Czachopismo - Nr 5

Page 1




CZACHOPISMO #5 luty 2008

w numerze: 04. Świeże mięso (Newsy) 06. Clive Barker (Biografia) 08. Clive Barker (Przewodnik) 10. Hellraiser, części 1-8 14. Wywiad z Mortem Castle 18. J.F. Gonzalez „Survivor” (Horror z importu) 19. Orbitowski & Urbaniuk “Pies i klecha” 20. Thomas Thiemeyer „Meduza” 21. Dusan Fabian „Rytuał” 22. Mort Castle „Zagubione dusze” 23. Max Brooks „Zombie Survival” 24. Różni autorzy “Trupojad” 25. Różni autorzy „Księga strachu, tom 1” 26. Wywiad z Łukaszem Orbitowskim i Jarosławem Urbaniukiem 31. Cromwell Stone 32. Army of Darkness (Komiks z importu) 34. Masters of Horror 38. Black Sheep 40. Piła IV 42. Dark Waters 44. Krwawa hrabina 46. Inland Empire 48. Screaming Skull 50. Funny Games 52. Jak nie pisać opowiadań 54. Eliza Berło „Czarna kokarda” 60. Motel 62. The Rocky Horror Picture Show 64. Rekwizyty kina grozy: Różne 67. Cannibal Flesh Riot 70. Mort Castle „Dzwonię do ciebie” 72. Microwave Massacre 74. [Rec] 76. Kino pinku 80. Female Market 82. Brutalnie krótko 84. Galeria potworów: Mumia 88. Recenzje muzyczne 90. Szatańska muzyka Roba Zombie 92. Dead Island 96. Bagno 98. Dreszcze 100. Ostatnia zima 102. Calvaire 104. W sieci horroru 106. Wywiad z Michaelem Winnickiem 108. Shadow Puppets 110. Dark Collection


Drodzy Czytelnicy,

ło nam więc głowy: znowu nie uda ania numeru 4. Spuszczamy kszeniem objętości numeru zwię Minęło dużo czasu od wyd mi inny dzy mię było wodowane to słowa nas nie się uniknąć poślizgu. Spo śmy. Ale oczywiście żadne ie , jaki do niego zaplanowali Czachopisma, który trzymac er i oczekiwaniem na materiał num 5 to i zrob że , tety ak nadzieję osło się do 112 stron! Nies rozr usprawiedliwiają – mam jedn – h ydac ster na o e Czachopism właśnie w rękach. Jest to star niem ceny. iało się wiązać ze zwiększe pogrubienie magazynu mus , czyli (czapki bisty faworyt i król horrorów Temat numeru to mój oso wywiad z Dougiem Bradleykę: zian Jak wygląda sam numer? pod nies ą mał y gotowywaliśm w poślizz głów!) „Hellraiser”! Tu przy jednym z głównych powodó (to właśnie ten materiał był y czekać dłużej; zamieścimy liśm em, odtwórcą roli Pinheada mog nie my a z, inar ystkich at napięty term śmy natomiast recenzję wsz gu), niestety aktor miał akur e jnych numerów. Przygotowali rza, który tchnął w nią życi pisa tę rozmowę w którymś z kole ści rczo twó się y iśm serii i przyjrzel awialiśmy z Mor tem Castle, rozm ośmiu filmów z tej słynnej w: iadó wyw erze num też w nowym nickiem oraz - Clive’a Barkera. Nie brak , reżyserem Michaelem Win KokarJarosławem Urbaniukiem i 2 opowiadania: „Czarna Łukaszem Orbitowskim i nzji rece enie zęsi zatr y na adto mam oszonego i rozstrzygniętego (ogł twórcą gry Dead Island. Pon go ckie litera u kurs na naszego kon rstwa Mor ta Castle. Miejsce da” Elizy Berło - zwycięzca auto ie” cieb do onię m) oraz „Dzw www.czachopismo.pl/foru . ać.. szcz czas się stre wstępniak się kończy, wiec Zapraszam do lektury!

...i pamiętajcie: „Co złego to

Wydawca: PressKontakt Sp. z o.o. 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25

Redakcja: Redaktor Naczelny: Wojciech Jan Pawlik wojtek@czachopismo.pl

Adres redakcji: 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25 tel/fax: (012) 633-99-01

Zastępca redaktora naczelnego: Bartłomiej Paszylk bartek@czachopismo.pl

www.czachopismo.pl www.czachopismo.pl/forum www.myspace.com/czachopismo

Reklama: Krzysztof Śmiałek tel.: 604-160-300 reklama@presskontakt.pl

my!”

Współpracownicy: Krzysztof Gonerski, Paweł Deptuch, Barbara Loranc, Sebastian Drabik, Łukasz Radecki, Robert Cichowlas, Bartłomiej Krawczyk, Kazimierz Kyrcz, Daga Polakowska, Rafał Chojnacki, Piotr Pocztarek, Adrian Miśtak, Maciej Muszalski, Edyta Gruszecka, Mateusz R. Orzech, Grzegorz Fortuna, Kamil Skolimowski, Michał Sapka, Krzysztof Gonerski, Łukasz Jaszak, Krzysztof Żmuda,Łukasz Skura, Łukasz Mielniczuk, Filip Kucharzewski, Arkadiusz Grzegorzak, Tomasz Surowiecki, Dorota Mańkowska

Korekta: Wojciech Lulek Patronaty / Współpraca: Wojciech Jan Pawlik tel.: 605-145-798 w.pawlik@czachopismo.pl Skład, łamanie, grafika: Tizzastre Bizzalini grafika@dirty-hustlaz.com Grafika: Bartłomiej Kurzok Ryszard Jachimczak

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo skracania i redagowania nadesłanych tekstów. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Publikacja i rozpowszechnianie materiałów zamieszczonych w Magazynie „Czachopismo” w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie i nośniku bez wyraźnej, pisemnej zgody wydawcy zabronione.


Numer: 1/2008

Teraz Polska! „Pora Mroku” Już za niecały miesiąc w kinach pojawi się pierwszy od wielu lat polski film, który - mamy nadzieję - nie tylko wg twórców będzie horrorem. Wg oficjalnego pressbooku całość zapowiada się tak: Czwórka przyjaciół, dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, wyrusza do opuszczonej fabryki na Dolnym Śląsku, gdzie rok wcześniej zaginął Adam, brat jednej z uczestniczek wyprawy - Joanny. Jednocześnie, do pobliskiego szpitala psychiatrycznego w charakterze asystentów trafia „trudna młodzież” z poprawczaka. Wśród skierowanych znajduje się Karolina. Dziewczyna dość szybko zaprzyjaźnia się z Zolo, młodym hakerem i jednym z pacjentów zakładu. Wkrótce wszyscy oni staną się świadkami (a może nawet więcej) przerażających eksperymentów przeprowadzanych na terenie fabryki…. Film został nakręcony pod koniec 2007 roku w Kotlinie Kłodzkiej oraz w Warszawie, Modlinie, a także w stolicy Argentyny Buenos Aires. Jaki będzie efekt? Przekonamy się już 18 kwietnia. Film na ekrany kin wprowadzi Vision. --------------------------

Wielkimi krokami nadchodzi remake „Piranha” Remake filmu „Piranha”, którym zajmuje się Alexandre Aja („Haute Tension”, „The Hills Have Eyes”), powstanie w wersji 3D. Dimension Films zaprezentuje swoje dzieło w amerykańskich kinach 24 lipca 2009 roku. Każdego roku populacja małego, sennego miasteczka Lake Havasu zwiększa się gwałtownie z 5000 do 50 000 na jeden szalony weekend 4 lipca. Ale tym razem kłopoty z kacem czy narzekania starych mieszkańców okażą się niczym w porównaniu z nadchodzącym niebezpieczeństwem. Miasteczko powstało na starym kraterze, a wstrząsy, które otworzą szczelinę w dnie jeziora, spowodują, że cała okolica zmieni się w prawdziwe piekło. Uwolnione zostaną bowiem piranie - miliony krwiożerczych bestii pamiętających jeszcze początki Ziemi. --------------------------

Kompletna obsada „Underworld 3” Patricka Tatopoulosa Steven MacKintosh („Underworld: Evolution”) i Kevin Grievoux („Underworld”) powrócą w 3 części opowie-

4

ści o wampirach i wilkołakach „Underworld 3: The Rise of the Lycans”. Oprócz aktorów wymienionych wyżej zagrają jeszcze: Michael Sheen, Rhona Mitra, Bill Nighy oraz Shane Brolly. Będzie to prequel przenoszący widza w zamierzchłe czasy, gdzie śledzić będziemy początki krwawej wojny między arystokratycznymi wampirami i ich niewolnikami - wilkołakami. Film powstaje w Auckland w Nowej Zelandii. --------------------------

Powrót Sama Raimi do horroru Nominowana do Oskara Ellen Page zagra w kolejnym filmie Sama Raimi „Drag Me to Hell”, którego produkcja rozpocznie się 17 marca tego roku. Film będzie opowieścią moralizującą o człowieku obłożonym nadnaturalną klątwą. Będzie to powrót reżysera do horroru po nakręceniu 3 filmów z serii „Spiderman”. „Powrót Sama Raimi do horroru to dobry powód do świętowania” - powiedzieli Shmuger i Linde „A Ellen Page w obsadzie jest prawdziwym bogactwem”. Scenariusz napisali Sam i Ivan Raimi. --------------------------

„Book of Blood” Barkera wreszcie doczeka się ekranizacji Matador Pictures wypuścił niedawno dwa niesamowite fotosy i wczesny teaser filmu Johna Harrisona „Book of Blood”. Oparty na bestsellerze Clive’a Barkera film opowiada o naukowiec Mary Florescu, która zatrudnia medium Simona McNeala do zbadania nawiedzonego domu. Na początku McNeal udaje swoje wizje, ale sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy pojawia się przed nimi prawdziwy duch. Bohaterowie atakują zjawę i na jej odczytują słowa, które według narratora formują pozostałe historie w „Księdze Krwi”. --------------------------

Salma Hayek w „Cirque du Freak” Salma Hayek wystąpi obok Johna C. Reilly’ego w filmie “Cirque du Freak”, który ma być dramatem z domieszką horroru. Będzie to jej pierwszy występ po dłuższej przerwie spowodowanej ciążą. Prace nad filmem rozpoczną się w przyszłym miesiącu. Obraz, reżyserowany przez Paula Weitza, powstaje na podstawie bestsellerowej serii ksią-

żek dla dzieci autorstwa Darren Shan. Reilly zagra rolę wampira, który wybiera pewnego czternastolatka na swojego pomocnika. Chłopiec zostaje zmieniony w półwampira i staje się katalizatorem w wojnie między wampirami i ich odwiecznym wrogiem. Hayek wcieli się w rolę Madame Truska, kobiety z brodą. --------------------------

Castle Party 2008 Organizatorzy festiwalu Castle Party ogłosili skład XV edycji tej kultowej wakacyjnej imprezy. W dniach 25-27 lipca w dolnośląskim Bolkowie zaprezentują się czołowe gwiazdy sceny dark independent m.in.: Deine Lakaien (Niemcy), Die Krupps (Niemcy), Anne Clark (Wielka Brytania), Jean-Luc De Meyer - wokalista legendarnego Front 242 ze swoim nowym projektem 32crash (Belgia), The Crüxshadows (USA), Garden of Delight (Niemcy). Nie zabraknie również rodzimych wykonawców m.in. nowego zespołu Pati Yang - FlyKKiller (złożony z brytyjskich muzyków), weteranów polskiej sceny gotyckiej grupy Closterkeller, czy też debiutującego na festiwalu Red Emprez. Ciekawie zapowiada się występ w kościele św. Jadwigi formacji Persephone (Austria), za którą stoi Sonja Kraushofer z grupy L’Âme Immortelle wraz z zaprzyjaźnionymi muzykami klasycznymi. W ramach piątkowego OFF Night miłośnicy dark folkowych dźwięków będą mogli podziwiać na zamku grupy Sieben (Wielka Brytania) i The Moon & the Nightspirit (Węgry). Jak zwykle nie zabraknie całonocnych imprez tanecznych z DJ-ami ze Wschodu i Zachodu. --------------------------

Nadchodzi prequel „The Host” W Japonii ukazały się informacje prasowe dotyczące mocno wyczekiwanej kontynuacji filmu „The Host” („The Host: Potwór”) zdradzające, że tym razem będziemy mieć do czynienia z więcej niż jednym potworem. Historia ma mieć miejsce w 2003 roku, kiedy to dopiero rozpoczyna się odbudowa mostu. W jej trakcie projektanci, robotnicy i policjanci biorą udział w konfliktach i dziwnych sytuacjach wywołanych rzecz jasna przez potwory. Scenariusz został napisany w ciągu sześciu miesięcy przez znanego komika Kanga Fulla. Prasowe informacje potwierdzają, że film będzie prequelem, który rozjaśni pewne wydarzenia z prologu filmu “The Host”. W polskich kinach „The Host:


Luty 2008 Zapowiedzi przygotowali: Sebastian Drabik, Paweł Deptuch, Wojciech Pawlik Potwór” można było oglądać dzięki Blinkowi, a obecnie można nabyć świetnie wydany film na nośniku DVD. --------------------------

Kapitalny rok dla fanów Barkera

osiągnąć cel obydwoje muszą zabić króla wampirów. Akcja ma miejsce w małym amerykańskim miasteczku zaraz po wojnie secesyjnej. Jednym z głównych bohaterów będzie szeryf, który stracił nadzieję na poprawę swojej sytuacji, a jego życie potoczyło się zupełnie inaczej, niż planował.

Ten rok zapowiada się bardzo ciekawie dla fanów Clive’a Barkera. Już całkiem niedługo można będzie zobaczyć „Midnight Meat Train”, a sam pisarz prawdopodobnie wyda nową powieść “The Scarlet Gospels”. Ale na tym nie koniec, bo jest jeszcze film “Book of Blood”, w którym gra nie kto inny jak sam Pinhead (Doug Bradley). Nad powstającym filmem, bazującym na książkach „Book of Blood” i „On Jerusalem Street”, kieruje John Harrison, znany ze swej współpracy z George’em Romero przy projekcie “Tales from the Darkside”. Harrison twierdzi, że kręcenie idzie bardzo dobrze i że cała obsada to Brytyjczycy, chociaż Sophie Ward gra Amerykankę. Jonas Armstrong - wschodząca gwiazda w Wielkiej Brytanii znana głównie z serialu „Robin Hood” - otrzymał w tym filmie główną rolę męską.

--------------------------

--------------------------

Nadchodzi „Hybrid”

Ti West i jego nowy film „House of the Devil”

Pierwszym projektem Myriad Pictures po zawarciu umowy z wydawcą komiksów Studio 407 będzie horror „Hybrid”. Peter Kwong przygotuje scenariusz do filmu, bazując na swoim komiksie. Głównym wątkiem fabuły będą wakacje studentów prześladowanych przez zmutowane potwory z głębin. Mutanty żyjące w zanieczyszczonych wodach będą chciały zemścić się za urządzane na nich „połowy”. Początek zdjęć planowany jest na wybrzeżach Tajlandii w połowie 2008 roku.

Reżyser i scenarzysta Ti West zaczął właśnie kompletowanie obsady do swego najnowszego filmu „House of the Devil”, którego produkcja rozpocznie się w marcu w Connecticut. Dostępne są też - na razie nieoficjalne - wiadomości na temat fabuły. Mianowicie w późnych latach 80. studentka college’u Samantha zatrudnia się jako opiekunka do dzieci - w dziwnych okolicznościach, bowiem podczas pełni. Odkrywa, że jej pracodawcy chcą ją wykorzystać w satanistycznych rytuałach. --------------------------

Mary Lambert zdradza fabułę „High Midnight” Reżyserka Mary Lambert udostępniła kilka informacji na temat swojego ostatniego filmu „High Midnight”, w którym zagrają Ted Raimi oraz William Baldwin. Będzie bazował na powieści “Dracula” Brama Strokera. Ma to być horror z domieszką westernu opowiadający o mężczyźnie starającym się ochronić swoją żonę przed Draculą, który ją ugryzł, oraz o próbie powstrzymania jej przemiany w wampira. Aby

Kilka wiadomości o „The Road” Cormaca McCarthy’ego Charlize Theron dołączyła do Viggo Mortensena w adaptacji bestsellerowej powieści Cormaca McCarthy’ego „The Road” kręconej dla 2929 Entertainment. Historia koncentruje się na człowieku, który po katastrofie nuklearnej stara się przewieźć syna w bezpieczne miejsce, walcząc przy tym z atakującymi ich kanibalami. Film reżyseruje John Hillcoat na podstawie scenariusza napisanego przez Joe Penhalla. Theron będzie grała żonę Mortensena, a większość scen z jej udziałem ma stanowić wspomnienia głównego bohatera. Początek zdjęć planowany jest na przyszły miesiąc. --------------------------

--------------------------

Rusza oficjalna strona „Doomsday” Marshalla Pod adresem www.doomsdayiscoming.com znajdziecie nowopowstałą stronę o najnowszym filmie twórcy takich filmów jak „Dog Soldiers” i „Zejście”, czyli Neila Marshalla. Znajduje się na niej trailer, zdjęcia oraz opis „Doomsday”, który na ekrany amerykańskich kin trafi już 14 marca. Zawita również do polskich kin dzięki Best Film, jednak data dokładnego wprowadzenia na duże ekrany jeszcze nie jest nam znana. Akcja „Doomsday” toczy się w 2033 roku w Szkocji, która podlega kwarantannie ze względu na

panującego tam wirusa zwanego “Reaper”. Kiedy plaga rozprzestrzenia się na całą Anglię i dosięga Londynu, zostaje wysłana specjalna grupa naukowców i żołnierzy, aby znaleźli lek. --------------------------

Obrazy Grozy atakują Wydawnictwo Egmont na ten rok przygotowało istną ucztę dla miłośników komiksowego horroru (i nie tylko). Już w marcu pojawi się antologia „Dni pośród Nocy” Neila Gaimana z rysunkami min. Dave’a McKeana, Mike’a Mignoli i Stephena Bissette’a. W jej skład wejdzie pięć opowieści z Johnem Constantinem, Swamp Thingiem i Sandmanem w rolach głównych. W maju pojawi się drugi zbiór historii z uniwersum „Hellraisera” stworzony min. przez Clive’a Barkera, Alexa Rossa i Johna Boltona. Na lipiec przygotowywane jest bogato zilustrowane opowiadanie Neila Gaimana „Sandman. Senni Łowcy”, do którego grafikę stworzył Yoshitaka Amano. We wrześniu pojawi się antologia „Baśnie z 1001 nocy Królewny Śnieżki” Billa Willinghama, a w listopadzie surrealistyczna opowieść Mike’a Careya i Johna Boltona pt. „Boże, błogosław królową”. Wszystkie albumy z serii „Obrazy Grozy” wydane na papierze kredowym i w twardej oprawie to prawdziwa gratka dla miłośników grozy! --------------------------

Hellblazer w końcu w Polsce! Jeszcze w tym roku wydawnictwo Egmont planuje rozpocząć wydawanie kultowej serii jaką jest „John Constantine Hellblazer”. Plan jest taki aby rocznie publikować trzy albumy zbiorcze serii, a jeśli zainteresowanie będzie większe – częstotliwość również będzie większa. Constantine, posiadający ogromną wiedzę mistyczną, toczy ciągłą walkę z piekłem i jego sługami, chcąc w ten sposób uzyskać odkupienie. Postać zgorzkniałego angielskiego okultysty zadebiutowała na łamach „Swamp Thing”, a pierwszy zeszyt pełnometrażowej serii (która wydawana jest do dziś) ukazał się w 1987 roku. Opowieści o Hellblazerze współtworzyli min. Garth Ennis i Steve Dillon, Warren Ellis i Richard Corben, Neil Gaiman, Grant Morrison, Brian Azzarello, Mike Carey i inni. W 2005 seria została sfilmowana, a w postać Johna Constantine’a wcielił się Keanu Reeves.

5


Clive Barker urodził się 5 października 1952 roku w Liverpoolu. Na tamtejszym uniwersytecie podjął studia, które przerwał w wieku dwudziestu jeden lat, po czym przeprowadził się do Londynu, gdzie założył grupę teatralną. Wystawiała ona sztuki ocierające się o groteskę, horror i erotykę. Po latach utwory te zostały zebrane i wydane w zbiorach „Incarnations” (1995) i „Forms of Heaven” (1996). W międzyczasie autor dla własnej przyjemności, bez żadnych większych aspiracji, tworzył opowiadania, które skrzętnie chował do szuflady. Z czasem uzbierał ich tyle, że postanowił spróbować szczęścia u wydawców. Trzy tomy „Ksiąg krwi” („Books of Blood”) ukazały się w 1984 roku i... nic szczególnego się nie wydarzyło. Utwory nie wzbudziły większego zainteresowania, lecz gdy trafiły do Stanów Zjednoczonych, sytuacja zmieniła się diametralnie. Niezwykłe pomysły, brutalność, fabuła często ocierająca się o pornografię i niespotykana dotąd szczegółowość w drastycznych opisach zwróciły uwagę na pisarza, który potrafił nadać nowe znaczenie słowom horror i koszmar. Barkerowi nie pozostało nic innego jak kontynuować cykl i ugruntować swoją pozycję pierwszą powieścią.

nia, że nie zamierza ograniczać się do jednego gatunku i wykroczył daleko poza ramy horroru. I jeśli nie liczyć niewielkiej powieści „Cabal - Nocne Plemię” („Cabal”, 1987) -również bardziej znanej dzięki adaptacji filmowej pt. „Stowarzyszenie umarłych dusz” („Nightbreed”, 1990) - konsekwentnie oddalał się od typowego horroru, jednocześnie podkreślając swoje korzenie gatunkowe. Tak było w przypadku „Wielkiego Sekretnego Widowiska” („The Great and Secret Show”, 1989), pierwszej części „Trylogii Sztuki” (drugi tom to „Everville”, 1994; trzeci nie został jeszcze napisany). Tak było też w przypadku największego jak dotąd eksperymentu pisarza - kolosalnej powieści „Imajica” (1991). Ta niezwykła opowieść nie uznawała żadnych ram gatunkowych, prezentując Barkera jako pisarza bardzo utalentowanego i jakby świadomie ograniczającego swoją wyobraźnię i umiejętności. Paradoksalnie „Imajica” jest niewątpliwie najwybitniejszym dokonaniem Barkera, jednocześnie pozostając utworem najtrudniejszym i najbardziej niezrozumiałym.

Rok później Clive wydał swoją pierwszą powieść młodzieżową „The Thief of Always” (w Polsce wydano jedynie komiksową adaptację w 2006 roku w serii „ObraI tak w 1985 roku zaprosił czytelników do udziału w „Pozy Grozy”), która nawiązywała do bajek i legend, jakie tępieńczej Grze” („The Damnation Game”). Neil Gaiman wpłynęły na rozwój jego nietuzinkowej wyobraźni, gdy do dziś uważa, że od daty wydania tego utworu przez sam był dzieckiem. Rok 1996 przyniósł premierę poponad dwadzieścia lat nie było w historii literatury równie wieści „Sakrament” („Sacrament”), której bohater Will spektakularnego debiutu na Raabjohns, fotograf-gej, bęClive Barker został kiedyś nazwany poletku horroru. Przerażająca dąc w śpiączce po traumaopowieść o dwóch hazardzi- przez Stephena Kinga nadzieją i przy- tycznym spotkaniu z niedźstach, którzy rozpoczynają szłością horroru. Wczesne utwory i nie- wiedziem polarnym, przeżywa partię gry w zniszczonej popowtórnie swoją młodość wstaniem Warszawie, by za- zwykłość dokonań pozwalała sądzić, oraz przyjaźń z tajemniże rzeczywiście mamy do czynienia kończyć ją po kilkudziesięciu czą parą - Rose i Jakubem. latach, a której stawką jest Pomimo ciekawego początku z narodzinami nowego króla grozy. coś więcej niż życie, potra- Czas jednak zweryfikował ten pogląd. i końcówki, książka ta jest fi wstrząsnąć czytelnikiem. uważana za dość nudną i nieBarker bowiem zaczyna horror w tym miejscu, gdzie inni ciekawą. W 1998 roku ujrzała światło dzienne „Galilee”, się zatrzymują, bojąc się przekroczyć granice dobrego będąca czymś na kształt mrocznej epopei, z elementami smaku. Najistotniejsze jednak, że choć opinie podzieliły dekadenckiego romansu i erotyki. Po raz kolejny autor czytelników, nikt nie mógł przejść obok lektury obojętnie. udowodnił swoją nietuzinkowość i otwartość na inne Gdy jeszcze Stephen King wystawił autorowi laurkę, stało gatunki literackie. Mimo rozmachu powieść ta jednak się jasne, że oto narodził się nowy mistrz grozy. zawodzi, gdyż paradoksalnie „za mało tu Barkera w Barkerze”. Starzy oddani fani Pinheada nie odnajdą tu zbyt Barker jest człowiekiem, który nie lubi bezczynności. wiele szalonych i makabrycznych wizji piekła. Jedynie ci, Korzystając z fali popularności, wydał w 1986 roku drugą którzy szukają w powieściach liverpoolczyka seksualnej serię „Ksiąg Krwi” (zdecydowanie słabszą od poprzed- adrenaliny, będą zadowoleni. Widać, liczne krytyczne reniej) i krótką powieść „Powrót z Piekła” („The Hellbound cenzje wpłynęły na pisarza do tego stopnia, iż w 2001 Heart”). Powieść, choć literacko niezbyt wyszukana, roku wydał dzieło w dużym stopniu kontynuujące wątki ukazała po raz kolejny niezwykłą wyobraźnię autora. Opi- i stylistykę z wczesnych lat twórczości, mianowicie „Wąsana w niej historia mężczyzny próbującego wydostać wóz kamiennego serca” („Coldheart Canyon”). Historia się z piekła, gdzie trafił za pomocą demonicznej układan- przeklętej gwiazdy filmowej Katyi Lupi na pewno przyki, ściganego przez straszliwe istoty zwane Cenobitami, padnie do gustu wszystkim szukającym w horrorach jest już dziś klasyką... kinematografii. Wszystko to za makabry, groteski, a także nieskrępowanej erotyki. Clive sprawą zrealizowanego w 1987 roku przez samego Bar- Barker lubi najwidoczniej zaskakiwać, gdyż w najmniej kera horroru „Hellraiser”, gdzie za scenariusz posłużyła oczekiwanym momencie swej kariery po raz kolejny wspomniana właśnie powieść. Autor wolał samemu do- spróbował swoich sił jako pisarz dla młodzieży, wydając pilnować produkcji, nie będąc zadowolonym z ekranizacji w 2002 roku „Abarat”, a dwa lata później część drugą swoich opowiadań („Underwold” i „Rawhead Rex”). Fa- pt.”Abarat: Dni magii, noce wojny” („Abarat: Days of buła (nieco zmieniona i ugrzeczniona na potrzeby filmu) Magic, Nights of War”). Cykl ten, choć skierowany do okazała się lepiej odnajdywać na celuloidowej taśmie, młodszego czytelnika, też cechuje specyficzna dla niestając się klasyką horroru. Duża w tym zasługa niesa- go drastyczność i brutalność, podkreślona dodatkowo mowitej charakteryzacji (opartej na projektach Barkera), dziesiątkami ilustracji, będącymi reprodukcjami obrazów niezapomnianej kreacji Douga Bradleya jako Pinheada Barkera. Najnowsza jego powieść „Mister B. Gone”, i ciężkiego klimatu, jaki cechuje pisarstwo autora. Jesz- którą wydano jesienią ubiegłego roku, opowiada historię cze w tym samym roku została wydana powieść „Kobie- życia demona Jakaboka Botscha. Jest to pokręcona wizja rzec” („Weaveworld”), w której autor dał do zrozumie- odwiecznej wojny dobra ze złem. I pomimo piekielnych

6


Liverpoolczyk nie ograniczał się nigdy do jednej dziedziny sztuki. W latach dziewięćdziesiątych założył wytwórnię Seraphim Films, w której wyprodukował filmy „Candyman” (1992), wspomniane już „Stowarzyszenie umarłych dusz” i „Mistrz Magii” („Lord of Illusion”, 1995). Stale maluje, rzeźbi i projektuje. Na początku 2001 roku wkroczył do świata gier komputerowych dzięki udanej grze „Undying”. Fabuła – którą skonstruował wyjątkowo dla rozgrywki autor - osadzona w latach dwudziestych ubiegłego wieku, opowiada o poszukiwaczu zdarzeń paranormalnych Patricku Gallowayu, który wezwany przez przyjaciela Jeremiaha do ogromnej rezydencji rodziny Covenantów, znajdującej się w wybitnie odludnej części Irlandii, próbuje rozwikłać zagadkę potężnej klątwy. Mamy szansę podczas rozgrywki staczać boje z różnej maści przeciwnikami za pomocą broni konwencjonalnej, ale również z użyciem magii (można też łączyć oba style walki jednocześnie). Jest też możliwość walki w innych wymiarach. Gra stała się dość dużym sukcesem, podkreślano przede wszystkim klimat osaczenia, dynamikę rozgrywki, ciekawą wciągającą fabułę, oraz rozwiązania techniczne umożliwiające jednoczesne prowadzenie walki za pomocą kul i zaklęć (na tamte czasy była to ciekawa innowacja gier FPP). W roku 2007 Barker znów spróbował swoich sił w przemyśle gier komputerowych, tym razem tytułem „Jericho”, który niestety nie powtórzył sukcesu poprzednika. Fabuła jest poniekąd rozwinięciem idei z „Undying”. Kierujemy nie jednym bohaterem, a całym oddziałem specjalnie wyszkolonych wojowników, wchodzących w skład Jericho Team – grupy zmagającej się z siłami zła i paranormalnymi zagrożeniami. Miejscem akcji jest zaklęte miasto na Bliskim Wschodzie, na wpół realistyczna twierdza, egzystująca jednocześnie w kilku miejscach w czasie. Władze w tej bluźnierczej strukturze sprawuje Pierworodny, będący pierwszym tworem Boga. Wszechmogący jednak wyklął swoje dziecko, gdyż ofiarował mu zbyt wielką moc, która mogła być wykorzystana przeciw Stwórcy. W historii świata sześć razy Pierworodny był bliski spełnienia pragnienia zemsty, zarażając ludzi złem i napuszczając przeciw sobie. Za każdym razem jednak grupa śmiałków niweczyła

zbrodnicze plany potężnej istoty. W czasach teraźniejszych szaleniec Arnold Leach prowadzi wykopaliska w Al-Khali, próbując zgłębić tajemnicę Pierworodnego. Gdy otwiera bramę między światami, następuje kolejny czas próby dla ludzkości. Jericho Team zostaje wysłane na miejsce zdarzenia, by jak najszybciej uporać się z zagrożeniem. Początkowo sterujemy dowódcą grupy, jednak po kilkunastu minutach rozgrywki jesteśmy świadkami jego śmierci, przy czym może on obecnie w postaci duszy „nawiedzać” ciała poszczególnych członków grupy uderzeniowej. Jak łatwo się domyślić, każdy z nich posiada różne umiejętności bojowe i parapsychiczne, tak więc by sprawnie uporać się z zagadkami logicznymi i bez szwanku pokonać hordy maszkar napotykane w pradawnym mieście, gracz będzie musiał dość często zmieniać postaci, którymi steruje. „Jericho” zaliczane do strzelanek typu „next-gen” początkowo olśniewa mroczną i piękną grafiką. Stwory i bossowie również przedstawiają sobą typowe Barkerowskie wyobrażenia (przypominają nieco postacie z „Hellraisera” czy „Nightbreed”). Mimo wszystko jednak ani możliwość kierowania kilkoma postaciami, ani fabuła, ani grafika nie zacierają szybko pojawiającego się uczucia znużenia. Spowodowane jest to słabą konstrukcją poziomów, gdzie króluje monotonia, a także małym urozmaiceniem rozgrywki. Po raz kolejny pojawiły się ostre głosy krytyki sugerujące „wypalenie” Barkera. Obecnie mieszka w Los Angeles wraz ze swym życiowym partnerem, fotografem Davidem Armstrongiem i jego córką z poprzedniego związku. Barker nigdy nie ukrywał orientacji seksualnej, zresztą dość często przemycał wątki homoseksualne do swoich opowiadań czy powieści. Sam mówi o sobie w ten sposób: „Definiuję siebie jako geja, który miał związki z kobietami. Bardziej z politycznych niż jakichkolwiek innych względów mówię, że jestem pisarzem-homoseksualistą. I cieszę się z tego, że jestem tak postrzegany. Jestem dumny z tego, że jestem tak postrzegany.” Pomimo plotek o załamaniu kariery Clive Barker na nieokreśloną bliżej przyszłość planuje m.in. wydanie zbioru opowiadań (m.in. z tekstem, w którym występuje znany fanom „Ksiąg krwi” Harry D’Amour), ostatnią część „Trylogii Sztuki” - oraz kilka projektów filmowych, w tym wielce oczekiwaną adaptację opowiadania „Midnight Meat Train”, w którym poznajemy historię psychopaty szukającego ofiar w nocnym pociągu metra. Dodatkowo zamieszana jest w to wszystko pradawna rasa kanibali ukrywająca się w podziemiach miast. Na rok 2009 zapowiadany jest natomiast remake „Hellraisera”. Pozostaje tylko czekać z niecierpliwością i liczyć, że kryzys autora jest stanem przejściowym.

Łukasz Radecki i Tomasz Surowiecki

wizji, demonów i - wydawałoby się - pokrewnych Barkerowi klimatów, książka zbiera dość chłodne recenzje. Paradoksalnie zarzuca się jej właśnie zbytnie uproszczenie, brak opisów, makabrycznych scen czy erotyki – elementów odróżniających tego autora od rzesz innych twórców grozy i mrocznej fantastyki. Jest to w założeniu kolejna powieść przeznaczona raczej dla muszego czytelnika, co nie przekonuje stałych obserwatorów kariery pisarza, którzy od połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku rozpowiadają coraz głośniej o kryzysie twórczym i „wypaleniu” Barkera.


Clive Barker należy obecnie do grona najwybitniejszych i najbardziej wpływowych twórców grozy. Choć blask tej gwiazdy zdaje się przygasać, wpływ Brytyjczyka na współczesny horror jest bezapelacyjny.

Księgi Krwi (Books of Blood) 1984-1986 Zbiór kontrowersyjnych i brutalnych opowiadań grozy ocierających się o gore i pornografię, wydany w sześciu osobnych tomach. Multum pomysłów i historii, które opowiada autor, trudno wyróżnić, szczególnie, że większość trzyma co najmniej bardzo dobry poziom. Warto wspomnieć choćby o opowiadaniach „Nocny Pociąg z Mięsem”, „Blues Świńskiej Krwi”, „Seks, Śmierć i Światło Gwiazd” czy „Lęk”. W każdym z nich Barker przedstawia inną, oryginalną wizję horroru. Wizytówka autora i obowiązkowa pozycja dla każdego sympatyka literackiej grozy.

Potępieńcza Gra (The Damnation Game) 1985 Marty Strauss zostaje zwolniony z więzienia. Zatrudnia się jako ochroniarz u bogatego przemysłowca. Nie wie jednak, w jak wielkim niebezpieczeństwie znajduje się jego pracodawca i że zagrożenie, któremu przyjdzie mu stawić czoła, pochodzi z innych czasów i rzeczywistości. Joseph Withead przed laty w zbombardowanej Warszawie zasiadł do gry z tajemniczym Maumoulianem, a stawką było coś więcej niż życie. Barker tutaj dopiero rozwija swoje skrzydła, ale już pierwsza jego powieść odznacza się specyficznym stylem dogłębnego opisu makabry i nieszablonową wyobraźnią.

Powrót z Piekła (Hellbound Heart) 1986 Krótka nowelka przez wielu uważana za jedno z najciekawszych osiągnięć pisarza - tak naprawdę miałka i kiepsko napisana. Uwagę jednak przykuwa niezwykła fabuła opisująca losy więźnia piekła, wydostającego się z pułapki i ściganego przez tajemnicze istoty Cenobitów. Kluczem do zagadki jest dziwna układanka – kostka LeMarchanda, która wpada w ręce Kirsty, przyjaciółki rodziny zamieszkującej dom ofiary. Wartka akcja i wyraziste postacie powinny zadowolić czytelników. Lepiej sprawdza się jednak ekranizacja nowelki – „Hellraiser”.

Cabal: Noce Plemię (Cabal) 1987 Aaraon Boone jest pacjentem doktora Deckera, który wmawia mu popełnienie własnych zbrodni. W trakcie nagonki policyjnej Boone trafia do Midian, tajemniczego miasta nieumarłych, dziwnych istot i wyrzutków. Ścigany znajduje tam azyl, lecz obława nie ustępuje. Dochodzi do starcia. Jest to kolejna krótka powieść autora, który jakby przymierzał się do dalszych utworów. Znów wartka akcja, szablonowe (choć oryginalne) postaci, prosty język. Opowiedziana historia ma jednak w sobie niezwykłą magię, która przyprawiła utworowi miano kultowego. Całkiem słusznie.


Kobierzec (Weaveworld) 1987 Niezwykle mroczna baśń opisująca losy dwójki przypadkowych znajomych, Calhouna Mooneya i Suzanny Parish, którzy wchodzą w posiadanie tytułowego kobierca, będącego w rzeczywistości Fugą, krainą baśni i legend zepchniętych w zapomnienie i zaklętych w splotach dywanu. Nie brak jednak istot skłonnych zapanować nad krainą marzeń. Barker po raz pierwszy jawnie oddala się od horroru, jednocześnie zgłębiając każdą z postaci i przemycając wiele ważnych prawd pod płaszczem krwawej walki o tolerancję. Świetnie napisana, kipiąca nieograniczoną wyobraźnią i rozbudowaną fabułą powieść. Kolejna pozycja obowiązkowa.

Wielkie Sekretne Widowisko (The Great and

Secret Show) 1989

Pracownik biura rzeczy znalezionych Randolph Jaffe natrafia na ślad Szkoły strzegącej magicznej krainy Quiddity. Przy pomocy naukowca Richarda Weasleya Fletchera opracowuje substancję pozwalającą dostać się do Krainy Snów. Obaj zyskują dzięki temu niemal boską moc, jednak dochodzi do konfliktu, który kończy się w małym miasteczku w USA. Tu jednak pojawiają się kolejni przeciwnicy, a życie mieszkańców zmienia się w sen, z którego już bardzo blisko do koszmaru. Barker w życiowej formie. Choć więcej tu fantasy niż horroru, książka poraża niesamowitymi opisami, krwawymi i obrzydliwymi scenami oraz sugestywnymi postaciami.

Imajica (Imajica) 1991 Bez wątpienia najwybitniejsze i najbardziej niezrozumiałe dzieło pisarza, o fabule tak zawiłej, że wprost trudnej do opisania. Wystarczy powiedzieć, że Imajica to ogromna kraina składająca się z pięciu Dominiów, z których ostatnim jest Ziemia. Dość powiedzieć, że książką zachwycił się nawet Jacek Dukaj. Oznacza to również, że nie wprawiony czytelnik nie powinien zaczynać od niej przygody z Barkerem. Może zniechęci go te ponad 1000 stron?

Everville (Everville) 1994 Kontynuacja „Wielkiego Sekretnego Widowiska” nieustępująca mu rozmachem i pomysłowością, a jednak sprawiająca wrażenie nieco płytszej i mniej przemyślanej.

Wąwóz Kamiennego Serca (Coldheart Canyon) 2001 W tej powieści Barker próbuje powrócić do dawnego stylu pisania, gdzie horror ma równe prawa co fantasy. Autor rozlicza się tu gorzko z Hollywoodem, opisując zarówno mechanizmy nim kierujące, jak i płytkość tych działań. „Faust” w skali makro. Oczywiście znacznie krwawszy i brutalniejszy.

Nietypowa dla autora powieść, bo skierowana do młodszego czytelnika. Nijaka i całkowicie przeciętna dziewczyna Candy Quackenbush z mieściny Kurczakowo trafia przypadkowo do tytułowej krainy. Okazuje się, że ona sama nie jest taka nijaka, a świat baśni wcale nie taki przyjazny... Interesująca historia, po raz kolejny udowadniająca nieograniczoną wyobraźnię autora. W 2004 ukazał się drugi tom – „Abarat: Dni Magii, Noce Wojny”.

Łukasz Radecki

Abarat (Abarat) 2002


Wszystko zaczęło się od minipowieści „Hellbound Heart” („Powrót z Piekła”) napisanej w 1986 roku. Sto pięćdziesiąt stron średniego jakościowo tekstu, opublikowanego w antologii „Night Vision 3” zawierało ogromny potencjał fabularny, który Barker postanowił przekuć na scenariusz, gdy otrzymał propozycję zrealizowania pełnometrażowego filmu. Oto narodził się „Hellraiser”. Niewielki stosunkowo budżet (milion dolarów) wymusił na twórcy pewne ograniczenia, które jednak tylko wyszły dziełu na dobre - któż bowiem jest w stanie wyobrazić sobie Pinheada z inną twarzą i GŁOSEM niż należącymi do Douga Bradleya, dobrego przyjaciela reżysera i pisarza? Tak oto na ekrany kin w 1987 roku wkroczył „Hellraiser”. Barker do końca nie mógł się zdecydować na tytuł, wśród wariantów były nawet takie kurioza jak „Sadomasochiści z Grobu”. Na szczęście do tego nie doszło. Można tylko żałować, że producenci nie wyrazili zgody, by ścieżką dźwiękową zajęła się legenda muzyki industrialnej - Coil (Barker zaprosił ich do współpracy), bo choć ta stworzo-

na przez Christophera Younga doskonale komponuje się z całością, to jednak bezduszny soundtrack, nad którym pracował brytyjski duet, mógłby pogłębić doznania podczas seansu. Jednak nawet bez tego widz dostał wstrząsające widowisko. Film otwiera scena, w której nagi mężczyzna układa dziwną kostkę. Skupienie, z jakim wykonuje tę czynność, pozwala sądzić, że nie chodzi o zwykłą rozrywkę. I rzeczywiście, sukces rozwiązania łamigłówki jest spektakularny. Znikąd wyskakują łańcuchy zakończone hakami i rozrywają nieszczęśnika na kawałki. Akcja przenosi się jakiś czas do przodu. Do domu, w którym doszło do

tragedii z prologu, wprowadza się trzyosobowa rodzina. Dowiadujemy się, że mieszkał tu Frank Cotton (Shean Chapman), brat ojca rodziny i czarna owca stada. Okazuje się także, że macocha Julia (Clare Higgins) miała romans z poprzednim właścicielem i nie przepada za pasierbicą. Jakby tego było mało, podczas przeprowadzki ojciec Larry (Andrew Robinson) kaleczy dłoń i upuszcza krople krwi w miejscu śmierci Franka. Ten, uwięziony pomiędzy piekłem a światem realnym, znajduje szansę na ucieczkę. Potrzebuje tylko krwi. Pomocna okazuje się wciąż zakochana w nim Julia. Już taki stopień zaawansowania fabuły pozwoliłby stworzyć horror zapadający w pamięć, jednak dostajemy jeszcze jeden niezwykły element, który przesądził o powodzeniu serii. Kostkę Le-

Marchanda. Znajduje ją pasierbica Julii - Kirsty (Ashley Laurence) - i przez przypadek przywołuje Cenobitów, demoniczne komando, które porywa układających kostkę nieszczęśników prosto do piekła. Dziewczyna zawiera z nimi układ. Film do dziś porusza wspaniałym udźwiękowieniem i plastycznością obrzydliwości. Kto raz ujrzał Cenobitów, szczególnie ich przywódcę Pinheada, ten nigdy ich nie zapomni. Składające się ze skór, haków i okaleczonych strzępów ciał humanoidalne istoty budzą jednocześnie grozę i respekt, obrzydzenie i pożądanie. I to są właśnie główne wyznaczniki filmu. Obrzydzenie w postaci niezwykle barwnych i sugestywnych efektów gore (niezapomniane i fenomenalne odrodzenie Franka) i żądza motywująca do działania większość bohaterów. Barker w przewrotny sposób pograł z widzem, film bowiem nie jest tak płytki, jak mogłoby się z początku zdawać, a jego przesłanie jest o wiele bardziej sugestywne niż mnogich bardziej krwawych współczesnych filmów. Zrozumiała zdaje się też zmiana książkowego pierwowzoru Kirsty ze znajomej na córkę Larry’ego, w przeciwnym bowiem wypadku nie mielibyśmy do czynienia z ani jedną pozytywną postacią. Najbardziej fascynujący okazali się jednak sami Cenobici. Zabawne, że Doug Bradley początkowo nie chciał przyjąć roli Pinheada i rozważał zagranie jednego z męż-


czyzn wnoszących materac w trakcie przeprowadzki, obawiając się, że debiutując na wielkim ekranie, nie powinien chować się za charakteryzacją. Nie mógł przypuszczać, że gdy pierwszy raz dał sobie zamontować gwoździe na twarzy, stał się nowym symbolem horroru.

Druga część ukazała się w 1988 roku i stosowała się do zasady kontynuacji, czyli: wszystkiego więcej. Twórcy zrezygnowali z wątku z demoniczną istotą, która w finale części pierwszej przechwyciła kostkę LeMarchanda. Kostka trafiła w ręce lekarza psychiatry, którego pacjentką jest Kirsty lecząca się po urazach doznanych w poprzedniej części. Doktor Philip Channard (Kenneth Cranham) zna sekrety kostki i Cenobitów, dlatego też przywraca do życia Julię. Po raz kolejny żądza doprowadza do koszmaru, gdy w szpitalu zostają otwarte bramy piekieł. Fabularnie film nie prezentował się najgorzej, wyjaśniając pochodzenie Cenobitów i imponując oryginalną wizją piekła, którym włada potężny

Leviathan. Mimo interesujących pomysłów i wielu naprawdę krwawych i obrzydliwych scen druga część straciła dużo przez końcówkę. Nie dość, że również kiepsko animowaną co w jedynce, to jeszcze nielogiczną względem reszty fabuły. Dowiedzieliśmy się wcześniej, że Cenobici to demony oferujące pomoc wyjątkowo złym i zepsutym pasjonatom, którzy dla zaspokojenia własnej żądzy są gotowi na każde poświęcenie. Ceną jest

oczywiście dusza i wieczne potępienie, lecz najbardziej zasłużeni fanatycy mogą zostać przemienieni przez Leviathana w Cenobitów. Ich wygląd jest wówczas zależny od pasji, jakiej poświęcili się za życia. O ile przemiana doktora Channarda jest jeszcze zrozumiała, to jego starcie z komandem Pinheada, jego wynik i konsekwencje są dość zaskakujące i... nielogiczne. Ale cóż, jak to mawiają – licentia poetica. Oryginalność rozwiązań i pomysłów sprawiła, że świat Hellraisera trafił do komiksu, gdzie przeszedł kolejną ewolucję. Wydawnictwo Epic Comics („dorosły” odłam Marvel Comics) w latach 1989-1993 wydał ponad dwadzieścia zeszytów w serii „Clive Barker Hellraiser”, w których Barkerowską mitologię rozwijali między innymi Neil Gaiman i Larry Wachowski, a ilustracjami zajmowali się Mike Mignola, Simon Bisley czy Ted McKeever. Komiksy te rozwinęły wątki sług Leviathana i opisały działalność Cenobitów na przestrzeni dziejów. Doszło nawet do spotkania hordy Pinheada z mieszkańcami Midian. Pod koniec 1993 Pinhead doczekał się własnego wydawnictwa, które jednak utrzymało się na rynku tylko przez pół roku. W międzyczasie powstała trzecia odsłona zatytułowana „Hellraiser: Hell on Earth” (1992). Dziennikarka Terry wpada na trop kostki LeMarchanda, a w pobliskim klubie Pinhead wyzwala się z rzeźby, w której został uwięziony w finale sequela. Tymczasem Terry nawiedzają sny, w których z pomocą przychodzi jej duch żołnierza, kapitana Eliotta Spencera. Żołnierz okazuje się być wcieleniem człowieka, który stał się Pinheadem. Film zaś jest efekciarski i prosty jak konstrukcja cepa. Mimo oryginalnego pomysłu na wprowadzenie alter ego Pinheada odziera się tu mitologię z resztek tajemnicy i logiki. Oto okazuje się, że Cenobitą można zostać przez palenie papierosów czy

Łukasz Radecki

Film okazał się strzałem w dziesiątkę i zarzuty stawiać można mieć jedynie fatalnej animacji w finale filmu. Sam reżyser przyznaje, że powstała ona dla zabawy podczas suto zakrapianego weekendu. Przymykając oko na tę wpadkę, fani uznali film za kultowy, a on sam był wielokrotnie nagradzany. Nic więc dziwnego, że rozpoczęto prace nad sequelem. Niestety, już bez udziału Barkera.

