygotowywany obecnie przez Sigurjóna Sighvatssona (producenta Dzikości serca i Elity zabójców). Do tej pory książki Yrsy przetłumaczono na ponad trzydzieści języków.

7


ilustracje Hanna Gill-Piątek

K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3 / P A R K K S I Ą Ż K I

Nauczyciel Sztuki Wojciech Kłosowski

Ogłoszenie pojedynku Arreoli z młodym Izaakiem, prymusem Akademii w Burgos, nie było dla nikogo zaskoczeniem, w yzwanie padło wszak publicznie, więc rzecz została skwitowana tylko zdawkowymi oklaskami. Uczta trwała w najlepsze. Gaspar nalał znów wina sąsiadce. Wino było wyborne i chcąc się nim delektować, musiał napełniać też puchar damie, t ak w y padało. „W t y m tempie – pomyślał – biedaczka upije się za chwilę”. Faktycznie, dziewczyna opróżniała swój puchar wcale nie wolniej niż on. Damy na dworach potrafiły pijać ostro i zdarzało się wcale nierzadko, iż rozluźnione trunkiem bez ceregieli ciągnęły szermierzy do łoża. Dla niektórych to był chyba rodzaj współzawodnictwa: wytypować trafnie dwóch przyszłych przeciwników w finale i zawczasu przespać się z oboma, by móc potem, chichocząc z przyjaciółkami, porównywać ich techniki szermiercze. Inne znów chętnie nagradzały zwycięzców tuż po pojedynkach, sycąc się zapachem niedawnej walki. Dla jeszcze innych rozr y wką by wało pocieszanie pokonanych. Młodzi szermierze na ogół zachłystywali się tym szczególnym powodzeniem. Gaspar miał już ten okres dawno za sobą. Zdążył się nasycić, rozczarować, spróbować znów, rozczarować jeszcze boleśniej. Nie lubił tych zalotów i na szczęście umiał skutecznie bronić się przed nimi. Ale jego sąsiadka wcale nie próbowała go uwieść. Nazywała się Rut h i rozmaw ia ł a z nim głównie o turnieju. Opowiadał jej o poszczególnych przeciwnikach, a ona słuchała uważnie, czasem dopytywała o coś lub wtrącała

8

własną zaskakującą ocenę. Kiedy w pewnej chwili wspomniał, że obaj akademicy z Burgos są podobni i mylą mu się ciągle, odpowiedziała spokojnie: – Z kolei ja widzę między nimi same różnice. Izaak, ten co się tak głośno śmieje, to urodzony zwycięzca, promieniuje z niego ambicja i pewność. A ten ładniejszy, Diego… o, to bardziej złożona sprawa. St ara się dorównywać swemu towarzyszowi pewnością siebie, bądź co bądź to Andaluzyjczyk, ale ma głowę zaprzątniętą czymś innym, wydaje mi się, że się czymś mart w i. Myślę, że szermierka nie jest jego drogą, może zabrnął do Akademii trochę przez przypadek. Spodziewam się, że akurat on z ulgą przyjmie pierwszą przegraną. Gaspar wzruszył ramionami. On sam dalej nie rozróżniał akademików i nie miał pojęcia, który z nich miałby być niby „ładniejszy”. Lecz uświadomił sobie też, że przecież nawet nie znał ich imion, które ona wymieniła bez kłopotu. Więc nie sposób było zaprzeczać: nie przyjrzał im się dokładnie. A skoro tak, to być może faktycznie przegapił coś ważnego? Postanowił zwrócić baczniejszą uwagę na akademików. Opinia Ruth – choć w pierwszym odruchu nie chciał się do tego przyznać – zaciekawiła go. W ogóle Ruth okazała się bardzo interesującą rozmówczynią. Patrzyła śmiało w oczy, słuchała uważnie, odpowiadała z jakąś ciepłą mądrością, gestykulując przy tym delikatnie. Była w jego wieku, a może nieco starsza. Nie błyszczała urodą, jaką ceni się na dworach, jej piegowatej twarzy nie pokrywała warstwa bielidła,

ale kiedy się uśmiechała, robiło się ciepło. Przyłapał się na tym, że od pewnego czasu mówi do niej „przyjaciółko”, jakby znali się od lat, i odruchowo przygląda się ciągle jej ruchliwym dłoniom – było w nich coś magicznego. Westchnął, napełnił oba puchary i podzielił się z Ruth swymi wątpliwościami. Nie sposób przewidzieć, jak ogłoszona dziś rano zawiła reguła wyzwań miałaby wyłonić sprawiedliwie jednego zwycięzcę. Zastanowiła się chwilę i odpowiedziała: – To da się przewidzieć dość dok ł adnie. Pat r z… – I rozs ypawszy na stole garść orzeszków ułożyła z nich prosty schemat w yzwań. Dobrane w pary orzeszki oznaczały szermierzy, zw ycięzcy przechodzili w yżej, łączyli się znów w pary wyłaniające kolejnych zw ycięzców. To było rzeczywiście nieźle pomyślane – na trójkątnym schemacie Ruth było widać dobrze całą złożoność zasady. Gaspar postanowił sobie w duchu, że później przeanalizuje tą metodą własne plany co do kolejności wyzwań. Ucałował jej dłoń ze szczerym podziwem, a ona odwdzięczyła mu się tak pięknym piegowatym uśmiechem, że nagle zapomniał, co chciał dodać. Przytrzymał jej dłoń o ułamek chwili dłużej, niż tego wymagał sam tylko dworny gest. Jedli orzeszki, przekomarzali się i śmiali, chrupiąc kolejnych „szermierzy”. Gaspar sięgnął po dzban z winem, ale pomiarkował się w porę. Na jej pytające spojrzenie mruknął zakłopotany: – Nie powinienem ci już dolewać, przyjaciółko. Piję dziś bez umiaru. Jeszcze chwila i przeze mnie spadniesz pod stół. – A gdy przyzwalająco wskazała

