HMP 60 Exodus

Page 109

troszkę riffów opartych na sekstach, trochę riffów na wzór Destruction, parę spokojniejszych momentów, parę emocjonalnych solówek na piskliwym uroku flażoletów. Utwór instrumentalny całkiem w porządku, przyjemny, wyrażający emocje. Jak album brzmi? Klarowniejsze gitary, wokalista brzmieniowo troszkę podobny do wokalisty Obliveon z okresu albumu "From This Day Forward", dość wyraźna perkusja, a to wszystko zostało przykryte brzmieniem basu. Tematyka? Ciemność, ponurość, noc, śmierć, poniżenie ludzkości i tak dalej, i tak dalej. Jak dla mnie czasami muzycznie brzmi to zbyt "jasno", jak na taką tematykę. Ogółem napiszę, że jeśli ktoś szuka całkiem dobrze brzmiącego thrashu z dość depresyjną otoczką tekstową to zawsze może odpalić ten album, któremu daje (4,2). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

In Malice's Wake - The Thrashening 2011 Self-released

"The Thrashening" to album, który rozwija się względem poprzednika: jest szybszy, klarowniejszy brzmieniowo oraz ma troszkę większego kopa niż poprzednie dokonania In Malice's Wake. Co pozostało takie samo? Nadal jest dużo o śmierci, o poniżeniu, z albumu ciągle sączy się pesymizm oraz post apokalipsa. Muzycznie? Jest dużo thrashowych riffów, dosłowna szczypta Razor ("Endless Possession"), Motorhead ("Fuel For The Fire") i Vendetty. Brzmieniowo? Jak już wcześniej wspomniałem, jest klarowniej, dźwięk jest bardziej wyrazisty i głośniejszy. Wokalizy stały się czytelniejsze (choć nadal są nadal w dość niskim, mrukliwym tonie), uśmiech budzi sepleniący chórek w "Onslaught". Mamy dość słyszalny bas, a perkusja nadaje tempa całości. O czym tu mogę jeszcze napisać... W sumie osiem utworów dające 32 minuty radości ze słuchania tego gatunku. Zaczyna się od "Endless Possession", przez "Evil By Design" i "Onslaught", "Fuel For The Fire" po spajające całość pesymistyczne "No Escape" i "Nuclear Shadow". Nadal jest tutaj dość depresyjnie, jednakże przez membrany głośników bardziej przebija się energia thrashu niźli sama mroczność tegoż albumu. Jeśli ktoś poszukuje porządnie zagranego, aczkolwiek niezbyt oryginalnego thrashu, to ma jak znalazł - dla mnie takie (4,3). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak In Malices Wake - Visions Of Live Destruction 2014 Self-Released

Trudno połapać się w natłoku młodych thrashowych kapel. Czasami, po prze-

słuchaniu jednego albumu jesteś pewien, że właśnie ten zespół będzie coś znaczył na scenie, gdy wraz z następnym krążkiem ta idea zupełnie gaśnie. Mam wrażenie, że nazwę In Malices Wake powinniśmy zapamiętać na dłużej. Australijczycy prezentują thrash, który nawiązuje do Testament z okresu albumu "The Gathering". Kompozycje wydają się konkretne, ciekawe, bogate, świetnie zaaranżowane a zarazem wściekłe i szybkie. Brzmienie klarowne, mocne, miażdżące, tak jak w thrashu być powinno. Instrumentaliści zaś sprawiają wrażenie bardzo sprawnych. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie oglądając i słuchając "Visions Of Live Destruction". In Malices Wake to w tej chwili zwykły undergroundowy zespół, więc nic dziwnego, że DVD/CD zarejestrowano w małym klubie. Miało to wpływ też na brzmienie, czy ogólne wrażenie, bowiem do muzyki - jakby nie inaczej wdarł się koncertowy brud. Także jakby ktoś chciał w pełni posmakować wszystkie walory tego zespołu to raczej powinien sięgnąć po album studyjny. A do tej pory nagrali EPkę "Blackendes Skies" (2005) i dwa duże krążki "Eternal Nightfall" (2008) oraz "The Thrashening" (2011). Natomiast wraz z "Visions Of Live Destruction" można przekonać się, że team tworzą żywi muzycy, którym nie obce są pomyłki i błędy, że ich muzyka to prawdziwe emocje, a nie te wygenerowane przez technikę. Nie jest to zły album, a nawet całkiem udany, jednak band o takim statusie powinien bardziej skupić się na kolejnych studyjnych produkcjach, żeby walczyć o kolejne rzesze fanów. Tak jak wspominałem, Australijczycy z In Malices Wake są tego warci. \m/\m/