11


nawet przez przypadek, bowiem Pinhead werbuje własną armię z przypadkowo mordowanych osób. Również ten brak wybiórczości nie dość, że odziera Cenobitów ze

swoistej elitarności, ale i z niesamowitości. - stają się oni zwykłymi psychopatami, a dotychczasowy motyw winy i kary zostaje zatarty. Przeniesienie działań na skalę makro odbiło się również na stronie wizualnej – mamy więc profanację i dewastację kościoła, rzeź na dyskotece i wybuchające samochody, gdy tylko w pobliżu znajdzie się Pinhead. Film nie jest tragiczny, ale zaczęła się równia pochyła. Nie mniej nowatorska i oryginalna, za to bardziej udana, okazała się część czwarta pt. „Hellraiser: Bloodline”. Główny wątek rozgrywa się w dalekiej przyszłości, kiedy to naukowiec (Bruce Ramsey), będący potomkiem LeMarchanda, konstruuje gigantyczną pułapkę na Cenobitów. Przy okazji wyjaśnia się pochodzenie tajemniczej kostki i genezę narodzin demonów z nią związanych. Pomysł poprowadzenia fabuły szkatułkowej w trzech równoległych płaszczyznach czasowych przyczynił się do zintensyfikowania akcji oraz pozwolił zgłębić uniwersum Hellraisera. Szkoda tylko, że Pinhead pojawił się ledwie epizodycznie, a nowopowstali Cenobici znów narodzili się jakby niechcący - wbrew wcześniejszym logicznym przesłankom. Nie brak tu scen krwawych, całość także trzyma poziom umiarkowany. Film kończy się ostatecznym starciem z Cenobitami, którzy zostają definitywnie zgładzeni przez potomka LeMarchanda. Jak wspomniałem, główna akcja rozgrywa się w dalekiej przyszłości, więc furtki nie zostały zamknięte. Szkoda. Dość szybko pojawiła się bowiem piąta odsłona - „Hellraiser: Inferno” (2000). Fakt, że twórcy nie próbowali nawet zmierzyć się z dużym ekranem, tylko od razu zdecydowali się na rynek video, powinien być ostrzeżeniem.

Drugim powinny być zmiany zapowiadane przez twórców. Ostatecznie powinna zniechęcić główna rola Craiga Shaffera. To właśnie jego producenci narzucili Barkerowi podczas produkcji „Nightbreed”, z czego reżyser był bardzo niezadowolony. Podobnie jak i z efektu końcowego. Do tego stopnia, że zrezygnował całkowicie z zaplanowanych literackich kontynuacji „Nocnego Plemienia”. I tak jak Shaffer uśmiercił Midian, tak i tu niszczona jest seria „Hellraiser”. Film opowiada o detektywie, który prowadzi śledztwo w sprawie mrocznego i brutalnego morderstwa, a który wpada na trop kostki LeMarchanda. Zaczyna mieć dziwne wizje, zatraca się w rzeczywistości, nie będąc już pewnym, czy przypadkiem nie ściga samego siebie. Ślepo i nieubłaganie zdąża w ręce oczekującego go cierpliwie Pinheada. To nie jest zły film – nawet biorąc pod uwagę kiepską grę Shaffera, który nie jest w stanie udźwignąć ciężaru, jaki na nim spoczął. Jednak dzięki temu nie udało się uczynić z filmu horroru psychologicznego. Na domiar złego samych Cenobitów mamy tu niewielu, Pinhead pojawia się zaś dosłownie na kilka minut. Ogólnie wątek Hellraisera sprawia wrażenie dołączonego na siłę, co nie wyszło na dobre ani filmowi, ani serii. Nie powstrzymało to jednak twórców przed kolejnymi próbami i oto w roku 2002 otrzymaliśmy szóstą część zatytułowaną „Hellraiser: Hellseeker”. Po kilkunastu latach do serii powróciła Ashley Laurence, by znów jako

Kirsty zmierzyć się z Cenobitami. Tym razem za sprawą swego męża, który doprowadza do tragicznego wypadku samochodowego. Próbując się odnaleźć w dalszym życiu, bohaterka nie wie, że jest ofiarą straszliwego spisku. Fabularnie odsłona jest najbliższa swojej poprzedniczki, udowadniając, że potencjał serii nie wyczerpał się, uległ jednak rozwodnieniu klimat, spychając Pinheada i jego hordę na coraz dalszy plan, oddając pola kryminalno-

HELLRAISER Reż.: Clive Barker / Wielka Brytania 1987 HELLBOUND: HELLRAISER II Reż.: Tony Randel / Wielka Brytania 1988 HELLRAISER III: HELL ON EARTH Reż.: Anthony Hickox / USA 1992 HELLRAISER: BLOODLINE Reż.: Kevin Yagher / USA 1996 HELLRAISER: INFERNO Reż.: Scott Derickson / USA 2000 HELLRAISER: HELLSEEKER Reż.: Rick Bota / USA 2001 HELLRAISER: DEADER Reż.: Rick Bota / USA 2005 HELLRAISER: HELLWORLD Reż.: Rick Bota / USA 2005


psychologicznym zagadkom spod znaku Davida Lyncha (choć na zdecydowanie niższym poziomie). W roku 2005 seria przypuściła podwójny atak przy pomocy „Hellraiser: Deader” i „Hellraiser: Hellworld”. Niestety, w obu przypadkach był to zabieg co najwyżej średnio udany, ponieważ oba filmy powstawały jako niezależne produkcje, do których wrzucono Pinheada tylko po to, by podnieść ich prestiż i zamaskować grubo szyte nieścisłości fabularne. Szwy jednak widać nader wyraźnie. „Hellraiser: Deader” opowiada o dziennikarce tropiącej w Europie tajemniczą sektę.

W jej ręce wpadło nagranie wideo, na którym młoda dziewczyna popełnia samobójstwo tylko po to, by po chwili powrócić do życia. Dziennikarka (grana przez utalentowaną Kari Wuhrer) szybko wpada na trop sekty i wchodzi w posiadanie kostki LeMarchanda.

Dalszego biegu wydarzeń można się domyślić - jak jednak połączyć Barkerowską mitologię z europejską sektą samobójców? Na to nie potrafili odpowiedzieć nawet sami twórcy, którzy popsuli dobrze zapowiadający się film, próbując zrobić z niego kontynuację serii. Widać dziury w budżecie, braki w scenariu-

szu, a obecność Pinheada bardziej szkodzi, niż pomaga. I po raz kolejny - MÓGŁ to być dobry film. Jeszcze gorzej jest w przypadku „Hellraiser: Hellworld”. Fani internetowej gry „Hellworld” zostają zaproszeni na specjalny bankiet zorganizowany przez tajemniczego właściciela witryny hellworld.com (Lance Henriksen). Dom, w którym odbywa się impreza, okazuje się być muzeum poświęconym Cenobitom. Ci zaś wkrótce pojawiają się, aby wyeliminować uczestników zabawy. Film staje się typowym młodzieżowym slasherem, dopiero ostatnie kilka minut wyjaśnia, co z tym mają wspólnego wysłannicy piekieł. Szkoda, że mitologia Barkera została całkowicie pozbawiona sensu, bowiem nawet Pinhead biega z tasakiem jak zwykły psychopata, uświadamiając, że film równie dobrze mógłby być kolejną częścią „Piątku Trzynastego” czy „Halloween”. Końcówka niby wyjaśnia wszystko, jednak niesmak pozostaje. Niesmak pozostał do dziś, nie zanosi się bowiem na kolejną odsłonę - słychać jednak zapowiedzi o remake’u pierwszej części, której miałby się podjąć sam Barker. Fani również zagorzale dyskutują czy lepsze były brytyjskie pierwowzory z zastępem Cenobitów, czy amerykańskie kontynuacje z Pinheadem w roli maskotki serii. Niezależnie od wyników tych kłótni i dalszych kontynuacji, Hellraiser pozostaje jednym z najpopularniejszych i najlepiej rozpoznawalnych symboli horroru na świecie. My zaś czekamy na jego powrót na ekrany, licząc, że tym razem zrobi to w glorii i chwale, nie przemykając chyłkiem pod płaszczykiem innego filmu.

13


O twórczości Morta Castle mówi się, że jest inspirująca, dojrzała, nietuzinkowa. On sam zaś uważany jest za klasyka gatunku, mentora, człowieka niezwykle oddanego pasji pisania. Urodzony w 1946 roku pracował w radiu, telewizji, a także jako nauczyciel i... hipnotyzer! Pierwszy tekst opublikował w wieku dziewiętnastu lat. W sumie stworzył kilka poczytnych powieści i grubo ponad trzysta pięćdziesiąt opowiadań. W Polsce spory sukces odniosła jego książka „Zagubione Dusze” wydana w 1992 roku przez Amber. W chwili obecnej Mort Castle jest redaktorem pisma „Doorway”, a także wykładowcą na renomowanej uczelni w Chicago. Jak sam powtarza, pragnie inspirować młodych twórców, pomagać im odnaleźć się w literackim świecie. Przy okazji publikacji tego wywiadu pragnę podkreślić, że Mort Castle to wyjątkowo optymistycznie nastawiony do świata twórca horroru, jeden z sympatyczniejszych i najbardziej gadatliwych pisarzy, z jakimi miałem przyjemność rozmawiać.

Wywiad przeprowadził: Robert Cichowlas Tlumaczenie: Dorota Mańkowska Witam serdecznie. Bardzo się cieszę, że z myślą o polskich czytelnikach zgodziłeś się udzielić wywiadu. Polscy fani horroru znają Cię głównie jako autora powieści grozy „Zagubione Dusze” wydanej tu przez Amber siedemnaście lat temu, a także z licznych opowiadań, między innymi do antologii „Dziedzictwo Lovecrafta” - swego rodzaju hołdzie złożonym samotnikowi z Providence. Wielu zarówno czytelników, jak i krytyków literackich postrzega Cię jako mentora czy wręcz klasyka gatunku. Jak przyjmujesz tego typu określenia na swój temat? Cóż, czuję nieopisaną dumę, kiedy dobiegają mnie słuchy, że jestem mentorem dla więcej niż kilku osób. Jakiś czas temu podczas rozmowy z Michaelem McBride’em, świeżo upieczonym autorem opowiadań horroru, uświadomiłem sobie że pierwszy raz spotkaliśmy się, jak miał on 13 lat. Tak się składa, że podpisywałem mu książkę „Zagubione Dusze”. Powiedział mi wtedy, jakie jest jego największe marzenie i książkę zadedykowałem: ”Od jednego pisarza dla drugiego”. I proszę! Było wielu początkujących pisarzy, których natchnąłem ledwie jednym czy dwoma słowami rady. Staram się inspirować jak najwięcej osób

14

na różne sposoby: ucząc w szkołach podstawowych i średnich, czasami wykładając jako profesor nadzwyczajny w Columbia College w Chicago. A czasami mniej oficjalnie - po prostu korespondując z ludźmi. Lubię uczyć. Byli w moim życiu tacy, którzy mnie nauczali i teraz ja przekazuję to dalej. A teraz, Robercie, co do tego mojego bycia klasykiem... Hehe, podobno rzeczy i ludzie stają się klasykami, kiedy się starzeją. Cóż, wygląda na to, że podobnie jest ze mną! A na poważnie - lubię myśleć, że moja praca była dla kogoś ważna choć przez chwilę, że miała dla kogoś znaczenie i że jeszcze większe będzie miała w przyszłości. Lubię tak myśleć, dlatego że moje powieści i opowiadania to coś więcej niż zwykłe „Hej! Nastraszyłem cię, nastraszyłem!” „Zagubione Dusze” to jak dotąd jedyna wydana w Polsce powieść Twego autorstwa. Horrormaniacy bardzo ją chwalą, szczególnie za perfekcyjnie zbudowaną atmosferę grozy. Pamiętasz moment, w którym zdecydowałeś się napisać tę książkę? Dziękuję za ciepłe słowa na temat tej powieści. Bardzo bym chciał, aby i inne moje książki zostały przełożone na język polski. Z „Zagubionymi Duszami” i ich publikacją w Polsce wiąże się pewna historia, którą chciałbym nieco przybliżyć. Na przełomie lat 80. i 90. miałem agenta niemieckiego pochodzenia, który „opiekował” się moimi interesami w Europie. O tak, w istocie, opiekował! Niczym lis opiekuje się kurzym domem. Cóż, sprzedał książkę w Polsce, nie fatygując się, by mnie o tym poinformować. Nie pofatygował się również, by przekazać mi za ten kontrakt jakiekolwiek pieniądze. Prawdę mówiąc, dopiero jakoś w roku 1997 czy 1998 dowiedziałem się o tym, kiedy w Internecie przypadkiem zna-


lazłem zdjęcie okładki książki, na której widniało moje nazwisko! „Co, do cholery!”, pomyślałem i poprosiłem mamę mojego bliskiego przyjaciela, która zna język polski (i przyrządza wspaniałe pierogi!), o przetłumaczenie. No i wszystko się wyjaśniło... W każdym razie wszyscy czytający ten wywiad polscy redaktorzy czy pracownicy wydawnictw! - byłbym naprawdę bardzo szczęśliwy, gdyby kolejne moje książki ukazały się na polskim rynku! Jestem gotowy do współpracy! Wracając do istoty twojego pytania (śmiech) - prawdę mówiąc, nie bardzo mogę skojarzyć moment, kiedy idea książki „Zagubione Dusze” pojawiła się w mojej głowie. Od długiego już czasu studiowałem historię Egipcjan, ludzi, którzy cierpieli przez wieki, zajmowałem się też ludźmi, którzy etnicznie czy religijnie już nie są tak szeroko znani, a którzy również byli w jakiś sposób prześladowani czy uciemiężeni. Znam siebie i wiem, że idea ludzi, którzy próbowali coś zrobić dobrze, ale ponieśli porażkę, zawsze będzie dla mnie ideą prawdziwego horroru. Nikt nie zaczyna swojego życia od postanowienia: „któregoś dnia stanę się potworem i będę robił straszne rzeczy”. Mimo to niektórzy schodzą na złą drogę, czyż nie? Wszystkie te idee mieszają się ze sobą w „Zagubionych Duszach”. Niektórym ta powieść kojarzy się z „Egzorcystą” Blatty’ego. Inspirowałeś się tą pozycją? To prawda, „Egzorcysta” miał na mnie ogromny wpływ, ale dodać należy, że swego czasu ta powieść stanowiła inspirację dla wielu pisarzy horroru (i nie tylko horroru). Myślę jednak, że dla mnie bardziej inspirujący był film Vala Lewtona „Curse of the Cat People”, z protagonistycznym dzieckiem i „sekretnym przyjacielem”, który był / nie był wyimaginowany.

się o czymś zapomni. Uważam również, że poziom intensywności przeżyć i wrażeń, jakich dostarcza krótkie opowiadanie, jest dużo wyższy w porównaniu z tym, co oferuje rozbudowana narracja. Chociaż są tacy pisarze jak Dan Simmons czy Stephen King, którzy sprawdzają się niezależnie od formy, jaką tworzą. Pierwsze opowiadanie opublikowałeś w wieku dwudziestu jeden lat. Pamiętasz ten tekst? O czym opowiadał? Właściwie to miałem zaledwie dziewiętnaście lat, kiedy opublikowałem swój pierwszy akademicki artykulik i sprzedałem nowelę, ta jednak ukazała się dopiero półtora roku później. Artykuł zatytułowałem „The Kenotic Russian Mind” - bazował na twórczości Dostojewskiego. Nowelę zaś zatytułowałem „ESP Attack”. Było to szalone połączenie science-fitcion, fantasy i erotyki. Tekst nie należał do zbyt błyskotliwych, ale zarobiłem na nim pierwsze pieniądze, co zmotywowało mnie do ciężkiej pisarskiej pracy. Długo musiałeś „dobijać się” do redakcyjnych wrót rozmaitych wydawnictw, zanim Twoje nazwisko stało się znane? Choć moje nazwisko rzeczywiście jest znane, nie uważam się za popularnego pisarza. Jestem bardzo szczęśliwy, że posiadam fanów, którzy lubią czytać moje historie. Miałem wiele szczęścia w pisarskim światku. Kiedyś pisywałem nowele medyczne, które z łatwością potem sprzedawałem. Prawdę mówiąc, kiedy miałem 22 lata, wydawca chciał, żebym pisał jedną nowelę miesięcznie. Nie przyjąłem tej propozycji, ale bardzo to podbudowało moje poczucie własnej wartości. Kiedy zdecydowałem się być kimś więcej niż kolejnym gazetowym nowelistą, pojawiły się schody. Wysyłałem sporo tekstów do rozmaitych wydawnictw, ale nie otrzymywałem odpowiedzi. To mnie irytowało, ale również dopingowało do tego, by ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Nie chciałem należeć do tej kategorii pisarzy, o których nie pamiętasz już w kilka chwil po odłożeniu książki na półkę.

Dyskusję zaczęliśmy od powieści, choć akurat tych napisałeś stosunkowo niewiele. Przynajmniej w porównaniu do opowiadań, których masz na koncie kilkaset. To one przyniosły Ci prawdziwą popularność i na ich tworzeniu jesteś najbardziej skoncentrowany. To przypadek, że akurat opowiadania stały się symbolem twórczości Morta Castle?

Na co kładziesz największy nacisk, pisząc opowiadanie? Na bohaterów, miejsce akcji, dialogi?

Wydałem dotychczas siedem powieści, ale za pierwszymi czterema nie przepadam. Czasem zdarza się, że ktoś prosi mnie o podpisanie którejś z tych książek. Wtedy go przepraszam i mówię, że kiedy je pisałem, byłem bardzo młodym ignorantem. Jeśli chodzi o opowiadania - uwielbiam je. Bardzo bym chciał, aby było możliwe zarabianie na życie tworzeniem krótkiej formy. Myślę, że opublikowałem 350 opowiadań, może więcej. Czytając krótką formę, jesteś w stanie zapamiętać każdy ważny szczegół - nieistotne, czy został poruszony na początku historyjki, gdzieś w środku czy na samym końcu. Z powieścią jest to raczej niewykonalne - zawsze

Dla mnie najważniejszy jest pomysł, historia, bo to z dobrej historii zradzają się świetni bohaterowie. Wyobraźmy sobie taką zagmatwaną scenę: ktoś wsiada do windy, ojciec wysyła dziewczynkę do dziecięcego zoo, mężczyzna gra na saksofonie, samotnie stojąc na moście o trzeciej nad ranem. Scena z pozoru bez sensu, prawda? Ale wiele można z niej wyciągnąć dla siebie. Osobiście dążę do zrozumienia osoby lub ludzi uczestniczących w tej scenie. I dopiero kiedy ich poznam niemal tak dobrze, jak znam samego siebie, wówczas pozwalam im na opowiedzenie swojej historii. Szukam odpowiednich słów, jakbym to ja, nie bohater, starał


się podzielić z czytelnikami wrażeniami. Brzmi banalnie, ale to wcale nie takie proste. A czy lubisz mieszać horror z innymi gatunkami literackimi? Bardzo. Jeśli historia jest tylko horrorem, można spodziewać się potem opinii w stylu: „Okay, przestraszyłeś mnie, ale tylko na chwilę”. Ale jeśli jest czymś więcej, jeśli nie opiera się tylko na prostej fabule, jeśli pojawia się w niej inna niż horror konwencja, tekst staje się oryginalny, tym samym zakorzenia się w umysłach czytelników. Szczerze, to staram się pisać historie, które przetrwają. Zależy mi na tym, aby były one czytane i pamiętane na długo po tym, jak zniknę z tej planety (śmiech). Jesteś autorem książki „Writing Horror: A Handbook by the Horror Writers Association”, która uważana jest za jedną z ważniejszych pozycji dla początkujących pisarzy. To swego rodzaju poradnik dla pragnących zaistnieć w literackim światku twórców. Jako że pozycja nie została wydana w Polsce, chciałbym Cię zapytać o receptę na zostanie dobrym pisarzem. Istnieje w ogóle coś takiego? Przy pisaniu tej książki, jak i jej kontynuacji, miałem przyjemność współpracować ze wspaniałymi pisarzami: Stephenem Kingiem, Carolem Oatsem, Jackiem Ketchumem, Robertem Weinbergiem i wieloma innymi. Było to dla mnie niesamowite doświadczenie! Recepta na zostanie dobrym pisarzem? Proszę bardzo: jeśli będziesz pracował ciężko, czytał szybko, ale pisał spokojnie, możesz odnieść sukces i ujrzeć własne teksty na papierze. Możesz nie zbić fortuny, może nie powstać żaden film na kanwie twoich historii, ale będziesz miał świadomość, że masz czytelników, którzy dzielą z tobą twoją wizję i że poświęcili cząstkę siebie, by przeczytać twoje książki. Nie ma lepszej nagrody i większego wyróżnienia. Nie tylko piszesz, ale i nauczasz pisania. Jesteś wykładowcą na wielu renomowanych uczelniach. Masz zatem styczność z młodymi, ambitnymi autorami. Bywa tak, że niektórym z nich udaje się w końcu przebić przez wydawnicze sito i zabłysnąć, na chwilę bądź na dłużej? To wielka nagroda móc powiedzieć sobie - miałem swoją rolę w edukowaniu tego czy tego pisarza. Wspomniałem juz choćby o Michaelu McBride. Inni moi studenci, którzy mieli okazję zabłysnąć, to twórca tekstów piosenek - Andy Whitman, dalej Bayo Ojikutu, który zdążył zebrać już liczne pochwały za swoje opowiadania „47th Street Black” i „Free Burning”, poeta i tłumacz Luis Valadez. Wielu młodszych pisarzy wspomniało o mnie w swoich książkach, a wśród nich autorzy horrorów tacy jak Gary Frank oraz Nick Kaufmann.

Od niedawna jesteś również redaktorem pisma „Doorway”, poświęconego szeroko rozumianej grozie. Z tego, co wiem, to nie jedyny magazyn, z którym współpracujesz i który współtworzysz. Powiedz mi, jak godzisz pisanie powieści i opowiadań z czasochłonną pracą jako redaktor i wykładowca? Nastał taki moment w moim życiu, kiedy to mogłem dokonać pewnego wyboru, sprawdzić się tu czy tam, zrobić coś zupełnie nowego. Praca w magazynie „Doorway” jest dla mnie pasjonująca. Jestem szczęśliwy, że mogę tam ofiarować cząstkę siebie. Wiesz, próbuję wciąż nowych rzeczy. Nigdy nie czuję zmęczenia czy znudzenia. Uwielbiam to, co robię! Jest coś, czego szczególnie się boisz? Czy się czegoś boję? Wielu rzeczy! Choćby takich codziennych jak utrata kontroli nad swoim ciałem w wyniku jakiegoś wypadku czy choroby, utrata przyjaciół, rodziny, utrata pamięci i intelektu. Czytając Twoją biografię, można dowiedzieć się, że pracowałeś jako hipnotyzer. Przyznam, że gdy dowiedziałem się o tym, na mej twarzy pojawiło się lekkie zdziwienie. Hipnotyzer? - byłem szczerze zahipnoty... pfu, zaintrygowany. Możesz mi opowiedzieć o tej robocie? Jak wtedy wyglądał Twój dzień? Próbowałem swoich sił w wielu branżach: muzycznej, w kabarecie, trochę w radiu i telewizji. Rzeczywiście, byłem przez jakiś czas także hipnotyzerem. Zajmowałem się typowymi, wręcz rutynowymi w tej pracy, sprawami - np. posthipnotyczną sugestią... Wiesz, nie możesz oderwać stopy od podłogi, zakwaczesz za każdym razem, gdy usłyszysz „dzień dobry” (śmiech). Tak czy owak, to pisanie opowiadań jest dla mnie najbardziej porywające! Być może będziesz zaskoczony, gdy dodam, że wielu pisarzy zajmuje się dodatkowo show-biznesem: J.N. Williamson był dość znanym wokalistą, Gary Braunbeck był aktorem, a wschodzący pisarz Marc Paoletti pracował jako pirotechnik w produkcjach filmowych. Miał płacone za to, że wysadzał coś w powietrze! Nieźle, co? Twoje utwory były wielokrotnie nominowane do prestiżowych nagród, m.in. Pulitzera, Bram Stoker Award czy The Emerson Fiction Award. Które z tych wyróżnień najbardziej zapadło Ci w pamięci? W związku z którym czułeś największy dreszcz emocji? To prawda. Jestem szczęśliwy, gdy ktokolwiek, jakkolwiek, gdziekolwiek uzna moją pracę za wartą opisania czy skomentowania. Nagrodę, za którą jestem najbardziej wdzięczny i którą najmilej wspominam, otrzymałem od „The Star”, największej branżowej gazety w południowej


części Chicago. W 2000 roku zostałem okrzyknięty jednym z 21 liderów wśród artystów regionu. Wśród wyróżnionych była także Koko Taylor, wspaniała bluesowa artystka, która napisała i nagrała „Wang Dang Doodle”, a także aktorka Etel Billi, która zagrała w świetnych filmach „The Dollmaker” i „Stolen Summer”. Do Bram Stoker Award byłem nominowany sześciokrotnie. Niestety, nie otrzymałem jak dotąd ani jednej statuetki. A marzę o tym! Który ze współczesnych pisarzy horroru jest według Ciebie „frontmanem” gatunku? Współczesnych? Cóż, nikt nie prześcignie Stephena Kinga. Żeby posiadać taki dorobek, w dodatku tak świetnej jakości... To niemal niemożliwe! Dan Simmons napisał więcej niż kilka doskonałych książek. Jest genialnym pisarzem, dla wielu bezkonkurencyjnym. „Księgi Krwi” Clive’a Barkera to mistrzostwo krótkiej formy. Ponadto Joyce Carol Oates, Peter Straub, Jack Ketchum… Wydaje mi się, że ostatnimi czasy horror stał się niewiarygodnie modny, a tym samym popularny. To przez to, że jest naprawdę wielu pisarzy, którzy umieszczają prawdziwą magię na kartach swoich książek. Czytając niektóre Twoje opowiadania, odnosi się wrażenie, że spory wpływ mieli i nadal mają na Ciebie klasycy literatury grozy: E.A. Poe oraz H.P. Lovecraft. To prawda? Lovecraft i Poe - zdecydowanie! Był taki okres, że świadomie ich naśladowałem. Teraz mam z tego powodu poczucie winy. Wiesz, że zarabiałem pieniądze, pisząc jak Poe (śmiech). Oni obaj są bardzo ważni dla literatury, nie tylko dla literatury horroru, ale dla literatury w ogóle. Jaki rodzaj horroru jest Ci najbliższy? Wolisz tworzyć czy też wczytywać się w gore, historie z rodzaju „slasherowych”, a może preferujesz nieco mniej krwawą grozę, na przykład traktującą o nawiedzeniach czy opętaniach? Lubię wszystkie podgatunki pod warunkiem, że są dobrze napisane. Że potrafią powiedzieć coś o człowieku. Że traktują czytelnika z szacunkiem, na jaki zasługuje. Nie znoszę historii, które powstają tylko po to, by komuś wywrócić w żołądku. Czytając coś takiego, odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym akapitem staję się coraz głupszy i głupszy. Hmm, kiedy tak się nad tym zastanawiam, wydaje mi się, że mój gust czytelniczy ewoluował przez ostatnie lata - w chwili obecnej pociągają mnie już nie tylko horrory, ale i thrillery, i powieści historyczne, i science-fiction, i…

Potrafiłbyś wyznaczyć dziesięciolecie, które Twoim zdaniem okazało się przełomowe, jeśli chodzi o rozkwit literatury horroru? Teraz jest naprawdę dobrze! Kiedy udałem się na Światową Konwencję Horroru, poznałem wielu młodych pisarzy, którzy tworzą ekscytujące i innowacyjne rzeczy! Są bardzo blisko stworzenia nowego standardu i nowego Złotego Wieku Horroru. Na koniec zapytam o Twoje plany wydawnicze. Nad czym obecnie pracujesz i czy jest szansa, że polscy czytelnicy będą mogli wkrótce przeczytać twoją kolejną książkę? W chwili obecnej czekam na wieści od wydawcy w sprawie nowego zbioru opowiadań. No, nie całkiem nowego, bo znajdzie się w nim kilka tekstów z antologii „Moon on the Water”. Książka ma zostać zatytułowana „New Moon on the Water”. Mam nadzieję, ze projekt wypali! Poza tym pracuję nad dwiema nowelami, które wejdą do antologii „Imagined Hemingways”. Kilka z tych opowiadań będzie można przeczytać w piśmie „Doorways”, na przykład „The Doctor, the Kid, the Ghosts in the Lake”. Teksty nawiązują do osoby Ernesta Hemingwaya i jego dzieciństwa. Kilka z tych utworów będzie można przeczytać również na www.sniplits.com. A potem - sam nie wiem. Mam plan, aby napisać dramat. Nadejdzie też pewnie czas na stworzenie kolejnego opowiadania. Jedno wiem na pewno, jestem ogromnie szczęśliwy, że moje książki są czytane w Polsce, jak również że miałem możliwość porozmawiania z kimś, kto zna się na horrorze i dba o ten gatunek. Dziękuję Ci bardzo, bardzo serdecznie!

17


J. F. GONZALEZ

SURVIVOR Leisure Books 2006

Ilość stron: 373

Filmy ostatniego tchnienia, które przedstawiają tortury i śmierć katowanej ofiary i które przeznaczone są do rozpowszechniania wśród kolekcjonerów dla celów czysto rozrywkowych, stały się kanwą licznych powieści i filmów („Snuff”, „Last House on Dead End Street”, „Hardcore”, „Emanuelle in America”, „8MM”, „Tesis”, „Niku Daruma”, by wymienić tych kilka najbardziej znaczących tytułów). Do tej pory jednak nie odnaleziono nawet jednego filmu snuff przeznaczonego do masowej dystrybucji. J.F. Gonzalez w swojej niezwykle brutalnej i chwilami autentycznie niesmacznej powieści „Survivor” przedstawia podziemie sadomasochistycznej pornografii, gdzie życie ludzkie nie ma najmniejszego znaczenia i gdzie liczy się jedynie zaspokojenie najbardziej chorych i zwyrodniałych żądz potencjalnych widzów. Autorowi poprzez sugestywność opisu i języka udaje się nakłonić czytelnika do wiary w rzeczywiste istnienie filmów snuff. Para prawników, Brad i Lisa, wybiera się samochodem na romantyczny wypad we dwoje. Kobieta spodziewa się dziecka, o czym ma wkrótce zamiar zakomunikować swojemu mężowi. Niestety nie dane im będzie zbyt długo cieszyć się wspólnym szczęściem, bowiem już w drodze okazuje się, iż śledzi ich tajemniczy czerwony van. Na skutek skargi jego kierowcy Brad zostaje aresztowany pod zarzutem stwarzania zagrożenia dla ludzi i innych pojazdów. Ale nie to jest najgorsze. Kierowca vana porywa panią prawnik i wywozi ją do odosobnionej chatki w lesie. Lisa ma zostać gwiazdą. Gwiazdą filmu snuff. To, co szykują dla niej oprawcy, przechodzi ludzkie pojęcie. Bestialski gwałt, okrutne tortury i wreszcie śmierć w bolesnej agonii stanowią scenariusz filmu. Lisa zrobi wszystko, by ocalić siebie i rozwijające się w jej łonie dziecko – w desperackiej walce o przetrwanie posunie się do straszliwego czynu, raz na zawsze przekreślając swoje człowieczeństwo... „Survivor” jest lekturą odrażającą i pełną przemocy, ale należy pamiętać, że celem Gonzaleza była eksploracja najbardziej mrocznych i straszliwych zakamarków ludzkiej psyche i ze swojego zadania wywiązał się nader przyzwoicie. I choć zawarte w książce opisy tortur i zabijania nie epatują nadmierną dosłownością, kilka razy w trakcie lektury żołądek napłynął mi do gardła. Nie tylko gore i seksualna agresja powodują, iż „Survivor” bywa nieprzyjemny w od-

18

biorze. Wpływa na to także przekonywujące sportretowanie zwyrodnialców, ich amoralne zachowania i ordynarny, kipiący od mizoginii język oraz absolutny brak jakichkolwiek zahamowań moralnych. Dla nich liczy się wyłącznie duża kasa za kolejny zrealizowany film i jak najszybsze zaspokojenie sadystycznych pragnień seksualnych. Wśród „ekipy filmowej” prym wiedzie Animal (Zwierzak) – przystojny facet w typie amerykańskiego yuppie i zarazem absolutny degenerat uwielbiający torturować i mordować ofiary przed kamerą. Podnieca go krew, cierpienie, wrzaski i błaganie katowanych ludzi o litość. Zdecydowanie jedna z najbardziej ohydnych postaci w historii transgresyjnej literatury grozy. Aż chce się go nienawidzić. Potem mamy Tima Murraya, porywacza Lisy, zimnego typa, dla którego liczy się tylko forsa. Po epizodzie z noworodkiem zaczyna jednak mięknąć, chcąc się wycofać z plugawego biznesu. Jest jeszcze kamerzysta Al, którego spotyka straszliwy koniec oraz Rick, producent najbardziej ekstremalnych odmian pornografii. Galerię potworów w ludzkiej skórze uzupełnia Mabel Schneider – 81-letnia seryjna morderczyni i dewiantka seksualna, lubująca się w konsumpcji gałek ocznych, swoisty żeński odpowiednik Alberta Fisha. Jak dla mnie postać zbytnio przerysowana, mało wiarygodna i całkowicie zbędna.

Są jednakże małe zgrzyty nieco psujące odbiór całości. Po pierwsze, mniej udane postaci książki. Po drugie, nie uzyskałem (co mnie akurat nie dziwi) wyczerpującej odpowiedzi na pytanie: dlaczego istnieje zapotrzebowanie na filmy snuff i najbardziej dewiacyjną pornografię z biciem i okaleczaniem? Ja rozumiem, że jest to powieść, a nie praca naukowa, ale uproszczenie wszystkiego do przyjemności posiadania kontroli nad bezsilną osobą nie jest dla mnie satysfakcjonujące. Pomimo tych wad książka Gonzaleza potrafi zszokować (choć może brakuje jej niszczycielskiej siły wyrazu „The Girl Next Door” Jacka Ketchuma czy „Let’s Go Play at the Adams” Mendala Johnsona). Co istotniejsze, „Survival” potrafi też skłonić czytającego do refleksji: jak byśmy zachowali się na miejscu Lisy? Czy można zabić niewinną osobę-, ratując własne życie? W jak ekstremalnych warunkach wyjdzie z nas bestia? Bartłomiej Krawczyk


ŁUKASZ ORBITOWSKI JAROSŁAW URBANIUK

PIES I KLECHA. PRZECIWKO WSZYSTKIM. Fabryka Słów 2007

Ilość stron: 536

Jeszcze do niedawna na porucznika Zbigniewa Enkę i księdza doktora habilitowanego Andrzeja Gila mogliśmy natknąć się wyłącznie w opowiadaniach publikowanych na łamach pisma „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Przez lata zdobywali popularność i sympatię czytelników - działający spontanicznie, uparci w dążeniu do celu, uzależnieni od mocnych trunków, rozwiązywali sprawy, których nie powstydziliby się agenci Mulder i Scully. Teraz wrócili, zdeterminowani, by rozwiązać kolejną sprawę. Wrócili jednak nie w krótkiej formie, lecz na kartach ponad pięciuset stronicowej powieści zatytułowanej „Pies i klecha. Przeciwko wszystkim”. Twórcy przygód porucznika Enki i księdza doktora Gila - Łukasz Orbitowski i Jarosław Urbaniuk - serwują nam opowieść z czasów, gdy na sklepowych półkach stał jedynie ocet, po ulicach jeździły warszawy, wartburgi i polonezy, a za paczkę cameli trzeba było słono zapłacić, w Pewexie. Serwują opowieść, której początek wcale nie zwiastuje dynamicznej fabuły. Na pierwszych kilkudziesięciu stronicach poznajemy bohaterów i ich otoczenie. Dostrzegamy wielkie zamiłowanie Enki do kobiet, jego chorobliwy pociąg do wszelkich używek i specyficzne poczucie humoru. Poznajemy księdza, całkiem bogobojnego, w żaden jednak sposób opętanego przez świeckie idee, raczej spokojnego, jowialnego. Od pierwszych stronic ci dwaj - z pozoru różniący się charakterem - faceci dają się nam lubić. Kiedy podświadomie przybijamy im piątkę, mając ochotę otworzyć flaszkę wódki i wypić za ich zdrowie, narracja gwałtownie przyśpiesza, a nasi bohaterowie zostają wrzuceni w wir iście niesamowitych wydarzeń. I tak oto wraz z Enką i Gilem usiłujemy rozwiązać sprawę morderstwa księdza w podkrakowskiej wsi Stachowarty, następnie przenosimy się do domu wariatów, gdzie mieszkańcy, choć sprawiają wrażenie chorych psychicznie, wykazują pewne objawy zdrowego podejścia do rzeczywistości. Wreszcie trafiamy do samej stolicy, a konkretnie do siedziby sejmu, gdzie doznajemy silnego wstrząsu, bowiem nie tak wyobrażaliśmy sobie polityczne „życie”. Podczas lektury stawiamy sobie masę pytań... Co tak naprawdę wydarzyło się w Stachowartach? Kim jest stary, schorowany mieszkaniec wariatkowa o ksywie Profesor, wzbudzający lęk zarówno w Ence, jak i w Gilu? Dlaczego ciała „zmarłych” pacjentów zakopywane są w ogrodzie? Co kryje się w piwnicach budynku? A władza? Czyżby wiele lat temu oddała Polskę we

władanie Szatana? Wreszcie, co sam Aryman ma wspólnego z prowadzoną przez milicjanta i klechę sprawą? Na te i całe mnóstwo innych pytań odpowiadają nam Orbitowski i Urbaniuk, intrygując, strasząc i bawiąc. Powieść czyta się wyśmienicie. Suniemy z narracją, podekscytowani i zaciekawieni. Wcześniejsze zwątpienie spowodowane dość długim wstępem zostaje rozproszone. Jesteśmy ukontentowani, gdyż bohaterowie są nam bliscy, a otoczenie, w którym przebywają - nieważne, czy jest to śmierdzący dymem papierosowym komisariat, mroczny, wywołujący dreszcze korytarz podziemny domu wariatów czy kompletnie zapuszczone mieszkanie na zapomnianej przez Boga ulicy Brzeskiej w Warszawie - jest wyraziste, ukazane w najdrobniejszym szczególe. Odnosimy wrażenie, jakbyśmy stali za plecami Enki i Gila, czując na własnej skórze ich konsternację i chęć rozwiązania sprawy.

Jeden tylko szczegół sprawił, że pomyślałem: „No, drodzy autorzy, byka zasadziliście logicznego i radość odczuwam, mogąc go Wam wyłożyć niczym kawę na ławę”. Średnio co dziesięć stron porucznik Enka zapala nowego papierosa. W międzyczasie częstuje swymi camelami drugoplanowych bohaterów. Kurza twarz, czyżby jego paczka była niczym studnia bez dna? I co się okazuje? Fragment ze strony 494 sprawił, że wyszczerzyłem kły, czując wstyd, że śmiałem pomyśleć, jakoby duetowi Urbi et Orbi mogła przydarzyć się choćby najdrobniejsza gafa: „Paczka cameli Zbigniewa Enki wydawała się nie kończyć, więcej, można by pomyśleć, że z każdym nieszczęsnym wydarzeniem przybywa w niej papierosów. Włożył sobie jednego do ust, rozglądał się, paląc bez użycia rąk”. Nic dodać, nic ująć. Powieść „Pies i klecha. Przeciwko wszystkim” jest nie tylko ujmująca fabularnie, wciągająca i świetnie skonstruowana, ale i przemyślana. Przemyślana i dopracowana w każdym szczególe. Wiarygodni są nie tylko bohaterowie, szanowny pan milicjant Enka habilitowany Gil, lecz i autorzy, pan Orbitowski i pan Urbaniuk. Ich najnowszą książkę polecam jako doskonałą lekturę do przeczytania w kilka przyjemnych wieczorów, po których pozostanie tylko wyczekiwać na moment, aż księgarskie półki wypełni drugi tom „Psa i klechy”. A ten jest już w trakcie tworzenia. Robert Cichowlas

19


THOMAS THIEMEYER

MEDUZA Wydawnictwo Replika 2007 Tytuł oryginalny: Medusa Tłumaczenie: Jola Zepp Ilość stron: 329

Czy próbowaliście kiedyś czytać książki po pijaku? Poza milionem minusów ma to też swoje plusy (oczywiście jeśli literki nie latają człowiekowi tak bardzo, że nie daje rady złożyć ich do kupy).

pustynna burza czy otchłań sebkah. Samej grozy jest tu tyle co mleka w miseczce Stuarta Malutkiego, ale nie bądźmy aż takimi ortodoksami. Od święta można przeczytać coś lżejszego, szczególnie, gdy nie sprawia to bólu. Mam na myśli również ból oczu, bo czcionka, którą wydrukowano książkę, ma przyjazny dla patrzałek rozmiar.

– Plusy? – spyta dociekliwy miłośnik słowa pisanego. – Niemożliwe! Jakie?! – Już spieszę z wyjaśnieniami... Kiedy jest się w odmiennym stanie świadomości, nawet autobiografia byłego pre- Co charakterystyczne, autor włożył mnóstwo wysiłku w takie ukształtowanie fabuły „Meduzy”, by stała się atrakzydenta może wydać się intrygująca. – Intrygująca?! – wykrzyknie z oburzeniem czytelnik, mi- cyjną podstawą dla stworzenia scenariusza filmowego. Trzeba przyznać, że te zabiegi przyniosły niezgorszy efekt. mowolnie bawiąc się w echo. – W jakim sensie? – W sensie sensów, jakie się w niej dostrzega. Zadru- Bo - niekiedy nawet wbrew samemu sobie - w niektórych kowane czarno na białym prostokąty wprowadzają nas momentach lektury zaczynamy się zastanawiać nad tym, w uniwersum nieszablonowych przemyśleń czy trafnych jak po przeniesieniu na duży ekran wyglądałaby opisana w powieści podziemna świątynia czy choćby strzegące jej obserwacji obyczajowych. Dla każdego coś miłego... rzeźby. Póki co podziękujmy jednak rozdwojeniu jaźni i wróćmy z orbity na naszą ukochaną staruszkę Ziemię. Od wspo- Pod koniec książki Thomas Thiemeyer dziękuje swej partnerce życiowej za zapewnienie koniecznego spokoju, co mnianej na wstępie reguły są bowiem wyjątki. Należy do nich choćby „Meduza” Thomasa Thiemeyera. Napisana nie jest łatwym zadaniem w domu, gdzie są dwaj małoletni prostym jak strzelił językiem, jest całkowicie odporna na synowie. Cóż, szczerze mówiąc, te słowa sprawiły, że powszelkie próby znalezienia w niej jakichkolwiek podtekstów czułem sympatię do tego, póki co nieznanego w naszym czy niedomówień. Ot, porządne choć miejscami nieco na- kraju, pisarza. Czy to ma jakieś znaczenie? Jak dla mnie iwne czytadło, co zresztą nie musi być zarzutem, o ile ma spore, bowiem nie jestem zwolennikiem teorii mówiącej się kilkanaście lat albo należy się do ekskluzywnego klubu o tym, że dzieło istnieje oddzielnie od twórcy. fanów prozy Juliusza Verne’a. Omawiana powieść należy do pozycji łatwych i przyjemDebiutancka powieść Thomasa Thiemeyera to przede nych w odbiorze, zapewniam też, że warto po nią sięgnąć wszystkim wartka akcja, w której aż roi się od spisków, w chwili depresji. Chyba że ktoś uznaje jedynie głębokie kamuflaży, zagadek, tajemniczych skalnych malowideł... niczym rów Mariański przemyślenia i egzystencjalne dywaMamy tu jednak także popularnonaukowe wtręty czy sceny, gacje na temat natury wszechrzeczy. Pozostali, z fanami których nie powstydziłoby się niejedno romansidło. Niezły Lary Croft na czele, najprawdopodobniej będą zadowoleni. tygiel, prawda? Pozwólcie, że pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż wydaje Jakby tego było mało, przez karty książki przewija się ko- mi się, że literatura rządzi się podobnymi prawami co świat rowód barwnych postaci: przebojowa dziennikarka National ożywiony. Tu i tam dobór naturalny sprawia, że jedne gatunGeographic Society, jej fałszywy przyjaciel, agent kolekcjo- ki rozprzestrzeniają się i rosną w siłę, inne natomiast wynującego archeologiczne artefakty miliardera, nawrócony mierają. I choć trudno dopatrzyć się w tym procesie jakiejś na dobrą drogę karierowicz, były żołnierz Legii Cudzoziem- sprawiedliwości, najwyraźniej gatunek, do którego należy „Meduza”, ma się świetnie. skiej, rebelianci... Wspólnie z całą tą ekipą możemy penetrować nieznane tereny, olbrzymie jaskinie, skalne jeziora lub zmagać się z niesionymi przez piaski Sahary zagrożeniami - takimi jak

20

Kazimierz Kyrcz Jr


DUSAN FABIAN

RYTUAŁ Red Horse 2007 Tytuł oryginalny: V carodejnej pavucine Tłumaczenie: Alina Kalandyk Ilość stron: 1 tom - 251 / 2 tom - 248

Kiedy w poniedziałek rano zaspany wstajesz do pracy, nie myślisz o tym, że istnieje świat astralny, paralelny do tego, w którym właśnie wyłączyłeś budzik. Kiedy tego dnia wypijasz przy swoim biurku pierwszą kawę, nie masz pojęcia o tym, że światem astralnym rządzą obce istoty, które mieszają się w twoje życie i nim manipulują. Kiedy po pracy siadasz w restauracji przy kufelku piwa i twój wzrok zatrzymuje się na pięknej nieznajomej, na pewno nie masz pojęcia o tym, że za chwilę twoje życie wywróci się do góry nogami…

się również z mistyką, demonologią, magią, ezoteryką, okultyzmem oraz… sensacją i sporą dawką humoru. Stowarzyszenie w walce z mocami zła posługuje się nie tylko czarami, ale także całkiem pokaźnym arsenałem broni, którego nie powstydziliby się Rambo i Terminator. Chwilą oddechu po naprawdę mocnych sennych wizjach głównego bohatera jest serwowany w najmniej spodziewanych momentach genialny dowcip, z którego słyną nasi południowi sąsiedzi. Prawdziwym ukłonem w stronę czytelnika-wielbiciela gatunku jest odwołanie do utworów największych mistrzów horroru (King, Lovecraft, Poe).

Dawid Abel też nie miał o tym wszystkim pojęcia, a jednak pewien wrześniowy poranek był dla niego początkiem jazdy na życiowym rollercosterze, który z go- W ciągu trzynastu dni Dawid Abel, wkraczając w świat dziny na godzinę nabiera zawrotnej prędkości i zmierza astralny, ulega niesamowitej transformacji: ujawniają do destrukcji. Ten trzydziestoparoletni urzędnik banko- się jego magiczne zdolności, a jednocześnie radzi sowy, którego życie toczy się pomiędzy pracą, domem bie w kryzysowych sytuacjach niczym rasowy bohater (telewizor) i wypadami do baru, niespodziewanie dla kina akcji (słowacki James Bond!). Spotkanie z żywiosamego siebie zostaje naznaczony i od tej pory nosi w łakami, ifritem, niksami czy pikulikiem stały się dla Dasobie piętno istoty astralnej - żywiołaka. Jednocześnie wida chlebem powszednim. Najważniejszy jednak dla pada ofiarą bardzo silnej klątwy. Trzynaście dni, czyli naszego bohatera jest wyścig z czasem. Jego życie czas, jaki pozostał Dawidowi, aby się jej pozbyć, pre- zależy od znalezienia demonicznego Aziza Kazhegelcyzyjnie odmierzają mu conocne koszmary, w których dina i miejsca, w którym ma odbyć się tajemniczy realnie uczestniczy. Na szczęście wraz z klątwą w jego rytuał…. życiu pojawia się piękna Tamara Bernáthowa oraz tajemnicze Stowarzyszenie… W 2001 roku Dušan Fabián debiutował opowiadaniem „Migrena” i został zwycięzcą prestiżowego konkursu Dušan Fabián, wiodący słowacki autor horrorów, po- Bela poświęconego horrorowi. Swoje utwory publiczątek „Rytuału” osadził w Koszycach, czyli swoim kował na stronie Hlboký Hrob i w czasopiśmie Fanrodzinnym mieście. Jednak akcja w bardzo sprawny tázia oraz w zbiorku finalistów Konkursu im. Gustáva sposób przenosi się w różne miejsca Europy (Dania, Reussa (prestiżowy konkurs w dziedzinie fantastyki). Niemcy), a główni bohaterowie są w ciągłym ruchu, Pozostaje nam mieć nadzieję, że poza zajmowaniem co sprawia, że książkę charakteryzuje niesamowita się pracą naukową (badania nad psychologią zwierząt dynamika. Jeżeli kiedyś „Rytuał” zostanie przeniesio- w słowackiej Akademii Nauk) i muzyką (rock, metal) ny na duży ekran, to poza tym, że będzie należeć do Fabián znajdzie też czas na napisanie kolejnej powieści kina grozy, będzie również zaliczany do kina drogi. Fa- - i to oby równie dobrej jak „Rytuał”. W końcu niecobián w bardzo ciekawy sposób łączy w swej powieści dziennie można dowiedzieć się, jak ważną rolę w walświat realny z atmosferą grozy przynależnej horrorowi. ce z mocami zła może odegrać puszka Carlsberga… Koszmary głównego bohatera i to, w jak realny sposób w nich uczestniczy, wywołują u czytelnika uczucie dyDaga Polakowska skomfortu - i dreszcze. Jednak w „Rytuale” spotykamy

21


MORT CASTLE

ZAGUBIONE DUSZE Amber 1992 Tytuł oryginalny: Cursed Be The Child Tłumaczenie: Danuta Górska Ilość stron: 301

Często i z dużą przyjemnością odwiedzam antykwariaty i rozglądam się za starymi, od lat nie wznawianymi w Polsce horrorami. Szerokim łukiem omijam publikacje nieistniejącego już wydawnictwa Phantom Press, które swego czasu tak usilnie próbowało wybić się na powierzchnię, zapodając czytelnikom chłam w postaci m.in. powieści Guya N. Smitha. Nieco inaczej sprawa miała się z wydawnictwem Amber wydającym książki z serii Amber Horror w latach osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. Wiele z nich to najzwyklejsza w świecie grafomania, jednak... zdarzały się pozycje godne uwagi. Jedną z nich są „Zagubione Dusze” autorstwa Morta Castle - pisarza znanego bardziej z opowiadań (których popełnił blisko czterysta) niż powieści. Postać to niewątpliwie zasłużona, przez wielu uznawana za jednego z mentorów gatunku. Zanim nabyłem jedyną wydaną w naszym kraju powieść Amerykanina, miałem mieszane uczucia związane z jego twórczością. Po lekturze antologii „Dziedzictwo Lovecrafta” tekst Morta uznałem za niezbyt utrzymujący się konwencji, a po przeczytaniu kolejnej antologii - „Zagłada” - utwór horrorysty pozostawił we mnie lekki niedosyt.

