czytam5

Page 1

4/2010

Litka - Mansztajn - Witkowski

Najlepsze książki na lato - Test eClicto - Podróże literackie


Na otwarcie Książka, która wstrząśnie Polską? czyli wywiad z Piotrem Litką

Czytnik służy do... czytania!

8

4

Jestem poetą osiedlowym czyli wywiad z Jakobe Mansztajnem 12 Światoobrazy Marysia i Marcin w podróży

14

Podróże literackie #2

18

5>6 czyli felieton Jana Koźbiela

20

Książka w godzinę? Niżej Podpisany

22

Angielsko-polskie ciekawostki z Google Books Agnieszka Żak

26

Jacek Wójcik: Znaki

28

Złoty róg w czarnym kolorze czyli wywiad z prof. Lechem Witkowskim

30

Najlepsze Książki na Lato Kryminał, sensacja, thriller

37

Dla dzieci

38

Dla młodzieży

39

Dla Rodziców

40

Literatura obca

41

Podróże literackie

42

Powieść obyczajowa

43

Proza polska

44

Z historią w tle

46

Powieść sensacyjna 47 Adres redakcji: Wojciech Polak, Magazyn “Czytam”, Pl. Gen. Sikorskiego 2/8, 41-902 Bytom czytam@granice.pl, redakcja@granice.pl, skrempa@granice.pl Wydawca: Redaguje: Wojciech Polak Sławomir Krempa Zespół:

Gabriel Augustyn, Magdalena Galiczek, Krzysztof Grudnik, Justyna Gul, Anna Kołodziejska, Mariusz Kołodziejski, Damian Kopeć,

Stale współpracują: Joanna Janowicz, Niżej Podpisany Projekt graficzny, DTP: Tomasz Baran, Sławomir Krempa Reklama: Danuta Bujak, 603 610 667, Patrycja Palion, 666 716 586,

dbujak@granice.pl ppalion@granice.pl


Marta Magaczewska

„Zaćmienie” to debiut z pewnością udany, który ma szansę podbić serca wielu czytelniczek, podobnie jak bohaterka niepogodzonych ze sobą i ze światem... Daniel Koziarski, Przystań literacka

www.jankawydawnictwo.pl


wróciłem jesienią 2006 roku, kiedy zacząłem przygotowania do reportaży telewizyjnych, zrealizowanych wspólnie z Przemysławem Wojciechowskim oraz do książki, którą wydało Wydawnictwo św. Stanisława BM. „Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Dni, które wstrząsnęły Polską” to książka, która nie jest biografią, ale pojawiają się w niej również elementy biograficzne. Jednak jest to publikacja, która wyraźnie odróżnia się od dotychczasowych książek, poświęconych księdzu Jerzemu... Książka jest reportażem historycznym. Poza licznymi dokumentami zawiera także rozmowy ze świadkami tamtych wydarzeń. Nie jest to 6 czerwca 2010 roku ksiądz Jerzy książka biograficzna przede wszystkim z tego Popiełuszko został wyniesiony na powodu, że takie książki już powstały i pomyślałem sobie, że jeżeli zebrany materiał w jakiś ołtarze jako męczennik. Jego beatysposób przekażę osobom zainteresowanym fikacja to triumf księdza Jerzego postacią księdza Jerzego Popiełuszki, to trzeba i całego Kościoła nad tymi, któ- wybrać jakiś klucz i tym kluczem dla mnie było rzy ćwierć wieku temu doprowa- męczeństwo księdza, jego śmierć oraz tytułodzili do uprowadzenia, zabójstwa, we dni, które wstrząsnęły Polską. Skupiłem się a w rezultacie – do świętości ka- dokładnie na 111 dniach, kiedy uprowadzono księdza, kiedy odnaleziono jego zwłoki, kiedy pelana „Solidarności.” Cały czas zakończył się proces toruński (czyli na okresie jednak otwarta pozostaje kwe- od 19 października 1984 roku do lutego 1985 stia, czy ktoś poza czwórką skaza- roku). Te wydarzenia stanowią oś książki.

Książka,którawstrząśnie Polską?

nych w procesie toruńskim będzie odpowiadał za zbrodnie sprzed 25 lat... Między innymi na te i wiele innych pytań próbuje odpowiedzieć w swej książce „Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Dni, które wstrząsnęły Polską” Piotr Litka. Z autorem rozmawiała Malwina Szymańska. Od jak dawna zajmuje się Pan sprawą Księdza Jerzego Popiełuszki? Pochodzę z okolic Włocławka, czyli z regionu, gdzie ta tragedia się wydarzyła. W październiku 1984 roku miałem kilkanaście lat. Wówczas zacząłem zbierać nagrania, wydawnictwa podziemne, czytałem relacje z procesu toruńskiego. Zainteresowałem się historią, która działa się obok mnie. Do tego tematu po-

Na książkę składają się między innymi liczne dokumenty... Do dokumentów docierałem przez kilka lat. Poza archiwami kościelnymi, archiwami prokuratur i sądów oraz Instytutu Pamięci Narodowej, prowadziłem kwerendę także poza granicami kraju. Tak na przykład stało się z archiwum byłej STASI w Berlinie – obecnie Instytut Gaucka, gdzie odnalazłem około 1000 stron dokumentów dotyczących księdza Jerzego Popiełuszki. Czy były jakieś problemy, by do nich dotrzeć? Nie, nie było. Jestem jednak zaskoczony, dlaczego IPN, który również starał się o te dokumenty, nie dostał ich – być może to przypadek, być może inne okoliczności… Do dziś nie wiem, dlaczego tak się stało… Mam nadzieję, że wreszcie dokumenty te zostaną przekaza-


ne przez archiwum berlińskie prokuratorom z IPN. Tym bardziej, że źródła te pokazują, jak bardzo obawiano się pogrzebu ks. Popiełuszki... Tak. To są dokumenty, które udowadniają, że również STASI bała się wybuchu społecznego niezadowolenia w Niemieckiej Republice Demokratycznej po śmierci księdza Popiełuszki. Inwigilowano Polaków, którzy przebywali w NRD, sprawdzano granice... Jak na tym tle wyglądała sytuacja w Polsce? Można to obrazowo określić tak: czerwona lampka cały czas się paliła, a władza w Polsce gorączkowo szukała rozwiązań i wydaje mi się, że scenariusz pisał się trochę na bieżąco. Mówię: „scenariusz”, bo na pewno wiele rzeczy w pierwszym śledztwie i procesie toruńskim pominięto. To zresztą staram się pokazać w książce. Pominięto te rzeczy, które wyszły na jaw w latach dziewięćdziesiątych, kiedy ludzie zaczęli więcej mówić, kiedy dotarto do nowych świadków, do nowych dokumentów i właściwie to właśnie wówczas panowała tak na dobrą sprawę odpowiednia atmosfera i istniała możliwość wyjaśnienia tej sprawy do końca. Dlaczego? Dlatego, że czytając protokoły przesłuchań, zwłaszcza funkcjonariuszy SB, można odnieść wrażenie, że mówią oni znacznie więcej niż ich koledzy w roku 1984 czy 1985. Nigdy później, często nawet natrafiając na zeznania tych samych ludzi, nie zauważyłem tylu szczegółów. Tymczasem pojawiają się one właśnie w śledztwie z lat dziewięćdziesiątych. Zdarzały się także odkrycia w polskich archiwach... Tak. Okazało się, że z akt sprawy generałów Ciastonia i Płatka z lat 90 zginęły taśmy z nagraną wizją lokalną z jednym ze skazanych w procesie toruńskim – z Leszkiem Pękalą. Kasety te znalazłem w innym miejscu, w jednym z archiwów. Bardzo często zdarzało się tak, że

docierałem do materiałów, które znajdują się w zbiorach prywatnych. Tak jest na przykład ze zdjęciem księdza Popiełuszki w przebraniu – z przylepioną brodą, wąsami. Ksiądz Jerzy w ten sposób próbował uciekać przed swoimi „opiekunami” z SB. Są rzeczy, które odnalazłem paradoksalnie w aktach procesu i śledztwa toruńskiego. Dotarłem do dokumentu, który może potwierdzać wersję, że zwłoki księdza wydobywano z Wisły dwukrotnie. Tuż przed beatyfikacją ks. Jerzego ukazało się drugie wydanie książki „Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Dni, które wstrząsnęły Polską” - o jakie materiały zostało ono wzbogacone? Książka jest wzbogacona o kilkadziesiąt stron samego tekstu – są to rozmowy m.in. z generałem Czesławem Kiszczakiem, a także z pierwszym niekomunistycznym ministrem Spraw Wewnętrznych – Krzysztofem Kozłowskim. Drugie wydanie książki zawiera również nowe dokumenty – niepublikowane wcześniej w ogóle – z Instytutu Pamięci Narodowej w Bydgoszczy oraz dokumenty ze zbiorów prywatnych, a także jeden dokument z Urzędu Stanu Cywilnego we Włocławku.


Czy materiały opublikowane w Pana książce mogą wnieść coś do śledztwa, które prowadzi IPN? Nie chciałbym nieskromnie oceniać swoich działań w tej sprawie, ale na pewno jest kilka elementów w tej książce, którymi pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej mógłby się zainteresować. Odnajdujemy tu bowiem bardzo interesującą wypowiedź świadka, byłego pracownika MSW, która wskazuje, że w tej sprawie można dotrzeć do nowych szczegółów i do nowych świadków wydarzeń w nocy z 19 na 20 października 1984 roku. Jest dokument ze śledztwa z 1984 roku, który wskazuje, że były najprawdopodobniej dwie akcje związane z wydobyciem ciała księdza – kto za to odpowiadał? Kto za tym stał? Dlaczego tak to wyglądało? Możliwe, że prokuratorzy z IPN, mając odpowiednie instrumenty prawne, będą mogli dotrzeć do prawdy. Jako dziennikarz starałem się pokazać w tej książce pewne tropy, zderzać ze sobą pewne opinie. Unikałem jakichkolwiek ocen, jakiegokolwiek wartościowania. Wierzę, że książkę tę przeczyta człowiek myślący, który na podstawie konkretnych przesłanek, konkretnych faktów i dokumentów wyrobi sobie pogląd i stworzy obraz całej sprawy, nadal bardzo skomplikowanej.

O tym stenogramie pion śledczy wiedział, ponieważ we fragmencie został opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” jesienią ubiegłego roku. W całości wspomniany stenogram został opublikowany po raz pierwszy w drugim wydaniu książki. Chciałbym pokreślić, że generał Zbigniew Pudysz zmarł 19 maja tego roku, a więc już po ukończeniu pracy na książką. Dokument dotyczy sytuacji po procesie toruńskim. O tej sytuacji pisał w swojej książce „Teresa Trawa. Robot”, Wojciech Sumliński, ale tego dokumentu akurat nie opublikował. Jego kopię otrzymałem ze zbiorów prywatnych dzięki pomocy jednego z moich kolegów – Piotra Pizło, który też ma swój udział w dodatkowej części książki i któremu pragnę serdecznie podziękować.

Czy IPN komentował ten stenogram? Tak, komentował po wcześniejszej publikacji w „Tygodniku Powszechnym”. Wydaje mi się, że teraz – po drugim wydaniu książki i po zapoznaniu się z tym dokumentem w całości – śledczy ocenią, co ten dokument zawiera, czego dotyczy, czy może w jakiejś mierze śledztwo, które toczy się już od kilku lat, wspomóc dowodowo. Jestem natomiast przekonany, że takim przełomem w naszym rozumieniu uprowadzenia i śmierci księdza Popiełuszki była publikacja dokumenW drugim, uzupełnionym wydaniu książki tów z archiwum STASI w pierwszym wydaniu zamieszcza Pan m.in. stenogram rozmowy książki. Podsekretarza Stanu gen. bryg. Zbigniewa Pudysza z Różą Pietruszką, której mąż został Dziękuję za rozmowę... skazany w procesie toruńskim – co na to IPN?


nowa powieść autorki “Prowincji pełnej marzeń” i “Prowincji pełnej gwiazd”


Czytnik służy do... czytania!

rzania mp3. Mnie to jednak prawie w zupełności wystarcza, brakuje w zasadzie tylko jednej z wymienionych wcześniej funkcji.

Główne zarzuty recenzentów to słaba bateria i wieszanie się systemu czytnika; spore wątpliwości wzbudzają także bardzo restrykcyjne zabezpieczenia plików kupowanych w księgarni eClicto oraz cena urządzenia (mimo, iż jest to najtańszy czytnik na rynku). Postaram się odnieść i do tych zarzutów, na razie podkreślę tylko, że opisywać i oceniać będę głównie samo urządzenie, infrastrukturę z nim związaną omówię przy innej okazji.

Po włączeniu czytnika pojawia się bardzo proste i intuicyjne menu, zawierające pozycje takie jak: Moje Książki, Dokumenty, MP3, Obrazy, Karta pamięci, Ustawienia oraz eClicto. Poruszamy się po nim za pomocą pięciu przycisków nawigacyjnych. Oprócz nich, czytnik został wyposażony jeszcze w przyciski umiejscowione po bokach urządzenia – po lewej mamy nutkę (po jej naciśnięciu pokazuje się prosty odtwarzacz mp3), karteczkę (ustawienia wielkości czcionki, położenia tekstu oraz wyszukiwarka słów), znak cofania oraz gwiazdeczkę (która na razie nic nie robi), po prawej zaś – regulację wielkości czcionki (lub głośności odtwarzania pliku muzycznego). Obsługa czytnika jest wręcz dziecinnie prosta, choć może być nieco żmudna, zważywszy na to, że książki możemy mieć rozmieszczone w trzech miejscach (w Moich Książkach pojawiają się tylko e-booki z księgarni eClicto, pozostałe dokumenty możemy umieścić w Dokumentach lub na karcie pamięci). Niestety czytnik nie oferuje możliwości wyszukiwania plików, co byłoby bardzo wskazane, biorąc pod uwagę, że przy posiadaniu kilku tysięcy książek porozmieszczanych nie tylko w trzech głównych folderach, ale zapewne także w dalszych podfolderach, dotarcie do interesującej nas pozycji może być bardzo czasochłonne i męczące.

Menu i funkcjonalność eClicto to bardzo proste urządzenie, jego stosunkowo niska cena (w porównaniu z innymi czytnikami) przekłada się na bardzo ograniczoną funkcjonalność. Nie popiszemy sobie na nim rysikiem, nie skorzystamy z ekranu dotykowego, nie zrobimy zakładki w czytanym dokumencie, nie połączymy się z internetem, nie wyślemy maila...Krótko mówiąc: eClicto nie jest najlepszym produktem w swojej niszy. Jego możliwości ograniczają się przede wszystkim do wyświetlania treści plików tekstowych i graficznych oraz do odtwa-

Czytanie e-booków Cały „myk” z e-czytnikami polega na tym, że – wprzeciwieństwie do innych urządzeń – są one oparte na technologii e-papieru. Jasne, że można czytać e-booki na ekranie laptopa, komputera, telefonu komórkowego, iPada itd. itp. Chodzi jednak o to, aby lektura była jak najbardziej komfortowa i przyjazna dla oczu, a wpatrywanie się przez kilka godzin w migający ekran na pewno takie nie jest. E-papier nie miga, nie odbija się w nim słońce, ma odpowiedni kontrast, jest jak najbardziej zbliżony do zwykłej kart-

Katarzyna Chruścicka

O eClicto głośno było pod koniec poprzedniego roku. Jako, że to pierwsze „nasze” urządzenie tego typu, musiało ono wzbudzić zainteresowanie polskich internautów. I tak też było, już chwilę po premierze w sieci zaczęły się pojawiać pierwsze recenzje czytnika i towarzyszącej mu infrastruktury, zazwyczaj nieco krytyczne wobec przedsięwzięcia Kolportera. Jak wygląda użytkowanie tego czytnika z nieco dłuższej perspektywy czasowej? Przeczytajcie sami!

Katarzyna Chruścicka Autorka bloga o książkach i rynku wydawniczym Bookhunters http://www.bookhunters.pl/


ki papieru, co czyni czytniki najlepszymi urządzeniami do odczytu książek elektronicznych. Ale to odnosi się do wszystkich tych cudeniek, powiedzmy coś więcej o czytaniu na samym eClicto.

