BlogFrancja2008

Page 1

FRANCJA 2008 11 września 2008 Prawie spakowani, zestresowani, podekscytowani. Jutro ruszamy. Ekipa bombowca: ja,Adam i Agata. Nic nam nie straszne! Francjo strzeż się,bo nadchodzimy! :) Już za Wami tęsknię, trzymajcie kciuki i do napisania! Buziaki Komentarze: Hej ho czy ja się doczekam w końcu jakiś wieści o Kobiecie Kocie, Spidermanie, zielonym berecie, aparacie pękającym od zdjęć, bombowcu...no i w ogóle, coo? Gorące buziaki dla Was! Korzystająca z ostatnich chwil błogiego lenistwa -­‐Kropla 11 października 2008 / Noo w końcu!! Doczekaliśmy się – podłączyli nam neta w mieszkaniu (po miesiącu, cholibka!). Zatem czym prędzej spieszymy, aby zamieścić przekaz z wygnania. Co do zdjęć, to można powiedzieć, że wszystkie są zrobione telefonem, bo nawet te, które są zrobione aparatem są obrabiane na szybko, dlatego też cierpią na jakości i kolorach. Dlatego proszę pamiętać, że nie są to zdjęcia na poziomie moich ambicji i możliwości J (eh te ambicje mojego męścizny). Notki są wspólne, uzupełniane, więc nie pogubcie się :) Przedwyjazdowe pakowanie, które odbyło się w noc przed dniem wyjazdu musiało zostać wzbogacone o emocje mojej beztroskości i robienia wszystkiego na ostatnią chwile (Adam beztroski). O dziwo udało się spakować wszystko i nie było tragedii, Jettka nawet załadowana mruczała radośnie.

Podróż minęła nam bezstresowo. Przez niemieckie autostrady (świetnie oznaczone i niepłatne) przemknęliśmy dzielnie, wieczorem docierając już do granicy francuskiej.


Wjechawszy na teren Francji zatrzymaliśmy się na parkingu w celu zaczerpnięcia odrobiny snu. Nie był to sen najwyższej jakości, bo niewygodny i zmarznięty, ale konieczny. Adam, super wytrwały kierowca naszego super sprawnego bombowca wykorzystał go jednak na tyle, żeby jeszcze w środku nocy ruszyć w dalszą drogę. Mknąc kawałek płatną autostradą francuską trochę się pogubiliśmy, ale ostatecznie wyjechaliśmy na drogę prowadzącą nas do Poitiers, krótki sen o świcie w niebieskiej krainie,

przez malownicze miasteczka francuskie. Niesamowity klimat, białe krowy, małe domki, stare zabudowania i dużo zieleni. Ostatni odcinek bardzo nam się dłużył ze względu na zmęczenie, ale ok. 15:00 dotarliśmy do Poitiers. Dziwnym zbiegiem okoliczności znaleźliśmy miejsce do parkowania (a znaleźć miejsce parkingowe w centrum w sobotę graniczy z cudem) na ulicy, przy której mieszka kobieta, która wynajmuje nam mieszkanie.


Nie mając karty francuskiej zdecydowałyśmy z Agatą pójść do niej osobiście. Na początku zebrało nam się, że niby nie jesteśmy wtedy, kiedy powinniśmy itd., ale jakimś cudem dogadawszy się z nią, zaprowadziła nas do naszego studio na ulicy Renaudot. Bombowiec znalazł dla siebie miejsce pod domem, wypakowaliśmy się i z radością wzięliśmy prysznic. W Poitiers są wąskie uliczki, większość jednokierunkowych, na szczęście Adam poradził sobie z tym francuskim zamieszaniem i mamy autko na oku. Francuzi parkują dosłownie na zderzaki, są w tym niesamowici, wciskają się, gdzie tylko się da. Na jezdniach są wyrysowane linie, gdzie można stawać, w wielu miejscach postoje są płatne. Idealnie sprawdzają się tu stare Mini, które okrutnie mi się podobają. Poza tym francuscy kierowcy prawie zawsze zatrzymują się na przejściach, mimo że ludzie często przechodzą na czerwonym świetle. Miasteczko zrobiło na nas od razu wielkie wrażenie ze względu na swoją starą zabudowę i klimat, jaki to tu stwarza. We wszystkich oknach są zamontowane okiennice, a drzwi mają klamki po środku i są w różnych kolorach (głównie zieleń, bordo i granat). My mieszkamy w nowym budynku, ale jego obecność specjalnie się nie wyróżnia. Spory pokoik, duży balkon, kuchnia, duży przedpokój i łazienka to nasza rezydencja:)



Komentarze: przemo_z polski: wreszcie -­‐ relacjonujcie ile wlezie, cykajcie foty (ps. ładne tapety w mieszkanku). powodzenia amigos i do uslyszenia. 12 października 2008/ Formalności i takie tam różne Od poniedziałku zaczęło się nasze bieganie z papierami to tu to tam i z powrotem. Wszyscy ludzie, których spotykałyśmy w biurach i na uczelni byli uprzejmi, pomocni, uśmiechnięci i starali się mówić do nas wyraźnie J Więc jakoś poszło, ale trwało to kilka dni, więc z opóźnieniem zaczęłyśmy ogarniać zajęcia na uczelni. Szokiem było dla nas, jak jedna z pierwszych osób, z którymi miałyśmy kontakt w biurze współpracy międzynarodowej okazała się być Marcinem z Wrocławia J Więc miałyśmy okazję załatwić część spraw po polsku. Dostałyśmy legitymację studencką, otworzyłyśmy konto w banku itd. Papierki i papierki. Jakiś tydzień zajęło nam odnalezienie się w planie zajęć na socjologii, bo wybierałyśmy przedmioty ze wszystkich trzech lat tzw. licence. Moje obserwacje po 2 tygodniach pobytu tutaj w skrócie: -­‐

-­‐

studenci francuscy robią bardzo staranne notatki na wykładach i ćwiczeniach (od razu podkreślają na kolorowo), większość z nich korzysta z kartek A4 w kratkę przypominającą dwie skrzyżowane pięciolinie, a ze swoimi bazgrołami trochę polskimi, trochę francuskimi w nieuporządkowanym zeszyciku czuję się inna J przypuszczam, że biją ich po łapkach w podstawówce :] zajęcia mają różny wymiar godzin, niektóre trwają po 1,5 h (np. angielski) a niektóre po 3 h (to już ciężkie do przeżycia);


-­‐ -­‐ -­‐ -­‐ -­‐ -­‐ -­‐

prowadzący zajęcia ma zawsze skserowany komplet tekstów dla całej grupy do czytania podczas zajęć lub w domu; nie znalazłam tu jeszcze ksera i nie widziałam kolejek (których pewnie nie ma); mają fajne duże amfiteatry na wykłady, ale zazwyczaj jest w nich okrutnie zimno; Francuzi witają się tradycyjnie 2 buziakami w policzki i nikogo to nie krępuje, to dla nich naturalne, że od razu nadstawiają dzioba, co Adamowi się bardzo podoba (oczywiście); zajęcia są czasem do 20, to mnie denerwuje, bo wstaje rano, a potem mam przerwę i muszę wracać pod wieczór na uczelnię, na zajęciach z angielskiego więcej mówi się po francusku, studenci rzadko wydają kasę na papierosy (podobno są tu bardzo drogie, nie sprawdzałam), dlatego też w praktyczny zestaw młodego Francuza wchodzi paczka tytoniu i papierki, z których w czasie przerw robią sobie skręty (zaradni są jednym słowem); wg Francuzów moje nazwisko wymawia się „Zagzek”, fajnie co? Ciekawiej jednak brzmi nazwisko mojej współokatorki Agaty Suchy, które czytają jako „suszi” :)

Kalina nie chce iść do szkoły J W Poitiers jest bardzo dużo mieszkań różnego typu do wynajęcia i większość nie jest wcale droga. Wszędzie w oknach wiszą ogłoszenia, a w samym centrum jest chyba 10 agencji nieruchomości i zastanawiamy się, czy im się to w ogóle opłaca, bo sądząc po tym jak się ogłaszają, to chyba nie.


Już pierwszego dnia dowiedzieliśmy się, gdzie mieszka Amelie Poulain i ku miłemu zaskoczeniu na tej samej ulicy, co my :]

Wybraliśmy się pewnego dnia na kawę do knajpki La Gazette, ja zdecydowałam się zamówić Cafe bon bon, bo ładnie brzmi. Nie powstrzymałam się od śmiechu, kiedy podano mi kawę w kieliszku (nieco większym niż normalny), z odrobiną gęstego mleka na dnie.


Ale poza takimi rarytasami to przez pierwszy tydzień żywiliśmy się chlebem lubańskim odgrzewanym w mini piekarniku. Kiedy skończyły nam się pieniądze przeznaczone na jedzenie, została już tylko sucha szynka, mniam ;)

Świętowaliśmy 23 urodziny Adama :) Z okazji, że jest już starym obywatelem, wybraliśmy się na creme brulee, który bardzo chciałam spróbować. Mimo tego, że wyglądał uroczo, smakował o wiele gorzej niż się spodziewałam. I faktycznie tradycyjne przebijanie się przez skorupkę było najlepsze! (jeśli ktoś nie wie o czym mówię – lektura obowiązkowa „Amelia”!).


Komentarze: kropla007 jej aż łezki mi się zakręciły! Całuje Was przeogromnie, jesiennie złoto i polsko :)! Pięknie czytać i oglądać Waszą Przygodę Życia! Chyba zaraz się spakuję i przyjdę do Was, choćby na piechotę! No a w piątek czekamy! I bez wykrętów :P! Pozdrowienia od Biska Acha i możecie być z nas dumni, bo w tym tygodniu wybieramy się ze znajomymi na wspinaczkę! kropla007 No i jeszcze jedno(ale za to mega-­‐ważne): Adamik cudowności w życiu życzę i napwawj się tą Waszą Przygodą każdym kawałkiem siebie! aszem aaaaaaaa mi to sie Twoje zdjęcie nad kawą najbardziej podoba:) super_sestra Kawa bon bon jest the best!!!!

13 października 2008/ Różności Jedna z niewielu rzeczy, które nam się tu nie podobają, to zwyczaj wystawiania worków ze śmieciami przed domy. Późnym wieczorem zabierają je hałaśliwe śmieciarki (Adam nazwał ich: „hałasiarze”), ale niestety śmieci stoją na tych wąskich chodnikach przez większą część dnia. Bardzo oszpecają to miasteczko, ale najwidoczniej brakuje im miejsca na duże kosze. Poza tym trzeba uważać na miny na ulicach, bo jest ich tu sporo, mimo że w wielu miejscach znajdują się woreczki specjalnie przeznaczone na psie kupki. Ale tak poza tym to i tak jest tu czyściej niż w Polsce.

Bez sensu robić zdjęcia śmieci na bloga, ale akurat nie tylko nam nie podoba się ten zwyczaj i jeden z tutejszych fotografików zrobił bardzo ciekawą wystawę, ponieważ porozwieszal różne swoje prace po całym miescie, na słupach ogłoszeniowych, murach, drzwiach wejściowych do mieszkań. Dlatego, żeby zaprezentować artyste jak i zwyczaj wystawiania śmieci przed drzwi, pozwoliłem sobie użyć nie swojego zdjęcia. Pozdrowienia i szacun dla Kollet (w sumie to nawet nie wiem, czy to chłop, czy dziewczyna ;)


Ach no i siesta! Przecież! Większość sklepów, urzędów i temu podobnych miejsc jest nieczynna w godzinach ok. 12-­‐14. To jest czas na obiadek i kawkę. Trzeba się do tego przyzwyczaić, bo my wiele razy akurat wtedy chcieliśmy coś załatwić i nie ma szans. Przerwa i już. Uczelnia trochę się pod to łapie, ale zazwyczaj nie są to pełne dwie godziny. No i bagietki. Pieczywo francuskie bardzo różni się od naszego, powiedzielibyśmy, że jest nadmuchane. Chrupiąca skórka, ale w środku niewiele do jedzenia. Ale dzięki temu pieczywo jest lekkie, a bagietki osiągają duże rozmiary. Można je dostać wszędzie i z tego, co zauważyłam są bardzo popularne. Z cenami jest różnie. Niektóre rzeczy są o wiele wiele droższe, jak np. bilety komunikacji miejskiej, lody na gałki, bułki słodkie, ale znaleźliśmy mały supermarket Marche Plus, gdzie ceny są znośne, często porównywalne. Zaletą są niskie ceny wina. Pewnie to, które kupujemy jest najniższej jakości tutaj, ale i tak jest bardzo dobre, więc ciekawe jak smakuje droższe. Sprawdzimy jak się dorobimy :P Przed wyjazdem przygotowaliśmy się oczywiście w chwalebny polski atrybut, który zabraliśmy, ażeby pokazać Francuzom coś z polskiego charakternego alkoholu. Tak tak, zero7 Żubróweczki, no i co, no i co, okazało się, że mają tu jakąś dziwną żubrówkę z exportu. Na szczęście od dwóch poznanych tu chłopaków, na Erasmusie, wykwintnych smakoszy żubrówki, dowiedzieliśmy, że nie równa się walorami.

To pewnie dlatego, że nie ma trawki obsikanej przez żubra ;) Jedna z bardziej brakujących rzeczy w naszym mieszkanku, to pralka. A ani prać ręcznie się nie chce, ani wieźć to wyprać do domu 30h w jedną stronę to się nie opyla, więc jak się skończyły już wszystkie czyste gacie i skarpetki, to zapakowaliśmy się w 70-­‐litrowy plecak plus jeszcze jeden mniejszy (tyle mieliśmy brudnych gaci) i późnym wieczorkiem wybrała się cała trójka do co prawda najbardziej oddalonej od domu pralni ale... Po drodze klimatowe uliczki, które wyglądają jeszcze bardziej magicznie w nocy. To właśnie podczas kiedy nasze brudne gacie obracały się to w jedną to w drugą stronę, powstała większość zdjęć z serii miasto otulone nocą. A wracając do prania, to jest tu parę pralni porozrzucanych w różnych częściach miasta i całkiem jak na filmach można wyprać swoje brudne gacie w ogromnej przemysłowej pralce.