Prawdziwego Świadectwa, nikt nie spodziewa się, że jej córka Melissa, a raczej kotłujące się w umyśle dziewczynki nieczyste moce, nadszarpną atmosferę świętości... Akcja nabiera tempa, gdy demon postanawia po raz pierwszy przelać krew, w skutek czego Vicky trafia do szpitala - wycieńczona, na skraju obłędu. Zostaje jej przydzielony psycholog, młoda Cyganka, którą przez lata „nawiedzały omeny i wróżby, fragmenty jej własnej przeszłości i nadprzyrodzone znaki, burząc fasadę normalności, jaką sobie stworzyła”. Historia trzyma nas niczym potężne imadło. Pierwszych kilka rozdziałów zwiastuje „łagodną” powieść grozy, raczej nie wywołującą lodowatych dreszczy. Po chwili jednak Castle umiejętnie serwuje opis nawiedzenia, a zaraz za nim kolejne, mające na celu sugestywnie przedstawić walkę z upiorem poprzez egzorcyzmy i cygańskie czary.

Niewątpliwym plusem powieści są doskonale zarysowane portrety psychologiczne bohaterów. Czytając o poczynaniach Warrena Barringera, współczujemy mu jak kumplowi, któreOtwierając „Zagubione Dusze”, nie wiedziałem, czego się spomu nie udało się dorwać roboty na weekend. Niemoc twórdziewać. Rozpocząłem lekturę z pewną powściągliwością... cza, jaka go opanowała, rodzi frustrację, której objawy pozwalają sądzić, iż także on został opanowany przez złe moce. Bohaterka - siedmioletnia Melissa - miewa dziwne sny: „czaRelacje między Barringerami ze stronicy na stronicę stają sami straszne, czasami śmieszne, po których wydaje jej się, się coraz bardziej napięte. Co się, u diabła, dzieje? - pytamy, że sen był jawą”. Widzi w nich inną dziewczynkę, drobną, usiłując dobrnąć do momentu, w którym nastąpi wyjaśnienie niepozorną Lisette, która odtwarza przed jej oczyma mokilku intrygujących nas kwestii. Kim - albo czym - jest Lisette ment własnej śmierci.... Gdy Lisette zaczyna ukazywać się i dlaczego opętała akurat Melissę? Jaką rolę odegra młoda, małej Melissie jako duch i ofiarowywać jej rozmaite prezencałkiem urokliwa cygańska pani psycholog? A jej chłopak? ty, łatwo się domyślić, że wkrótce będzie oczekiwać czegoś Pojawia się nagle i sprawia wrażenie niezwykle wykształconew zamian.... go w zakresie parapsychologii... Tymczasem pewnej nocy Vicky słyszy dziwne hałasy dobiegające z sypialni córki. Odnajduje tam kwiat róży zamknięty w szklanej kuli, „szydzący sobie z tego, co niegdyś żyło, obrażający samo życie, niczym trup zbyt starannie uszminkowany przez nadgorliwego grabarza-artystę”. Nawet nie przypuszcza, że Melissę właśnie opętał duch zgwałconej i zamordowanej przed laty dziewczynki. Skrzywdzona za życia Lisette powraca jako upiór i wywraca do góry nogami już i tak skomplikowane życie rodziny Barringerów. On - Warren Barringer - to niedoceniany pisarz, alkoholik walczący z niemocą twórczą. Całe dni spędza przy maszynie do pisania, z trudem opierając się przed opróżnieniem kolejnej butelki Johnny’ego Walkera. Ona - wspomniana już Vicky Barringer, pracuje w kwiaciarni. Gdy pewnego dnia przyjaciółka namawia ją do wzięcia udziału w mszy Kościoła

22

„Zagubione Dusze” to powieść, o której mówi się, że inspirowana jest „Egzorcystą” i „Horrorem Amityville”. Nie da się ukryć, pewne podobieństwa można wychwycić. Osobiście jednak skłaniałbym się do stwierdzenia, że Mort Castle stworzył historię nie tyle ukazującą sam motyw nawiedzenia, co walkę dobra i niewinności z przepotężną siłą zła - walkę toczącą się w ludzkich umysłach. „Zagubione Dusze” to horror, który może podobać się zarówno niewybrednym czytelnikom, poszukującym mocnych wrażeń, jak i tym, którzy oczekują niebanalnej historii, bogatej w niedopowiedzenia, zawierającej coś więcej niż tylko błahą fabułę opartą na prostym schemacie.

Robert Cichowlas


MAX BROOKS

ZOMBIE SURVIVAL Red Horse 2007 Tytuł oryginalny: Zombie Survival Guide Tłumaczenie: Leszek Erenfeicht Ilość stron: 389

Wydawnictwo Red Horse sprawiło nie lada prezent każdemu miłośnikowi tematyki zombie. „Zombie Survival” jest książką niezwykłą i choć grono jej odbiorców jest bardzo wąskie, stanowi pozycję obowiązkową dla fana tego gatunku horroru. Poradnik ten dostarcza bowiem informacji, które można wykorzystać nie tylko w noc żywych trupów. Książka stanowi niezwykłe połączenie fikcji z podręcznikiem do sztuki przetrwania i jako taka nie ma szans zainteresować nikogo spoza kręgu pasjonatów horrorów, ale też nie każdy fan grozy znajdzie tu coś dla siebie. Nie znajdziemy tu bowiem najmniejszych wątków fabularnych, postaci są równie pełnokrwiste i szczegółowo opisane co w książce telefonicznej i choć akcji nie brakuje, jest ona podana na zasadzie wiadomości telewizyjnych. I to właśnie świadczy o wyjątkowości i unikalności książki „Zombie Survival”. Max Brooks potraktował sprawę bardzo poważnie, z szacunkiem odnosząc się do legend voodoo oraz filmów o żywych trupach i napisał jak najbardziej poważny poradnik informujący nas, jak poradzić sobie w przypadku ataku zombie.

przypomina także we wstępie - że książka jest skierowana na rynek amerykański i do tamtejszych realiów dostosowana. Działa to również na niekorzyść autora, bowiem przy opisywaniu pancerzy ochronnych wykazuje się niewiedzą na temat średniowiecznej zbroi. Oczywiście, jest to kwestia dyskusyjna i w niektórych aspektach nie sposób przyznać racji Brooksowi (zmęczenie i kondycja), kiedy indziej jednak kolejne stwierdzenia wywołują kontrowersje. Rozdział trzeci został poświęcony obronie i wszystkiemu, co z nią związane - poczynając od tego, jaki budynek najlepiej nada się na twierdzę, a jaki będzie pułapką, na instruktażu, jak skutecznie ufortyfikować się i odpierać ataki zombie, kończąc. Po raz kolejny Brooks rozlicza się z mitami Hollywoodu, jednocześnie dając wiele ciekawych porad dotyczących defensywy w przypadku zagrożenia ze strony nie tylko żywych trupów. Ponieważ żadna propozycja nie daje stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa, kolejny rozdział został poświęcony ucieczce.

W rozdziale tym dowiadujemy się, jakich zasad należy przePodręcznik został podzielony na siedem odrębnych rozdziastrzegać w trakcie odwrotu, a czego powinno się wystrzełów, w których omówiono bardzo szczegółowo poszczegać. Analizowane są typy pojazdów i środków transportu, gólne aspekty związane z istnieniem, walką i obroną przed a także rodzaje terenu, na który przyjdzie nam się wycofać. żywymi trupami. W rozdziale pierwszym zatytułowanym Do spragnionych wrażeń został skierowany kolejny rozdział „Zombizm: mity i rzeczywistość” autor skupia się na sa– „Atak”. mym zjawisku, starając się wyjaśnić pochodzenie wirusa Solanum, odpowiedzialnego za przemianę ludzi w żywe Tu zebrano w całości wiedzę z poprzednich rozdziałów i trupy, opisuje szczegółowo wygląd i zachowania zombie, skierowano ją przeciwko zombie. Jest to optymistyczny obala mity stworzone przez voodoo i Hollywood, informuscenariusz, który zakłada, że epidemię żywych trupów da je, jak zachować się w przypadku wybuchu epidemii oraz się opanować, a po jej wybuchu trzeba będzie tylko „pojak ją wcześniej wykryć. Pomijając niektóre kontrowersyjne sprzątać”. Przedostatni rozdział zakłada jednak scenariusz stwierdzenia (według Brooksa na przykład umarli nie poodmienny i radzi, co robić, gdy zombie opanują naszą wstają z grobów, a tylko żywi mogą się w nich przemienić dzielnicę, miasto, kraj, kontynent - i jak „Przeżyć w świecie – zombizm nie jest wskrzeszeniem, tylko wirusem) i fikżywych trupów”. Znajdujące się tu porady mogą posłużyć cyjność tematu, rozdział ten jest kopalnią wiedzy o zombie za znakomitą inspirację dla pisarzy i filmowców chcących i powinien zadowolić każdego fana tego zjawiska. stworzyć apokaliptyczną wizję w stylu mistrza Romero. Rozdział „Uzbrojenie i techniki zwalczania” zajmuje się szczegółową analizą sprzętu, jaki możemy wykorzystać do walki z żywymi trupami. Zaczynając od walki wręcz, poprzez broń neurobatalistyczną i palną, kończąc na ogniu i materiałach wybuchowych, autor opisuje zasadność stosowania niektórych narzędzi, jednocześnie dyskredytując inne. Za każdym razem dowiadujemy się, jaka broń da nam przewagę, a która będzie tylko złudną nadzieją, błędnie podsuniętą nam przez filmy akcji czy science fiction. Dodatkowo autor opisuje, gdzie i w jaki sposób możemy daną broń kupić i przechować. Należy jednak pamiętać - o czym Brooks

Podobne zadanie spełnia ostatni rozdział - „Zombie na przestrzeni dziejów” - gdzie zebrano „udokumentowane” przypadki ataków żywych trupów od czasów prehistorycznych po dzień dzisiejszy. Zwolennicy spiskowej teorii dziejów będą zadowoleni, gdy zobaczą, ile przed nami ukryto. Strzeżmy się – zombie mogą nadejść w każdej chwili. Łukasz Radecki

23


RÓŻNI AUTORZY

TRUPOJAD Red Horse 2007

Ilość stron: 411

Niemal równoczesne pojawienie się na rynku pierwszego tomu antologii „Trupojad” wydanej przez Red Horse i dwutomowego zbioru „Księga strachu” wydawnictwa Runa to obwieszczenie zwiastujące renesans horroru w Polsce. Rok 2007 był bardzo dobry dla literatury grozy. Dla wydawców stała się ona wreszcie równie atrakcyjna jak inne rodzaje fantastyki. Dla zgłodniałych czytelników zaczynają się więc prawdziwe żniwa. O kondycji literatury grozy świadczyć może fakt, że w obu wspomnianych wyżej zbiorach mamy do czynienia z dużą ilością nazwisk pisarzy młodych, czasem nawet debiutantów. „Trupojad” jest pod tym względem bardziej nowatorski - nie dość, że bliżej mu do prawdziwego horroru („Księga strachu” mocno gra z konwencją), to nazwiska sporej ilości autorów znane były dotąd tylko czytelnikom internetowych periodyków.

Zupełnie inny klimat panuje w „Opowieści oszusta”, jednak Małecki ciekawie skonstruował tam fabułę, dzięki czemu opowiadanie przykuwa uwagę, aczkolwiek językowo nie należy ono do najlepszych w zbiorze. „Melodie naszych sąsiadów” Wieczorka kojarzą się z klimatem świetnej powieści „Domofon” Zygmunta Miłoszewskiego. Czyżby horror blokowisk miał stać się polską wizytówką grozy? Do spółki z opowiadaniem „Kacper Kłapacz” Łukasza Orbitowskiego (ze zbioru „Wigilijne psy”) tworzy to już ciekawie prezentującą się forpocztę nowej stylistyki. Gonerski proponuje nam „Prezent”, jednak zamiast czymś zaskoczyć oferuje motyw już dość dobrze znany. Ile to razy wcześniej czytaliśmy o kimś, kto prowadzi podwójne życie? Niewiele oryginalnych myśli znajdziemy też w „Szczelinie” Pietrzaka i „Mojej lewej ręce” Kowalika. Trudno jednak spodziewać się, że wszyscy ci młodzi pisarze nagle powalą nas na ziemię swoją oryginalnością.

Większość zaprezentowanych tu nazwisk niewiele nam jeszcze mówi. Owszem, Piotr Połubiński objawił się już wcześniej w „Magazynie Fantastycznym”, Daniel Greps i Aleksandra Zielińska debiutowali w zbiorze „Kochali się, że strach”, Robert Cichowlas ma już na koncie wydaną razem z Robertem Dużo ciekawiej prezentuje się za to Duszyński, którego „ZnikKucharczykiem książkę „W otchłani mroku”, zaś Tomasz Dunięcie” buduje pomost pomiędzy kryminałem a grozą. Dobrze szyński opublikował zbiór opowiadań pt. „Produkt uboczny”. czyta się też „Renowatora”, którego Tim Borys napisał spokojJednak autorów takich jak Alicja Getek, Jakub Małecki, Robert nym, bardzo równym językiem. Wieczorek, Krzysztof Gonerski, Paweł Pietrzak, Tim Borys, Radek Kowalik, Anna Szczęsna, Wiesław Karasiński i Paweł PaAleksandra Zielińska ma szansę wypracować w przyszłości liński kojarzą chyba tylko najwytrwalsi czytelnicy sieciowych styl porównywalny z klimatyczną grozą Anny Kańtoch, jednej serwisów publikujących opowiadania (a i to nie wszystkich, z najciekawszych moim zdaniem polskich pisarek. Jej „Wierna bo dla kilkorga z nich to absolutny debiut). rzeka” pełna jest jeszcze młodzieńczej pasji, przeszkadzającej czasem w pisaniu, ale widać, że talent już kiełkuje. Podobnie Jak więc prezentuje się ten zbiór, skoro tyle w nim nowych jest w przypadku krótkiego opowiadania Anny Szczęsnej, zanazwisk? Dobrze, choć bardzo nierówno. Zaczyna się od retytułowanego „Z miłości do ciała”, aczkolwiek po tekście tak welacyjnego tekstu o Trupojadzie. Połubiński pokazuje tym krótkim trudno jednoznacznie ocenić możliwości autorki. opowiadaniem, że już wkrótce możemy się spodziewać solidnego konkurenta Andrzeja Pilipiuka, tyle tylko że mocniej Ostatnie dwa teksty w zbiorze to „Obowiązek szkolny” Karasińosadzonego w literackim horrorze. Gorzej jest z makabreską skiego i obdarzone enigmatycznym tytułem „Na południe od Alicji Getek o tytule „Cyklon”. Wpisuje się ona dobrze w growtedy, na północ od teraz” Palińskiego. Pierwszy z nich osateskowy styl opowiadań grozy sprzed lat, które jednocześnie dza akcję w polskich realiach, drugi wywozi nas do Ameryki. straszyły i edukowały, jednak współczesna forma nie odpowiaWedług mnie Karasiński wyszedł znacznie ciekawiej. Jego hida zupełnie naiwnej treści. Nie zmienia to faktu, że fani horroru storia mogłaby się wydarzyć w każdej polskiej miejscowości, mogą ten utwór zaakceptować, Getek pisze bowiem właśnie co dużo bardziej oddziałuje na wyobraźnię. ich językiem. Pierwszy tom „Trupojada” to zbiór udany. Tylu ciekawych Odrobina archaiczności czai się też w „Pokoju” Grepsa, jednak historii nie znaleźlibyśmy nawet w antologiach składanych to raczej klimat rodem z szalonych wizji Lovecrafta, powinien z tekstów znanych pisarzy. Pozostaje nam więc czekać na konsię więc spodobać każdemu, kto ceni sobie odpowiednio dawtynuację, licząc, że takowa wkrótce się ukaże. kowaną grozę. „Cierpliwość” Cichowlasa to również solidna (choć objętościowo niewielka) porcja horroru.

Rafał Chojnacki

24


RÓŻNI AUTORZY

KSIĘGA STRACHU TOM 1 Runa 2007

Ilość stron: 491

Mam nieodparte wrażenie, że w ostatnim czasie horror jako gatunek literacki zaczął być (wreszcie!) w pełni pielęgnowany nie tylko przez nowych, niezłych autorów, ale i przez wydawców. Jeszcze kilka lat temu na rynku niezwykle rzadko pojawiały się antologie polskiego horroru. Publikowali tak zwani „znani i lubiani”, natomiast niewiele miejsca „na papierze” zostawiono tym mniej popularnym. Taka sytuacja wyraźnie ulega zmianie. Debiutanci wreszcie wychodzą na powierzchnię! - można wykrzyknąć z ukontentowaniem i przybić piątkę Darkowi Łowczynowskiemu, Mariuszowi Kaszyńskiemu i wielu innym młodym autorom. Powstają nowe wydawnictwa, które coraz chętniej kupują opowiadania „młodych gniewnych”, ale i te z ugruntowaną pozycją na rynku stają się coraz bardziej otwarte na współpracę z szerokim gronem pisarzy horroru. Wydana przez Runę dwutomowa antologia „Księga strachu”, wypełniła księgarniane półki jeszcze w grudniu 2007 roku, a na jej kartach możemy zapoznać się z utworami twórców zarówno doświadczonych, jak i debiutujących. W niniejszej recenzji skoncentruję się na tomie pierwszym, którego już barwna okładka, ogromny format i całkiem spora objętość mogą przykuwać - i przykuwają - czytelnicze oko. Tomiszcze zawiera dwanaście opowiadań. Pierwsze świetnie wprowadza czytelnika w arkana horroru, tego realistycznego, niezwykle sugestywnie ukazującego słabości i lęki bohaterów. „Drzwi do...” Ewy Białołęckiej jest opowieścią o chłopaku, który na ścianie świeżo wynajętego mieszkania dostrzega intrygujące malowidło. Uchylone drzwi. A za nimi sekret, którego poznanie oznaczać będzie dla niego diametralną zmianę... Tekst posiada niesamowitą atmosferę starych, rozpadających się kamienic, ruder, które kojarzą się z przenikliwym chłodem, ciemnymi strychami, mrocznymi piwnicami i... pokrywającymi ściany wyblakłymi rysunkami. Rysunkami, na które zwykle nie zwraca się uwagi, a które mogą stanowić wrota do innego, przerażającego, świata. „Drzwi do..” jest, moim zdaniem, najlepszym opowiadaniem w całej antologii. Nie oznacza to jednak wcale, że kolejne można sobie odpuścić. „Ciasteczko dla Lorelei” Aleksandry Janusz to błyskotliwa opowieść o pewnym małym egzotycznym zwierzątku, „cudzie genetycznym”, który w jednej chwili staje się zabawką, ukochanym pupilkiem i lekiem na wszelkie niepowodzenia - w dosłownym znaczeniu tego słowa. Zwierzak przypomina elfa, jest niezwykle przyjacielski i zabawny, a popularność, jaką zyskuje na całym świecie, przekracza wszelkie normy. Skąd pochodzi i czym tak naprawdę jest? Odpowiedź na to pytanie z pewnością Was zaskoczy. Wywoła upiorny uśmiech na twarzy. Zmrozi. Przerazi. Arrgghh!

„Księga strachu” to także niedługi acz treściwy „Pan” autorstwa duetu Kazek Kyrcz Jr/Łukasz Radecki. Tytułowa postać to na pierwszy rzut oka samotny i niekochany mężczyzna, wyładowujący frustracje przy filmach dla dorosłych. Kiedy spotyka małą, niewinną Paulinkę, zaczynamy węszyć koszmar... Początek utworu nie zwiastuje stricte horroru, a psychologiczną opowiastkę o poszukiwaniu miejsca w świecie. Z czasem jednak akcja nabiera tempa - powoli, stopniowo, by wreszcie ejakulować krwią i mięsem. Warto zwrócić w opowiadaniu uwagę nie tylko na wspomnianą już psychologię, ale również na umiejętne dawkowanie napięcia. Po lekturze „Pana” mamy chęć przeczytać go ponownie, na spokojnie, bowiem przy pierwszym podejściu pruliśmy na łeb na szyję, zakleszczeni w narracji, nie mogąc doczekać się finału. Nie sposób krótko pisać o opowiadaniach z „Księgi strachu”, gdyż większość to zdecydowanie solidna proza, wymagająca głębszej analizy. Ale jak mus, to mus! I tak oto oprócz wyżej wymienionych tytułów w książce pojawiają się i inne, za którymi kryje się niebanalna treść. Mamy „Przerwaną lekcję” Mariusza Kaszyńskiego - tekst, którego nieskomplikowany styl i iście „pojechana”, mogąca kojarzyć się z filmem „Final Destination”, fabuła wciąga bez reszty. Mamy utwór o tajemniczym tytule „Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj”, którego autorem jest znany wszystkim Łukasz Orbitowski. Opowiadanie to długie, solidnie skonstruowane, z efektowną pointą. Nie sposób nie wspomnieć też o historii „Kto sieje wiatr...” debiucie papierowym Dariusza Łowczynowskiego, horrorze, którego „karty” stanowią straszliwą przepowiednię nadejścia zła wcielonego... W antologii mamy też słabsze opowiadania, jakby pisane na siłę, nierzadko autorstwa powszechnie znanych i cenionych pisarzy. Teksty te jednak nie powinny wzbudzać w czytelniku większego rozczarowania, bowiem rekompensują je inne utwory, zróżnicowane pod względem tematycznym, dopracowane w każdym szczególe i świetnie wtapiające się w konwencje niesamowitości i horroru.

Tom pierwszy „Księgi strachu” to dobra pozycja na spędzenie kilku bezsennych nocy, kawał godnego materiału, bogatego w dobry styl, oryginalnie wykreowane światy i żwawo przenoszący czytelnika z jednego koszmarnego miejsca w inne - równie koszmarne. Pozostaje mi polecić z czystym sumieniem i gnać po drugi tom.

Robert Cichowlas

25


26


wywiad przeprowadził: Robert Cichowlas

Jak tam u Was z samopoczuciem po zaznajomieniu się z pierwszymi recenzjami „Psa i klechy. Przeciwko wszystkim”? Jarek Urbaniuk: Coś mało tych recenzji (śmiech). Ale jest okay. Od entuzjastycznych po bardzo dobre, więc nie ma co narzekać. Łukasz Orbitowski: No, to miło, że książka ludziom wchodzi, jeszcze milej, że zagłosowali nie tylko słowem, ale i portfelem. Także siedzimy sobie w ogólnym przekonaniu, że dobra nasza. Pewnie, że dobra Wasza. Kolejna entuzjastyczna recka jest już w drodze! Książka - to prywatna opinia, nie mogłem się powstrzymać, choć czasu mamy mało - jest świetna!

Powiedzcie mi... Ilustracja na okładce powieści przedstawia Łukasza Orbitowskiego jako milicjanta, zaś Jarosława Urbaniuka jako księdza. To po prostu żart czy może tworzyliście bohaterów na własne podobieństwo? (śmiech) Orbitowski: No i co mam na takie diktum odpowiedzieć? Mam prywatne przekonanie, że to rzeczywiście fajna sprawa, tym fajniejsza, że otwarta na ciąg dalszy. W każdym razie dzięki. Poza tym po co się męczyć, wymyślać bohatera, skoro można napisać coś po prostu sobą? To oczywiście żart. Zawarłem w Ence dużo z siebie, ale nie wiem, czy akurat Enką chciałbym zostać. Wydaje mi się też, że Enka niekoniecznie chciałby być Orbitowskim.

27


Urbaniuk: W książce są odwołania do tego, kim był Gil, zanim zaczął być księdzem i rzeczywiście, w sumie taki byłem. Wesoły chłopak. Z tym że on poszedł do seminarium, a ja ruszyłem w życie. Ogólnie rzecz biorąc, są podobieństwa i różnice. Ale jak robiliśmy sesję zdjęciową dla Dziennika w mundurze i sutannie, to czułem się świetnie jako pleban. Nie wiem, jak Orbitowski, ale wyglądał doskonale. Jak mix Borewicza z zomowcem. Widziałem, bodajże na twoim blogu, Jarku, jakieś zdjęcia .Cyc – glanc! Skąd pomysł, aby akcje „Psa i klechy. Przeciwko wszystkim” osadzić w realiach Polski Ludowej? Urbaniuk: Pomysł był Orbitowskiego, dla mnie nie było różnicy, czy wtedy, czy teraz. Ważni byli bohaterowie. Ale jak zaczęliśmy pisać - zakochałem się w konwencji. Orbitowski: To raz, a dwa, że zyskaliśmy coś, czego nie oferowała współczesność. Taką przyjaźń niemożliwą. Przecież powieść zaczyna się niedługo po morderstwie Popiełuszki, trudno więc, aby porządny ksiądz kochał mundurowych. Do tego dochodzi wątek przegryzania się wzajemnego, grania kontrastem. Inna epoka by tego nie dała. I jeszcze jedno - to opowieść o cudach, niesamowitości, którą przecież materializm dialektyczny negował. Urbaniuk: Poza tym komunizm to dziecko Arymana, więc horror jak cholera. Jarek, co takiego sprawiło, że się w niej zakochałeś? Musieliście mieć sporo dobrej zabawy, pisząc na przykład o fotografii Enki z „doklejonym” Wałęsą. Urbaniuk: Nienawidzę komunizmu, bohaterowie są indywidualistami, a indywidualizm (poza Prawdą) był tym, czego komunizm najbardziej nienawidził i najsilniej niszczył. Poza tym ja dość głęboko siedzę w historii PRL - dzienniki i powieści Tyrmanda, dzienniki Kisielewskiego, konserwatywna opozycja, te rzeczy. Orbitowski: A z zabawą to różnie. Pisanie „Psa i Klechy” to ogólnie frajda, kupa śmiechu. Zresztą - nie ma innego wytłumaczenia dla powstania tej książki. Zwłaszcza na etapie przerzucania się pomysłami. Ale też jest tak, że sceny wesołe pisze się najciężej, więcej oddechu masz przy duchotach i mrokach Urbaniuk: Może dlatego mroków też sporo (śmiech) Realia komunizmu oddaliście niezwykle sugestywnie. Na to, między innymi, warto zwrócić uwagę czytając książkę. Poza tym na „nienagannie” nakreśloną atmosferą prawdziwego horroru... Bohaterowie książki sporo podróżują, a miejsca, w których goszczą – ich atmosfera czy lokalizacja – stroszą włosy na głowie. Choćby takie wariatkowo... Albo mieszkanie na Brzeskiej. I sama Brzeska! Horror bazuje tu na kanwie komunizmu... Orbitowski: Przecież to były przerażające czasy. Ulica Brzeska jest autentyczna, znaleźliśmy teksty z epoki opi-


sujące, jak tam się żyło. I nie napisaliśmy ani słowa nieprawdy. Przecież istniały takie miejsca jak nasz szpital, oczywiście siedział tam kto inny i może nie zabijał głosem, ale takie katownie pod przykrywką przecież istniały. Na najbardziej przerażająca w tym wymiarze, którego każdy doświadczał, była przecież wszechobecna szarość. I my ją rozbijamy, wprowadzając kolorowych ludzi, diabły, demony. Urbaniuk: FAKT. Brzeska to był horror. Ten reportaż Barbary N. Łopieńskiej, „Ulica Brzeska” z 1976 roku, może się śnić po nocach. Gwałty, morderstwa, gruźlica - makabra. Co do wariatkowa - myśmy w nim nie siedzieli, ale miałem znajomych, którzy mocno odjechali po ezoteryce, sam byłem blisko, a bawiłem się źle. Ostatnio złożyłem wizytę w krakowskim szpitalu Babińskiego, czyli - jak to się u nas mówi - Houston (od „Houston, mamy kłopoty” znane z filmów o kosmonautach) i muszę przyznać, że nasze założenia były prawidłowe, a Łukasz świetnie odmalował ten potępieńczy klimat. Jak wyglądała praca nad książką? Jak dzieliliście role, tworząc powieść? Orbitowski: Największym - bo jedynym - minusem pracy z Jarkiem jest to, że nieustannie trzeba odpowiadać, jak razem pracujemy. Otóż prosto. Książkę wymyślamy wspólnie, Jarek robi badania, konstruuje kolejne sceny. Ja dostaję konspekt i siadam do roboty, potem dyskutujemy gotowy tekst. Pojawiają się zmiany i trwa to tak długo, aż nie zgodzimy się we wszystkim. Znamy się lata i to pomaga. Urbaniuk: Taka jest prawda! I myślę, że wpiszemy tę odpowiedź do dokumentu, aby przeklejać ją do wszystkich kolejnych wywiadów. A znamy się lata, mogę tylko dodać - 16 lat. Może dlatego idzie nam nieźle, bo większość spółek autorskich powstaje tylko po to, żeby coś zrobić i zarobić - dla nas to nie jest pierwsza wspólna robota i pierwszy wspólny numer. My po prostu

lubimy robić coś razem, a że jest to coś fajnego i podoba się ludziom, to tylko bonus. A miałem pytać, czy nigdy się nie kłócicie podczas tworzenia, wiecie - rzucacie maszynami do pisania czy klawiaturami... Urbaniuk: Nie. Po prostu wiemy, na co nas stać, mamy wspólne koncepcje tego, co robimy. To inteligentny pop, dla inteligentnych i w miarę oczytanych ludzi. Głębszy niż niejedna literatura problemowa. Poza tym - bodajże Strugaccy wymyślili, że jak ktoś się na coś nie zgadza, to ma zaproponować coś lepszego. Stosujemy tę zasadę, jak na razie - wydaje mi się - z powodzeniem. Wróćmy zatem do początków „Psa i klechy”, ale nie powieści, a opowiadań. Powiedzcie mi, pamiętacie, kiedy powstał pierwszy tekst z cyklu i czy od samego początku przeczuwaliście, że rzecz się ludziom spodoba? Orbitowski: Właściwie to nic nie przeczuwaliśmy. Sprawa narodziła się spontanicznie, Jarek miał swoje pomysły, ja swoje. I zagrało, zrobiliśmy coś wspólnie. Za to reakcja ludzi mnie prywatnie zaskoczyła, nie spodziewałem się tak ciepłego przyjęcia, zwłaszcza że to coś innego, niż robiłem samemu. Teraz wychodzi, że ludzie mają ogromne oczekiwania wobec dalszych tekstów. Co motywuje. Urbaniuk: Byłem absolutnie zaskoczony. „Żertwa” była tekstem, który wbił cykl w świadomość czytelników i pokazał nam, że ludzie będą czekać na następne części, powieść itd. Obiło mi się o uszy, że szykujecie kolejną część przygód porucznika Enki i księdza doktora Gila. Opowiecie coś o tym projekcie. Podobno byliście niedawno w Paryżu zbierać materiały? Orbitowski: Doktora habilitowanego.


Ups. Wybaczcie. Urbaniuk: Byliśmy, byliśmy. I to samo w sobie było zajebistą przygodą. Reżyser Piotr Kielar razem z uroczym dźwiękowcem Bodo pojechali za nami i kręcili reportaż z naszej wycieczki - jakoś niedługo do zobaczenia w TVP Kultura. W tej książce chcemy nawiązać do Mickiewicza i romantyków. Pokazać, że horror wziął się właśnie z tych czasów i że ci kolesie, o których nas uczono w szkołach, nie byli żadnymi nudnymi patriotami, ale rozrywanymi przez demony, cierpiącymi ludźmi, mającymi kontakt z takimi stanami i duchami, o których się nam nawet nie śniło. Ale o szczegółach czytelnicy dowiedzą się z książki. Planujemy też dać wstępną relację z Paryża (fotograficzno-tekstową) na jednym z portali. Orbitowski: Poza tym trzeba chodzić i chodzić, zrobiliśmy jakieś makabryczne kilometry w przerażającym świecie, gdzie nikt nie wypowie do Ciebie słowa w języku, który rozumiesz. Także drobne przygody też będą miały odzwierciedlenie w książce. Paryż jest ogromny i bardzo piękny, źle też działa na żołądek. Ale czy akcja będzie się toczyć w całości w Paryżu? Orbitowski: Nie. Główna część owszem, ale zaczyna się jak zwykle w Polsce. Nie możemy pojechać wszędzie za Enką i Gilem, Paryż starczy. Za to trop mickiewiczowski wiedzie do Istambułu, gdzie opowieść znajdzie swój finał. Dla mnie to osobiście nowość, nigdy wcześniej, poza młodzieńczymi tekstami, nie wyszedłem z piórem poza Polskę. W jakiś sposób to kolejne wyzwanie, bo dajesz czytelnikowi nowość, coś, czego nie zna. Zawsze przetwarzałem to, co wszyscy widzą za oknem, teraz muszę opisać świat, który nie każdy zna z tej przyczyny, że jeździ się raczej do Irlandii niż Francji. Urbaniuk: Paryż będzie kluczowy, ale prawdziwa rzeźnia zacznie się w Istambule. A akcja bedzię się toczyć w latach osiemdziesiątych? Że zapytam z ciekawości... Urbaniuk: Nie. Akcja będzie się dziać w 1992, zaraz po upadku rządu Olszewskiego, dokładnie wtedy, kiedy Waldi Pawlak „czyścił sobie UOP”, jak było pięknie powiedziane w filmie „Nocna zmiana”. Ale tym razem mniej polityki (choć będzie), a więcej szargania narodowych mitów. Orbitowski: Polska Ludowa była fajna na początek, teraz jesteśmy na początku lat dzie-

30

więćdziesiątych i też jest ciekawie. Mówię „jesteśmy”, bo pierwsze sto stron jest już za nami. Wygląda to ciekawiej, jest więcej akcji, trupy, pogonie, połamane ręce... Urbaniuk: ...rozwalone mózgi (śmiech). Ale niestety, a może na szczęście, rozwalone od wewnątrz (śmiech). Rozdział „Pik – ciekawostki powstawania drugiej części powieści” na tym etapie bym zamknął. Mam jednak jeszcze po jednym pytaniu dla każdego z Was, niedotyczącym powieści o psie o klesze. Od dawna nurtuje mnie pewna kwestia (tu pytanie stricte do Jarka). Szczerze powiedziawszy nie spotkałem się z żadnymi tekstami opatrzonymi wyłącznie Twoim nazwiskiem. Pisujesz tylko w duecie z Łukaszem? A może tworzysz po pseudonimem? Urbaniuk: Tak, tworzę pod pseudonimem i chyba czas to powiedzieć (śmiech). Nie nazywam się Urbaniuk, a dźwięk nazwiska jest związany z tym, że moja rodzina pochodzi ze wschodu, Lwów, te rzeczy. Popełniłem kilka tekstów pod swoim nazwiskiem, ale były to raczej teksty teatrologiczne. Co do samodzielnego pisania, to przygotowuję trzy projekty, niemniej nie będę o nich mówił, dopóki nie staną się takie, jak chcę, prawdopodobnie do końca roku pojawi się kilka tekstów w prasie i - daj Boże - książka. Ale nie chcę zapeszać Na razie jestem w 100% skupiony na „Psie i klesze”. Ale nie znacie dnia ani godziny, a dzień jest bliski... Łukaszu, pytanie do Ciebie związane z opowieściami o kotach, czyli o „Prezesie i Kresce”. Ciekawi mnie, co sprawiło, że zacząłeś pisać te historyjki dla dzieci. Potrzebowałeś odskoczni? Orbitowski: Bo ja wiem, czy to są historyjki dla dzieci? Moim zdaniem wcale. Ale jakoś tak zacząłem, kiedy dowiedziałem się, że żona urodzi mi synka. Jest, a raczej była to odskocznia od życia zawodowego. Złapałem się na tym, że wszystko piszę na kontrakt - słowo przelicza się na szmal i chciałem od tego uciec. Zrobić coś tylko dla siebie, co zarazem nie byłoby fajne tylko dla mnie. No i zacząłem pisać o tych swoich kotach. Teraz akurat robię sobie kilka miesięcy przerwy. Przeglądałem te teksty, przygotowując wydanie książkowe i wpadłem na to, że odpoczynek się przyda. Śmieszne, że o to pytasz w tym momencie - akurat przygotowuję książkę o kotkach i zamykam blog. Zresztą - zachowałem ogólną intencję tych tekstów. Wydanie będzie miłe, robię to z przyjaciółmi z wydawnictwa Powergraph, ilustracje zrobił mój ojciec.


CROMWELL STONE Egmont 2007 Scenariusz: Andreas Rysunki: Andreas Okładka: Andreas Ilość stron: 144

Gdyby nie komiksy o Asteriksie i Lucky Luke’u oraz dzieła Franquina (autora Spirou i Gastona), które w dzieciństwie miały ogromny wpływ na niemieckiego artystę Andreasa Martensa, dziś świat obrazkowych historyjek pozbawiony byłby jednego z najznamienitszych twórców tej sztuki. O ostatecznym, komiksowym powołaniu nie zadecydowały jednak upodobania do wyżej wymienionych, a... matematyka. Nieumiejętność opanowania tego przedmiotu przyczyniła się do rezygnacji ze studiów architektonicznych i osiemnastoletni wówczas Andreas zdecydował, że będzie tworzył komiksy. W ten oto sposób otrzymaliśmy do naszych rąk znakomitą mistyczną serię „Rork” (która w Polsce czeka na wydanie ostatniego tomu), a w ostatnich miesiącach do sprzedaży trafiło jedno z najbardziej znaczących dzieł tego autora - zbiorcze wydanie trylogii „Cromwell Stone”. Tytułowy bohater jest jednym z trzynastu pasażerów statku „Leviticus”, którzy ocaleli po jego katastrofie. Wcześniej na tymże okręcie doszło do kradzieży tajemniczego

przedmiotu (bardzo zawiłego w swej budowie „klucza”), który prawdopodobnie jest przyczyną corocznego zaginięcia jednego z grupy ocalałych. Cromwell, czując na karku oddech nieznanych oprawców, próbuje rozwikłać mroczną zagadkę, a jednocześnie umknąć z rąk śmierci. Jednak droga do rozwiązania tajemnicy i zrozumienia, czym jest ów przedmiot, jest tak zawiła i pokrętna, że wydaje się nie do przejścia. Splatające się ze sobą i stale przenikające wątki składają się na misternie przemyślaną fabułę, która gubi je i odnajduje w najmniej spodziewanych momentach. Akcja skacze to tu, to tam poprzez czas i przestrzeń, myląc tropy i wciąż na nowo podsycając ciekawość. Fabuła służy tu raczej jako pretekst do opowiadania obrazem - do szalonej podróży przez inne wymiary i poziomy świadomości upchnięte w powykręcanych planszach. Nieustanne zmiany perspektywy, zbliżenia i kadry rozrzucone niczym rozbite szkło niesamowicie potęgują efekt kosmicznej grozy, tym samym ocierając się (tak bardzo jak to tylko możliwe) o niewyobrażalne uniwersum Lovecrafta. Opowieść Andreasa o dziwacznej naturze rzeczywistości i miejscu człowieka we wszechświecie, poparta niesamo-

witą, ale jakże bliską prawdy, teorią na temat stworzenia świata, ściska żołądki i wywołuje fale gorąca. Andreas to niezwykle utalentowany i pracowity artysta, a „Cromwell Stone” jest smakowitym dowodem potwierdzającym jego mistrzostwo. Jest to jednocześnie najoryginalniejsze i najbardziej kreatywne podejście do świata wymyślonego przez H.P. Lovecrafta (choć darmo szukać tu macek Wielkiego Cthulhu). Niech nie martwią się jednak ci, którzy z Samotnikiem z Providence nie mieli styczności. „Cromwell Stone” jest dziełem uniwersalnym, powalającym mroczną urodą i zapierającymi dech w piersiach rysunkami, a przez to również łatwo przyswajalnym. Paweł Deptuch


ARMY OF DARKNESS: Movie Adaptation Dark Horse 1992 (1-3); Dynamite 2006 (TPB) Scenariusz: Sam Raimi, Ivan Raimi Rysunki: John Bolton Okładka: John Bolton Ilość stron: 88

Wśród miłośników horroru nie ma chyba nikogo, kto nie znałby trylogii „Martwe zło” („Evil Dead”), ale jeśli ktoś taki istnieje, to lepiej, żeby się z tym nie ujawniał. Ash Williams – gość z piłą łańcuchową zamiast prawej ręki i z dwururką na plecach – to jedna z najbardziej charakterystycznych postaci wykreowanych przez kino. Oprócz występu w trzech filmach bohater ten ma na koncie pojawienie się także w grze karcianej, systemie RPG, w 2006 roku w musicalu na Broadwayu, no i oczywiście na kartach komiksów. Pierwszą historią obrazkową z „Armią Ciemności” w tytule była oczywiście adaptacja filmowa. Dwa pierwsze zeszyty trzyczęściowej mini-serii ukazały się w ostatnich miesiącach 1992 roku, czyli na dwa miesiące przed oficjalną premierą filmu (trzeci ukazał się w październiku 1993 – osiem miesięcy po premierze filmu). Był to zabieg typowo marketingowy, mający na celu zachęcić potencjalnych widzów do odwiedzenia kina. Zachęta była to nie byle jaka, gdyż za oprawę graficzną odpowiedzialny był John Bolton. Ten brytyjski grafik znany był wcześniej z fantastycznych prac do wielu komiksowych horrorów (takich jak „Maranda the She Wolf”, „Tales of Terror” czy „Aliens”) oraz licznych okładek do popularnych serii. Jego styl ry-

sowania charakteryzuje się bardzo realistycznym, wręcz fotograficznym odwzorowaniem, a umiejętność dobierania i komponowania ze sobą ciemnych i mrocznych barw nadała mu status mistrza. Nic więc dziwnego, że ten nad wyraz sprawny artystycznie twórca został wybrany do zilustrowania komiksowej adaptacji „Armii Ciemności”. Boltonowi ten pomysł bardzo przypadł do gustu, gdyż był miłośnikiem pierwszych dwóch części trylogii. Jego zapał był tak wielki, że sam postanowił zająć się całym projektem, czyli również adaptacją scenariusza. Bolton otrzymał skrypt do tzw. wersji reżyserskiej filmu i wyłuskał z niego wszystko to, co najlepsze. Usprawnił nieco fabułę, dodał trochę od siebie i wyszła iście smakowita potrawa. Pierwszą dość znaczącą różnicą była zmiana narracji. W komiksie Ash od początku do końca opowiada nam w „offie” całą historię, okraszając ją licznymi zabawnymi komentarzami, których w filmie brak. Drugim rzucającym się w oczy odbiegającym od wersji filmowej zamysłem Boltona jest rezygnacja z kilku komediowych akcentów, przez co komiks staje się bardziej poważny,


mroczny i przerażający. Zniknęły też nielogiczne momenty filmowej fabuły, takie jak np. scena, gdy Ash leje po pysku swojego sobowtóra lewą ręką (mając do dyspozycji mocniejszy, żelazny implant), czy odsiecz Henryka Czerwonego (który w filmie przybył z pomocą, nie wiadomo, na czyją prośbę). Takich gładzi jest o wiele więcej i wychodzą one zdecydowanie na plus. Największą zaletą adaptacji „Armii Ciemności” są oczywiście rysunki. Bolton, używając swojego niesamowitego, bardzo plastycznego i fotorealistycznego stylu (gdzieniegdzie stosując elementy groteski), sprawił, że każda plansza, każdy kadr jest małym dziełem sztuki. Jego prace można podziwiać godzinami, studiując każdy olśniewający szczegół pierwszego i drugiego planu. Wizja potworów, którą przedstawił czytelnikowi, jest makabryczna i powalająca, a jednocześnie diametralnie różna od tej ukazanej w filmie. Na papierze nie było ograniczenia budżetowego, stąd też na widok sugestywnych maszkar, zamiast uśmiechu rozbawienia pojawia się grymas strachu. Brawa dla artysty należą się również za mistrzowskie odwzorowanie mimiki twarzy Bruce’a Campbella, który nierzadko wygląda niczym wyjęty z filmowego kadru. Polski czytelnik miał styczność z grafikami Boltona przy okazji wydanych u nas „Arlekina i Walentynek” i „Ksiąg Magii” do scenariuszy Neila Gaimana oraz epizodu „Kanony Bólu” w antologii „Hellraiser” (był również autorem okładki do tego zbioru). Można odnieść wrażenie, że komiks powstał tylko po to, aby „Armia Ciemności” znalazła nowego, innego niż widz, odbiorcę. I rzeczywiście z punktu widzenia komiksomaniaka, który pierwszy raz styka się z uniwersum martwego zła, historii nie można nic zarzucić. Natomiast miłośnikom filmowego hitu mini-seria ta wyda się o wiele mroczniejsza i bardziej poważna, przez co - być może - atrakcyjniejsza. Komiks można potraktować jako uzupełnienie wersji reżyserskiej, swoisty suplement opowiadający historię nieco inaczej, bądź też jako projekt absolutnie autorski, który nie był ograniczany budżetem ani naciskami ze strony producentów. Obok komiksowej „Armii Ciemności” nie można przejść obojętnie, gdyż jest to dzieło dopieszczone pod każdym względem. Zauważyło to również jury Spike TV Scream Award, przyznając wydaniu

zbiorczemu główną nagrodę w kategorii „najlepsza komiksowa adaptacja materiału filmowego” za rok 2006. Paweł Deptuch


Seria „Masters of Horror” powstała dzięki inicjatywie Micka Garrisa, reżysera odpowiedzialnego dotąd za seriale „Bastion” i „Lśnienie”. Zebrał on znanych twórców horrorów i każdemu zaproponował zrealizowanie jednego odcinka serii. W ten sposób zrodziła się niezwykła antologia skupiająca wybitne nazwiska i różne oblicza grozy. Dzięki Carismie, możemy wejść w posiadanie tego niezwykłego serialu. Łukasz Radecki

MISTRZOWIE HORRORU cz. 1

OSTATECZNY KONIEC SWIATA Reżyseria: John Carpenter Produkcja: USA 2005

numeracji odcinek ten jest dopiero ósmy. Choćby dla niego warto zainteresować się serialem.

INCYDENT NA GÓRSKIEJ TRASIE Reżyseria: Don Coscarelli Produkcja: USA 2005

„Cigarette Burns” opowiada historię Kirby’ego Sweetmana, który specjalizuje się w odnajdywaniu białych kruków kinematografii. Właśnie otrzymuje zlecenie odnalezienia przerażającego dzieła „Le Fin Absolue du Monde” - filmu, którego jedyny pokaz doprowadził publiczność do zbiorowego szaleństwa i obudził w nich krwiożercze zapędy. Sweetman długo się waha, ale osobiste problemy zmuszają go do podjęcia śledztwa. Rutynowe dochodzenie przeradza się w obsesję, która prowadzi do tragicznego końca. John Carpenter („The Fog”, „Halloween”) po raz kolejny stworzył film niezwykły i wpisujący się w kanon. Mroczna historia pełna niedopowiedzeń i głębokiego przesłania opiera się głównie na dialogach i zabawie w skojarzenia, jednak nie brak tu scen mocnych i krwawych - ze szczególnym wskazaniem na znakomity finał. Świetny pomysł Carismy, że postanowiła właśnie tym filmem rozpocząć serię, mimo że w faktycznej

„Incident on and off a Mountain Road”

to wariacja na temat survival horroru i slashera. Młoda dziewczyna doprowadza do wypadku na górskiej drodze i już po chwili wpada w ręce zmutowanego psychopaty – Moonface’a. Ten jednak nie wie, że mąż Ellen maniakalnie wręcz starał się ją wtajemniczyć w sztukę survivalu. Role ofiary i kata nie są więc tak oczywiste, jak zdawało się na początku - szczególnie, że dziewczyna też ma pewien mroczny sekret. Don Coscarelli („Phantasm”) bawi się konwencją slashera, starając się przy tym nie zapomnieć o budowaniu napięcia i gwałtownych zwrotach akcji. Wychodzi mu to całkiem sprawnie, głównie dlatego, że sześćdziesiąt minut nie pozwala


filmowi rozwlec się za bardzo. Solidna pozycja w dorobku reżysera.

PIĘTNO

Reżyseria: Takashi Miike Produkcja: USA 2005

„Imprint” to najbardziej kontrowersyjny odcinek serii. Akcja filmu przenosi nas do dawnej Japonii, gdzie pewien amerykański dziennikarz w poszukiwaniu swej ukochanej trafia na cieszącą się złą sławą wyspę zamieszkaną przez prostytutki i tajemnicze istoty. Tu dowiaduje się o tragicznym losie swojej miłości. Próbując odkryć zagadkę jej śmierci, wdaje się w rozmowę z oszpeconą kurtyzaną. Jej koszmarna opowieść kryje jednak więcej pytań niż odpowiedzi. Takashi Miike („Audition”, „One Missed Call”, „Ichi the Killer”) po raz kolejny przełamuje liczne tabu. Dość powiedzieć, że odcinek miał spore problemy z emisją. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, powiem, że Miike nie waha się użyć najbrutalniejszych chwytów i ujęć, co wzmacnia fakt, że elementy fantastyczne pojawiają się dopiero w finale, wcześniej zaś mamy niezwykłą i zapadającą w pamięć scenę bardzo realistycznych tortur... Do tego dochodzi niebanalny scenariusz, znakomite, wręcz baśniowe zdjęcia i duszny, ciężki klimat. Szkoda trochę, że ogólne wrażenie psuje końcówka, niemniej mamy do czynienia ze znakomitym w swej klasie filmem.