W przypadku eClicto trudno mówić nawet o 1000 odświeżeń, mi bateria wyczerpuje się zazwyczaj około 300 strony. Z jednym zastrzeżeniem: zmieniłam ustawienia czytnika na nieco bardziej bateriożerne, żeby szybciej ładowało kolejne strony (przy najbardziej Czytnik kolportera pozwala nam: obrócić tekst, usta- oszczędnym trybie trwało to wieeeki). Mimo wszystwić którąś z sześciu wielkości czcionki, przejść do kon- ko, przepaść między kilkoma tysiącami a setkami odkretnej strony oraz wyszukać jakąś frazę w tekście. świeżeń strony jest kolosalna, potwierdzam więc zaW ostatnim przypadku dostajemy do dyspozycji dość strzeżenia innych internautów: eClicto ma wyjątkowo nietypową, ale łatwą do opanowania „klawiaturkę”, słabą baterię jak na urządzenie tego typu. obsługiwaną za pomocą przycisków nawigacyjnych. Wyszukane w tekście słowa zostają podkreślone, ale Co do wieszania się systemu, to faktycznie, czasami niezbyt mocno – musimysię dobrze przypatrzeć wy- się zdarza. Nie tak czesto jednak, aby miało to być świetlanej stronie, aby to dostrzec (wyróżnienie po- jakoś wyjątkowo irytujące. winno być bardziej widoczne). Choć czytnik wyświetla daną książkę na stronie, na którejzakończyliśmylektu- System zamknięty, czyli… rę, daje się odczuć brak możliwości tworzenia zakła- eClicto jest systemem zamkniętym, nie znaczy to dek.Irytuje mnie jeszcze jedno: ekran czytnika – na- jednak, że możemy na czytnik wgrać i odczytać pliwet przy najmniejszej czcionce – mieści o wiele mniej ki tylko z księgarni Kolportera. Spokojnie możetekstu niż tradycyjna strona, czytelnik musi więc bar- my czytać pliki własne i z innych księgarń, jeśli są dzo często wciskać przycisk „dalej” (jedna strona wy- w jednym z obsługiwanych formatów (ePUB, PDF, maga średnio dwóch kliknięć). No, ale taka już uroda html i txt – ztym, że polecam ePUBy, bo w innych forurządzeń tego typu, problem ten znika zapewne tylko matach tekst może wychodzić poza wyświetlacz) i nie przy e-czytnikach z naprawdę dużymi ekranami. mają zabezpieczeń umożliwiających ich odczyt tylko i wyłącznie na jednym typie czytnika (nie eClicto). eCPoza tym jednak eClicto jest wystarczająco funkcjo- licto jest systemem zamkniętym w takim sensie, że nalnym urządzeniem dla przeciętnego czytelnika. pliki zakupione w księgarni eClicto możemy otworzyć tylko na czytniku eClicto – ito na urządzeniu o konBateria kretnym numerze seryjnym. Producenci i dystrybutorzy większości urządzeń do odczytu e-książek deklarują żywotność baterii na Cena około 8000-9000 odświeżeń stron (czytnik pobie- Czytnik eClicto kosztuje 899 zł i jest to jak na razie ra energię tylko w trakcie „przewracania” strony). najtańsza oferta na rynku. Niestety, ciągle urządze-


nia do odczytu e-booków są drogie, a wydatek rzędu od prawie tysiąca do – powiedzmy – trzech tysięcy złotych nie jest uzasadniony obecną ofertą i cenami książek elektronicznych. Inaczej mówiąc: nie opłaca nam się kupno e-czytników, ponieważ inwestycja ta nie przekłada się jeszcze na dostęp do dużej ilości naprawdę tanich e-booków.

skradziony – jeśli to udowodnimy, Kolporter udostępni nam kupione pliki (przynajmniej taką deklarację usłyszałam z ust przedstawicielki firmy na stoisku podczas I WTK), ale aby je otworzyć, będziemy musieli zainwestować w kolejne urządzenie tej firmy. Krótko mówiąc: korzystając z zasobów księgarni eClicto, mocno przywiązujemy się do tej firmy.

Także funkcjonalność czytnika – ograniczona niemalże do minimum – nie jest warta takiej kwoty. Choć już promocyjna cena, którą Kolporter zaproponował z okazji I WTK wydaje mi się sensowna i adekwatna do wartości eClicto.

Alternatywne rozwiązania? Z tego, co wiem, padały propozycje, aby ustalić jeden format zabezpieczania plików dla wszystkich typów czytników albo w ogóle zastąpić DRM-y znakami wodnymi, które w razie pojawienia się pliku w sieci pozwoliłyby na zlokalizowanie źródła przecieku. To ostatnie rozwiązanie na pierwszy rzut oka wydaje mi się najbardziej optymalne – użytkownik mógłby swobodnie korzystać z zakupionych treści w najwygodniejszy dla siebie sposób, a jednocześnie wydawnictwa byłyby w stanie ustalić, którzy użytkownicy łamią ich prawa autorskie.

DRM – przesada czy konieczność? Wydawcy coraz bardziej przychylnie patrzą na rynek e-booków, ciągle jednak na polu tym mamy do czynienia z konfliktem interesów dostawców treści i odbiorców. Wydawnictwa i autorzy chcą chronić swoją własność intelektualną przez nielegalnym rozpowszechnianiem i to jest zrozumiałe, ale stosowanie tak restrykcyjnych rozwiązań jak DRM-y niesie z sobą pewne zagrożenia dla czytelników. Jak któryś z autorów recenzji eClicto słusznie zauważył, za jakiś czas księgozbiór zgromadzony na czytniku będzie wart więcej niż samo urządzenie. Problem w tym, że decydując się na kupno pliku z księgarni Kolportera, bardzo drastycznie ograniczamy sobie prawo do dysponowania treściami na własny użytek. Nie zmienimy czytnika na urządzenie innej firmy bez straty wartego kilkaset czy kilka tysięcy złotych księgozbioru. Nie otworzymy pliku przeznaczonego na czytnik na własnym komputerze czy komórce. A już o pożyczeniu książki (samego pliku, bo oczywiście można pożyczyć i cały czytnik) na przykład siostrze nawet nie ma co marzyć, choć taka praktyka jest dopuszczona przez prawo autorskie w ramach dozwolonego użytku. No i zawsze czytnik może ulec zniszczeniu albo zostać

Podsumowanie eClicto to urządzenie wystarczająco dobre dla przeciętnego czytelnika. Lektura e-booków na tym czytniku jest komfortowa, a jego obsługa nie nastręcza właściwie żadnych trudności. Największą bolączką jest słaba bateria, brakuje mi również wyszukiwarki plików oraz możliwości tworzenia zakładek, mimo wszystko jednak urządzenie Kolportera jest całkiem funkcjonalne i przyjemne. Nie na tyle jednak, by być wartym ceny w wysokości 900 zł. W pudełku… Czytnik Ładowarka Kabel USB Słuchawki 2 instrukcje: jedna dotycząca obsługi czytnika, druga – menageraeClicto.



Jestem poetą osiedlowym Z Jakobe Mansztajnem, poetą, którego tomik „Wiedeński high life” uznany został przez kapitułę Silesiusa za najlepszy debiut 2009 roku, rozmawia Dobrosława Grzybkowska. Poeta, ale i filmowiec, bloger, społecznik, oświatowiec – rodzaje działalności Jakobe Mansztajna można by mnożyć. Czy trzeba godzić pisanie poezji, czynność intymną, z ekstrawersją społecznikostwa, czy też te dwie wrażliwości wynikają z siebie? Określenie „filmowiec” to oczywiście przesada. Zmontowałem wprawdzie kilka amatorskich filmów, ale w dalszym ciągu nie mam pojęcia, jak to się robi. Jeżeli już jesteśmy przy etykietkach, najlepiej czuję się pod hasłem „poeta, bloger” – tutaj mogę przynajmniej zareagować. Pod hasłem „filmowiec” czuję się bezbronny jak pozostali „filmowcy” wrzucający filmiki własnej produkcji na Youtube.

cy i wykonujesz czynności, których później nie wykonujesz w domu. Rzeczy mają swój czas i swoje miejsce. Jak z punktu widzenia poety prowadzenie bloga wpływa na poetykę, kształt artystyczny własnych utworów? Myślę, że kierunek wpływu jest inny: to język, ten wewnętrzny, którym myślę i mówię, decyduje o tym, co i jak piszę. Nieistotne, czy chodzi o poezję, czy o bloga – punktem wyjścia jest zawsze język (i kryjąca się za nim intencja pisarska), który w różnych sytuacjach wchodzi w odpowiednią dla siebie formę. Oczywiście nic nie odbywa się w sztywnych ramach i czasem zdryfuję z jednego stawu na drugi, ale o to właśnie chodzi w pisaniu, żeby czasem pozwolić sobie zdryfować.

„Wiedeński high life”, uznany przez kapitułę Silesiusa za najlepszy debiut 2009 roku, to 49 wierszy o śmierci. O śmierci, o pożegnaniach, o sytuacjach progowych – dla młodego autora taki osobisty zbiór oznacza zakończenie pewnego etapu życia czy też bardziej uniwersalne omotanie tematem tanatycznym? Odpowiem w ten sposób: kiedy miałem dziesięć, może jedenaście lat, poszliśmy ze szkolA odpowiadając na pytanie: pewna dychoto- ną wycieczką do Bazyliki Mariackiej na Starym mia, o ile istnieje, dotyczy raczej samego pisa- Mieście w Gdańsku, gdzie przez pół godziny nia. Pisanie wierszy bowiem (podobnie zresz- albo może pół dnia – nie pamiętam – oglądatą jak pisanie prozy czy malowanie aktów) liśmy „Sąd ostateczny” Memlinga. Myślałem, w istocie jest czynnością intymną, bliższą czyn- że zwariuję. Wówczas, mając tych dziesięć, nościom fizjologicznym, natomiast publiko- może jedenaście lat, zacząłem roztrząsać temat wanie zawsze stanowi wyraz ekstrawersji czy śmierci i pierwszy raz poczułem, że dzieciństwo niekiedy ekshibicjonizmu. Obie wrażliwości się skończyło. Wróciwszy do domu, wyszedłem dzieją się niezależnie, ale dychotomia, jaka ma na balkon i w mocnym słońcu – a było lato – roztu miejsce, ostatecznie jest co najwyżej rodza- płakałem się rzewnie. W końcu wytarłem oczy ju filozoficznego i nie przekłada się na decyzje, i pobiegłem w okolice Parku Oliwskiego, gdzie jakie poeta czy pisarz podejmuje wobec siebie moi rodzice prowadzili targ z owocami. Poprosii swojej pracy. Ideą jest stworzenie dobrego łem wtedy matkę, żeby mi wytłumaczyła, jak to jest z tym umieraniem, na co ona, czując prawtekstu i opublikowanie go w książce. Tyle. dopodobnie tę panikę, jaka czaiła się pod moją Wszystko inne to jest chleb powszedni – bu- skórą, odpowiedziała: „Spokojnie, śmierć nas dzisz się rano w mieszkaniu, wykonujesz pew- ominie”. Od tego czasu tematyka, jak to się ładne czynności, których nie wykonujesz później nie mówi: funeralna, stanowi leitmotiv w moim w pracy, siadasz przed swoim biurkiem w pra- prywatnym scenariuszu.


Trudno młodemu poecie uciec od porównań. Jak długo trzeba pracować na własną niezależność, by nie słyszeć i czytać co chwilę: „to wziął od Świetlickiego, tu widać wpływ Tkaczyszyna-Dyckiego, a to pachnie o’haryzmem”? To jest taki kraj i taki świat, w którym Leo Messi na początku swojej kariery nie jest Leo Messim, ale następnym Diego Maradoną, a Maciej Zakościelny nie jest Maciejem Zakościelnym (chociaż dla niego to akurat dobrze), ale polską inkarnacją Brada Pitta. To taki mechanizm, który pozwala ludziom posiadać wiedzę o zjawisku (na podstawie jakichś tam wspólnych z „pierwowzorem” cech dystynktywnych), w istocie nie posiadając jej wcale. W końcu jednak zjawiska się autonomizują, rzeczy zaczynają żyć własnym życiem i przy bliższej lekturze może się okazać, że Świetlicki to jest trop powierzchowny i zbyt prosty, podobnie jak wiele innych tropów wyprowadzonych z książki. Czuje się Pan zdecydowanie gdańskim poetą? Czuję się poetą osiedlowym. Gdańsk ze swoją symboliką nie znajduje odbicia w moich tekstach, za to Gdańsk osiedlowy, ze swoimi blokowiskami, dworcami, boiskami i dresiarzami – owszem. Osiedle to jest zresztą milczący bohater książki, nikt tutaj nie lata dywanem, za to wszyscy wiedzą, którym tramwajem dojechać na plażę albo w której bramie najbezpieczniej skręcić blanta. Do tego dominuje szczegół ze swoją chropowatą powierzchnią. Co Silesius odmieni w Pańskim życiu artystycznym? Czy poeta po tak uhonorowanym debiucie może sobie pozwolić na więcej swobody, czy też czuje się „w okowach” nagrody? Poeta czy pisarz, jeśli nie będzie sobie pozwalał na coraz więcej swobody, może od razu odłożyć długopis i zabrać się za obieranie kartofli. Jednocześnie żadna swoboda twórcza nie jest dobra w obliczu braku samodyscypliny i ostatecznie zawsze prowadzi do frywolnego pajacowania. Ja oczywiście czuję nagromadzenie uwagi w moją stronę, ale jeśli kiedykolwiek mam jesz-

cze napisać dobrą książkę, muszę wsłuchać się przede wszystkim w bulgotanie własnej krwi, a nie w polifoniczny szmer oczekiwań. To nie pycha z mojej strony, po prostu nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mi podyktował książkę przez ramię, a ja miałbym z nią do końca życia chodzić pod pachą. Jakie są Pana najbliższe wydawnicze plany literackie? Powoli piszę książkę. Książka jest utrzymana w duchu poezji fabularnej. To termin, który jakiś czas temu przyszedł mi do głowy i podług niego zamierzam poprowadzić całą formalną część książki. Ale nie śpieszę się, pisanie i wydawanie książek to nie są wyścigi. Poza tym „Korespondencja z ojcem”, czyli kwartalnik literacki, który współredaguję. We wrześniu wychodzi kolejny numer, który ma sprawić, że najtęższym żuczkom w mieście znowu pospadają kapcie – to jest aktualnie mój najbliższy plan wydawniczy.


Światoobrazy

Marysia i Marcin w podróży Wyjechaliśmy 16 Lipiec 2009 Za nami zostały długie listy rzeczy do zrobienia przed wyjazdem, zatroskane spojrzenia Rodziców, życzliwi przyjaciele. Spóźniony pociąg cicho sunie w wybranym przez nas kierunku … … Na wschód. Kierunek już mamy. Cała reszta pozostaje kwestią otwartą. My też. Jesteśmy otwarci na nowych ludzi, nowe smaki, zapachy i dźwięki. Nowe światoobrazy.

wiele kilometrów przedmieścia St. Petersburga usłane wielkopłytowymi osiedlami. Mijamy szerokie aleje, wzdłuż których ciągną się stare, wysłużone bloki wołające o remont. Od mojej ostatniej wizyty 5 lat temu zbudowano kawałek obwodnicy, dzięki któremu autobus szybko dostaje się do centrum i zostawia nas pod Dworcem Witebskim. Miasto robi wrażenie swoim rozmachem. Szerokie aleje zabudowane zostały pięknymi pałacami i kamienicami, które tworzą pastelową mozaikę. Kolorowe fasady rozpraszają mrok krotkich zimowycoh nocy i często pochmurnych dni. Jednak dopiero letnie słońce w pełni wydobywa kolorystykę miasta.

Art Flat 20 Lipiec 2009 Naszym gospodarzem jest Vladimir, którego poznaNa północ łem siedem lat temu w Helsinkach. Gościmy w jego 17 Lipiec 2009 Dzisiaj o 6.15 wyjechaliśmy z Warszawy do mieszkaniu ochrzczonym mianem Art Flat. W powieSt. Petersburga. Atmosfera w autobusie sen- trzu unosi się duch artystycznych działań. Vladimir na. Większość pasażerów tkwi już w wie- jest poetą i liderem eksperymentalnej grupy muzyczlogodzinnym transie, kołysząc sie wraz nej Roz Vitalis (www.myspace.com/rozvitalisprog). z autokarem w rytmie dyktowanym przez polskie drogi. Pokój, w którym nocujemy jest studiem nagranioWokół toczą się zdawkowe rozmowy po polsku, rosyjsku wym grupy. W rogu stoi zestaw perkusyjny i stół miki estońsku. Podwieszony po sufitem stary telewizor serski, obok stara kuchenka gazowa służąca do wymilczy. Za oknem monotonny film z płaskim krajo- dobywania rozmaitych dźwięków będących częścią brazem Podlasia w roli głównej. Przed nami ponad muzyki Roz Vitalis. dwadzieścia godzin podróży przez Pribaltikę. Mamy mnóstwo czasu tylko dla siebie a jedynym naszym Szybko znajdujemy wspólne tematy. Rozmowy toczą się obowiązkiem jest trwać w fotelu pasażera i podróżo- wokół ostatnio widzianych filmów, czytanych książek i wysłuchanych płyt. Vladimir opowiada o swych liczwać. ny podróżach na Krym i spotkanych tam ludziach, którzy żyją na modłę hipisowskich komun z lat sieSt. Petersburg demdziesiątych. Widzę, że cały czas poszukuje swo18 Lipiec 2009 Z parujących łąk wjeżdżamy wprost na ciągnące się jego miejsca na tym świecie.