Wszystko jest zautomatyzowane, jest nawet taka śmieszna wnęka w ścianie, w której po zapłacie trzeba podstawić pojemniczek i sypie się proszek. Ale my profilaktyczne dzieci, Kalina córka Mieczysława i ja syn Zygmunta i brat Ewy, mieliśmy swój proszek bryza czy ariel przywieziony jeszcze z polski, a pewnie jeszcze wcześniej przyjechał z niemniec, więc nie mieliśmy zabawy skorzystania z owego wynalazku J Później jeden francuz za wszelką cenę odwodził nas od wyprania naszych gaci w temperaturze 90º Celsjusza, bo twierdził, że tego nie wytrzymają, a skoro go spytaliśmy o poradę, to żeby nie było mu przykro, to ustawiliśmy już niższą temperaturę prania naszych gaci, bo cała obsługę pralek wykonaliśmy intuicyjnie. Niestety nie zdążyliśmy skorzystać z innego cudownego urządzenia zachodu – wielkiej przemysłowej suszarki, ponieważ było już nawet po czasie godzin otwarcia pralni, więc spakowaliśmy nasze 70-­‐litrów mokrych, ale już czyściutkich gaci i zabraliśmy je do domu i rozwiesiliśmy na suszarce, która akurat jest na stanie domowego inwentarzu. Nie była to jednak wystarczająco duża suszarka, więc nasze już czyste, ale jeszcze mokre gacie porozwieszane były na czymkolwiek, co się nadawało na partyzancką suszarkę, czyli gacie wisiały na oparciu krzesła, na klamkach, drzwiach, zasłonce od prysznica, kaloryferach, rurkach od kaloryfera, lampkach, generalnie radosna twórczość wieszania gdzie popadnieJ Gratulacje dla tych, którzy przebrnęli przez Adamowy wywód na temat pralni :P


14 października 2008/ Teraz trochę więcej o mieście Jak już było napisane wcześniej, miasto jest bardzo stare, stara zabudowa, wąskie uliczki, okiennice.


A na ulicach we Francji można czuć się bezpiecznie ;)

Na jednej uliczce można spotkać czasem Merry Poppins, której uciekła parasolka.


Czasem tez jest bardzo głośno jak przejeżdżają samochody:

Miasto nie jest płaskie, główna część starego miasta leży na zboczu wzniesienia, w wąwozie płynie szafirowa rzeka, za którą znowu jest następne wzniesienie. Można wejść na nie schodami, a stamtąd zaczyna się ciekawa panoramka (widoczna poniżej).


z najstarszą katedrą w mieście na wierzchołku: Grand Notre Dame


Na ulicy, na którą wchodzi się ze schodów, stoi wieża ze statuą, z którą będzie się wiązała historia w jutrzejszym wpisie.

Przepraszam za tak kiepskie zdjęcia, ale nie jestem dobry w temacie fotografowania miasta, a już na pewno nie w dzień. Noc jest o wiele ciekawsza do fotografowania miasta. Jutro więc ukaże się publikacja miasta w osłonie nocy, zapraszamy jutro J 15 października 2008/ Miasto nocą Noc dodaje Poitiers jeszcze więcej uroku niż ma w ciągu dnia. Mimo że przeważnie jest wtedy mniej ludzi na ulicach. Praktycznie samo centrum można byłoby obfotografować tysiącem zdjęć, a i tak byłoby mało, żeby faktycznie poczuć klimat nocnego spaceru. Jak pisałem wczoraj na wierzchołku wzgórza, jak i w samym centrum miasta znajduje się Grand Notre Dame z wieżą, której akurat na tym zdjęciu nie ma, ale będzie widać ją na innych. Bardzo charakterystyczna biała wieża.


W jaką by nie skręcić uliczkę tonie się w klimacie miejskiego labiryntu.


Niesamowitym wątkiem, towarzyszącym niemalże każdej wieczornej przechadzce, jest coś czego nie da się sfotografować. Czasem głusz nocy rozbijana jest dźwiękami instrumentów, na których ludzie grają przy otwartych oknach i okiennicach, jakby grali specjalnie dla nas. Skrzypce, pianino, kontrabas, gitara, gdzieś jakiś gruby dęciak, a raz nawet mandolinka :) Czasem parę instrumentów razem, w różnych częściach miasta, ale zawsze wieczorem.


Duszek Adam


Ten klimat zainspirował mnie do zrobienia panoramy miasta nocą. Samo wzgórze sąsiadujące po drugiej stronie rzeki, nie wystarczyło mi jednak do zrealizowania wymarzonych zdjęć panoramy. Pomysł dojrzewał przez parę dni. Miejscem doskonałej perspektywy była statua, którą przedstawiłem we wczorajszym wpisie. Niestety wieża otoczona jest murem i zawsze jest zamknięta. Nie zniechęciło mnie to jednak, dlatego parę dni wcześniej wybraliśmy się z Kaliną, żeby sprawdzić jak wygląda droga, przy, której stoi wieża. To też nie było zachęcające, ulica była bardzo dobrze oświetlona, po drogiej stronie ulicy parędziesiąt metrów dalej butka strażnicza jakiegoś budynku departamentu, a sąsiadujące tereny, również za murem. Wtedy już wiedziałem, że jedyna droga, to wspięcie się na trzy metrowy mur, idealnie w świetle latarni, która stała po drugiej stronie ulicy. Drugim problemem była lampa na platformie wieży, która oświetlała statuę. Jak położyłem się do łóżka tej nocy, to jeszcze długo nie mogłem zasnąć obmyślając plan J Niedziela, 12 Października roku bieżącego to był ten dzień. Przygotowałem dobrze sprzęt, aparat i filtry wyczyszczone, stopka od statywu mocno dokręcona, żeby się nie poluzowała, bateria naładowana, karta opróżniona, żeby czasem miejsca nie zabrakło, pilot od spustu coś zawodził, ale potarłem bateryjkę i też było ok. Spakowałem się w plecak, ubrałem ciemne rzeczy i naturalnie kapelinek, zawiązałem sznurówki (bo wiecie Adam zazwyczaj tego nie robi;) i wyszedłem. Był już zaawansowany wieczór, ale ten dzień był bardzo ciepły. Pierwszy przystanek to szczyt schodów, obok których ustawiłem się, żeby złapać drogę do Grand Notre Dame. Spędziłem tak jakieś dwie godziny szukając odpowiedniego kadru i czekając na warunki, chciałem uchwycić moment jak będą przejeżdżać akurat tamtędy samochody, które o tej porze dość rzadko akurat tamtędy jeżdżą. Ale przede wszystkim chciałem się dokładnie zorientować jak często przejeżdżają samochody po ulicy, przy której stała statua, wyciszyć się i załapać klimat.


Pomimo mojego zamiłowania do adrenaliny musiałem się troszkę uspokoić, w czym długie naświetlania bardzo pomogły.

Po tym jak zrobiłem zdjęcie, które mnie zadowoliło, spakowałem się tak, żeby czasem statyw mi nie wypadł przy przełażeniu przez mur. Idąc ulicą tuż pod samą wieżą rozglądałem się, żeby po raz ostatni ocenić sytuację, a jak doszedłem do miejsca, gdzie mur miał największe szpary między kamieniami, skupionymi ruchami wdrapałem się na górę, co nie zajęło mi dużo czasu. Po tym jak przekroczyłem wierzchołek muru byłem już o wiele spokojniejszy, teren u podstawy wieży nie był oświetlony, co mi bardzo pasowało i tworzyło przytulny klimat względem drugiej strony. Czekały mnie jeszcze kręte schody do góry od strony ulicy, które ciągnęły się tak długo, że aż mi się w głowie zakręciło ;) Ale na górze przestrzeń szybko mnie ocuciła. Przy wyjściu na platformę był cień od statuy, rozpakowałem się tam i podczołgałem się do lampy, przykryłem ją z boku plecakiem, żeby nie rzucała na mnie światła. Nie mogłem nawet wstać, więc na leżąco kładąc aparat na platformie, podpierając go czymkolwiek, żeby złapać dobry kadr robiłem zdjęcia. Widok wspaniały i pomimo dziwnej pozycji czułem się bardzo usatysfakcjonowany.



i czułem sie trochę jak Tomek Sawyer :)

Komentarze: super_sestra Rozbójnik na francuskiej ziemi :D Działaj, działaj -­‐ zrobimy później album foto "Płatie oczami stypendystów" :) bania455 Zdjęcia cudne. Teraz tylko je sprzedać jakiemuś wydawcy na pocztówki. I będzie kasa. super_sestra A Bania jak zwykle -­‐ praktyczna rada :D ry_mamcia miasto ładne, ale zdjęcia niesamowite, super

16 października 2008 Na życzenie mojej kochanej Mamy i kochanej Sestry, biorę się do roboty i uzupełniam trochę wieści z życia. Adam ostatnio przejął inicjatywę pisania bloga i całe szczęście, bo przynajmniej możecie zobaczyć, jakie świetne robi tu zdjęcia. Ja, jeśli chodzi o fotografię, obijam się :)


Pogoda jest tu niesamowita, ale z tego, co słyszałam to w Polsce też jest ciepło? Przez moment zastanawiałam się, czy tu w ogóle będzie zima, ale liście już sypią się na całego i dzisiaj, mimo słońca, jest już chłodniej. Taką pogodę lubię najbardziej, jak zapewne wszyscy już wiedzą :D No co...jak jest tak dziwacznie, to człowiek się ubierze, jak to na jesień, a potem pędzi przez miasto (a tu góry, doliny..) i się zmacha i zadyszka :) Robi się już jednak bardzo przyjemnie i dzisiaj, mimo że pędziłam do domu, żeby Wam coś skrobnąć, nie zmachałam się! Zajęcia z socjologii odbywają się niedaleko centrum, więc spokojnie śmigam sobie codziennie na piechotkę. Budynek do najpiękniejszych nie należy J, wręcz przeciwnie jest brzydki i nie pasuje do całości miasteczka. Sale są bardzo podobne do naszych na pedagogice, naprawdę niczym się nie wyróżniają. Jedyne, czego mi będzie brakować, to amfiteatry wykładowe (takie jak mają na prawie), bo dobrze na nich widać, słychać i wygodnie się notuje. Na uniwersytecie od października (bo zajęcia zaczęły się już w połowie września) jest dostęp do internetu, ale nie korzystam, bo już mamy w domu. Podział zajęć jest taki sam na ćwiczenia (TD) i wykłady (CM). Każdy przedmiot ma inny wymiar godzin na semestr, dlatego też na jednych siedzi się 3 godziny na innych 1,5. Na każdych zajęciach studenci dostają od prowadzącego gotowy plan zajęć i teksty do czytania na kolejne zajęcia. Dlatego do tej pory nie wiem, gdzie jest ksero, ale dowiem się na pewno, jak zacznę hurtowe kserowanie wykładów od Francuzów J Jestem jednak coraz bardziej dumna z siebie, bo z tygodnia na tydzień (które mijają nie wiadomo kiedy) rozumiem coraz więcej i mam lepsze notatki. Niestety są prowadzący, których i tak ciężko zrozumieć. Nie wiem, czy kogoś to interesuje (poza moja Siostrzyczką), ale czy tego chcecie czy nie, napiszę, jakie mam zajęcia J Otóż uczęszczam ja ino na antropologię (a właściwie jej fundamenty, tego mają tu sporo), enquete sociaux, co można rozumieć po prostu jako ankiety socjologiczne/socjalne(?) Poza tym raporty też sociaux J, socjologię instytucji oraz angielski (który prowadzi sympatyczna pani Angielka, która mieszka we Francji). Nie ma tego dużo, ale jak zebrać wykłady (niektóre po dwa razy w tygodniu) to wystarcza J Prowadzący są bardzo sympatyczni i generalnie nie robią problemów, bo jak stwierdził mój opiekun na socjologii, Erasmusom (stypendystom) wolno wszystko :D Jeden z panów po każdych zajęciach pyta mnie, czy wszystko w porządku, czy zrozumiałam,czy mam pytania i tak dalej. A poza tym często używa mnie jako przykład obcokrajowca lub po prostu Polki w czasie swoich wykładów. No i oczywiście muszę zrobić krótką prezentację na temat demokratyzacji w Polsce. Ale nigdy nie stresuje mnie w czasie zajęć :) Moja nauka polega głównie na tłumaczeniu tekstów. Jest to dość monotonna praca, ale jednocześnie najlepsza metoda nauki słówek. Studenci są normalni, forma prowadzenia zajęć jest bardzo podobna, tylko nie mają tego durnego systemu na plusy, który jest u nas taki popularny. I całe szczęście, bo nie ma wyścigu szczurów w zgłaszaniu się i ludziska nie mają wypisanego zdania po zdaniu, co mają powiedzieć, żeby zdobyć zaliczenie. Poznałam tu jedną Francuzkę-­‐ Jennifer, która sama mnie zaczepiła, pokazując mi swoje nazwisko, które brzmi Szczerbowska J Ma korzenie polskie, ale ani słowa po polsku nie umie. Ale najlepsze było, jak poprosiła mnie, żebym powiedziała jej nazwisko i była bardzo zdziwiona (i zachwycona) kiedy usłyszała, jak to brzmi po polsku. Dziwne, że nigdy tego nie słyszała. Ale Francuzi wszystko wymawiają po swojemu. Co mnie jeszcze dziwi, to zazwyczaj ludzie w naszym wieku witają się "dzień dobry" i "dobry wieczór", zamiast po prostu "cześć" J Ja się nie mogę przestawić i zastanawiam się, czy jakoś im to nie pasuje, że mówię "salut", muszę kiedyś kogoś zapytać. Wykładowcy są tu dla studentów, zdecydowanie nie na odwrót, traktują ich bardziej ulgowo niż nas w Polsce. A oni sami niespecjalnie się przejmują, spóźniają się po przerwie (a wykładowca powtarza treść albo mówi, że zaczął bez nich – szok!) i palą skręty. Bez konsekwencji przyznają się, że nie mają tekstu, który był na dane zajęcia, naciagają terminy itd. Przed 1 listopada mają tu na uczelni chyba jakiś tydzień wolnego! Sesja zaczyna się przed Bożym Narodzeniem, a semestr letni kończy w połowie maja. Żyć nie umierać. Poza tym większość pokoi w akademikach to jedynki, a studenci, którzy tam nie mieszkają, zazwyczaj wynajmują małe samodzielne mieszkanka (takie mini kawalerki), gdzie mieszkają sami, a na każdy weekend jeżdżą do domu, jeśli nie są z Poitiers. Nieźle, co? I też praktykuje się tutaj studenckie czwartki :)