35


TANIEC UMARŁYCH Reżyseria: Tobe Hooper Produkcja: USA 2005

Stuart Gordon („Re-Animator”, „Dagon”) od lat specjalizuje się w adaptowaniu Lovecrafta. Po raz kolejny pokazuje nam zbrutalizowaną i uwspółcześnioną wizję prozy Samotnika z Providence. Dla wielbicieli obu panów pozycja obowiązkowa.

CZEKOLADA

Reżyseria: Mick Garris Produkcja: USA 2005

„Dance of the Dead” przenosi nas do nieda-

lekiej przyszłości, gdzie po zagładzie nuklearnej społeczeństwo chyli się ku upadkowi. Nieliczni starają się prowadzić normalne życie, a poza granicami miast rozgrywa się horror, który przyjdzie poznać Peggy, młodej barmance, gdy zgodzi się przyjąć zaproszenie poznanego w barze chłopaka. Tobe Hooper („The Texas Chainsaw Massacre”) jak zwykle epatuje nagością i makabrą, jednak jego film porusza dość ważne pytanie o granice rozrywki i sposobów jej zapewnienia. Choć horroru tu nie za wiele, warto poznać apokaliptyczną wizję reżysera, zwłaszcza że towarzyszy jej znakomita oprawa wizualna. Godna odnotowania jest też znakomita kreacja Roberta Endlunga („Nightmare on Elm Street”) w roli demonicznego prezentera prowadzącego show z udziałem „tańczących” trupów.

KOSZMAR W DOMU WIEDŹMY Reżyseria: Stuart Gordon Produkcja: USA 2005

„Chocolate” to historia Jamie’ego, mężczyzny pracującego w przemyśle spożywczym i specjalizującego się w tworzeniu sztucznych aromatów. Stopniowo zaczynają go nawiedzać zapachy i wizje dotyczące obcej kobiety. Jamie zakochuje się w niej i postanawia ją odnaleźć. To zaś doprowadzi do tragedii. Mick Garris tak naprawdę dorobku horrorowego nie ma zbyt wielkiego i jego pozycję w tym światku ugruntowała dopiero omawiana seria, której jest pomysłodawcą. Potwierdza to wyreżyserowany przez niego odcinek oparty na jego własnym opowiadaniu. Nie brak tu niesamowitości, jednak gdzieś zaginął horror. Film sam w sobie nie jest zły, ale do serii o takim tytule nijak nie pasuje.

CHORA DZIEWCZYNA Reżyseria: Lucky McKee Produkcja: USA 2005

„Dreams in the Witch-House” jest adapta-

cją opowiadania H.P. Lovecrafta o tym samym tytule. Młody student wynajmuje pokój w starym domu. Zaprzyjaźnia się z piękną sąsiadką wychowującą samotnie małego synka i odkrywa, że w murach budynku czai się zło, które czyha na jego nowych znajomych. Czy koszmary, które go nawiedzają, pomogą ich ocalić, czy wręcz sprowadzą na nich nieszczęście?

36

„Sick Girl” przenosi nas w świat entomologów. Ida Teeter jest badaczką owadów, co przysparza


jej problemów w życiu uczuciowym, bowiem jej pupilki skutecznie odstraszają jej kolejne kochanki. Wszystko zmienia się, gdy poznaje piękną Misty, która podziela jej zainteresowania. Niestety, w tym samym czasie Ida dostaje tajemniczą przesyłkę ze śmiertelnie niebezpiecznym owadem. Jego ukąszenie zmienia Misty w... Lucky McKee jest kolejnym przykładem przypadkowości w doborze reżyserów poszczególnych odcinków. Próżno bowiem szukać w jego dorobku rasowych horrorów, może więc dziwić jego obecność w tym zestawieniu. Tym bardziej, że „Chorej dziewczynie” bliżej do czarnej komedii niż do filmu grozy, jedynie krwawy finał można podpiąć pod wymagany gatunek. Niezależnie od tych rozważań film zadowoli zwolenników „The Twiglight Zone” czy „The Outher Limits” i... „The Fly”.

JASNOWŁOSE DZIECKO Reżyseria: William Malone Produkcja: USA 2005

„The Fair Haired Child” to historia nastoletniej Tary, dziewczyny, której życie jest pasmem nieszczęść z powodu niechętnych jej rówieśników i nieinteresującej się nią matki. Choć początek może sugerować wariację na temat „Carrie”, szybko zmienia klimat, gdy dziewczyna zostaje porwana przez obłąkaną parę, chcącą złożyć ją w ofierze w zamian za życie ich zmarłego syna. Problem w tym, że on sam nie za bardzo chce być wskrzeszony. William Malone („FeardotCom”, remake „House on the Haunted Hill”) stworzył klasyczny horror, mieszając różne motywy. Mamy tu dramat rodziców, którzy nie potrafili uratować swojego dziecka i teraz by przywrócić mu życie są gotowi poświęcić trzynaście innych ofiar, pojawia się nastolatka z problemami, elementy survival horroru i wreszcie pakt z Szatanem i demoniczne monstrum. I choć to wszystko już było, dzięki ciekawym efektom specjalnym i świetnym ujęciom zyskuje nową jakość.

Wszystkie części prezentują co najmniej wysoki poziom wykonawczy, poczynając od bardzo dobrej czołówki po różnorodność tematyki zawartej w każdym z odcinków. Pozwala to przyjrzeć się wizytówkom poszczególnych twórców. Można narzekać, że nie każdy z nich przyłożył się tak jak John Carpenter czy Takashi Miike, jednak warto zainwestować w całą serię. Trudno bowiem o lepszą antologię horroru. Zwłaszcza za tak niską cenę.

37


„Black Sheep” jest pastiszem i tak należy na niego patrzeć. Rozpoczynając seans, musimy pamiętać, że dostaniemy komedię z elementami gore, a nie rasowy horror. Tylko wtedy film ma szansę się bronić. Niewielką… Film opowiada historię Henry’ego (w tej roli nachalnie przypominający Macieja Stuhra Nathan Meister). Młody mężczyzna dorastał na farmie w Nowej Zelandii, gdzie jako mały chłopiec zajmował się doglądaniem owiec na pastwiskach. Pewnego dnia starszy brat Henry’ego – Angus – robi chłopcu bardzo niemiły dowcip. Zabija owcę siekierą, zakłada jej zakrwawioną skórę i z naskakuje na młodszego brata. Przez makabryczną zabawę Henry nabiera wręcz panicznego strachu przed owcami. Pech chce, że to właśnie z tymi sympatycznymi zwierzątkami przychodzi mu się zmierzyć w przyszłości, gdy odkrywa, że w pobliżu prowadzone są niebezpieczne eksperymenty genetyczne na owcach. Zmutowane zwierzęta stają się śmiertelnie niebezpieczne dla ludzi. Zaczynają siać popłoch, niczym żywe trupy u Romero. „Black Sheep” to debiut reżyserski Jonathana Kinga. Debiut, który z założenia miał być ambitnym pastiszem horrorów. I tak oto owce zarażają ludzi niczym żywe zombie, powodując mutacje. Przez ugryzienie ludzie zamieniają się w żądne krwi owce. Znajdujemy tu wiele odniesień nie tylko do twórczości Romero, ale także do takich klasyków jak „Skowyt” czy „Amerykański wilkołak w Londynie”. Uważny widz wyłapie wszystkie analogie, nie zmienia to jednak faktu, że z ekranu przez prawie półtorej godziny wieje nudą. Pastisz powinien być zabawny, tymczasem w filmie Kinga dobrych żartów znajdziemy jak na lekarstwo, a nasz uśmiech będzie częściej uśmiechem politowania, niż radosnym chichotem.

Niezła reżyseria nie ratuje płytkiego scenariusza. Podejrzewam, że tandeta i kicz spływające z ekranu miały być celowym zabiegiem, aczkolwiek to, że średnio co piętnaście minut zasypiamy z nadmiaru nudy, nie było chyba zamierzeniem twórców. Efekty specjalne zostały przygotowane przez ekipę Weta Workshops, czyli ludzi odpowiedzialnych za trylogię „Władcy pierścieni”. O ile owce wyglądają żałośnie, o tyle ekipa WW serwuje nam całkiem przerażające efekty kina gore. W filmie znajdziemy całe mnóstwo podgryzionych gardeł, powyciąganych flaków i oderwanych kończyn. Oglądając te sceny, może nam przyjść na myśl zarówno „Evil Dead”, jak i „Wysyp żywych trupów”. Ale to chyba jeden z niewielu plusów tego filmu. Bohaterowie są przerysowani i dość absurdalni. Większość z nich grana jest przez amatorów, dla których „Black Sheep” jest debiutem – część z nich bez charakteryzacji mogłaby zagrać owce. Aktorsko broni się Nathan Meister jako główny bohater. Śmiało możemy mu uwierzyć, że śmiertelnie boi się wełnianych zwierzątek. W roli demonicznego brata Henry’ego zobaczymy doświadczone-


Wyobraźcie sobie, że jesteście na farmie w Nowej Zelandii. Przechadzacie się po polach, wszędzie pasą się owce, między nimi biega pies pasterski. Nagle owce zaczynają wariować. Mszczą się za eksperymenty genetyczne, które na nich przeprowadzono. Zaczynają mordować ludzi w brutalny sposób, fundując nam gore w najczystszej postaci. Młodzi ludzie próbują ujść z życiem, a jednocześnie powstrzymać atak. Dostatecznie absurdalne? A teraz wyobraźcie sobie, że nakręcono o tym film… go aktora Petera Feeneya, którego spotkania z owcami też ogląda się całkiem sympatycznie. Natomiast kompletnie nie radzi sobie Danielle Mason, której uroda nie wystarczyła, by polubić

go grona widzów, jakim są wierni fani pastiszu oraz wielbiciele komedii w klimacie gore, ale zastosowanie tych ograniczeń zabiera produkcji możliwości odniesienia sukcesu komercyjnego. Wiem, że znajdzie się wiele osób, które docenią w filmie parodię kilku kontrowersyjnych elementów horroru, napiętnowanie ich głupoty i przejaskrawienie ich znaczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet stworzony do celów prześmiewczych film powinno się oglądać z zaciekawieniem. W tym przypadku wszystkim polecam zamianę płyty DVD na „Milczenie owiec”.

postać, którą gra. Winę można zrzucić na karb scenariusza, gdyż rola Danielle ogranicza się do chodzenia za głównym bohaterem i wypowiadania poprawnych politycznie kwestii o ekologii, ochronie środowiska i prawach zwierząt. Stwierdzenie jednak, że film przemyca treści głębokie w takich sprawach jak klonowanie czy igranie z matką naturą, byłoby sporym nadużyciem. Jak każdy „animal comedy horror’’ również i ten ma swoje gorsze i lepsze momenty. Niestety, w „Black Sheep” zdecydowanie więcej jest tych pierwszych. Film jest nierówny, nudny, źle wyważony i mało zabawny. Reżyser sam zamknął sobie drogę do szerokiego grona odbiorców. Założeniem było skierować film do zamknięte-

BLACK SHEEP

(Black Sheep)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Jonathan King Obsada: Nathan Meister, Danielle Mason, Peter Feeney Produkcja: Nowa Zelandia 2006

Piotr Pocztarek


„Bierzcie i jedzcie, oto ciało moje” - zdaje się mówić Lynn Bousman, podsuwając nam pod nos kolejny owoc jego maniakalnego zaangażowania w serię „Piła”. Zostawszy etatowym reżyserem przygód Jigsawa, rozdziera się w swym ahumanitarnym pędzie, karmiąc nas rokrocznie kolejnymi częściami. Na pohybel! Ciekawi mnie za to niezmiernie, kto odważy się tknąć zbutwiałą trzecią (a czwartą w serii) porcję jego twórczości, którą nawet głodna hiena ominęłaby szerokim łukiem.

Piła się przytępiła - to nie ulega wątpliwości. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: materiał zaproponowany przez Jamesa Wana miał potencjał co najwyżej na sequel (w tym przypadku - o dziwo - lepszy od części pierwszej, choć powstały w efekcie adaptowania scenariusza, na którym miał bazować zupełnie inny film), z pewnością nie zaś na całą serię, dziś przypominającą już tasiemce z lat osiemdziesiątych. Siła rażenia „Piły” tkwiła tak naprawdę nie w zawiłej fabule (ta, choć niepozbawiona dziur, była jednak przyzwoicie zrobiona), nie w najinteligentniejszym scenariuszu (gdzie tam jej chociażby do „Seven”!), a w końcowym „twiście”, rozdziawiającym szeroko usta zaskoczonym widzom. Po drugiej odsłonie nie było już punktów zaczepienia do wyprowadzenia kolejnego ataku zakończonego sprytnym nokautem odbiorców, więc całość oparła się o filary drażniącej karykaturalności. Fabuła kręta acz nielogiczna, pułapki aż nazbyt wymyślne, wreszcie krańcowo irytująca postać Jeffa i brak elementu zaskoczenia (raczej przekombinowanie, które widz wyczuje już w połowie seansu) pchnęły serię w dół. Z tym większą zgrozą spadła na mnie informacja o rozpoczęciu prac nad kolejnym sequelem. Czym tym razem czwarta już część „Piły” spróbuje nas wystraszyć bądź zaskoczyć, wyziewając kolejnymi dziwami z kinowego ekranu? Strach się bać. Jeden „martwy trup” może Wam sprawić sporo kłopotów. Szczególnie, jeśli za życia prowadził

dziwne gry i zabawy kończące się nierzadko śmiercią uczestników. Jigsaw tak umiłował sobie swą moralizatorską rolę, że postanowił ją kontynuować nawet po śmierci. W efektownej scenie sekcji zwłok Kramera, która otwiera film, lekarze znajdują taśmę z zapisem jego głosu. Sam zainteresowany musiał się pewnie nieźle natrudzić, żeby przełknąć taki pakuneczek - ale czego się nie robi dla pociągnięcia serii!? Z owej taśmy możemy się dowiedzieć dwóch rzeczy: jedna powiedziana jest wprost, druga pozostaje w domyśle widza. Wiadomość wprost (a raczej jej najważniejsza część - zakończenie) brzmi mniej więcej tak: „Gra wcale się nie skończyła. Ona dopiero się zaczyna!” Ukryty subliminal karze za to sądzić widzowi, że czeka go prawdziwa intelektualna katorga. Następnie wraz z agentami FBI odnajdujemy zwłoki funkcjonariuszki Kerry, która pojawiała się w poprzedniej odsłonie. W misternej pułapce znajduje się jednak jeden poważny „haczyk” - do jej stworzenia potrzebne były co najmniej dwie osoby (jeśli o mnie chodzi, to węszę tu raczej cały sztab ludzi zaangażowanych w jej przygotowanie). Nasuwa się więc pytanie: jeśli Jigsaw leżał wtedy na łożu śmierci, to KTO pomagał Amandzie? Możliwe, że do owej tajemniczej trzeciej osoby doprowadzi nas Rigg, członek SWAT, który wciąż wierzy, że jego partner (patrz „Piła 2”) żyje, a on zdoła go uratować. Nie myli się, choć jego droga usłana zostanie kilkoma sporymi trudnościami. W „Pile 4” drażni przede wszystkim ten sam mankament co w części trzeciej - brak logiczności i całkowite odkształcenie świata rzeczywistego. Od dziwacznych pułapek (choć pewnego uroku nie można odmówić walce oślepionego z niemym na skutek wycięcia języka przeciwni-

kiem w dosyć ekstremalnych warunkach) aż po większość wątków i realia wykreowanego świata. Wciągnięty do gry Rigg porusza się bowiem w rzeczywistości przypominającej bardziej studio przedziwnego reality show niż normalny


PIŁA IV

(Saw IV)

Dystrybucja: Kino Świat Film:

Adrian Miśtak

Reżyseria: Darren Lynn Bousman Obsada: Tobin Bell, Costas Mandylor, Scott Patterson Produkcja: USA 2007

świat, który można dostrzec za oknem. Każde pomieszczenie sprawia wrażenie specjalnie adaptowanego na potrzeby rozgrywki - pojawiają się w nim nietypowe sprzęty i wskazówki, których teoretycznie nie powinno tam być. Jeśli więc macie zamiar obejrzeć tę niestrawną papkę, radzę zdrowy rozsądek odstawić na bok jeszcze przed seansem. Kolejna sprawa to widoczna gołym okiem nieudolność policji (agentów FBI, SWAT i wszystkiego, co tylko się rusza i jest zaangażowane w sprawę Jigsawa) - nienormalnym jest, by budować arcysprytne machiny, porywać ludzi, tworzyć pomieszczenia i budynki na potrzeby gry, nie tylko pozostając niezauważonym, ale także zacierając dokładnie wszystkie ślady. Aktorzy radzą sobie nieźle i dzięki Bogu uniknięto ponownego rozpisania charakterów w sposób nazbyt irytujący (vide kreacja Jeffa z „Piły 3”, który jednak ni z gruszki, ni z pietruszki przewinie się przez ten film, psując resztki dobrego smaku i wzbudzając uśmiech politowania). Niemniej szarpana i chwilami nazbyt dynamiczna narracja nie pozwala przyjrzeć się bliżej żadnej z nich, a wprowadza jedynie niepotrzebny chaos. Również nachalne odwołania do wcześniej-

szych odsłon będą wymagały od widza znajomości serii - w przeciwnym razie łatwo będzie się pogubić. Kompletnie niepotrzebne okazały się retrospekcje z życie Jigsawa i próba umotywowania jego działań zagrana na iście hannibalowską nutę. Zepsuło to niegdyś czar Lectera, teraz psuje wątpliwy urok Jigsawa. Co ciekawe, jego ciągoty do chorych gier ukazane są tutaj w sposób zupełnie sprzeczny z tym, co mówione było na początku. Komu wierzyć? Niewiadomo, choć wolę trzymać się pierwszej wersji - obecna pozostawia jedynie niesmak. Moralitety atakują nas zewsząd bez celu i przyczyny. Zatracono myśl przewodnią oryginału, przyćmiono ją kiczowatą fabułą i akcją powiązaną z fantazyjnymi zabawkami. Apogeum wszelkich łamigłówek, tak bardzo wyczekiwane przez fanów, pozostaje zaś bezsprzecznie najgorszym ze wszystkich dotychczasowych. Ale czy ktokolwiek łudził się, że upchnięcie trzeciego psychopaty może wypaść przekonująco? „Piła 4” to ponad wszystko film przekombinowany, gdzie zamysł wziął górę nad wszystkim innym - poczynając od wykonania, a na zdrowym myśleniu kończąc. Niezaprzeczalnie jesteśmy świadkami powstawania kolejnego tasiemca (dwie następne części już są w przygotowaniu), który rok po roku prezentuje nowe oblicze. Będąc widzami, dostajemy niejako szansę uczestniczenia w tworzeniu kolejnego rozdziału w historii kina grozy - może tak rozciągłego jak sławetne serie z dawnych lat. Szkoda tylko, że od pewnego czasu „Piły” stają się kpiną z tasiemcowych tradycji i taką samą kpiną z widza.

41


Maciej Muszalski Chociaż film „Dark Waters” został dobrze przyjęty i nagrodzony na wielu festiwalach kina fantastycznego, przez długi czas pozostawał mało znany. Pewnie za sprawą kiepskiej dystrybucji - nie licząc pokazów festiwalowych, przez sześć lat można go było zobaczyć jedynie na pirackich VHS-ach i choć później pojawiło się DVD, była to niskojakościowa wersja fullscreen. Dopiero trzynaście lat po nakręceniu film ukazał się w cieszącej oko wersji reżyserskiej. Warto się zapoznać z tym pełnometrażowym debiutem Mariano Baino, przez niektórych obwołanego

cym się o brzeg wyspy wzburzonym morzem i ulewą. Deszcz dostaje się do wnętrza. Obmywa posągi, napełnia kielichy, spływa po ścianach i marszczy karty księgi. Niczym w opowiadaniach Lovecrafta, choć nie dzieje się jeszcze nic strasznego, mamy przeczucie czającego się zła. Potęguje je pokazywany nam co i rusz medalion z wizerunkiem demona. Jego ukryta obecność objawia się, gdy zaczynają ginąć ludzie. W końcu tajemniczy przedmiot roztrzaskuje się o skały. Po dziesięciu latach na wyspę przybywa Elizabeth. Chce dowiedzieć się, dlaczego jej niedawno zmarły ojciec przez wiele lat wysyłał do klasztoru pieniądze. Łączące ją z dziwnym miejscem więzy okażą się silniejsze, niż z początku sądziła.

kontynuatorem tradycji włoskiego horroru a’la Fulci czy Argento. Miano to zyskał właśnie ze względu na niżej opisany film. W atmosferę „Mrocznych Wód” wprowadza nas wygłoszony z offu fragment Apokalipsy św. Jana: „Jam jest Pierwszy i Ostatni, i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani”* Przez następnych dziesięć minut nie padnie żadne słowo. Wszystko rozgrywać się będzie za pomocą przemyślnie dobranych i zestawionych obrazów-kluczy. Właśnie z serii tych dawkowanych wskazówek przyjdzie poskładać rozgrywającą się na naszych oczach tajemnicę. Tak więc ukazuje się nam ponura wyspa, na której centralne miejsce zajmuje stary klasztor. Biją dzwony, słychać szum wiatru i muzykę organową, a grupa nieruchomych zakonnic trzyma płonące krzyże. Ogień z krzyży i świec w świątyni kontrastuje z obijają-

42

Baino przyznaje się do strachu, jaki zawsze budziły w nim wnętrza kościołów pełne upiornych figur. Ta inspiracja w połączeniu z fascynacją Mastertonem sprawiła, że wpisał się w stylistykę włoskiego horroru, który w połowie lat 90. ubiegłego wieku okres świetności miał już za sobą. Opętane przez demona siostry i wnętrza ciężkie stęchłym zapachem wilgoci wykorzystywał Fulci. Z kolei precyzyjne ustawienia kamery i kompozycja kadrów rzeczywiście mogą skojarzyć się z filmami Argento. Inspiracji jest daleko więcej – choćby wspomniany już przeze mnie H.P. Lovecraft czy kamera poruszająca się szybko tuż przy


ziemi w czasie ataku – jak w „Evil Dead”. Czy jednak reżyserowi udało się wnieść do gatunku elementy własnego stylu? Moim zdaniem tak. Już sam prolog uświadamia, że film wymaga skupienia, narracja jest niespieszna, a sceny śmierci nie znajdują się w centrum uwagi reżysera. Niemal do samego końca widz, podobnie jak główna bohaterka, pozostawiony jest sam na sam z domysłami. Kim jest mała dziewczynka, którą Elizabeth widzi w snach? Czego chcą zakonnice? Czy można zaufać jednej z nich, zarzekającej się, że wie równie mało co bohaterka? Z jednej strony takie spiętrzenie znaków zapytania wzbudza ciekawość i zaangażowanie. Razem z Elizabeth odkrywamy i staramy się zrozumieć wrogie otoczenie i tak jak ona czujemy się wciąż obserwowani, nie wiemy już, w co i komu wierzyć. Z drugiej jednak, gdy mija sporo czasu, a nic się nie wyjaśnia, napięcie zbudowane przez świetny prolog nieco maleje, by jednak powrócić w krwawym finale. O ile operowanie skojarzeniami i nastrojem sprawdza się znakomicie, o tyle sceny rozmów już nie. Aktorstwo jest drętwe, dialogi toporne. Bohaterka, niedawno zaatakowana przez zakonnicę, rozmawia o tym z inną mniszką. Obie wyglądają na znudzone. Elizabeth mówi: „Gdy byłam mała, zawsze bałam się zakonnic. Przerażały mnie”. Słyszy: „Sądzę, że to, co się dzieje, dowodzi, że twój strach był uzasadniony”, a na co odpowiada: „Tak. Myślę, że tak”. Gdy chce opuścić klasztor, daje się od tego odwieść krótkim: „Zaufaj mi, tu będziesz o wiele bezpiecz-

DARK WATERS

niejsza”. Gdzie tu sens? Także niektóre efekty drażnią. Film, który przez większość czasu subtelnie buduje napięcie, naprawdę nie potrzebuje gumowego potwora. Jednak pomimo wad warto obejrzeć „Dark Waters” (nie myląc go przypadkiem z „Dark Water”). Najlepsze określenie dla tego horroru to „niepokojący”. Jest to film dla tych, którzy cenią klimat i nie nastawiają się na bezrefleksyjną sieczkę (choć jedna scena wypruwania wnętrzności jest wzięta wprost z kina gore). Miło wiedzieć, że w latach 90. ktoś jeszcze zrobił film nawiązujący do korzeni, zwłaszcza, że „Dark Waters” o mało by nie powstał – ukraiński kierownik produkcji sprzedał miejsce konkurencyjnej ekipie i musiano się przenieść w rejony Czernobyla. Cały plan rozlatywał sie od padającego deszczu, a ekipa i aktorzy omal nie udusili się podczas kręcenia sceny z setkami świec. Mariano Baino udało się jednak zrobić film na tyle udany, że sam Graham Masterton po obejrzeniu wyraził zgodę, by to właśnie on przeniósł na ekran „Rytuał”. Jeżeli odpowiada nam sposób, w jaki włoski reżyser przedstawia kwestie opętania i samoofiary, warto na tę adaptację czekać. *cytat: Biblia Tysiąclecia wyd.3. popr., Poznań – Warszawa 1990

(Dark Waters)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Mariano Baino Obsada: Louise Salter, Venera Simmons, Maria Kapnist Produkcja: Rosja / Włochy / Wielka Brytania 1994


Kiedy siedemdziesięciodziewięcioletni papież Sykstus V umierał ze starości, mądrzy i uczeni lekarze chcieli ocalić mu życie krwawymi kąpielami. Demoniczna Lukrecja Borgia, aby zachować czar i świeżość ciała, również stosowała kąpiele we krwi... Skoro więc krew okazuje się być panaceum przeciwko brzydocie i nieubłaganemu upływowi czasu, medykamentem pozwalającym zatrzymać młodość i urodę, dlaczego nie wyzyskuje się jej zbawiennej mocy? Dlaczego nie uwolni się jej z więzów żył, aby czyniła cuda? Tylko dlatego, że boski i świecki kodeks stoją na straży ludzkiego życia i straszą tych, którzy go nie szanują, okrutną karą na ziemi i potępieniem wiecznym po śmierci? Czy mogło to jednak być przeszkodą powstrzymującą zdesperowaną kobietę przed staniem się młodą, piękną i podziwianą? Na pewno nie dla Elizabeth Bathory... Tyle legendy. Mity o kąpielach we krwi młodych dziewic, wymyślnych torturach, napawaniu się cierpieniem i konaniem ofiar są niezwykle atrakcyjne literacko. Ale jak to w legendach bywa – jest w nich tyle samo prawdy, ile fikcji. Co jest więc prawdą? Elżbieta Batorówna była węgierską hrabiną, która przeszła do historii jako Krwawa Grafka z Čachtic - od nazwy zamku nieopodal Trenczyna (Słowacja), w którym mieszkała i który stał się miejscem sadystycznych praktyk, jakie z rozkoszą serwowała swoim poddanym. Pochodziła z jednej z najstarszych i najbogatszych rodzin w Siedmiogrodzie (czyli legendarnej Transylwanii - brzmi znajomo?). Uznawana jest za najsłynniejszą seryjną morderczynię w historii Węgier i Słowacji. Cóż, taki tytuł musi mieć jakieś podstawy - Elżbieta jest winna śmierci ponad sześciuset osób. Urodziła się w 1560 roku w słowackim Esced. Więzy pokrewieństwa łączące ją z najznamienitszymi osobistościami ówczesnej Europy (np. jej wujem był król Stefan Batory) przyniosły jej nie tylko prestiż, uznanie i majątek, ale i powinowactwo z ludźmi cierpiącymi na epilepsję i różne choroby psychiczne, co było prawdopodobnie wynikiem małżeństw między członkami niewielkiej liczby tamtejszych możnych rodów. Zresztą sami rodzice Elżbiety byli ze sobą spokrewnieni - ojciec Jerzy Batory był pastorem i poślubił swą daleką kuzynkę Annę (siostrę polskiego króla). Sądząc po chorych, sadystycznych wyczynach Batorówny w jej dorosłym życiu, musiała ona odziedziczyć chyba psychiczne zaburzenia w genach... Jednakże nie zrzucajmy całej „winy” na genetykę! Może po prostu wpływ na zwichrzenie jej psyche miały pewne wydarzenia z dzieciństwa? Sześcioletnia Elizabeth była ś w i a d k i e m z a s z yc i a w rozciętym końskim brzuchu pewnego Cygana, który został oskarżony o sprzedanie dzieci Turkom, a siedem lat później widziała, jak jej kuzyn, ówczesny

44

książę Siedmiogrodu, kazał obciąć uszy i nosy pięćdziesięciu czterem zbuntowanym chłopom... W wieku piętnastu lat, mając już za sobą ciążę będącą skutkiem chwili zapomnienia z miejscowym chłopem (dziecko - dziewczynkę - oddano wiejskiej rodzinie), Elżbieta wyszła za mąż za dwudziestosześcioletniego Franciszka Nádasdy’ego. Małżeństwo zamieszkało w zamku Sarvar na Węgrzech, rodzinnej posiadłości rodziny Ferenca. Niestety Elżbieta nie widywała zbyt często małżonka, który jako żołnierz większość czasu spędzał na walkach z Turkami, zyskując nawet przydomek Czarnego Bohatera Węgier. Ale bohaterowie również mają swoje słabości... W nielicznych chwilach obecności Franciszka w domu, oprócz płodzenia czworga dzieci: Anny, Urszuli, Katarzyny i Pawła, z radością oddawał się on z Elżbietą uciechom dręczenia sług i poddanych. Zresztą sadystyczne skłonności Nádasdy’ego dawały o sobie znać już na samym polu walki m.in. przez tańce z ciałami zabitych Turków czy rzucanie ich głowami dla zabawy. Aby wynagrodzić sobie nieobecność męża, pocieszenia i zapomnienia szukała hrabina w odwiedzinach u ciotki Klary Batory, gdzie niejednokrotnie na oczach dziewczyny odbywały się homoseksualne orgie... oraz w ramionach licznych kochanków obojga płci. Z jednym z nich - służącym Thoroko, który oprócz uciech cielesnych dostarczał grafce wiedzy z zakresu czarnej magii nawet uciekła. Ale po niedługim czasie wróciła, zyskując przebaczenie wspaniałomyślnego małżonka, który zresztą wkrótce potem umarł, prawdopodobnie otruty. Szukając nowych rozrywek, Elżbieta zainteresowała się praktykami okultystycznymi i nawiązała niezwykle cenne kontakty z okolicznymi czarownicami. Może i brzmi to zabawnie, ale dla poddanych hrabiny zabawne na pewno nie było, bowiem czarownice te podsycały jeszcze sadyzm Batorówny, a od jednej z nich - Anny Darvulii - kobieta dowiedziała się o rzekomym odmładzającym działaniu dziewiczej krwi... Pewnego dnia Elżbieta w złości uderzyła szczotką czeszącą ją służkę tak mocno, że krew z nosa ofiary padła na twarz hrabiny. Elżbieta, spojrzawszy w lustro, zauważyła, że zmarszczki znikły z jej oblicza. Darvulia wykorzystała złudzenie, jakiemu uległa jej pani i przekazała jej „starożytną mądrość”, która mówi, że przez odebranie komuś krwi, można przejąć duchowe i fizyczne cechy tej osoby, w tym te najbardziej przez Elżbietę pożądane: młodość i urodę. Čachticka Pani miała dwadzieścia pięć lat, gdy zaczęła ją dręczyć obsesja starości i mijającej urody. A trzeba przyznać, że Elżbieta miała czego żałować. Była


piękna - o kruczoczarnych włosach, śnieżnobiałej cerze, bursztynowych oczach i idealnej figurze. Taki typ średniowiecznej Królewny Śnieżki, tyle że bez krasnali, za to z morderczymi skłonnościami... Według legendy Elżbieta Batory wierzyła,że zachowa młodość dzięki kąpielom w krwi dziewic, z czego skwapliwie korzystała, zapasy krwi przechowując w beczkach „na czarną godzinę”. Prawdopodobnie krwawe kąpiele nie miały miejsca, ale nie zmienia to faktu, że hrabina i jej pomocnicy - Anna Darvulia, Dorottya Szentes, Iloona Joo oraz Johannes Ujvary - pozbawili życia ponad sześćset dziewcząt z okolicznych wiosek. Ot tak, dla morderczego kaprysu. Lubili maltretować. A jak maltretowali? Ich sadystyczna fantazja nie znała granic. Używali rozpalonego żelaza, roztopionego wosku oraz różnego rodzaju noży. Wbijali szpilki pod paznokcie, przecinali skórę między palcami, odcinali członki ciała, szarpali ciała szczypcami, cięli brzytwami i nożycami, przypalali pochodniami. Gdy tego było mało, wgryzali się w ciała ofiar i zębami odrywali kawałki mięsa z policzków, ramion czy szyi.

Według zeznań z późniejszego procesu gdy osłabiona Elżbieta nie była w stanie zejść z łóżka, przyprowadzono do niej kobietę, którą hrabina zaczęła pożerać żywcem. Elżbieta Batory przez ćwierć wieku bezkarnie pozbawiała życia dziewczęta z karpackich wiosek. Jednak pewnego dnia jedna z niedoszłych ofiar hrabiny zdołała uciec. Opowiedziała o tym, co działo się w zamku w Čachticach. Węgierski król Mathias nakazał dokonać najazdu na zamek. W grudniu 1610 roku grafka pojmana została przez swego kuzyna, hrabiego Thurzo, palatyna Węgier. W posiadłości Elżbiety znaleziono leżące w salonie pozbawione krwi zwłoki dziewczyny, w innym pokoju natomiast ujrzano jeszcze żywą kobietę z podziurawionym ciałem. W pobliżu zamku natrafiono na około pięćdziesiąt zwłok. Kilka tygodni później rozpoczął się proces morderców, który stał się publiczną sensacją. Dzięki wstawiennictwu hrabiego Thurzo, Elżbietę sądzono jedynie za wielokrotne przestępstwa o naturze kryminalnej, a o czarnoksięstwo i wampiryzm oskarżono tylko jej sługi. Wspólnicy Elżbiety podali liczbę ofiar od trzydziestu do sześćdziesięciu, ale dopełnieniem morderczej statystyki był znaleziony w komodzie hrabiny rejestr zbrodni, według którego śmierć z rąk oprawców poniosło sześćset pięćdziesiąt osób. Pomocników grafki skazano na karę śmierci, a samą Elżbietę na dożywotnie zamurowanie żywcem w jednej z komnat jej zamku, z otworem jedynie do podawania pożywienia. W lipcu 1614 roku Elżbieta podyktowała testament, w którym cały majątek zapisała dzieciom. Miesiąc później znaleziono ją w celi martwą. Legenda mrocznej hrabiny przetrwała wieki. Jej rzekome krwawe kąpiele są częstym tematem filmów („Hostel 2”, „Stay Alive”), książek, piosenek, głównie nurtu metalowego i rocka gotyckiego (Bathory, XIII Stoleti, Cradle of Filth), a nawet gier komputerowych („Diablo II”). W to, czy rzeczywiście kąpała się we krwi, można wierzyć lub nie. Można też w różny sposób ją postrzegać - jako maniakalną sadystkę, osobę chorą psychicznie, seryjną morderczynię czy w końcu ofiarę własnych kompleksów i niespełnionych marzeń... Edyta Gruszecka Napisano na podstawie: Jozo Niznański, Pani na Czachticach, Katowice 2006. Miranda Twiss, Najwięksi zbrodniarze w historii, Warszawa 2005.

45


O „Inland Empire” było głośno jeszcze na długo przed jego oficjalną polską premierą. Lynch mocno wypościł swoich fanów, jego ostatni pełnometrażowy film wyświetlany był w kinach przeszło pięć lat temu, a sam reżyser zaniedbał duży ekran, tworząc ostatnimi

nem (Justin Theroux) mają zagrać w filmie opartym na cygańskiej legendzie z Polski. Nikki bardzo się cieszy, ale jej entuzjazm nieco opada, gdy na naradzie dowiaduje się od reżysera, że film, który mają kręcić, to właściwie remake. Oryginał nigdy nie został

ją się być w miarę logiczne, niezrozumiałych scen jest tylko kilka. Filmowa ekipa z Jeremy’m Ironsem w roli reżysera na czele kręci pierwsze sekwencje. Pomimo dziwnych przerywników „Inland Empire” wydaje się być całkiem normalny - jak na Lyncha. I właśnie wtedy, mniej więcej w okolicach czterdziestej minuty filmu, wszystko zaczyna się sypać. Kolejne sceny przestają mieć sens, Laura Dern krąży bez celu po kolejnych lokacjach, Karolina Gruszka w kółko płacze, a ujęcia stają się nielogiczne. Następne dwie godziny („Inland Empire” trwa absurdalne 172 minuty) to właściwie pokaz kompletnie niepowiązanych ze sobą, sprawiających wręcz wrażenie całkowicie przypadkowych ujęć.

czasy jedynie krótkometrażowe filmy przeznaczone do obiegu w Internecie (można

ukończony – aktorzy odgrywający główne role zginęli w tajemniczych okolicznoś-

Lynch od zawsze podejmuje ekstrawaganckie decyzje, ale ostatnio sprawia wrażenie,

Grzegorz Fortuna Jr. je znaleźć między innymi na serwisie Youtube). Napięcie dodatkowo podsycały relacje z festiwali filmowych, w których krytycy entuzjastycznie odnosili się do nowego obrazu Lyncha (niektórzy twierdzili nawet, że to najlepszy film reżysera), a także fakt, że „Inland Empire” ma dużo polskich akcentów – wielu aktorów to Polacy, a znaczna część scen kręcona była w Łodzi. Fabuła także odnosi się w kilku miejscach do naszego kraju, nawet niektóre dialogi są po polsku. Dla rodzimych fanów twórcy „Twin Peaks” to nie lada gratka. Opis fabuły, który można było przeczytać w internetowych portalach, także bardzo zachęcał i zapowiadał naprawdę klimatyczny film. Aktorka Nikki (Laura Dern) dostaje rolę w dużej produkcji filmowej. Razem z Devo-

46

ciach. Pomocnik reżysera twierdzi, że może to mieć coś wspólnego z jakąś klątwą. Pomimo wszystko Nikki nie wycofuje się z projektu. Zdjęcia ruszają. Zapowiada prawda? I czterdzieści zresztą jest.

się obiecująco, przez pierwsze minut filmu tak Zdarzenia wyda-

jakby sam nie wiedział, o co mu chodzi. Pytany o szalone pomysły ze swojego najnowszego filmu odpowiada, że „Inland Empire” posługuje się poetyką snu, a snów nie powinno się tłumaczyć. Problem polega jednak na tym, że nawet sen ma swoje prawa i nawet najbardziej dziwaczny film musi mieć jakiś sens,


by zainteresować widza. „Inland Empire” się to nie udało. Miałem okazję przeczytać kilka recenzji tego obrazu - wiele w nich było słów pochwały dla reżysera, który nigdy nie ulega światowym trendom i kręci takie filmy, jakie tylko chce, ale na dobrą sprawę żadna nie tłumaczyła, o co w „Inland Empire” chodzi. Historyjkę Nikki prawdopodobnie dałoby się jakoś rozgryźć, ale zdaje się, że nikt nie ma na to ochoty. Na internetowych forach można znaleźć co prawda masę interpretacji, ale zawsze znajduje się coś, co do danej teorii nie pasuje. Jak choćby ludzie z głowami królików, których Karolina Gruszka ogląda w telewizji i którzy żadnego uzasadnienia nie mają. Nawet aktorzy odgrywający główne role przyznają, że nie rozumieją „Inland Empire”. Nikt też nie potrafi powiedzieć, dlaczego Lynch kazał pisać tytuł filmu dużymi literami,

ale oczywiście fani to robią, bo „tak mówi mistrz”. „Inland Empire” leży także od strony technicznej. Z całkowicie niewiadomych przyczyn Lynch zdecydował się na kręcenie filmu zwykłą kamerą cyfrową, co więcej - wiele scen kręconych było z ręki, bez statywu. Nic nie tłumaczy takiej decyzji, a jej efekt jest po pro-

INLAND EMPIRE

stu koszmarny. Jakość obrazu i zdjęć woła o pomstę do nieba, ogląda się to z trudem. Aktorzy drugoplanowi spisali się co prawda całkiem nieźle – zarówno Irons, Majchrzak, jak i Lucas są bardzo przekonujący, ale Laura Dern, którą zmuszeni jesteśmy oglądać przez większą część filmu, zagrała okropnie. Jej mina niemal przez cały czas wy-

raża coś pomiędzy szokiem a zdziwieniem. Widząc zdziwioną Dern, wchodzącą do czterdziestego czwartego dziwnego pomieszczenia i spotykającą trzydziestą piątą tajemniczą postać, miałem ochotę rzucić krzesłem w ekran. Widzowie, którym film się spodobał, powiedzą pewnie, że tak miało być i że taki był zamysł reżyse-

(Inland Empire)

Dystrybucja: Kino Świat Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: David Lynch Obsada: Laura Dern, Jeremy Irons, Justin Theroux, Karolina Gruszka Produkcja: Francja / Polska / USA 2006

ra, ale obiektywnie rzecz biorąc, wszystko można by w ten sposób wytłumaczyć. Nic nie usprawiedliwia słabej gry Dern, podobnie jak nic nie tłumaczy użycia zwykłej cyfrówki zamiast porządnej kamery filmowej. Fani Lyncha przekonują, że aby zrozumieć „Inland Empire”, należy go obejrzeć kilka razy, najlepiej pod rząd. Pytanie tylko, czy znalazłby się ktoś, kto przeżyłby taki maraton? Nie sądzę. Trzy godziny spędzone na kinowej sali uważam za całkowicie zmarnowany czas. Nie wyszedłem w połowie wyłącznie z recenzenckiego obowiązku. „Inland Empire” jest jak na razie najbardziej męczącym i pretensjonalnym filmem roku. I nie wydaje mi się, by coś mogło zagrozić jego pozycji. Szkoda, że ze słynnej Lynchowskiej „poetyki snu” został tylko koszmar. Koszmar, który musi przeżyć widz, by dotrwać do napisów końcowych.


Lata 50. dla horroru nie były mimo swego bogactwa filmowego tak udane jak poprzednie dwudziestolecie, które na wielkie ekrany przyniosło takie słynne filmy jak „Dracula”, „Frankenstein” czy „Wolf Man”. Oczywiście w latach następujących po zalewie stworów - począwszy od mumii, na niewidzialnym człowieku skończywszy - zainteresowanie kinem grozy nie osłabło, choć zwróciło się mocno w stronę sciencefiction, czego wynikiem jest wiele interesujących produkcji, również z pogranicza horroru i fantastyki naukowej. Na rynku jednak wciąż pojawiało się sporo bardziej klasycznych filmów grozy - zarówno niespecjalnie udanych jak np. „The Giant Gila Monster”, jak i klasyków reprezentowanych przez „Creature from the Black Lagoon”. Jak pomiędzy nimi przedstawia się „The Screaming Skull”?

Mateusz R. Orzech

Otóż okazuje się, iż całkiem nieźle. Twórcy filmu podeszli do zaproponowanego przez siebie tematu z polotem i postanowili uraczyć widza kilkoma zaskakującymi trikami, przedstawiając przy tym także niebanalną fabułę. Przybliża nam ona historię - zdawałoby się - typową dla kina grozy. Oto bowiem mamy młode małżeństwo wprowadzające się do sporego domu, w którym straszy. Straszyć ma ponoć duch poprzedniej żony pana domu, zmarłej w nieco tajemniczym wypadku. Jedyną osobą widzącą emanacje zmarłej kobiety jest jej następczyni. Niestety fakt, że niedawno przeżywała silne zaburzenia natury umysłowej, czyni jej opowieści odrobinę mało wiarygodnymi. Jak widać, schemat jest klasyczny – mamy podstawowe elementy układanki częstej w horrorze, czyli: nawiedzony dom, młode małżeństwo, osoba, której nikt nie wierzy - a można doszukać się i kolejnych. Twórcy postanowili nieco pożonglować tymi składowymi, w efekcie czego pojawiły się przynajmniej dwa momenty, które stają się dla widza zasko-

czeniem i stanowią o głównej sile produkcji z 1958 roku. Nie mam zamiaru ich zdradzać, powiem jednak, iż przynajmniej jeden z nich jest na tyle nieoczekiwany, że choćby dla niego samego warto obejrzeć film. Bowiem kiedy tajemnica zdaje się być już bliska rozwiązania, pojawia się kolejny moment zmieniający ją. Zatem pomimo - już nawet w latach 50. - wyświechtanego tematu pojawiły się momenty odświeżające go. Jednak na widza tego filmu odświeżająco, a raczej pobudzająco ma działać oczywiście strach. Niestety, przez większą część filmu twórcy Ameryki nie odkryli i uraczyli nas grozą cokolwiek wątpliwą. Zdecydowanie więc na wyrost jest prolog do filmu ukazujący nam powoli otwierającą się trumnę, podczas gdy głos w tle informuje nas, z jakim to strasznym horrorem przyjdzie nam się zmierzyć. Miły akcent, lecz mimo wszystko miejsca w tejże trumnie rezerwować nie warto. Głównym motywem „strachodajnym” staje się tu, jak można się domyślać, tytułowa czaszka, którą podrzuca się bohaterce filmu co pewien czas. Nie jest to nic, co mogłoby zjeżyć włosy na głowie, nawet jak na standardy ówczesnej grozy - wystarczy „The Screaming Skull” porównać chociażby ze wspomnianym „Creature from the Black Lagoon”, by przekonać się, iż horror w tym czasie może być o wiele bardziej niepokojący, mimo oczywistego postarzenia się jego mocy przerażania. Po scenach grozy często mamy też do czynienia z uspokajaniem bo-


haterki i wmawianiem jej, że to, co widziała, to tylko wybryk jej wybujałej wyobraźni. Niestety średni aktorzy nie zapewniają wystarczającego poziomu, abyśmy zawsze im wierzyli. Do tego powtarzający się schemat nie podnosi walorów filmu. Na szczęście jednak Alex Nicol ma jeszcze jednego asa w rękawie i pod koniec filmu nie waha się go użyć. Podkręca więc akcję, dodając parę trików i zaskoczeń, które polepszają ogólny wydźwięk wzbudzanej przez jego twórczość grozy. Warto zobaczyć film choćby dla samego finału, gdzie czaszka pokaże się z nieco groźniejszego profilu. Również technicznie historia niefortunnej rodziny stoi na dość przyzwoitym poziomie. Nie skłamię, jeśli powiem, że wszystko jest tu tak, jak należy - skłamałbym natomiast, gdybym stwierdził, iż jest się czym zachwycać pod względem realizacyjnym. Nie ma ujęć szczególnie zapadających w pamięć, nie ma także motywu muzycznego, który na długie dni będzie rozbrzmiewał nam w głowie, w końcu – nie ma też i wyjątkowej roli. Mimo wszystko okazuje się, iż „dziecko” Nicola posiada ważną cechę, a jest nią intrygujący horrorowy nastrój. Dzięki niemu, nawet jeśli film już nie straszy (bo na pewno kiedyś był dość straszną produkcją, mimo lepszych straszaków z ówczesnych mu czasów), to zachowuje nastrój mroczny i - w większości czasu niepokojący. Trzyma przy tym w ciągłej niepewności, co do biegu wydarzeń, jakie miały miejsce w feralnym domostwie. Na pewno warto przypomnieć sobie ten nieco zapomniany już horror z kilku względów. Nie tylko po to, aby wejść w (niestety dopiero pod koniec) ciekawą fabułę i zobaczyć kilka scen, dzięki którym nie można uznać filmu Nicola za co najwyżej średnią produkcję. Warto go zobaczyć również - a może przede wszystkim po to, by przekonać się, że i dawne opowieści grozy posiadają nastrój skutecznie przewyższający niektóre dzisiejsze opowieści, gdzie krew zastępuje klimat. Mając na względzie wymienione wady „Czaszki”, można śmiało chociaż raz zapoznać się z jej krzykiem, do czego niniejszym zachęcam.