jego własny puchar, dodał: – Nie, nie. Nie nalewam tobie, więc sam też nie wypiję. To mądry obyczaj, żeby z obfitości stołu korzystać równo. – Z równością rzecz nie jest aż tak prosta, przyjacielu… – Ruth zamyślona patrzyła gdzieś w przestrzeń, ale zaraz odwróciła się ku niemu i dotykając palcami wierzchu jego dłoni, rzekła wesoło: – Ja ważę niespełna sto trzydzieści funtów, a ty pewnie ze dwieście, może troszeczkę mniej. Niech będzie – przyjrzała mu się bacznie – sto dziewięćdziesiąt pięć. Więc dla mnie te trzy wypite szklanice to sporo więcej niż dla ciebie. Dla sprawiedliwej równości możesz wypić jeszcze śmiało… – obliczyła szybko w pamięci – dobre półtorej szklanicy, taka jest sprawiedliwa proporcja. Nalewajże więc śmiało! I ze śmiechem skłoniła go, by nalał sobie wina, a on już nie protestował. Kręciło mu się miło w głow ie i pomyślał, że właściwie nie musi czekać na jakiś szczególny pretekst, żeby znów pocałować tę magiczną, szczupłą dłoń. Ruth jadła właśnie owoc granatu i jej palce miały cierpki smak. Przytrzymał jej dłoń, ale wymknęła mu się delikatnie i pogładziła go po policzku, a potem sięgnęła znów po niedokończoną ćwiartkę owocu. Tymczasem zagrała muzyka i od stołu zaczęły wstawać najpierw pojedyncze, a potem coraz liczniejsze pary, pośrodku sali zaś powoli formował się korowód do pierwszej pawany. Ruth nachyliła ku niemu twarz, na której wino wymalowało już żywe rumieńce, i rzekła, tłumiąc śmiech: – Przyjacielu, widzę po twojej przerażonej minie, że taki sam z ciebie tancerz jak ze mnie tancerka. Uciekajmy więc, wyślizgnijmy się na dziedziniec ogrodowy, nikt nie zauważy, tutaj są boczne drzwi. Wzięła go za rękę. Znała dobrze zamek, wymknęli się, chichocząc jak dzieci umykające z nudnej lekcji greki, pobiegli długim korytarzem i przez boczne drzwi wyszli na wirydarz z fontanną. Usiedli na kamiennej ławie we wnęce ukrytej za krzewem migdałowca. Wieczorne powietrze pachniało mirtem. Gaspar nie puszczał dłoni Ruth, pocałował ją znów i próbował sięgnąć jej ust. Nie uciekła przed nim, ale nie odwzajemniła pocałunku. Objęła jego głowę czułym, niemal matczynym gestem i gładząc go po włosach, skłoniła ku sobie, tak że położył głowę na jej kolanach. W zamyśleniu czesała palcami jego włosy, a Gasparow i wcale nie chciało się przerywać tej dziwnej pieszczoty. – Wiesz – rzekła nagle – muszę ci coś powiedzieć. Ale nie przestraszysz się, dobrze? – Gaspar przytaknął bez słowa i zamknął oczy. – Rozmawia się nam dobrze, naprawdę dobrze – powiedziała cicho – więc wolę, żebyś wiedział od razu. No więc… nie chcę, żebyś był potem rozczarowany… Bo ja… – przełknęła ślinę i zamilkła. Gaspar też nie przerywał ciszy.

– To wszystko jest cholernie skomplikowane. Właściwie powinnam chyba zacząć od tego… nie musisz planować sobie tego całego porządku wyzwań. Jutro stanie się coś i wszystko, co sobie teraz układasz, będzie już nieważne… – A widząc jego cora z ba rd ziej zdumioną minę, dodała zrezygnowana: – Jestem Wid z ąc a . Myślę, że sł yszałeś coś o nas i wiesz, w czym rzecz. Widzę przyszłość. Fr ag ment k sią ż k i Naucz yciel Sztuki, Wydawnict wo Kr y t yki Politycznej 2013. [Wojciech Kłosowski o swojej książce]

Napisałem tę książkę z wrodzonej łobuzerii. We współczesnej kulturze obecny jest przekaz, który bawi się złem i pokazuje, jakie zło jest fascynujące. Ja chciałem pokazać, że fascynujące bywa także dobro, no i Hiszpanię wielobarwną, wielokulturową. Moją wymarzoną utopię. Społeczeńst wo, gdzie różnorodności nie dzieli, ale wzbogaca. B li sk ie mi osoby mów ią: Wsz yst k ie te post ac ie są t ob ą . . . Ł ąc z nie z kot e m . Wszędzie tylko siebie opisujesz. Przyznaję, tak rzeczywiście jest. Konstruując ten świat i te postaci, w pewien sposób czerpałem z w własnych doświadczeń. Dla tej książki najważniejsze jest doświadczenie walki z samym sobą. Lubię moich bohaterów za to, ze oni nie godzą się z własnymi słabościami. Kiedy zrobią coś głupiego, to za chwilę próbują to naprawić. Mniej lub bardziej udolnie. Co poprawiałem? Pierwszą scenę erotyczną. Pisanie scen erot ycznych jest skrajnie trudne i tutaj jest najłatwiej jakiejś kaszany narobić. Tę pier wszą scenę erotyczną poprawiałem dziesiątki razy i ocz y wiście dalej jestem z niej bardzo niezadowolony. Książka była już w drukarni, a mnie jeszcze przyszło do głowy jak przerobić dwa zdania. Najchętniej bym ją drukarzowi wyrwał, ale na szczęście się nie dało.