Obiadki i kolacje można szamać w restauracjach uniwersyteckich, w których jest dość tanio. Mamy jedną niedaleko-­‐ Roche D'Argent i czasem chodzimy tam wieczorami, kiedy już nie ma kolejek. W skład posiłku wchodzi tzw. entree (np.mała porcja sałatki, pasztet, starta marchewka), danie główne -­‐ plate principale -­‐ tu nic wyjątkowego, ale smaczne (makaron, szapargówka, naleśniki, tosty, warzywka duszone, jakieś kotlety, dziwne formy ciasta francuskiego z czymś J z serem, szynką, sosem..., kuskus, kisz, rybka, frytki itd.) oraz deser (tu owoce, jogurty, musy, ciasto) lub ser -­‐fromage. Do tego bez limitów woda i sosy. Przyjemnie się tam jada, przychodzi tam dużo studentów. A na koniec tej notki, kilka podstawowych słówek, które słyszymy milion razy w ciągu dnia (Francuzi muszą je uwielbiać), bo wszyscy używają ich czasem w nadmiarze: -­‐ -­‐ -­‐ -­‐ -­‐ -­‐ -­‐

bon jour = dzień dobry bon soir = dobry wieczór ca va? = jak się masz? -­‐ zazwyczaj nie czeka się na odpowiedź, to tak jak angielskie "how are you", taka sama jest odpowiedź "ca va" lub "ca va bien", czyli że dobrze jest :) merci -­‐ wiadomka "dziękuję" pardon = przepraszam (zawsze i wszędzie) au voir, bonne journee, bonne soiree = do widzenia,dobrego dnia, dobrego wieczoru d'accord = co znaczy "w porządku", "ach tak", generalnie przytakiwanie

Pod tym względem Francuzi nie unikają kontaktu z innymi ludźmi, witają się w sposób sympatyczny, otwarty. Nie ma obojętności na ulicy, jak kogoś przepuścisz to na pewno będzie "merci" albo "pardon" J Przesyłam buziaki z Pragi...yyy ..tzn. z Poitiers J

Komentarze: super_sestra A dziękuję, dziękuję za relację :) Mnie to jak najbardziej interesuje!!! więc pisz, pisz o uczelni i Twoich spostrzeżeniach :)


ry_mamcia Witajcie kochani, jestem już w domu i mogę napisać. Z przyjemnością przeczytałam Wasze relacje z obczyzny. Piszcie jak najwięcej. Postaram się też regularnie do Was odzywać, teraz ściskam Was bardzo mocno bania455 No! Nareszcie. Fajowo macie. grazyna142 Super ralacja:)Buziaczki 18 października 2008 Czwartego dnia w kolejności tego miesiąca wybraliśmy się na wyprawę, zwiedzić La Rochelle, nadatlantyckie miasteczko. Niewczesnym rankiem, wyruszając spod domu Jettką bumbum, w czwórkowym składzie z poznanym wcześniej i zaznajomionym już amerykańcem Perrym. La Rochelle to przyjemne portowe miasteczko, również bardzo stare, z kolorowym targiem owoców, warzyw i owoców morza.


Tam też natknęliśmy się na starą francuską karuzele.

Nie było jednak tylko słodko, ponieważ nasz kompan podróży wpadł na pomysł, abyśmy wszyscy spróbowali bezkręgowego i mackowatego owocu morza.


Nie jest tragicznie jak się dużo zagryza J (nieprawda, nawet wtedy była obrzydliwa-­‐ Kalina) Dalsza część wyprawy to Ile de Re. Wyspa połączona z lądem czterokilometrowym, imponującym mostem. Pierwsza rzecz, jaka rzuciła się nam w oczy po przekroczeniu mostu, to statki rybackie popodpierane na suchym dnie mielizny wokół wyspy. Ciekawy widok, choć smutny zarazem. Małe i spokojne portowe miasteczka na wyspach ugościły nas nadmorskim wiatrem i przyjemną atmosferą. Ocean robi niezłe wrażenie. Szczególnie ze względu na swoją barwę, ale nie wzruszył mnie tak jak Bałtyk (niezastąpiony). Spokój i wyciszenie zastąpiły nam wielkie emocje. Powolutku spacerowaliśmy sobie po kolejnych miasteczkach, jadąc w kierunku końca wyspy. Z ciekawymi wątkami fotograficznymi.


Jedną z większych atrakcji byli kite-­‐surferzy, którzy pomimo zimnej wody pokazali klasę na dechach. Zimna woda nie odstraszyła mnie również od ochoty wykąpania się w ciemnym turkusie Atlantyku. Po czym również Perry wskoczył się ochłodzić.


Po wyspie Re kursują busy o zagadkowej nazwie :)

A pod parasolem można zjeść i się wyspać:

Żegnając się z wyspą, te same rybackie łodzie bujały się już wesoło na falach wieczornego przypływu.


A to jeszcze my :) w La Rochelle i na wyspie:

mam sporo na głowie


Piasek włazi między palce :P

Skrzat jak zawsze chowa się w zakamarkach:)


Poprawki textu Super_sestra, Adam dziękuje:) Anegdotka: Codziennie nasz znajomy Amerykanin Perry uczy się kilku polskich słów. Pewnego dnia, jak wracaliśmy z kolacji zapytał jak powiedzieć „chodźmy szybko”. Później z uporem starał się wymówić to jak najwyraźniej, aż wyszło mu „choćmy cipko” :) Żebyście widzieli minę Kuby-­‐ innego Polaka, który akurat w tym samym momencie podszedł do niego :) 17 października 2008 Patinoire, czyli że lodowisko J Mieszkańcy Poitiers są prawdziwymi szczęściarzami, bowiem znajduje się tu lodowisko :) Pewnego więc tudzież dnia, umówiliśmy się z jednym poznanym przez Agatę Francuzem na tutejsze patinoire. Zabawa zaczęła się już od momentu zakładania łyżew, bo oczywiście były za duże, za małe itd. Pewnym krokiem (akurat) weszliśmy na lód i pomknęliśmy J Osobiście bardzo lubię jazdę na łyżwach (mam dobre wspomnienia z podstawówki), dlatego, mimo tego, że nie czułam się pewnie, bawiłam się super. Szczególnie, jak zgasili światła :D Adam był najlepszy w efektownych wywrotkach, bo usilnie starał się hojrakować i jeździł za szybko J Ja hamowałam silnikiem :P Agata z Josephem pomykali również dzielnie, prowadząc konwersacje na poziomie J Niestety nie mamy z naszego wyczynu żadnych zdjęć. Na następny dzień oczywiście wszyscy narzekaliśmy na bóle mięśni, ale i tak wybraliśmy się w środę do pewnej knajpki-­‐ Bacchantes, gdzie co tydzień ludzie tańcują sobie tańce tradycyjne J Ponieważ nie było możliwości nauczenia się w takim tempie kroków, spróbowaliśmy kilka razy i wróciliśmy do domu. Ja miałam okazję zatańczyć z kilkoma tamtejszymi stałymi bywalcami, więc stresu trochę było :) Zapewne tam wrócimy,żeby jeszcze opanować jakieś tańce! 20 października 2008/ Życie miasta i studentów

Teraz miasto tętni życiem, pewnie dlatego, że wszyscy studenci się już zjechali. A na atrakcje w Poitiers nie można narzekać, bo dzieje się coraz więcej i na ogół ciekawe rzeczy. Pierwsze dni października usiane teatrami, artystami i muzyką w większości ulicznymi. W centrum na placu stanął duży namiot cyrkowy i jeszcze jeden mniejszy na skwerze niedaleko. Z ulicznych dram najbardziej przypadła mi do gustu czwórka spontanicznie tworzących mimów „Ernestus” uzbrojona w trąbkę, zestaw perkusyjny, harmonie i duży plastikowy kosz na śmieci z kółkami, którym to wyjechali z placu w centrum, nie przestając grać przemierzali wąskie uliczki z ciągnącym się za nimi szalikiem rozbawionej publiki.


W teatrach i dramach mnóstwo nagości, aż nam się szkoda robiło tych aktorów, bo za ciepło to już nie było.

Koncerty bębniarskie robiły wrażenie i porywały do transowego bujania, aż mi się przypomniał stary dobry slot. A impreza zakończyła się pod dużym namiotem przy energetycznej muzyce bałkańskiej w wykonaniu francuskiej trupy. Tego wieczora ludzi było sporo, a pomimo pijaństwa bardzo pozytywnie wszystko się odbywało.


Tydzień temu w sobotę odbyły się w Poitiers podchody po mieście, zorganizowane dla studentów z zagranicy. Przyszło bardzo dużo osób. Odnaleźliśmy się na listach ja wpisana jako Kalima Zagrek, a Adam jako Dabouski, a co więcej student archeologii (takie małe kłamstwo, wyobrażacie sobie Adama na archeologii??!! :). Podzielono nas na ponad 20 grup! Naszym szefem był wspominany już wiele razy Perry J Zadanie polegało na wypełnieniu formularza z przygotowanymi pytaniami na temat Poitiers. Przed wyjściem dostaliśmy zestaw gadżetów -­‐ w tym upragnione lniane torby, długopisy, koszulki, mapy, ulotki. Ruszyliśmy spacerkiem po wyznaczonej trasie stopniowo odnajdując odpowiedzi na poszczególne pytania. Pogoda była piękna, wręcz lipcowa. Spociliśmy się :] Całą drużyną kierowała nawiedzona Włoszka -­‐ Alice, która była chyba bardzo zdeterminowana i pędziła do przodu, a my tylko przepisywaliśmy odpowiedzi J Jej bardzo zależało, a my zrobiliśmy sobie spacer po mieście, było gorąco i nikomu się specjalnie nie spieszyło, ale cóż...musieliśmy ją gonić :D


Ostatecznie okazało się, że zdobyliśmy dzięki niej trzecie miejsce, zostaliśmy wyczytani na forum i nawet dostaliśmy nagrody :D Wśród nich były wejściówki na mecz piłki siatkowej reprezentacji Poitiers kontra Tuluzanie i darmowe wejście do sławnego Parku Futuroscop. Fajnie było! Później mieliśmy okazję obejrzeć pokaz capoeiry

wymiataczy na bębnach,


i belly dancingu, który prowadziła Pani w kwiecie wieku i po twarzy widać było, że sprawia jej to tak ogromną satysafkcję, że potęgowało to tylko przyjemność oglądania (czarny strój). Młodsze dziewczyny też dawały radę! J

Najlepsze jednak okazały się ciastka, którymi organizatorzy poczęstowali nas na zakończenie mniam mniam J Dzień minął szybko, aktywnie i wesołej atmosferze. Takie lubimy J


22 października 2008/ A na kolację jemy dziś żaby J Tak tak wiem...wszyscy zabraliście się za czytanie ze względu na te żaby, ale to będzie później :] Tylko nie próbujcie przewijać, trzeba przeczytać wszystko, obowiązkowo! Moją małą aktywność na blogu tłumaczę okrutnym choróbskiem, które mnie dorwało i jednym ciosem powaliło. Ale spokojnie, nie martwcie się, zaaplikowano (tzn. moje Kochanie) mi magiczną herbatkę owocową z owocami, miodem, cytryną i sokiem...wypas co? :D Jeszcze cherlam, ale to się wytnie. A więc... (pamiętajcie, żeby nigdy nie zaczynać zdania od a więc J) Jak już świetnie Adam pokazał poprzez swoje zdjęcia (które pewnego dnia będzie podziwiał cały świat ;) Poitiers jest szczególnie ładne w nocy. Dlatego często praktykujemy wieczorne spacerki wśród labiryntu wąskich uliczek. To najlepsza okazja, żeby spotkać rozmaite mniejsze stworzenia tego miasta, nietypowych ludzi oraz dostrzec niezwykłe zjawiska. Podczas jednej z takich przechadzek przyciągnął nas swoim zaczarowanym wzrokiem niezwykle urodziwy francuski kot J Był tak piękny, że nie powstrzymaliśmy się od zrobienia mu zdjęcia J

Adam wspominał już, że w pewnych częściach miasta ( a my wiemy, w których sasa:), spacerki umila muzyka, dochodząca z okien kamieniczek. Przeważnie to młodzi ludzie ćwiczą grę na przeróżnych instrumentach, co naprawdę dodaje uroku takim wieczorom. Zmierzając w stronę domu natknęliśmy się na dość rzadki dla zwykłych śmiertelników obraz...bowiem...chwila napięcia.. J na końcu ciemnego korytarza zobaczyliśmy wnętrze kuchni jednej z restauracji. A w niej dwóch groźnie wyglądających żabo przyrządzaczy J Co gorsze! Jeden z nich nawet czaił się na nas z nożem! Dlatego czem prędzej pstryknąwszy im zdjęcie, czmychnęliśmy J


Długo próbowaliśmy ich zgubić, a kiedy w końcu nam się to udało aż musiałam sobie przycupnąć i odpocząć...