SCREAMING SKULL

(Screaming Skull)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Alex Nicol Obsada: John Hudson, Peggy Webber, Alex Nicol, Russ Conway Produkcja: USA 1958

49


Zastanawialiście się kiedyś, czym jest przemoc? Ale taka prawdziwa, niemalże namacalna, nie z filmów z Jeanem Claude Van Dammem czy Bruce’em Willisem w roli głównej. Zastanawialiście się kiedyś, czy w dobie krwawych horrorów, filmów sensacyjnych naszpikowanych coraz bardziej efekciarskimi trikami i pojedynkami w stylu “zabili go i uciekł” można jeszcze znaleźć obraz, który potrafi autentycznie wgnieść w fotel i inteligentnie zaszokować? W 1992 roku austriacki reżyser Michael Haneke (obecnie ceniony za takie filmy jak „Ukryte” czy „Pianistka”) podjął starania zaprezentowania innego rodzaju kinowej przemocy. Wyszło mu to trochę nijako, nieco bezpłciowo. Film „Benny’s Video” wzbudził kontrowersje paroma scenami, ale ciężko było doszukać się w nim jakiejś warstwy artystycznej. Mimo, że obraz w pewien sposób szokował, to czuło się, że gdzieś tam spod spodu da się wydobyć lepszy film. Pięć lat później Haneke rozwinął skrzydła. Powstało „Funny Games”. Pamiętam jak dziś, kiedy pierwszy raz obejrzałem ten dreszczowiec na telewizyjnej Jedynce. Po skończonym seansie długo jeszcze siedziałem przed telewizorem z opadniętą szczęką, wytrzeszczonymi oczami i spoconymi dłońmi. To, co zobaczyłem na ekranie, po prostu brutalnie wwierciło mi się do umysłu i do chwili obecnej nie pozwoliło o sobie zapomnieć. Ale może po kolei... Anna i Georg - spokojne i szczęśliwe małżeństwo, jakich wiele - wybierają się wraz ze swoim synem na wakacje. Planują pożeglować, pograć w golfa ze znajomymi, poleniuchować na łonie natury. W drodze do swojego domku letniskowego wygłupiają się, słuchają muzyki. Sielanka trwa i nawet dziwne zachowanie napotkanych na miejscu sąsiadów nie jest w stanie zburzyć ich dobrych humorów. W trakcie rozpakowywania rzeczy Annę odwiedza tajemniczy młodzieniec ubrany na biało. Wizyta z początku sympatyczna z czasem irytująco się przedłuża. Chłopak zaczyna zachowywać się co najmniej dziwnie. Wkrótce dołącza do niego jego kompan i ekscentryczność gości niespodziewanie przechodzi w agresję. Młodzi mężczyźni bezpardonowo atakują rodzinę. Niewiele później uwięzieni w domku, który miał być dla nich oazą spokoju, Anna, Georg i ich synek usłyszą od oprawców: „Zakładacie się z nami, że jutro o dziewiątej będziecie jeszcze żywi, a my zakładamy się z wami, że będziecie martwi, dobra?” Te słowa stanowić będą zaledwie wstęp do całej serii wyrafinowanych tortur psychicznych i fizycznych, jakie ubrani na biało psychopaci przygotowali dla bezbronnej rodziny. Wielu współczesnych horroromaniaków, kiedy słyszy słowa „tortury” i „przemoc”, radośnie zacznie merdać ogonkiem, licząc na jakieś reinkarnacje „Hostela” czy innych „Pił”. Otóż zawiodę Was. „Funny Games” powstał na długo przed falą krwi zalewającą współczesne komercyjne kino grozy. Nie jest to film dla wszystkich, a już na pewno nie dla małolatów, chcących sobie obejrzeć z kumplami „jakąś jatkę” przy piwku. Michael Haneke bezpardonowo wprowadza nas w swój świat, który tak naprawdę może okazać się światem każdego. Historia przedstawiona w filmie mogła wydarzyć się naprawdę. W realnym życiu nie ma miejsca na „zbyt różową” krew czy makijaż utrzymujący się na chirurgicznie poprawionej twarzy „udręczonej ofiary”. Nie ma miejsca na kolejną odsłonę cycatej niewiasty umykającej przed zakapturzonym nożownikiem.


FUNNY GAMES

(Funny Games)

Dystrybucja: Gutek Film Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Michael Haneke Obsada: Susanne Lothar, Ulrich Mühe, Stefan Clapczynski Produkcja: Austria 1997

Kiedy obserwujemy początek „Funny Games”, nagle spokojne dźwięki muzyki klasycznej zostają przygniecione przez ciężar hardcore’owo-metalowego łojenia, a na ekranie pojawiają się wściekle czerwone litery układające się w tytuł filmu i przesłaniające sielankowy obraz. Już wtedy mimowolnie przełykamy ślinę i czujemy wiercący wewnątrz niepokój, czekając na dalszy rozwój akcji. Im dalej brniemy w dzieło Haneke, tym bardziej chcemy wierzyć, że to tylko fikcja. Atmosfera przytłacza tak bardzo, że nieraz myślimy o przerwaniu tego koszmaru poprzez wyłączenie filmu. Ale nie, idziemy dalej. Odkrywamy, że wypływająca z ciemności biała postać mordercy - niczym karykatura anioła - przeraża bardziej niż niejeden potwór z szafy wyimaginowany w dzieciństwie. Uświadamiamy sobie, że same tylko nogi ofiary wyłaniające się z mroku zza kanapy są bardziej sugestywne niż „hostelowo-piłowe” zarzynanie w pełnej okazałości. Rozszerzamy z przerażenia oczy, kiedy jeden z prześladowców zwraca się bezpośrednio do nas (ciekawy zabieg kilkakrotnie zastosowany w filmie) z pytaniem: “Jak sądzisz, zabić ich teraz czy później?” Wreszcie, słysząc rozpaczliwy płacz i łkanie dorosłego i postawnego mężczyzny (jednego z głównych bohaterów), zaczynamy się modlić, żeby to wszystko już się skończyło. A kiedy następuje finał przerażającej historii Michaela Haneke, jeszcze długo po napisach końcowych, zszokowani, staramy się uspokoić. Czekamy, aż spocone dłonie po prostu przestaną drżeć. „Funny Games” to nie stuprocentowy horror. Nie należy z takim nastawieniem przystępować do seansu. Jeśli już koniecznie mamy go włożyć do jakiejś szufladki, to niech to będzie dreszczowiec psychologiczny. Film nie szokuje krwawymi scenami (tych tutaj jak na lekarstwo), za to sukcesywnie druzgocze naszą psychikę duszną atmosferą, niemalże namacalnym strachem i nieznośnym realizmem (minus scena z pilotem, ale nie będę się tu szerzej nad nią rozwodził, ten fragment pozostawiam Wam do osobistej interpretacji). Haneke stworzył wielki film. Operując niewyszukanymi środkami, wzbudził w nas emocje autentyczniejsze niż przy oglądaniu niejednego wysokobudżetowego horroru. Po seansie w pewnym momencie oddychamy z ulgą i cieszymy się, że to „tylko film”, naiwnie się oszukując. Wszak „prawdziwa przemoc jest nie do strawienia”, jak powiedział sam reżyser.

Ka

m

il

“S

ko

lm

on

”S ko

lim

ow

sk

i

Zawartość dodatków proponowanych nam przez polskiego dystrybutora „Funny Games” jest niestety odwrotnie proporcjonalna do fabuły filmu. Słowem - nie znajdziemy tu niczego ciekawego. Zwiastuny, filmografia... Może pochwała należy się za dołączenie do pudełka książeczce o „Funny Games”, ale to stanowczo za mało, by o polskim wydaniu tak wielkiego filmu mówić w superlatywach.

51


Lektura opowiadań nadesłanych na konkurs „Czachopisma” zaowocowała paroma spostrzeżeniami, które postanowiliśmy zamieścić w formie pewnego krytycznego komentarza skierowanego do adeptów literackiej grozy - jako swego rodzaju podsumowanie i jednocześnie wskazówek na przyszłość. Za punkt odniesienia w wyznaczaniu standardów pisania przyjęliśmy słowa mistrza Stephena Kinga, niewątpliwego autorytetu. Otóż zdaniem Kinga (który swego czasu napisał książkę traktująca o tym, JAK PISAĆ) opowiadania i powieści składają się z trzech elementów: narracji posuwającej opowieść z punktu A do punktu B i na końcu do punktu Z, opisów tworzących zmysłową rzeczywistość i dialogu, ożywiającego postaci poprzez ich mowę. Te trzy komponenty należy przyjąć za kryteria podstawowe, które w dużej mierze stanowią o wartości, atrakcyjności i komercyjnym potencjale opowiadania. Przyjrzyjmy się im bliżej. Po pierwsze, narracja. Powinna posuwać opowieść dalej, rozwijać historię w określonym kierunku. Najbardziej pożądanym kierunkiem rozwoju akcji jest kierunek zaskakujący, czyli taki, jakiego czytelnik nie potrafi przewidzieć – a jeśli potrafi to zrobić już po przeczytaniu pierwszego paragrafu, no to nie mamy co marzyć o karierze literackiej. Dlatego też jeśli autor rozpoczyna swoją opowieść sceną schwytania kobiety przez psychopatę i wszystko wskazuje na to, iż jedyną niewiadomą jest rodzaj czy długość zadawanych ofierze tortur – aż do jej śmierci – nie należy się spodziewać, iż opowiadanie owo rzuci na kolana i oszołomi nowatorstwem. Niestety z jakichś powodów sporo autorów biorących udział w konkursie wybrało tego typu schemat. Rozważając dalej kwestię narracji - nie tylko King, ale i wielu innych pisarzy podkreśla,

52

iż esencją dobrej literatury jest fabuła, wokół której budujemy narrację. Jeśli historia ta jest stereotypowa, niewiele się dzieje albo nie dzieje się nic, to - zwłaszcza na polu literatury popularnej do jakiej grozę możemy zaliczyć - nic nie zwojujemy. Jeśli nie ma tempa narracji, punktu kulminacyjnego, zaskakującego zakończenia, napięcie nie narasta, a całość opiera się na nieskoordynowanym monologu pierwszoplanowej postaci czy jego wewnętrznych przemyśleniach – nie będzie z tego nic dobrego. Wszystko jedno, czy wybierzemy tradycyjny model narracji, czy skłonimy się ku eksperymentalnej, nowoczesnej, nielinearnej formie – historia musi być dobra, wciągająca, nieschematyczna i w opowiadaniu zwyczajnie musi się cos dziać. Streszczeniem nie może być „schwytał, przetrzymywał i zabił”. Wątek główny napędzany jest wewnętrznym napięciem, które musi przyciągnąć czytelnika na początku, utrzymywać się na odpowiednim poziomie w przebiegu narracji i skończyć się rozwiązaniem. Intensywność napięcia może być różna, ale niestety w horrorze krzywa napięcia nie może opadać, bo w tym gatunku chodzi o coś zupełnie przeciwnego. Kolejny element to opis. Niestety sporo autorów konkursowych opowiadań zignorowało wyzwanie, zadowalając się stereotypowymi opisami urody kobiety, grozy cmentarza itp. Opis oprócz funkcji budowania napięcia stanowi również o atrakcyjności tekstu, więc im ciekawszych słów użyjemy, tym większy szacunek wzbudzimy u czytelnika. Zasada rządząca dialogami jest prosta: dialogi im bardziej naturalne, tym lepsze, ale naturalność słowa pisanego też ma swoje ograniczenia i powinna go cechować pewna dyscyplina – w tym sensie, że lepiej, gdy jest tej naturalności za mało niż za dużo. Nie jest dobrze, jak niedbały, kolokwialny i skrótowy język ulicy wypełni 100% tekstu, co zwłaszcza może mieć miejsce,


jeśli autor wybrał sobie narrację w pierwszej osobie – to też grozi nadużywaniem języka potocznego, pełnego czasami rażących kolokwializmów, który przypomina styl bloga. Poza tym styl mówienia poszczególnych postaci powinien się różnić między sobą – dziwnie mało przekonujący jest tekst, w którym ponury zbir i zalotna nastolatka posługują się tym samym stylem językowym. Zapis dialogów wymaga również zastosowania określonych zasad interpunkcji poprawnie użyte pauzy sprawiają, iż tekst staje się bardziej czytelny. A teraz jeszcze kilka uwag poświęconych tematyce. Tematykę dobrego opowiadania powinna cechować świeżość, a zarazem pewna ponadczasowość; ale jednocześnie mniej lub bardziej symboliczne odniesienie do rzeczywistości. Ten trudny do osiągnięcia paradoks polega na przeniesieniu uniwersalnego schematu horroru na nowe, niewyeksploatowane jeszcze rejony akcji i najlepiej– na przewrotnym nawiązaniu do jakiejś rzeczywistej sytuacji. Na przykład wśród horrorowych, klasycznych miejsc akcji honorowe miejsce zajmuje cmentarz, ale trzeba pamiętać, iż umieszczenie akcji tamże to zabieg ryzykowny, bo tracący kliszą, gdyż akcja na cmentarzu to ograny stereotyp, przerobiony masowo w ciągu dziesięcioleci. I tu należy się uzasadnienie wygranej „Czarnej kokardy”. Opowiadanie, które wygrało decyzją jury, dotyczyło tematyki korporacyjnej. Doceniliśmy oryginalność pomysłu połączenia miejsca akcji - czyli potężnej, zatrudniającej najświetniejsze umysły korporacji - z gatunkiem horroru. Poza niezaprzeczalnym nowatorstwem, ta tematyka/miejsce akcji ma charakter uniwersalny, tzn. nieograniczony przez granice geograficzne, a także rozpoznawalny i łatwy do wyobrażenia przez szerokie grono czytelników - a właśnie o jak najliczniejsze grono każdemu autorowi przecież chodzi. Poza tym każdy uczestnik rynku pracy we współczesnych czasach zgodzi się, że czarna kokarda to opowiadanie niepozbawione drugiego dna poprzez odniesienie do korporacyjnej rzeczywistości i podszyte dzięki temu niepokojącą symboliką. A symbolika, alegoryczność czy motyw przewodni to elementy, które znacząco podnoszą smaczek i sprawiają, że tekst staje się jeszcze bardziej interesujący i wielowymiarowy, co potwierdza także i King w swojej książce. Z odniesieniem do danej rzeczywistości należy być jednak ostrożnym, bo ten zabieg może przynieść więcej szkody niż pożytku. Na przykład tłem kilku opowiadań była pisowska rzeczywistość IV RP - pozostaje kwestią sporną,

na ile są to teksty udane. Schemat reżimu totalitarnego, będącego źródłem grozy, jest świetny, ale nie chodzi o to, by przenieść go dosłownie na bardzo konkretną rzeczywistość związana z konkretnymi ludźmi. Horror to fikcja, nie satyra, bezpośrednie odwołania do rzeczywistych polityków są o tyle dyskusyjne, że przede wszystkim szybko się dezaktualizują. Za rok czy za parę miesięcy już niewielu ludzi będzie te osoby i ich działania kojarzyć (i przez to nasze opowiadanie co najmniej w połowie straci swoją ironię i drugie dno), a poza tym nie wszyscy czytelnicy naszego opowiadania grozy znają się dobrze na polityce i będą potrafili rozpoznać odwołania do danego posła czy ministra. Umiejscowienie akcji w jakimś wąskim historycznym okresie, specyficznym kulturowo, to gwarancja tego, że za jakiś czas niewiele osób będzie wiedziało, o co nam chodziło, bo żeby zrozumieć czy docenić opowiadanie, trzeba będzie najpierw poczytać o realiach historycznych, a na to już wielu osobom będzie raczej szkoda czasu. Kolejna pułapka to odniesienia religijne. Nikt nie twierdzi, że horror jest gatunkiem unikającym wątków religijnych. Ale choć stereotypowe moherowe berety, perwersyjni księża itp. to potencjalnie ciekawe postaci, eksploatacja ich profilu religijnego i czynienie z jego wynaturzonej formy pierwszoplanowego tematu naszej prozy to dość kontrowersyjny wybór. Po pierwsze, dlatego, że na świecie religie się szanuje i niewielu artystów/autorów kieruje ostrze swojej sztuki centralnie w kwestie religijne. Nie robi się tak z uwagi na zemstę wyznawców, mając w pamięci kilkanaście wyciętych z życiorysu lat Salmana Rushdiego, a chyba przede wszystkim dlatego, że dobry obyczaj każe nie obrażać czyichś uczuć religijnych, szczególnie, jeśli mogłyby to być uczucia naszej własnej poczciwej cioci czy innej babci. Po drugie, dlatego, że jedyni czytelnicy, na których zainteresowanie możemy liczyć, to ci sfrustrowani ciężarem religii - bo wyznawcy wiary do podobnych rzeczy nie sięgają, a niewiernych od takich tematów zazwyczaj odrzuca. Dlatego ironizowanie na temat Przenajświętszej Maryi Zawsze Dziewicy to stąpanie po cienkim lodzie i jeśli to możliwe, lepiej unikać takiej tematyki. Tak więc proszę zasiadać do pisania, drodzy państwo, gdyż polska groza jak nigdy potrzebuje świeżej, tętniącej talentem, ożywczej krwi. I najwyższy czas na to, aby więcej horroru było w polskich księgarniach i kinach niż poza nimi. Barbara Loranc

53


Autor: Eliza Berło

- Kochanie, dopiero piąta. Dlaczego już wstałaś? - zapytał zdziwiony Jarek, kiedy ujrzał Iwonę ubraną, pomalowaną, w zasadzie gotową do wyjścia. - Zapomniałeś? Dzisiaj nareszcie idę do pracy. Tak się cieszę! - Ale... Dlaczego tak wcześnie? - Bo zaczynam o godzinie 6.30. Wiesz przecież, jak długo szukałam odpowiedniej pracy. Nie mogę się spóźnić w pierwszy dzień. Przysiadła jeszcze na chwilę na brzegu łóżka. - Pani Prezes wydała mi się bardzo miła, ale wymagająca. Było aż 40 kandydatów na jedno miejsce, a Ona wybrała mnie. Nie mogę Jej zawieść! Wydaje mi się, że to idealna praca dla mnie. Bez wdawania się w dalszą dyskusję Iwona jeszcze raz spojrzała w lustro. Była zadowolona z tego, co zobaczyła - dyskretny makijaż, starannie upięte włosy. Wystylizowała się na wzór asystentki Prezeski. Szefowa przedstawiła ją jako niedościgniony ideał pracownika Firmy „Potęga Umysłu” oraz swoja prawą rękę. Firma działała na rynku dopiero pięć lat, ale już teraz słynęła z tego, że zatrudniała najlepszych absolwentów renomowanych uczelni oraz ludzi, którzy w jakiś sposób wykazali się wybitnymi zdolnościami w dziedzinie ekonomi. Dostanie się w szeregi pracowników „Potęgi Umysłu” było marzeniem bardzo wielu młodych, ambitnych osób. W związku z tym nie można dziwić się Iwonie, że była taka podekscytowana z powodu pierwszego dnia pracy. Po przekroczeniu por tierni Firmy poczuła się tak, jakby weszła do innego świata. Sztywni por tierzy stali na swoich stanowiskach bez ruchu. Sprawiali wrażenie manekinów. Pracownicy, którzy już siedzieli na swoich stanowiskach pracy, byli bladzi, bez żadnego wyrazu na twarzach, wyglądali, jakby mieli założone maski! Wszyscy byli do siebie podobni, ubrani jednakowo - kobiety w szarych kostiumach i białych bluzkach; mężczyźni, których była zdecydowana mniejszość, w szare garnitury i granatowe krawaty. Mimo że była ubrana skromnie, Iwona poczuła, jak bardzo nie pasuje do tego miejsca. Gdyby nie wspomnienie ciężkiej pracy, nauki i tego, jak wiele to wszystko ją kosztowało, aby tu pracować, odwróciłaby się na pięcie i wyszła. Nie zwykła zresztą rezygnować z czegokolwiek na samym starcie. Zresztą nikt na nią nawet nie zwrócił uwagi. Wszyscy, którzy siedzieli przy swoich biurkach, wpatrzeni byli w ekrany komputerów. Natomiast ci, którzy dopiero zbliżali się do stanowisk pracy, poruszali się jak roboty, bez słowa zajmując swoje miejsca. Iwona przeszła przez „halę pracy”, jak nazwała w myślach biuro. Podeszła do drzwi z napisem PREZES - bez dodatkowych informacji, imienia ani na-

Ilustracje: Kostek

zwiska. Jednak po przekroczeniu progu nie spotkała się z Panią Prezes, a z jej „prawą ręką”. Asystentka ubrana była oczywiście w szary kostium i białą bluzkę. Włosy - naturalnego koloru, poprzeplatane siwizną – upięte miała w idealny kok, żaden włosek nie miał prawa wydostać się na wolność z tego hełmu. - Strasznie sztywna persona! – pomyślała Iwona. Do klapy kostiumu Asystentka przypięty miała identyfikator, na którym nie było imienia ani nazwiska, tylko wielka cyfra 3. Teraz dopiero uświadomiła sobie, że na identyfikatorach pracowników również nie było nazwisk, tylko liczby. - Ciekawa jestem, jaki będzie mój numer? - przemknęło jej przez myśl. Nabrała powietrza w płuca. - Ja do Pani Prezes, jestem umówiona, przyszłam do pracy, jestem nowa. - Wiem! - odpowiedziała Asystentka, mierząc Iwonę od stóp po czubek głowy spoza grubych szkieł okularów. - Nazwisko? – spytała. - Iwona Kabala - odpowiedziała przez zaciśnięte gardło. - Oto Pani identyfikator, Numer 325.000 - powiedziała po sprawdzeniu w wielkim czarnym zeszycie, czy wszystko się zgadza. - I tak proszę się przedstawiać w pracy. - Od jutra proszę ubrać się zgodnie z regulaminem. A oto i regulamin - położyła przed Iwoną grubą czarną księgę. - Proszę to zabrać, przeczytać i nauczyć się na jutro. W środę odbędzie się test sprawdzający wiedzę, od wyników którego zależeć będzie Pani dalsze być albo nie być w Firmie. Proszę teraz udać się na stanowisko pracy - to znaczy do biurka z Pani numerem i zająć się studiowaniem regulaminu. Zaznaczę tylko, że nie wolno pić żadnych napojów do godziny 9.00, a także korzystać z toalety częściej niż 2 razy na 8 godzin. Zresztą wszystko to przeczyta pani w regulaminie – zakończyła rozmowę i pochyliła się nad klawiaturą komputera. Iwona przeszła teraz już całkowicie pustym korytarzem, weszła do pokoju, na którego drzwiach widniały numery, w granicach których mieścił się jej identyfikator. W pokoju były trzy wolne biurka, jedno z nich opatrzone numerem 325.000. Siadła za nim, kładąc torebkę na stołku obok, a regulamin przed sobą. Dokładnie przyjrzała się tabliczce i stwierdziła, że pokryta jest grubą warstwą farby, kryjącą numery zapewne poprzednich pracowników. Rozejrzała się wokoło, ale nikt nawet na nią nie spojrzał. - Dzień dobry! Nazywam się Iwona Kabala, jestem nowym pracownikiem, chciałabym poczęstować Państwa kawą, aby dobrze nam się współpracowało - zaczęła nieśmiało. Tylka jedna dziewczyna, o bardzo jasnych wło-


sach, podniosła głowę znad komputera, ale nie odezwała się ani słowem i natychmiast powróciła do swojej pracy. Wobec takiej reakcji ze strony współpracowników ponownie usiadła za biurkiem i zajęła się czytaniem regulaminu. II - Jak minął dzień pracy? - spytał Jarek, ledwie zdążyła przekroczyć próg mieszkania. - Wiesz co? Nie chce mi się o tym rozmawiać! Po prostu koszmar! - Jak to? Jeszcze wczoraj byłaś zachwycona spojrzał na nią zdziwiony. - Przecież to twoja wymarzona praca. - Proszę cię, daj spokój. Może opowiem ci kiedyś o tym wszystkim, ale nie teraz. Natychmiast udała się do łazienki, wzięła szybki prysznic i położyła się na łóżku. Zasnęła natychmiast. Nagle znalazła się w olbrzymim gabinecie, w którym za olbrzymim biurkiem siedziała kobieta w nieokreślonym wieku. Włosy miała związane wielką czarną kokardą. Iwona nie widziała dokładnie, w co kobieta była ubrana - jedno, co rzuciło jej się w oczy, to przypięty do czegoś w rodzaju żakietu identyfikator z wielką liczbą 2. Była to pani Prezes Firmy. Obok niej, na małym stołeczku przy małym biurku siedziała jej wierna Asystentka, z przypiętym wielkim identyfikatorem nr 3. Nagle w gabinecie zgasło światło. Zaległa całkowita ciemność, która uświadomiła jej, że w pokoju tym nie ma okien. W panice chciała uciec, ale gdy odwróciła się, nerwowo poszukując klamki, drzwi zniknęły. Pokój powoli zaczął wypełniać się czerwonym światłem, które wydobywało się z wiszącego nad olbrzymim biurkiem por tretu. Dziwne, ale kiedy wcześniej była w tym gabinecie, nie zauważyła tego olbrzymiego obrazu. Nie zastanawiała się długo, co przedstawia ten obraz, ponieważ jej wzrok przyciągnęły czynności, jakimi zajmowały się kobiety. Numer 2 i Numer 3 pochylały się nad olbrzymim biurkiem, na którym leżała dziewczyna. Była to blondynka, która jako jedyna podniosła na Iwonę wzrok, kiedy ta zaproponowała kawę. A raczej domyśliła się, że to była właśnie ona - dziewczyna leżąca na biurku była łysa, ale na podłodze leżały włosy koloru blond. Numer 3 wyglądała jak straszna Baba Jaga z bajek dla dzieci: jej zawsze idealnie ułożone włosy były teraz rozczochrane i sterczące na wszystkie strony, oczy miała podkrążone, a na twarzy czerwono-żółte plamy. I właśnie te podkrążone oczy oraz plamy sprawiały wrażenie, że wyglądała jak jadowita żmija. Obie kobiety, Czarna Kokarda i Żmija - jak nazwała te dwa indywidua o numerach 2 i 3 - pochylały się nad nagą, nieruchomą dziewczyną. Kiedy poczuły obecność Iwony, podniosły głowy znad biurka i wtedy ogarnął ją potworny strach. Obydwie były umazane krwią, a w rękach trzymały wnętrzności dziewczyny i opychały się nimi!

- Chcesz się przyłączyć? - spytała Kokarda. - Ależ Pani Prezes, ona sobie w ogóle nie zasłużyła nawet na obecność w tym miejscu, a co dopiero na ucztę. Ona jest nowa - zaprotestowała ostro Żmija. - Masz rację, Kochanie, ale w takim razie co ona tu robi? - zapytała Kokarda, wpychając sobie w usta następną porcję zakrwawionego mięsiwa. Nagle rozległ się przeraźliwy dźwięk, który zaczął przeszywać Iwonie mózg. Wwiercał się jej przez głowę do wszystkich części trzewi. Poczuła, jakby to ona była pożerana przez te bestie. - Kochanie, nie wstajesz dzisiaj do pracy? – dobiegł do niej głos jakby z innego świata. Budzik! Tak, to na szczęście budzik! Poczuła wielką ulgę, że to wszystko tylko jej się przyśniło. Obudziła się przerażona i zlana potem. - Boże, jaki miałam straszny koszmar. - Iwonko, dzieje się z tobą coś niedobrego. Przychodzisz z pracy i słyszę: „koszmar”. Idziesz spać i twe ostatnie słowo to „koszmar”... Budzisz się i pierwsze, co słyszę, to znów „koszmar”. - Proszę cię, nie dołuj mnie! - powiedziała z wyrzutem. - Kochanie, ja chce ci tylko pomóc... Może powinnaś ze mną porozmawiać? - Oczywiście, ale kiedy indziej, teraz nie mam czasu. Nie mogę się spóźnić do pracy - zakończyła rozmowę. III W pracy powtórka z dwóch poprzednich dni. Milcząca ochrona, milczący pracownicy, napuszona Żmija. Iwona nerwowo zaczęła się rozglądać za blondynką z jej koszmarnego snu. Ze strachem stwierdziła, że jej biurko było puste. Może odważyła się spóźnić albo wziąć wolne? pomyślała z nadzieją. Nie miała czasu dalej się nad tym zastanawiać, ponieważ punktualnie o godzinie 6.30 Żmija weszła do pokoju i oznajmiła: - Proszę Numerów, jestem bardzo zawiedziona wynikami z ostatniego badania wiedzy - zaczęła. Pani Prezes, jest bardzo niezadowolona i zaczęła się zastanawiać nad dalszym bytem niektórych Numerów w Firmie. Dobrze wiecie, że nikt tu Numerów nie trzyma na siłę - jeśli komuś się tu nie podoba, wolna droga. Jeszcze raz powtarzam: nie potrzeba nam przeciętniaków. Nasza Firma potrzebuje wybitnych jednostek, posiadających znakomitą, nieprzeciętną wiedzę. - Numer 13.260 - zwróciła się do przestraszonej, chudej dziewczyny w okularach. - Proszę się poważnie zastanowić, co Numer zamierza dalej robić. Albo Numer weźmie się do nauki i pracy, by nie zaniżać poziomu zespołu, albo Pani Prezes będzie zmuszona z Numerem poważnie rozmawiać! Dziewczyna zbladła i zaczęła się trząść. - Chciałam zauważyć… - zaczęła się tłumaczyć drżącym głosem. Ale nie dane jej było dokończyć, ponieważ Żmija pokryła się czerwonymi plamami od szyi po czoło i ryknęła; - Ale mnie to w ogóle nie interesuje, co Numer ma


teraz do powiedzenia. Numer miał czas, aby wypowiedzieć się, pisząc sprawdzian. Numer miał okazję, aby się wykazać! I co? Miernota, nieuctwo, brak elementarnych wiadomości. Po prostu ZERO! - Czy jeszcze ktoś chciałby coś powiedzieć? - rozejrzała się po sali. Wszyscy spuścili głowy z pokorą i nikt się więcej nie odezwał. - Ponadto – kontynuowała - wczoraj Numer 135.230 i Numer 124.712 w godzinach pracy wszczęli rozmowę bez udziału Obserwatora. Co mają w tej sprawie do powiedzenia teraz? Słucham ... - Mieliśmy w tym czasie przerwę na posiłek - podjęła próbę wytłumaczenia Numer 135.230. - To nie jest żadne tłumaczenie, przerwa na posiłek służy do spożywania posiłku, a nie do rozmów - podsumowała Żmija. - A poza tym... dlaczego Numer nosi biżuterię? spytała z wyrzutem. - To nie jest biżuteria, tylko obrączka. Nosze ją, ponieważ jestem mężatką. W tym momencie czerwone plamy rozeszły się po całej szyi i twarzy Żmii, sprawiając, że wydała się purpurowa i jakby napompowana. - Mężatką to jest sobie Numer w domu, ale nie w pracy! Jeśli Numer dalej nie będzie przestrzegał regulaminu, to od przyszłego miesiąca przeniesie się Numer na zerowe piętro! - dokończyła przemowę, wypuszczając powoli powietrze z napompowanej twarzy. Powoli również czerwień z jej oblicza zaczęła blednąć, jakby krew spływała w dolne części jej ciała. Z powagą kontynuowała zebranie. Na wielką pochwałę zasługują tylko Numery 13.200 i 13.201. A to naprawdę niewiele wyników pozytywnych, biorąc pod uwagę, jak wiele Numerów brało udział w badaniu wiedzy. W nagrodę Numery te zostają przeniesione od jutra na 66. piętro Firmy. Jeszcze dzisiaj proszę zgłosić się do Pani Prezes. - To tyle na dzisiaj. Poproszę jeszcze do mojego gabinetu Numer 325.000 - przeniosła wzrok na Iwonę Dziewczyna była zbulwersowana i zdegustowana tą całą naradą, więc śmiało poszła za Żmiją, gotowa ostro zareagować, jeśli ta spróbowałaby ją potraktować podobnie jak jej współpracowników na zebraniu. - Numer 325.000, chciałam Numerkowi powiedzieć – zaczęła pieszczotliwie, - że Pani Prezes jest zadowolona z postępów Numerka przez te ledwie dwa dni pracy. Proszę tak dalej. Następny sprawdzian wiedzy odbędzie się w czwar tek. Liczymy z Panią Prezes na wspaniały wynik Numeru 325.000. Iwona była bardzo zaskoczona zmianą podejścia i tonem głosu Żmii - w porównaniu z tym, jak Asy-

56

stentka zachowywała się przed chwilą w stosunku do pozostałych pracowników. Pomyślała, że może faktycznie reszta tych ludzi to same miernoty, dlatego Żmija, jako prawa ręka Prezeski, nie może z nimi inaczej postępować. - A teraz proszę się udać na stanowisko pracy zakończyła rozmowę Żmija. IV Znów nękały ja potworne sny. Tym razem śniły jej się dwie wybrane dziewczyny, które najlepiej napisały sprawdzian wiedzy. Ponownie znalazła się w tym samym pokoju z wielkim biurkiem. Na biurku leżały dwa ciała zwrócone do siebie głowami. A tak właściwie szyjami, ponieważ ciała nie posiadały już głów. Głowy zostały odcięte. Nad ciałami pochylały się Pani Prezes - Czarna Kokarda oraz jej Asystentka - Żmija. Identycznie jak w poprzednim śnie opychały się wnętrznościami kobiet. Na bladych twarzach upapranych krwią było widać wielką satysfakcje z dobrze spełnionego obowiązku oraz zadowolenie z nagrody w postaci wspaniałego posiłku. W przeciwieństwie do poprzedniej wizji Iwona nie została zauważona przez dwa monstra, zbyt zajęte spożywaniem ludzkiego mięsa. Zrobiła krok do przodu i przed nią ukazały się olbrzymie drzwi z napisem BÓSTWO. Ciekawość przezwyciężyła strach. Iwona pchnęła drzwi z dużą siłą. Znalazła się w ogromnym gabinecie, w którym na czołowym miejscu znajdował się olbrzymi stół nakryty białym obrusem. Na stole leżały dwa złote półmiski, na których znajdowała się jakaś żółta maź. Przy stole siedział ekstremalnie gruby mężczyzna. Był nagi - jedynie na szyi miał zawieszony bardzo gruby krawat, który spełniał rolę serwetki obiadowej. Serwetka, o ile to była serwetka, miała kolor krwi. Osobnik miał twarz niemal tak czerwoną jak krawat. W jego tłustej twarzy osadzone były maleńkie czarne oczy. Całe jego nagie ciało pokrywały żółto-czarne plamy. Był okropny, przerażająco obrzydliwy. Wydawało jej się, że już gdzieś widziała tego osobnika. Teraz przypomniała sobie, że to właśnie jego portret wisiał nad biurkiem Czarnej Kokardy i to właśnie z tego por tretu wydobywało się światło padające na pokój, podczas kiedy kobiety-monstra zjadały wnętrzności Blondynki. Na ścianie nad biurkiem grubego mężczyzny wisiał napis, cytat z Kar tezjusza „Każdy człowiek jest zobowiązany przyczyniać się, ile w jego mocy, do dobra drugich.” Ogarnął ja potworny paraliżujący strach… Na szczęście znów zadzwonił budzik.


V - Bóstwo jest bardzo niezadowolone... - zaczęła Kokarda. - Dlaczego? - spytała zawiedzionym głosem Żmija. - Przecież otrzymał wczoraj dwa wybitne mózgi. - Okazało się, że mózgi wcale nie były takie wybitne - poza tym posiadały jakieś elementy środków dopingujących. Po zjedzeniu tych mózgów Bóstwo czuło się strasznie źle. Dostałyśmy zalecenie, aby przed każdą decyzją robić badania na obecność narkotyków. Nigdy w naszej instytucji nie było takiej sytuacji. Czy możesz mi to jakoś wyjaśnić? - spytała Asystentkę Pani Prezes. Żmija, jak to miała w zwyczaju, zaczęła oblewać się rumieńcem, poczynając od szyi. - Naprawdę nic mi nie wiadomo, aby ktoś musiał wspomagać się jakimiś dopalaczami – odpowiedziała zbulwersowana Żmija. - To nie jest żadne wytłumaczenie. Chyba zdajesz sobie sprawę, że mogło to Bóstwu bardzo zaszkodzić. Nie wspomnę już o nas. Nie wiadomo nawet, jakie dziewczyny przyjmowały narkotyki – i jak długo. - Tak, oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest to niedopuszczalna sytuacja. - To nie może się więcej powtórzyć! dodała kategorycznym głosem Kokarda. - Co teraz zrobimy? – spytała Kokarda. – Co podamy jutro Bóstwu? - Ta nowa, Numer 325.000, wydaje mi się bardzo dobra - stwierdziła Żmija. - Owszem, ale czy jesteś dostatecznie przekonana, że ona już jest odpowiednio przygotowana? Pracuje przecież w Firmie zaledwie dwa tygodnie – Po czym dodała: - A swoja drogą, to oburzające, że na tyle zatrudnionych Numerów, trzeba się posiłkować Numerami zatrudnionymi zaledwie kilka dni temu! Numerowi 2 rumieniec objął już całą twarz. Z nozdrzy zaczęła wydobywać się para, ręce trzęsły się nerwowo. Kokarda kontynuowała. - Jak w ogóle przebiega rekrutacja do pracy? - Zgodnie z regulaminem - odpowiedziała Żmija. - To w takim razie proszę wytłumaczyć, dlaczego znaleźliśmy się w takiej krytycznej sytuacji? Jak mam to wyjaśnić Bóstwu? Jak to w ogóle możliwe, aby na tyle osób zatrudnionych w Firmie, wszyscy reprezentowali przeciętny poziom. To niedopuszczalne! - Zgadzam się, Pani Prezes, że nie ma wytłumaczenia dla zaistniałej sytuacji. Przysięgam jednak, że to więcej się nie powtórzy. Dołożę wszelkich starań, aby kandydaci na awans byli szczególnie selekcjonowani! - Po raz ostatni powtarzam, że mózgi podawane Bóstwu muszą być najwyższej jakości. Jest to podstawa istnienia naszej Firmy, a tym samym i nas. Po raz ostatni przyjmuję jakiekolwiek wyjaśnienia ostatecznie zakończyła rozmowę Kokarda.

VI - Jak się czujesz przed jutrzejszym sprawdzianem? - Zapytała Karolina, czyli Numer 267.200. Iwona spojrzała na nią zaskoczona, ponieważ po raz pierwszy, od kiedy pracowała w Firmie, ktoś się do niej odezwał. Rozejrzała się nerwowo, aby upewnić się, że nikt nie widzi ani nie słyszał ich rozmowy. - O co ci właściwie chodzi? - zapytała Iwona, czując w tym jakąś prowokację. - Chodzi mi o to, że mam pewne środki, które pozwolą nam bezstresowo przejść przez egzamin. - Mówisz o narkotykach? - pytała Iwona. - Niepotrzebne mi są żadne środki, jestem znakomicie przygotowana – rzuciła, nie czekając na odpowiedź. Dziewczyna wyglądała na przestraszoną. Nie spodziewała się widocznie takiego przebiegu rozmowy. Iwona kątem oka zauważyła, że do pokoju weszła Żmija z bardzo srogim wyrazem twarzy. - Numer 267.200 pozwala sobie na jakieś pogaduszki? - spytała dziewczynę. - Absolutnie nie, wydawało się Pani Asystent - twardo zaprzeczyła Karolina. - Proszę bezwzględnie przestrzegać regulaminu! Numery pozwalają sobie na jakieś rozmowy, a wyniki badań wiedzy są mierne. Kto nadal nie będzie przestrzegał regulaminu, a kto ciągle będzie osiągał tak marne wyniki z badania wiedzy, może pożegnać się z zajmowanym stanowiskiem? Pani Prezes już więcej nie będzie tolerować takiego poziomu. - Wszyscy jesteście nędznymi przeciętniakami, a tacy w Firmie są zbędni. Zajmują tylko miejsca ludziom, którzy w kolejce czekają na możliwość przyjęcia w szeregi pracowników naszej Firmy. Na te słowa wszyscy pracownicy spuścili wzrok, okazując skruchę. Iwona, mimo że już zaczęła przyzwyczajać się do takich scen, ciągle patrzyła na nie z niesmakiem. Ona jedna przecież wiedziała, dlaczego tak ważne jest, aby nie znaleźć się na niższym pieterze Firmy. Wiedziała, że wiąże się to z perspektywą zjedzenia przez te dwie czarownice - Czarną Kokardę i Żmiję. Jednak coś jej nie pasowało, biorąc pod uwagę jej ostatni sen w którym dziewczyny, które najlepiej zdały sprawdzian wiedzy, również zostały pożar te. Czy w związku z tym te wszystkie otaczające ją osoby celowo utrzymują ten przeciętniacki poziom, nad którym ubolewał Numer 3. Czy w ogóle zdają sobie sprawę z tego, co się tu dzieje? Nie miała niestety więcej czasu, aby rozstrzygnąć ten problem, ponieważ podeszła do niej Żmija i z uśmiechem zapytała: - Jak Numer czuje się przed jutrzejszym, pierwszym dla Numeru poważnym sprawdzianem wiedzy? - Jestem doskonale przygotowana - odpowiedziała Iwona zgodnie z przekonaniem, ponieważ znakomicie opanowała całość materiału.

57


- To świetnie, Pani Prezes liczy na Numer. - Myślę, ze Pani Prezes się na mnie nie zawiedzie - odparła. - To doskonale - zakończyła rozmowę Żmija, po czym rozejrzała się po pokoju i zwróciła się do dwóch siedzących po oknem dziewczyn: - Numery 245.678 i 245.987, proszę ze mną do Pani Prezes. Dziewczyny jak zahipnotyzowane podniosły się równocześnie zza swoich biurek i poszły bez słowa za Żmiją. Iwona postanowiła, że musi koniecznie sprawdzić, co się dalej będzie działo. Po tych strasznych nocnych wizjach postanowiła, że nie będzie więcej wpadać w niepotrzebną histerię, ale przekona się, co wytworem jej wyobraźni, a co prawdą. Odczekała kilka minut, aż wszyscy, ochłonąwszy po wypowiedzi Żmii, wrócą do swoich zajęć, po czym podniosła się zza biurka i powoli poszła w kierunku sekretariatu Pani Prezes. Ochrona nie zwróciła na nią uwagi, strażnicy uznali, że skoro udaje się w kierunku gabinetu Pani Prezes, to została tam wezwana. Wszyscy przecież rygorystycznie przestrzegali regulaminu, więc na pewno nikt bez pozwolenia nie poruszałby się po korytarzach Firmy. Otworzyła drzwi sekretariatu, było tu pusto. Powoli, cichutko zbliżyła się do drzwi z napisem PREZES. Zza drzwi słychać było odgłos chrząkania i mlaskania. Uchyliła drzwi gabinetu… Wewnątrz było bardzo zimno. W świetle czerwonego światła wydobywającego się z wiszącego na ścianie por tretu Bóstwa ujrzała to, co już widziała w swoich snach - dwie postacie pochylone nad dwoma bezgłowymi ciałami. Czarna Kokarda i Żmija opychały się wnętrznościami trupów z taką zażar tością, że nawet jej nie zauważyły. Powoli, bezszelestnie ominęła je, zasłaniając sobie nos, aby nie czuć okropnego zapachu śmierci, i podeszła do drzwi z napisem NUMER 1 - BÓSTWO. Nie starając nawet się zachować ciszy, nacisnęła klamkę. W równie zimnym pomieszczeniu ujrzała to, co już raz widziała w swoim śnie - przerażające monstrum pochylało się nad złotym półmiskiem, na którym znajdowało się półtora ludzkiego mózgu. Sadząc po spływających po brodzie monstrum cieczy, część mózgu została już skonsumowana. Z wielkim zachwytem na tłustej twarzy wziął w ręce następną połówkę i zaczął powoli podnosić ją do ust… Iwona nie pamiętała nawet, jak z powrotem znalazła się przy swoim biurku z napisem Numer 325.000. Serce waliło jej tak mocno, że wydawało jej się, że wszyscy to słyszą. Nikt jednak nie zwrócił na nią uwagi. Zamknęła oczy i czekała na dźwięk budzika. Jeszcze raz rozejrzała się po pokoju, ponownie zamknęła oczy. Nie słychać było jednak nic poza jej walącym w przyspieszonym rytmie sercem. Więc to jednak rzeczywistość! Ten koszmar rozgrywa się naprawdę! Ta straszna

Firma istnieje po to, aby ten przerażający typ, to ohydne Bóstwo mogło żywić się mózgami wybitnie zdolnych ludzi. Dwie bestie spożywające resztki z jego stołu, to chlubnie nazywane Pani Prezes i jej Asystentka. Cała ta Firma to fakt! Przypomniała sobie ostatnia rozmowę ze Żmiją. Czyżby to ona przygotowywana była jako przyszła ofiara Bóstwa? VII Znów ten przerażający dźwięk budzika o godzinie 5.00. - Kochanie, czas do pracy. - Nie idę do żadnej pracy! - odpowiedziała i wyłączyła budzik. - Jak to nie idziesz? Przecież bardzo ci na niej zależało - Jarek był bardzo zdziwiony jej reakcją. - Ale już mi nie zależy - zakończyła, przewracając się na drugi bok i przykrywając kołdrą po same uszy. Może poplątała jej się jawa ze snem. Może zawierzyła wizjom. Czy poniosła ją wyobraźnia? Czy zagubiła się w świecie demonów? Zatraciła poczucie rzeczywistość czy pomieszały jej się zmysły... Może wszystko naraz, ale nie chciała już sprawdzać, co było snem, a co jawą! Jednego była pewna - nigdy więcej jej noga nie przekroczy progu Firmy „Potęga Umysłu”.



„Motel” - bo o tym filmie Antala będzie mowa - rozpoczyna się scenami z dogorywającego życia małżeńskiego pary bohaterów: Amy (Kate Beckinsale) i Davida (Luke Wilson). Poznajemy ich, kiedy prowadzą nerwowy dialog w trakcie powrotu z rodzinnego spotkania. Atmosfera pogarsza się w momencie, kiedy nasi bohaterowie otrzymują niezbyt przyjemny prezent od losu – psuje im się samochód, przez co zmuszeni są przeczekać noc w przydrożnym motelu. Miejsce jest odpychające, recepcjonista wygląda jak Jeffrey Dahmer, a pokoje zaopatrzone są w taśmy VHS z zapisem brutalnych morderstw - taśmy o niepokojącym ładunku autentyczności... Jak widać ze streszczenia, fabuła „Motelu” do najoryginalniejszych nie należy. Nie inaczej sprawa ma się z prowadzeniem fabuły. Odczują to zwłaszcza widzowie przyzwyczajeni do szokujących zwrotów akcji i intermediów z wnętrznościami bohaterów w głównych rolach. Twórcy „Motelu” postanowili pójść pod prąd panującym tendencjom i nie wdzięczyć się do widza. Rzucają nam za to film świadomie konserwatywny, a przez to stanowiący pewne urozmaicenie na rynku. Częstotliwość scen, które mają niepokoić widza, została dobrana na tyle dobrze, że nie tracimy zaufania do twórców, nawet kiedy obraz staje się ilustracją zabawy w „kotka i myszkę”. Warto również wspomnieć, że reżyser unika poważniejszych grzechów tego typu produkcji (jak choćby podkręcenia ilości patosu na centymetr taśmy), przez co udaje mu się przez większość czasu prowadzić film w sposób zgrabny i lekki. Aktorzy „Motelu” nie są źródłem wielu pozytywnych zaskoczeń. Trzeba im oddać to, że kiedy ich postaci skaczą sobie do oczu, wypadają przekonywująco. Z uwagą obserwuje się również ich grobowe miny, nabierając chęci do zagłębienia się w ich wzajemne relacje. Niestety – wprowadzenie w fabułę trwa krótko, a wątki, które pojawiają się w jego trakcie, w dalszej części filmu będą stanowić ledwie ozdobę. W okolicach sześćdziesiątej minuty filmu zadania aktorskie polegają głównie na bieganiu i dobijaniu się do drzwi. Występ Kate Beckinsale raczej nie uczyni z niej „królowej

Dawid Mlekicki

horroru”. Luke Wilson początkowo budzi sympatię, lecz z czasem nabiera się przekonania, że gdyby niepostrzeżenie zmienił go David Arquette, to widz by tego szczególnie nie odczuł. „Motel” to niespełna 90 minut całkiem godziwej rozrywki, na przyzwoitym poziomie straszenia. Mamy tu do czynienia z klasycznym przykładem podawania grozy w homeopatycznych dawkach, co sygnalizuję wszystkim, którzy są w stanie docenić umiar w epatowaniu. Natomiast tych z was, którzy lubią, kiedy filmowy ekran zamienia się w buñuelowską brzytwę, uprzedzam, że „Motel” ma zadatki, żeby swoją powściągliwością rozdrażnić i znudzić. Zamykając wątek strachu w „Motelu”, warto dodać, że sposób zabawy z widzem, na jaki zdecydował się reżyser, jest dość prymitywny i toporny. Samo straszenie jest nastawione na dość proste odruchy lękowe widzów, co może zarówno imponować konsekwencją, jak i drażnić brakiem odwagi i finezji. Wymowa filmu sprowadza się do kilku banalnych spostrzeżeń w stylu „nadzieja jest matką głupich”, a „nuda jest matką psycholi”. W zasadzie można zatrzymać się przy motywie luster i główkować nad jego znaczeniem. Można również usiłować wycisnąć z tego obrazu parę spostrzeżeń na temat kondycji współczesnych Amerykanów. Można też szukać w tym filmie zgryźliwych komentarzy pod adresem niezależnego kina grozy romansującego z Hollywood. Można robić wszystkie te rzeczy, ale nie bardzo wiadomo po co, skoro nikt tutaj (włącznie z reżyserem) nie udaje nawet, że tworzone jest epokowe dzieło.


Współczuję i równocześnie zazdroszczę miłośnikom kameralnych dreszczowców. Współczuję dlatego, że mają oni pewnie coraz większy problem ze zdecydowaniem się na wybór pojedynczego tytułu na wieczorny seans. Zazdroszczę, bo w ostatnich miesiącach właśnie ta grupa widzów wydaje się być rozpieszczana przez dystrybutorów. Świadczyć o tym może wysyp wszelkiej maści „Sadystów” i „Hosteli”, któremu towarzyszyły gorączkowe dyskusje o renesansie gatunku reprezentowanego przez owe dzieła. Nie od dziś wiadomo, że celuloidowa groza zatacza stale szersze kręgi i że romansować z nią zaczynają coraz to nowi twórcy - jak choćby Nimród Antal, reżyser fantastycznie przyjętych w naszym kraju „Kontrolerów”. W ramach podsumowania napiszę tylko, że mnie przyjemność czerpana z tego filmu skojarzyła się z zabawą zimnymi ogniami, którą na początku filmu praktykuje bohaterka. Ci z was, którzy – podobnie jak ja - lubią w kinie nieco wyższe temperatury czy wręcz lekkie oparzenia, mogą sobie „Motel” spokojnie darować.

Wśród dodatków na płycie są m.in. alternatywny początek, reportaż z planu, film krótkometrażowy i scena niewykorzystana.

Na koniec podzielę się radą od serca. Jeżeli nie widzieliście jeszcze „Motelu”, wstrzymajcie się z tym przez najbliższe 20 lat, a potem spróbujcie wygrzebać ten tytuł z jakiejś obskurnej wypożyczalni DVD. Jestem pewien, że będzie wtedy smakował dużo lepiej.