Iron Kobra - Might and Magic 2015 Dying Victims

Oldskulowej passy ciąg dalszy. Na szczęście, mimo pewnych ciekawych przekonań, panowie z Iron Kobra nie przesunęli wajchy w wehikule czasu za daleko i nie wpadli w zawiesisty sos lat siedemdziesiątych. Te pewne przekonania to teoria, że najlepszy metal grano w latach osiemdziesiątych (z czym pewnie większość z was się zgodzi), warto grać w tym stylu, ale nie należy inspirować się gotowcami z tego kresu. Co więc robić? Wsłuchać się w to samo, co stanowiło inspirację dla klasycznych zespołów z lat osiemdziesiątych, wcielić się w ich rolę i spróbować wejść w ich sposób komponowania. Ta metoda chyba faktycznie działa, ponieważ Iron Kobra nagrał płytę, która całkowicie od brzmienia po kompozycje brzmi jak sprzed 30 lat. Na "Might and Magic" można trafić na drobne inspirację Ma-

nowar ("Born to Play on 10"), wielkie inspiracje NWoBHM (choćby "Watch the Skies", "Fire!" - choć muszę przyznać, że mi to brzmi również jak wczesny Virgin Steele ze Starrem) i starą amerykańską sceną ("Cult of the Snake"). Ciekawostką jest też numer zainspirowany... sceną w NRD. Jest nim zaśpiewany po niemiecku, prościutki, oldskulowobuntowniczy "Wut im Bauch". Muzycy przyznają się do używania sprzętu analogowego, nagrywania bez poprawek i pewnie dlatego płyta brzmi bardzo naturalnie, szczerze, koncertowo i - w dobrym tego słowa znaczeniu - staroświecko. Co ciekawe, wydaje się, że słychać ten bezpoprawkowy sposób nagrywania. Nic dziwnego, że w parze z naturalnością idzie też coś, co może nie zyskać fanów, a więc pewna nieznaczna "niechlujość" produkcji. Mimo faktu, że "Might and Magic" należy do nurtu tradycyjnego metalu granego współcześnie, nie płynie ona wraz z tym samym statkiem co szwedzkie kapele. Nie jest ani tak precyzyjnie wycyzelowana jak Enforcer czy Portrait, ani nie posiada tak dopieszczonego brzmienia. Niemniej jednak i tak na swoim poletku się wyróżnia - Iron Kobra pochodzi z Niemiec. A któż w Niemczech gra tak mocno siedzący w NWoBHM metal? (4) Strati

Iron Lamb - Fool's Gold 2015 High Roller

Kolejny zespół grający w rock and/or rollowym stylu… Czyżby kolejna kopia Motorhead? Tak też mogłoby się wydawać po pierwszych utworach. Nawet wokalista brzmi jak Lemmy! Jakkolwiek by tego nie klasyfikować, tym razem mamy do czynienia z czymś bardzo dobrym. Z czymś, co nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Zasadniczo płyta "Fool's Gold" brzmi jakby została wydana pomiędzy "Overkill" a "Bomber" wspomnianego Motorheada. Jest czysta, niczym nie zmącona moc. Surowa produkcja nadaje dodatkowego smaczku i przenosi ten album na wyższy poziom. Czuć przestrzeń i głębię, zwłaszcza w takiej kompozycji jak "Leave Me Be", która zdecydowanie odróżnia się od reszty. Jest jakby z zupełnie innej bajki. Gościnnie zaśpiewał na niej sam Rob Coffinshaker, którego głos może przywoływać skojarzenia z Johnnym Cashem czy nawet Nickiem Cavem. Bardzo ciekawe posunięcie i inspirujące przełamanie na płycie. Kolejny "Pink Mist" również zachowany jest w tajemniczym, nieco psychodelicznym klimacie. W tym momencie słuchacz zdaje sobie sprawę, że Iron Lamb to jednak nie kolejna tania kopia Motorhead, tylko coś bardziej wartościowego. Coś co samo w sobie stanowi jakość. Nie od dziś wiadomo, że czego Szwedzi się nie dotkną i tak wyjdzie z tego dobra gitarowa muzyka. Tak też jest w przypadku Iron Lamb. Całość nie tyle mnie do siebie przekonała, co wielce zaskoczyła. Spodziewałem się typowego rock'n'rollowego podszytego punkiem grania, jakiego jest na pęczki, a tutaj takie ciekawe kompozycje! Taka dojrzałość i wyczucie. I to fenomenalne brzmienie! Panowie potrafią zaskoczyć i obok klasycznych rockerów, przy których głowa