P A R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3

Jak wiele razy w swoim nielegalnym często życiu, tak i teraz – nie żyjąc od lat czterdziestu – moja babka znów zmyliła tropy. To było 5 maja 2007, gdy w prasie ukazała się informacja, że prezes Instytutu Pamięci Narodowej skierował do Rady Warszawy pismo w sprawie „dekomunizacji” kilkunastu warszawskich ulic. Zaapelował w nim do władz miasta o „podjęcie niezwłocznych dział a ń uk ier unkowanych na jak najszybsze dokonanie zmian nazw, które nie licują z szacunkiem dla pamięci o ofiarach komunizmu”. Z doniesień prasowych wynikało też, że jest przygotowywana ustawa, przewidująca między innymi. „unieważnienie orderów, odznaczeń i t y tułów honorowych przyznanych przez władze komunistyczne za zasługi na rzecz komunizmu”. Na liście ulic wskazanych do dekomunizacji znalazła się też ulica imienia Heleny Kozłowskiej – mojej babki. Mijała wtedy czterdziesta rocznica jej śmierci. Wkrótce potem pojawił y się też wnioski o konieczności przeprowadzenia ekshumacji zwłok działaczy komunistycznych, których groby znajdują się w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach. Tam spoczywa też i moja babka, „dekomunizacja grobów” musiałaby więc i jej dot yczyć. Wszystkie te działania miały służyć – jak mówił projektodawca tej ustaw y sejmowej, senator Piot r A ndrzejewsk i – „uzdrowieniu historycznej pamięci Polaków”. Wydało mi się wówczas, że najlepszym sposobem na „uzdrawianie historycznej pamięci”, jest podjęcie próby odpowiedzi na pytanie, czy moja babka zasłużyła najpierw na ulicę swego imienia i grób w Alei Zasłużonych, a potem na dekomunizację tej ulicy i ekshumację. Pierwszą czynnością było zwrócenie się do IPN-u z prośbą o umożliwienie dostępu do dokumentów, na mocy których powstał ów projekt. Po pięciu miesiącach (i po dwóch ponagleniach) prośbę „rozpoznano w trybie określonym w art. 30 ust. 1 w zw. z art. 35 a ust. 4 ustawy o IPN”, nadając jej numer 479. I to wszystko. Na to, aby dostarczono dokumentację sprawy, trzeba było poczekać jeszcze czas jakiś.

Ulica Cioci Oli Aleksandra Domańska

Po kolejnych czterech miesiącach „w związku ze sprawą opatrzoną kryptonimem SP-0746(2)08” Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN udostępniła mnie i mojej matce „biogram Heleny Kozłowskiej opracowany na podstawie opublikowanych, ogólnodostępnych wydawnictw”. Tu wyliczono trzy źródła, z k tór ych korzyst ano. Ironią losu jest, że najwięcej informacji zawierało encyklopedyczne hasło stworzone przez... jej part yjną koleżankę, Celinę Budzyńską, która z tych samych powodów co Helena Kozłowska mogłaby być zlustrowana, gdyby wcześniej trafił się jej ten zaszczyt i została patronem ulicy. Z informacji tu zawartych wynika jasno – co nie było dla nikogo tajemnicą – że moja babka była po wojnie wysokiej rangi dygnit ar zem komunist yczny m. A le czy była zbrodniarzem, którego imię i cześć należy zbrukać, zerwać odznaczenia i sponiewierać szczątki? Takiego uzasadnienia w biogramie nie ma. Natomiast retoryka w dokumentacji IPN-u jest jednoznaczna: „Wnioski o likwidację ul. Heleny Kozłowskiej, jako przejawu gloryfikacji stalinizmu i działalności wymierzonej w suwerenność Polski, są niewątpliwie zasadne”. Warto tu dodać, że mowa o ulicy, na której znajduje się jeden dom: Kozłowskiej 1. A że ten malutki punkt na mapie Warszawy, obarczony aż tak gromkim zarzutem,

to fragment mojego intymnego pejzażu, więc postanowiłam powiedzieć: „sprawdzam”. Imię Jak wiele razy w swoim nielegalnym często życiu, tak i teraz – nie żyjąc od lat czterdziestu – moja babka, tym razem w relacji z IPNem, znów zmyliła tropy. Oto występując z publicznymi oskarżeniami o zbrodniczą działalność, lustratorzy posłużyli się jej fałszywymi danymi osobowymi. Na stronie internetowej IPN można przeczytać: Imię: Helena – a to nieprawda; Nazwisko: Kozłowska – a to nieprawda; Nazwisko rodowe: Lewecka – a to nieprawda; Data urodzenia: 24.09.1910 – a to nieprawda częściowa, bo dzień i miesiąc narodzin się zgadza; Im iona r od z iców : Sz y mon, Tekla – to też nieprawda, nieco do prawdy zbliżona; Miejsce urodzenia: Grabów – zupełna nieprawda. Jak na tych, którzy gotowi są publicznie ferować wyroki, odbierając ludziom dobre imię, za dużo nierzetelności. Jeszcze raz zatriumfował konspirator... Na koniec jest jeszcze rubryka występująca także w kartotekach polic y jnych: „znany też jako”. I tu pojawia się miano: Bela Frisz. Mnie ono nie było wcześniej znane. A to jest właśnie prawdziwe żydowsko-galicyjskie imię i nazwisko mojej babki.