MOTEL

(Vavancy)

Dystrybucja: Imperial Entertainment Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Nimród Antal Obsada: Kate Beckinsale, Luke Wilson, Frank Whaley, Ethan Embry Produkcja: USA 2007

61


Wzbudzający nieraz paniczną wręcz trwogę przymiot „kultowy” przypisywano niezliczonej ilości filmów. „Kultowe” są „Gwiezdne Wojny”, „Matrixy”, „Zielone pożywki”, „Piątki 13-tego”, „Koszmary z Ulicy Wiązów” itd. itp. Samą listą filmów tak określanych można by zapełnić stronice wielotomowej encyklopedii. Wiele z nich do dziś pojawia się w kinach przy okazji niezliczonej ilości przeglądów, lecz tylko jeden nieprzerwanie od 30stu lat gości na ekranach regularnie; tylko w przypadku jednego zyski przekraczają koszta produkcji 130 razy – taki sukces odniósł tylko „Rocky Horror Picture Show” z 1975 roku. Zaskakujące okazuje się więc zapomnienie, czy wręcz ignorancja otaczające go w naszym kraju. Jak i w przypadku wielu innych filmów z lat 70tych, fabuła powstała zapewne na chusteczce higienicznej skutecznie ograniczając jej rozmiary. Poznajemy parę nowożeńców: Brada Majorsa (Barry Bostwick) oraz Janet Weiss (Susan Sarandon). Jak to w nowo żeńskim zwyczaju bywa, postanawiają odbyć podróż poślubną. Po drodze zauważają jednak, że błądzą nie wiedząc nawet gdzie są. Szukając telefonu trafiają do posiadłości dr. Franka-N-Furtera (Tim Curry) który sam niebawem przedstawia się słowami piosenki: „Jestem tylko słodkim transwestytą z planety Transseksualnej w galaktyce Transylwania”. Jak widać, z przeciętnym horrorem twór Richarda O’Briena i Jima Sharmana nie ma zbyt wiele wspólnego. Sam film jest parodią historii ogarniętego szaleństwem doktora Frankensteina w konwencji

musicalu. Dr. Frank-N-Furter, jak się niebawem okazuje, tworzy idealnego mężczyznę, Rockiego. Podobnie jak i w słynnym dziele Mary Shelley tak i tutaj potwór buntuje się przeciw swojemu twórcy, lecz w przypadku „Rocky Horror Picture Show” jest to tylko jeden z wątków. Równocześnie obserwujemy historie uwiedzenia przez naukowca obojga małżonków, powro-

62

tu Eddiego (Meat Loaf), byłego dostarczyciela który w bliżej nieokreślonych okolicznościach został zamknięty w gigantycznej lodówce, a także poznajemy ukryte motywy służby doktora: rodzeństwa Riff Raffa (Richard O’Brien) oraz Magenty (Patricia Quinn). Wszystkie te zaskakujące, homoerotyczne bądź po prostu dziwne sceny odbywają w stereotypowym, porośniętym pajęczynami i wystrojonym dziełami sztuki (widzimy np. „Monę Lisę”) gotyckim zamku. Zabawa z konwencją naprawdę się udała. W to wszystko wmieszano naprawdę fantastyczną muzykę i tańce, co jest prostym wynikiem genealogii obrazu. „The Rocky Horror Picture Show” jest zaadaptowanym do kinowego medium musicalem „The Rocky Horror Show”. To jego twórca, Richard O’Brien, wymyślił tą zaskakującą fabułę, oryginalne postacie i fantastyczne piosenki. W tym miejscu trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: nie mamy do czynienia z arcydziełem. Fabuła jest zaskakująca, ale nic więcej nie oferuje. Do tego mamy standardową scenografię oraz drewniane aktorstwo. „Rocky Horror Picture Show” jest jednym z bardzo nielicznej grupy obrazów, które od zapomnienia nie uratowała wartość artystyczna bądź rozrywkowa. To fani, aktywnie uczestnicząc w projekcji, stworzyli ogromną społeczność dzięki której tak duża rzesza osób nawet dziś nie reaguje jedynie grymasem na ten enigmatyczny tytuł. Film swoją premierę miał w USA 26 września 1975 w Westwood w stanie Kalifornia. Finansowo spisał się tam całkiem nieźle. Wszystkie miejsca były za każdym razem wykupywane, lecz przeważnie przez te same osoby wracające do kina by jeszcze raz zatopić w świecie Rockiego. Legenda zaczyna powoli powstawać, lecz niestety obraz okazał się wielką klapą finansową w każdym innym kinie w którym go emitowano. Po paru miesiącach zdjęto afisze i schowano rolki by nigdy do nich nie powrócić.


Michał Sapka Los chciał jednak inaczej. W rok po premierze zdobył go właściciel Waverly Theatre w Nowym Jorku. Postanowił pokazać go publiczności w seanse o północy 1 kwietnia 1976. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę i niebawem inne kina postanowiły przypomnieć publiczności homoerotyczny musical. Żaden wcześniejszy film puszczany w tego typu seansach nie spotkał z tak ciepłym przyjęciem, dzięki czemu przez następne 30 lat nie znikał z programów wielu kin. Z czasem jednak sama projekcja stała się jedynie dodatkiem dla możliwości współuczestnictwa w niej. Widzowie zaczęli głośno komentować wydarzenia z filmu, cytować dialogi a nawet tańczyć i śpiewać. Skandaliczne z pozoru zachowanie spotykało się tu z żywą aprobatą reszty osób obecnych na salach kinowych. W dobrym zwyczaju stało się przychodzenie na seans w stylizowanym przebraniu i odgrywanie każdej sceny przed ekranem. Kina zaroiły się od wymalowanych mężczyzn w podwiązkach i gorsetach zapewniających o swoim transwestytyzmie. W San Francisco można było nawet zobaczyć prawdziwego transseksualistę grającego doktora FrankN-Furtera. Popularność tych „przedstawień” przerastała sam film, do tego stopnia że zaczęto dążyć w nich do perfekcji. Można było zostać

ROCKY HORROR PICTURE SHOW Dystrybucja: Brak Film: Reżyseria: Jim Sharman Obsada: Tim Curry, Susan Sarandon, Barry Bostwick Produkcja: USA 1975

wygwizdanym za pomylenie dialogu bądź wystąpienie bez kostiumu. Niektóre społeczności poszły jednak w inną stronę zachęcając do improwizacji polegającej na dodawaniu własnych tekstów. Oczywiście – jeśli komuś dana zmiana nie przypadła do gustu, mógł głośno wyrazić swoją dezaprobatę. Od popularności przeróżnych przedstawień związanych z filmem świadczą wydarzenia z września 2005, kiedy to w Hollywood Bowl odegrało go jednocześnie 8000 (sic!) osób. Poza opisywanym filmem i musicalem do serii zalicza się także oficjalna kontynuacja (choć autorzy uparcie odżegnują się nazywania jej tak, gdyż mówią, że nie jest to ani sequel ani prequel a film równoważny) „Shock Treatment” oraz gra „Rocky Horror Interactive Picture Show”. O ile „Shock…” jak dotąd nie miałem przyjemności obejrzeć (za co regularnie pluję sobie w brodę), tak gra jest tragiczna. Odradzam jakikolwiek kontakt, bo uraz psychiczny może być nieodwracalny.

(Rocky Horror Picture Show)


Krzysztof Gonerski O tym, ze wyobraźnia twórców kina grozy nie zna granic, nikogo przekonywać nie trzeba. Z ekranów straszyły nas już tak niezwykłe postaci jak niemowlak-mutant („To żyje”, Larry’ego Cohena z 1974), klaun-morderca dzieci („To” Tommy’ego Lee Wallacha z 1990), seryjny morderca-zombie („Necro Filies” Matta Jaissle’a z 1998), lalka-zabawka (seria „Laleczka Chuchy”), dziecimordercy (seria „Dzieci kukurydzy”), sama śmierć (trylogia „Oszukać przeznaczenie”), owce-zombie („Czarna owca” Jonathana Kinga z 2006) oraz bodaj najdziwaczniejszy z nich - śniegowy bałwan-morderca („Jack Frost” Michaela Cooney’a z 1997). Do egzotyki, żeby nie powiedzieć dziwaczności, horrorowych postaci często dochodzi egzotyka scenerii. Nawiedzony dom czy prastary cmentarz to standard, który miłośnika grozy niczym już nie zaskoczy. Źródłem strachu stawały się więc: pociąg (koreański „Red Eye”), samolot („Węże w samolocie”), statek kosmiczny („Ukryty horyzont”), łódź podwodna („Ciśnienie”), szpital (japońska „Infekcja”), arktyczna stacja badawcza („The Thing”) czy wreszcie sala kinowa („Popcorn”). Pomysłowość twórców filmowej grozy nie kończy się jednak na ekstrawagancji w kreowaniu postaci czy wybieraniu miejsca akcji, lecz dotyczy także rekwizytów. Wędrówkę po horrorowych rekwizytach zaczniemy od komputera i telewizora. Choć z pozoru nie przywodzą naturalnych skojarzeń z kinem grozy, możemy wskazać na kilka znaczących i znanych przykładów tych przedmiotów w roli budzących strach przedmiotów. Komputer, jeśli wierzyć serwisowi IMDB, po raz pierwszy pojawił się filmie „Riders to the Stars” (1954) Richarda Carlsona. Był to obraz z gatunku science-fiction, który przeważnie kojarzy się z komputerami. Z filmowej fantastyki wywodzą się także: słynny HAL 9000 z „2001. Odysei kosmicznej” (1969) Stanleya Kubricka, który w prestiżowej ankiecie American Film Insitute na „najwspanialszego Złego Bohatera” zajął szóste miejsce. Złowrogi i raczej nieprzyjazny ludziom komputer pojawił się także w znacznie bliższym konwencji horroru „Resident Evil” (2000) Paula W. Andersona. Tym razem jest to cały komputerowy system bezpieczeństwa zwany „Czerwoną królową”. System metodycznie likwiduje intruzów, którzy wtargnęli do pod-

64

ziemnego laboratorium. Mordercze możliwości „Czerwonej królowej” można podziwiać w jednej z pierwszych scen, gdy laserowe promienie dosłownie szatkują na plasterki większą część oddziału komandosów. Komputer może jednak budzić grozę, i to nawet większą, jeśli jest tylko zwykłym domowym pecetem. W nastrojowym, wizyjnym obrazie Kiyoshi Kurosawy, „Puls” (2001), komputer sam się uruchamia i łączy z tajemniczą stroną w Internecie. Na ekranie migocze niepokojący napis: „Czy chciałbyś zobaczyć ducha?”. Strona okazuje się bowiem portalem, przez który do ziemskiego świata przenikają zmarli. Coraz więcej żywych znika, wyludniając całkowicie Tokio i odnajdując się „po drugiej stronie”. W swym wizyjnym obrazie, będącym w istocie elegią na cześć samotności, komputer nie pełni jedynie funkcji dramaturgicznych. Jest także symbolem wyalienowania współczesnych ludzi. Drugi z wymienionych na wstępie przedmiotów - telewizor - po raz pierwszy na ekranach kin pojawił się w 1925 roku. Od tego czasu powstało prawie tysiąc filmów, w których obecny był telewizor lub telewizja. Spośród nich wybrałem trzy przykłady. Pierwszy pochodzi z obrazu Tobe Hoopera, „Duch” z 1982. Trochę podobnie jak w japońskim „Pulsie” telewizor stanowi rodzaj tunelu albo bramy do świata zmarłych. Z pewnością wielu miłośników filmowej grozy pamięta scenę z małą Carole-Ann siedzącą przed odbiornikiem. Dziewczynka wpatruje się w zaśnieżony ekran, który nagle eksploduje oślepiającą jasnością. Z tej jasności, jak wiemy, nic dobrego nie wynikło, ponieważ mediumistycznie utalentowana CaroleAnn sprowadziła na swoich bliskich indiańskie demony. Hiroshi Takahashi, scenarzysta filmu „The Ring. Krąg”(1998), zapytany o inspirację dla słynnej sceny wyczołgiwania się z telewizora Sadako wskazał właśnie na film Hoopera. Hideo Nakata twierdził jednak, że pomysł na tę scenę przyszedł mu do głowy po seansie „Videodrome” (1983) Davida Cronenberga. Tak czy inaczej, ważne, że po horrorze Nakaty telewizory w domach wielu miłośników grozy stały się na jakiś czas przedmiotami omijanymi szerokim łukiem.


Powróćmy jeszcze do obrazu Cronenberga. U kanadyjskiego reżysera telewizor i telewizja nie wystąpiły jednie w roli bohaterów jednej sceny, lecz całego filmu. Tytułowy „Videodrome” to nazwa przerażającego pirackiego programu, który, pozbawiony fabuły, prezentuje jedynie niekończące się sceny tortur i zabójstw. Bohater filmu, Max Renn, właściciel małej stacji telewizyjnej ulega niepokojącej fascynacji tajemniczym programem. W końcu dowiaduje się, że Videodrome powoduje u odbiorcy guza mózgu, wywołującego realistyczne halucynacje. Tajemnicza dłoń ze wskazującym palcem wynurza się z ekranu telewizora, a odbiornik przemienia się w żywą istotę. I to dosłownie - oddycha, jego „serce” pulsuje – po czym wciąga Maxawidza w siebie, stając się jego kochanką. Te i inne surrealistyczne obrazy składają się na niezwykle wymowne ostrzeżenie przed medialnym zniewoleniem. Komputer i telewizor to przedmioty, które stanowią wyposażenie większości domostw. Szafa jest jednak jeszcze bardzie rozpowszechnionym elementem domowego wyposażenia i jeszcze bardziej zwyczajnym. Ale, rzecz jasna, nie w horrorze. W znakomitej „Opowieści o dwóch siostrach” (2003) Kim Ji-woona szafa jest zarówno rekwizytem grozy, jak i kluczem do zagadki tragicznej przeszłości bohaterów. To w niej zakończyła swój smutny żywot, wieszając się, matka tytułowych sióstr. Młodsza z nich, Soo-yeon, próbując ratować samobójczynię, przewróciła szafę, która ją przygniotła. Wielkiej, stylowej szafie przypadła rola bezlitosnego narzędzia okrutnego przeznaczenia. Ale w filmie mebel ten objawia także swoją mroczną stronę. W „Opowieści...” kilka razy pojawia się scena z workiem znajdującym się we wnętrzu szafy, z którego w końcu wydostaje się długowłosy upiór, by dokonać zemsty na podstępnej i okrutnej macosze. Skoro szafa może być dobrym miejscem dla mściwych duchów, to dlaczego nie może być siedzibą potwora porywającego ludzi? W „Boogeyman” (2005) Stephena T. Kaya bohater filmu, Tim, jako ośmiolatek był świadkiem wstrząsającego zdarzenia. Na oczach malca tajemnicza istota wciągnęła jego ojca do szafy i od tamtej pory słuch po rodzicu zaginął. Szafa jest w tym obrazie wyjątkowo żarłocznym przedmiotem, bo wciąga także całe wyposażenie pokoju w którym stoi. Przy okazji widz obeznany z morderczymi szafami skojarzy bardzo podobną scenę z „Ducha”, kiedy to szafa pochłonęła Carole-Ann. Czasem pomysłowość twórców grozy uczynienia z przedmiotów codziennego użytku źródłem strachu, zbliża się niebezpiecznie do groteski. W japońskim horrorze „Przeklęty” (2004) Yoshihiro Hoshino długowłose straszydło wypełza z... lodówki. W innym obrazie z Kraju Kwitnącej Wiśni, „Zamroź mnie”(2000) Takashi Ishii, zamrażarka służy bohaterce, niegdyś brutalnie zgwałconej, za przechowalnie zwłok jej dawnych oprawców, którzy padli ofiarą zemsty dziewczyny. Znacznie bardziej poważnie, choć też dość ekstrawagancko, potraktowany został kolejny przedmiot - kaloryfer. Najsłynniejszy jego występ pochodzi z debiutanckiego obrazu Davida Lyncha, „Głowa do wycierania” (1977). Lynch, mistrz kreacji, zbudował wokół tego rekwizytu całe surrealistyczno-makabryczne uniwersum. W pokoju Henry’ego, bohatera filmu, zza żeberek kaloryfera wyłania się wodewilowa scena z dziwaczną szansonistką z monstrualnie spuchniętą buzią. Dziewczyna depcze spadające robaki - flaki, które, wyciągnięte uprzednio z ciała żony przez Henry’ego, tryskają ropą. Szansonistka-widmo śpiewa rzewną piosenkę o „Niebie, w którym wszystko jest w porządku”. Można powiedzieć - cały Lynch, łączący makabrę, obrzydliwość i słodki kicz w jedną całość. Rekwizytem grozy może stać się także jeszcze inny element wyposażenia mieszkania, tym razem łazienki. Twórcy grozy nader często


wykorzystują wannę, żeby przestraszyć widzów. Chyba jeden z najbardziej niesamowitych przykładów można odnaleźć w „Koszmarze z ulicy wiązów” (1984) Wesa Cravena. Bohaterka filmu, Nancy, podczas kąpieli w wannie (dla Heather Langenkamp trwała ona aż dwanaście godzin), zasypia. Dobrze wiemy, że może to wróżyć tylko kłopoty. Niepostrzeżenie z piany wyłania się, niczym peryskop łodzi podwodnej, ostrze rękawicy Freddy’ego Krugera (tu Jim Doyle wyjątkowo zastąpił Roberta Englunda). Scena ma swój epilog: w pewnym momencie dziewczyna zostaje wciągnięta w głąb wanny, która przemienia się w bezdenną morską otchłań. Efekt ten uzyskano w prosty sposób: wannę zainstalowano po prostu nad basenem kąpielowym. Grozę mogą budzić także przedmioty znacznie bliższe człowiekowi. Dokładnie bliższe ciału. To przypadek koreańskich „Czerwonych pantofelków” (2005) Kim Yonggyuna. Film nawiązuje do okrutnej baśni Hansa Ch. Andersena pod tym samym tytułem. Utwór opowiadał o pewnej dziewczynce, którą Bóg ukarał za próżność przyrośnięciem trzewiczków do stóp. Dziewczynka nie mogła nie tylko ich zdjąć, ale także musiała w nich nieustannie tańczyć. W końcu ulitował się nad nią pewien drwal i odrąbał dziewczynce nóżki. Pomijając fakt, że pantofelki są seksownymi szpilkami różowego koloru, buty naprawdę nieźle straszą. Już w prologu podczas sceny w metrze możemy przekonać się, że lepiej uważać na to, co się zakłada na nogi. Nawiedzone „pantofelki”, za którymi stoi okrutna śmierć w przeszłości i niemniej okrutna zemsta w teraźniejszości, posiadają poza tym właściwość bumerangu - wyrzucone zawsze wracają. Wywierają też przemożny wpływ na kobiety - ich właścicielki, bez względu na wiek, stają się wyzywające, znacznie bardziej ponętne, lecz tę nagłą eksplozję kobiecej seksualności przypłacają przeważnie własną śmiercią lub obłędem. W filmie Yonggyuna mamy też krótką scenę, z której dowiadujemy się, że ostry obcas może być niezwykle skutecznym narzędziem zbrodni (jeśli ktoś pamięta film pt. „Sublokatorka”, to będzie wiedział, o czym mowa). W innym koreańskim filmie, „Peruka” (2005) Won Shinyeona, tytułowy przedmiot, wykonany z włosów samobójcy, stopniowo opanowuje ciało i umysł chorej na raka, Su-hyeon. Dziewczyna po ciężkiej chemioterapii traci włosy, więc peruka okazuje się być wymarzonym prezentem od jej siostry, Ji-hyeon. Ale w horrorze to, co wymarzone, przeważnie bywa przeklęte. Su-hyeon zmienia się coraz bardziej. W końcu nie jest już sobą - ale pewnym długowłosym młodzieńcem nieszczęśliwie zakochanym, którego duch, za sprawą włosów i peruki, na powrót pragnie zawalczyć o odtrącone uczucie. Koreańczycy nie byli jednak pierwsi. Pełzająca peruka pojawiła się w wcześniej w „Klątwie Ju-on 2” (2003) Takashi Shimizu - i choć scena zahaczała o groteskę, była przy tym autentycznie przerażająca. Spod pełzającej peruki wydostała się bowiem w pewnym momencie krwiożercza Kayako, niesławna bohaterka serii o nawiedzonym domu na peryferiach Tokio. Azjaci ze swoją nieskrępowaną wyobraźnią z łatwością dostarczyliby jeszcze wielu dziwacznych przykładów rekwizytów grozy, ale wspomnieć wypada także o licznych pomysłach na przedmioty, które służą wymyślnemu uśmiercaniu ludzi. Dwa z nich sławą swoją przewyższają

inne. Chodzi oczywiście o piłę mechaniczną z serii zapoczątkowanej „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” (1974) Tobe Hoopera oraz o kosiarkę do trawy z „Martwicy mózgu” (1992) Petera Jacksona Pierwszy z wymienionych filmów zawdzięcza swoje narodziny pile łańcuchowej (czyli odmianie piły mechanicznej). Reżyser wpadł bowiem na pomysł swego dzieła, jak wieść głosi, stojąc w kolejce w sklepie z narzędziami. Na jednej z półek dostrzegł piłę łańcuchową. W filmie zagrał ją model Poulan 306A. Nazwę piły zalepiono czarną taśmą klejącą, aby uniknąć ewentualnego pozwu ze strony producenta. Rekwizyt ten stał się, obok skórzanej maski, najważniejszym elementem wizerunku Leatherface’a. Bohater z dużym wdziękiem prezentuje swoją „zabawkę”, której już sam warkot budzi przerażenie. Oczywiście jeszcze większe przerażenie budzi fakt, którego twórcy nie ukrywają, że piła służy Leatherface’owi nie tylko do ścinania drzew. Peter Jackson nie był tak wstrzemięźliwy w swoim filmie i zgotował widzom najkrwawszy w dziejach kina finał. Nie ma w tym przesady - gdy Lionel, bohater filmu, robi niecodzienny użytek z kosiarki do trawy, masakrując hordy żywych trupów, sztuczną krew pompowano z prędkością 4.5 litra na sekundę. W sumie zużyto 300 litrów sztucznej posoki. Poza piłą i kosiarką twórcy filmów gore i slasherów przelewali już krew przy pomocy: piły tarczowej („Piątek 13-tego 5. Nowy początek”), wiertarki („The Driller Killer”), gwoździarki („American Psycho”), gwoździ („Narzeczona laleczki Chucky”), grabi („Martwica mózgu”), sekatora („The Burnning”), drutu do oddzielania mięsa od kości („Gra wstępna”), drutu kolczastego („Więzienie”), brzeszczotu („Piątek 13-tego 4. Koniec masakry”), szpikulca („American Pyscho 2”), siekiery („Ręka Boga”), kilofa („Moja krwawa walentynka”), haków („Hellraiser”), kawałków szyby („Odgłosy”) oraz najbardziej niezwykłego narzędzia zbrodni... piłki do kosza. Z siłą armatniego pocisku roztrzaskała nią na kawałki głowę znienawidzonej sąsiadki bohaterka „Przyjaźni na śmierć i życie” (1986) Wesa Cravena. Listę tę można by oczywiście jeszcze długo ciągnąć, wszak - jak pokazuje japoński horror „Hipnoza” (1999) Masayuki Ochiaiego - nawet krawat może okazać się śmiercionośnym przedmiotem. Ponieważ to ostatni artykuł z cyklu „Rekwizyty kina grozy”, pora na wnioski. Przez pięć kolejnych odcinków starałem się zwrócić uwagę na to, że świat filmowego horroru to nie tylko potwory, duchy, szaleńcy, ale także przedmioty. Przedmioty, które - może z wyjątkiem maski - towarzyszą nam w codziennym życiu. Są zwykłe, znajome. Ale w zetknięciu z filmową grozą tracą swą niewinność, stając się częścią horrorowego uniwersum. Nóż, maska, lustro, telefon - i niezliczona ilość pozostałych przedmiotów - stanowią zagrożenie, budzą grozę, a czasem po prostu sprowadzają śmierć. Starałem się jednak wykazać też, że ich rola w filmach grozy często wykracza poza narzędzia zbrodni (nóż) czy środki służące straszeniu (maska). Na rekwizytach można budować całą fabułę (koreański „Telefon”) albo tworzyć skomplikowaną symbolikę (francuskie „Oczy bez twarzy”). Krótko mówiąc trudno wyobrazić sobie porządny horror bez budzącego grozę przedmiotu.


ez głowę iedyś prz k m a W kręcić knęła winien na Czy przem o p ś to k Smitha m, że ” Kevina w ó c myśl o ty w a d h „Sprze i wcale się , ie n ie n kultowyc ew lesh ombie? P annibal F C „ c ją w wersji z a j d , ale oglą ie, że mnie ię n e iw ż z a d r w ie n arte , m nieodp produkcja a k ta y Riot!” ma b cie. wyglądała o uszło ży g te n więcej tak a D i andalla gdyby z R .. lei. Ale po ko


„Cannibal Flesh Riot!” to film o jedzeniu. Amatorski film kulinarny nakręcony nie przez kreatywnych uczniów technikum garmażeryjnego, ale amerykańskiego rysownika znanego jako Gris Grimly, który od dobrych kilku lat zajmuje się przelewaniem z mózgu na papier kreatur wprost niespotykanych, projektując okładki dla złych zespołów z zakresu rocka, punka czy psychobilly, ale także obrazków do specyficznych książek dla dzieci. Po wieloletnim romansie z ilustrowaniem dźwięków bądź limeryków Gris proponuje światowej publiczności swój debiut szerokoekranowy, który dodatkowo skusić może soundtrakiem fanów psychobilly, bowiem muzyką zajął się nikt inny jak były muzyk Nekromantix - Peter Sandorff. Nie było jednak tak łatwo... “Wszystko zaczęło się od komiksu” - wspomina Grimly - “Peter Sandorff po opuszczeniu Nekromantix, stworzywszy swój solowy projekt o nazwie Hola Ghost, zapragnął wypuścić specjalne wydawnictwo, mające być soundtrakiem do nieistniejącego filmu. Zamiast filmu Peter zdecydował się na komiks, którego narysowanie przypadło mnie. Złożyło się jednak tak, że w trakcie tworzenia fabuły oraz po zakończeniu prac nad komiksem pomyślałem: <<Dlaczego nie zrobić z tego filmu?>> Za kilka dni Peter usłyszał ode mnie słowa: <<Nie wiem, co ty na to, ale robimy z tego film!>> Jak się okazało, Peter na to jak na lato, bowiem zawsze chciał stworzyć do czegoś soundtrack... I tak się zaczęło...” Mówiąc w skrócie, “Cannibal Flesh Riot!” przedstawia historię Stasha i Huba, żerującej na świeżych trupach pary upiorów w ludzkim ciele, których podczas poszukiwań spotyka niespodzianka. Chudy i wysoki Stash (który raczej nie zliczyłby do sześciu, ale będący sprytnym na tyle, by przechytrzyć zapewne samego Diabła) oraz jego przeciwieństwo a zarazem zbrodniczy partner Hub (usłużne popychadło

68

od brudnej roboty) przedstawieni są podczas jednej z wielu wypraw na cmentarz, tym razem w poszukiwaniu Clarence’a Hecklesa, który wedle doniesień prasy zmarł zupełnie niedawno. Sam fabuła jest prosta jak gonady Petera Northa, ujmuje natomiast sposób, w jaki Grimly i spółka podeszli do kręcenia produkcji nie tyle niskobudżetowej, co właściwie niebudżetowej. “To prawda” - znowu głos zabiera Gris - “Nie mieliśmy żadnych funduszy, tylko zgraję przyjaciół, z których każdy dorzucił swoje trzy grosze. Kiedy trzeba było coś kupić, składaliśmy się wspólnymi siłami, tak że łącznie budżet filmu wyniósł najwyżej 4000 dolarów”. Mimo oczywistych ograniczeń Grimly z koleżkami wykonali prześwietny filmik, składając hołd zarówno horrorowi klasy B, jak i klimatycznym produkcjom lat pięćdziesiątych. Wszystko utrzymane jest w ostrych, czarno-białych kontrastach, cmentarną ziemię spowija mgła, a drzewa błyszczą w świetle księżyca. Myliłby się jednak ten, ktopomyślałby, że jeśli do czynienia mamy z krótkometrażową produkcją („Cannibal Flesh Riot!” w wersji reżyserskiej trwa zaledwie 34 minuty), to należy skupić się na jak największym rozlewie krwi i przez co najmniej 30 minut żonglować flakami. Tu Gris Grimly pokazuje klasę, bo esencją filmu są dialogi Huba i Stasha podczas ich długiej wędrówki przez klimatyczny cmentarz – (nawiasem

mówiąc, zbudowany w ogródku kogoś z ekipy). Kolejnym plusem dla wyobraźni twórców filmu jest kreatywność, z jaką podeszli do tworzenia najdrobniejszych szczegółów bez posiadania praktycznie żadnego budżetu. Sceny panoramiczne lub te z lotu ptaka kręcone były metodą poklatkową z udziałem plastikowych miniaturowych modeli zamiast żywych aktorów, dodatkowo zaś Grimly dorzucił nam kilka niezbędnych akcesoriów rodem z początków horroru, czyli wypchaną sowę oraz latające na sznurkach nietoperze. Rozmowa między bohaterami na tematy kulinarne i społeczne jest absolutnym highlightem filmu - elokwencja, z jaką Stash wysławia się z teksańskim akcentem jest zabawna i urzekająca, zaś przeciwstawne teorie nieco bardziej czułego na otoczenie - pomimo morderczej natury - Huba dopełnia całości, czyniąc ścieżkę dialogową „Cannibal Flesh Riot!” klasykiem już w momencie poczęcia i aż do krwawego zakończenia. Nie można nie wczuć się, widząc autentyczne wzruszenie, z jakim Hub – podczas wykopywania trupa - wspomina swe traumatyczne dzieciństwo, z którego wciąż prześladuje go wizja reklamy telewizyjnej, gdzie jedzenie uformowane na kształt małych ludzików tonie zalewane sosem. “Żyjemy w chorym świecie, Hub...” - komentuje monolog przyjaciela Stash, siedząc w kucki na nagrobku niczym cierpliwy sęp.


Grimly pokazał klasę, poczucie humoru i niezwykłą, pomimo banalnych ram gatunkowych, wyobraźnię. Sama charakterystyka postaci, osadzenie kanibalistycznych upiorów w ciele teksańskich „rednecków”, świetna, zabawna i inteligentna ścieżka dialogowa, dobra praca kamery, skromne acz wysmakowane efekty specjalne - wszystko to czyni z „Cannibal Flesh Riot!” coś więcej niż zwykłą ciekawostkę. Film dopracowany jest w najdrobniejszych szczegółach nawet w kwestii opakowania. Wersja dwupłytowa, która trafiła w moje ręce, zawiera dodatkowy krążek z muzyką inspirowaną filmem, czyli 19 utworów zagranych przez kapele głównie z nurtu horror punk i psychobilly, zaś na płycie numer jeden aż roi się od dodatków - usunięte sceny, ujęcia z planu, no i w końcu obszerny dokument o kręceniu „Cannibal Flesh Riot!” nafaszerowany wywiadami z twórcami, reżyserem i obsadą, dający świetny wgląd w to, jak z niczego można zrobić coś naprawdę imponującego.

elegancki digi-book. Oddzielnie ukazała się także płyta z muzyką do filmu, skomponowaną przez wspomniany wcześniej projekt Hola Ghost. Do tejże dołączony jest komiks „Cannibal Flesh Riot!”, czyli papierowy protoplasta tego jakże uroczego filmu.

A imponuje i inspiruje przede wszystkim pasja, z jaką Gris i spółka podeszli do tematu, godna podziwu jest też wyobraźnia, dzięki której tworzono efekty wizualne i dźwiękowe. Dodatkowo do płyt dołączona jest czterostronicowa gazeta stylizowana

na wczesne lata ubiegłego wieku (ta sama gazeta występuje w samym filmie, z niej Stash dowiaduje się o świeżym zgonie), w której przeczytać można artykuły dotyczące zbrodniczej i niewyjaśnionej działalności Stasha i Huba. Całość wydana jako

Kto po powyższym opisie wciąż myśli, że film „Cannibal Flesh Riot!” to kręcona naprędce amatorszczyzna nie godna splunięcia, powinien szybko poświęcić cenne 34 minuty z życia i przekonać się na własne oczy, jak pasjonujące i profesjonalne dzieło może wykonać kilku zapaleńców, którzy dla własnej satysfakcji poświęcili sześć miesięcy, dając z siebie wszystko. I to widać!

Łukasz Jaszak

69


Autor: Mort Castle

Tłumaczenie: Barbara Loranc

Telefon dzwoni o trzeciej nad ranem. Może o czwar tej. Czasami w międzyczasie. O tym mówi ci zegar w sypialni. Starasz się zmusić do myślenia, jakiś idiota, ktoś pijany, pomyłka, do kurwy nędzy, do czasu, aż dopada cię przytłaczający strach i musisz coś powiedzieć... ”Halo...” *** Czekamy w kolejkach. My wszyscy. Umarli. Jest w tym miejscu coś takiego, co przywodzi na myśl lotnisko. Częściowo przez oświetlenie - zimne i uporczywe promieniowanie jarzeniówek. I jeszcze te częste zapowiedzi metalicznym, pseudoprzyjaznym głosem: „Uprasza się o zachowanie kolejności. Proszę się nie mar twić – wszyscy będą mieli możliwość wykonania telefonu. Prosimy zachować cierpliwość.” Jednakże z halą odlotów nie kojarzą się już delikatne smugi mgły snujące się dookoła kostek - mgły ani chłodnej, ani ciężkiej, ani też wilgotnej, którą ciągle się zauważa. Nie ma podłogi, żadnych płytek, dywanu ani podłoża – po prostu brak tu podłogi. Oczywiście nie ma też zegarów, nic nie pokazuje czasu, nic nie dzieli czasu na części: czas tu nie istnieje. Przenieśliśmy się poza ramy Czasu. Weszliśmy w strefę Półmroku (klasyczny lejtmotyw). Oto jest - Życie po Życiu! Lub przynajmniej jakieś życie po Życiu. Czy przypominasz sobie teologię lub kosmologię, która ten scenariusz miała już opracowany? W tym wcieleniu będziesz braminem, ale nie będziesz nosił roleksa, ani ty, ani nikt inny... ...gdyż przynoszę ci Dobrą Nowinę: w Domu Mego Ojca jest kolejek wiele i postoisz tam, dopóki nie nadejdzie twoja kolej, aby podnieść słuchawkę i wykręcić numer. I ponownie instruują nas żeby „pozostać w kolejkach”. Znowu informują, jak bardzo doceniają zachowanie cierpliwości. Mała filozoficzna zgadywanka: Co to jest cierpliwość - co taka abstrakcja znaczy tutaj? Nie ma tu czasu, więc nie ma jego upływu i w tej chwili teraz - cokolwiek słowo teraz oznacza w tym niebycie - nie ma nic innego, czym mógłbyś czy powinieneś się zająć. Po okresie życia, po okresach życia spędzonych na czekaniu w kolejce, czy Brytyjczycy traktują te kolejki jako naturalny stan rzeczy? Jeśli tak, to żal Hiszpanów z ich przydługą sjestą i odkładaniem spraw na jutro... Ten cudownie wolny naród, dla którego śmieszne są proste kolejki i złudzenie narzuconej dyscypliny czasu i miejsca, jakie sprawiają. Ale tu nie ma ani Hiszpanów, ani Brytyjczyków. Nie ma też Włochów. Ani Francuzów. Ani Irland-

70

Ilustracja: Kostek

czyków. Ani Malezyjczyków, ani Japońców (nie ma lotniska bez Japońców!). Żadnych Inków, żadnych Szwedów. Są tylko Umarli. Jesteśmy tak astralni, jak tylko można sobie wyobrazić. Moglibyśmy być wszystkimi tymi duchami, jakie wam się przyśniły lub które widzieliście w filmach. Jesteśmy też bezgłośni, no cóż, nie mamy o czym gadać ze sobą, miedzy sobą, a przynajmniej z innymi Towarzyszami w śmierci. Ale my chcemy pogadać. Tak. Musimy. Być może nie wszyscy umarli potrzebują pogadać. Być może inni umarli znajdują się w innym miejscu - w lepszym miejscu. Być może allelluja - śpiewają hymny z pierwszej strony, jaka się im otworzy w śpiewniku. Ale my, umarli, musimy pogadać i oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego zachowujemy kolejność w kolejkach. Oto dlaczego zapewnia się nas, że to się uda, że każdy będzie miał możliwość wykonania telefonu. Oto dlaczego jesteśmy cierpliwi. Nigdy nie stoimy w miejscu. Nasze astralne stopy poruszają się po płaszczyźnie i kolejki posuwają się do przodu. Kolejki są w ruchu. Każdy będzie miał możliwość wykonania telefonu. *** Podnosicie słuchawkę do ucha. Głęboki oddech, wstrzymany przez moment. „Halo?” Głęboki strach, wstrzymany przez chwilę. „Halo?” Proszę, bardzo proszę... Chcielibyście powiedzieć „Czy to żar t? Myślisz, że to zabawne?” Oczywiście nie mówicie tak, ponieważ wiecie, że to nie żar t i nie możecie udawać, że to żar t i wiecie, że wasz rozmówca też nie widzi w tym nic zabawnego. *** Kolejki posuwają się do przodu. Bliżej. Oczywiście - to, że mamy wykonać telefon, nie znaczy, że faktycznie udaje się nam dodzwonić, że rzeczywiście mówimy albo że jesteśmy słyszani przez kogokolwiek. Przez kogoś żywego. I w związku z tym - dlaczego tak jest? Tego nie wiemy. Po prostu tak czasami bywa. No wiecie: to tak jak wtedy, gdy linia wysiada. Ale tu jest różnica. Jeśli linia wysiada, to znaczy, że jest jakaś przyczyna i jest też skutek: jakaś wiewiórka, która lubi pochrupać światłowody, satelita, który zwariował - albo Chevrolet, który władował się


na słup telefoniczny i wywołał krach systemu. W tym innym miejscu, w świecie żywych mamy nauki ścisłe i mamy też wiarę, żeby za jej pomocą wyjaśniać to, w czym nauka sobie nie radzi. A tu nie ma nauki. Wiary chyba też nie. Wiedza - tak, my kolejkowicze ją posiadamy. Wiemy, że jak nie uda nam się dodzwonić, nie będzie na to wyjaśnienia, ale będzie kolejna szansa. Zawsze jest kolejna szansa. Dzwoniący, któremu się nie udało, przesuwa się na koniec kolejki. I zaczyna się od nowa.

mi chorobami, którymi się zaraziłeś...

*** Słyszycie tę ciszę po drugiej stronie. Słyszycie tę ciszę i tym razem. Słyszycie bicie własnego serca. Słyszycie szum w uszach. A niech to. Chcecie się rozłączyć, rozłączyć, kurwa, ten telefon. Ale nie możecie. Bo wiecie.

Chcieli, żebym się przyznała, chociaż nic nie zrobiłam z tą wodą i rurami, kazałeś mi się przyznać, chociaż byłam niewinna, chociaż jestem niewinna.

*** I w ten sposób każdy jeden przesuwa się bliżej telefonu. Każdy z nas przesuwa się bliżej, żeby wtargnąć w waszą noc, żeby do was zadzwonić. Każdy z nas. Astralne stopy poruszają się w ciszy, przesuwając kłęby czegoś jak mgła. „Uprasza się o zachowanie kolejności. Proszę się nie mar twić – wszyscy będą mieli możliwość wykonania telefonu. Prosimy zachować cierpliwość.” Jesteśmy umarli, a umarli są cierpliwi. U nas nie ma pośpiechu. Mamy za to cel. *** Proszę. Jeśli tam jesteś, porozmawiaj ze mną. Jeśli tu jesteś, porozmawiaj ze mną. O co chodzi, ty idioto, ty przeklęty kretynie!? Nie dość ci tej osaczającej, strasznej ciszy? Czemu chcesz wszystko pogorszyć? Czy ty rozumiesz - czy ty kiedykolwiek zrozumiesz, czemu kiedy rozsadzający czaszkę nocny ból zęba w końcu ustępuje, ty musisz go drażnić końcówką języka, grzebać w tym gównie, wywoływać go z powrotem, nie tylko z powrotem, ale żeby było jeszcze gorzej. Rozmawiaj ze mną. Przeklęty, rozmawiaj ze mną.

...nigdy nie byłeś ojcem, ty pełnoetatowy sukinsynie... Hańba! Hańbę na mnie

sprowadziłeś!

To byli popaprańcy, ci ludzie tam, skrzywdzili mnie, a ty mnie z nimi zostawiłeś... ...zapalniczką mnie podpalali, podpalali, podpalali...

Nie wiem, czemu mam to gdzieś, ale ty wiesz, co zrobiłeś. I nienawidzę cię za to, nienawidzę cię. MOGĘ MÓWIĆ, MOGĘ TERAZ POWIEDZIEĆ, KURWA, MOGĘ MÓWIĆ MOGĘ MÓWIĆ I MOGĘ CI POWIEDZIEĆ My mówimy mową umarłych i to, co mówimy - nieważne, co mówimy – w tym zawsze chodzi o jedno: My nie przebaczamy. *** Telefon dzwoni o trzeciej nad ranem. Może o czwar tej. Czasami w międzyczasie. O tym mówi ci zegar w sypialni. Starasz się zmusić do myślenia, jakiś idiota, ktoś pijany, pomyłka, do kurwy nędzy, do czasu aż przytłaczający strach cię dopada i musisz coś powiedzieć... ”Halo...” *** Zadzwonię do ciebie.

*** Następnie mówimy. Niektórym z nas udaje się dodzwonić. Dzwonimy nocą i można nas usłyszeć. Zostawiłeś mnie, sukinsynu! Obiecałeś kochać i szanować - obiecałeś na zawsze, a potem zachorowałeś i zostawiłeś... ...myślisz, że nie wiem, co wyczyniałeś z tymi kolesiami, twoimi sekretnymi kolesiami i ich sekretny-

71


“Mikrofalową Masakrę” bardzo chciałem zobaczyć, odkąd tylko poznałem tytuł. Bałem się jednak, że obietnica w nim zawarta może nie zostać spełniona. Wieloletnia praktyka oglądania filmów o różnych masakrach nauczyła mnie, że bardzo często pozostają one tylko w tytule, a samo słowo jest chwytem mającym przyciągnąć przed ekrany trzeciorzędnych kin. Przykłady - jak choćby „Class Reunion Massacre”, „Woodchipper Massacre”, „Jackhammer Massacre” - można podawać godzinami. O ile jednak masakrę wiertarką udarową czy nawet masakrę na spotkaniu klasowym można sobie jakoś wyobrazić, o tyle masakra mikrofalą nastręcza technicznych trudności. Tym bardziej więc ciekawe, jak z przedstawieniem tego zagadnienia poradził sobie reżyser Wayne

pracownika budowy. Jego głównym problemem jest nieznośna żona May. Właśnie kupiła wielką mikrofalówkę, by przygotowywać w niej wykwintne dania kuchni francuskiej. Donald stwierdza jednak, że w wydaniu May owe dania „wiele tracą w przekładzie” i tęskni za „czymś, co da się zjeść palcami”. Kiedy podczas przerwy śniadaniowej wyciąga kanapkę z krabem w całości, ma dość. Któregoś razu wraca do domu nietrzeźwy i po kolejnej kłótni z żoną ładuje ją do mikrofalówki (nie widzimy tego, ale o tym wiemy). Następnego dnia o niczym nie pamięta, a w lodówce znajduje mnóstwo pysznego mięsa. Gdy w końcu pojmuje, co się stało, otwiera się przed nim całkiem nowe życie. Zaczyna porywać z ulicy Maciej Muszalski

Berwick. A jeszcze ciekawsze: czy warto tego rodzaju filmowi oddać całe 76 minut. Od razu rozczaruję wszystkich, którzy nastawiają się na film o złośliwej żywej kuchence, która chodzi i hurtem pochłania bohaterów. W tym filmie nic takiego się nie dzieje. Mikrofalówka, którą tu poznajemy, stoi sobie spokojnie w kuchni i poza zdolnością do termicznej obróbki żywności nie wykazuje żadnych innych. Od mikrofalówek spotykanych na co dzień różnią ją tylko wielkie rozmiary. Więc jeżeli nie sama mikrofalówka jest w tym filmie źródłem zła, to musi istnieć ktoś, kto ją do złych celów wykorzysta. I tu dochodzimy do głównego bohatera Donalda - sfrustrowanego

72 72

różne kobiety, które potem oczywiście przyrządza w mikrofalówce. Specjały te smakują i jemu, i nieświadomym niczego kolegom z budowy. Kiedy pierwszą sceną filmu są podskakujące w rytm bębnów piersi, na których tle pojawia się napis „Microwave Massacre”, wiadomo po prostu, że zaraz obejrzymy zły film. „Mikrofalowa Masakra” to bez wątpienia klasa B i to pod każdym względem. Poczynając od fabuły (przypadkowe upieczenie żony), kończąc na aktorstwie (większość „aktorów” nigdy nie zagrała w innym filmie) - wszystko bardziej tu bawi, niż straszy. I takie też było zamierzenie twórców, bowiem „Microwave Massacre” ze wszystkich sił stara się być czarną komedią. Wychodzi z tego istny koncert wymuszonego dowcipu -


bohaterowie, niczym w kiepskim kabarecie, wypowiadają niedorzeczne kwestie tylko po to, by spowodować „dowcipną” ripostę. Z ekranu sypią się kawały z brodą, a Jackie Vernon (nota bene komik estradowy) robi dużo min do kamery i po każdym skeczu zachowuje przepisową pauzę na śmiech i oklaski. Do tego mamy tu sporo przaśnych seksistowskich scenek czy całą masę żartów słownych. Takich jak w scenie z lekarzem, gdy ten mówi do Donalda: „Stajemy się tym, co jemy”, na co Donald, patrząc w obiektyw, odpowiada: „Oj, mam nadzieję, że nie”. Niektóre grepsy są nieprzetłumaczalne, jak choćby: „I’m so hungry I could eat a whore” zamiast „eat a horse”, co z kolei jest aluzją do profesji jednej z ofiar. Bardzo to wszystko niedopieczone i ciężkostrawne, ale czasem takie spiętrzenie tandety potrafi rozbawić. Skoro można się w zasadzie tylko śmiać, to ile horroru jest w „Microwave Massacre”? Jeżeli chodzi o napięcie, to skutecznie przygniata je ciężar dowcipu. Nawet gdy Donald kroi jedną z ofiar piłą (poza ekranem), a na twarz leje mu się syrop truskawkowy, sytuację rozładowuje radosna muzyczka oraz jego wesołe komentarze. Jest trochę krwi i nienaturalnie wyglądających odciętych kończyn - nawet głowa May próbuje nas postraszyć z lodówki - ale niewiele to pomaga. Ten film to komedia grozy. Szkoda tylko, że większość efektu komicznego jest tu niezamierzona, a grozę budzi głównie wykonanie. Na moją ocenę składa się jedna czacha za pomysł i druga za wartości rozrywkowe, jakich film może dostarczyć grupie nastawionych na specyficzną rozrywkę osób. Jest tu wystarczająca ilość nietrafionych pomysłów i bzdurnych wątków pobocznych (sąsiadka pieląca grządki wibratorem), by kino tortur przekształcić w zabawę. Paradoksalnie jednak, najciekawsze w filmie są napisy i to nie tylko dlatego, że oznaczają koniec, ale też przez samą swoją konstrukcję. Gdy sobie płyną, słyszymy miłą francuską melodię, a całą lista płac ułożona jest w formie karty dań w restauracji. I tak na przykład Donald to Szef Kuchni, jego żona to Specjalność Zakładu, a dziewczyny-ofiary to Drób, Koktajl i Deser. Także każdy członek ekipy otrzymał jakąś „restauracyjną” funkcję. Jednak najważniejsza informacja czeka nas na samym końcu: „Producenci chcieliby wyrazić podziękowania firmie Microwave Ovens, bez której ten film zająłby dużo więcej czasu”. Chyba rzeczywiście jest za co być wdzięcznym.

MICROWAVE MASSACRE

(Microwave Massacre)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Wayne Berwick Obsada: Jackie Vernon, Claire Ginsberg, Loren Schein Produkcja: USA 1983

73


Hiszpania - piękny kraj i od lat głęboko osadzony w europejskim kinie grozy. Kraj relatywnie bliski, ale jeśli chodzi o znajomość jego „niealmodovarowskiej” kinematografii - jakże odległy. Kręci się tam kilka horrorów rocznie, ale do Polski jedynie od święta dociera jakaś superprodukcja. Mówiąc o superprodukcjach, trzeba wspomnieć, że niebawem dzięki staraniom Kina Świat będziemy mogli obejrzeć „El Orfanato” („Sierociniec”). Ale o tym w swoim czasie. Najpopularniejsze hiszpańskie horrorowe dzieci dawnych lat to niesławny Jesus Franco i Jacinto Molina Álvarez znany szerszej publiczności jako Paul Naschy, czyli “Euro-wilkołak”. Jak wygląda współczesne kino grozy na półwyspie? Poza stricte „Tromopodobnymi” produkcjami powstają tu poważne filmy, z których dwa relatywnie nowe i warte wymienienia to „H6: Diario de un asesino” („H6: Pamiętnik zabójcy” - w przyszłości postaramy się wrócić na łamach naszego pisma do tej pozycji) oraz „[rec]”. Warto dodać, że „[rec]” miał premierę kinową 24 listopada 2007 i był w ubiegłym roku drugim (zaraz po wspomnianym „Sierocińcu”) najczęściej oglądanym hiszpańskim filmem na półwyspie. Reżyserem filmu jest Jaume Balagueró - Katalończyk mający na swoim koncie między innymi horror „Darkness” („Ciemność”, dystrybucja Vision), thriller „Los sin nombre” („Bezimienni”) czy też „Para entrar a vivir” („Apartament”) - jeden z epizodów serii „Películas para no dormir” („Filmy, które nie dadzą ci zasnąć” dystrybucja Kino Świat 2007). Wróćmy jednak do filmu „[rec]”. Po obejrzeniu trailera niemal każdemu nasunie się na myśl jego podobieństwo do „Projektu wiedźmy z Blair”. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka można tu dostrzec pewne analogie. Ale im dłużej go oglądamy, tym bardziej to podobieństwo się zaciera. Akcję śledzimy z perspektywy Pablo - operatora telewizyjnego programu „Mientras usted duerme”. On to w tę feralną noc wraz z prezenterką Angelą Vidal kręci program z gatunku reality show - odcinek poświęcony pracy strażaków - w skrócie „pokażemy Wam nockę w remizie”. Wszystko zapowiada sie wyjątkowo nudno: auta strażackie, jadalnia, pompy, rurki i stado podekscytowanych całą sytuacją facetów. Nasza śliczna Angela przez cały czas nie ukrywa, że chciałaby pokazać w programie coś ekstra. Marzy jej się prawdziwa akcja.