Refleksja, której się oddaliśmy po powrocie do domu oraz głód, który dopadł nas w trakcie ucieczki, podjęliśmy decyzję, że jest to idealny wieczór, aby w końcu przyrządzić na kolację tradycyjne żabiska :D

Bardzo delikatne, rozpływające się w ustach. W sumie to dziwne były...

J Komentarze: super_sestra WoW!!!! Naprawdę uwierzyłam, że jedliście żaby!!!! O Wy!!! Ale przydałoby się, żebyście spróbowali żabich udek :D ry_mamcia nawet w najładniejszej bajce znajdą się groźni żabo przyrządzacze 24 października 2008 Festiwal Czekolady i trochę sportu W ostatnią sobotę wybraliśmy się naszym wspaniałym bombowcem do miejscowosci Chattellerault oddalonej od Poitiers ok. 20 km na Festival du Chocolat :) Byliśmy bardzo ciekawi, co tam zobaczymy, ale jednego byliśmy pewni...że będzie duuuuużo czekolady J którą oczywiście mieliśmy zamiar spróbować. Miasteczko jest bardzo ładne. Po dotarciu na miejsce okazało się, że to bardziej (wg naszego języka) targi czekolady niż festiwal. Cała akcja miała miejsce w dużej hali, która znajdowała się na terenie Parc des expositions. Naszym oczom ukazały się dziesiątki rozmaitych stoisk cukierników z różnych miast, którzy prezentowali swoje słodkie specjały. Nie tylko czekoladę, znalazły się tam również konfitury (pomarańczowe najlepsze), likiery, wina, przyprawy, suszone owoce (wyglądały smakowicie).


Dzięki temu, że zapłaciliśmy za wstęp mogliśmy degustować, ile tylko chcieliśmy, niestety nie wszystko J Ale i tak to co zjedliśmy nas szybko zmuliło J Jeden cwany pan zaproponował nam,żebyśmy spróbowali dużej kostki czekolady nabitej na patyczek, którą macza się w gorącym mleku. Oczywiście chętnie spróbowaliśmy, ale musieliśmy potem zapłacić po dwa euro za sztukę :] W sumie było warto, pychotka J


Zobaczyliśmy również największą, z dotychczas widzianych, chałkę J Adam nawet spróbował...okruszek :]

Niektórzy cukiernicy prezentowali swoje umiejętności, tworząc różnorodne kształty z czekolady, przelewając czekoladę mleczną,czarną...z naczynia do naczynia. Naszą uwagę przyciągnął przede wszystkim pan, który (jesteśmy pewni) jest wyrośniętym krasnoludkiem z krainy czekolady.


Zanim wróciliśmy do domu nie omieszkaliśmy wydać trochę pieniędzy na czekoladę z Brazyli, rodzynki, ach no i na czekoladowo-­‐marcepanowo-­‐orzechowe kasztanki.... :D Chcieliśmy przywieźć je do Polski, ale zgodnie stwierdziliśmy, że po dwóch miesiącach w lodówce nie będą dobre,więc musieliśmy je zjeść...cóż...pyszne były......mniam.......mniam....

Nie był to jednak koniec atrakcji tego dnia. Wieczorem odbywał się mecz siatkówki, na który bilety wygraliśmy podczas podchodów. Nie wiedzieliśmy co prawda gdzie jest hala, ale jak już dotarliśmy w tamte okolice dokładnie doprowadził nas łomot bębnów i okrzyki kibiców. Mecz rozgrywał sie między drużyną z Poitiers a Toulouse'm. Gra na wysokim poziomie, bardzo dynamiczna z ciekawymi zwrotami akcji, emocjonująca! J


Doping był przytłaczający dla gości, ponieważ Poitievanie bardzo energicznie kibicowali, wydzierając się ALE ALE ALE, bębniarze napażali bardzo głośno. A jak udało się przebić ten zgiełk, to była cała kapela denciaków, którzy nam niezmiernie wesoło przygrywali. Komentarze: bania455 UUU! te z marcepanem... w lodówce by się nie zepsuły, nie zepsuły i nie straciły nic ze swojego smaczku, zapewne rozkosznego smaczku. Auuuu!! super_sestra Bania ma rację!!! Na pewno by się nie zepsuły :( ale w końcu doczekałam się zdjęć z tego przecudnego miejsca -­‐ myślę, że straciłabym tam fortunę, na czekoladki, czekoladunie :) A mecz siatkówki pewnie Was bardzo ucieszył -­‐ w końcu jesteś fanką tego sportu. I jak widać u nich kibice też niczego sobie :D ry_mamcia uuu mniam...... łasuchów nie powinno się wpuszczać na takie imprezy a już na pewno nie mnie

26 października 2008 Interakcje międzynarodowe Tydzień wolnego od uczelni (do tej pory nie mogę uwierzyć, że mają tu taki system) zaczęliśmy bardzo przyjemnie. Bowiem zaprosił nas do siebie nasz znajomy Francuz Jose. Zaproponował, że przygotuje tradycyjne francuskie danie, które bardzo chcieliśmy wszyscy spróbować -­‐ fondue. Najpierw poczęstował nas chrupkami (Francuzi obowiązkowo jedzą aperitif) i napiliśmy się wina. Atmosfera była bardzo wesoła, słuchaliśmy muzyki i rozmawialiśmy -­‐ na zmianę po angielsku i po francusku. Jose jest bardzo komunikatywny i na szczęście zna angielski, więc może rozmawiać z Adamem i przy okazji sobie ćwiczy. Ponieważ... (tu taka mała dygresja) we Francji nauka języków jest na bardzo niskim poziomie. Kiedyś pisałam, że na angielskim mówi się więcej po francusku, ale co więcej oni w ogóle nie praktykują żadnych konwersacji! Nauka polega na gramatyce, tłumaczeniu tekstów z angielskiego na francuski (to jest dla nas zabawa;) oraz przekładaniu zdań francuskich na angielskie. Poza tym co tydzień mamy robić test ze słuchania przez internet (zajęcia są co dwa tygodnie). I takim sposobem Francuzi nie mówią dobrze po angielsku, a z akcentem mają ogromne problemy. Dziwny system naprawdę. Ale sam Jose stwierdził, że Francuzi uważają, że są najlepsi, najpiękniejsi i najmądrzejsi...więc po co mają się uczyć języków obcych, skoro mogą mówić w swoim najładniejszym J (mają trochę racji :P). Stwierdził też, że niemożliwe jest nauczenie się języka we Francji na tyle, żeby po 4 semestrach (jak my to zrobiłyśmy) wyjechać na stypendium. Ale on sam pojechał na rok do Portugalii nie znając zupełnie języka i dał sobie radę... J Podróżował tam m.in. do Maroka, z grupą Polaków :] Nas często chwali, że mówimy dobrze po francusku, więc jest nam miło J A on przy nas szlifuje angielski. Kiedy już porządnie zgłodnieliśmy nadszedł czas na jedzonko. Fondue to danie, które składa się tylko z sera. Trzy rodzaje są zmielone w jedną papkę, trochę doprawione, następnie włożone do specjalnego naczynia, które się podgrzewa, żeby ser się stopił. Kiedy już serek zamienia się w pysznie wyglądającą i tak samo pachnącą masę, macza się w nim bagietkę nabitą na widelec...i szama J Wyśmienite! Do tego pije się białe wino. Byliśmy zachwyceni, a ja szczęśliwa, bo spróbowaliśmy czegoś tardycyjnego i to jeszcze w domu Francuza!


Później Jose poczęstował nas jeszcze deserem (banany i jogurty), na który już raczej nie mieliśmy miejsca, ale taką mają tradycję jedzenia. Kiedy wypiliśmy wystarczającą ilość wina, Jose wyciągnął swój akordeon (studiuje muzykologię) i zagrał nam kilka utworów. Mimo że twierdził, że dawno nie grał, byliśmy pod dużym


wrażeniem jego umiejętności i samego instrumentu, który jest naprawdę skomplikowany. Potem oczywiście wszyscy po kolei spróbowaliśmy coś z niego wydobyć J

Bardzo udany wieczór! Kolejny również spędziliśmy wspólnie,ponieważ zrobiliśmy mu małą niespodziankę urodzinową -­‐ balony z ukrytymi w środku życzeniami (po polsku z tłumaczeniem) oraz winko. Posłuchaliśmy chwilę muzyki afrykańskiej (cały łikend mają miejsce dni afrykańskie w centrum miasta), a potem obejrzeliśmy u nas "Delicatessen" (film francuski), zajadając ser pleśniowy, oliwki, orzeszki i polskie mięsko (kabanosy i konserwę), które bardzo smakowało Jose'mu J Komentarze: aszem hi:) ale mieliscie kolacyjke:) co tu duzo mowic, korzystacie widze na maxa:) juz nie moge sie doczekac kiedy wrocice:* bania455 Myślałam ze to kaloryfer. super_sestra Czy możemy się spodziewać, że jak już wrócicie to przygotujecie nam takie pychotki? ry_mamcia dobrze jest też poznać zwyczaje kulinarne innych, a jeszcze w tak miłym towarzystwie. Chociaż w gronie przyjaciół to i chleb ze smalcem smakuje. maren_87 on wam fondue, a wy mu ... konserwe. oj wy niedobrzy! :)

27 października 2008 Jesień w parku Blossac W okolicy naszego mieszkania jest park Blossac. Bardzo ładny i chyba jedyny taki park w Poitiers. Drzewa są tu od zasadzenia formowane w ściane i wylądają jakby były zrobione od linijki. Wejścia strzeże lew.


Podczas jednej z piewszych imprez organizowanych w mieście (targi rozmaitych instytucji), o której nie wspomnieliśmy wcześniej, próbowałem swoich cyrkowych sztuczek ;) na slaku, chociaż z Domelem lepiej przygotowaliśmy taśmę w szczytnickim i znacznie lepiej mi tam szło. Pozdro dla naszych wiernych czytelników, Spiska i Domela!;)


Monocykl bez większych sukcesów

no i przygotowania do wystąpienia w Cirque du Soleil na trapezie ;)


Park jest częstym celem naszych spacerów. Kalina lubi zbierać tam kasztany i chować je po wszystkich kieszeniach J Tam też wypiliśmy nasze pierwsze plenerowe wino, zagryzane oczywiście pleśniakiem J Jak jest już późno i nie ma innych dzieci, to my wchodzimy na plac zabaw :D Blossac emanuje spokojem i w nim najlepiej widać oznaki jesieni, ponieważ nie da się jej za bardzo poczuć w mieście, bo nie ma za wiele drzew. Dlatego jest to ulubione miejsce do biegania, niedzielnych spacerków i innych różnorodnych spotkań mieszkańców.


Jest również wydzielona część, gdzie są zwierzęta. Zaczynając od oczek wodnych ze złotymi rybkami długości łokcia i kaczkami pływającymi nad nimi. Wszystko w harmonii, no poza ogromna klatką kanarków, gdzie panuje zgiełk ubrany w rażące kolorki.


Zagroda z czarnymi łabędziami i jeszcze innymi kaczkami, po klatki z papugami. Były tam mi. podręcznikowe Ary i papuszki nierozłączki ;)

Liście spadają kiedy słońce wcale nie ma zamiaru chować się za chmury.


Tam też chodzimy na randki :D

Pewnego razu ja, czyli Kalina, spokojnym kroczkiem sobie kroczywszy, a następnie przysiadłszy sobie na ławeczce... dostrzegłam za drzewem coś dziwnego,a co więcej włochatego. Rozczochrana istota zbliżała się do mnie powoli i niepewnie, aż w końcu usiadła obok mnie. Spojrzały na mnie duuuże orzechowe, wyglądające na zdziwione całym światem oczy. Po chwili dowiedziałam się jednak, że owa postać nie dziwi się całym światem, a jedynie jego kruchą częścią...Z jego ust usłyszałam wszystko wyjaśniające stwierdzenie: "ale duże ciastko" i już wiedziałam, że miałam bliskie spotkanie trzeciego stopnia z ...ciasteczkowym potworem :D


Komentarze: katarzynako2 Świetny blog. Też kiedyś poznawałam Francję, ale nie tak dogłębnie jak Wy, bardzo mi się podoba ten kraj, choć nie mówię po francusku. Świetna z Was para. ry_mamcia czuję się jakbym była w tym parku, a najbardziej w tym zwierzyńcu podobają mi się papużki nierozłączki maren_87 ale ciachoooo. chodzi mi o to czekoladowe, okrągłe ;P pozdro od miugola :*

30 października 2008 Bordeaux Wczorajszego pochmurnego i wyjątkowo chłodnego dnia wybraliśmy się na, od dawna planowaną, wycieczkę do Bordeaux. Zabraliśmy ze sobą znanego już wszystkim znajomego Francuza Jose. Nie spodziewaliśmy, że to miasto jest aż tak daleko od Poitiers, podróż zajęła nam ponad 3 godziny. Jak tylko wjechaliśmy do centrum od razu zabudowa i ogólna atmosfera zrobiła na nas wrażenie. Bordeaux jest o wiele większe od Poitiers i nieco różni się od typowych miasteczek francuskich. Są tam już znacznie szersze ulice, duży ruch, wyższe zabudowania no i co bardzo ważne -­‐ tramwaje J Ale nie takie zwykłe gruchotki nie nie... superowe, nowe gąsieniczki. Bardzo intesywnie jeżdżą one tam i z powrotem. Kiedy już zaparkowaliśmy samochodzik na bardzo tanim parkingu (jedyne 4 euro za 2 godziny...eh) ruszyliśmy w miasto. Na poczatek nogi (a może nos?) poprowadziły nas w stronę wesołego miasteczka, które akurat stało w centrum. Zaraz obok znajdowała się przepiękna fontanna (Fontaine des Girondins), bardzo rozbudowana, z różnorodnymi rzeźbami koni i postaci.