W cerkwi 21 Lipiec 2009 W cerkwi światło zawsze jest magiczne. Sączy się niezauważalnie zewsząd, wypełniając przestrzeń duchowością. Po ścianach błądzą cienie, srebrzysta poświata rozprasza mrok. Kobiety w chustach na głowach krzątają się dbając o porządek. Wierni z nabożnością całują wizerunki świętych i żarliwie żegnają się znakiem krzyża. Stare ikony emanują wewnętrznym światłem i mocą. Największe dzieła malowane były ręką mnichów, którzy przygotowywali się do tego zadania wiele lat poszcząc i prowadząc pobożne życie. Dzisiaj z ikonostasu spoglądają na nas uduchowione oblicza, wibruje złoto i czerwień a wszystko to przy wtórze polifonicznego śpiewu staroruskiego chóru cerkiewnego. Nowogród Wielki 22 Lipiec 2009 Dzięki uprzejmości Vassi, mojego przyjaciela ze studiów w Helsinkach, zostajemy zaproszeni na wycieczkę do Nowogrodu Wielkiego i stajemy się częścią Festiwalu Kultury Ortodoksyjnej. Główna droga łącząca dwie najbardziej znaczące metropolie współczesnej Rosji, Sankt Petersburg i Moskwę, jest w opłakanym stanie. W cztery godziny pokonujemy 120 km. Na szczęście szybko zawieramy znajomość z uczestnikami warsztatów. Michaił z małej wsi na północy Rumunii, student teologii, pragnie zostać popem. Jest dobrze wykształcony, jego głos pełen duchowości i spokoju, świetnie mówi po angielsku wyjaśniając na podstawowe różnice dogmatyczne pomiędzy naszymi wyznaniami. Ma zaledwie 23 lata a już z całą pewnością wie czego pragnie w życiu. Widzę to w jego oczach. Nowogród Wielki obbchodzi w tym roku

1150 lat istnienia. Sporo wysiłku włożono w odnowienie miasta. Fasady wszystkich budynków zostały odmalowane, uzupełniono brakujące płyty chodnikowe, załatano dziury w asfalcie. Kończą się prace restauracyjne wielu cerkwi. Rosjanie z przekąsem stwierdzają, że jak zawsze nie udało sie wszystkiego zakończyć na czas więc główne obchody uroczystości zostały przełożone o parę miesięcy i odbędą się we wrześniu. Zatrzymujemy się na brzegu rzeki Wołchow. Rozpościera się stąd widok na kreml, dawną siedzibę władców z przepięknym Soborem Sofijskim z XI w. Trwa koncert w ramach Festiwalu Kultury Ortodoksyjnej. Głosy plażujących i kąpiących się ludzi mieszają się ze śpiewem chóru cerkiewnego z Valama i chóru greckiego śpiewającego zgodnie z tradycją starobizantyjską. Po południu odwiedzamy pobliski skansen, na terenie którego znajduje sie wiele przykładów dawnego budownictwa drewnianego. *** O nas W lipcu zeszlego roku rzuciliśmy pracę w korporacji. Od tego czasu podróżujemy. Wyruszyliśmy z planem tylko lekko zarysowanym co do kierunku. Celowo nie kupiliśmy biletów dookola świata, chcieliśmy by ta podróż sama układała się bez zbędnego pośpiechu.Ten plan sprawdza się znakomicie. Czy zatoczymy krąg wokół ziemi, niewykluczone…


Fotografia zawsze gdzieś plątała się w moim życiu. Kilka rozpoczętych kursów, łazienkowa ciemnia, sterta barytowych odbitek. Teraz jestem w podróży. To wyjątkowy stan umysłu i ducha. Mam przy sobie aparat. 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Piszę historie obrazami. Zamykam ułamki sekund w kadry. Często kradnę komuś duszę. Interesują mnie ludzie. Wyjechałem głównie po to żeby się z nimi Nasz blog jest opowiadaniem o tej podróży, o ludziach spotkać i porozmawiać. Trochę z nimi pomieszkać których spotykamy i o odwiedzanych miejscach. Po- i zjeść razem kolację. Po prostu zobaczyć jak żyją. Jedróż jest realizacją naszych marzeń, może stanie się stem szczęśliwy. inspiracją dla Ciebie? O blogu Maria Ziółkowska Wszstkie teksty do bloga powstają na naszym smartkontakt: mary.ziolkowska@googlemail.com phonie HTC Touch Pro2, jako maszyna do pisania Wyjechałam po nowe doświadczenia i inspiracje na dobrze się sprawdza. Tylko w ten sposób jesteśmy przyszłość, aby uchronić swój entuzjazm do działania w stanie uzyskać polskie czcionki w najdziwniejszych i docenić lub odrzucić to co robię i mam. Pochodzę zakątkach świata. Jego zaletą jest też kieszonkowy z Częstochowy, ale mieszkałam już w wielu miejscach rozmiar, co pozwala pisać w autobusie, na łódce i nad i wiem, że dużo można zyskać zmieniając otoczenie. brzegiem Mekongu, a właściwie gdzie się tylko chce. Obserwuję ludzi, ich codzienne życie, jak zmagają się z problemami i cieszą z najmniejszych rzeczy. Inność Zdjęcia są domeną Marcina, praktycznie nie rozstaje pozwala lepiej zrozumieć rzeczy bliskie oraz docenić się z aparatem. Ośmio gigowe karty w mig zapełniate zwyczajne. Poszukuję również nowych smaków, ją się obrazami otaczającego nas świata. Potem jest świeżego spojrzenia na już istniejące zestawienia czas na selekcję i dobór zdjęc do wpisu, finalny wybór oraz całkowicie nowych pomysłów. Czy wrócę bogat- kadru oraz decyzję o kolejności wyświetlania na strosza? Nie mam wątpliwości! nie. Do wszystkich tych czynności potrzeba komputera my korzystamy z tych, w kafejkach internetowych. Marcin Kucharski A lokalne kafejki są bardzo różne, lecz zazwyczaj kontakt: mkuchciu@gmail.com nie najlepsze i nawet google może się tam otwierać wieki. Decyzja o podrózy zapadła już dawno, ale od wyznaczenia terminu do wyjazdu uplynęło tylko pól roku. Czas biegnie wtedy szybciej, a lista rzeczy to zrobienia początkowo wcale się nie skraca. Cały ten proces kończy się spakowaniem plecaka i zamknięciem drzwi do domu. I tu wlaśnie jest miejsce na nowe, inne, niespodziewane i niewyobrażalne…


Chcę przeczytać!


Podróże literackie #2

- Szczęśliwa – mruknąłem, starając się pojąć znaczenie tego słowa. Ale to jedno z tych słów, których nigdy do końca nie rozumiałem. Tak jak Miłość. Większość ludzi trudniących się słowami nie pokłada w nich zbyt wiele wiary i ja nie stanowiłem wyjątku – zwłaszcza w przypadku tych wielkich. Szczęście, Miłość, Uczciwość czy Siła – to słowa za bardzo ulotne i względne w porównaniu z ostrymi, wrednymi słówkami takimi, jak Gówniarz albo Tani, albo Pozer. Z tymi czuję się jak w domu, bo są kościste i łatwe do pojęcia, lecz co do tych wielkich – trzeba być księdzem albo głupcem, by używać ich z choć odrobiną pewności siebie. / s. 70

Joanna Janowicz

Karaibska Dekadencja Thompsona Jest coś świeżego i rześkiego w pierwszych godzinach karaibskiego dnia, radosna zapowiedź tego, że coś może się lada chwila zdarzyć, może po drugiej stronie ulicy albo za następnym zakrętem. /s. 224 Jest coś świeżego i rześkiego w tej książce Thompsona, bez względu na to, czy czyta się ją w promieniach polskiego, siebie niepewnego słońca, czy głęboką nocą w blasku lampy. Hunter, samozwańczy doktor dziennikarstwa, autor znany już z „Lęku i odrazy w Las Vegas”, tym razem spokojniejszy, choć i tu pesymistyczny; lubiący wypić, ale nie opisujący odjazdów we fluorescencyjnych barwach; wpasowujący się w światek dziennikarskich outsiderów, ale wciąż pozostający na zewnątrz tych:

Proza Thompsona – pełna werwy i nieobliczalnych sytuacji – przesiąknięta jest smutkiem i głębokim niespełnieniem. Choć okoliczności przyrody sycą oczy dziennikarza, a poza zarobieniem jakiejś wystarczającej na życie kasy nie ma żadnych ambicji zawodowych, pojawia się w nim – czemu wnikliwie i z pewnym zdumieniem sam młodych gniewnych narwańców, którzy chcieli rozsadzić świat i zacząć wszyst- się przygląda – chęć osiągnięcia małej stabilizacji: własneko od nowa, [i (...)] zmęczonych starusz- go mieszkania, śniadań jedzonych w domu, normalnej ków o piwnych brzuchach, życzących partnerki. sobie tylko tego, by dożyć swoich dni w spokoju, zanim ta zgraja szaleńców roze- Jednak ani sytuacja w redakcji (jakże trafnie opisanej pod względem typów dziennikarzy, atmosfery i pracy – taką rwie świat na pół. / s. 11 redakcję pamiętam z własnych doświadczeń), ani impulStworzony przez niego protagonista, Paul Kemp, sywni przyjaciele nie pozwalają mu na uporządkowanie amerykański dziennikarz, już od dziesięciu lat re- swojego życia i spokojne picie drinków na balkonie z wigularnie zmienia pracę i miejsce zamieszkania. dokiem na palmy. Z dwoma marynarskimi workami jeździ po świecie, pozornie nie potrzebując niczego stałego i powtarzalnego. Picie, przygodny seks i „lajtowa” (sic!) praca w redakcji na Karaibach – to jego sposób na życie. Bynajmniej jednak nie jest to przepis na szczęście, w które Kemp zwyczajnie nie wierzy:

2. Potem nadchodziło południe i ranek rozwiewał się jak zagubiony sen. /s. 225

Pierwsze słowa stawiała w wieku trzech lat. Od tej chwili zmienił się charakter jej pisma, narzędzia pracy i zasób słownictwa. Pozostało jednak wciąż to samo zacięcie i pasja w szukaniu wciąż nowych, nieszablonowych form i dalekich od banału wyrażeń. Na ich tropie pozostaje zarówno w sferze zawodowej, jak i prywatnej. W zaciszu domowym celebruje chwile spędzone na lekturze. Działając pod przykrywką recenzentki i felietonistki rozprawia się na łamach blogu z niedociągnięciami w beletrystyce i zachłystuje się pięknem arcydzieł wielkich pisarzy. Uważa, że gdyby nie istniała literatura, świat dawno by z sobą skończył. Prowadzi blog pod adresem: http://direlasua.wordpress.com


Hunter Stockton Thompson (ur. 18 lipca 1937, zm. 20 lutego 2005) – autor książek i dziennikarz. Piewca i jedna z czołowych postaci stylu dziennikarskiego określanego mianem gonzo, będącego nową formą pisania bardzo subiektywnych relacji pomieszanych z fikcją i autentycznymi odczuciami autora tekstu, ikona kontrkultury lat 60. Pisywał dla największych czasopism amerykańskich: New York Timesa, Rolling Stone, Playboya. Na podstawie jego najsłynniejszej książki został nakręcony film Fear and Loathing in Las Vegas (w Polsce wyświetlany pod tytułem Las Vegas Parano).

Im dalej w las (czy raczej – gaikpalmowy), tym smutniej. Pomimo poczucia humoru Thompsona. Pomimo cierpkości i ostrych portretów. Pomimo słońca karaibskiego. Tym smutniej, ale i wnikliwiej. Ta książka wydaje się o wiele bardziej dojrzała niż „Lęk i odraza…”. Pewnie dlatego, że Thompson nie szafuje grami swojej naćpanej wyobraźni, a tylko opisuje rzeczywistość taką, jaką widzi na co dzień. I to jest na swój sposób piękne. 3. [Aby dotrwać do zmroku i wygnać duchy za pomocą rumu] często wolałem nie czekać i zaczynałem pić już w południe. / s. 225 Kończąc karaibską przygodę z Thompsonem, jest mi żal Kempa, skazanego na tę wieczną samotną tułaczkę z butelką rumu pod pachą. Skazanego, ponieważ należy do opisanego przez siebie gatunku dziennikarza-włóczęgi: Niektórzy byli bardziej dziennikarzami niż włóczęgami, inni bardziej włóczęgami niż dziennikarzami – ale, jeśli nie liczyć kilku wyjątków, tworzyli grupę wolnych strzelców, pracujących na pół etatu korespondentów zagranicznych, którzy z tego czy innego powodu żyli w znacznej odległości od dziennikarskiego establishmentu. To nie układni pracusie i bezmyślni potakiwacze, zatrudnieni w omszałych gazetkach i agencjach prasowych imperium Luce’a. To zupełnie inny gatunek. / s. 13 A takim jak on nie są pisane spokój i udomowienie, tylko nienasycenie, ciągłe poszukiwania (kogo? czego?) i dekadencja, która jest dla nich jak laska, na której będą opierać się przez całe życie, idąc naprzód czy kręcąc się w kółko.


5>6

nice i ambony, co widać i słychać na co dzień. Legion ich i siać sojuszników nie muszą. Sami przyrastają w tempie huraganowym. Różnej perfidności, ale z takim samym przekonaniem, żeśmy durnie.

Jan Koźbiel Słowo już nic nie znaczy. To znaczy znaczy – wieczorem coś zupełnie innego niż rano, jutro zaś spokojnie będzie znaczyło coś jeszcze innego niż wczoraj. Takie mam wrażenie, coraz częściej, słuchając słowa głoszonego publicznie. Ale też, jeśli dobrze się zastanowić, po co właściwie słowo miałoby znaczyć co znaczy, skoro nie ma służyć rozumieniu komunikatu, tylko tresowaniu odbiorcy, by zareagował jak trzeba, kiedy przyjdzie pora. Żeby kupił to, pstryknął tym, głos dał, kreskę postawił – przepraszam: krzyżyk, przepraszam: iksa – we właściwej, czyli naszej kratce. Oczywiste skojarzenie z poczynaniami sztabów wyborczych jest tu jak najbardziej na miejscu. One to najradośniej ze wszystkich zbiorowych nadawców słowa demonstrują przekonanie, że zaprawdę język, odpowiednio gięty, wypowie wszystko, co pomyśli głowa. Tak bardzo wszystko, że od czasu do czasu jakiś organ – nie łagodna i nic niemogąca Rada Języka rzecz jasna, którą poważają już chyba tylko korektorzy, i to niewielu, lecz któryś z organów dysponujących realną władzą – musi przypomnieć stosownym aktem (bywa, że z sentencją) właściwe znaczenie i wagę tego, co komuś wyleciało rzekomo niewinnym skowronkiem. Ale tak naprawdę niczego to nie zmienia – odbiorcy słowa są przecież zwyczajnie głupi i dadzą sobie wmówić wszystko. Za takich nas mają nie tylko sztaby, ale i telewizje wszelkie, radia i gazety, mów-

Jeden taki prześladuje mnie od kilku dni sms-ami; Erakasa się podpisuje (mam Ery telefon, tej, co nam z takim wdziękiem wmawia, że możemy więcej – teraz już wiem, że wytrzymać). Zaczyna zwykle od komunikatu, że trzeba wysłać 1 (jeden) sms TAK, żeby wziąć udział w losowaniu kupy pieniędzy; jak się wyśle (sprawdziłem), natychmiast przychodzi polecenie wysłania kolejnego TAK, bo przepadną szanse na wygraną (pytanie: co znaczyło to 1?); jak się nie wyśle (sprawdziłem), nie szkodzi, przychodzą gratulacje z wiadomością, że oto mój numer jest już w maszynie losującej, powinienem więc wysłać TAK (po co, skoro numer już w maszynie?). Można w ogóle nie reagować (sprawdziłem), i tak zawiadomią, że kasa już przeliczona – ślij TAK (ale mnie przy tym nie było, to jak?), losowanie za 15 minut – ślij TAK, czekamy do (tu czas grubo późniejszy niż owe 15 minut!) – ślij TAK, Kierownik Loterii powiadamia, że komisja czeka tylko na mnie z losowaniem (tamten kwadrans odłożył się już ładnych kilka razy, jeszcze nie losowali…?). Tak oto, kompleksowo, robi się odbiorcy słowa wodę z mózgu; na górze z poważną miną i wielkim zaangażowaniem tłumaczą, że bohater to ktoś, kto leciał i spadł, na dole przekonują, że 1 równa się 51 albo 73, kwadrans zaś to 5, 10, a może i 25 godzin… Efekt zaś jest taki, że już nawet pisarze, i to nagradzani, piszą, że ubierają kurtkę i buty. Cóż… Jakby się uprzeć, buty ostatecznie ubrać można – „ubrałam buty moje piękne zimowe w śliczne pasiaste ochraniacze rozkosznie układające się na cholewkach” – ale w co ubrać kurtkę!?

Jan Koźbiel (1955), z wykształcenia historyk sztuki (UW), od 1990 roku w redakcji „Obiegu”, wcześniej etatowy recenzent „Świata książki” (1988-89), jeszcze wcześniej kustosz Muzeum Karykatury (1980-88). Od piętnastu lat (czternaście na etacie) przy książkach – jako redaktor lektor, redaktor łowca talentów, redaktor akuszer, redaktor kierownik redakcji w dużym wydawnictwie, ale zawsze i przede wszystkim redaktor redaktor. Prowadzi Wydawnictwo JanKa.



Książka w godzinę? Niżej Podpisany

Wiele osób zastanawia się, jak opublikować swoją powieść, opowiadanie, dramat, wiersz. Dziś chciałbym pokazać, jak to zrobić w kilkanaście, kilkadziesiąt minut – i udostępnić swoje dzieło czytelnikom na całym świecie. Zaznaczam od razu, choć mam nadzieję, że można się było tego domyślać: książka będzie dostępna opinii publicznej za darmo, czyli autor nie otrzyma za nią żadnego honorarium. Zatem ci, którzy w pierwszej kolejności widzą w pisaniu możliwości zarobkowe na poziomie Paulo Coelho, mogą sobie darować. Ci, którzy za książkę uważają jedynie piękne wydanie w twardej oprawie, też pewnie nie będą zainteresowani – książka na Feedbooks.com jest to propozycja dla tych autorów, którzy są świadomi zbliżającej się rewolucji cyfrowej na rynku książki i wierzą, że wcześniej czy później e-book będzie funkcjonował na równych prawach z książką drukowaną. Z czasem coraz więcej czytelników będzie w e-bookach szukało nie tylko okazji do zdobycia książki za darmo, ale również będzie gotowych za nie płacić. Wspomniany Coelho sam twierdzi, że nigdy nie sprzedałby tylu egzemplarzy swoich książek, gdyby na nieformalnym blogu nie udostępniał ich darmowych fragmentów. Najpierw odpowiem na parę pytań, które od razu się nasuwają. Co to jest Feedbooks.com? Jest to światowa platforma internetowa, udostępniająca darmowe książki w formie elektronicznej. Przewaga Feedbooks na innymi podobnymi serwisami budowana jest na kilku poziomach:

Pojemność pamięci 997,2 GB. Ciągle na chodzie, mimo oznak łysienia na płycie głównej. Internetoholik. Uzależnienie pogłębia się mimo 17 zabiegów resetu głównego i codziennych ćwiczeń z restartu metodą B. Gatesa. Od 12 lat poszukuje dyskietki, na której zapisał (lub przynajmniej tak mu się zdawało) swój pierwszy białawy e-wiersz Czas się zawiesić, będący egzystencjalną wędrówką po ciemnych, wilgotnych zakamarkach DOS-u. Miłośnik serwisów aspołecznościowych, żab człekokształtnych, polowań z nagonką na zabłąkane trojany i internetowych winiarni z dostawą po kablu. Nakłada skarpetki w technologii dwuprocesorowej, a w wolnych chwilach pisze opowiadania. Blog prowadzi pod adresem: www.nizejpodpisany.com

towanie swojej twórczości na szerszą skalę niż tylko w księgarni na rogu. Niektórzy z tych autorów są znani na całym świecie, jak chociażby Cory Doctorow, o którym mało kto słyszał w Polsce. Doctorow to „pisarz cyfrowy” (digital writer) mający pełną świadomość zmian zachodzących na rynku publikacji książkowych i zmiany te nie tylko wykorzystuje, ale i inicjuje. 2. Serwis budowany jest „pod urządzenia przenośne”, które w niedalekiej przyszłości staną się zamiennikiem papieru książkowego. Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o urządzenia dedykowane czytaniu, jak iLiad czy Kindle, ale również smartfony (flagowym przykładem jest iPhone, który rewelacyjnie sprawdza się w roli czytnika książek). Tak więc e-book to nie tylko pdf na komputerze, ale również formaty dostosowane do urządzeń przenośnych.