Wojciech Jan Pawlik

74

Jak to w filmach bywa, Angela ma wyjątkowe szczęście - to właśnie ta noc... Bohaterowie jej programu zostają wezwani na interwencję przez mieszkańców jednej z kamienic. Ludzie zaniepokojeni wrzaskami dochodzącymi z mieszkania sąsiadki wzywają policję i straż. Angela (znakomicie zagrana przez Manuelę Velasco) chyba wreszcie ma swój materiał. W tym momencie film tak na prawdę się zaczyna. Staruszka, o którą tak martwili się sąsiedzi, zachowuje się trochę dziwacznie, pijany krok, brud, smród i zaraza (skąd my to znamy?). Nagle, w ułamku sekundy: atak na policjanta, przegryziona tętnica szyjna... Oj tak! To więcej niż oczekiwała nasza młodziutka reporterka. Nie dość tego, policja i ludzie w dziwnych uniformach i maskach gazowych zabraniają mieszkańcom kamienicy opuszczenia budynku pod pretekstem... skażenia? Coś tu jest nie tak. Zapowiada się poważna sprawa, bardzo poważna. Dla dobra wszystkich, którzy chcą i mają możliwość obejrzenia tego filmu nie zdradzę nic więcej. To produkcja z gatunku “do jednorazowe-


Chyba wszyscy widzieli krytykowany przez jednych i wielbiony przez innych „The Blair Witch Project”. Czy był to film dobry, czy nie, to już sprawa gustu i indywidualnych odczuć. Bez wątpienia był to film przełomowy ze względu na swoją formę i sposób realizacji. Po wielu latach grupa hiszpańskich filmowców również postanowiła zmierzyć się ze stylizowanym na reportaż horrorem dokumentalnym. Jak im to wyszło? Najlepiej sprawdźcie sami.

biegnij ! uciekaj ! ... ale nigdy nie przestawaj nagrywać ! go użytku”. Jak odkryje się całą tajemnicę, zabawa traci sens. Dlatego nie jest to film, do którego się wraca. Jest to produkcja nastawiona na jednorazowe zszokowanie widza. Film ogląda się z zapartym tchem. „[rec]” co chwile nas zaskakuje czymś nowym i totalnie niespodziewanym. Akcja tego niespełna 70-minutowego filmu mniej więcej od połowy toczy się w piorunującym tempie. W kinie jest to niesamowite doznanie. Stan przedzawałowy gwarantowany. Wstyd się przyznać, ale po raz pierwszy od dawien dawna podskakiwałem ze strachu. Niestety przy tak zawrotnym tempie akcji główną niedogodnością dla osób nieznających hiszpańskiego mogą być napisy. Przypomnijmy, że dialogi są tu zwykłymi niewyreżyserowanymi rozmowami, wrzaskami, szeptami - nie do końca dobrze słyszalnymi, czasami uciętymi.

[REC]

Na chwilę obecną żaden z polskich dystrybutorów nie wyraził chęci wyświetlenia go w naszym kraju. Pozostaje nam mieć nadzieję, że film kiedyś jednak trafi do polskich kin lub chociaż ukaże się na DVD. Zakończę małą ciekawostką. Właśnie powstaje amerykański remake „[rec]”, będzie zatytułowany „Quarantined”, a w rolę reporterki wcieli się znana z „Egzorcyzmów Emily Rose” Jennifer Carpenter. Premiera światowa wstępnie zaplanowana jest na październik 2008. Tak, film będzie po angielsku. Przeklęci jankesi niczego nie zostawią w spokoju!

([Rec])

Dystrybucja: Brak Film: Reżyseria: Jaume Balagueró, Paco Plaza Obsada: Manuela Velasco, Ferran Terraza, Jorge-Yamam Serrano Produkcja: Hiszpania 2007

75


Krzysztof Żmuda

Erotyka po japońsku… czyli kino Pinku Głównym celem, jaki przyświecał mi w napisaniu poniższego artykułu, była popularyzacja japońskiego kina pinku eiga w Polsce. Nurt ten niestety nie posiada żadnych odpowiedników w kinie zachodnim i poza Japonią nie jest szerzej znany, a pomimo swoich wieloletnich tradycji w dalszym ciągu pozostaje ignorowanym przez krytyków i filmoznawców. Wszakże znacznie prościej jest coś ukryć, aniżeli potępić. Odwieczny problem z krytyką filmową sprowadza się do tego, że horror jako gatunek filmowy zdaje się być represjonowany, zepchnięty do dalszego obiegu i zaszufladkowany w kategoriach kina niepoważnego, stroniącego od poruszania trudnych tematów. Mało tego - rozpatrywanie nurtu wyłącznie w kategoriach horroru jest niemożliwe, bowiem pinku to cały wachlarz różnorakich konwencji filmowych, które łączy ze sobą odważna, niejednokrotnie wręcz agresywna erotyka, a to już o dużo za dużo dla przeciętnego pochłaniacza współczesnej, hollywoodzkiej papki filmowej. Na całe szczęście miłośnicy gatunku doskonale zdają sobie sprawę z faktu, iż brak sensownych argumentów sprowadza krytykę jedynie do rangi pseudonaukowego bełkotu… Na co zatem należy się przygotować? Na horror? Może na kolejną różową produkcję? Klasyfikacja gatunkowa i cechy nurtu Otóż, jak już wspominałem we wstępie, klasyfikacja gatunkowa tego charakterystycznego dla japońskiej kinematografii nurtu filmowego może przysporzyć niemałych problemów. Mieści się w nim bowiem cała gama rozmaitych typów filmowych - od komedii począwszy, na poważnych w wymowie dramatach i częstokroć wyjątkowo obrzydliwych horrorach (tutaj wrzucić można sado-seksualną ekstremę filmową, rape movies) niejednokrotnie zmieszanych z dramatem czy kinem akcji skończywszy. Nie może się jednak obejść bez sporej dawki erotyki oraz nagromadzenia scen seksualnej przemocy. Trudno jest się zatem doszukiwać błędnego rozumowania w stwierdzeniu, że to jeden z podtypów japońskiego kina seksploatacji, co jak już wspomniałem - dla niedzielnych widzów równoznaczne będzie z zaszufladkowaniem go jako mocnych, niejednokrotnie ocierających się o pornografię filmów erotycznych o wyjątkowo agresywnej tematyce. Szkoda, tym bardziej, że można go rozpatrywać również i w kategoriach wariacji typowego azjatyckiego kina eks-

76

ploatacji, gdyż twórcy zazwyczaj nie skąpią widzowi ohydnych efektów gore. Reasumując - przeciętnego przedstawiciela pinku eiga scharakteryzować można jako film erotyczny, nie stroniący od ukazywania scen przemocy seksualnej. Powstała nawet reguła, w myśl której obraz klasyfikowany do tego nurtu posiadać musiał kilka charakterystycznych cech. Były to m.in. bardzo ograniczony budżet, czas trwania filmu wahający się w granicach sześćdziesięciu minut, obraz nagrywany na 16 bądź też 35 mm taśmie w obrębie jednego tygodnia i - rzecz jasna – zawartość określonej ilości scen erotycznych. Reguły te z biegiem lat uległy jednak rozluźnieniu z uwagi na to, że nurt coraz częściej zwracał się w stronę kina ambitnego… Nie można zatem mówić o pinku jako o subgatunku całkowicie zdegenerowanym. Sytuacja analogiczna do tej z kinem gore. Czy film obrzydliwy i kontrowersyjny nie może równocześnie zmuszać oglądającego do pewnych przemyśleń? Za przykład niechaj posłuży chociażby kojarzony chyba przez wszystkich klasyk włoskiego kina kanibalistycznego z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych „Cannibal Holocaust”. Nie inaczej jest z nurtem pinku. Twórcy, prezentując szowinistyczny światopogląd


w filmach, uprzedmiotawiają kobietę, degradując ją do roli zabawki mającej spełniać seksualne zachcianki mężczyzn, ofiary niejednokrotnie ulegają wręcz zezwierzęceniu. Taka degradacja seksualna ofiary bywa przyczyną oskarżania twórców pinku o mizoginię, a że ich filmy bywają autentycznie skrajnie mizoginistyczne, a w dodatku poszczycić się mogą i mocno anarchistycznym wydźwiękiem, jest to głównym argumentem „przeciwko” tego typu produkcjom. Wszystko to zmusza jednak do myślenia - tym bardziej, że są reżyserzy który starają się pogłębić tę tematykę o portrety psychologiczne postaci czy motywy, jakie nimi kierują. Pomimo grona tych twórców, którzy dopiero tak skonstruowaną linię fabularną ubierają w sceny brutalnych gwałtów, seksualnego upadlania ofiar oraz efekty gore, dla większości z nich nadal głównym zamysłem pozostaje jednak proklamowany szok społeczny. Czy jednak w Japonii, ojczyźnie najbrutalniejszych filmów w historii kina, szok taki można jeszcze za sprawą czegokolwiek wywołać? No właśnie, szansa na to znikoma. Nie zawsze jednak tak było… Kontrowersje Gdy w 1962 roku na ekranach japońskich kin zawitał „Market of Flesh” („Nikutai no ichiba”), do dzisiaj uznawany za prekursora podgatunku, zaledwie po kilku dniach wyświetlania został objęty zakazem dystrybucji. Posypały się zarzuty o obsceniczności wspomnianego tytułu, a sam film stał się przedmiotem czujnej analizy Eirin. Ten japoński organ cenzorski po dziś dzień zakazuje dosłownego przedstawiania organów płciowych i aktów seksualnych na ekranie. Jest to dosyć nietypowa forma cenzury, której podlegają nie tylko obrazy pinku, ale również i filmy pornograficzne. Wszelakie obrazy zawierające odchylenia od tych ogólnie przyjętych norm uznawane są za nielegalne i nie mogą być rozpowszechniane na legalnym rynku DVD. „Market of Flesh” na całe szczęście został „tylko” drastycznie pocięty, a następnie ponownie dopuszczony do dystrybucji kinowej. Skandal obyczajowy, jaki wywołał, z pewnością przyczynił się do zainteresowania nim większego grona odbiorców i ostatecznie przy budżecie nieprzekraczającym ośmiu milionów jenów zwrócił się ponad dwunastokrotnie. Tak oto „Nikutai no ichiba” ostatecznie przyczynił się do powstania nurtu pinku eiga, a erotyzm, który torował sobie własną drogę w kinematografii japońskiej już od końca drugiej wojny światowej, okazał się estetyką tyleż oburzającą, co wzbudzającą powszechne zainteresowanie. Zastanawiam się natomiast czasami, co wydarzyłoby się u nas w kraju, gdyby znalazł się jakiś odważny dystrybutor i postanowił wydać na DVD chociażby te najważniejsze w historii podgatunku tytuły. Co prawda od czasu, gdy światło dzienne ujrzał pierwszy pinku, minęło już przeszło czterdzieści pięć lat, ale założę się, że w Polsce i dzisiaj

wywołałoby to niemałe obruszenie społeczne, a ojciec dyrektor i cała świta broniących cudzej moralności polityków tylko dolaliby oliwy do ognia. Oczywiście najprawdopodobniej pozostanie to w sferze gdybań i domysłów (bo jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby ktokolwiek w tym chorym systemie odważył się na taki krok). Czy jest natomiast jakiś sensowny powód, dla którego kino tego typu po swoim zaistnieniu wzbiło się na wyżyny popularności, a w dalszej perspektywie wałkowane było setki razy?


Owszem, normy obyczajowe ulegały stopniowemu rozluźnianiu (duża w tym zasługa Sejuijna Suzukiego i jego sławetnego „Gate of Flesh” - pierwszego japońskiego mainstreamowego filmu zawierającego nagość), co z kolei dawało twórcom możliwość poruszania tematów tabu w błahych z pozoru filmach erotycznych - pokazywania na dużym ekranie dewiacji seksualnych, a nawet implementowania do swoich obrazów wyraźnych podtekstów politycznych (co szczególnie uwidocznione jest w twórczości Wakamatsu). Wytwórnie-giganci i reżyserzy Mniej i bardziej utalentowanych twórców pinku skupiały specjalizujące się w produkcji tego typu filmów wytwórnie. Dwie największe to Nikkatsu i Toei’s Pinky Violence. W pierwszej z nich z zapamiętaniem zaczęto tworzyć pinku typu „Roman Porno” (cechował je budżet przekraczający koszty produkcji pojedynczego pinku eiga, zatrudniano wielu profesjonalistów z branży). Obsypany nagrodami „The Woman with Red Hair” (reż. Tatsumi Kumashiro) ze znakomitą kreacją Junko Miyashity to tylko jeden z ważniejszych przedstawicieli nurtu romantycznej pornografii. Warto również zainteresować się serią „Angel Guts”, z którą od samego początku związany był Takashi Ishii. Również Toei’s Pinky Violence wypracowało sobie na początku lat siedemdziesiątych swój własny charakterystyczny styl filmowy - „Pinky Violence” (zamiennie stosowana jest nazwa „Violent Pink”). Obrazy tego typu częstokroć wychodziły poza konwencję filmu erotycznego, wprowadzając w linię fabularną filmu elementy kina akcji, a co się z tym wiąże, przemocy o charakterze pozaseksualnym - często poruszały one tematykę zorganizowanej przestępczości. Bez wątpliwości pozostaje także fakt, iż jednym z najbardziej rozpoznawalnych cykli, które wyszły wprost z pod skrzydeł Toei’s Pinky Violence jest seria „Terrifying Girls’ High School”, na którą składają się „Lynch Law Classroom”, „Women’s Violent Classroom” (obydwa wyreżyserowane przez Suzukiego Norifumi), „Delinquent Convulsion Group” i „Animal Courage”. Jeśli już mówić o twórczości Suzukiego, nie sposób nie wspomnieć o jego „School of the Holy Beast” (pamiętać bowiem należy, że wszelkie powstające w Japonii nun-exploity również podpiąć można pod nurt pinku eiga), traktującym o młodej dziewczynie, która wstępuje do klasztoru po to, aby rozwikłać zagadkę śmierci swojej matki, która zginęła za jego murami. Film jest niczym

innym jak ostrą krytyką katolicyzmu - religii, która jak każda inna wcale nie jest oczyszczona z histeryków i fanatyków. Widz dostaje zatem obsceniczne obrazy współżyjących ze sobą zakonnic, regularnie gwałcącego je księdza i zemstę polegającą na złamaniu wszystkich zasad religijnych, z morderstwem i kazirodztwem na czele. Tematyka jest niezwykle odważna, przy czym wcale nie głupia (zresztą nie tylko „Seiju gakuen” zasługuje na uwagę w temacie japońskich nun-exploitów, że wspomnę tylko o „Wet and Rope” Koyu Ohary). Zapominać nie należy również o nakręconym również przez Suzukiego w 1979 roku „Beautiful Girl Hunter”, któremu najbliżej do konwencji sado-sekusalnej ekstremy filmowej. Tym razem fabuła skupiała się na poczętym w wyniku brutalnego gwałtu Tatsuyi, na pozór normalnym chłopaku, który urządza w piwnicy swojej posiadłości swoistą komnatę tortur, gdzie sprowadza, a następnie seksualnie upadla i zabija kolejne kobiety. Tradycyjnie znalazło się tutaj miejsce na przedstawienie portretu psychologicznego mordercy, w przypadku którego geny gwałciciela były tylko katalizatorem, a prawdziwą winę za tragedię ponosił przybrany ojciec. Historia to ujmująca, aczkolwiek nie znajdzie ona - ze względu na prezentowaną przez siebie formę - szerokiego grona odbiorców. Z obydwoma dziełami Suzukiego będziecie mogli zapoznać się dokładniej w kolejnych numerach „Czachopisma”. Wałkując jednak w dalszym ciągu violent pink, aż prosi się, żeby wspomnieć o Yasuharu Hasebe, twórcy takich klasyków jak „Assault! Jack the Ripper”, „Rape!” oraz „Rape! 13th Hour”, który to w 1976 roku okazał się ciosem poniżej pasa nawet dla tamtejszej publiki, a szefowie Nikkatsu (swego czasu również produkującej „Pinky Violence”) postanowili przerwać produkcję tego typu obrazów na następne dwa lata. Co jednak raz wywoła szok, zawsze będzie w cenie - czego dowodem fala sadystycznych pinku w latach osiemdziesiątych. Ze wspomnianą wytwórnią na różnych etapach swojej kariery reżyserskiej związane były również takie osobistości jak Masaru Konuma („Flowers and Snakes”, „Wife to Be Sacrificed”, „Woman in a Box”,), Teruo Ishii („Joy of Torture”, „Shogun’s Sadism”, „Jigoku”), Takashi Ishii („Freeze Me”), czy Hisayatsu Sato („Naked Blood”). Pomyśleć, że wszystko zaczęło się od takich obrazów jak „Market of Flesh” i „Gate of Flesh”, na dokładkę zaprawionych pierwszym


wysokobudżetowym pinkiem „Day Dream” w reżyserii Tetsuji Takechi (w 1981 roku nakręcił on pornograficzny remake „Hakujitsumu” – film zawierał pierwsze w historii japońskiego kina erotycznego sceny XXX), a następnie błyskawicznie ewoluowało do skrajnie brutalnych form typu rape movies, których reprezentantami są obrazy pokroju „Toriko” - czy chociażby szerzej opisywany w tym numerze „Female Market”. Wspomnieć należałoby także o Koji Wakamatsu, znanym jako ojciec chrzestny pinku. Mieszał on w swoich filmach przemoc, seks i podteksty polityczne, a legendarne wręcz tytuły jak „Secret Behind the Walls”, „Go, Go Second Time Virgin” i „Ecstacy of the Angels” zdają się tylko potwierdzać jego geniusz. Grzechem byłoby również zapomnieć o latach dziewięćdziesiątych i napływie nowej fali reżyserów, a pośród ich wytworów o takich perełkach gatunku jak „Dream of Garuda” Takahisa Zeke czy „Tandem” Toshiki Sato - filmach określanych mianem tych „ambitniejszych” pinku. Pinku czy nie Pinku? Ciężko mi natomiast jednoznacznie określić, ile z typowego pinku mają w sobie filmy Daisuke Yamanouchiego (seria „Red Room”, „Mu Zan E”). W „Czerwonej komnacie” mamy obrzydliwą scenę penetracji pochwy przy użyciu żarówki, zaś w „Mu Zan E” seks z miesiączkującymi kobietami jest - jeżeli można to tak określić - jednym z motywów przewodnich. Widz ma zatem do czynienia z sadystyczną ekstremą filmową po brzegi przepełnioną ostrą erotyką i scenami przemocy seksualnej. Od odwołań do tradycji tegoż właśnie nurtu nie stroni w swojej twórczości także Takashi Miike. W osławionym „Audition” ukazuje wyjątkowo dosadnie przedmiotowe traktowanie kandydatek na żonę głównego bohatera i - chociaż one same nie są tego świadome - widz wyraźnie widzi, co próbuje przez to powiedzieć reżyser: mężczyźni po prostu „przebierają w towarze”. Inny film Miike’ego, „Visitor Q” również zawiera w sobie wiele elementów kina seksploatacji, a że lubi on udziwniać swoje dzieła do granic możliwości… …widz dostaje całą gamę dewiacji seksualnych: od kazirodczego stosunku ojca z córką poczynając, poprzez matkę zarabiającą na narkotyki w klubie sado-maso, na gwałcie homoseksualnym i nekrofilii kończąc. Przykład niezmiernie ciekawy - rzecz jasna od typowego pinku oddalony jeszcze bardziej niż twórczość wspomnianego Yamanouchiego. Nagisa Oshima Osobny akapit pozwoliłem sobie poświęcić postaci Oshimy, reżyserowi kultowych „Imperium Zmysłów” oraz „Imperium Namiętności”. „In the Realm of the Senses” zdołał wywołać swego czasu skandal obyczajowy na całym świecie. Pięknie sfilmowana historia romansu

Sady i Kichizo, nie stroniąc od zadawania trudnych pytań, skupiała się na problemie odnalezienia ekstazy w cierpieniu (podobnie jak „Blind Beast” Yasuzo Masumury). Pornograficzne sceny w połączeniu z autentycznie obrzydliwym finałem tylko podsyciły oburzenie. O dwa lata młodszy „Empire of Passion” nie wywołał już tak wielkiego oburzenia, co nie oznacza, że można go marginalizować. Dramat kochanków, którzy zabili dla łączącego ich uczucia, frapuje, a samo ukrycie ciała w studni głęboko zakorzenione jest w japońskim folklorze. Obydwa obrazy to japońsko-francuskie koprodukcje, z tego też względu ciężko jest je rozpatrywać wyłącznie w kategoriach kina pink, co więcej – w opowieści o nawiedzanej przez ducha zamordowanego męża, powoli tracącej rozum zabójczyni, seksu jak na lekarstwo. Skala zjawiska Wszystkie te przykłady świadczą o tym, że nurt pinku eiga wywarł niekwestionowany wpływ na ostateczne ukształtowanie się kinematografii japońskiej do dnia dzisiejszego i nie tylko. Kto wie, być może amerykańskie rape & revenge („Last House on the Left”, „I Spit on Your Grave”) są w pewnym stopniu odbiciem tego, co działo się za oceanem? W tym miejscu warto nadmienić, że wielu ówcześnie znanych i cenionych japońskich reżyserów swoja karierę rozpoczynało właśnie od pinku i wręcz torowało im to drogę na szczyt, a to z kolei oznacza, że jest swego rodzaju przyzwolenie, a nawet zapotrzebowanie na tego typu produkcje w Japonii. Ba, budowane są nawet specjalne kina, w których wyświetla się tylko i wyłącznie owe „różowe” produkcje. Szkoda tylko, że w napływie produkcji stricte pornograficznych Nikkatsu, najstarsze japońskie studio filmowe nie poradziło sobie z konkurencją i ostatecznie ogłosiło bankructwo w 1993 roku. Niemniej jednak filmy pinku produkuje się nadal, a nurt zdaje się prężnie rozwijać. Gdyby ktoś w to powątpiewał, przywołać wystarczy osobę Ishii’ego – twórcy nietypowego rape & revenge w seksploatacyjnym wydaniu „Freeze Me”. W 2004 roku nakręcił on wysmakowany wizualnie remake filmu Konumy z 1974 „Flower and Snake”, w rok później dokręcił zaś sequel „Hana to hebi 2: Pari/Shizuko”. Nurt utrzymuje również przy życiu siedmiu współczesnych twórców: Shinji Imaoka, Toshiya Ueno, Yuji Tajiri, Mitsuru Meike, Rei Sakamoto, Yoshitaka Kamata oraz Toshiro Enomoto - znanych szerzej jako „Siedmiu Szczęśliwych Bogów Pinku”. Konkludując - drogi czytelniku, świat pinku stoi przed tobą otworem i jest gotów, by dostarczyć ci mocnych wrażeń, a że w obcowaniu z tym charakterystycznym subgatunkiem filmowym traumy niestety nie da się uniknąć… cóż tu dużo mówić, pewnych rzeczy po prostu nie da się przeskoczyć.


Sam nie wiem dlaczego, ale jeśli ktoś pyta mnie o dobry film z nurtu pinku eiga to może być pewien, że usłyszy o „Female Market”. Była to jedna z pierwszych pozycji tego typu, jaką dane mi było zobaczyć, w związku z czym do dzisiaj pozostaje ona w moich oczach jednym z wręcz sztandarowych tytułów dla tej swoistej odmiany japońskiego kina seksploatacji. Kino pinku zdążyło już przyzwyczaić widza do sporej dawki erotyki, scen przemocy i perwersji seksualnych - oraz niejednokrotnie niebywałego wręcz okrucieństwa (nie trzeba chyba nikomu mówić, że najmocniejsze filmy spod znaku gore powstają właśnie w Japonii). Nie inaczej jest i w tym konkretnym wypadku…

Przyznam szczerze, że zabierając się za omawiany tytuł, byłem doskonale poinformowany o tym, na co się decyduję, jak drastyczną zawartość zawiera w sobie to niepozornie wyglądające pudełko z kolejnym, szerzej nieznanym filmem. Uważam również, że aby naprawdę docenić tego typu kino, widz powinien świadomie podjąć decyzję o zagłębieniu się w tę tematykę - nie powinno być tutaj mowy o przypadku. W momencie, gdy film taki trafia w ręce widza w wyniku zbiegu okoliczności, jest bardziej niż pewnym, że skwituje on go kilkoma zdaniami ostrej krytyki. Nie każdy jest bowiem przygotowany psychicznie na wstrząs, jaki owe kino może u niego wywołać… Bądź co bądź jest to jednym z jego proklamowanych celów.

Miki Uchiyama wraca późnym wieczorem do domu. Po wjechaniu w rzadziej uczęszczaną, kiepsko oświetloną uliczkę, drogę zajeżdża jej przebrany za kobietę mężczyzna. Nasza bohaterka, nie wiedząc, że to zasadzka, daje się obezwładnić i koniec końców uśpić za pomocą gazy nasączonej chloroformem. Budzi się przywiązana do słupa wraz z czwórką obcych sobie kobiet. W pomieszczeniu znajduje się ogromny, suto zastawiony stół przy którym ucztuje dwóch mężczyzn. Wszędzie wokół znajdują się uzbrojeni, przyodziani w czarne kombinezony strażnicy. Pod sufitem wisi zaś zwrócona głową ku dołowi dziewczyna. Jak się okazuje, powieszono ją tam już dobre parę dni temu… Ale po co?

Miałem natomiast pewne obawy co do linii fabularnej omawianego tytułu. Kazuo „Gaira” Komizu odpowiadał bowiem za scenariusz i reżyserię pierwszych trzech części kultowej w pewnych kręgach serii pinku „Guts of a Virgin”, a że filmy te zaczęły powstawać po premierze „Ryôjoku mesu ichiba - kankin”, z niepokojem zacząłem zastawiać się, jak kiepsko musi prezentować się jego wcześniejszy, piąty w karierze scenopis. Jak się później okazało pierwsze jego historyjki wcale nie prezentowały się najgorzej, że wspomnę chociażby o takich filmach jak „Go, Go Second Time Virgin” no i oczywiście omawianym „Female Market”. Razem z reżyserem całego przedsięwzięcia, Yasuakim Uegakim, przedstawili niesamowicie szowinistyczny światopogląd, według którego rola kobiety sprowadza się jedynie do zaspokajania erotycznych zachcianek mężczyzny. Ponadto poza tym przedmiotowym traktowaniem kobiet film jest skrajnie mizoginistyczny. Wszystkie te cechy ostatecznie przypieczętowują jego przynależność do kina pinku, podobnież zresztą jak ogromna dawka erotyki, która tutaj sprowadza się głównie do gwałtów na pojmanych dziewczynach, im dalej, tym okrutniejszych i wymyślniejszych. Wszystko to z całym przekonaniem pozwala mi twierdzić, iż twórcy dołożyli wszelakich starań, aby ich filmu nie można było tak łatwo puścić w niepamięć…

To proste… Po to, aby złamać jej opór. Okazuje się, że wspomniani dwaj mężczyźni to szefowie organizacji przestępczej parającej się handlem żywym towarem. Kobiety bardzo szybko i w wyjątkowo dobitny sposób zostają przekonane, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazły. Zatem owa dziewczyna w końcu się poddaje i na ich oczach spełnia seksualne zachcianki oprawców. Kobiety, które nie przysporzą im problemów, mogą liczyć na lepsze traktowanie - czyste ubrania czy regularne posiłki. Wśród grupy nowopojmanych znajdą się jednak i bohaterki, które zdecydują się na walkę o własną godność… Widz zmuszony jest oglądać notoryczne sceny seksu z udziałem kobiet, które dobrowolnie poddały się woli oprawców, a i w tym wypadku zdarzają się takie ekscesy jak gwałt przy użyciu twardej końcówki skórzanego bicza. Ofiary, które opierają się mężczyznom przez dłuższy czas, traktowane są jeszcze okrutniej. Gdy w wyniku


zaplanowanej ucieczki dwóm kobietom udaje się opuścić celę i jedna z nich zostaje postrzelona, rozpoczyna się prawdziwy spektakl tortur i okrucieństwa. Biczowanie czy gwałt przy zastosowaniu akupunktury są jednak niczym wobec zgwałcenia postrzelonej, umierającej kobiety. Jej kompanka w akcie kary zmuszana jest, aby na to wszystko patrzyła. Moment, w którym umierająca wyciąga dłoń w kierunku obezwładnionej towarzyszki niedoli, po czym przestaje oddychać, a oprawca kończy ją gwałcić, ostatecznie dobija również i widza. Temu jeszcze na długo po seansie ciężko się będzie pozbierać. O widocznej degradacji seksualnej świadczą także na pozór błahe, pojedyncze ekscesy… Strażnik, który postrzelił wspomnianą kobietę dostaje w twarz od swojego szefa (ostatecznie uświadamia to widzowi, że nastąpiło tutaj swego rodzaju zezwierzęcenie ofiary, że jest ona jedynie żywym towarem, za który organizacja zainkasuje sporą sumę pieniędzy); mężczyzna, który podaje dziewczynie ubrania domaga się w zamian za nie seksu oralnego; głównej bohaterce, podczas gdy jest biczowana, przychodzi usłyszeć z ust szefa organizacji cyniczne „pięknem kobiety jest jej posłuszność”…

Niezmiernie ciekawie wypada w tym wszystkim również i różnorodność zaprezentowanych postaci – kobiety uległe, kobiety broniące swojej godności, bezlitosny szef gangu czy wreszcie najciekawszy moim zdaniem strażnik, który najpierw strzela do jednej z kobiet, po czym coś w nim pęka i pomaga w ucieczce drugiej z nich. Wychodzi na jaw, że jest uzależniony od narkotyków, a tutaj w zamian za posłuszeństwo otrzymuje je za darmo… Można zatem snuć przypuszczenia, że wspomniany przywódca organizacji wymaga bezwzględnego posłuszeństwa nie tylko od uprowadzanych dziewcząt, ale od wszystkich osób, które go otaczają - jest typem dyktatora. Słabo natomiast przekonuje motyw dobrowolnego stosunku seksualnego głównej bohaterki z „nawróconym” oprawcą. Czy możliwym jest bowiem, aby aż tak prędko wybaczyła mu śmiertelne zranienie koleżanki?

zny, widząc więc, czego oczekuje od niej w danej chwili strażnik, po prostu mu to daje. Pomimo tego drobnego zgrzytu wszystkie wspomniane przeze mnie elementy sprawiają, że pod przykrywką błahej na pozór fabuły, skleconej tylko po to, aby zaprezentować na ekranie kolejno po sobie następujące sceny gwałtów, powstał niegłupi obraz, zmuszający widza do pewnych przemyśleń. Teraz krótko o technikaliach. Kręcony najwyraźniej przy użyciu profesjonalnego sprzętu „Female Market” nie męczy widza kiepskimi ujęciami, a obraz jest ostry. Aktorzy zagrali przekonująco, a brak muzyki tylko pomaga w budowaniu specyficznego klimatu. Dobrze wyglądają również i krwawe sceny, chociaż tak na dobrą sprawę poza odgryzieniem męskiego przyrodzenia oraz wspomnianymi postrzałem i biczowaniem nie uświadczymy już więcej efektów gore. Denerwować może jedynie optyczna cenzura narządów płciowych, ale kto siedzi w temacie, ten wie, że japońskie prawo pozostaje wobec tego aspektu nieugięte i jest to bolączką praktycznie wszystkich tego typu dzieł. Reasumując - jest to brutalny, typowo seksploatacyjnym kawałek japońskiej, brutalnej erotyki. Spodziewać się zatem możecie sporej dawki przemocy na tle seksualnym. Film szokuje, ale zmusza również i do pewnych refleksji. Jeżeli zamierzacie rozpocząć swoją przygodę z tego typu kinem od omawianego tytułu… nie widzę ku temu żadnych przeszkód. Krzysztof Żmuda

Zapewne nie, należy jednak dopuścić do siebie myśl, że po tym wszystkim, co ją spotkało, zaczęła się już utożsamiać z rolą kobiety zdanej na łaskę i niełaskę mężczy-

FEMALE MARKET

(Ryôjoku mesu ichiba - kankin)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Yasuaki Uegaki Obsada: Kaori Asô, Minako Ogawa, Kayo Kiyomoto, Tatsuya Aoki Produkcja: Japonia 1986


Opracowanie: Sebastian Drabik

WIDMO Películas para no dormir: Regreso a Moira Reżyseria: Mateo Gil Jordi Dauder Millán, Natalia , Ballesta José Obsada: Juan Dystrybucja: Kino Świat Film: Dodatki: ci zasnąć”. „Widmo” to horror wydany w serii „6 filmów, które nie dadzą Spokój pisarzem. się m starzejący jest i Tomas imię na ma Główny bohater dnia otrzyw jego ustabilizowanym życiu przerywa samobójcza śmierć żony. Pewnego tylko jedna muje przesyłkę z kartami tarota - ten dziwny prezent mogła mu przesłać ta kobieta nie osoba, jego prawdziwa miłość i nie było by w tym nic dziwnego, gdyby by stawić żyła już od 40 lat. Po tak wielu latach pisarz postanawia wrócić do Hiszpanii, ten hiszpański czoła smutnej przeszłości. Sięgając po ten film, zastanawiałem się, czy go nabrałem cykl filmów będzie lepszy od serii „Masters of Horror” - po obejrzeniu sprowadzać pewności, że tak jest naprawdę i mam nadzieję, że dystrybutorzy zaczną kraju. go wspaniałe tego z do nas więcej filmów [sd]

AKACJA Acacia Reżyseria: Ki-hyeong Park Obsada: Hye-jin Shim, Jin-geun Kim, Oh-bin Mun Dystrybucja: IDG Film: Dodatki: Trzecim filmem z drugiego sezonu serii „Horrory Świata“ jest obraz koreański ego reżysera pt. „Akacja”. Nie jest to jednak horror, do jakiego przyzwyczaił nas kraj kwitnącej wiśni. Znacznie wolniej posuwa się tu akcja, znacznie mniej tu grozy niż w typowym horrorze. W filmie poznajemy młodą parę, która adoptuje małego chłopczyka. Gdy kobieta zachodzi w ciążę, chłopak zauważa, że zaintereso wanie jego osobą znacznie się obniża i postanawia uciec. Od tego momentu w domu i w całej jegp okolicy zaczynają dziać się dziwne rzeczy – m.in. zaczyna kwitnąć drzewo akacji, które było martwe. Z czasem życie pary zaczyna przemieni ać się w koszmar. Dystrybutor uraczył nas miłym, aczkolwiek dość skromnym bonusem - trailerami z drugiej serii „Horrory Świata”. [sd]

BOA New Alcatraz Reżyseria: Phillip J. Roth Obsada: Dean Cain, Elizabeth Lackey, Mark Sheppard Dystrybucja: IDG Film: Dodatki: efektami Boa to film z niskim budżetem, co wiąże się w tym przypadku z kiepskimi i ogląda specjalnymi, więc i grono odbiorców będzie dużo mniejsze. Z początku może jedynie może widzów Uwagę słabiej. niestety tym dalej, czym ale gładko, się dość oraz Elizaprzykuć dwójka znanych aktorów: Dean Cain (znany np. z „Supermana”) ych. beth Lackey (grała m.in. w serialu „Herosi”). Fabuła filmu nie należy do odkrywcz głodną bestię Mamy w niej supertajne więzienie oraz przypadkowo obudzoną, wielką, grupa ko(olbrzymiego węża). Naturalnie strażnicy, więźniowie oraz nowoprzybyła i. Film mandosów razem z dwójką naukowców muszą stawić czoła temu potworow r nie uratylko dla zatwardziałych fanów gatunku. Co się tyczy dodatków, dystrybuto czył nas żadnym. [sd]

82


DIABEŁ Diabeł Reżyseria: Andrzej Żuławski Obsada: Wojciech Pszoniak, Leszek Teleszyński Dystrybucja: Propaganda Film: Dodatki:

HOTEL ZŁA

Andrzej Żuławski jest jednym z lepszych polskich reżyserów, więc bardzo chętnie sięgnąłem po jego „Diabła” - tym bardziej, że film został cyfrowo odnowion y i wydany na naszym rodzimym rynku DVD. Akcja dzieje się w Polsce w 1793 - Jakub (gra go Leszek Teleszyński) zostaje oskarżony o zamach na króla, lecz od śmierci wybawia go tajemniczy Nieznajomy. W drodze do domu Jakub bierze udział w ślubie swojej dawnej narzeczonej (Małgorzata Braunek) i uczestniczy w orgii połączone j ze świętokradczymi rytuałami. Gdy dociera do domu, zastaje rozkładające się zwłoki swojego ojca. Bohater coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością – nie rozróżnia prawdy od urojeń. Następnie pod wpływem Nieznajomego, który ukazuje mu się pod postacią Diabła, morduje wszystkich swoich bliskich. Obraz jest przepełnio ny erotyką i - co ciekawe - był obiektem polowań PRL-owskiej cenzury. [sd]

Fritt Vilt Reżyseria: Roar Uthaug Obsada: Ingrid Bolsø Berdal, Rolf Kristian Larsen Dystrybucja: Carisma Film: Dodatki:

„Jednym z filmów prezentowanych na pierwszym „Horror Festiwalu” był „Hotel zła”. Jest to norweski slasher bardzo podobny do amerykańskich straszaków. Poznajemy w nim piątkę przyjaciół chcących się zabawić na ośnieżonych szlakach gór. Lecz taka zabawa nie dla wszystkich kończy się dobrze. Jedno z nich poważnie łamie nogę, a że nie mogą wezwać pomocy, gdyż komórki nie łapią zasięgu, zmuszeni są poszukać jakiegoś schronienia. Wybór pada na pobliski hotel, który okazuje się wcale nie taki opuszczony, jak wydawał się być na początku. Film obfituje w świetne zdjęcia, wyróżnia się całkiem niezłym udźwiękowieniem i nienaganną grą młodych norweskich aktorów. Wtórność fabuły nie przeszkadza w przedniej zabawie, jaką dostarcza ”Hotel zła” - film zdecydowanie powyżej przeciętnej. Dodatkiem na DVD są trailery już dostępnych filmów z przebogatej oferty Carismy. [sd]

BUNT ZMARŁYCH Shadow: Dead Riot Reżyseria: Derek Wan Obsada: Tony Todd, Carla Greene, Nina Hodoruk Dystrybucja: IDG Film: Dodatki: „Bunt zmarłych” jest jednym z filmów z ciekawej serii „Horrory Świata”. To już drugi sezon, którym uraczył nas IDG. Jak widać po okładce, jedną z ról zagrał znany aktor kina grozy, Tony Todd. Film ten to niskobudżetowa produkcja - również aktorstwo stoi na dość niskim poziomie, jak zwykle bywa w takich przypadkach, choć nie jest to przecież najważniejsze w tego typu produkcjach. Film jest pełen nagości i krwawej jatki, co na pewno ucieszy większość widzów, bo w końcu głównie dla tych rzeczy oglądamy takie filmy. Obraz opowiada o mordercy, który przed wykonaniem na nim kary śmierci rzuca klątwę na swoich oprawców. Na terenie tego samego więzienia po 20 latach powstaje żeński zakład penitencjarny. Więźniarki poddawane są eksperymentom - i są wykorzystywane seksualnie... Ale to, co czeka je później, jest znacznie gorsze... [sd]

83


Krzysztof Gonerski

Mumia to chronologicznie trzeci z najsłynniejszych potworów wytwórni Universal. Jest zaledwie o rok młodsza od Frankensteina i Draculi, choć pierwsze filmy z nią (ale nie w wersji monstrum) realizowano już od 1911 roku. Na ekranach kin mumia gości już od ponad dziewięćdziesięciu lat. Pojawiła się w najróżniejszych rolach w stu siedemdziesięciu czterech filmach. Jest także bohaterem seriali telewizyjnych, również tych dla dzieci, filmów animowanych, gier komputerowych, powieści, komiksów i reklam. Najbardziej jednak imponujący jest jej rodowód. Chyba tylko sumeryjski demon Pazuzu z „Egzorcysty” może poszczycić się bardziej zamierzchłą genealogią. 84


Korzenie mumii sięgają bowiem starożytnego Egiptu i wiary mieszkańców tego kraju w życie wieczne. Zapewnieniu nieśmiertelności miał służyć proces zwany mumifikacją (zabalsamowaniem), polegający na zabezpieczeniu ciała człowieka przed rozkładem. Słowo „mumia” wywodzi się z perskiego określenia mumija oznaczającego „smołę” lub „bitumen” - podstawowy składnik w procesie mumifikacji. Starożytni Egipcjanie wierzyli, że dokonując zabalsamowania, zachowują życie wieczne. Wierzono także, że jeśli mumia zostanie zbezczeszczona, dusza zmumifikowanej osoby nie zostanie rozpoznana przez bogów i na wieki będzie się błąkać pomiędzy światem żywych i umarłych. To najgorsza rzecz, jaka mogła się przydarzyć człowiekowi oznaczała śmierć także w zaświatach. Filmowa mumia-monstrum to właśnie przypadek umarłego dla żywych i zmarłych. Tajemnice starożytnego Egiptu z pewnością pokrywałyby się kolejnymi warstwami pustynnego piasku, a kino grozy nie wzbogaciłoby się o kolejnego potwora, gdyby nie wrodzona ciekawość człowieka. Starożytne państwo faraonów od wieków pociągało swoją niezwykłością i ukrytym bogactwem. Jednak dopiero w 1922 roku udało się dokonać przełomowego odkrycia. Brytyjski archeolog Howard Carter i jego mecenas, lord Carnarvona, odkopali grobowiec faraona Tutenchamona, a wraz z nim skarbiec pełen zapierających dech w piersiach skarbów. Katalogowanie wszystkich drogocennych przedmiotów znalezionych w grobowcu trwało aż do 1929 roku. Ale sławę archeologiczne wykopalisko zawdzięczało także rzekomej klątwie, którą bogowie mieli rzucić na tych, którzy kiedykolwiek odważą się naruszyć ich wieczny odpoczynek. Pretekstem do rozpowszechnienia sensacyjnych plotek o klątwie faraona stała się tajemnicza śmierć finansującego ekspedycję lorda Carnarvona. W rzeczywistości ukąsił go komar. Rana zainfekowała się i chory lord wkrótce zmarł. Klątwa istniała jednak już niezależnie od faktycznych okoliczności śmierci mecenasa Howarda Cartera. W ówczesnej prasie można było doczytać się wiadomości o czternastu zmarłych osobach, które miały paść ofiarą starożytnej klątwy. W Europie i Stanach Zjednoczonych zapanowała moda na starożytny Egipt. Szybko znalazła odzwierciedlenie na ekranach kin. Pierwszy ze znanych filmów z mumią w roli głównej pochodzi z roku 1911. Ogółem do 1932 powstało siedem filmów (m.in. niemieckie „Oczy mumii” Ernsta Lubitscha) z tą egipską postacią. Narodziny mumii-potwora nastąpiły jednak dopiero w 1932 roku za sprawą filmu Karla Freunda pt. „Mumia”. Scenariusz filmu powstał z myślą o Borisie Karloffie, który właśnie święcił triumfy rolą Monstrum we „Frankensteinie” (1931) Jamesa Whale’a. Początkowo jednak historia, która stała się fabułą „Mumii”, niewiele miała wspólnego

ze starożytnym Egiptem i miłością wykraczającą poza czas. Autorką pierwowzoru scenariusza, który nosił tytuł „Cagliostro”, była scenarzystka i dziennikarka Anna Wilcox Putnam. Jej krótkie opowiadanie zainspirowane zostało autentyczną postacią żyjącego w XVIII wieku Włocha. Cagliostro zajmował się alchemią, hipnozą, twierdził także, że żył kilka wieków. Opowiadanie Putnam, którego głównym bohaterem był egipski kapłan, Astro, zachowujący wieczną młodość dzięki wstrzykiwaniu sobie azotanu, dostało się do rąk Richarda Shayera, szefa scenarzystów wytwórni Universal. Jednak dopiero John L. Balderston, który zasłynął z adaptacji sztuk teatralnych o Draculi i Frankensteinie na potrzeby filmu, nadał historii o mumii ostateczny kształt. Po I wojnie światowej Balderston zamieszkał w Londynie, gdzie pracował jako korespondent „New York Word”. Gdy w 1922 odkopano grobowiec Tutenchamona, redakcja zleciła dziennikarzowi serię reportaży poświeconych temu epokowemu wydarzeniu. Dysponował zatem wystarczającą wiedzą, by tworzoną przez siebie historię uczynić wiarygodną. To jemu tytułowy bohater zawdzięcza swoje imię - Im-ho-tep. Takie samo imię nosił egipski architekt, który zbudował pierwszą piramidę. Taki też był roboczy tytuł filmu Freunda (później „King of Dead”). Ostateczna wersja scenariusza zawierała jednak wiele precyzyjnych technicznych wskazówek, stąd przypuszcza się, że reżyser filmu, wybitny niemiecki operator Karl Freund, miał także udział w powstaniu skryptu. Gwiazdą filmu był jednak Boris Karloff. Kiedyś powiedział, że granie potworów nie było szczytem jego marzeń. Ale jako profesjonalista starał się wykonywać aktorski fach najlepiej jak potrafił. Z anielską cierpliwością znosił trwającą osiem godzin charakteryzację Jacka Pierce’a. Nakładanie wielu warstw kleju, bawełny i kolodium - roztworu używanego m.in. w poligrafii, a powodującego kurczenie się skóry - ciągnęło się nie tylko godzinami, ale było także niezwykle bolesne. Poświęcenie Karloffa jest tym większe, że tylko w dwóch scenach widzimy go ucharakteryzowanego. Co więcej, mimo iż w słynnej scenie przebudzenia mumii widać tylko jego twarz, ramię i rękę, całe jego ciało pokryto stworzoną przez Pirece’a charakteryzacją. Już w scenariuszu znalazł się pomysł, by nie pokazywać chodzącej mumii. W zamian oglądamy jej ludzkie wcielenie, niejakiego Ardatha Beya (anagram angielskich wyrazów „death by Ra”; Ra to egipski bóg śmierci). Karloff zagrał popisowo tę postać. Zdając sobie sprawę, że jego twarz i sylwetka były na tyle wyraziste, że nie było potrzeby podkreślania jej niezwykłości, postawił na oszczędność środków wyrazu. Karloff chodzi wyprostowany, ręce trzyma wzdłuż ciała, przez jego twarz sporadycznie przebiega niewyraźny grymas. Kontrastują


z resztą ciała wielkie oczy o hipnotycznym, beznamiętnym spojrzeniu oraz głos - cichy, chłodny, opanowany. Cała postać sprawia wrażenie kruchej (to dlatego Ardath nie pozwala się dotknąć), a jednocześnie wyczuwamy w niej ukrytą siłę, która w każdej chwili może objawić się w całej okazałości. Niezwykłość tego monstrum przejawia się także w niebezpieczeństwie, jakie grozi z jego strony. Frankenstein, Dracula czy wilkołak zagrażali swym ofiarom fizycznie i bezpośrednio. Mumia w wykonaniu Karloffa zabijała dzięki starożytnym zaklęciom na odległość. Potrafiła także kontrolować zachowanie innych ludzi, czyniąc ich sobie posłusznymi. Hipnotyczna moc Ardatha Beya przypominała hrabiego Draculę, podobnie zresztą jak fabuła „Mumii” - film Toda Browninga z 1931 roku. Obraz Freunda był bowiem w istocie historią miłości nie znającą ograniczeń czasu. Wiele z jej wątków, jak choćby przypadkowe ożywienie mumii, odnalezienie reinkarnacji zmarłej ukochanej mumii w osobie współczesnej kobiety czy nieunikniony konflikt między potworem a zakochanym w bohaterce mężczyzną broniącym jej czci i życia z czasem stały się elementami konwencji filmów o mumii. Elementem konwencji nie stał się natomiast wizerunek wykreowanego przez Karloffa monstrum. Romantyczny kochanek o twarzy naznaczonej egzystencjalnym smutkiem, a zarazem ożywiony zmarły, bezwzględny zabójca i szaleniec ustąpiły miejsca mniej wysublimowanemu wizerunkowi mumii-potwora. Stało się tak za sprawą serii Universalu, której bohaterem był Kharis. W cyklu zapoczątkowanym filmem Christy Cabanne pt. „Ręka mumii” (1940) mumia bliższa była stereotypowemu wyobrażeniu potwora. Wyglądała odrażająco (dzieło Jacka Pierce’a, ale znacznie bardziej efektowne i upiorne), chodziła, biegała i zabijała gołymi rękoma, prawie w ogóle się nie odzywając. Co gorsza, jej postać zmalała do roli narzędzia zemsty. W „Ręce mumii” monstrum zostaje powołane do życia przez egipskiego kapłana za sprawą eliksiru z korzeni tana i jest przez niego kierowane. Nietrudno dostrzec, że o ile mumia w interpretacji Karloffa przypominała Draculę, o tyle mumia Kharisa, strażnika grobowca księżniczki Ananki oraz jej kochanka, przywodziła na myśl Monstrum Frankensteina. Ale bez wzruszającej niewinności tej postaci. Mumię zagrał Tom Tyler, aktor specjalizujący się w westernach, a sam film Cabanne w scenach ze starożytnego Egiptu bezczelnie powtarzał niemal scena w scenę obraz Freunda z 1932 roku. Jedynie zbliżenia przedstawiające Karloffa zastąpiono wmontowanymi ujęciami Tylera. Trzy następne filmy z serii Universalu powielały jedynie w nieco zmienionej formie schemat zemsty mumii i kierującego nim egipskiego ka-

płana - zarazem strażnika grobowca. Za zbezczeszczenie wiecznego spokoju księżniczki Ananki niewierni archeolodzy musieli zapłacić życiem. Zarówno w „Grobowcu mumii” (1942) Harolda Younga, „Duchu mumii” (1944) Reginalda Le Borga, jak i „Klątwie mumii” (1944) Leslie Goodwinsa monstrum zagrał z właściwą sobie charyzmą Lon Chaney Jr. Zakończenie serii Universalu o mumii, jak stało się to zwyczajem, nastąpiło w komedii „Abott i Costello spotykają mumię” (1955) Charlesa Lamonta. Był to zresztą ostatni film tej popularnej pary komików zrealizowany dla amerykańskiego studia. W filmie mumia nosi imię Klaris (oczywiste nawiązanie do Kharisa), a w jego postać tym razem wcielił się kaskader Eddie Parker. Na kolejny znaczący film z obandażowanym potworem w roli głównej trzeba było poczekać aż do 1959, kiedy Terrence Fisher zrealizował dla wytwórni Hammer „Mumię”. Mimo zbieżności tytułu z obrazem Karla Freunda z 1932 roku fabuła stanowiła swoistą kompilację wątków znanych z „Ręki mumii” oraz „Grobowca mumii” i koncentrowała się wokół zemsty Mehmeta i Kharisa, wyznawców kultu boga Karnaka i strażników grobowca księżniczki Ananki. Pełen akcji obraz rozgrywał się w scenerii bagnistych rejonów Oakley Green (w Berkshire) i Shepperton (w Surrey), gdzie powstały zdjęcia. Widzowie po raz pierwszy mogli zobaczyć mumię w kolorze, a odtwarzającego tę postać Christophera Lee - po raz drugi w roli monstrum (wcześniej Lee zagrał potwora w „Przekleństwie Frankensteina” z 1957). Koncepcja filmu Fishera opierała się zupełnie na czym innym niż obrazu Freunda. Brytyjski reżyser postawił na dynamizm, makabrę i dosłowność. Dlatego oglądamy aż trzy sceny przebudzenia Kharisa, dokładnie możemy się przyjrzeć szaro-brunatnej charakteryzacji Lee i rozpoznać, że nosi specjalny kostium imitujący obandażowane ciało. Duże wrażenie sprawiają sceny, kiedy mumia przechadza się wielkimi krokami po leśnych ostępach angielskiej prowincji. Lee, który mierzył prawie dwa metry wzrostu (dokładnie 196 cm), imponująco wypadł także w scenach konfrontacji z innymi bohaterami, wzbudzając respekt samą swoją sylwetką i zdecydowanymi ruchami. Gdy włamuje się do szpitalnej celi, w której znajduje się ojciec głównego bohatera, Johna Banniga (w tej roli, oczywiście, Peter Cushing), albo do jego domu, przeraża gwałtownością i fizyczną siłą. Niestety Kharisowi bliżej do Terminatora niż do intrygującego i fascynującego Ardatha Beya. Lee niezbyt miło wspominał pracę na planie filmu Fishera. Nabawił się licznych kontuzji - barków, pleców i kolan. Może dlatego w kolejnych hammerowskich horrorach o mumii zastąpił go Dickie Owen („Klątwa grobowca mumii” Michaela Carrerasa z roku 1964), Eddie Powell („Ca-