Można by k pić, że dekomunizując patronkę ulicy „Heleny Kozłowskiej”, ekshumując szczątk i „ He l e ny K o z ł ow s k i e j ” n a Powązkach, ukarano by niesławą nie tego, kogo trzeba. Zamiast „imienia” karę poniósłby „kryptonim”. Jeszcze raz komunista wywinąłby się od odpowiedzialności. Oskarżona „Helena Kozłowska” ochroniłaby przed publicznym pręgierzem Belę Frisz. Przyczyną tego zamieszania jest oczy wiście fakt, że babka – wzorem wielu, niekoniecznie komunistycznych, bojowników – od pewnego momentu zaczęła żyć na fałszywych papierach. Należ y rozumieć, że pr zeję ła imię i nazwisko niepotrzebne już z jakichś nieznanych względów jakiejś „Helenie Kozłowskiej, z domu Leweck iej, urodzonej w Grabowie”. A swoją drogą, kto to był, kto dał nową tożsamość mojej babce, a teraz „obrywa” za jej życiowe wybory?! Grabów, jak wyczytałam, słynie z tradycji gry w palanta. Nie ma cudów – nie uda się dziś rozstrzygnąć, w jakim momencie (i dlaczego akurat w tym) moja babka, Bela Frisz, została „Heleną Kozłowską z Grabowa”. Tyle w XX wieku było dobrych okazji, aby ukryć, zataić, przekłamać swoją tożsamość! A co dopiero w przypadku wszelkiej maści rewolucjonistów, których istnienie opierało się na zasadzie: „tajne przez poufne”.

Aleksandra Domańska – reżyserka, scenarzystka, eseistka. Zajmuje się „ geog r a f ią m iejsc pa m ię c i”: st wor z yła f ilm dok ument alny o warszawskiej kamienicy, w której mieszka – Wilcza 11, na realizację czeka projekt filmowy o domu jej matki – Grzybowska 6/10. Chełm, rodzinne miasto jej ojca, stał się z kolei bohaterem eseju pt. Poświadczenie obywatelstwa.

W wypadku mojej babki sprawę dod at kowo je s z c z e komplikuje fakt, że ona tą „Heleną Kozłowską z Grabowa” była tylko urzędowo i od święta. Nie sądzę, aby k tokolw iek k iedykolw iek zwrócił się do niej per „Heleno”. Wszyscy bowiem, którzy ją znali jako „Kozłowską”, używali imienia „Ola”, będącego jej okupacyjnym pseudonimem. A więc nie „Helena”, ale „Ola”. To jeszcze jedna „garda”, za którą ukrywa się moja tajemnicza babka. Helena nie jest Heleną z jednej strony dlatego, że jest Belą, a z drugiej dlatego, że jest „Olą”. Nie dość tego. I ja, wchodząc w rolę obrońcy „dobrego imienia” mojej babki (choć tę rolę w istocie nie tak pojmuję), też mam swój udział w zagmatwaniu tego obrazu jej tożsamości. Oto bowiem – co trudno może zrozumieć, ale tak właśnie było – od dzieciństwa nie nazywałam jej „babcią”, lecz „ciocią”. Jak chce tego anegdota rodzinna, miałam kiedyś, pod bramą przedszkola na ulicy Sandomierskiej, oznajmić, że jest ona za młoda na babcię, więc będę ją nazywała ciocią. I przyjęło się to potem w naszej rodzinie, że nie mówiło się o niej inaczej, jak „ciocia Ola”. Dość że ta, o której – w zgodzie z papierami – powinnam mówić „babcia Helenka”, została „Ciocią Olą”, a ulica jej imienia, zamiast „ulicą Heleny Kozłowskiej”, będzie w mej opowieści „ulicą Cioci Oli”. I prawie nic tu nie będzie na pewno... Frag ment k sią ż k i Ulica cioci Oli. Z dziejów jednej rewolucjonistk i, Wydawnictwo Kryt yki Polit ycznej 2013

9


K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3 / P A R K K S I Ą Ż K I

Francuzi, którzy kochają psy, jedzą czasem konie. Hiszpanie, którzy kochają konie, jedzą czasem krowy. Hindusi, którzy czczą krowy, jedzą czasem psy

Zjadanie psów

Mimo że w 44 stanach prawo nie zakazuje spożycia psie­g o mięsa, zjedzenie „najlepszego przyjaciela człowieka” zostałoby uznane za czyn niewybaczalny, podobnie jak zjedzenie człowieka. Nawet najbardziej zapaleni mięsożercy nie tknęliby psa. Znany głównie z telewizji Gordon Ramsay, któremu zdarza się też być kucharzem, potrafi dość nonszalancko obchodzić się ze zwierzętami, by wzbudzić trochę więcej zainteresowania. Nawet u niego jednak nie zobaczycie szczeniaka wyglądającego z garnka. I chociaż stwierdził, że posadziłby swoje dziecko na krześle elektrycznym, gdyby przeszło na wegetarianizm, zastanawiam się, co by powiedział, gdyby jego dziecko upolowało czworonożną maskotkę rodziny. Psy są wspaniałe i pod wieloma względami wyjątkowe. I bardzo mądre. Świnie też są mądre i też czują. Nie potrafią wprawdzie wskakiwać do bagażnika, ale potrafią aportować, bawić się, psocić i odwzajemniać uczucia. Dlaczego więc zamiast karmić je pieczenią, nadziewamy ją na ruszt? Francuzi, którzy kochają psy, jedzą czasem konie. Hiszpanie, którzy kochają konie, jedzą czasem krowy. Hindusi, którzy czczą krowy, jedzą czasem psy. Słowa George’a Orwella (z Folwarku zwierzęcego), chociaż napisane w innym kontekście, też pasują tutaj: „Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze od innych”. Ta wybiórcza miłość nie jest prawem natury. Bierze się z naszych wyobrażeń o naturze.