3. Nowe pozycje wprowadzane są zarówno przez administratorów strony, ściągane z zasobów serwisów współpracujących, na przykład Gutenberg Online, jak 1. Wszystkie książki są darmowe – zgodnie z prawem i wprowadzane przez samych użytkowników. W efekwielu krajów, książki mogą być udostępniane w do- cie liczba publikacji w katalogu Feedbooks.com romenie publicznej w 50 lub 70 lat po śmierci autora. śnie bardzo szybko – podobnie jak liczba pobrań. W praktyce więc większość księgozbioru tworzą dzieła klasyczne, choć – coważne – wieluautorów z całego 4. Najważniejsze: użytkownicy mogą wprowadzać świata, w tym i ja, widzi w publikacji na Feedbooks. RÓWNIEŻ książki swojego autorstwa. Dzięki tej opcji com szansę na zaistnienie w świadomości i zaprezen- każdy, kto publikuje swoją twórczość w Internecie,


ma możliwość zaistnienia nie w wymiarze użytkow- dobrze, że bez wstydu można chwalić się książką nik-użytkownik, ale autor-czytelnik. Feedbooks.com w formie drukowanej (zauważcie, że druk pojawia się daje więc szansę sfinalizowania procesu powstawa- jako byt wtórny). Czas najwyższy na przygotowanie nia książki. Co ważne: w przeciwieństwie do uzależ- książki do publikacji. Do tego potrzebna jest sama nionego od rachunku ekonomicznego procesu druko- książka. Trzeba odnaleźć ten zapomniany plik tekstowania, długość książki nie jest istotna. Jeśli uważasz, wy na dysku komputera, lub wrócić do starego wpiże opowiadanie na 20 stron to materiał w pełni wyra- su na poprzednim blogu, lub przypomnieć sobie, na żający twoją twórczą postawę – opublikuj je! którym portalu pisarskim umieściło się swój pierwszy wiersz… 5. Tworzenie książki jest bardzo łatwe i przypomina wpis na blogu. Publikuj książkę: krok po kroku Czym różni się książka z Feedbooks.com od wpisu na blogu? Rożnica jest zasadnicza. Wpis na blogu jest stanem tymczasowym, podczas gdy książka z Feedbooks. com przyjmuje formę skończoną, a to dzięki automatycznej KONWERSJI na pliki do ściągnięcia. Jest kilka rodzajów formatów, w których można ściągać książki, w zależności od urządzenia, które ma pełnić rolę czytnika – ePub, pdf, mobipocket/Kindle, iLiad, SonyReader. Tak więc, jak chcemy czytać wpis, to musimy wejść na stronę internetową, a książkę ściągamy i MA ONA POSTAĆ KSIĄŻKI. Czy książka będzie funkcjonowała jedynie w formie elektronicznej? Nie. Jednym z formatów do ściągnięcia jest pdf. Korzyść? Jeśli ściągnie się książkę na komputer i wydrukuje, będzie ona sformatowana jak książka – z paginacją, tytułami, marginesami, czcionką, itd. Tak więc całkiem przyzwoite formatowanie/skład książki autor ma za darmo. Jest to zrobione na tyle

1. Załóż profil Wejdź na stronę główną. W prawym górnym rogu, pod Let’s get started…, kliknij w Join us! Jeśli posiadasz już własny Gravatar, możesz go użyć, jeśli nie, Feedbooks automatycznie wygenerujeTwoją ikonę profilu. Wypełnij wszystkie pola i kliknij OK. Po potwierdzeniu rejestracji z adresu mailowego, zaloguj się do swojego nowego profilu. 2. Dodaj książkę Gdy już jesteś zalogowany, przejdź do strony głównej. Pod Let’s get started…, kliknij w Add a book. Masz do wyboru dwie opcje: Add a book in public domain – tu można dodawać książki, zgodnie z opisanym przeze mnie wcześniej prawem, mówiącym, że dzieła autora przechodzą do domeny publicznej w 50 lub 70 lat po jego śmierci (w zależności od kraju). W praktyce książki dodawane są również przez autorów żyjących, włączając w to mnie. Jedynym ograniczeniem, którego na razie nie


da się ominąć, jest konieczność wpisania daty śmierci – pole „data śmierci” w fazie tworzenia wpisu o autorze nie może być puste. W moim przypadku jest: Niżej Podpisany (1969-1969). Też dobrze. Add your own book – w ten sposób własne książki mogą dodawać użytkownicy. Mimo, że ta opcja wydaje się mniej przekonująca, to warto wiedzieć, że Feedbooks mocno wspiera dział książek tworzonych przez użytkowników – jako ten, który zwiększa potencjał i zasięg portalu. Wybieram opcję drugą. Wypełniam pola. Do tej strony będzie można jeszcze wrócić, by dokonać późniejszych zmian, jeśli będą konieczne. 3. Wprowadź treść Po kliknięciu OK przechodzimy do panelu, gdzie wprowadzamy treść książki. Jak widać, książka posiada już standardową okładkę Feedbooks. Można również wprowadzić własną okładkę. Należy najechać myszką na pole okładki i kliknąć – otwiera się okno dialogowe, gdzie należy podać link do pliku graficznego. Mówiąc inaczej – na razie nie ma możliwości załadowania okładki z dysku komputera. Ja zostawiam okładkę taką, jaka jest. By wrócić do poprzedniego okna z informacjami o książce i autorze, klikamy w Properties. By rozpocząć wpisywanie zawartości książki, klikamy w zielony krzyżyk na dole strony. Otwiera się okno dialogowe:

dłowe wybranie nagłówków jest ważne ze względu na późniejszą nawigację po książce i kształt spisu treści. Zawsze można sprawdzić, jak to wygląda. Po wprowadzeniu zawartości można kliknąć na Preview >> pdf, a książkę będzie można otworzyć w Acrobat Reader. Ja podzieliłem książkę na dwie sekcje: Wprowadzenie oraz Publikuj książkę: krok po kroku. Wpisywanie tekstu to sama przyjemność. Po uzupełnieniu tytułów w nagłówkach otwieramy Add a block of text i kopiujemy zawartość z pliku tekstowego. Nie powinno być żadnego problemu z polskimi znakami. Ja przekopiuję tekst z tego wpisu. Wychodzi bezbłędnie, razem z formatowaniem: Uzupełniamy po kolei wszystkie partie tekstu. Uwaga: lepiej nie eksperymentować z formatowaniem, gdyż książka będzie konwertowana do kilku różnych formatów. 4. Publikuj! Gdy cała zawartość będzie już wklejona, zachęcam do kilkukrotnego sprawdzenia treści. Jeśli wszystko jest w porządku, można wcisnąć przycisk Publish. Gdy przejdzie się do Profile, a następnie kliknie na zakładkę Books, będzie można sprawdzić, czy książka jest już opublikowana. Zatwierdzenie do publikacji zajmuje moderatorowi kilka godzin do kilku dni. Wydawnictwo Indigo pomoże w rozpropagowaniu idei polskich książek na Feedbooks.com, a ja witam w gronie autorów!

Uwaga! Czasempojawia się problem z wyświetlaniem Mamy do wyboru trzy opcje nagłówków (Part, polskich znaków w plikach ePub. Prosiłbym o dokładChapter, Section) oraz tekst. W praktyce najlepiej ne sprawdzenie książki przed opublikowaniem. Możjest na tytuł książki wybrać Part, rozdziału – Chap- na to zrobić, ściągając plik w formacie ePub na komter, a na tytuł np. wiersza, felietonu, czy opowiada- puter i otwierając go w darmowym programie Stanza nia, gdy ma być tuż nad tekstem – Section. Prawi- Desktop.



Angielsko-polskie ciekawostki z Google Books Agnieszka Żak

Gdy Google ogłosił, że będzie skanował książki na skalę przemysłową, podniosły się wrzaski, że to tylko zwiększy dominację tekstów anglojęzycznych (podniosły się też inne wrzaski, ale te nie są chwilowo przedmiotem naszego zainteresowania). Z upływem lat przybywało języków, w jakich można czytać książki w Google Books. Wciąż jednak angielski dominuje, chwilowo w sposób, który wydał mi się dosyć zabawny. I o tym dziś będzie. Parę lat temu ukazała się książka takiej jednej polskiej pisarki, którą jedni nienawidzą, a inni – kochają. W każdym razie Nike dostała i nawet ekranizacji swojego dzieła się doczekała, więc coś musi w tym być. „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej najnowszą pozycją już nie jest, ale być może w kimś zainteresowanie książką wzbudził chociażby właśnie film. Ale że to tytuł dosyć kontrowersyjny, szkoda kupować w ciemno. Można oczywiście skorzystać z uprzejmości przyjaciół i pożyczyć/udać się do biblioteki/zakupić w Empiku, przeczytać i oddać przez upływem 60 dni (albo i sobie zachować). A można też zobaczyć, co w tej kwestii oferuje nam Google Books.

Otóż po polsku tu tej książki nie uświadczymy. Za to po angielsku – ku mojemu zaskoczeniu – już tak. Co prawda tylko strony od 1 do 33, a potem od 116 do 124, do tego jeszcze pocięte w jakiś dziwny sposób, ale jednak. Zaskoczyło mnie, czym też wyróżniła się Masłowska, że angielska wersja jej książki (zresztą pod niezbyt szczęśliwym tytułem „Snow White and Russian Red”) doczekała się takiej formy promocji. Zwłaszcza, że nieco oklepanego „Pana Tadeusza” w żadnym języku tu nie uświadczymy. Dzieł Sapkowskiego również. Nie będzie nam też dane zapoznać się z fragmentami książek Fabryki Słów. Za to Lema znalazłam „His Master’s Voice” (org.

Agnieszka “Ag” Żak Rocznik ’88. Studentka trzeciego roku Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Żadną książką nie pogardzi, ale szczególnie ciągnie ją do powieści psychologicznej i obyczajowej, a także fantastyki, ale szybciej w formie mangi/anime. Uwielbia Josepha Hellera i Ursulę K. le Guin. Ostatnio zafascynowana e-bookami i dystrybucją kultury w Internecie. Może to głupie, ale jest uzależniona od tostów z serem. Współtworzy blog: http://ikarvotumseparatum.wordpress.com


„Głos Pana”). Po angielsku oczywiście i w ograniczonym podglądzie, ale tym razem nie pocięte, więc można sobie spokojnie przeczytać pierwszych 40 stron, jeśli ktoś umie po angielsku. Po angielsku przyszło mi też korzystać z „Soft Edge”, którego posiadam polskie wydanie, a w którym nie mogłam znaleźć potrzebnego mi fragmentu. Zbawiła mnie możliwość przeszukiwania treści i wyświetlenie – poza poszukiwanym cytatem – kilku najbliższych stron, żebym mogła sprawdzić, który to rozdział (bo numery stron oczywiście się różniły). Droga wybitnie naokoło, ale cel został osiągnięty. Wracając do Masłowskiej – coś po polsku jednak się znalazło, mianowicie: „Dwoje biednych Rumunów mówiących popolsku”. W wersji polsko-francuskiej – strony parzyste są po polsku, a nieparzyste po francusku, niestety, znowu całkiem losowo je pocięto, więc nie każdy fragment doczekał się swojego odpowiednika w drugim języku. Inna sprawa, że dosyć specyficzny język Masłowskiej ciężko było przełożyć na angielski, przez co w książce pojawiły się błędy, zmieniające sens wypowiedzi lub w ogóle pozbawiające zdanie sensu. No i wciąż czekam na moment, kiedy będę mogła sobie tę pozycję przejrzeć po polsku. Na razie spróbuję się zabrać za zupełnie przypadkowo wygrzebaną książkę „<<Gorsza>> kobieta. Dyskurs inności, samotności, szaleństwa”. Tak, tym razem jest po polsku, i to w całości. Szkoda tylko, że tak kiepsko zeskanowane… Masłowską przeczytacie tutaj („Wojna...”) oraz tutaj („Rumuni...”). Lema przeczytacie tutaj.


Jacek Wójcik: Znaki Michał i Jurek w milczeniu dojechali do hotelu. Dopiero w pokoju Michał odzyskał ochotę na rozmowę. – Nigdy w życiu nie zemdlałem. To był pierwszy raz. Czy ty też widziałeś to, co ja? Ten człowiek… – Tak, też to widziałem, nie miałeś halucynacji, ani przewidzeń. – Czy to… przecież to jest niemożliwe! Musieliśmy się nawdychać jakichś gazów, grzybów, bakterii, sam nie wiem czego jeszcze… – Nie było tam żadnych bakterii, czy grzybów i dobrze o tym wiesz. Nie szukaj odpowiedzi gdzieś daleko, bo jest ona bardzo blisko, w twoim sercu. – Mówisz jak… – Jak ksiądz? Michał to, co dziś się nam przydarzyło nie było przypadkowe, to był jakiś znak. Myślę… jestem pewny, że odnaleźliśmy prawdziwy grób świętego Jana Ewangelisty. – Grób świętego Jana został znaleziony i zbadany w latach trzydziestych, czytałem o tym. – Ja też czytałem, nie zapominaj, że studiowałem historię. Ale nie wmówisz mi, że nie czułeś tego, co ja. W tamtych chwilach w krypcie nie potrzebowałbyś dowodów i nie poddawałbyś w wątpliwość swoich odczuć. Jak wytłumaczysz to, że widziałeś poruszające się, mające dwa tysiące lat zwłoki? Dlaczego tak jak ja nie poczułeś strachu widząc nie tylko ruch, ale i rozkład ciała? Dlaczego nie czuć było stęchlizny, tylko woń łąki pełnej kwiatów? DLACZEGO? – A skąd niby mam to wiedzieć? – Michał przyjmował i analizował argumenty księdza, ale dalej wydawało mu się to zbyt nieprawdopodobne. – Wiem, że widzieliśmy coś niezwykłego, coś, czego normalnie nie można wytłumaczyć, ale… – Nie wiesz, co powiedzieć? – Muszę to przemyśleć, przespać się z tym. Porozmawiamy rano. Michał poszedł do swego pokoju i położył się. Minęło kilka godzin i było już jasno a jemu zdawało się, że spał przez chwilę. Jurek w tym samym czasie siedział w swoim pokoju, rozmyślał, modlił się i rano wiedział już, co musi zrobić.

– Dzień dobry – zaczął. – To są rzeczy… – Proszę mi je podać. – Przerwał mu człowiek z samochodu, wyciągając ręce. Miller posłusznie podał pudełka. Mężczyzna z samochodu rozpakował wydobyte przedmioty i zaczął je dokładnie oglądać. Wszystkie przedmioty wykonane był z tego samego metalu, przypominającego swym wyglądem srebro. Pierwszy wyglądał jak ostrze sztyletu. Długi na około czterdzieści centymetrów nie miał rękojeści, lecz na końcu zwieńczony był kulą. Krawędzie z daleka mogłyby się wydawać zaostrzone, ale z bliska widać było, że są gładko wypolerowane. Jedynym ostrym miejscem był stożkowaty koniec, od którego ciągnęły się wzdłuż całej długości równe wgłębienia. Na środku sztyletu wyryte było jedno łacińskie słowo: PATER – OJCIEC. Dwa pozostałe, bliźniaczo podobne przedmioty, przypominały swym wyglądem sierpy z bardzo długimi, bo mierzącymi około trzydziestu centymetrów rączkami, ale za to krótkimi i małymi zaokrąglonymi ostrzami. Także i te przedmioty nie miały ostrych krawędzi, jedynie wgłębienia wzdłuż całej długości rączki. U dołu zakończone półokrągłymi wgłębieniami pasowały do siebie idealnie.

Nawet na pierwszy rzut oka widać było, że jest to dokładna i misterna robota. Ktokolwiek wykonał owe przedmioty z pewnością był doskonałym, a wręcz genialnym metalurgiem. Powierzchnia wszystkich sreber była gładka i wypolerowana niczym kryształ. Przedmioty niemal świeciły w blasku wschodzącego słońca. Miller stał cierpliwie przy samochodzie czekając, aż pasażer obejrzy zdobyte przez niego przedmioty. – Gratuluję. Profesorze Miller. – Pan daruje, ale nie jestem profesorem. – Jestem pewien, że na jednym z zaprzyjaźnionych z nami uniwersytetów jest profesorski wakat. Ponadto jestem również pewien, że ma pan odpowiednie kwalifikacje, by móc piastować zarówno posadę, jak i tytuł. Miller dostał w tym momencie nienaturalnie wielką dawkę dumy, która nie pozwoliła mu precyzyjnie skonstruować zdania. – Jestem dumny… że mogę pracować… że pan… ***** – Jeszcze jedna prośba. Ci, którzy to znaleźli, powinni wrócić do domu z odpowiednimi świadecŚwitało, gdy samochód zajechał pod recepcję ho- twami, w końcu popełnili wiele nadużyć. telu ZEUS. Szyba uchyliła się z cichym szmerem. – Oczywiście, z pewnością nie ujdzie im to płazem, Miller, stojący przy wejściu, podbiegł do okna trzy- o to może pan być spokojny. mając na rękach trzy pudełka. – Życzę miłego dnia.