Nie poświęciliśmy jej jednak za wiele czasu, ponieważ trzeba było pędzić w stronę, wyglądających jak z filmu, straganów ze słodkościami :) Pierwsze, co rzuciło się nam w oczy to jabłka z czekoladzie i lukrze (znałam je tylko z filmów). Oczywiście kupiliśmy sobie po jednym :) Tego z czekoladą nie zdążyliśmy uwiecznić, bo szybko zniknęło...ale jabłko miłości (pomme d'amour) zostało sfotografowane! Mniam :)

Następnym punktem był dom turysty (maison de tourisme), w którym udało nam się zdobyć mapkę miasta, według której ruszyliśmy dalej. Minęliśmy piękny teatr (Grand Theatre), położony przy imponującym placu, na którym panowała już zaawansowana jesień. Zrobiliśmy siusiu w małym centrum handlowym i wąskimi, zadbanymi uliczkami, otoczonymi ścianą starych kamienic poszliśmy na poszukiwania bazyliki (Basilique Saint Suerin). Był to kolejny kościół, w którym panowała niezwykle tajemnicza,spokojna atmosfera. W powietrzu unosił się intensywny zapach kadziła, w zakamarkach paliły się świece, które można tam stawiać w konkretnych intencjach. Mimo że było tam ciemno, Adamowi udało się doskonale uchwycić klimat tego miejsca.


Po drodze do samochodu (czas naglił) mieliśmy okazję zobaczyć również ruiny dawnego amfiteatru -­‐ Ruines Palais Gallien. Tam też ziemia usłana była nadzwyczaj ogromnymi liśćmi platanu.

W autku zjedliśmy kanapki, napiliśmy się gorącej herbatki, wykupiliśmy kolejne dwie godziny w automacie

zdziercy i szybkim krokiem (było naprawdę zimno -­‐ ok. 9 stopni) wyruszyliśmy zobaczyć resztę miasta. Jose próbował złapać nam troche słońca, niestety bez większych skutków, nadal było zimno.


Kolejny cel -­‐ rzeka Garona. Przez ogrom tej wody płynący w korycie wydaje się prawie, że jest się nad morzem. Bardzo szerokim i przyjemnym deptakiem szliśmy chwilkę wzdłuż brzegu, choć nie było tam portu jakiego się spodziewaliśmy. Był za to mostek, kładeczka skromniutka :)


Wracając między budynki można było się przechadzać ulicami, które ludzie od bardzo dawna depczą.

Dalej

szybkim krokiem, przez kolorowe sklepiki, obwieszonymi zielenią balkonami i pachnące wypiekami z miodem cukierniami. W których oczywiście nie omieszkalismy się zatrzymać i kupić sobie po cudnym ciastku. Co prawda z bałkańskiego przepisu, ale to właśnie takiego, jakie nam tak bardzo przypadło do gustu na poczęstunku po podchodach J Niestety temperatura nie dawała nam się za wiele zatrzymywać, dlatego wszystkie zdjęcia robione w pośpiechu nie potrafią oddać piękna tego wspaniałego miasta.


Zahaczając jeszcze po drodze o parę Bazylik,


od skwerku do skwerku z wesołym Jose do Jettki bum bum.

Komentarze: super_sestra No nareszcie zobaczyłam Twój zielony płaszczyk :) A to bordo to naprawdę śliczne miasto :) super_sestra Zapomniałam złożyć hołd Adamowym zdjęciom -­‐ są to zdjęcia z duszą i dzięki nim i wpisom wydaje mi się, że wcale nie wyjechaliście, że codziennie z Wami rozmawiam :) Mam nadzieję, że po powrocie złożycie je w fajny album :) bania455 Zielony płaszczyk super. Opowiastki i zdjęcia też super. aszem zielony płaszczyk jest powalający, bardzo podoba mi sie fason, a zwłaszcza kolor:) zielony:) takie jabłka jak wy to ja jadłam w Belgradzie:P buziaki a i fontanna przepiękna, to chciałabym zobaczyc. ankulka No przeczytalam:) podoba mi sie bardzo swietny pomysl az sama sie zalogowalam i chyba zaczne pisac w koncu tez zyje na obczyznie:) mam o czy opowiadac. A i nie narzekajcie na drogi parking ja ostatnio placilam 15$ i musialam zaprakowac na 8 pietrze! zejsc ok ale wejsc gorzej tym bardziej ze winda zepsuta:P Wasz blog swietny bede sledzila na bierzaco:) pozdrawiam goraco i powodzenia:))) kalina-­‐adam Nawet nie wiecie,jaką radochę sprawiacie nam swoimi komentarzami :) Dzięki! :) ry_mamcia cieszę się bardzo, że macie tyle wspaniałych wydarzeń. Będzie to kolejną przygodą życia, którą będzie się kiedyś wspominać z radością. super


4 listopada 2008 Wioseczka Angeles sur l’Aglin W ponury weekend, chcieliśmy zrealizować jakąś wycieczkę, co by się w domu nie obijać. Umówiliśmy się w tym celu z Perry'm na godzinę 9 rano w sobotę. Jakież było nasze ogromne zdziwienie, kiedy obudził nas dzwonek domofonu, a do mieszkania wkroczył Perry. A cała nasza trójka leżała jeszcze w łóżkach z zaspanymi oczkami i strapionymi minkami...jak to się stało, że nikt nie usłyszał budzika??!! J Kiedy już każdy trzy razy przeprosił Perry'ego za tą wpadkę, zaczęliśmy szykować się do wyjścia, jednak nie wiedzieliśmy jeszcze dokąd jedziemy. Pogoda nieco pokrzyżowała nam plany, więc wspólnie kminiliśmy, co zrobić. Ostatecznie bez bagietek i ciepłej herbatki (jak to zazwyczaj bywało) ruszyliśmy do nieodległego miasteczka o trudnej do wypowiedzenia nazwie Angles sur l'Anglin. Mimo że cel nie był daleko musieliśmy oczywiście sobie pobłądzić, nadrobić trochę kilometrów, bo droga była zamknięta (ludzie jednak bardzo lubią kopać w ziemi). Polna droga, którą jechaliśmy dłuższą chwilkę nie napawała optymizmen, zwątpiliśmy czy doprowadzi nas do celu, co jednak w końcu zrobiła. Już po drodze było bardzo ładnie, jechaliśmy głównie polami i lasami. Pomimo przygód w trasie, bardzo nas to wyciszyło i uspokoiło. Zwiedzanie wioseczki zaczęliśmy od ruin zamku.

Klimacik co nie? :D


Później tymi właśnie schodkami (śliskimi i niebezpiecznymi) zeszliśmy nad brzeg rzeki.

Spacerkiem obeszliśmy opustoszałą i cichą wioseczkę...



Znaleźliśmy nawet idealny dom dla nas, już pertraktujemy z właścicielem J


W ponurym świetle, ruiny były bardzo mroczne...


Wypogodziło się jednak na chwilkę i jak to na Adama przystało musiał odwiedzić okoliczne skały. Na wspinanie nie było czasu, ale miejsce było piękne, a skały wysokie, więc przez nieodpartą pokusę przynajmniej zjechał z góry, na co chętny był też Perry.


W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Chauvigny, ale ponieważ było już nam bardzo zimno, szybko obskoczyliśmy część średniowieczną miasta, wypiliśmy mini-­‐mini gorącą czekoladę i wróciliśmy do domu.

A na koniec mały wzruszający akcencik...pozdrawiamy Was wszystkich bardzo bardzo ciepło (mimo że na tym zdjęciu było nam bardzo zimno:) i dziękujemy za obecność, mimo tak dużej odległości. Czytajcie i komentujcie, jak najwięcej, bo może tego nie widać, ale tęsknimy za Wami i uwielbiamy Wasze komentarze :) Buziaki! Komentarze: super_sestra Ostatni akapit biorę bardzo do siebie, bo mam Was ustawionych w Mozzilli w okienku, które się samoistnie aktualizuje co godzinę :) Z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy!!! I wcale nie czuję, że z Wami nie rozmawiam :) Wioseczka jest naprawdę urocza -­‐ musi być tam cudownie latem :) Pasowałaby do Was :) Buziaki. natalib Eh Mierzwa a pamiętasz nasz stary plan -­‐ domki na wsi obok siebie?! To miejsce mogło by spełniać kryteria:), Buźka bania455 Jak Adam zaprzepaści te cudowne zdjęcia toooo!!!!!.....lepiej kupcie ten domek moze dam się udobruchać. aszem no ładnie tam, tylko pozazdrościć:) a ja mam coraz jasniejsze plany na wymianę na Bałkany:) Francja ładna, ale do Francuzów jakoś mnie to nie przekonuje:P ry_mamcia Widząc Was tak usmiechniętych i szczęśliwych czuje się spokojna i też szczęśliwa, tylko tak trzymać. Ostatnie miejsce Waszych wojaży piękne. Zabudowa raczej przypomina miasteczko a nie wioskę, ale "Wasz" domek rzeczywiście z klimacikiem. Przez chwile czułam sie też jak na filmie horrorze, zdjęcia bardzo sugestywne. Pozdrawiam bardzo serdecznie anowiwona Pozdrawiamy was serdecznie z listopadowej Zaręby:) My czyli Iwona i Damian:) Wasz blog zabiera nas co jakiś czas na francuską bagietkę, na ile tylko czas wolny pozwala ;) Piękne zdjęcia i ciepłe opisy, aż chciałoby się tam zawieruszyć, gdy u nas wieje chłodem. Zwiedzajcie i zbierajcie jak najwięcej wspomnień do kieszeni uroczego kalinowego płaszczyka, w którym jeszcze bardziej podoba jest do Dzwoneczka ;) Zasyłamy cieplutkie uściski w Dzień Niepodległości :)


8 listopada 2008 Futuroscope, czyli dzień wrażeń Zaczęło się od tego, że wybraliśmy sobie najbrzydszy dzień jaki był tu do tej pory! Od rana padało i było zimno. Oczywiście to wszystko przez Jose (na kogoś przecież trzeba zwalić:), który stwierdził, że nie nie mamy po co tam jechać, jeśli nie zjawimy się tam zaraz po otwarciu, ponieważ nie zdążymy wszystkiego zobaczyć. Posłuchaliśmy więc doświadczonego i straciliśmy słoneczny dzień, dlatego wybraliśmy się tam nastepnego, a w sumie wyszło na to samo, bo park był otwarty krócej. Postanowiliśmy nie przejmować się pogodą, ponieważ mieliśmy bilety za darmo i mnóstwo atrakcji przed sobą! J Tym razem nie będzie za wiele zdjęć, a z pewnością takich, które mogłyby "zobrazować" co się tam działo. Będziemy się zatem posługiwać linkami. Kiedy zjawiliśmy się już na miejscu, trzeba było się zaopatrzyć w mapę, bo park nie jest mały... tu jest plan ogólny: http://www.futuroscope.com/eng/plan.php Zaczęło się od kina i filmu "Voyageurs du ciel et de la mer" (Podróżnicy nieba i morza), w którym ku naszemu ogromnemu zdziwieniu delfiny wyskakiwały z morza pod naszymi stopami! Główny ekran miał bowiem przedłużenie pod podłogą. Niesamowite wrażenie, piękna przyroda, superowe wieloryby :D Dla ciekawych szczegółów: http://www.futuroscope.com/eng/attraction-­‐vcm.php Nie wszystko było jednak tak spokojne i odprężające..., trochę się też nad nami poznęcali:] W następnym kinie były bowiem nietypowe fotele, które imitowały ruchem to, co działo się na ekranie. M.in. jazdę samochodem, łodzią podwodną, kolejką górską... Kalinie najbardziej się to chyba podobało (sądząc po odgłosach jakie wydawała:), ale nieźle się przestraszyła kiedy bohater filmu wychylił się z pociągu, a my razem z nim :D Fotelem telepało i w oczy wiał wiatr! A od czasu do czasu kichało na nas gadające drzewo J http://www.futuroscope.com/eng/attraction-­‐vienne.php Wibrujących foteli było jeszcze parę z dodatkiem efektu 3D. http://www.futuroscope.com/eng/attraction-­‐dyn.php Kolejny fotel był już bardzo wygodny i nieruchomy, ale wgniatało w niego nas to co się działo przed oczami, czyli witamy planetarium, gdzie zmieścili cały wszechświat! Muszę się tu troszkę rozpisać, wybaczcie, ponieważ nie da się koło tego doświadczenia przejść obojętnie! Tak jak nasza ostatnia wizyta w miejskim planetarium pozostawiła niedosyt, to w futuroscopie byliśmy przepełnieni doznaniami! Ekran był tak zbudowany, że nie dało się go ogarnąć wzrokiem, dlatego lot przez gwiazdy stawiał wszystkie włosy na ciele! J To miejsce nie pozostawiało niczego więcej do życzenia! Dostaliśmy gwiazdkę, a właściwie duuużo gwiazd z nieba J http://www.futuroscope.com/eng/attraction-­‐cosmos.php A teraz czas na mnie...czyli Kalinę, wyspałam się i mam więcej mocy na pisanie :D Według mnie najlepsze (poza kichającym drzewem i ekranem pod podłogą) były dwa filmy. Jeden o głębinach morskich, który oglądaliśmy w specjalnych (niewygodnych) okularach, więc mieliśmy wrażenie, że zaraz dotknie nas macka ośmiornicy albo rekin złapie za nogę! Niesamowite wrażenia, szczególnie, kiedy na ekranie pojawiały się ogromne ławice kolorowych rybek albo meduz. Do tego było sporo śmiechu, bo narratorzy nabijali się z pokazywanych stworzeń J Piękne! Dodam tylko, że ekrany zbudowane są na półkuli, więc gdzie się nie obejrzeć ciągle coś sobie pływało! J http://www.futuroscope.com/eng/attraction-­‐deep-­‐sea-­‐3d.php


Drugi z kolei film był najlepszą projekcją o dinozaurach, jaką do tej pory widziałam. Ekran był równie potężny (wahały się od 600 do 900 m2), efekty super zrobione, a te wielkie stwory mogliśmy widzieć z każdej możliwej perspektywy, co powodowało, że mogliśmy w niewielkim stopniu odczuć, jakie dinozaury były duuuże, ciężkie, żarłoczne i naprawdę fascynujące... Adam co chwilę tylko powtarzał, jak bardzo chciałby zabrać tam ze sobą Leona, swojego siostrzeńca J Mam nadzieję,że jeszcze kiedyś będzie ku temu okazja! http://www.futuroscope.com/eng/attraction-­‐dinosaurs.php (jeśli wejdziecie po prawej stronie w "video" zobaczycie trailer, niestety na małym ekraniku) Na terenie parku znajduje się 45 metrowa wieża widokowa, na którą oczywiście bardzo spieszyło się Adamowi (aby tylko wyżej i wyżej... :). Niestety pogoda była paskudna, jak już wiecie, więc widoki też nie porywające, ale sam pomysł ciekawy. Jest to chyba jednyne miejsce, z którego można ogarnąć wzorkiem cały Futuroscope. http://www.futuroscope.com/eng/attraction-­‐gyro.php (widoczna obręcz to miejsce, w którym się siedzi i które obraca się wkoło) A to my właśnie tam, piękni jesteśmy,nieprawdaż? :D


Przez tą wilgoć przykleiłam się do szyby...