1 0

Kto ma rację? Dlaczego usunę l i ś my p s ie m ię s o z jad ło ­ spisu? Mięsożerca selekt y wny stwierdziłby: Nie z jada się z w ier z ąt , k tór e s ą na sz y m i pr z y jac ió ł m i . Ale przecież nie wszędzie na świecie psy występują w takiej roli. A co z ludźmi, którzy nie mają zwierząt? Czy mamy wobec tego prawo oburzać się, jeśli na kolację upieką pieska? No dobrze, więc: Nie z ja d a s i ę z w ier z ą t w yją t k owo m ą d r yc h . Jeśli chodzi o psy, to na pewno uznałyby to za komplement. A co z krowami, świniami, kurczakami i niektórymi mieszkańcami oceanów? Co z upośledzonymi ludźmi? Z ja k ie go ś p owo du n iek t ó r e r zec z y z awsze by ł y i bę d ą t em at a m i t abu – n ie b aw s ię og niem, nie cał uj się z sios t r ą , n ie je d z z w ier z ą t , k t ó r e m ie s z k ają z t ob ą w domu . Z p u n k t u w i d z e n i a e wol u c j i niek tóre r zecz y z w yczajnie nam szkodzą. Ale spożywanie psiego mięsa nie jest i nigdy nie było zakazane w wielu miejscach na świecie. Nie stanowi też zagrożenia dla zdrowia. I w ogóle nie ma nic wspólnego z ewolucją. Jedzenie psów ma swoją historię. W grobowcach z czwartego wieku odnaleziono malowidła pr zeds t aw iające sceny uboju zwierząt. Wśród nich były też psy. Hipokrates uważał, że ich mięso jest źródłem siły. Upodobanie do psiego mięsa znalazło swoje miejsce w języku: na przykład w jednej z odmian chińskiego symbol określający coś jako odpowiednie i sprawiedliwe ( yeon) dosłownie

Zjadanie zwierząt Jonathan Safran Foer

t ł u m ac z y s ię: „Odpow ie d n io przyrządzone psie mięso jest doskonałe”. Rzymianie jedli „pieski oseski”, Indianie Dakota psie wątróbki, a Hawajczycy jeszcze całkiem niedawno podawali na obiad psie móżdżki i krew. Nagi pies meksykański był głównym sk ł ad n i k iem d ie t y A z t eków. Kapitan James Cook też jadł psy. I Roald Amundsen również. (Ale tylko kiedy był naprawdę głodny). Psy wciąż je się na Filipinach, bo to przynosi szczęście, w Chinach i Korei – bo zapobiega chorobom, w Nigerii – bo zwiększa libido. Zresztą w wielu innych miejscach na cał ym świecie też, bo mięso psie jest po prostu smaczne. Chińczycy od wieków hodują specjalne rasy psów przeznaczone do konsumpcji, takie jak chow-chow. W wielu europejskich krajach prawo wciąż reguluje k westię sekcji zwłok psów hodowanych na mięso. Oczywiście fakt, że coś robiono od zawsze i prawie wszędzie, nie usprawiedliwia kontynuowania tego teraz. Ale w przeciwieństwie do zwierząt hodowanych na mięso, które trzeba specjalnie w tym celu utrzymywać, psy praktycznie same proszą się o zjedzenie. Rocznie usypia się około czterech milionów tych czworonogów. To przekłada się na miliony kilogramów zmarnowanego mięsa. Samo pozbycie się ciał uśpionych psów jes t du ż y m problemem ekonomicznym i ekologicznym. Zjadanie tych bezdomnych, wałęsających się po ulicach, tych, które nie są wystarczająco urocze, żeby je przygarnąć, i tych, które nie są wystarczająco grzeczne, żeby trzymać je w domu, byłoby korzystnym rozwiązaniem. Właściwie w pewien sposób realizujemy ten model. Przetwórstwo surowców zwierzęcych, czyli ponowne użycie składników pochodzenia zwierzęcego, które nie nadają się do spożycia przez ludzi, do produkcji pasz dla bydła i domowych czworonogów, to proces pozwalający przekształcić martwe psy w produktywne ogniwa łańcucha pokarmowego. W Ameryce co roku usypia się miliony psów i kotów. Karmi się nimi zwierzęta, które są naszym pożywieniem. (Liczba usypianych psów i kotów jest dwukrotnie większa od liczby czworonogów, które znajdują dom). A gdyby pominąć środkowe ogniwo tego łańcucha?

Nie musielibyśmy w tym celu rezygnować z dobrych obyczajów. Nie zadawalibyśmy im więcej bólu niż to konieczne. Ponieważ w wielu miejscach na świecie panuje przekonanie o tym, że adrenalina poprawia smak psiego mięsa, stosuje się takie metody uboju jak wieszanie, bicie pałką, gotowanie żywcem. Gdybyśmy jednak mieli jeść psy, zabijalibyśmy je szybko i bezboleśnie, prawda? Na przykład stosowana tradycyjnie na Hawajach metoda zatykania psom nosów, by zachować krew, która się nimi zwykle wylewa, powinna być (jeśli nie prawnie, to przynajmniej społecznie) niedopuszczalna. Może powinniśmy uwzględnić psy w przepisach dotyczących humanitarnego uboju zwierząt? Wprawdzie nie mówią one nic na temat humanitarnego traktowania zwierząt w trakcie ich życia ani nikt ich nie egzekwuje, ale moglibyśmy mieć nadzieję, że przemysł mięsny sam będzie się regulował. Mało kto rozumie, jak trudno jest codziennie zapewnić miliardom wszystkożernych stworzeń kotlet z ziemniakami. Fakt, że psów nie w ykorzystuje się do roz w ią zania problemu w y ż ywienia mas, powinien być dla ekologów powodem do wstydu. Można by stwierdzić, że organizacje broniące praw zwierząt to hipokryci, którzy marnują pieniądze i energię na daremne próby zmniejszenia liczby niechcianych psów, a jednocześnie sprzeciwiają się przerabianiu ich na mięso. Wykorzystując te psy, można by stworzyć ekonomiczny system produkcji żywności nieporównywalny z żadnym innym opartym na mięsie. Psie mięso to najlepszy wybór dla rozsądnych ekologów. A co z naszymi uczuciami? Cóż, psów jest dużo, ich mięso jest zdrowe, smaczne, łatwo je przyrządzić, a jedzenie go jest znacznie bardziej racjonalne niż przerabianie go na paszę dla zwierząt, które i tak później zjadamy. Dla tych, których już udało mi się przekonać: Weselny pies duszony Zabić średniej wielkości psa, opalić nad ogniem. Zdjąć skórę, odłożyć na później (może się przydać w innych przepisach). Pokroić mięso w średnią kostkę (2,5 cm).