Samochód odjechał, nie czekając na odpowiedź Millera. Wracając do swego pokoju był szczęśliwy, że wydarzenia ostatniej nocy przybrały właśnie taki obrót. Nadchodzący dzień zapowiadał się na jeden z lepszych w jego dotychczasowej karierze. Pozostały jeszcze tylko dwa niewielkie problemy do usunięcia. *** Jurek słyszał strzały dochodzące z zewnątrz, ale w ogóle się tym nie przejął. Wstał i wziął na ręce chłopca. Tym razem nie zabolała go ręka, ale całe ciało. Dziecko było teraz bardziej podobne do wielkiej rozgrzanej cegły, której nieziemski żar zdawał się przenikać skórę i mięśnie, aż do samych kości. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia, podobnie jak ciężar. Ważył kilkadziesiąt kilogramów, ale to również przestało się liczyć. Teraz nic i nikt na tym świecie nie mógł zatrzymać księdza. Przytrzymał wijące się dziecko i zwrócił się do Michała. – Strzeż drzwi! Nie wpuść nikogo, dopóki nie skończę! Michał, słysząc głos księdza, poczuł ciarki na plecach. Nie był to ten sam Jurek, jakiego poznał prawie rok wcześniej. Nie był to nawet ten sam człowiek, którego wprowadzał do kościoła niecałe dziesięć minut temu. Jego przyjaciel miał głos należący do setek lub nawet tysięcy ludzi. Nie przez siłę głosu czy barwę, ale przez moc, jaką przemawiał. Każde jego słowo przeszyło Michała od stóp po same czubki włosów. Jego siła miała źródło w nieskończonym i niezniszczalnym spokoju i miłości. Teraz Michał był już pewien, że to uczucie jest najsilniejszym z istniejących. Jest potężniejszym niż złość, nienawiść, zemsta czy nawet śmierć. Zrozumiał, że tylko ta siła może pokonać zło i dlatego musi zrobić wszystko, by Jurek dokończył to, co zaczęli prawie rok temu w Turcji. Jurek ruszył w kierunku ołtarza, a Michał postanowił poszukać broni. Drewniane kolumny ozdabiające konfesjonał wydały się dobrą i poręczną pałką. Jednym ruchem wyrwał grube na kilka centyme-

trów drewno. Pojął, że dana mu została nadludzka siła, która teraz ma posłużyć do zatrzymania ludzi stojących za drzwiami. Konfesjonał blokujący wejście wyglądał, jakby miał wybitego zęba, jednak nie pomniejszyło to jego walorów obronnych. Barykada wytrzyma pierwsze uderzenie, potem pozostanie już tylko jego osoba. Stanął przy ścianie, zaraz za rogiem i czekał. Zaczął nasłuchiwać i zastanawiać się, co też może dziać się na zewnątrz? Za drzwiami kościoła szalały dwie burze. Jedna powodowana piorunami, gradem, i wiatrem, a druga, znacznie gorsza, szalała pomiędzy ludźmi trzymającymi broń. Michał odwrócił się i kątem oka popatrzył na swego przyjaciela. To, co zobaczył tylko trochę go zdziwiło. Jurek kroczył powoli, ale tak, jakby nie dotykał posadzki. Cała jego skóra była czerwona, a momentami wręcz czarna. Wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł z ognia i szedł niesiony resztkami adrenaliny. Jego ramiona i głowa spowite były dziwną poświatą. Nie miała ona żadnej barwy, ale sprawiała, że powietrze dookoła niego wibrowało i falowało, jakby ksiądz był źródłem niezwykle wysokiej temperatury. Jurek kroczył rozglądając się po kościele, jakby był turystą podziwiającym architekturę budynku. W prawej ręce trzymał zawiniątko z rzucającym się dzieckiem, zaś w lewej artefakty. Widział, jak dookoła budynku kościoła szaleje potężna nawałnica. Srebro lśniło z każdą błyskawicą, jaka uderzała nieopodal. Ksiądz był pewien, że znajdują się w samym środku burzy, ale ta nie uczyni niczego złego tej budowli, ani komukolwiek wewnątrz. Zbliżał się w kierunku ołtarza. Każdy krok przyprawiał go o kolejne cierpienie, ale teraz odczuwał je jedynie jako rażące światło, od którego może odwrócić wzrok. Jego mięśnie i kości nie były już mu potrzebne, szedł siłą swej woli i swego ducha. Żaden człowiek nie byłby w stanie zbliżyć się do niego, a co dopiero go powstrzymać. Gdyby ktoś postawił przed nim olbrzymią litą skałę to ta rozprysłaby się jak kryształ. Zapora z najtwardszej stali roztopiłaby się niczym pojedynczy płatek śniegu w rozgrzanej dłoni. Jeszcze kilka kroków i będzie u celu.


Złoty róg w czarnym kolorze

ży z nim polemizować. Trudno mi było przyjąć to obojętnie. Dla mnie bowiem, autorytet jest czymś niezwykle ważnym i pomocnym w zmaganiach z problemem wydziedziczenia z kultury. Problemem, który przejawia się w tym, że nie mamy kogo i czego słuchać, nie wiemy kogo Z prof. Lechem Witkow- i co czytać, nie umiemy zadawać ważnych pyskim, autorem rozpra- tań. Postanowiłem go więc bronić.

wy: „Wyzwania autorytetu”, Książki Roku Czy istnieje taka sfera, w której brak autory2009 rozmawia Anna tetu jest szczególnie szkodliwy, trzeba go więc bronić wyjątkowo? Raczyńska

Stawanie się uczestnikiem kultury, dziedzicem tradycji, człowiekiem zdolnym do myślenia wePanie Profesorze, w przedmowie do „Wydług najlepszych wzorów nie jest możliwe bez zwań…” napisał Pan, że książkę poprzedził jego obecności. Brak kontaktu z autorytetem artykuł, który rodził się w bólach. Z czego ta rozumianym jako wartościowy głos, do którego trudność wynikała? można się odwołać, z którym można prowadzić Podejmując ten problem, nie przypuszczałem, spór, który nas winduje w górę przez swoją wyże jest on tak pełen niejednoznaczności, konbitność i powagę w traktowaniu świata sprawia, trowersji, a zarazem uproszczeń. Ze zdumieże żyjemy w kulturze wyjałowionej. I tak często niem odkrywałem miejsca, które domagają się jest, że w codziennym zagonieniu, w przestrzepolemiki. Nawet najwięksi humaniści – a sięni kawiarnianej, w sferze masowo powielanych gnąłem do prac z zakresu filozofii, psychologii wartości, nie czujemy potrzeby posiadania żyi socjologii – mają kłopot z opisem i definicją ciodajnych kontaktów. pojęcia autorytet. Pokłosiem moich poszukiwań i sporów jest więc kolejna książka, w któZatem - Pańskim zdaniem - nie ma kryzysu rej przedstawiam odkryte przeze mnie, krążące autorytetu, jest kryzys potrzeby autorytetu. o nim zabobony. Józef Maria Bocheński wskazał Z czego to wynika? Nie potrafiliśmy go zdefiw swoim słowniku tylko cztery. Ja odnalazłem niować na nowo w nowych czasach, czy naich aż dwadzieścia jeden. stąpiło takie pomieszanie pojęć, że nie poradziliśmy sobie z ich uporządkowaniem? Na przykład? Przyczyna jest bardziej dramatyczna i zarazem Najprostsze i najczęściej powtarzane zakładają, bardziej pragmatyczna. Otóż bajkę o kryzysie że autorytet polega na władzy, że jest wzorem autorytetu powielają ludzie, którzy mogliby do naśladowania. W tej gamie nieprawdziwych osobiście i zawodowo tę lukę wypełnić, ale wyobrażeń uznanych za oczywistości kryje się z różnych powodów tego zrobić nie potrafią. wiele paradoksów. Istnieje na przykład przeZredukowali swój potencjał. Nie umieją być konanie, że autorytet w sposób oczywisty propunktem odniesienia dla innych, bo po pierwwadzi do autorytaryzmu. Tymczasem głębsza sze – nigdy nie mieli autorytetów, zaś po drugie analiza ujawnia, że autorytaryzm przejawia się – nigdy go nie potrzebowali. Mam tu na myśli właśnie brakiem autorytetu. Co gorsza, owe przede wszystkim środowiska akademickie, zafałszowania funkcjonują nie tylko w potoczkulturowe, choć także i polityczne. Również nanej świadomości, ale także w podręcznikach. uczyciele, których zadaniem jest kształtowanie W książce profesora Łobockiego odnalazłem wrażliwości, wyobraźni i pragnienia kontaktu skojarzenie pojęcia autorytetu z czymś, co z wartościowymi ludźmi i wybitną sztuką, sami można nazwać bezwyjątkowością. Innymi słona ogół nie mają ani tych kontaktów, ani ich wy autorytet ma zawsze rację, więc nie nalepotrzeby. Jeśli więc nawet cytują myśli wielkich


ludzi, to robią to tak, jakby sami tej wielkości nie dostrzegali. Łatwiej im mówić trzy godziny o Heglu, niż podać trzy zdania, które są kwintesencją wiedzy o życiu, o świecie, o kulturze. Często podaję studentom przykład, że z siedmiu tomów „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta wydobyłem jedno zdanie, któremu wiele zawdzięczam. Jakie? „Cierpienie nie może być przywilejem poetów”. To jest zdanie genialne. Dokonując z żoną analizy prozy Hermanna Hessego odkryliśmy, że każde oddziaływanie edukacyjne i kulturowe musi przejść trzy fazy – generować przeżycie czegoś ważnego, przebudzić do nowego myślenia i przemienić wewnętrzne nastawienie. Niestety, jako społeczeństwo funkcjonujemy w przestrzeni wypranej z tak ważnych impulsów. I tym tłumaczę fakt, że wartość autorytetu została we współczesnym świecie zgubiona. Przyznam, że świadomość tego stanu rzeczy stała się dla mnie traumatycznym przeżyciem. Statystyki pokazują, że stajemy się „społeczeństwem wiedzy”. Nic podobnego. To jest tylko ideologiczne samouspokojenie. Nastąpił koniec kultury uczenia się. Wiedza przestała być czymś wartościowym. Stała się towarem. Nie ma pędu do wiedzy. Jest pęd do dyplomu, który oznacza również brak zdolności programowania wartościowej ścieżki życia. Wielu studentów po licencjacie rezygnuje z dalszej nauki, bo ma dyplom, a pracodawcy taki papier wystarczy. Mamy do czynienia z syndromem zjawiska nazwanego przez profesora Baumana konsumeryzmem. Przy dużym udziale środowiska, które tej wiedzy dostarcza. Niestety, ma pani rację. Na jednym ze zjazdów pedagogicznych postawiłem tezę o degenerowaniu się funkcji kulturowej uniwersytetów, które nie czyniąc swoich uczniów dziedzicami kultury rozumianej jako pamięć symboliczna, najważniejsze teksty i wartości, przyczyniają się do ich wydziedziczenia z kultury. Co więcej, one nawet nie są tego procesu świadome, więc się

z nim nie zmagają. Odkryłem niedawno interesujące określenie: „obiekt niemy kulturowo.” Otóż nauczyciele, także akademiccy, pokazując swym uczniom kanon dzieł, pokazują, że są to obiekty nieme kulturowo także dla nich samych. Mamy zatem do czynienia z mechanizmem patologizowania funkcji kulturowej edukacji. Ten mechanizm widoczny jest także w braku starań o środowiskową tożsamość, która jest częścią autorytetu. W ostatnich dwudziestu latach nauczyciele walczyli głównie o większe wynagrodzenie. Trudno się tym protestom dziwić, ale one tożsamości nie budują. Nie mówiąc o tym, że bieda nie budzi szacunku, tylko współczucie. Odpowiada mi teza Marii Janion, która twierdzi, że kultura wysoka nie różni się od masowej miejscem, tylko stylem funkcjonowania; sposobem wypełniania kulturowej przestrzeni. Problem w tym, że nie umiemy tej przestrzeni wypełnić tak, by twórczy, rozwojowy potencjał mógł się realizować w pełni. Zadowalamy się namiastkami. Dla wygody, z pośpiechu, z cynizmu i dlatego, że nam za coś nie płacą. Tak ważny fakt, że po roku 89., dostęp do wartościowych treści stał się nieograniczony, okazał się bez znaczenia. Nie wytworzył potrzeby ich poznawania. Zaskakuję studentów odwołaniami do kultowych książek naszego pokolenia, które ściągaliśmy z drugiego obiegu lub przywoziliśmy z Zachodu. One nie stały się obiektem ich intelektualnej ciekawości, bo nikt im ich nie wskazał. Nie rozbudził potrzeby konfrontowania się z autorytetem. Dlatego młodzi ludzie na ogół o nic nie pytają, nie humanizują. Zygmunt Bauman już dawno temu powiedział: „Humaniści nie humanizują”… …my piszemy, a nie czytamy. W taki sposób pracownik naukowy jednej z prestiżowych uczelni uzasadniał brak zainteresowania czasopismem o popularnonaukowym charakterze. U Mrożka jest taka teza, że największym zagrożeniem dla przyszłości, dla społeczeństw, dla kultury i edukacji nie jest totalitaryzm, lecz dominacja pół i ćwierćinteligentów…


… dodajmy - wykształconych. I to rzekome wykształcenie, z którego zupełnie nic nie wynika, jest podstawą dużych roszczeń, wygodnego „ustawiania” się, a nawet – o zgrozo – egzekwowania swojego autorytetu z pozycji instytucji, którą reprezentują. Jestem nauczycielem, a szkoła jest wartością, więc masz mnie słuchać. To jakaś ponura pułapka, w którą wpadli profesorowie uniwersytetów, ludzie kultury, nauczyciele. Panie Profesorze, w swojej książce napisał Pan, że autorytet współczesnego nauczyciela jest wyrażany przez jego osobowość. Osobowość się ma, czy można ją wypracować? We współczesnej pedagogice istnieje potoczne przekonanie, że osobowość wyraża się poprzez kompetencje rozumiane najczęściej jako różnego rodzaju umiejętności. To nieporozumienie. Kluczowe bowiem nie są umiejętności lecz dyspozycje. Już Grecy wiedzieli, że nie chodzi o umiejętność czytania, ale o wzbudzenie jego pragnienia. Nie w tym rzecz, że mamy wiedzę, która jest dla nas użyteczna, tylko w tym, że ona kształtuje nasz sposób istnienia. Redukowanie wiedzy do jej praktycznego wymiaru może sprawiać, że człowiek zamiast książki weźmie do ręki maczugę. Dlatego wolałbym odwołać się do pojęcia, którego użył Krystian Lupa mówiąc, że warunkiem odpowiedzialnego uczenia innych jest ciągłe ładowanie się energią, którą im potem przekazujemy. A ładujemy ją czerpiąc z impulsów zawartych w dziełach wielkich ludzi. Wtedy osobowość czy tożsamość, o której mówiliśmy, oznaczać będzie takie dyspozycje jak wyobraźnia, wrażliwość, gust.

Nie: „Myślę, więc jestem”, ale: „Jestem, bo o mnie o mówią”. Ta – oddająca klimat naszych czasów - parafraza sentencji Kartezjusza sugeruje, że obarcza Pan winą za ten stan rzeczy również media… …jestem ostatni, który by je krytykował. Przecież właśnie w mediach pojawiają się impulsy pokazujące taką prawdę o życiu, której nie znajdzie się w podręcznikach. Nie, media same w sobie nie są winne. Działa tu zjawisko adaptacji do zredukowanych standardów, które opanowało już chyba wszystkie obszary. Przestajemy być wrażliwi na społeczeństwo, na kulturę. Stajemy się - jak mówił Herbert Marcuse – ludźmi jednowymiarowymi. Czy jednak nie one przodują w kreowaniu fałszywych idoli? Ale to od nas zależy, czy tym kreacjom ulegniemy. Jest 50 kanałów, dziesiątki czasopism i otwarty wybór. Nikt nie musi być zakładnikiem mediów. A kto zabrania szkole, rodzinie kształtować w młodych ludziach gust i wyobraźnię? Jak w tym kontekście ocenia Pan konwencję programu Kuby Wojewódzkiego? Młodzież go lubi, ogląda, ale przecież nie ma niezbędnego tu dystansu. Na tego typu konwencję patrzymy najczęściej albo z bezrefleksyjnym zachwytem, bo – jak mówi młodzież – są jaja, albo ją odrzucamy, bo nam się nie podoba. Obie skrajne postawy są najłatwiejsze i zarazem niewłaściwe. Na program Wojewódzkiego należy patrzeć tak, jak Umberto Eco patrzył na komiksy. Komiks, może być degradacją ważnych treści, ale może być też pomostem, który ludziom zdolnym otwierać się tylko na pewien język, te ważne


treści przenosi. Kuba Wojewódzki, poza tym że gra rolę trickstera, jest inteligentny, dużo wie i ma kontakty z wartościowymi osobami. Zapraszając ich do programu nie prowadzi z nimi tylko banalnej gry. Prowokacyjne i skandalizujące pytania przeplatają się z troską i zadumą. Mam wrażenie, że tu chodzi o coś więcej niż trywialny spektakl. To jest zresztą głębszy problem. Tu pojawia się fundamentalne pytanie o to, czy powaga nie powinna też żonglować śmiechem, zabawą, prowokacją? Czy edukacja musi być koturnowa? A może warto sięgnąć po środki trickstera? Znaleźć się – jak mówił Kułakowski – między kapłanem a błaznem? Bo przecież nie jest powiedziane, że postawa kapłana jest właściwą postawą wprowadzania w kulturę. Niedawno, pod wpływem Bachtina zaczęto badać obecność śmiechu w szkole. I okazało się, że jeśli jest, to głównie w wymiarze prymitywnym, szyderczym, jednowymiarowym. Tak jak jednowymiarowy jest program Pospieszalskiego. A nie musiałby być. Ale prymitywny użytek można zrobić z każdego dzieła. „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego można też potraktować jak kryminał, a w „ Ostatnim tangu w Paryżu” nie widzieć egzystencjalnego, duchowego dramatu, tylko pornografię.