Nie starczyłoby dnia na opisanie wszystkiego, co tam się działo, ale pozostały jeszcze dwie atrakcje, o których musimy wspomnieć. Pierwsza z nich nazywa się "taniec z robotami". Dla mnie początkowo brzmiało to bardzo niewinnie,więc poszliśmy...Niewinne to nie było wcale, a co więcej było straszne!!! Adam był oczywiście zachwycony i poszedł drugi raz J Posadzili nas w specjalnych fotelach, które dzierżył w swych szponach bardzo zwinny robot :] Uprzejma pani zapytała, jaki chcemy poziom tortur (to moje określenie:) i na szczęście nie dałam się Adamowi namówić na "difficile", czyli trudny. Wybraliśmy średni, po czym włączono muzykę, a robot zaczął sobie tańczyć, wymahując nami na wszystkie strony! Jeszcze bezczelnie zrobił nam w trakcie zdjęcie J http://www.futuroscope.com/eng/attraction-­‐simulator-­‐dance-­‐with-­‐robots.php (filmik po prawej stronie pokazuje stopień, którego doświadczyliśmy we dwoje, Adam sam posmakował najwyższego stopnia) Tu Adam w dynamicznym tańcu z robotem (zdjęcie kiepskie,bo było ciemno, ale minę trochę widać J


Mimo siąpiącego deszczu, zmarzniętych odnóży i ciemności, jaka zdążyła ogarnąć świat, zdecydowaliśmy się poczekać na specjalny spektakl, który obiecali organizatorzy przed zamknięciem parku. Było warto! Gra laserów, fontann, fajerwerków, wizualizacji komputerowych na specjalnej wodnej mgle, muzyki, świateł, a to wszystko unoszące się nad wodą urozmaicane momentami buchającym ogniem. Co ta technologia teraz potrafi...


Komentarze: bania455 Brak słów poprostu. To takie parki istnieją na świecie?!! Dziękuję za tę relację, powalilo mnie to z nóg. Niesamowite! ja też tak chcę!! Jak dobrze że tam jesteście. ry_mamcia super.....cudowna przygoda anowiwona Oj pomyliło się nam, komentarz miał być tu, a nie tam ;)


super_sestra No pięknie, pięknie -­‐ tylko dlaczego tam mało zdjęć???? Zazdraszczam szczególnie tego kina :) Fajnie jest pływać sobie z rekinami, co? Bawcie się tak dalej!!!! Buzie super_sestra Może by tak nowy wpis się pojawił, co leniuchy????? :)

19 listopada 2008 Jose, czyli człowiek z orkiestry Przepraszamy za opoźnienia w uzupełnianiu wpisów, pretensje i zażalenia tym razem kierować proszę do serwera blox.pl. W poniedziałek 10 XI br., odbył się koncert orkiestry, która zrzeszyła wszystkich młodych i nie młodych muzyków z całego regionu. Orkiestra była tak duża, że nawet w połowie nie zmieściłaby się na niewielkiej scenie salonu de Blossac. Niezliczona ilość denciaków, a w nich oprócz standardowych trąb, trąbek i piszczałek, saksofony, klarnety, oboje i flety wszystkich rodzajów. Oprócz pianina była i wielka harfa, nie było za do żadnych smyczków. Na cymbałach i instrumentach perkusyjnych grał nasz znajomy Jose. Który przed koncertem, powiedział nam, że ćwiczyli tylko 3 dni, a członkowie orkiestry nie znali się wcześniej. Przyznał się nam również, że w jednym utworze będzie grał przez moment sam i musi zrobić dużo hałasu. Repertuar to utwory, które zapożyczone zostały do adaptacji Władcy pierścienia.

Jak na tak wielką orkiestrę, która tylko przez 3 dni ćwiczyła razem, nie znając się wcześniej, zagrała wyśmienicie:)


Komentarze: super_sestra Musisz mieć strasznie dużo nauki, że tak mało napisałaś!!! Ale Adama nic nie usprawiedliwia! ry_mamcia czekałam na ten wpis, rozumię, że byliście na tym koncercie, kyultura z wyższej półki ?, popieram bania455 Coraz krótsze te wasze relacje, a my tacy spragnieni długich i kolorowych opisów! Nawet nie usłyszałam tej orkiestry. Ale najważniejsze że się dzieje, oj dzieje.

9 listopada 2009 Lekcja tańca Musieliśmy przyjechać do Francji, żeby w końcu udało się nam pojść na lekcje tańca. Przez tutejszą organizację studencką Meli Melo został zorganizowany wieczór z prawdziwym nauczycielem tańca. Plan obejmował Salsę, Cha Cha Cha (tutaj podkreślam, że poprawnie tak się to mówi, o czym nawet w trakcie zajęć była dyskusja, ponieważ "ruchów Cha" łączących każdy układ jest 3 J Jak się okazało na miejscu, oczywiście stosunek płci pięknej do płci brzydkiej był przytłaczający dla tej drugiej, ponieważ okazało się, że poza mną, nauczycielem, organizatorem i jeszcze jednym spóźnionym chłopakiem było 12 dziewcząt. Zaczęliśmy od Salsy, najpierw trochę ćwiczeń, żeby oswoić się z układami, no i tańcowanie J Kalina doświadczona tancerka odnajdywała się znakomicie i ciągle tylko śmiała się z mojego skupienia J Nauczyciel wymyślił, żeby ustawić się parami w kółku i po sekwencji zmieniać partnera. Zabawny był fakt, że niewiele rozumiałem z tego co tłumaczył prowadzący, ponieważ Kalina nie zawsze była w pobliżu, żeby szepnąć mi polskie znaczenie :D Na szczęście z wyczuciem rytmu nie miałem problemów, więc od razu mogłem przejść do rozruszania betonowych bioderJ

Po krótkiej przerwie zaczęliśmy Cha Cha Cha. Tu spodobało mi się odrazu, to że tańczy się już z trzymaniem rąk w trapezie, co zbliża partnerów. Znów parę układów do przećwiczenia i znów w kółeczku ze zmianą partnerów (wyszło na to, że za wiele się z Kaliną nie natańcowaliśmy razem).


Na szczęście tylko parę osob umiało już coś wiecej, więc nie tylko mi myliły się kroki, ale zawsze było ciekawie i nie zdeptałem nikogo :) W tym czasie wszyscy zdążyli się już trochę zmęczyć. Jednak dobrze się rozruszaliśmy i nie poddaliśmy do końca :)

Po kolejnej przerwie nadszedł czas na gwoździa wieczoru, Tango. Mimo iż podobało nam się bardzo od samego początku, to tango przysłoniło swoją namiętnością cały początek. Teraz już na szczęście tańczyliśmy z Kaliną razem. Tańczyliśmy to może za dużo powiedziane, bo tango to nie łatwy taniec. Właściwie to cały czas ćwiczyliśmy najprostszy chód, ale nawet to wystarczyło, aby przekonać się, jak namiętny jest ten taniec. Szczerze polecam parom naukę tanga!


A to ja i Kalina ;D , a tak będziemy tańczyć już niedługo: http://pl.youtube.com/watch?v=rj6rCbUcnxc Komentarze: super_sestra Sam jesteś gwoździa wieczoru :D zazdroszczę Wam wspólnego tańcowania, bo mi Maxa chyba nigdy nie uda się namówić na lekcje tańca :) Tango brzmi rzeczywiście zachęcająco :) bania455 a kto by nie chciał tak sobie potańcować? Taniec to przecież erotyka a erotyka to wiadomo... ry_mamcia Cieszę się, że i takie atrakcji mogliście doświadczyć. teraz jak wyjdziecie na parkiet to powalicie wszystkich. ry_mamcia cóż za uśmiechy

24 listopada 2008 Wypad do Limoges Całkiem niedawno uświadomiliśmy sobie, że zostały nam jedynie 4 łikendy pobytu we Francji. Niesamowite, jak czas szybko mija. Przerażeni postanowiliśmy, że trzeba tą resztę czasu wykorzystać, jak najlepiej. Dlatego w ostatnią niedzielę wybraliśmy się do oddalonego o ok. 120 km od Poitiers miasta Limoges. Brzmi całkiem nieźle, prawda? Mimo naszego optymizmu, zapału, przygotowanych kanapek i herbatki...deszcz nas nie zawiódł i jak tylko wysiedliśmy z samochodu zaczął sobie siąpić. Nie poddaliśmy się jednak tak łatwo i ruszyliśmy na podbój miasta. Niestety z kolejnymi krokami nie odkrywaliśmy (mimo faktu, że miasteczko jest całkiem ładne) żadnych miejsc wartych przyjrzenia się, a deszcz, nasz wierny towarzysz wycieczek, padał coraz bardziej. Skuleni pod parasolkami ruszyliśmy w stronę okazałego dworca SNCF (koleje francuskie), który mieści się


w zabytkowym, ogromnym budynku. Wnętrze jest nowe, wyremontowane, estetyczne i trzeba przyznać, że pociągi odjeżdżają tam często we wszystkie strony Francji.

Poza

dworcem pokusiliśmy się jeszcze o odnalezienie katedry gotyckiej (Cathédrale Saint-­‐Étienne de Limoges), rzymskokatolickiej, która jest także krajowym pomnikiem Francji.

Poza tym zdążyliśmy się dowiedzieć, że w Limoges produkuje się piękną ceramikę. Sklepy niestety były zamknięte (niedziela), więc nawet nie mogło nas pokusić, żeby cosik kupić J


26 listopada 2008 Kolacyjka u Jose Nadszedł kolejny smakowity wieczór, ponieważ nasz szanowny kolega Francuz Jose, zaprosił nas do siebie. Tym razem mieliśmy okazję spróbować raclette J Na szczęście tym razem nie przedłużał oczekiwania żadnym entree (sam był bardzo głodny, bo musiał na nas trochę poczekać) i od razu przystąpiliśmy do szamania. Do podgrzania dania znowu posłużyło urządzenie do fondue. Tyle że w tym przypadku w garnku znajdowały się ugotowane ziemniaczki wymieszane z mięskiem. Natomiast na specjalnych łopatkach, które kładzie się pod rozgrzanym garnkiem topił się żółty ser, który kupuje się gotowy, specjalnie pokrojony w grube plasterki do raclette. Kiedy już ziemniorki się ładnie przysmażyły, wylądowały u każdego na talerzu, a następnie zostały polane wspaniale stopionym gorącym serem. Mniam mniam J Do tego oczywiście winko i rozmowy angielsko-­‐ francuskie na lepsze trawienie J


W momencie, gdy nasze brzuszki wymownym burknięciem dały znać, że są zadowolone, odłożyliśmy talerze i przeszliśmy do gier integracyjnych :D Najpierw chłopaki (Adam i Jose) pojedynkowali się (to tak specjalnie Sestra, żeby było śmiesznie, wiemy, że istnieją bardziej poprawne słowa:) w grze afrykańskiej, znanej nam pod nazwą fasolki (przynajmniej w telefonach komórkowych..eh ta dzisiejsza młodzież..).


Jednak szybko skończyli, bo Adam przypadkiem wygrał i rozpoczęliśmy grę podobną do polskiego "Kontaktu"(kalambury). Podzieliliśmy się na dwie drużyny: Adam z Agatą oraz ja z Jose. Zabawa była przednia, bo odbywała się właściwie w trzech językach. Agata tłumaczyła sobie francuskie zadania, żeby naprowadzić Adama. Jemu z kolei ja tłumaczyłam z francuskiego poszczególne hasła, z czego nic nie rozumiał Jose, ale doskonale wyłapywał momenty, w których zdobywali punkty. Jose wybierał z kartek najprostsze słowa, żebym miała szansę je odgadnąć, ale czasem drużyna przeciwna była na tyle miła, że uznawała mi słówka angielskie :D Mój móżdżek też nieźle pracował, jak usiłowałam wyłtumaczyć Jose francuskie hasła. Do tego doszło rysowanie (wyjątkowo zabawne) oraz pokazywanie, ale utrudnione, bo za pomocą niewielkiej maskotki, przypominającej ciasteczkowego potwora z ulicy sezamkowej.

Dlatego czasem myliły nam się różne czynności, np. oświadczony z żebraniem o pieniądze lub rodzenie z przejadaniem się :) W międzyczasie zagraliśmy w remika. Adam musiał (no bo przecież nie chciał) oszukiwać, bo nie znał dobrze zasad. Na koniec wieczoru, nieco już śpiący (a konkretnie ja:) i pod wpływem… zagraliśmy w kości. Długo trwało ustalanie wspólnych zasad, ale ostatecznie wygrał Adam (mimo że nie oszukiwał:).