Przygotować marynatę z octu winnego, soli, pieprzu i czosnku. Włożyć mięso do marynaty na dwie godziny. Podsmażyć w woku na dużym ogniu, po chwili dodać posiekaną cebulę i ananasa, smażyć, aż składniki zmiękną. Wlać koncentrat pomidorowy i wrzątek, dodać zielony pieprz, liść laurowy i tabasco. Przykryć, dusić do miękkości. Dodać purée z psich wątróbek i dusić przez kolejne 5–7 min.

A teraz dobra rada od domorosłego astronoma: jeśli widzisz niew yraźnie, spróbuj spojrzeć z dystansu. Najbardziej wrażliwa na światło część oka (która rozpoznaje niewyraźne obiekty) znajduje się wokół części, która jest najbardziej aktywna podczas wpatrywania się w coś. Jedzenie zwierząt ma swoje nieoczywiste aspekty. Porównanie psa z innymi zwierzętami, które jemy, sprawia, że można zobaczyć niewidzialne. Przeł. Dominika Dymińska

Fragment książki Zjadanie zwierząt, Wydawnictwo Kryt yki Polit ycznej 2013

Zjadanie zwierząt sprawiło, że zmieniłam sposób, w jaki jem. Dałam tę książkę wszystkim, których kocham. Natalie Portman Jeśli znajdą się osoby, których nie przekona sugestywny sposób, w jaki Foer opisuje okropieństwa przemysłowej hodowli zwierząt, to znaczy, że są nieczułe albo głuche na głos rozsądku. Albo i jedno, i drugie. J.M. Coetzee

Jonathan Safran Foer (1977) – jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich, autor kilku bestsellerów. Na podstawie jego powieści Wszystko jest iluminacją (2008) film nakręcił Liev Schreiber. W 2011 rok u zek ranizowano jego kolejną książkę Strasznie głośno, niesamowicie blisko.


P A R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3

Kto w Polsce ma HIV? Jakub Janiszewski

Wieść: „Mam hifa, ale nie wiedziałem, jak ci to wcześniej powiedzieć”, zawsze zwala z nóg. To zresztą fatalna sytuacja komunikacyjna. Niemal pewne jest, że odbiorca poczuje się oszukany, a nadawca prawie na pewno winny. To się wydarzy niezależnie od tego, co zrobiły obie strony, bez względu na prezerwatywy, techniki seksualne i wszelkie uprzednie umowy, które zakładały bądź wykluczały istnienie emocjonalnej więzi. To jest katastrofa, bez względu na to, czy do zakażenia mogło dość, czy też jego prawdopodobieństwo było bliskie zeru. To koniec sentymentalnego, bezpiecznego świata, w którym seks jest lawendowy albo pełen pasji, ale zawsze bezpieczny, dziecięcy, wolny od wszelkich ponurych dylematów. Idylliczna bajka pęka. Zły los wygania pierwszą parę z raju. A le o jak im raju rozmaw iamy? Patrząc z perspektywy historii medycyny, seks nigdy nie był wolny od zagrożeń. W najlepszym wypadku tylko taki bywał lub takim się jawił. W 1938 roku Alexander Fleming, Howard Florey i Ernst Chain w y izolowali penic ylinę. Masowa produkcja ruszyła rok później. Kiła – jedna z najstarszych i najpoważniejszych chorób przenoszonych drogą płciową, do tej pory

Czytanie jest zdradliwe, omota człowieka łatwo, nigdy nie zostawi, zawsze o sobie przypomni. Każdą rozmowę można zacząć od książek, nawet z tymi, którzy deklarują, że nie czytają. Gdzieś tam we wspomnieniach mają pierwszą lekturę, niezaliczony sprawdzian z polskiego, jakąś mimochodem przeczytaną bajkę, komiks, tekst z gazety. Kiedy zespół Fundacji Zmiana zakończył realizację projek t u „Zielone podwórko Targowa 62”,

śmiertelna, trapiąca ludzkość od najmarniej sześciu stuleci – stała się wreszcie wyleczalna. Masowe zachorowania na AIDS pojawiły się najprawdopodobniej czterdzieści lat później. Tylko czterdzieści lat. O czym tu więc rozmawiać? O raju czy o jego złudzeniu? Ale w 2006 roku nie wiedziałem żadnej z tych rzeczy. Nikt wokół mnie o tym nie mówił. Relacje seksualne nie były przedmiotem żadnych publicystycznych dyskusji, to się miało zacząć dopiero za parę lat. Z telewizora buczała za to pisowska „wiosna Polaków”, w ramach której lżenie gejów stawało się rodzajem politycznego sportu, metodą zjednywania wyborców i wzmacniania katolickiej mentalności. To nie był czas pogłębionego myślenia o seksualności, zwłaszcza mniejszościowej. To był czas walki o to, by w ogóle mieć do niej prawo. Nic więc dziwnego, że w tekście, który wówczas napisałem dla „Gazety Wyborczej”, zrelacjonowałem napięcia między światem ludzi zakażonych i niezakażonych niczym relację z meczu w dwa ognie. Niby nawoływałem do zrozumienia, a jednak widziałem obie grupy jako stojące naprzeciw siebie drużyny, z których k ażda usił uje dr ugą w y w ieść w pole. My chcemy uniknąć ich