Nauczyciele, także akademiccy, nie zaszczepiają głodu wiedzy, bo sami go nie odczuwają. Można wskazać przyczynę tego stanu rzeczy? Określić co było pierwsze? Czy marna edukacja, to skutek marnych czasów, czy odwrotnie, marne czasy są skutkiem marnej edukacji? Powiem brutalnie. Pytanie o to co jest pierwsze o tyle mnie nie interesuje, że jest mniej ważne od pytania: kto jest winien? I tu odpowiedź jest jedna – wszyscy jesteśmy winni. Nie jesteśmy tylko ofiarami tej sytuacji. Jesteśmy jej udziałowcami. Zadowoleni z siebie tkwimy w przeświadczeniu, że pewne instrumenty zadziałają automatycznie i uruchomią mechanizm twórczego rozwoju. Otóż tak nie jest. Nawet demokracja nie uruchamia się automatycznie. Nie ma jej bez demokratycznych postaw ludzi. Ważne jest więc kto winien, a nie kto zaczął. Odpowiedź na to drugie pytanie ułatwi nam głębszą analizę zjawiska. Zgoda, trzeba analizować zjawiska, ale jednak nie w kategoriach przyczynowo-skutkowych. One nie odpowiedzą nam na pytanie o przyczynę uwikłania w procesy, których nie jesteśmy nawet świadomi. Wydziedziczenie z kultury zaczyna się od braku zrozumienia, że jest się wydziedziczonym. Oczywiście, można bez tej świadomości żyć. Jeśli jednak chce się brać odpowiedzialność za własne życie, za własne dzieci, za przyszłość świata, to trzeba zadać sobie pytanie: czy mamy im coś do powiedzenia i jak wygląda nasza komunikacja z innymi ludźmi? Ja również, mając czterystu studentów, zamiast z nimi rozmawiać, wolę zrobić egzamin pisemny. Z różnych względów. Z braku czasu, z powodu kiepskiej zapłaty. Ale to oznacza, że też przykładam rękę do tego, że najważniejsze instytucje edukacyjne i kulturowe tracą swoje podstawowe funkcje. Naszą wyobraźnią zawładnęły plebiscyty, rankingi, klucze interpretacyjne. Myślący człowiek może mieć na maturze więcej kłopotów, niż ten, kto nabił sobie głowę bełkotliwymi schematami. Ta diagnoza nie dotyczy tylko nas. To jest problem globalny.

Więc w czym tkwi pułapka, w którą większość wpada? Pułapka tkwi w tym, że wszystkie instytucje, nie wyłączając Kościoła, polityki, mediów, szkoły, rodziny uczestniczą w tym, co zostało nazwane gwałtem na refleksyjności. Innymi słowy – ucząc, oduczamy myślenia. Forsujemy banalne uproszczenia i nie obchodzi nas czy ludzie umieją się czymś przejąć. Ten gwałt na refleksyjności jest ponadto sprzężony z symboliczną przemocą. Pewne rzeczy są bowiem pokazywane jako oczywiste i ludzie to kupują. Nasza codzienność i nasze społeczne życie są zdeterminowane przez socjalizację postaw i zachowań, co prowadzi do patologii rządzących nimi mechanizmów. A więc studenci są na studiach, ale nie studiują, bo ich głównym zajęciem jest zaliczenie kolejnych egzaminów. Wśród siedmiu oczekiwań stawianych na-


uczycielom, autorytet jest na miejscu szóstym. Dlaczego stracił on swoją wartość nawet w oczach tych, którzy z racji wieku tego autorytetu potrzebują? Młodzi ludzie poszukują wzorców, ale nie umieją im stawiać wymagań, bo myśmy ich tego nie nauczyli. I w tym kontekście, media rzeczywiście uczestniczą w procesie spłycania kultury, w jej idolizacji. W te miejsca wchodzą mechanizmy cynicznego żerowania i wciągania w płytkie gry ludzi najsłabszych.

Nie tylko dla kultury. Także dla siebie samych. Od wczesnych lat uczestniczą przecież w rytualizacji pozorów.

Mam rozumieć, że pointą tej rozmowy jest pesymizm? Przede wszystkim bunt. Bunt przeciw sobie. Nazywam sam siebie zbuntowanym pesymistą. Bo ja też mam pretensję do siebie, że czasem dla wygody, a czasem z troski o własną rodzinę poświęcam mniej czasu studentom, którzy mnie również potrzebują. Głośno trzeba więc Często tłumaczy się to i usprawiedliwia odzy- powiedzieć, że już na poziomie codzienności skaną wolnością. coś złego się z nami dzieje. Nie da się reformoCzłowiek kultury nie może czuć się wolny wać wielkich struktur, jeśli nie zreformujemy w przestrzeni, w której króluje banał, fikcja, po- siebie. Za instytucjami stoją ludzie. Szkoła jest zór. W której grozi nam barbarzyństwo. źle urządzona, jeśli urządzają ją ludzie uprawiający oszustwa kulturowe. Trzeba więc rozwijać Jaka jest rola Internetu w potęgowaniu tego w sobie potencjał krytyczny i szukać przyzagrożenia? mierza z tymi, którzy są zaniepokojeni. Trzeba Internet jest narzędziem jak każde inne. No- wchodzić w sojusz z ludźmi, którzy albo muszą żem można obrać jabłko i zjeść je za smakiem, milczeć, albo marginalizują się sami. I trzeba i można zabić. Internet może sankcjonować głośno bić na alarm. W przeciwnym razie grozi bezmyślność, kradzież i twórczą impotencję, nam spisek miernot w edukacji. Także uniwerale może też otworzyć przed nami niedostępne syteckiej. przestrzenie i materiały. To jest broń obosieczna. To coś więcej niż pointa. To posumowanie dwudziestu lat transformacji. Jest szansa na odwrócenie tego trendu? Bolesnej transformacji. A tragizm tego doNie wiem. Nie potrafię przewidzieć czy za- świadczenia mieści się w maksymie: „Miałeś czniemy o tę szansę walczyć. Radykalni peda- chamie złoty róg”. Powinniśmy ją sobie powtagodzy amerykańscy twierdzą, że szkoła musi rzać każdego dnia. To jest bolesne pouczenie ze umieć wskazać takie kultowe wartości, które strony Wyspiańskiego, który nie mówi, że „złoty mogą młodzież uwodzić. Tymczasem polscy róg” ma elita, że on jest przypisany do miejsc nauczyciele, w większości, nie umieją nawet wyjątkowych. Nie, „złoty róg” ma każdy z nas. z młodzieżą rozmawiać. Czy będą potrafili po- I młody i stary, i ksiądz i polityk. Tylko rzecz wiedzieć uczniom nie tylko to, że Orzeszkowa w tym, że ani o tym nie wiemy, ani nie umiemy jest ważna, ale także jak czytać i polemizować na nim grać, ani nie dostrzegamy tych, którzy z Gretkowską? Czy nauczą ich patrzeć inaczej, to potrafią. Jeśli jednak chcemy ten autorytet niż się powszechnie widzi? Niestety, szkoła jest odzyskać dla kultury, dla życia społecznego, dla bardzo inercyjna. Zaś zawód nauczyciela jest edukacji, to - nie bacząc na niewygody życia tym zawodem, który nie korzysta z twórczych, i niechęć otoczenia – trzeba się przebudzić kulturowo bogatych możliwości. W tę niepoko- i w ten róg zadąć. To będzie memento wobec jącą tendencje wpisują się również szkoły nie- siebie samego. Bo nie chodzi przecież o to, by publiczne. pouczać innych. Chodzi o to, by pokazać że warto pouczać siebie. I w tym właśnie streszcza się Pokolenie naszych dzieci jest dla kultury stra- istota autorytetu. cone?



Najlepsze książki na lato! Przez cały czerwiec na stronie internetowej http://www.ksiazkanalato.pl oraz na stronach wortalu Granice.pl trwały konkurs i plebiscyt „Najlepsza książka na lato”. Spośród kilkudziesięciu tytułów zgłoszonych przez polskich wydawców najlepsze książki wybrało jury zgłoszone z profesjonalistów oraz grono kilkunastu tysięcy internautów. Wyniki ich głosowania można było śledzić na żywo. W tym numerze prezentujemy pierwszą partię tytułów nagrodzonych i wyróżnionych. O kolejnych książkach na lato więcej napiszemy w kolejnym wydaniu e-magazynu „Czytam”. Zapraszamy do lektury!


odsłonić żadnych faktów z jej życia prywatnego. Kiedy śledczy postanawiają sięgnąć głębiej – do studenckich czasów zmarłej, pojawia się kolejna ofiara. Marthaler z subtelnością czołgu prze do przodu, chwytając się wszystkich, nawet najdrobniejszych śladów. Kulą u nogi jest mu przydzielony do śledztwa Raimund Toller. Przed laty na wniosek Marthalera wszczęto przeciwko niemu dochodzenie, a fakt ten nie skłania do efektywnej i owocnej współpracy. Dochodzenie raz toczy się lawinowo, to znów pełznie w ślimaczym tempie, co - niestety - odbija się także na cierpliwości czytelnika. Zbędne „dłużyzny” przerywa jednak kolejne morderstwo i tak naprawdę dopiero od tego momentu książka wciąga, a akcja szaleje jak burza, uzależniając nas od siebie. Rośnie też stawka w grze, bowiem + tym razem istnieją świadkowie, których trzeba chronić. Justyna Gul Na horyzoncie pojawia się też Stefanie Wolfram, koleżanka Gabriele, a wraz z nią pierwsze i zadziwiające informaCo skłania dewiantów do realizowania cje.

Ślubny welon we krwi

swoich chorych fantazji i mordowania – wrodzone cechy osobowości, czy też są to zachowania nabyte, wykształcone pod wpływem traumatycznych przeżyć? Odkrycie motywów postępowania jest jednym z kluczy do rozwiązania zagadki zbrodni. „To jak puzzle (…) Mamy nowy kawałek, ale nie wiemy jeszcze, gdzie jego miejsce” – tak mówi o poszlakach i nowych tropach nadkomisarz Robert Marthaler z policji we Frankfurcie, bohater mrożącej krew w żyłach książki Jana Seghersa „Panna młoda w śniegu”. Autor pozwala nam uczestniczyć w dochodzeniu w sprawie brutalnego morderstwa, bezlitośnie wdrażając w najbardziej krwawe szczegóły i opisy perwersyjnych praktyk. Zabójstwo niespełna trzydziestoletniej dentystki Gabriele Hasler jest jedną z najohydniejszych zbrodni, z jakimi zetknął się Marthaler. Spora nadwaga mężczyzny i brak życia osobistego to pokłosie nerwowego trybu życia na granicy szaleństwa i psychopatycznych skłonności przestępców, których ściga. Tym razem morderca wydaje się nieuchwytny – na obscenicznie wypiętym ciele Gabriele nie znaleziono żadnych śladów pozwalających zidentyfikować sprawcę, a dziewczyna, mimo erotycznej pozycji, w jakiej zastygła, nie została zgwałcona. Zastanawia ponadto skrawek tiulu zaciśnięty w jej dłoni - być może był to fragment welonu, w którym za kilka tygodni miała stanąć przed ołtarzem. Próba odkrycia motywu zbrodni i sposobu wyboru ofiary zatrzymują się w martwym punkcie. Gabriele wydaje się być czystą kartką bez przeszłości, nikt nie jest w stanie

Jan Seghers stworzył pasjonujący kryminał, który przeraża swoim realizmem i niepokoi skrupulatnością. Ten perfekcjonizm i zamiłowanie do szczegółów w pewnej chwili gubi autora, a akcja - tak jak i śledztwo - zamiera. Na wytrwałych czeka jednak nagroda, gdyż druga część „Panny młodej w śniegu” jest pełna wigoru, ale także makabrycznych odkryć. Może zatem książka potrzebuje pewnej dozy niedoskonałości, by później porazić nas swoim napięciem i wzbudzić strach opisami sadystycznych praktyk? Jedno jest pewne – nazwisko Jana Seghersa warto zapamiętać, podobnie jak mroczny i drapieżny klimat kryminału zatopionego w pokrytym śniegiem Frankfurcie.

„Panna młoda w śniegu” Jan Seghers Wydawnictwo Czarne


Bestseller bez wieku Magdalena Galiczek

Wydawcy książek publikowanych z myślą o najmłodszych czytelnikach prześcigają się pod względem atrakcyjności szaty graficznej, występowania przestrzennych czy trójwymiarowych elementów oraz bardzo często komicznej i urozmaiconej licznymi sloganami narracji. Są jednak także wciąż obecne powieści, od wielu lat wciąż wznawiane, które na trwałe wpisały się w kanon literatury dziecięcej i młodzieżowej. Jedną z nich jest z pewnością „Nie kończąca się historia” Michaela Ende, książka, której podstawowym atutem jest ponadczasowe podejście do najważniejszych spraw – przyjaźni, miłości czy realizacji własnych pragnień i marzeń. Powiedzieć, że powieść Michaela Ende zachwyca, to mało. Książka ta na długo pozostaje w pamięci czytelnika, gdyż jej uniwersalność i płynąca z niej mądrość na starcie dyskwalifikują wszystkie banalne, ale pięknie ilustrowane książeczki dla dzieci.

Książka Michaela Ende to także powieść drogi. Bastian śledzi zmagania bohaterów Fantazjany, którzy próbują sprowadzić do swojej krainy ludzką istotę. Kiedy udaje im się ściągnąć Bastiana, ten wpada w wir wydarzeń mających miejsce w Fantazjanie i sam kroczy drogą po wielu jej zakątkach, spotykając co krok nowych jej mieszkańców i stając się świadkiem czy uczestnikiem nowych wydarzeń. Chłopiec, stając się Wybawcą Fantazjany, uzyskuje prawo do spełniania swoich najskrytszych pragnień. W zamian jednak traci wspomnienia ze swojego świata. Jak w końcu odkrywa, musi mądrze gospodarować swoimi zdolnościami, aby na zawsze nie utracić wspomnień o ojcu, a także o sobie i swoim dawnym życiu. „Nie kończąca się historia” pod warstwą wspaniałej baśni kryje także wiele aktualnych dzisiaj rad i przesłań. Książka ukazuje przyjaźń jako jedno z najważniejszych uczuć łączących ludzi, tym bardziej cenne, jeśli objawia się bezinteresownością, poświęceniem i wzajemnym zaufaniem. Powieść Michaela Ende uczy rozwagi i mądrości, ale także spełniania własnych marzeń i pragnień oraz dążenia do wyznaczonych sobie celów. Narrator udowadnia, że nie trzeba być pięknym i wspaniałym księciem, aby móc czynić rzeczy wielkie i przechodzące do historii.

„Nie kończąca się historia” zachwyca także pod względem narracji i barwnych opisów. Trudno wyobrazić sobie powieść lepiej opisującą przedziwną krainę, w której domy są żywymi tworami, a skały zdają się przybierać ludzką postać. W książce Michaela Ende wszystkie eleBastian Baltazar Buks, nieśmiały, tęgi i blady chłopiec menty zostały dopracowane w najmniejszym szczególe. pewnego deszczowego poranka wpada zziajany do an- Autor stworzył i opisał od podstaw zadziwiający świat, tykwariatu. Powodem jego przypadkowych odwiedzin będący niejako odbiciem świata rzeczywistego, ale po było ściganie chłopca przez wyśmiewających się z niego części upiększonym, po części także znacznie uproszczoi dokuczających mu kolegów. Po niezbyt miłej rozmowie nym. Bohaterowie „Nie kończącej się historii” to wielcy z antykwariuszem, Bastian dostrzega tajemniczą, pięk- indywidualiści, postaci wielowymiarowe, nie zaś płaskie, nie wyglądającą książkę. Gdy właściciel sklepu na chwilę papierowe, czarno-białe twory. Bohaterowie zmagają się znika na zapleczu, chłopiec bez wahania kradnie książ- z wieloma trudnościami, muszą podejmować decyzje kę. Ucieka ze swoją zdobyczą na szkolny strych i pogrą- i dokonywać wyborów, za które przyjdzie im w przyszłości ża się w lekturze. Chłopiec tak angażuje się w opisywane odpowiedzieć. „Nie kończąca się historia” to opowieść, w „Nie kończącej się historii” sytuacje, że zostaje wciągnięty do której nie tylko będzie się chciało, ale i powinno się w bieg wydarzeń w opisywanej w książce dziwnej krainie wielokrotnie wracać. Tak obszernego zbioru uniwersalFantazjanie. „Nie kończąca się historia” jest zarazem książ- nych prawd przybranych w fantastyczne barwy i zaserwoką, którą czyta mały Bastian, ale także książką, której sam wanych w niepowtarzalny sposób próżno by poszukiwać. staje się bohaterem. Publikacja ta, łącząca w sobie elemen- Książka Michaela Ende to dzieło pobudzające wyobraźnię ty powieści fantasy i baśni, ukazuje czytelnikowi niezna- najmłodszych dzieci, uczące życia dzieci nieco starsze, ale ną, tajemniczą krainę inspirowaną najdziwniejszymi sna- przede wszystkim – powieść, która nie pozwala zapomi. W powieści tej bowiem pojawiają się stwory, miejsca mnieć o własnych marzeniach dorosłym czytelnikom. i wydarzenia zupełnie nierzeczywiste i nierealne – smoki, fauny czy Miasto Starych Cesarzy. Bastian początkowo „Nie kończąca się historia” tylko czyta o zadziwiających tworach Fantazjany, dopiero Michael Ende z czasem staje się jej bohaterem. Pobyt w pięknej i groźWydawnictwo Znak nej krainie odmienia chłopca, ale także uczy go wielu nowych, zupełnie obcych mu w rzeczywistym świecie rzeczy.