Zrobiło się późno i byliśmy zmuszeni wyjść na panującą na dworze zimnicę. Jose tym razem nie pokusił się, żeby nas odprowadzić, tylko szybko schował się do domu, żegnając nas tekstem "dobrra diupka", którego nauczyli go inni Polacy. Wyjątkowo szybkim krokiem dotarliśmy do domu, gdzie usnęliśmy w ciepłych łóżeczkach. The end J Komentarze: super_sestra 2008/11/26 17:18:51 Ale ten kolo koło ciasteczkowego potwora jest brodatyyyyy!!!!! Zabrałaś mu maszynki do golenia? Fajnie macie z tą swoją francusko-­‐polska przyjaźnią :D i pamiętaj, że oczekujemy, że nam będziesz przyrządzać smakołyki z kuchni Jose :D (zastanawiam się, jak się czyta jego imię, bo ja to już się przyzwyczaiłam, że czytam go sobie po hiszpańsku hose, ale on chyba po żabojadzku jakoś inaczej brzmi, co?) I wcale nie mam zamiaru Was poprawiać :D harry_krishna 2008/11/28 10:28:12 czołem dream team! wreszcie udało mi się nadrobić zaległości w śledzeniu bloga i ponownie zarejestrować (tu Przemo z klasztornej), czytając o tangach, wyprawach i smakołykach oglądając foty, które aż wciągają w ekran (matrycę lsd) myślę sobię tylko: 'ale im fajnie!'. tak więc rozkoszujcie się powietrzem.fr, bo to faktycznie jeszcze parę chwil i jesteście z powrotem w diecezji legnickiej (na co zresztą czekam); dobrego weekendu, meine freunden :) ps. Adam, faktycznie obrodziłeś ;) natalib a ja tu takie pierdoły jem:( też chcę taką kolację-­‐wracajcie!!, chociaż nie -­‐bo to przecież ziemniaczki:/ ale wracajcie i tak :) pozdrawiam kropla007 No to już wiem co będziemy jeść po Waszym powrocie :). Już nie mogę się doczekać aż zaprosicie nas na takie pyszności :P Acha ostatnio obgadywałam Was z Łukaszem Dz :). go_cha_b obiecuje ze jak wrócicie to tez sie wproszę w któryś łikend na coś pysznego w tym ponurym wro.:) pozdrawiaki aszem pf a myslalam po przeczytaniu(wiem wiem ze z poslizgiem) ze bede oryginalna stwierdzajac ze Adam zrosł:/ i bardzo podobny jest do tej maskotki ze zdjecia:) kalina-­‐adam Dziękuję wszystkim za wpisy :) Informuję,że Adam się ogolił i nie wygląda już jak rumcajs :) Poza tym za dwa tygodnie wracamy do Polszczy! :D I to Wy macie na nas czekać z pysznym świątecznym jedzonkiem! :) Buziaki!!!


9 grudnia 2008 Pari Pari Udało nam się wyjechać z prowincji do wielkiego miasta owianego sławą zakochanych. Przygoda zaczęła się od podróży TeŻeVe (TGV;) i to prawda, że szyybkie jest, ale nie czuć wcale tej prędkości! Chociaż momentami na zakrętach przechyla jak w samochodzie! Poza tym siedzenia są wygodne,a w toaletach jest ciepła woda i mydełko :D

Jak wjeżdżaliśmy do miasta, a nad śmigającymi budynkami, powoli przesuwał się szczyt wieży Eiffla powoli zaczęły pojawiać się emocje. Kiedy już wysiedliśmy z błyskawicznej gąsieniczki z mapą w ręku zaczęliśmy kierować się do pierwszego celu. Była nią wymieniona już wieża, ponieważ w tej samej okolicy mieszkała Mariola, koleżanka Kaliny z dzieciństwa, która zaprosiła nas do siebie,więc zatrzymalismy się u niej przez weekend. Po drodze, no może nie do końca pod drodze, tylko po sporym łuku... triumfalnym J


Dotarliśmy na plac widokowy Trocadero z widokiem na wieżę (to słowo będzie się tu przewijało tak często jak często widzieliśmy i podziwialiśmy to stalowe brzydactwo, a widać ją prawie z każdego punktu miasta:), która swoją drogą została z założenia wybudowana wyłącznie na jednorazowy światowy pokaz, po czym miała być rozebrana. No i tak ją rozbierają od 1889 roku ;)

Jedząc kanapki w parku z widokiem na ikonę Paryża trochę nie dowierzaliśmy, że naprawdę tam jesteśmy. Patrzyłam na tego olbrzyma (chociaż myślałam,że jest większa) i nie docierało do mnie,że to coś tu stoi J Kiedy zapadł zmierzch tony najbardziej znanej konstrukcji z żelastwa na świecie rozświetliły niebieskie światła, na których tle znajdowały się żółte gwiazdki. Taki wygląd wieży jest tymczasowy ze względu na jakieś przewodnictwo w UE, normalnie świeci na żółto. Ze wspomnianego już placu widokowego Trocadero rozpościera się idealny widok, dlatego jest tam mnóstwo turystów robiących zdjęcia oraz facetów sprzędających małe złote wieżyczki (tandeta:). Stamtąd też zgarnęła nas Mariola ze swoim chłopakiem Zoranem. Tutaj drogą wyjaśnienia, Zoran jest Chorwatem, a jego imię ma ciekawe znaczenie, ponieważ wzięte jest od Zorzy, czyli polskie imię brzmiałoby Zorzan J Udaliśmy się już do klimatowego mieszkanka na poddaszu, gdzie zostaliśmy bardzo ciepło ugoszczeni. Kiedy Mariola pichciła dla nas ciepłe i pyszne jedzonko, z Zoranem rozprawialiśmy głównie o Bałkanach. Po kolacji kontynuując wesołe rozmowy wszyscy upiliśmy się winem i padliśmy ze zmęczenia J Dodam tylko, że do mieszkanka naszych oprawców przez okno zagląda wieża, więc nawet i tam można było ją oglądać ;) Dzięki temu mogliśmy obserwować, jak regularnie co kilka godzin zaczyna świecić mrugającymi srebrnymi światełkami (chociaż mamy wątpliwości, czy to nie czasem turyści robili zdjęcia z fleszami;) , ale ten image nie przypadł nam do gustu :P Tak dla ciekawych wieża nie świeci całą noc, ma wolne od 1 J


Rano zebraliśmy się bardzo wcześnie, bo też jeszcze zaspana, ale niecierpliwa i trochę wścibska wieża zaglądała nam przez okno :D


Przyjemnie było od wczesnej pory zacząć oglądać jeszcze nie zatłoczone ulice. Zrobiliśmy sobie mały piknik na ławce pod wieżą zajadając bagietki z pleśniakiem, popijając gorącą herbatką z termosu. Niezapomniany klimat i obraz wieży zatopionej we mgle. Idąc dalej wzdłuż Sekwany, którą co chwilę przecinają mosty, którym pomimo ilości nie brakowało ani trochę jakości, zatrzymywaliśmy się często na moment refleksji, podziwiając przy okazji rozmaite, monumenatalne budowle, których w Paryżu nie brakuje J


Jeden most, a dokładnie kładka, jak nam to wyjaśniła Mariola został okrzyknięty mostem artystów, gdzie kiedy pogoda jest nieco bardziej zachęcająca niż późną jesienią, ludzie rozkładają się z całymi grupami na piknik, piją wino, grają na instrumentach. Jedna rzecz odnośnie tej kładki również nam się spodobała, ponieważ do balustrady poprzypinane są kłódki, które pozornie wyglądały jak pozostawione zapięcia do rowerów, lecz po dogłębniejszym zbadaniu okazało się, że w większości są to wygrawerowane pamiątki zakochanych J Na wysokości Pól Elizejskich przez plac de la Concorde już bardzo ruchliwymi uliczkami skierowaliśmy się w stronę Montmartre. Po drodze zahaczyliśmy o bulwar sex shopów, czyli ulicę, przy której kręci się wiatrak Moulin Rouge. Niestety jest akurat w remoncie, więc nie było czego fotografować. Drepcząc pod górę coraz to już bardziej bajecznymi i filmowymi uliczkami,

doszliśmy do zbocza Montmartre'u pod bazyliką Sacre Coeur. We wnętrzu nie zrobiliśmy żadnych zdjęć, ponieważ jest to zabronione. Postanowiliśmy jednak nie podążać za tłumem turystów, tylko usiąść na chwilę na ławce i poczuć klimat tego, nie ma co ukrywać, pięknego miejsca. Nawet udało nam się załapać na śpiew chóru zakonnic, które zupełnie nie przejmowały się ludźmi krążącymi po bazylice.


Wzgórza Montmartre, eh co za miejsce, widok na panoramę wszystkiego, co najważniejsze w Paryżu i miejsce, które przypadło nam najbardziej do gustu. Tę dzielnicę z przyjemnością zwiedza się powoli.


Kupiliśmy sobie grzane winko doprawione m.in. anyżem, więc nawet grzaniec był tam dość wyjątkowy. W powietrzu unosił się zapach pieczonych kasztanów, których paleniska stały na każdym rogu.

Przy każdej kawiarence siedzieli przy stoliku szkicując karykatury,portrety... rysownicy, a na skwerze rozłożeni ze sztalugami, usiani jak drzewa w lesie, pomazani farbami na rękawach i butach, obowiązkowo z beretem na głowie malarze, tak jakby sami siebie przed chwilą namalowali, wzorując się na naszej wyobraźni.

Minki robili niezłe :)


Tutaj przeważał zapach terpentyny :)

Wokół restauracyjki, kawiarenki... i tu następny zapach przyciągający sobą... naleśniki na wynos, robione w oknie J na słodko owocowo, czekoladowo, na słono z serem, eh, nie da się przejść obojętnie i jak naleśniki, to właśnie tam J Pyszka!


Chmury się troszkę zlitowały i odsłoniły przez chwilę odrobinę słońca i zdjęcia odrazu zrobiły się bardziej

wdzięczne.


zrobiło się tam naprawdę romantycznie jak na miano miasta zakochanych! J


I nawet jak już żegnaliśmy sie z tą dzielnicą zakochanego Paryża, to spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka, często oglądana na zdjęciach i scenach filmów, schody Montmartre'u J

Chyba dopiero tam uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy w Paryżu, owianym sławą klimatu zakochanych, pachnącym pieczonymi kasztanami miasta.


Nie zabrakło również kolejnego brzęczącego wątku kojarzonego z Paryżem, czyli skuterów Vespa, które można było co chwilę spotkać na ulicy, grzecznie czekające na swojego kierowcę w orzechu J

Droga powrotna prowadziła ponownie wzdłuż Sekwany, gdzie obok siebie spokojny nurt i szalony pęd w chłodnym świetle dobiegającego końca dnia, zdawały się tworzyć harmonijną całość. (Kalina: to moje ulubione zdjęcie J )


Skręciliśmy jeszcze przywitać się z największym muzeum świata, przystrojonym jakże niepasującą, ale ładną piramidą. Wspólną decyzją zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Louvre'u, nie chcąc tracić czasu na to, co nie do końca nas interesowało. Jednak same zabudowania, otoczenie, monumentalność i oświetlenie tego muzeum robiły wrażenie.


Stamtąd prosto, odchodząc nieco od rzeki, przespacerowaliśmy się ogromnym parkiem Jardins des Tuileries, który doprowadził nas do diablesko świecącego młynu na placu de la Concorde.


Następnie czekała nas przeprawa przez Pola Elizejskie, gdzie na czas przedświąteczny (czyt. do początku grudnia) ustawione zostały dziesiątki straganów z rozmaitościami (nie na kieszeń zdrowych na umyśle), które przyciągały setki ludzi. Dużo czasu zajęło nam przedarcie się przez tą niezwykle oświetloną ulicę.

Kiedy udało nam się wydostać z zakorkowancyh Champs Elysees spokojnie skierowaliśmy się w stronę wieży Eiflla, która już świeciła porozumiewawczo, mijając ulicę pełną eksluzywnych sklepów. Strach nawet pomyśleć, ile tam kosztują skarpetki J Zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy do domu Marioli, gdzie oboje z Zoranem czekali na nas z pyszną kolacją. Niewiarygodne, jak wygodne wydawały nam się karimaty ze śpiworami, po takim dniu pełnym wrażeń J Komentarze: bania455 W tym zielonym bereciku wyglądasz jak prawdziwa paryżanka. A kasztany pieczone jedliście? ry_mamcia Synu ja nawet nie myślałam, że Ty tak romantycznie potrafisz opisywać wydarzenia. Prawie czułam jakbym chodziła tymi uliczkami. A tak szczerze, super miejsca i Wy jesteście super.

10 grudnia 2008 Pari dzień drugi Niedzielny poranek trwał o wiele dłużej niż poprzedni. Obudziłam się najwcześniej ze wszystkich, ale wiedząc, że wysypianie się w niedzielę to święta rzecz, leżałam grzecznie i czekałam aż reszta się zbudzi J Kiedy przetarliśmy oczka (niestety okna były pokryte kroplami deszczu, co nie wróżyło nic dobrego...) zjedliśmy wypaśne śniadanko, najpierw wypijając kawę po francusku w małych filiżaneczkach...potem paróweczki i takie tam, generalnie burżuazja J Z Adamem zebraliśmy się po 12.00 i wyruszyliśmy na dalszy podbój Paryża, zaopatrzeni w oręż parasolkowy. Skierowaliśmy się tradycyjnie drogą wzdłuż rzeki, bardzo przyjemną w czasie jesieni mimo bliskości ulicy, mając za cel katedrę Notre Dame. Po drodze zahaczyliśmy o niewielki targ z kwiatami, gadżetami świątecznymi, papugami... J


Szybkim krokiem, zmotywowani przez deszcz, doszliśmy do Notre Dame. Było warto...Kościoły rzadko robią na nas wrażenie, ale monumentalność, klimat i sama konstrukcja tego miejsca po prostu nas przygniotły. Dlatego przycupnęliśmy sobie na krzesełkach i podziwialiśmy to niezwykłe miejsce, w którym (mimo naszej bezbożności) odczuwaliśmy, że ściany są "przemodlone". Zresztą zdjęcia mówią same za siebie...