hifa, oni chcą nas oszukać, że go nie mają. W ogólnej rozgrywce nikt nie wygrywa, ale intencje wszyscy mają przybrudzone. Dziś tak w ogóle nie myślę, ale dziś boję się hifa znacznie mniej. Wtedy jednak wydawało mi się, że pow inienem bić na alar m, popraw iać św iat swoim lękow ym, neofickim poruszeniem, nie uwzględniając szeregu subtelności związanych ze sprawą. Na poziomie psychicznym chodziło o to, by przekierować złość na M. w stronę czegoś bardziej konstruktywnego. Oraz o to, by pozbyć się strachu, jaki wywołała we mnie sprawa Simona Mola, odreagowując w czynie reporterskim. Gdy tekst się ukazał, uznałem, że temat hifa jest w moim życiu zamknięty. Odtąd zawsze będę używać prezerwatywy, a na wieść o cudzym zakażeniu – uciekać. I stało się. Przynajmniej co do pierwszego. W tym względzie M. może mnie traktować jako swój własny, indywidualny prewencyjny sukces. Tamten krótkotrwały romans i jego emocjonalna scheda oraz negatywny wynik z punktu anonimowego testowania dał y zadowalający efekt – przywiązałem się do lateksu na dobre. Postrzegam go jako swojego najbliższego przyjaciela. Póki co się nie zawiodłem.

najbardziej brakowało nam efektu ostatecznego – niezapisanego w programie, ale wyraźnie artykułowanego przez mieszkańców „swojego miejsca”. Szukałyśmy wspólnej formuł y dla tej przes t r z en i , c z egoś , c o dot yc z yć będ zie n iema l że wsz ys t k ich . Książki był y tak oczywiste, że dzisiaj wst yd przyznać się do poszukiwań. Idea Bibliotek Sąsiedzkich ma swoje uzasadnienie w diagnozach społecznych, programach

rozwoju bibliotek, ruchach społecznych wokół książek i czytelnict wa, ale przede wszystkim w łatwości, z jaką organizatorkom przychodzi podejmowanie rozmów o książkach, wokół książek, radzenia sobie z pomocą książek. Pierwsza Biblioteka Sąsiedzka z ac z ę ł a pow s t aw ać w sier p niu 2012 roku na warszawskiej Pradze, w miejscu, w k tór y m spodziewać można się wszystkiego, ale na pewno nie biblioteki. Aby wejść do środka, trzeba pokonać bramę, rozejrzeć się po małym podwórku, a to dla wielu osób odwiedzających Pragę spore wyzwanie. Na tę bibliotekę na pewno największy wpływ mają ci, k tór ych nie podejrzewamy o czytanie, wrażliwość społeczną, chęć wspólnego działania. Tym naszym sąsiadom zawdzięczamy jej remont, dyżury, pomoc, bezpieczeństwo i wspólne poczucie dumy z „naszej biblioteki”. W tej bibliotece rozpoczęliśmy akcję zbierania książek do bibliotek w zakładach karnych „Książki w pudle – czas rozpa kować”. W ciągu jednego miesiąca zapakowaliśmy 6 tys. książek, które pojechał y do ośmiu zakładów karnych. Inna było histor ia powst ania Bibliotek i Sąsiedzk iej w Tomaszow ie Mazow ieck im. W formułę funkcjonowania biblioteki jako swoistego centrum

Nie byłem pijany, ale ku własnemu zdumieniu usłyszałem swój głos pytający: „A co? Masz HIV?”. I odpowiedź twierdzącą ze strony M. Tyle tylko, że lateksowa czapeczka nie chroni Czerwonego Kapturka przed wszystkim, co się wiąże z postacią Wilka. Można skakać po lesie, wywijać koszykiem, można nawet spodziewać się, że w razie napaści w ostatniej chwili uratuje nas Gajowy, ale podróż do domku Babci, kimkolwiek by ona była, nie odbywa się bez lęku. Mogę się, dla świętego spokoju i bezpieczeństwa, zawinąć w folię spożywczą, niebezpieczeństwo ominie moje ciało, ale niekoniecznie mój umysł. Tu właśnie zaczyna się drugi punkt mojego ówczesnego postanowienia. Mogę oczywiście uciekać na samą wzmiankę o hifie. Ale czy wtedy mam gwarancję, że ci, którzy o nim nie wspominają, rzeczywiście są od niego wolni? A ci, którzy o nim zwyczajnie nie wiedzą? Lub jeszcze inaczej: co z tymi, którzy chcą być uczciwi i informują w porę? Co jeśli tak bardzo chcą być uczciwi, że informują zbyt wcześnie? Tak wcześnie, że nie wiadomo, co zrobić – ani z tą informacją, ani z samym sobą. Kiedy jest ten właściwy moment, żeby wziąć nogi za pas, i czy rzeczywiście jego warunkiem powinien być status serologiczny?