Tam, gdzie unosi się odurzający zapach śródziemnomorskiej makii – mięty, sosen, dzikich fenkułów i rozgrzanej od słońca ziemi, Greta spotyka Alberto, przystojnego instruktora nurkowania. Kurs „Open Water Diver” otwiera przed dziewczyną wrota do podwodnego świata, ale staje się też wstępem do kobiecości. Tyle tylko, że wspólne pływanie, noce spędzone pod niebem usianym gwiazdami i rodzinne kolacje nie wystarczą, by poznać mężczyznę i zgłębić jego naturę. Zdradziecką i podłą należy dodać, o czym świadczą pełne goryczy wpisy w dzienniku Grety.

Wakacyjna miłość Justyna Gul

Wszyscy w swoim życiu przybieramy maski, zarówno na użytek innych ludzi, jak i własny. Możemy wykreować swój własny wizerunek, prezentujemy twarz z jaką chcemy być zapamiętani bądź przeciwnie, ukrywamy swoje prawdziwe oblicze. Jednak jednego nie możemy zataić przed sobą – uczucia miłości, nawet w przypadku, kiedy nie chcemy go zaakceptować. Dwudziestosześcioletni pisarz, który stracił wenę znalazł się właśnie w takiej sytuacji. Rodzące się uczucie do nastolatki przeraziło go, ale było też najlepszą rzeczą w jego życiu. Dzięki niemu przebudził się z głębokiego letargu, wróciła spontaniczność i beztroska, wola trwania. Z tych ponownych narodzin wyłoniła się książka Pierdomenico Baccalario i Eleny Peduzzi „Dziennik zakochanej nastolatki”. To właśnie dziennik, niebieski notes z literą „G” na okładce, zawierający sekretne zapiski Grety Schirsch pozostawiony (nieopatrznie? celowo?) w letnim domku, wprawił pisarza w stan drżenia i przekonał, iż jego powołaniem jest tworzenie historii. Z relacji zdawanej przez Gretę powstaje opowieść opatrzona komentarzami autora, w których widać coraz większą fascynację osobą nastolatki. Gretę poznajemy tuż przed jej wyjazdem na wakacyjną wyprawę. Jeszcze wieczorem spotyka się z Nico, dyskutuje z matką Piccardą, aktorką teatralną, by następnego dnia wyruszyć w kierunku Florencji zatłoczoną Autostradą Słońca. Celem jest wyspa Elba, a pobyt tam zmieni jej życie w sposób nieprzewidywalny, jednocześnie łamiąc jej serce.

Jak kończy się ta historia? Co zawierała ostatnia strona wydarta z pamiętnika? Pisarz owładnięty obsesją poznania całej opowieści o miłości i ułożenia wszystkich elementów układanki wyrusza na poszukiwania Grety, a ślady prowadzą go aż do Portugalii, gdzie dziewczyna przeprowadziła się z całą rodziną. Tam w Perde, przy dźwiękach fado dopełnia się przeznaczenie zataczając koło, a nieśmiały pocałunek przywraca mężczyznę do życia. Książka „Dziennik zakochanej nastolatki” jest najlepszym dowodem na to, iż przebudzenia mogą być spektakularne. Piękna opowieść o odkrywaniu siebie, tęsknocie i miłości stworzona przez Pierdomenico Baccalario i Elenę Peduzzi pozwala uwierzyć w magię i siłę uczucia. Zdumiewający sposób prowadzenia akcji, odkrywania przed czytelnikiem tajemnic bohaterów i wydarzeń dodaje książce tajemniczości, pozwala marzyć i tęsknić – do słonecznych wysp, podróży i … miłości.

„Dziennik zakochanej nastolatki” Pierdomenico Baccalario, Elena Peduzzi Firma Księgarska Jacek Olesiejuk


Kołdra za krótka, łóżko zbyt małe... Danuta Szelejewska

Więź małżeńska jest darem, który dla obojga małżonków stanowi element warunkujący trwałość i nierozerwalność. Ojciec Pilśniak od dwudziestu lat pracuje w duszpasterstwie małżeństw w różnym wieku i o różnym stażu. Pisze o tym, co jest najważniejsze dla zbudowania związku trwałego i szczęśliwego. Swoje rozważania rozpoczyna od omówienia przyjaźni, będącej wyrazem dojrzałości w relacji z drugim człowiekiem. Budowanie więzi nie może być rezygnacją z wolności. Jest to podejście dojrzałe, umożliwiające ofiarowanie siebie w narzeczeństwie. Autor wyraża swoje zdanie dotyczące coraz dłużej trwających okresów przedmałżeńskich. Krytykuje wspólne mieszkanie a także stwierdzenie: „Jeśli się okaże, że nie jesteśmy szczęśliwi, to się rozejdziemy”. Podkreśla, że motywem do zawarcia małżeństwa powinno być pragnienie podarowania współmałżonkowi daru z samego siebie. W przeciwnym wypadku już na wstępie dojdzie do przerwania jedności z Bogiem, który zawsze daje siłę wytrwania, a także odtwarzania wspólnoty w trudnych chwilach. Ojciec M. Pilśniak wiele uwagi poświęca budowaniu jedności, nawiązując przy tym do przymierza Boga z ludźmi. W kolejnych rozdziałach autor skupia swoją uwagę na problemie antykoncepcji, nazywając ją „próbą odrzucenia części prawdy o człowieku”, ustosunkowuje się do celibatu, postrzegając go jako dar całego życia w imię Bożej Miłości, rozpatruje kwestię czystości

i pożądliwości, łącząc je nierozdzielnie z czystością serca. Ponieważ człowiek nigdy nie przestaje szukać szczęścia, dążenie to trwa nieprzerwanie również w małżeństwie. Gdy trudna codzienność przyczyni się do zachwiania równowagi, dochodzi do kryzysu małżeńskiego. Autor, nazywając go elementem pozytywnym, ma na myśli potrzebę pogłębienia tego, co trwało do tej pory i okazało się zrutynizowane - a więc niewystarczające. Jest to nowe wyzwanie, by „osiągnąć wyższą jakość”. W przypadku braku pracy nad odnawianiem i pogłębianiem wspólnej więzi, faktem staje się rozpad małżeństwa. Ponieważ zaś łaska małżeństwa jest czymś niezaprzeczalnym, nie ma możliwości orzeczenia kościelnego rozwodu. „Krótka kołdra” zawiera wyjaśnienie wielu dylematów dotyczących tej kwestii.Po szczegółowym omówieniu „instytucji” małżeństwa, autor przechodzi do zagadnienia zdrowo funkcjonującej rodziny. Postrzega ją jako miejsce, w którym wszyscy jej członkowie mają możliwość prawidłowego rozwoju i zaspokajania potrzeb emocjonalnych. To sprzyja wzrastaniu poczucia własnego ja oraz wchodzenia w więzi międzyludzkie. Dzięki temu możliwe jest osiągnięcie dojrzałości. W takiej rodzinie konflikty rozwiązywane są z pełnym poszanowanie praw drugiej osoby. Ojciec M. Pilśniak na powyższe problemy, trudności i kłopoty podaje gotową receptę. Według niego dążeniem, które przynosi owoce, jest budowanie jedności, a punktem wyjścia - nieustanny dialog. Niech lektura „Krótkiej kołdry” uświadomi wszystkim małżonkom, że szczęście i trwałość można osiągnąć poprzez darowanie siebie drugiemu.

„Krótka kołdra. O dialogu małżeńskim” Mirosław Pilśniak OP Wydawnictwo W drodze


Kargul i Pawlak we Francji? Magdalena Galiczek

Miłośnicy francuskiego humoru mogą na chwilę odłożyć filmy z udziałem Louisa de Fuinèsa, by sięgnąć po równie zabawny wytwór francuskiej wyobraźni, książkę Marcela Pagnola „Żona piekarza”. Publikacja Pagnola to dramat, utwór gotowy wręcz do wystawienia na teatralnej scenie, dzieło niepodzielnie pochłaniające uwagę czytelnika i rozśmieszające do granic możliwości. Do prowincjonalnego francuskiego miasteczka przybywa Aimable, nowy piekarz, wraz z małżonką. Mieszkańcy, spragnieni świeżego chleba po samobójczej śmierci poprzedniego piekarza, witają nowego wytwórcę chleba z wielkim entuzjazmem. Piekarz z ochotą zabiera się do pracy i już pierwszego dnia serwuje mieszkańcom chrupiące bochenki chleba oraz smakowite, słodkie bułeczki. Jego młodziutka małżonka, Aurelia, stojąca w piekarni za sklepową ladą, od pierwszego wejrzenia zakochuje się w młodym i przystojnym pasterzu oraz postanawia z nim z miasteczka uciec. Kiedy następnego dnia piekarz zauważa nieobecność małżonki, początkowo tłumaczy sobie jej zniknięcie wyjazdem do matki. Jednak plotki i obserwacje mieszkańców w końcu docierają do uszu piekarza, który w końcu zdaje sobie sprawę, że żona przyprawia mu rogi. Zrozpaczony, przestaje piec chleb. Mieszkańcy, zdruzgotani możliwością rychłej i ponownej utraty chleba, postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce i decydują się, pomimo dzielących ich od wielu pokoleń sporów i swar, na wspól-

ne poszukiwanie niewiernej żony piekarza. „Żona piekarza” to wspaniała satyra na ludzkie wady i słabości. Autor wręcz z namaszczeniem ukazuje kłótnie i zwady mające każdego dnia miejsce w miasteczku. Na wojennej ścieżce pozostają tu oczywiście proboszcz i nauczyciel-ateista, sąsiedzi, dla których przedmiotem sporów jest wiąz czy gospodarze, którzy właściwie nie pamiętają już przyczyny swojej niezgody. Każdy z nich, stojąc po jednej stronie barykady, otacza się stertą argumentów potwierdzających jego racje, skutkiem czego dojście do kompromisu okazuje się właściwie niemożliwe. Ci francuscy Kargulowie i Pawlacy jednoczą się dopiero w momencie, gdy zawisa nad nimi groźba utraty powszedniego chleba – posiłku, bez którego żadna ze stron nie wyobraża sobie spokojnego i dostatniego życia. Nie tylko charaktery postaci dramatu Marcela Pagnola są ogromnie zabawne. Rozśmieszają przede wszystkim nieporadne działania mieszkańców, mające na celu znalezienie żony piekarza, ale bawi także zachowanie głównego pokrzywdzonego. Piekarz, nie wierząc naocznym świadkom zdrady żony, żyje w błogim przeświadczeniu, jakoby jego małżonka postanowiła nagle wyjechać do chorej matki. Nie pomagają dowody i tłumaczenia, mężczyzna nie chce wierzyć w nieuczciwość swojej żony. Godnym podziwu jest zwłaszcza zakończenie dramatu. Piekarz, choć jest człowiekiem prostolinijnym, wykazuje się ogromną życiową mądrością, szlachetnością, ale przede wszystkim - umiejętnością wybaczania. Jego słowa kierowane do żony są proste, jednak przepełnione tak wielkim uczuciem i miłością, że dramat nabiera w tym miejscu zupełnie innego wymiaru. Z pozoru banalna komedyjka tchnie mądrością i obfituje w życiowe rady, ucząc i ukazując zarazem, jak wielka siła tkwi w miłości i przebaczeniu. W komedii Marcela Pagnola nie mogło zabraknąć oczywiście charakterystyki przestrzeni. Mimo, że jest ona okrojona do minimum (mieści się bowiem jedynie w kilku słowach w didaskaliach), to i tak czytelnik wyczuje specyficzną atmosferę francuskiej prowincji, pachnącej kwitnącą trawą czy aromatem świeżych croissantów. Wartka akcja, błyskotliwe dialogi i wszechobecny humor sprawiają, że „Żona piekarza” to publikacja, która natchnie czytelnika wspaniałym humorem. Książka Marcela Pagnola to także dzieło skłaniające do refleksji, zakończone wyraźną i ogromnie trafną puentą. „Żona piekarza” to lektura, którą czyta się niezwykle szybko, ale która na długo zapada w pamięć.

„Żona piekarza” Marcel Pagnol Wydawnictwo Esprit


swoistym rozliczeniem się z dotychczasowym życiem. Rozpoczęta w Katowicach na autostradzie A4 w kierunku Krakowa podróż obfituje w niezwykle przygody, podobnie jak niezwykłe jest całe przedsięwzięcie. Wraz z autorem bawimy się zatem na weselu w Kijowie, podczas podróży z Charkowa do Toszkientu w Uzbekistanie umacniamy przyjaźń polsko-rosyjską, zagryzając historie swojską kiełbasą.

Bieniek u Dalajlamy Justyna Gul

Jego Świątobliwość XIV Dalajlama Tenzin Gjaco to głowa państwa i duchowy przywódca Tybetańczyków. Według buddyzmu tybetańskiego Dalajlama jest jedną z istot, które świadomie wybierają swoje kolejne wcielenia, a audiencja u niego stanowi cel wypraw setek tysięcy ludzi łaknących jego mądrości. To marzenie poznania Dalajlamy stało się także udziałem Mieczysława Bieńka, hajera - górnika przodkowego z Katowic. Relacje z tej niezwykłej podróży zawarł w książce „Hajer jedzie do Dalajlamy”, prawdziwej gratce nie tylko dla globtroterów, ale także dla wielbicieli obcych kultur i pięknych widoków podziwianych z własnego fotela. Autor po ciężkim wypadku w kopalni zabrał się za wojaże po świecie, a w 2006 roku odbył kilkumiesięczną podróż lądem do Jego Świętobliwości. Tę swego rodzaju pielgrzymkę poprzedził szereg pomniejszych „wypadów”, w których także możemy uczestniczyć dzięki zapiskom Bieńka. Jego barwne opowieści o dalekich, egzotycznych krajach przeplatają się ze wspomnieniami z lat dziecięcych spędzonych w Wełnowcu oraz szkolnymi wybrykami. Wszystko to jest okraszone śląską gwarą i podlane sporą dawką najlepszego na świecie bimbru. Impulsem do wyrwania się ze „zwyczajnego” życia jest szereg wypadków, w wyniku których autor stracił wzrok w jednym oku i przestał słyszeć na jedno ucho. By poradzić sobie z ograniczoną sprawnością, Bieniek rusza w szaloną podróż do Indii – bez znajomości języków, bez przewodników i map. Ta wędrówka całkowicie odmienia jego życie i od tego czasu codzienność wypełniają mu książki, nauka angielskiego i… kolejne wyprawy. Tytułowa wyprawa do Dalajlamy miała miejsce po pięciu latach od tej pierwszej, indyjskiej eskapady i była

W przerwach pomiędzy indyjskimi podróżami kusi Bieńka Tajlandia, której koloryt roztacza autor również przed czytelnikami, mamiąc złotem i pięknie uśmiechniętymi dziewczętami. Podczas tej wyprawy uczestniczy w ceremoniach pogrzebowych w Waranasi, dociera do pełnej kontrastów Kalkuty, gdzie obok nowoczesnych wieżowców i banków rozciąga się morze slumsów, nędzy i chorób, przemyca też w zupełnej nieświadomości 40 kilogramów srebra w sztabach. Punktem kulminacyjnym i swoistą esencją tych odkrywanych światów jest jednak spotkanie z Dalajlamą, audiencja, w którą nie wierzył nikt oprócz samego autora. Tam, w Dharamsali, uczestnicząc w prywatnych modłach Dalajlamy za najbliższych i za rodzinę, Bieniek udowadnia, że wszystko jest możliwe. Prezent podarowany Jego Świętobliwości, makatka z wyhaftowanymi łabędziami, jest symbolem zwycięstwa nad samym sobą, swoimi ograniczeniami, słabościami i kompleksami. Bieniek mówi, że „marzenia to pojazd unoszący Cię do gwiazd”, a jego książka jest relacją z dochodzenia do celu i spełniania się snu o niemożliwym. „Hajer jedzie do Dalajlamy” to okno na świat pełen soczystych barw i świeżości. Świat, w który warto się wraz z Mieczysławem Bieńkiem zagłębić.