Zachwyceni i wyciszeni Notre Dame szybkim krokiem między kroplami lejącymi się z nieba udaliśmy się na coś ciepłego do picia w pobliskiej kawiarence. Na spokojnie zaplanować, gdzie dalej pójść.


Uznaliśmy, że zdreptaliśmy (bo wyszło na to, że wszędzie byliśmy pieszo) już wszędzie gdzie chcieliśmy być. Uznaliśmy więc, że pójdziemy, gdzie nas nogi poniosą, a doskonałość francuskich planistów miast będzie nas prowadzić z jednego do drugiego ciekawszego miejsca. Dlatego po wstaniu od stolika skierowaliśmy się przed siebie. Teraz już na spokojnie mogliśmy się delektować życiem miasta, obserwować ludzi na ulicach. Powoli zaczęło się ściemniać, deszcz nie przestawał padać, a ulice błyszczały od latarni odbijających się w kałużach. Adamowi przemokły buty, ale szkoda nam było od razu wracać do domu, dlatego był twardy i pobłądziliśmy sobie jeszcze różnymi uliczkami, nie do końca wiedząc dokąd. I tu ciekawostka dotycząca komunikacji w Paryżu. Otóż w niektórych miejscach miasta (a jest ich sporo) znajdują się samoobsługowe stanowiska z rowerami, które można wypożyczać i jeździć po mieście J Oczywiście trzeba za to płacić, ale z tego, co wiemy, pierwsze pół godziny jest za darmo,więc teoretycznie spokojnie można wtedy zatrzymać się przy kolejnym stanowisku i wyzerować licznik J


Mimo zmęczonych nóżek, przemokniętych skarpetek i głodnych brzuszków nie zrezygnowaliśmy z powrotu na piechotę. Mogliśmy dzięki temu zobaczyć jeszcze budynek Opery, która w wieczornych ciemnościach, wśród świateł i deszczu, prezentowała się całkiem nieźle J

Wtedy skierowaliśmy się już w stronę dzielnicy wieży Eiffla. W pewnym momencie zaczepił nas chłopak, turysta, z plecakiem i pyta czy wiemy, gdzie tu można przenocować. Znaliśmy tylko jedno miejsce dość oddalone, ale wskazaliśmy mu je na mapie i poszedł...ale czy doszedł? Do tej pory zastanawiamy się, skąd on się tam wziął o tej porze, bez mapy, szukając dachu nad głową? Wracając podziwialiśmy znajome już budynki, mosty, wszystko pięknie oświetlone. Kiedy zbliżaliśmy się już do placu widokowego Trocadero, Adam zrobił jeszcze jedno zdjęcie...całkiem niezłe jak na ostatnie wspomnienie,hm? :)



Gdy dotarliśmy do mieszkania Marioli, czekała już na nas wypaśna kolacja...ale tym razem to już naprawdę J Mariola przygotowała kurczaka duszonego w cebuli i marchewce, do tego ziemniaczki i buraczki...mniaaam! Oczywiście piliśmy do tego wino. Czas, który nam został do pociągu spędziliśmy na grze w 'Blokusa', zabawnej i ciekawej grze planszowej. Jeszcze raz wielkie dzięki dla Marioli i Zorana za świetny weekend! J

Ostatni już rzut na wieżę, obiecujemy, jak to turyści robia zdjęcia z fleszem J


Nie mogło jednak obyć się bez przygód nie nie...Pociąg planowo mieliśmy o 22.45. Dlatego spokojnie ok. 22 wyruszyliśmy na stację metra, która była w pobliżu. I wszystko poszłoby dobrze, gdyby w kasie ktoś był i moglibyśmy kupić bilety.. :] Czas w takich momentach jakoś dziwnie zaczyna szybko upływać, więc zaczęliśmy się zastanawiać czy zdążymy na pociąg. Był tam jeszcze jeden równie zniesmaczony Marokańczyk, który usłyszawszy, o której jest odjazd i że bilety są niewymienialne, poradził nam wziąć taksówkę. Jednak zdecydowaliśmy wszyscy podbiec do kolejnej stacji metra, gdzie uprzejma pani w okienku sprzedała nam bilety, a ten sam, równie uprzejmy pan, wskazał nam odpowiedni peron. Na dworcu montparnasse już czekało TGV do Poitiers...zdążyliśmy J Jak już sobie usiedliśmy, to tak się rozgadaliśmy, że nawet nie zauważyliśmy, w którym momencie pociąg ruszył i przejechał już kawałek J

Zdeptaliśmy trochę ten słynny Paryż i jeszcze długo zostaliśmy pod jego wrażeniem. Wiemy już na pewno, że wrócimy tam, chociażby po to, żeby wjechać na wieżę (czego nie zrobiliśmy ze względu na pogodę) i zobaczyć, jak wygląda to samo miejsce w odsłonie cieplejszej pory roku. Poza tym był to cudny czas, który chętnie powtórzymy J Następnego dnia po powrocie obejrzeliśmy "Zakochany Paryż", ciekawym było oglądać miejsca, w których jeszcze niedawno się było:) Komentarze: super_sestra No i doczekałam się relacji z najbardziej oczekiwanej przeze mnie wycieczki (sama nie wiem, dlaczego tak chciałam, żebyście tam pojechali -­‐ wiecie jak się upierałam). Ogromnie się cieszę, że zobaczyliście Paryż i że byliście tam razem! Zakochana para w mieście miłości -­‐ żyć, nie umierać :) W Waszej relacji i zdjęciach widać drugie dno tej wycieczki -­‐ duchowe i emocjonalne. Widać, że to dzięki temu, że byliście tam razem, Paryż stał się magiczny :) Mam nadzieję, że kiedyś pojedziemy tam razem! Wielkie dzięki dla Marioli i Zorana za zaopiekowanie się moją młodszą Sestrą!!! Ps. Zdjęcia są przepiękne! Sestra masz szczęście -­‐ facet, który Cię kocha robi super zdjęcia, na których super wyglądasz :D no i widać, że są robione sercem :D Buzie i do zobaczenia za dwa tygodnie :) bania455 Cudnie,cudnie! Cieszę się że tam byliście i że razem. Magia Paryża jest przeogromna. Zdjęcia Adama przesuper. Dzięki wielkie dla Mariolki i Zorana. Ale będziecie mieli o czym opowiadać. Normalnie się wzruszyłam.Buziaki.


ankulka ale Wam zazdroszcze:) fajnie takie zwiedzanie... ale bez obaw ja tez tu sie w to bawie moze kapke rzadziej bo nie mam kompana ale tez jest ok:)) pozdrawiam i czekam na kolejne wpisy:)) ry_mamcia Ja też się wzruszyłam, a jeszcze bardziej wpisem Martysi, za taki ciepły komentarz. Kocham Was, Martysię też. A wszystkim ludziom życzliwym naszym dzieciakom jestem bardzo wdzięczna. Na pewno nigdy nie zapomnicie tej przygody.

18 grudnia 2008 Wszystkie zachody słońca Nadszedł czas pożegnania z miastem, które możemy nazwać po części naszym. To koniec początku naszych przygód z Francją, ponieważ nie jesteśmy tu ostatni raz. Jak dobrze określił to tato Kaliny, "pierwsze żaby za płoty" J A widzicie, nie sprawdziły się obawy co niektórych, wcale nie zapomnieliśmy, co więcej tęsknimy ogromnie i mimo że bawiliśmy się tu dobrze, zostawiamy za sobą Poitiers i cieszymy się bardzo z powrotu. Już w sobotę rozpocznie się zmniejszananie odległości między nami a domem. Oprócz suwenirów ;D, wywieziemy stąd wiele wspomnień. Chcielibyśmy tym wpisem, podsumować i zamknąć ładnie opowieść z tego wyjazdu, ale pewnie jeszcze długo po powrocie do domu będziemy to faktycznie realizować. Skończą się sytuacje rodem ze Shreka, kiedy kupuje moje ulubione wielkie czekoladowe ciastka, palcami pokazując 2, a przez przypadek mówiąc 3! :D W naszej głowie pozostaną ikony, które pewnie już zawsze będą nam się kojarzyły z Poitiers. Nie licząc Jose, który stał się takim trochę przyjacielem, to będzie Pani z piekarni (miłość Adama) w kwiecie wieku, która sprzedaje nasze ulubione bagietki, kręcone włosy z opaską, blady makijaż z podkreślonymi pulchnymi policzkami i uśmiech umalowany ciemno czerwoną soczystą szminką. W tej samej piekarni sprzedaje też Pan Bagietek z włosami na żel, który jak tylko widział Kalinę zbliżającą się do straganu, od razu pakował bagietkę do woreczka J (będę tęsknić za Panem Bagietkiem..!)(terefere). Będzie i młoda mulatka z dużymi oczami, sprzedawczyni z pobliskiego sklepu, z nieskończonymi chyba pokładami spokoju i uprzejmości. W innej ramce wspomnień będzie Pan z Tabac'a, gdzie kupujemy znaczki,żeby nie było J, pod ostrym dużym nosem więcej włosów niż na głowie, równie pasujący do typowego wyobrażenia żabojada, szybko i wyraźnie mówiący z akcentem zachwytu Voila! J Jest tam zawsze też pies, śliczny i bardzo mądry biały labrador, który czasem patrzy na nas jakby chciał powiedzieć: No co tam u Was? i nie ma siły, trzeba go nie wytarmosić za każdym razem J Będzie też i wysoki dziadzia, w płaszczu do kostek, który małymi kroczkami spaceruje sobie z zakupami koło naszego domu, podpierając się laseczką, ze starą osmoloną fajką z wieczkiem, w ustach i okularami zawieszonymi na końcu nosa. Znajdą się tam też dwaj właściciele kawiarenek internetowych, pierwszej, którą znaleźliśmy najpierw, z tak zamulonymi komputerami jak właściciel, który z ciężkimi powiekami popijał z uśmiechem jerbę. Drugi pomimo szybkich komputerów, też zamulony z równie przymkniętymi oczami jak jego poprzednik (to już chyba taka choroba zawodowa;), z wąskimi ustami i czterema włoskami na głowie, zawsze ubrany w marynarkę z postawionym kołnierzem, która ledwo się dopina na sporym brzuchu. U którego jak z ubiorem było i z miną, niezmienna, bez wyrazu, wymawiająca tylko tymi wąskimi ustami cenę do zapłaty. Hehe, szkoda, że nie mamy ich zdjęć, bo też powinny się znaleźć na tym blogu J A no i jeszcze młodego kucharza na stołówce, gdzie zwykliśmy jadać z Perrym kolacje, chudy i wysoki, z maksymalnym skupieniem wywijał łopatką przy nakładaniu jedzenia, z kucharską czapką na głowie, spod której wybuchały miliony sprężynkowatych długich kędziorów, ale najlepsza była szpara między zębami, dzięki której sepleniące, ale zawsze życzliwe, "bonsssuła" czy "bonapetfi" utkwi nam w pamięci! J Czegoś się też tu nauczyliśmy, Kalina z pewnością będzie robiła dużo notatek z radości tego, że rozumie wszystko, co mówią wykładowcy. Ja nie będę miał problemu z parkowaniem na gazetę. Nauczyliśmy się gotować ciekawe potrawy, takie jak: leczo Ratatuj, pierożki Ravioli, faszerowany makaron Canellonis, soczewica w sosie z parówką, wszystkie bardzo skomplikowane i czasochłonne dania z puszek :D Poza tymi urozmaiceniami cały czas jedliśmy sos pomidorowy, na szczęście z prawdziwych pomidorów również z puszki. Wolimy zatem uprzedzić, żeby nie było zdziwienia, zmieniliśmy kolor na czerwony J Nauczyliśmy się też, że tu czas nie liczy się od weekendu do weekndu, tylko od jednego prania do drugiego i kiedy nadchodzi czas prania, następuje swojego rodzaju oczyszczenie J A slalom gigant to nic przy naszej nowej umiejętności, slalomie między kupami na strasznie wąskich chodnikach!


Czego będzie nam brakowało, hmm, pleśniaków, bagietek, dobrego taniego wina, cydru i puszek!;D W jakimś sensie uprzejmości ludzi i entuzjazmu przy powitaniach. Poza tym spokoju miasteczka, wąskich uliczek i zwierzątek z szopki świątecznej (najbardziej przepięknej krowy i piejącego ciągle koguta:). No i oczywiście wszystkich zachodów słońca z naszego balkonu! J A w ramach uzewnętrzniania się to powiem tylko, że Adam to najlepszy facet na świecie i jestem z nim szczęśliwa niezależenie od tego, czy jesteśmy na polskiej, czy na francuskiej ziemi J









Życzcie nam szerokiej drogi i do zobaczenia w Polsce! Komentarze: super_sestra No cóż mogę powiedzieć...zazdroszczę Wam tej przygody! ale cieszę się, że już wracacie! do zobaczenia w Lubaniu, już we wtorek :) ps. nie żartowałam, mówiąc, że powinniście zgłosić blog do konkursu Onetu na Blog Roku w kategorii "Ja i moje życie" :) katarzynako2 Świetny blog. Świetne zdjęcia. Wesołych świąt! bania455 Cóż na tym niebie się wyprawia!! Z jednej strony szkoda że to już koniec waszej opowieści a z drugiej....wracacie!!! zatem do zobaczenia i szerokiej drogi!! aszem no ja oczywiście po czasie:P cały czas w myślach życzyłam szerokiej drogi, z reszta i tak uważam, że nic złego stać się nie mogło i wierzyłam że do końca wszystko się poukłada:) to do zobaczenia za kilka godzin:) a tak w ogóle zaskoczyliście nas że tak szybko, mieszkania nie zdążymy posprzątać:P ry_mamcia zachody bardzo sugestywne a zarazem bardzo symboliczne, ale to nie koniec Waszej przygody. Witajcie w domu.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.