sąsiedzkiego zaangażował się samorząd miejski. „Na Piętrze”, bo t ak naz y wa się bibliotek a w Tomaszowie, to zupełnie inne miejsce niż Praska Biblioteka. Tworzymy ją w szerokiej koalicji społecznej, współ pracując z paraf ią, bibliotek ą miejsk ą, Ośrodkiem Pomocy Społecznej i oczywiście samorządem. Jest to jedyna nasza biblioteka mająca źródła finansowania. Nasi sąsiedzi w Tomaszowie to wypadkowa przekroju mieszkańców miasta. Najpierw przyglądano nam się ze zdumieniem i niedowierzaniem (jak wszędzie), potem nieśmiało podejmowano rozmowy, a teraz plany na wspólne działania są imponujące – od sprzątania i modernizacji podwórka do wydania przewodnika po mieście. Okrzeszyn – w tej maluteńkiej miejscowości o niesamowitej historii mieszka 280 osób. W ł a sne k sią ż k i to dobro d la większości z nich nieosiągalne. Wejście do lepszego świata czyt ając ych możliwe jest jedy nie przez obdarowanie książkami, uwagą, wspólny mi lek t urami, rozmowami wokół nich. I działanie w tej Bibliotece Sąsiedzkiej jest inne – ostrożne, dyskretne. Półki z książkami staną w wiejskiej świetlicy, teraz działania ogniskują się wokół wspólnych spot k a ń . Tut aj c z a s ma i n ne znaczenie…

Fragment książki Kto w Polsce ma HIV ? Epidemia i jej mis t yf ikacje, Wydawnictwo Kryt yki Polit ycznej 2013

Jakub Janiszewski (1977) – dziennikarz radia Tok FM. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Wa r sz aw ie. Dz ien n i k a r s t wem zajmuje się od 1999 roku. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie publ i k uje r ep or t a ż e i w y w i ady. W 2006 opisał historię czterech młodych kobiet zakażonych wirusem HIV przez Simona Mola – znanego działacza na rzecz imigrantów. Wkrótce potem zajął się innym tematem powiązanym z HIV – polityką narkotykową. W swoich audycjach próbuje pokazać problematykę społeczną w kontekście systemu legislacyjnego i praw człowieka. Był nominowany do nagrody Mediatory 2006.

Zasadą naczelną każdej Biblioteki Sąsiedzkiej jest dzielenie się książkami. Można je wypożyczyć, ale można je też po prostu wziąć albo wymienić. To jeden z naszych obowiązków – dostaliśmy wszystk ie k sią żk i nie po to, żeby je „mieć”, ale żeby się nimi podzielić. Po co Biblioteki Sąsiedzkie? Z de c ydow a n a w ięk sz oś ć n asz ych odbiorców, szczególnie w Wa r sz aw ie i Ok r zesz y n ie, nie przekroczy progu biblioteki z wielu powodów – trzeba podać dane personalne, trzeba dojechać, trzeba zapamiętać godziny otwarcia, przeczytać propozycje działań w bibliotece – „po sąsiedzku” unika się tych trudności: nie ma formalności, biblioteki czynne są wtedy, kiedy ktoś ma czas, czasem bardzo, bardzo długo, rozmawia się o tym „na ulicy”. „Nie wyrzucajcie książek, zakładajcie własne biblioteki”. Na pewno nie jest to działanie łatwe, ale za to bardzo inspiruje do poszukiwania rozwiązań, zadawania pytań o społeczne miejsca, o bycie obywatelem.

Marysia Dąbrowska-Majewska – współ t wórczyni Fundacji Zmiana, k tóra realizuje projek t y Bibliotek Sąsiedzkich i Książek w pudle.

11


K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 1 3 / P A R K K S I Ą Ż K I

ZAPRASZAMY DO LETNICH CZYTELNI Po raz kolejny zamieniamy miejskie parki w parki książki. Przenosimy czytelnie z budynków do przestrzeni miejskiej. Budujemy półkę pod drzewem, ustawiamy leżaki przy parkowych alejkach, kładziemy koce na trawie. I zapraszamy do wspólnego czytania! W letnich czytelniach czekają książki i gazety, literatura i dobra publicystyka, warsztaty dla dzieci „Fabryka książek”. Jesienią książki z letnich czytelni trafią do miejskich bibliotek.

Być może to dzięki takim czytelniom alarmujące wskaźniki mówiące o tym, że Polacy czytają mało lub wcale, trochę podskoczą w górę. W końcu nie ma nic przyjemniejszego niż plaża, kocyk i dobry kryminał lub powieść.

W wakacyjne weekendy letnie czytelnie Krytyki Politycznej znajdziecie w całej Polsce:

„Gazeta Wyborcza w Trójmieście”

BIAŁYSTOK, Park Stary im. Księcia Józefa Poniatowskiego CIESZYN, przed Świetlicą „Na granicy”, ul. Zamkowa 1

fot. Tytus Szabelski [Toruń] oraz Klub KP w Trójmieście, Klub KP w Białymstoku

ŁÓDŹ, Park im. H. Sienkiewicza (14 i 28.07) i Park Staromiejski (4 i 18.08)

Projekt „Park Ksiązki” realizowany jest przez Stowarzyszenie im. S. Brzozowskiego przy wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

1 2

SOPOT, przed Zatoką Sztuki oraz na osiedlu Brodwino (13.07), w Operze Leśnej (20.07), w Centrum Żeglarstwa i Ratownictwa (27.07) TORUŃ, plac Rapackiego (obok fontanny Cosmopolis) objazdowa latnia czytelnia odwiedzi też CZĘSTOCHOWĘ, LUBLIN, GNIEZNO, KOSZALIN więcej: www.krytykapolityczna.pl/kluby

KURIER KULTURA #4 został przygotowany przez zespół KP redakcja: Magda Majewska, opracowanie graficzne: Błahuta opracownie graficzne Tutaj Tuwim: Hanna Gil-Piątek © Wydawnictwo Krytyki Politycznej & Authors adres: Krytyka Polityczna, ul. Foksal 16, 00-372 Warszawa

Część tekstów została opublikowana we fragmentach. Pełne wersje w „Dzienniku Opinii” Krytyki Politycznej: www.krytykapolityczna.pl


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.