„Hajer jedzie do Dalajlamy” Mieczysław Bieniek Wydawnictwo Annapurna


i smuteczki wypłakuje na ramieniu wspaniałego i lojalnego przyjaciela, Ludwika. Do grona jej towarzyszy zaliczają się także zakochane w sobie bez pamięci, choć z trudem radzące sobie z innością Basia i Elżunia, Gosia ze Staszkiem oraz nowo poznana Zosia.Każdy z paczki boryka się ze swoimi problemami i rozterkami, przeżywa wzloty i upadki, ale łączy ich niewidzialna nic porozumienia i bezdyskusyjna chęć wzajemnej pomocy. W tę piękną opowieść o lojalności i przyjaźni, jaką bez wątpienia jest „Tak dobrze, że aż źle”, wpleciony zostaje również wątek traktujący o tolerancji względem inności (również preferencji seksualnych), problemach z narkotykami wśród młodzieży oraz o wolontariacie. Nie tyle na tle wydarzeń, co raczej nimi żyjąc, Ola wśród tych „genetycznie felernych produktów wyjściowych” (facetów), próbuje znaleźć tego jednego, jedynego. Wychowana w tradycyjny sposób, z głową nabitą przez Justyna Gul babcię (zwaną pieszczotliwie busiabą) maksymami i sentencjami, nie może pogodzić się z obecnym świa„Człowiek na świat musi przyjść sam. Odejść tem pełnym pozorów, iluzji i łatwych, nic nie znaczących musi też sam. podbojów. I choć zdarza jej się być egoistką (słabość W czasie, który jest pomiędzy, nic nie musi. jest wszak rzeczą ludzką) i bezwiednie grać na czyichś uczuciach, to wiele bym dała, żeby taka Ola znalazła się Ma prawo wyboru”. w gronie moich przyjaciół. Jolanta Kwiatkowska z nieMotto busiaby zwykłym wyczuciem pisze o sprawach ważnych, trudSingiel czy też stara panna – kim wolisz być? A może to nych i bolesnych, a w sportretowanych osobach mojedno i to samo, a angielska nazwa ma jedynie dodawać żemy łatwo odnaleźć swoje rysy. Autorka pozwala „nowej jakości egzemplarzy do sparowania, brzmieć bohaterom popełniać błędy, zmieniać decyzję, a czyteldumnie i nowocześnie”. Bez wątpienia obecnie modnie nik żywo angażuje się we wszystko, co go otacza. Jak tu jest być singlem, bowiem określenie “stara panna” ma bowiem nie dać się wciągnąć w poszukiwanie szczęścia negatywny wydźwięk i kojarzy się z anachronizmem, i miłości, szczególnie, że mamy je niejako „pod nosem”. oziębłą postawą i zdystansowaniem się wobec wszyst- „Tak dobrze, że aż źle” to nie tylko idealna powieść na kiego i wszystkich. Ten stereotyp łamie Ola, bohaterka lato, ale także panaceum na bolączki duszy i serca oraz zabawnej, choć niekiedy boleśnie refleksyjnej powieści mniejsze i większe smuteczki. To po prostu „lek na całe „Tak dobrze, że aż źle”. Jolanta Kwiatkowska stworzyła zło” i obojętność współczesnego świata… balsam na duszę wszystkich samotnych, niedopieszczo„Tak dobrze, że aż źle” nych, zdeklarowanych albo i nie, a wybuchy szaleńczego śmiechu podczas lektury przeplatają się z dyskretnym Jolanta Kwiatkowska ocieraniem łezki. Wydawnictwo MG

Wolne wybory

Oleńce stuknęła trzydziestka, jej kariera zawodowa nabiera tempa, dwupokojowe mieszkanie zapewnia schronienie i komfort, tyle tylko, że w wielkim łożu ciepła jest tylko jedna strona. Po skreśleniu „jednonocków, weekendowców, mertoseksualistów, pracoholików, kolesiów, bysiów i ciacha” niewielu już kandydatów do przytulenia (i nie tylko) zostaje. Choć przez jej życie przewijają się mężczyźni mniej lub bardziej odpowiedni, to wciąż strzała Amora nie ugodziła jej serca. Mimo wszystko nie traci optymizmu i pogody ducha z satysfakcją mianując siebie stara panną, celebrując rozliczne dziwne święta (jak chociażby Dzień Ręcznika, Dzień Testera i Programisty, czy … Dzień Orgazmu), a pomniejsze depresyjki


uklepanej ziemi. Opowieść o odnalezieniu w prowincjonalnym miasteczku zwłok Świętego Jerzego. Opowieść o zasługach jednego z członków rodziny Karola.Choć Karol początkowo planuje oddzielić prawdę od mitu, kłamstwo i koloryzowanie tej opowieści oraz próby wybielania członków rodziny od faktów, szybko daje się porwać nurtowi opowiadanej historii. Szybko orientujemy się, że nie ma większego znaczenia, czy bohaterowie żyli w bliskiej nam rzeczywistości, czy miejscowości opisywane w książce naprawdę istnieją w naszym świecie – ważne, że istnieją one w rzeczywistości powieściowej. Ważne, że trzeba zastanowić się, co tak naprawdę one oznaczają. Ważne też, że Kasper Bajon wspaniale radzi sobie z literacką materią. Autor, który sprawdził się już jako poeta, przenosi swoje dotychczasowe doświadczenia na grunt powieści. Bajon formą się bawi, a z czytelnikiem przez cały czas sobie… pogrywa. Posługuje się Sławomir Krempa nienaganną, doskonale literacką polszczyzną, narracja jest w jego powieści regularna, bardzo rytmiczna, przy„Koń Alechina” Kaspra Bajona to kolej- wodząc zresztą na myśl powoli kołyszący się nurt rzeki. na książka wpisująca się w nurt opowieści Jego opisy są bardzo plastyczne, mocno oddziałując na o opowiadaniu historii. To zachwycająca wszystkie zmysły – a zarazem i na wyobraźnię czytelnika. historia odkrywania własnej tożsamości Mamy tu elementy synestezji – opisywane przez Bajoi otwierania drogi do przyszłości poprzez na obrazy chłoniemy wszystkimi zmysłami, a wywołują w nas one skojarzenia bardzo daleko idące.

Dzieło otwarte?

poznawanie przeszłości własnej rodziny i przeszłości w ogóle. To ukryta pod pozorami „sagi rodzinnej au rebours” pełna anegdot i literackich aluzji, wspaniale opowiedziana – ale zarazem niedopowiedziana – historia. I to właśnie owo niedopowiedzenie, owa tajemnica sprawia, że książkę tę tak znakomicie się czyta, tak chętnie do niej powraca, aby dokonywać kolejnych interpretacji. Karol Lorak (jego imię i nazwisko składa się na swego rodzaju palindrom, grę słowną, których w powieści Kaspra Bajona zresztą będzie o wiele więcej) to młody człowiek, który właśnie stoi u progu własnego życia. Stoi, spoglądając na płynącą rzekę, swoistą rzekę czasu, po odejściu znad której rozpocznie się jego własna historia. Zanim jednak Karol tak naprawdę dowie się, dokąd winien podążać, musi najpierw dowiedzieć się, kim jest i skąd przybywa. Jakie były losy jego rodziny i w jaki sposób wpłynąć one winny na jego własne życiowe wybory?

Od malarstwa gładko przechodzi Bajon do muzyki. Ze swadą opisuje kompozycje czytelnikowi znane i kompletnie nieznane (a może po prostu nieistniejące? warto podjąć własne śledztwo w tym zakresie), by następnie podążyć w kierunku teatru. Pewne elementy powieści, niektórzy bohaterowie, sytuacje, fragmenty i wspominane w książce dzieła (malarskie czy muzyczne) będą wielu bardziej obytym czytelnikom przywodzić na myśl dość konkretne skojarzenia, stanowią bowiem bardzo subtelną, efemeryczną i niemal niemożliwą do rozszyfrowania aluzję – tym większa jednak będzie przyjemność z rozpoznawania ukrytych znaczeń, zakamuflowanych mocno ludzi i tekstów kultury.

Parę słów jeszcze o gatunkach. Sam Bajon deklaruje, że „Koń Alechina” to saga rodzinna au rebours. I rzeczywiście, odnajdujemy tu elementy sagi, w które jednak wplata autor istną gatunkową żonglerkę. Jest więc „Koń Alechina” również swoistą odmianą powieści ilustrowanej – fotografie zamieszczone w książce stanowią nie tylko jej uzupełnienie, ale są niemal niezbywalnym elementem narracji. Bawi się Bajon, wplatając w jej tok A dowie się tego, prezentując nam zasłyszane przy fragmenty imitujące inne formy – nie tylko literackie różnych okazjach opowieści. Opowieść o znalezieniu sensu stricto. Mamy tu uzupełniający książkę wiersz, Lewiatana w wodach nieopodal Węszystka. Opowieść mamy fragmenty zapisu pewnej partii szachowej, kao obsesji jednego z członków rodziny na punkcie wie- wałki scenariusza serialu, elementy stylizowane na lorybów. Opowieść o pojedynku filozofa i poety na traktat filozoficzny… Jako znakomity autor, okazuje się


Bajon również świetnym… aktorem – czuje się równie dobrze, odgrywając przed nami rolę filozofa, co scenarzysty. I wypada w tych rolach równie wiarygodnie. Być może za sprawą elementów dość swobodnie potraktowanej powieści ilustrowanej i skojarzeń z „Tajemniczym płomieniem królowej Loany”, odniosłem wrażenie, że powieść Bajona bardzo mocno koresponduje zarówno z wynikami badań nad literaturą, jak i z twórczością literacką Umberta Eco. Problem z rozbieżnością fikcji i rzeczywistości, kłamstwa i prawdy wydaje się jako żywo przeniesiony z „Baudolina”, skojarzenia z „Tajemniczym płomieniem…” nasuwają się same, opowieść o opowiadaniu historii to przecież „Imię róży”, a postmodernistyczne gry i literackie aluzje oraz

stwarzanie świata za sprawą snucia opowieści… cóż, to po prostu cała twórczość włoskiego semiologa, od „Sześciu przechadzek po lesie fikcji”, po „Dzieło otwarte” mówiące o współtworzeniu opowieści przez czytelnika. Dzieło otwarte… Zapewne nim właśnie miała być nade wszystko powieść Bajona. Autor, tworząc pozornie hermetyczny świat, którego elementy i bohaterów rozpoznać będą mogli wyłącznie członkowie pewnej rodziny, zarazem zaprasza czytelników do niemal dowolnego (niemal jest tu słowem kluczowym) jego interpretowania, a więc i – współtworzenia. Bajon pozostawia wskazówki, zaprasza do gry, równocześnie jednak pozostawiając czytelnikowi dość dużą swobodę działania i nie do końca wyjaśniając reguły całej zabawy. Bajon zaprasza nas do rozegrania z nim bardzo nietypowej partii szachów. Partii ogromnie zajmującej i świadczącej o wielkiej klasie debiutującego tą powieścią literackiego gracza. Partii wartej uwagi niezależnie od tego, czy lubimy i znamy reguły tej królewskiej gry.

„Koń Alechina” Kasper Bajon Wydawnictwo MG


tością Adam dobywa broni i skraca męki żywej pochodni, zostając mimowolnym, choć niewinnym zabójcą. Tym samym Podhorecki ściąga na siebie uwagę paryskiej policji i prowadzącego sprawę komisarza Langa, a fakt, iż nie przyznał się do znajomości z ofiarą, Janem Żebro-Kownackim, młodym adeptem towianizmu, czyni naszego bohatera w dwójnasób podejrzanym. Morderstwa (bo pojawiają się kolejne zbrodnie) pod bokiem Prefektury i siedziby Sǔreté przy rue de Jérusalem są solą w oku władz, które chętnie widziałyby jako zabójcę - polską bestię.

Polaka portret skrwawiony Justyna Gul

Portret Polaka na emigracji był zawsze bardzo barwny, a jego wymowa zmieniała się wraz ze stopniem przydatności napływowych czy umiejętnością ich asymilacji z otoczeniem. Piekiełko unaocznione przez Pawła Goźlińskiego nie napawa bynajmniej dumą. „Jul” będący połączeniem formuły kryminału, mrożącego krew w żyłach thrillera i smutnej refleksji w pełni oddaje klimat polskiej emigracji lat 40 XIX wieku. Autor zabiera nas do Paryża, gdzie polscy powstańcy jawią się jako roszczeniowi i ulegający nałogom, a w emigranckim kręgu kwitną szulerka i pijaństwo, zdarzają się też akty przemocy. Władza najchętniej wysłałaby niewygodnych „gości” do Algierii w celu wcielenia ich do Legii Cudzoziemskiej i każdy pretekst jest dobry, by pokazać złą stronę Polaków. Goźliński głównym bohaterem „Jula” czyni Adama Podhoreckiego, weterana powstania listopadowego, człowieka zgorzkniałego, małej wiary i bez moralnego kręgosłupa (o czym przypomina mu major Strużyn, przedstawiciel Trzeciego Wydziału). Wracając do domu ze stałych już odwiedzin w szulerni, skacowany i wyprany z sił mężczyzna jest świadkiem wstrząsających wydarzeń. Ulicą rue Mouffetard od Panteonu zbliża się ku niemu ognista kula, która w miarę zmniejszania odległości zaczyna przypominać… człowieka. Niemal bezgłośny skowyt dobywa się z płonących ust istoty, a sylwetka poprzecinana jest wibrującymi pasami ognia, zamiast rąk stwór ów ma kikuty. Powodowany li-

Podhorecki musi udowodnić swoją niewinność, co jest o tyle trudne, że ślad jego poszukiwań jest wyjątkowo krwawy. Żebro-Kownacki czy żarliwa polska patriotka Zośka Korwin-Biełżyńska to zaledwie początek makabrycznej serii, a w sprawę wmieszany jest dodatkowo sam… Mickiewicz, towarzysz i świadek początków przemiany byłych powstańców w księży – towiańczyków. Czy Adamowi Podhoreckiemu uda się, wędrując tropem pozostawianych znaków, wytropić mordercę? Odpowiedzi udzielić może jedynie Paweł Goźliński, serwując wyjątkowo gorzką do przełknięcia pigułkę prawdy. „Jul” to powieść pełna “smaczków” zabarwionych nutą historii i powstańczymi retrospekcjami. To także pozbawiający złudzeń i obdarty z idealizmu portret polskiej emigracji, która w oparach alkoholu czy haszyszu wydaje się zapominać o honorze, dumie i prawości. Znakomicie dopracowany styl Goźlińskiego to świadectwo ogromnego doświadczenia, ale i wielkiego talentu, czego „Jul” jest najlepszym przykładem.

„Jul” Paweł Goźliński Wydawnictwo Czarne


śle tajną misję pod lodami Antarktyki, a jej cel i przebieg w oficjalnych aktach zostały zafałszowane. Co gorsza, okazuje się, że nawet akcja poszukiwawcza była fikcją. Pozostaje zatem pytanie o założenia wyprawy NR-1A. Odkryciem rzeczywistego przebiegu operacji i przyczynami zaginięcia okrętu interesuje się nie tylko Cotton Malone. Bliźniaczki Dorothea Lindauer i Christl Falk, rozgrywając grę o skomplikowanych regułach ustanowionych przez matkę, szukają ojca będącego członkiem załogi NR-1A, a podjęty przez nie trop prowadzi do… przedstawicieli Pierwszej Cywilizacji, nazwanych przez Einharda „Czuwającymi” bądź też „Świętymi”. Ów mityczny naród, cywilizacja rozwijająca się szybciej niż reszta ludzkości, to społeczeństwo żeglarzy zajmujących się handlem światowym. Spuścizną po nich są niezwykle dokładne mapy morskie, zwane portolanami oraz wyniki badań powierzchni ziemskiej wiele setek lat Justyna Gul przed wielkimi katastrofami geologicznymi i klimatycznymi, które nawiedziły Ziemię około 10 tys. lat przed naAntarktyda to najwyższy kontynent na Zie- szą erą. Znaki świadczące o istnieniu Świętych” stanomi, kontynent, którego wysokość liczy po- wiły podwalinę badań nad rasą aryjską, które prowadził nad dwa i pół tysiąca metrów. Jej biała po- w czasie wojny Herman Oberhauser, przewodzący Stowierzchnia nie absorbuje ciepła, odbijając warzyszeniu do badań nad spuścizną duchową (Ahnewszelkie rodzaje promieniowania, zatem nerbe). Temat staje się arcyciekawy, bowiem Oberhauser był dziadkiem wspomnianych bliźniaczek.

Zaginiona cywilizacja

średnia temperatura oscyluje w granicach pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Panuje tam klimat niespecjalnie sprzyjający rozwojowi różnych form życia. Czy zatem możliwe jest, aby istniało na Antarktydzie nieznane miasto? A może Antarktyda to legendarna Atlantyda? Można snuć nieskończoną ilość teorii, jednakże prawda jest dużo bardziej skomplikowana… Prawdę, dość kontrowersyjną, poznaje Cotton Malone, były agent Departamentu Sprawiedliwości, bohater znakomitej, pełnej odkrywczej pasji i sekretów książki „Tajemnica grobowca”. Steve Berry stworzył kolejny bestseller, który czyta się z zapartym tchem, a tajemnice przeszłości w książce zawarte znajdują nowatorską i oryginalną oprawę. Tym razem odkrywamy sekret Karola Wielkiego i ksiąg ukrytych w jego grobowcu, spisanych przez Einharda. W sprawę wciągnięty zostaje Malone, który poszukuje prawdy o śmierci swojego ojca, dowódcy podwodnego okrętu USS „Blazek”. Prosząc swoją byłą szefową, Stephanie Nelle, o kopię dokumentów wojskowych na temat misji okrętu, otwiera istną puszkę Pandory. USS „Blazek” to bowiem fikcyjna nazwa, a w rzeczywistości oficer Forest Malone dowodził NR-1A zbudowanym jako jeden z dwóch, w ramach tajnego programu rozwoju zaawansowanych jednostek podwodnych. Okręt w chwili zaginięcia wykonywał ści-

„Tajemnica grobowca” łączy w sobie fikcję literacką i okruchy prawdy, sprawiając, że ta wybuchowa mieszanka jest piorunującym i uzależniającym koktajlem dla czytelników. Wartka akcja, skomplikowane gry polityczne, płatni zabójcy i rządowe sekrety – czy można chcieć więcej? Nawet jeśli nie, to i tak Steve Berry dokłada walkę o majątek i rozwiązanie tajemnic przeszłości. Nam pozostaje jedynie poddać się tej rewelacyjnej lekturze i czekać na kolejne takie perełki cywilizacyjne…

„Tajemnica grobowca” Steve Berry Wydawnictwo Sonia Draga



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.