sama się buja, dać utwór, który przełamuje cały przewidywalny schemat. Bardzo wartościowa, wcale nie banalna pozycja. Polecam zdecydowanie! (5) Przemysław Murzyn

Iron Savior - Live At The Final Frontier 2015 AFM

Prawie 20 lat przyszło poczekać fanom Iron Savior na pierwsze oficjalne wydanie koncertowego albumu i DVD. Do tej pory była EPka w postaci "Interlude", która zawiera parę utworów live i różnego rodzaju bootlegi. Teraz jednak kiedy Iron Savior powrócił na dobre do życia, co potwierdziły ostatnio albumy "The Landing" i "Rise of The Hero" to przyszedł czas na właśnie pierwszy koncertowy album. Długo przyszło czekać, ale warto było. Dzięki temu dostaliśmy naprawdę wysokiej klasy album zarejestrowany na żywo. Żywa i reagująca publika, ciekawa setlista, dobra predyspozycja muzyków i przede wszystkim wysokiej klasy jakość muzyki. Dawno nie było tak udanego albumu koncertowego, który porwałby swoją formą i wykonaniem. Soczyste brzmienie, znakomity klimat, który wciąga i to jak udało się uchwycić piękno tego koncertu jest tutaj na wagę złota. Szkoda tylko, że panowie z Iron Savior nie postanowili użyć języka angielskiego czasie koncertu, co byłoby znacznie łatwiejsze w odbiorze. Przede wszystkim podobać się może otoczka, emocje jakie panowały na koncercie jak i sama forma muzyków. Piet wokalnie brzmi tak samo świetnie jak w wersjach studyjnych i w sumie to tyczy się pozostałych muzyków. Najwięcej zagrano utworów z dwóch ostatnich albumów. Na rozruszanie publiki zagrano "Last Hero", który jest jednym z najlepszych utworów z nowej płyty. Dalej mamy jeszcze szybszy "Starlight" i epicki "The Savior", które pochodzą z "The Landing". Trzeba przyznać, że nowe utwory dobrze wypadają na żywo. Później Piet i spółka grają "Revenge of Bride", czyli kolejny szybszy kawałek, który oddaje to, co najlepsze w Iron Savior. Z "Battering Ram" mamy w sumie słabszy "Break The Curse", ale okazał się dobrym utworem do rozgrzania publiczności. Z starych klasyków pojawia się "Mind Over Matter", choć moim zdaniem z "Unification" można było wybrać coś lepszego. Kolejnym ważnym klasykiem jest jeden z najlepszych utworów tego zespołu czyli "Condition Red". Nie mogło też zabraknąć "I've Been to Hell", który znów rozruszał publikę, choć chyba największą frajdę fanom sprawił hymniczny "Heavy Metal Never Dies". W sumie najciekawsza jest końcówka tego koncertu. Mamy bowiem killera w postaci "Coming Home", który jest w sumie najmocniejszym punktem tego koncertu. Dobrze było też usłyszeć "Watcher In The Sky" w "Iron Watcher Medley". Trzeba przyznać, że mimo braku Hansena w roli wokalisty to i tak utwór niszczy na żywo. Później zespól zaprezentował również kultowy "Atlantis Falling" i jedynie obecność coveru Judas Priest zastanawia, bo w końcu Iron Savior ma wystarczająco własnych kawałków, które mógłby zagrać. Mimo pe-

RECENZJE

109


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.