łun mumii” Johna Gillinga z 1967) oraz...Valerie Leon („Krew z grobowca mumii” z 1971 Setha Holta). W tym ostatnim filmie mumia obecna była tylko w tytule filmu. Valerie Leon, piękna i ponętna brunetka o wielkich błękitnych oczach, dopiero w ujęciu kończącym film, szczelnie obandażowana, wyglądała jak mumia. Dla mumii-monstrum lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte nie były jednak udane. Powstawało coraz więcej jej komediowych wcieleń w filmach o wątpliwej jakości (np. „Zemsta mumii” z 1973, „Transylvania 6-5000” z 1985). Niewielką odmianę niezbyt artystycznie udanego losu mumii błąkającej się po filmach na ostatnie litery alfabetu zaczęły przynosić lata dziewięćdziesiąte. Kinowa wersja „Opowieści z mrocznej strony” (1990) Johna Harrisona, stanowiąca swoistą kompilację niezwykle popularnego w latach 1983-88 serialu telewizyjnego, czy „Opowieści mumii” (1998) Russella Mulcahy’ego były w pełni profesjonalnymi produkcjami z przyzwoitym aktorstwem i fabułą - nie odkrywczą, ale na poziomie. Obrazem szczególnym, o którym koniecznie wypada wspomnieć, jest „Bubba-Ho-tep” (2002) Dona Coscarelliego, twórcy serii „Phantasm”. Śmiało może konkurować w kategorii najniezwyklejszej konfrontacji mumii. Bohaterem filmu jest bowiem wiodący życie emeryta sam „Król”, czyli Elvis Presley (w tej roli Bruce Campbell). Znudzony życiem gwiazdy rolę tę powierza swojemu sobowtórowi, sam zaś zaszywa się w domu spokojnej starości. Starość jednak wcale nie okazuje się spokojna. W domu starców dzieją się dziwne rzeczy: Pojawiają się egipskie święte chrząszcze, skarabeusze, a na ścianach w toalecie ktoś poumieszczał hieroglify (w wolnym tłumaczeniu jednego z bohaterów: „Faraon obżera się oślimi odchodami, a Kleopatra to zdzira”). W końcu w tajemniczych okolicznościach zaczynają umierać pensjonariusze domu starców. Elvis odkrywa, że za niezwykłymi wydarzeniami stoi mumia, która żywi się duszami staruszków. Bezpośrednie stracie jest nieuniknione i kompletnie niepoważne. Mumia rzuca groźnie brzmiące zaklęcia w rodzaju: „Żryj fiuta Anubisa, ty dupoździerco”, ale o los Elvisa i ludzkości możemy być spokojni. Film Stephena Sommersa „Mumia” (1991), choć niewiele w nim klasycznej grozy, wyniósł obandażowane monstrum na szczyt światowego box office’u. Gigantyczna superprodukcja Universalu warta 80 milionów dolarów, zarobiła na całym świecie ok. 380 milionów dolarów, stając się największym przebojem kasowym w 1999 roku. Szkoda, że pod względem artystycznym film, który miał być powrotem do słynnego obrazu Karla Freunda z Borisem Karloffem, pozostawiał wiele do życzenia. Obraz Sommersa zdominowały oszałamiające efekty specjalne CGI i komediowy ton. A postać Im-tho-tepa, którą zagrał Arnold Vosloo, mistrz wrestlingu, wpi-

sywała się w tę hałaśliwą i pstrokatą poetykę. Natomiast mumię-monstrum zagrało aż sześciu kaskaderów oraz jedna kaskaderka. Historia egipskiego kapłana, który na swą zgubę zakochał się w córce faraona i zapłacił za to pogrzebaniem żywcem wraz z rojem bez końca zjadających jego ciało skarabeuszy, przypomina tę z „Mumii” z roku 1932. Tym razem jednak oglądamy cały proces odradzania się mumii Imho-tepa, co skutkuje kilkoma groteskowymi wizerunkami częściowo pokrytego ciałem szkieletu kapłana. Im ho-tep zyskał też zdolności, o których żaden z jego filmowych poprzedników nie mógł nawet marzyć. Potrafi zatem przesypywać się jako piasek przez dziurkę od klucza w drzwiach sypialni ukochanej. Przyparty do muru zamienia się w tuman pustynnego pyłu. Przybiera kształt burzy piaskowej z zarysem gigantycznej twarzy o ogromnych ustach, które próbują pochłonąć aeroplan. Iście diabelskie, a raczej komputerowe, sztuczki! Na fali powodzenia „Mumii” powstały jeszcze – „Mumia powraca” (2001), ponownie Stephena Sommersa, oraz „Król Skorpion” (2002) Chucka Russella - które miały już bardzo niewiele wspólnego z horrorem. Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że bohaterem horrorów była nie tylko egipska mumia, lecz także obandażowane monstrum wywodzące się z czasów Azteków. Aztecka mumia cieszyła się popularnością głównie w Meksyku i innych krajach latynoskich. Takie filmy jak „Zamek potworów” (1958) Juana Solara, „Face of the Screaming Werewolf” (1964) Gilberto M. Solaresa i Rafaela Portillo, w którym Lon Chaney Jr zagrał ostatni raz wilkołaka, czy hiszpański „Terror potworów” (1970) H. Fregonese’a, E. Meichsnera i T. Demicheliego odznaczały się kiczem, nie pozbawionym jednak swoistego urok B-klasowych produkcji. Mumia pojawiała się nie tylko w meksykańskich czy hiszpańskich horrorach. Była także bohaterem tak egzotycznych produkcji jak pochodzący z Indii - „Tata mumia” (1963), z Turcji - „Człowiek, który uratował świat” (1982), z Brazylii – „Sekret mumii” (1982), z Hong Kongu – „Mumia, wiek 19” (2002), z Japonii - „Miłość mumii” (1978) czy wreszcie z Egiptu – „Świt mumii” (1981). Mogliśmy także oglądać mumię w filmach familijnych („Mumia”, 1980), erotycznych („Pocałunek mumii”, 2003), przygodowym („Jeździec mumii”, 2002), czy w opowieści o seryjnym mordercy („Maniak-mumia”, 2007). Żaden jednak z filmów zrealizowanych po 1932 roku nie dorównał artystycznemu poziomowi obrazu Freunda i Karloffa. Być może dlatego mumia zawsze znajdowała się w cieniu pozostałych monstrów wytwórni Universal – Frankensteina, Draculi i wilkołaka.

87


RÓŻNI WYKONAWCY The Crow Atantic / WEA / 1994

Kultowy film z Brandonem Lee doczekał się dwóch płyt z muzyką. Pierwsza to standardowy soundtrack skomponowany przez Graeme Revella; druga - z piosenkami, które jeszcze bardziej spowiły w ciemnościach czarne skrzydła Kruka! Choć muzyka symfoniczna - z racji unikatowości wydania płytowego też jest poszukiwana - to niewątpliwie drugie wydawnictwo zdobyło większą popularność. Nie powinno to dziwić, bo najdłużej w pamięci pozostają te sceny z filmu, których tłem i uzupełnieniem są mocne, ro-

ENIO MORRICONE Planet Terror Varese Sarabande / 1982

Czy jest wśród Was ktoś, kto nie słyszał nigdy charakterystycznego, morriconowskiego „PA BAM!”? Jakby odgłos piłki odbijającej się w pustym holu... Ów powtarzający się motyw z mroczną sekcją smyczków w tle stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych tematów z horrorów, a także kompozycji samego Włocha. Każdy kiedyś słyszał to „Coś”, mimo iż może nie kojarzyć filmu. Każdego zaniepokoi ta muzyka. Zimna, tajemnicza, dziwnie spokojna i hipnotyzująca. Autor, powtarzając w kółko jeden motyw, wprowadza słuchacza w trans, usypia. No i słuchacz jest już lekko zdekoncentrowany,

88

ckowe kawałki. Reżyser zdecydował się na ciekawe rozwiązanie: obok delikatnej, wręcz sakralnej muzyki usłyszymy w filmie śmietankę, a właściwie mix twórców rozwijającej się wówczas sceny lat ‘90. Obok np. industrialnego Nine Inch Nails usłyszymy tu rapcorowy Rage Against the Machine albo trochę zapomniany post punkowy Violent Femmes. Płyta posiada kapitalny początek: „Burn” - zasługa The Cure. Utwór skomponowany specjalnie dla tej produkcji, nie wydany na żadnej innej płycie! I niestety w ogóle nie grany na koncertach. A przecież wielu swoją fascynację grupą Roberta Smitha zaczynało właśnie od tej perełki. Nie można zapomnieć widoku Lee, który powróciwszy zza grobu, by zemścić się na mordercach swej ukochanej - ubiera obcisły czarny strój, maluje twarz na biało, rozbija lustro, po czym wyskakuje przez okno! Rozpoczyna nowe życie! „Dead Souls” to przeróbka kompozycji Joy Division nagrana przez Nine Inch Nails, która pokazuje, że wtedy chłopaki jeszcze potrafili grać na gitarach i prawdziwej perkusji, a nie tylko na karcie dźwiękowej komputera. Ostry, motoryczny kawałek ilustruje fruwającego po dachach budynków Brandona. Albo klimatyczne „Golgotha

bo przecież ogląda horror o kosmicznym stworze, gdzie powinno być uderzenie za uderzeniem - cała orkiestra gra cichutko, a potem trzask w talerze! I widz leży na podłodze, rozlał rosół i wstać nie może. Morricone wymyślił tu znacznie bardziej wysublimowany sposób na podgrzanie nam temperatury krwi. Mimo iż akcja filmu dzieje się na Antarktydzie, u nas w żyłach 38°C. Kompozytor tworzy jeden, zsamplowany motyw (np. w „Humanity”) i serwuje jako podkład do mroźnych, pustynnych terenów z filmu, gdzie może się czaić zło... Widz nie wie, co robić – z ekranu w każdej chwili może wyskoczyć coś bardzo brzydkiego, a muzyka wciąż ta sama, to same tempo, rytm, puls. Widzowi zaczynają powoli puszczać nerwy, ręce już się trzęsą, a rosół w połowie rozlany! Przerażenie wywołane, tylko innymi środkami. John Carpenter wcześniej muzykę tworzył sam, np. dp „Halloween” lub „Mgły”. Tu zdecydował się oddać tę rolę wszechstronnemu Ennio, który znakomicie potrafi się odnaleźć i w romansie, i w thrillerze. Jego muzyka do „Rzeczy” była wielokrotnie cytowana - nawet polski artysta Michał Lorenc subtelnie nawiązał do dwuczęściowej kompozycji „Humanity” w muzyce do „Symetrii” reżyserii Konrada Niewolskiego. Podobny zimny klimat znakomicie się sprawdził z równie chłodnych, więziennych celach. Także w muzyce z gry

Tenement Blues” w scenie, gdzie Eric Draven zostaje postrzelony w rękę, która - ku zdziwieniu strzelca - regeneruje się i magicznie zrasta. Tych momentów nie da się zapomnieć, perfekcyjnie dobrane utwory wchodzą w chemiczny związek z poszczególnymi scenami, tworząc nowy, szokujący smak. A wady? Szkoda, że brakuje tu gitarowej solówki, granej przez głównego bohatera - w nocy na tle panoramy złowieszczego miasta. Także ostatni kawałek - trochę przesłodzona, choć urokliwa ballada Jane Siberry - może burzyć mroczny charakter płyty, no ale w końcu sam film ma przecież swoisty happy end! Reżyser w doborze muzyków wykazał się sporą intuicją. Część z goszczących tu artystów zrobiło później międzynarodową karierę (NIN czy RATM). Muzyka jest dobrze dopasowana do obrazu, ale także do niepowtarzalnej, enigmatycznej atmosfery filmu. Dzięki niej, ogladając „The Crow”, jesteśmy w stanie uwierzyć w hasło reklamowe, że “śmierć to dopiero początek zemsty”. No i w nieśmiertelność Brandona!

Łukasz Skura

„Resident Evil” znajdziemy nawiązania, np. do „Solitude”. Muzyka z obrazem uzupełnia się znakomicie - nikt chyba nie wyobraża sobie jednego z najlepszych horrorów lat ‘80 z innym podkładem muzycznym! Taka minimalistyczna ścieżka dźwiękowa twórczo działa na wyobraźnię. Oglądając białe połacie śniegu, łatwiej wyobrażamy sobie obcego, który czai się gdzieś w zaspach... Jednak kiedy będziecie chcieli posłuchać dzieła osobno, np. latem na plaży (żeby się nieco ostudzić), możecie się poczuć lekko znudzeni. Taka zloopowana klasyczna muzyka, przypominająca dokonania Philipa Glassa, w dużych dawkach może zniechęcić. Wyjątkiem jest tu oczywiście najbardziej znany utwór „End Title”, czyli owe „PA BAM!” Pomimo użycia syntezatorów nie stracił nic na jakości, wciąż brzmi nowocześnie. A był to początek lat osiemdziesiątych! Złote czasy Abby i innych wesołków. Instrumentarium jest celowo ubogie: skrzypce i czasem nieśmiałe pianino, często w kontrapunkcie do całego tła, do lodowatego pejzażu. Można by zareklamować ten soundtrack „Najchłodniejsza muzyka świata” albo: „Muzyka, przy której przemarzniesz do szpiku kości!” Tylko czy wtedy ktoś by się pokusił o jej kupno?

Łukasz Skura


CHRISTIAN DEATH American Inquisition

THE DEEP EYNDE Bad Blood

Season Of Mist / 2007

Po śmierci samobójczej Rozza Williamsa nigdy do końca nie mogłem przekonać się do Christian Death. Co by nie mówić, zespół z Valorem Kandem w roli głównej to - mimo pewnych wspólnych wątków - nieco inna twórczość niż death rockowe klasyki pokroju „Only Theatre Of Pain” czy „Catastrophe Ballet”. Istniała zatem całkiem realna szansa, że najnowszego albumu Christian Death po prostu nie przesłucham, tym bardziej że byłem dodatkowo zniechęcony wprost fatalną poprzednią płytą, na której kapela zafundowała sobie bardzo nieudany romans z muzyką metalową. Jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiłem na profil myspace grupy, na którym można było posłuchać dwóch nowych kawałków, i ze zdziwienia opadła mi przysłowiowa szczęka. Zespół bowiem powrócił do grania spokojniejszego, o wiele bardziej klimatycznego i w większym stopniu nawiązującego do chlubnych początków. „American Inquistion” zawiera w porażającej dawce to, czego zabrakło na „Born Again Antichristian”. Rzecz jest przede wszystkim bardziej zróżnicowana i nie nudzi tak jak poprzednik, który był marnym zlepkiem bliźniaczych, słabych utworów. Tutaj każdy kawałek jest osobną, w dodatku intrygującą, opowieścią. I choć - jak już pisałem – krążek jest w znaczniej mierze ukłonem w stronę starych fanów, całość nie brzmi przy tym archaicznie, ale momentami wręcz nowocześnie (vide fenomenalny elektroniczny „Victim X”). Najlepsza płyta okresu z Kandem? To bardzo możliwe. I choć zachęcałbym Was raczej do sięgnięcia po stare nagrania zespołu, dla „American Inquistion” zrobię wyjątek, bo album ten po prostu zasługuje, by umieścić go obok „Catastrophe Ballet”. A wierzcie mi, że to naprawdę spora rekomendacja. Filip Kucharzewski

VOIVOD Katorz

Prison / 2007

The End / 2006

„The Deep Eynde to odkrycie ostatnich lat” – takie oto odważne stwierdzenie słyszałem ostatnimi czasy nadzwyczaj często, przekazywano je z niemal nabożną czcią w polskim tzw. „mrocznym światku”. Doprawdy nie wiem, co spowodowało takie nagromadzenie pochlebstw, ale na pewno nie jest to muzyka tego zespołu, bo po bliższym kontakcie z „Bad Blood”najnowszym dokonaniem wyżej wymienionych - okazało się, że tak naprawdę nie ma o czym mówić, a sam zespół został wyniesiony na ołtarze z niewiadomych powodów. Najnowszy album jest w zasadzie jedną wielką eksplozją niezdecydowania. The Deep Eynde w założeniu chce łączyć horror punka z wpływami death rockowymi i gotyckimi – niestety, miast intrygującej, mrożącej krew w żyłach mieszanki otrzymujemy mdłą i rozwodnioną papkę. Choć „Bad Blood” wydaje się płytą nieco szybszą od swoich poprzedniczek, próżno szukać tutaj dynamiki i czadu. Nawet jeśli mamy do czynienia ze stricte punkowymi kompozycjami, są one nijakie i po prostu nudne, co w odniesieniu do tego rodzaju muzyki jest w zasadzie zarzutem w całości dyskwalifikującym. Cała płyta zdaje się być wypełniona tzw. „zapychaczami” i - tak naprawdę - żadna z piosenek nie pozostaje dłużej w pamięci. Zabrakło klimatu, zabrakło mroku, zabrakło po prostu dobrej muzyki. Cóż zatem można począć innego, jak tylko pozbyć się tego przereklamowanego albumu ze swojej płytoteki? Ewentualnie - odstawić na półkę zarezerwowaną dla niezrozumiałych fenomenów muzycznych? Zaiste, dziwne zjawiska generuje scena muzyczna…

Jakkolwiek mierna jest moja znajomość języka francuskiego, pozwala mi stwierdzić iż „Katorz” to fonetycznie zapisana liczba czternaście. Jest to bowiem czternaste, i wiele wskazuje na to, że ostatnie wydawnictwo Voivod. Album ukazał się po śmierci „Piggy’ego” – gitarzysty i głównego kompozytora grupy, który jednak, przed udaniem się na wieczny spoczynek, zdążył zarejestrować sporo ścieżek gitary, do których potem pozostali członkowie dograli resztę materiału. Powstał w ten sposób jeden z ciekawszych albumów grupy, będący jednocześnie hołdem dla przedwcześnie zmarłego gitarzysty. „Katorz” to dziesięć kawałków składających się na trzy kwadranse muzyki. Album prezentuje różne wcielenia grupy i w pewnym sensie podsumowuje jej dotychczasową muzyczną drogę; no może nie uświadczymy tu obskurnego punk/thrashmetalu znanego z praprzeszłości zespołu. Raz więc mamy powolne, klaustrofobiczne riffy, przywodzące na myśl „Negatron” czy „Phobos”, innym razem zespół gra bardziej żwawo, wspierając się melodyjnym chórkiem w refrenach (coś na wzór „Angel Rat”). Nierzadko zdarzają się też bardziej zakręcone, progresywne wstawki, rodem ze „środkowego” okresu Voivod. Jednak album brzmi zaskakująco spójnie i bardzo dobrze się go słucha. Kompozycje okraszone są ciężkim, acz klarownym, lekko industrialnym brzmieniem, przypominającym albumy nagrane z Eric’iem Forrestem. Jest w tych nagraniach wiele świeżości i spontaniczności – najłatwiej się o tym przekonać słuchając „Silly Clones”, czy „The X-Stream”, jednego z najbardziej dynamicznych kawałków, jaki Voivod kiedykolwiek nagrał. Mocnym punktem albumu jest sekcja rytmiczna, często stanowiąca o charakterze utworu. „Pan z Metaliki” na dobre zadomowił się w grupie, a jego basowe pasaże (czasem interesująco przetworzone) ładnie współgrają z perkusją. Jednak główne danie to gitara Piggy’ego – jak zwykle pełna dysonansów, „gryzących się” riffów i solówek. Niektóre kawałki połączone są instrumentalnymi mini-przerywnikami z gitarą akustyczną w roli głównej – to ostatnie dźwięki, jakie przed śmiercią nagrał Piggy…

.

Filip Kucharzewski

Łukasz Mielniczuk


Ludzi renesansu, potrafiących jednocześnie strzyc, golić i zęby rwać, show biznes zna nie od dziś. Szczególnie takich, którzy po przypadkowym zrobieniu kariery muzycznej postanowili zostać aktorami. Lub odwrotnie. Skutki bywały różne i choć interesuje nas horror, to jednak koszmary w postaci karier muzyczno-aktorskich Davida Hasslehoffa czy Dona Jonsona przemilczę. Przyjrzyjmy się facetowi, o którym ostatnio jest bardzo głośno, a będzie jeszcze głośniej. Robert Bartleh Cummings przyszedł na świat 12 stycznia 1966 roku w Haverhill w USA. W 1985 roku wraz z muzykami o nazwiskach: Sean Yselut (bas), Peter Landau (perkusja) i Paul Kostabi (gitara) założył formację White Zombie. Nazwa grupy pochodziła od tytułu horroru z 1932 roku - sam Robert przyjął pseudonim artystyczny Rob Zombie. Jeszcze w tym samym roku grupa nagrała dla podziemnej wytwórni epkę „Gods of Voodoo Moon”, która jednak przeszła bez większego echa. Wkrótce potem nastąpiły liczne zmiany składu, szczególnie na stanowisku gitarzysty - tu osoby zmieniały się równie często jak perkusiści w legendarnym Spinal Tap. Kolejne wydawnictwa grypy - albumy „Psycho-Headed Blowout” (1986), „Soul Crusher” (1987) i „God of Thunder” (1988) - nie wzniosły może zespołu na wyżyny, ale pozwoliły mu zaprezentować się szerszej publiczności i zdobyć niewielką grupkę oddanych fanów. Trudno sprecyzować ówczesną twórczość zespołu, który inspirował się jednocześnie muzyką Bad Brains, Slayera, Birthday Party i The Cramps. Jeśli wspomnimy, że gdy zespół zo-

stał powołany do życia, nikt z jego członków nie potrafił grać na żadnym instrumencie, a każdy nowy gitarzysta zmieniał koncepcję ciężaru gatunkowego, łatwo sobie wyobrazimy, jaki chaos panował na jego płytach. Kolejny album - „Make Them Die Slowly”(1989) - był na przykład najbliższy metalowi, ale jak wspomina gitarzysta Jaya Noela Yeungera, który dołączył do zespołu chwilę po zrealizowaniu tej płyty, nikt z nich nie słuchał takiej muzyki i artyści sami nie wiedzieli, jak ją naprawdę grać. Musiały minąć jeszcze trzy lata, w trakcie których zespół skoncentrował się na nowych kompozycjach, zanim usłyszał o nim świat. Stało się to za sprawą lidera, który przez lata konsekwentnie budował wizerunek zarówno swój, jak i zespołu, poczynając od projektowania okładek (miał doświadczenie zdobyte jako designer magazynów pornograficznych) po wystrój sceny i oświetlenie. Biorąc pod uwagę, że największą pasją Zombie’ego były - i są do dziś - horrory i stare filmy science-fiction (podobno dysponuje on gigantyczną kolekcją kaset video), nietrudno się domyślić wizerunku, jaki przybrała formacja.


Mroczny, ale zarazem groteskowy image w połączeniu z niezwykłymi występami i bardzo specyficznymi tekstami Roba zwrócił uwagę gigantów z wytwórni Geffen, którzy zaproponowali grupie podpisanie kontraktu. I tak oto w 1992 roku za sprawą „La Sexorcisto - Devil Music vol.1” o White Zombie zrobiło się głośno. Przyczyn można znaleźć kilka. Pierwszą niewątpliwie jest naturalny rozwój muzyczny, drugą rozwój ówczesnego MTV, które patrzyło przychylniej na tego typu dokonania. Kolejnym - klasycznym wręcz - powodem popularności były dwa skandale. Otóż Rob zapragnął, by w jednym z utworów pojawiła się wypowiedź Charlesa Mansona. Najzabawniejsze jest to, że prawnicy mordercy nie wyrazili na to zgody, twierdząc, iż pojawienie się Mansona na płycie tej grupy może zaszkodzić jego opinii. Rob musiał zatem poradzić sobie bez tego, a według jego słów najwięcej na tym straciła kompozycja, pozbawiona specyficznej motoryki. Kolejnym problemem okazał się żartobliwy podtytuł płyty - „Devil Music vol. 1”. Pomijając fakt, że wiele osób mylnie uznało to wydawnictwo za debiut formacji (choć i sam Zombie dba o to, by o poprzednich płytach zapomniano), to trafiła ona na celownik telewizyjnych kaznodziejów, a zespół musiał się liczyć z faktem, że sklepy wycofają kontrowersyjny album ze sprzedaży. Na szczęście okazało się to tylko narobieniem wielkiego hałasu o nic, nazwa White Zombie stała się zaś znana na całym świecie. Po dwóch latach koncertów i występów u boku wielkich gwiazd (w międzyczasie ukazała się koncertówka „Ressurection Day”) przyszedł czas na wielką zmianę. Rob Zombie postawił tym razem wszystko na jedną kartę i wraz z przyjaciółmi rozpoczął pracę nad najniezwyklejszym dziełem grupy. Celowo wszyscy przenieśli się do Los Angeles - jak głosi anegdota, jest to jedyny zespół, który został tam przyciągnięty przez Hollywood, a nie scenę muzyczną. Warto wspomnieć, że niejako przy okazji doszło do kolejnej zmiany na stanowisku perkusisty, Philla Beurstatte zastąpił John Tempesta - facet, który miał już w dorobku nagrania z legendami thrashu - Testamentem. Zapewne jego umiejętnościom można przypisać szczególny ciężar kompozycyjny niezwykłego albumu „Astro Creep 2000: Song of Love Destruction and Other Synthetic Delusions of the Electric Head” (1995). Płyta okazała się kamieniem milowym w historii rozwoju grupy, windując ją na szczyty popularności i przynosząc jej liczne nagrody - i potrójną platynę. Rok później ukazał się album z remixami, który tak naprawdę nie miał do zaoferowania wiele więcej niż sympatyczną okładkę. I oto śmierć White Zombie stała się faktem. Przedtem jednak Rob zdążył nagrać utwór z Alice Cooperem na potrzeby serialu „The X-Files”, przyczynić się do sceny halucynacji w animowanym filmie „Beavis & Butt-Head Do America” i stworzyć motyw przewodni do filmu Howarda Sterna „Private Parts”. Być może te samodzielne próby zakończone sukcesami, przekonały go, że nie potrzebuje całego zespołu i czas zacząć działać na własny rachunek. Konflikty z Sean Yselut, swoją ówczesną partnerką, pomogły mu w podjęciu decyzji. Wreszcie pewien swych sił z pomocą starych przyjaciół (Tempesta, Geffen) zrealizował „Hellbilly’s Deluxe: 13 Tales of Cadaverous Covorting Inside the Spookshow International” (1998). Album zadebiutował na 5 miejscu listy Billboard i przyniósł artyście potrójną platynę. Przyczyniły się do tego niezwykłe koncerty stanowiące show wypełnione grozą i kiczem, uwielbianymi przez Zombie’ego. Nie sposób nie wspomnieć o zapadających w pamięć teledyskach, będących niemal hołdem

dla kina s-f lat 50-tych i horroru z początku ubiegłego wieku (szczególne brawa należą się za klip „Living Dead Girl” nawiązujący do klasyka „Gabinet Doktora Caligari”). Póki biznes się kręci, są pieniądze, szybko więc zadbano o pojawienie się na rynku albumu „American Made Music to Strip By” (1999) składającego się z samych remixów. Muzykę z tego albumu można usłyszeć w filmach „Matrix” i „End of Days”. Utwory Roba znalazły się także na ścieżkach dźwiękowych do filmu „Mission Impossible 2” oraz do gier „Need for Speed Underground” czy „Twisted Metal”. Nic dziwnego, że tak zapalony miłośnik kina postanowił spróbować swoich sił jako twórca. W 2000 roku rozpoczął realizację horroru „House of the 1000 Corpses”. Pomijając kilka schematycznych rozwiązań (będących jednocześnie hołdem dla ulubionych filmów tego typu), obraz zaskakiwał brutalnością i realizacją, która w niczym nie przypominała filmu kręconego dla zabawy. Warto wspomnieć, że początkowo film miał powstać przy współpracy z Universal Studio, jednak jego niekomercyjny charakter zniechęcił producentów. Dopiero po trzech latach od rozpoczęcia prac dzięki pomocy Lions Gate Entertainment film ujrzał światło dzienne. W tym czasie sfrustrowany artysta nagrał drugi solowy album, „Sinister Urge” (2001). Muzyka na nim zawarta częściowo pojawiła się we wspomnianych filmach, pozostała część była naturalnym rozwinięciem pomysłów. Prócz tego na albumie pojawili się znamienici goście, między innymi Ozzy Ozbourne, Tommy Lee i Kerry King. Album pokrył się platyną, ale Rob już miał kolejne plany związane z popularnością debiutu filmowego, który ostatecznie nastąpił w 2003 roku. Artyście udało się rozpocząć serię komiksów zatytułowaną „Rob Zombie’s Spooks International” - wraz ze Steve’em Nailsem zrealizował kilka komiksów dla Dark Horse Comics Company. W przerwach nagrał kolejne utwory do filmów „Matrix Reload” i „Daradevil”, a także przypomniał się albumem „Rob Zombie: Past, Present & Future”, będącym składanką największych hitów jeszcze od czasu White Zombie. Uznanie na polu filmowym skłoniło Roba do podjęcia wyzwania i stworzenia kontynuacji swego filmu. Tak też w roku 2005 ukazał się „Devil’s Rejects”. Twórca w przewrotny sposób poprowadził akcję, przenosząc ją z klimatów „Texas Chainsaw Massacre” w pobliże „Bonnie & Clyde”. Niezależnie, czy pozycja ta przypadła komuś do gustu, czy też nie, otrzymaliśmy film jeszcze intensywniejszy i brutalniejszy niż pierwowzór, a przy tym potwierdzający nieprzeciętny talent reżysera. Zombie zaczął się liczyć w świecie kina, nic dziwnego, że muzyka poszła w odstawkę. Dowodem tego jest ostatni jak dotąd solowy album „Educated Horses”, gdzie próżno szukać ciężkich brzmień i licznych nawiązań do horrorów. Wystarczy zresztą spojrzeć na okładkę, gdzie Rob prezentuje swoje oblicze w całkiem nowy sposób. Na osłodę zostały nam przezabawny fałszywy trailer do filmu „Grindhouse” o nazwie „Werewolf Women of the SS” i nowa wersja klasycznego slashera „Halloween”, gdzie artysta zmierzył się z legendą Carpentera. Tradycyjnie już film wzbudził kontrowersje, ostatecznie potwierdzając, że Zombie jest oryginalnym i utalentowanym twórcą filmowym, który pewnie jeszcze nie raz zaskoczy widzów. Nie zmienia to jednak faktu, że choć doceniam dokonania filmowe Roba, wolałbym znów usłyszeć coś, co elektryzuje tak jak „Electric Head” czy „I, Zombie” - albo przynajmniej jak „Scum of the Earth”.

91


Gdzie mamy szukać inspirac ji, które dały początek „Dead Island”? Słys załem, że ekipa tworząca grę, to fani ksią żek, komiksów, gier, a także filmów o zombie z lat 60. Czy mógłbyś podać jakieś konkret ne przykłady, może te najbliższe „Dead Isla nd”? W internecie można znaleźć zażarte dyskusje na temat tego, która wizja zom bie jest „właściwa”: bezmyślne, utykające zwłoki czy zarażone wirusem, przerażająco szybkie potwory. My uważamy, że każdy z tych pomysłów ma swoją wartość. Tworząc „Dead Island”, braliśmy pod uwagę horrory, nie tylko te o zombie, a także gry - od „Condemne d”, przez „Dead Rising”, aż po „Stalkera”. Nie zamierzamy niczego kopiować, ale wychodzimy z założenia, że z każdego tytułu możemy się czegoś nauczyć. Celowo zapytałem o inspirac je, bo z tego, co wiem, fabuła mówi o męż czyźnie, który w wyniku katastrofy samolot u ląduje wraz z żoną na tropikalnej wyspie gdzieś na Pacyfiku. Kiedy się budzi, zauw aża, że jego żona zniknęła, podobnie zres ztą jak samolot. Musi więc ją odnaleźć i przy okazji sam przeżyć. Widzę śladową analogię do pierwszego „Silent Hill”… Przypadek?

Na myśl nasuwają się dwie oczy wiste skrajności. Z jednej strony mamy przepiękną, malowniczą tropikalną wyspę, na której każdy zdrowy na umyśle człowiek chc iałby spędzić wakacje, z drugiej natomia st - przerażające zombiaki, które ową wys pę zamieszkują i zrobią wszystko, aby pozbaw ić nas mózgu. Jak udało Wam się znaleźć kom promis między tymi skrajnościami, ciężko było to wypośrodkować? To zderzenie piekła z rajem tworzy unikalny klimat, sytuację, w której nale ży być gotowym na wszystko. Tworząc „Dead Island”, możemy wykorzystać wszystkie atrakcje , które czynią tropikalną wyspę wymarzonym miejscem na wakacje, a następnie wykorzy stać je w przewrotny sposób do wprowadzani a przerażających motywów. Wyspa z biegiem czasu przeradza się we wszechobecnego wroga głównego bohatera. Kolejna kwestia - po pierwsz ych trailerach można wywnioskować, że zdecydowana większość „Dead Island” rozg rywać się będzie za dnia. Mylę się? Jakich sztuczek użyjecie, aby egzotyczna wyspa stała się przerażająca? Twórcy ostatniego „Resident Evil” już wcześniej zdecydowali się na „akcję” za dnia, ale mieli dużo prościej, w końcu pustynia to nie malownicze tropiki… Trailer rozgrywa się za dnia, żeby pokazać urok tropikalnej wyspy, która jest areną naszych zmagań w grze. W „Dead Islan d” mamy zmienne pory dnia i bardzo często będziemy przemierzać wyspę nocą. Po pros tu chcemy uniknąć wykorzystywania ciemnośc i jako jedynego triku zwiększającego „straszno ść”. Po zmroku sytuacja głównego bohatera będ zie inna: trudniej będzie zauważyć przeciwn ików z większej odległości i do gracza należeć będzie ocena, czy opłaca mu się podjęcie dod atkowego ryzyka.

Bynajmniej, ale nie oznacza to aluzji konkretnie do „Silent Hill”. Odizolow anie bohatera poprzez wprowadzenie zmian w jego otoczeniu lub przeniesienie go w inne realia to chyba najstarszy zabieg literacko/reży serski. W tym sensie książki Agathy Christie, serial „Lost” czy gra „Far Cry” też są do „Dead Island” w pewien sposób podobne. Poza tym takie streszczenie początku fabuły jest mocno upro Ostatnio grając w „Jericho szczone i do” Clive’a Baketyczy zaledwie właśnie jej poc ra, zwróciłem uwagę na dos zątku. Ostateczyć istotną kweny rezultat na pewno nie rozczaru stię - walka z siłami zła u bok je. Do tematu u innych ludzi podchodzimy zdecydowanie na w dużym stopniu zmniejsza uczu serio - gracze cie strasami dojdą do wniosku, że pod chu - gracz utożsamiający się obna historia z główną pomoże się naprawdę wydarzyć. stacią zupełnie nie odczuwa osamotnienia,

92


wywiad przeprowadz

ił: Filip Rauczyńs ki

Na ten rok przewidziana jest premiera zombie survivala zatytułowanego “Dead Island”. Będzie to rodzima produkcja sygnowana logiem wrocławskiej firmy Techland. Gra pojawi się na platformy PC oraz XBOX360. Oczekując na premierę rozmawiamy z producentem gry Adrianem Ciszewskim - głównym sprawcą całego zamieszania. które np. w takim „Silent Hill” odgrywało kluczową rolę. Wspominam o tym, bo słyszałem, że w „Dead Island” możliwa będzie kooperacja z innymi ludźmi z wyspy i wspólna walka z zombiakami. To prawda? Taka możliwość pojawi się tylko w kilku miejscach w grze i to przez relatywnie niedługi czas. Nieliczni ocaleni, którzy zdołali przetrwać na wyspie, są zdesperowani i nieufni. Współpracują ze sobą i z graczem w sytuacjach, w których nie poradzą sobie inaczej. Obecność innych ludzi wręcz potęguje uczucie osamotnienia i zagrożenia, skoro nawet „swoim” nie można zaufać. Konflikt na tle kurczących się zapasów w obliczu wszechobecnego zagrożenia jest nieuchronny. Gracze będą mogli to wykorzystać, oferując innym postaciom niezwykle pożądany przedmiot lub wykonanie zadania, na które oni sami nie są w stanie się zdobyć. Jeśli ktoś liczy później na ciepłe powitanie i dzielenie się ostatnią kromką chleba, zderzenie z brutalną rzeczywistością „Dead Island” szybko wyleczy go z takich złudzeń.

Czy na wyspie naszymi wrogami będą wyłącznie zombie? Wolimy nie odpowiadać szczegółowo na to pytanie, żeby nie zdradzić zbyt wiele. Na pewno wśród wrogów będą także ludzie, ale tutaj gracze dostaną szerokie pole do popisu. Zjednywanie sojuszników, a przynajmniej zażegnanie konfliktów będzie możliwe. Żeby uspokoić obawy, mogę zapewnić, że żadnych radioaktywnych mutantów ani inwazji obcych nie będzie (śmiech). Głównymi i najważniejszymi przeciwnikami będą zombie. Tropikalna wyspa, akcja rozgrywająca się m.in. za dnia, możliwa kooperacja z innymi ludźmi w walce ze złem. Wymienione wcześniej czynniki mogą zniechęcić konserwatywnych fanów horrorów oraz gier z tego gatunku do sięgnięcia po „Dead Island”. Jaki macie sposób na to, aby mimo wszystko zaciągnąć ich przed konsole? Sądzę, że konserwatywni fani horrorów doce-

93


nią unikalny klimat „Dead Islan d” i uwagę, jaką poświęciliśmy dopracowaniu fabuły. Jak już wspominałem, pory dnia się zmie niają, a współpraca z innymi ludźmi to tylko krótkie epizody w długiej rozgrywce. Zostawienie gracza samego i zgaszenie mu światła to najta ńsza sztuczka, która szybko przestaje stras zyć. My chcemy zbudować wiarygodny obraz małe j apokalipsy w miejscu, w którym najmniej można by się jej spodziewać. Wrażenie osamotnie nia i ciągłego zagrożenia uzyskujemy kompletn ą wizją gry, a nie tylko pojedynczymi trikami. Jeżeli jesteśmy już przy tem acie „Resident Evil” i „Silent Hill” - co sądzisz o filmowych adaptacjach survival horrorów ? Mam tutaj na myśli serię „Resident Evil ”, wspomniany przed chwilą „Silent Hill” oraz nieco zapomnianego już „Alone in the Dar k”… Adaptacje nie wypadają prze ważnie najlepiej. Główny problem polega na tym, że wiele osób oczekuje gry na kinowym ekra nie albo filmu, w który można zagrać. Niestety w kontekście fabuły i grywalności wymaga to zbyt daleko idących ustępstw lub historii stworzonej zupełnie od nowa. Na przykład „Res ident Evil” to film w sam raz na sobotni wiec zór, ale trudno nazwać go ekranizacją gry. W obu dziedzinach twórcy mają jeszcze na tyle duże pole do popisu. Nie ma potrzeby przenosz enia pomysłów na siłę między kinem a grami i odwrotnie. A czy wyobrażasz sobie ekra nizację „Dead Island”? Mimo tego, co zostało przed chw ilą powiedziane – tak (śmiech). Głównie ze względu na nacisk, jaki kładziemy na stworzen ie wyjątkowej historii, która wzbudzi w graczach emocje i zapadnie im na długo w pamięć. Pamiętam, jak ludzie zachwyc ali się tym, że w trochę wiekowym już „De vil Inside”

można było za pomocą strzelby zrobić zombiakowi dziurę w brzuchu i prze z nią strzelać do kolejnego zombiaka. Czy w „Dead Island” znajdzie się miejsce na podobn e innowacje? Z tego, co słyszałem, tryb walki skupi się raczej na walce wręcz - jakic h zatem przedmiotów nasz bohater użyje jako - nazwijmy to - broni prowizorycznej? Zaprezentowany w zeszłym roku wielowarstwowy model obrażeń to przy kład innowacji, na które gracze mogą liczyć. W grach nie było dotąd porównywalnego systemu precyzyjnego wyliczania i wizualizacji odniesio nych urazów. Doskonale sprawdzi się on w walce wręcz, obrazując w czasie rzeczywistym skutki naszych ataków. W dziedzinie imp rowizowanego uzbrojenia chcemy zupełnie zmienić sposób, w jaki myślą o nim gracze. Odchodzimy od modelu zamkniętej listy cora z bardziej skutecznych narzędzi zniszczenia. Zamiast tego chcemy umożliwić intuicyjne odnajdywanie w otoczeniu przedmiotów, któr e można wykorzystać w walce - dokładnie tak jak w rzeczywistości zrobiłby to zdespero wany człowiek. Jeśli jakiś przedmiot potencja lnie nadaje się do tego celu, będziemy mogli użyć go w grze. Od w miarę konwencjonalny ch jak nóż czy kij baseballowy, poprzez bard ziej nietypowe, a także kombinowane. „Dead Island” oparte będzie na tym samym silniku co „Call of Juarez” czy też może zobaczymy zupełnie nowy siln ik graficzny, pisany specjalnie pod nowy tytu ł?

Nie ma sensu pisać silnika zupe łnie od nowa, skoro mamy gotową technolo gię, która doskonale sprawdza się w grac h FPP. Chrome Engine podlega nieustannym ulepszeniom i indywidualnemu dostosowyw aniu do każdego z tworzonych przez nas tytułów. Zmiany i innowacje dotyczą tak samo wzro stu wydajności, jak i wykorzystania nowych możliwości graficznych i fizycznych. Kod nap ędzający „Dead Island” będzie pod każd ym względem lepszy i nowocześniejszy od tego z „Call of Juarez”. Już teraz możemy obiecać pełne wsparcie dla Dire ctX 10.1, a o innych przełomowych uspr awnieniach poinformujemy w odp owiednim czasie. Czy Xbox 360 będzie jedy ną platformą, na której zagramy w „Dead Island”? Z tego, co wiem, tak było w przypadku „Call of Jua rez”, co ostatecznie znacznie zaw ężało spektrum odbiorców. Nie móg łbym więc nie zapytać: co jest najw ięk-


szą przeszkodą w stworzeniu gry multi-platformowej? Oczywiście obok X360 będzie także PC. W przypadku „Call of Juarez” wydawca po prostu nie zaproponował wersji na PS3. Poza tym gra ta była tworzona od początku na PC, więc port na Xboxa 360 był o wiele prostszy. W czasie przenoszenia równocześnie dostosowaliśmy nasz silnik do wymagań X360 i wydaliśmy pierwszą na świecie grę wspierającą DirectX 10 („Call of Juarez (PC)” w USA). Każda platforma stawia przed developerem inne wyzwania. W przypadku PC jest to na przykład zapewnienie kompatybilności z obecnymi i przyszłymi generacjami różnych kart graficznych. Konsole mają z kolei nieprzekraczalne specyfikacje dotyczące wydajności czy wielkości tekstur. Nie zapominajmy też o bardzo różniącym się sterowaniu na PC i różnych konsolach. Na kiedy przewidywana jest premiera „Dead Island”? Na razie jest za wcześnie na rozmowę o konkretnej dacie wydania gry.

Gdybyś miał położyć „Dead Island” w sklepie obok trzech innych gier, jakie by to były? Chodzi mi tutaj o takie ustawienie, które mogłoby pokazać graczowi, czego może się spodziewać, sięgając po Wasz najnowszy tytuł. Z gier, które w tym momencie można kupić? „Resident Evil 4”, „Stalker”, „Condemned”. Dziękuję za wywiad. Czy chciałbyś coś przekazać czytelnikom „Czachopisma”? Również dziękuję i mam nadzieję, że spodoba się Wam gra, którą z wielkim zaangażowaniem tworzymy. W końcu koneserzy horrorów to nasza najbardziej wymagająca publiczność. Przy okazji zapraszamy na stronę gry – www.deadislandgame.com - gdzie można regularnie zapoznawać się z nowymi materiałami dotyczącymi gry.


Przeraźliwie źle zrealizowany horror, w którego lepkich odmętach widz utonie niczym w tytułowym bagnie. Skądinąd to właśnie trafności w doborze tytułu należy pogratulować twórcom. Bagno, czyli pół kilometra mułu i nic ponadto - tak najłatwiej i najtrafniej można scharakteryzować ten film. Adrian Miśtak

Autorkę poczytnych książek z pogranicza horroru i mistery prześladują koszmary. Biegnie w nich przez podstarzały dom, nie wiedząc, przed czym tak naprawdę ucieka, a gdy w końcu udaje jej się dobrnąć do drzwi i nacisnąć klamkę… znajduje się pośrodku gęstych zarośli. Drogę wyjścia wskazuje jedynie karykaturalna żelazna rzeźba na kształt stracha na wróble, groteskowo królująca nad skrajem podmokłych terenów pokrytych bujną roślinnością. Jaki związek ma ona z życiem autorki i kim jest tajemniczy mężczyzna w bejsbolowej czapce, którego wciąż spotyka na ścieżkach swych snów? Prawdopodobnie niebawem się dowiemy, gdyż zmęczona brakiem snu, poszukująca natchnienia do napisania kolejnej książki kobieta zauważa reklamę wypoczynkowego domku na wsi. Zamawia sobie w nim wakacje, choć budynek i przyległe do niego tereny są łudząco podobne do lokacji z jej nocnych majaków. Jak się oczywiście okaże, nieprzypadkowo. Wiele złych filmów przewinęło się przez moje ręce, wiele spartaczonych obrazów psuło mi wzrok, sącząc się cuchnącym strumieniem ścieków z kinowego bądź telewizyjnego ekranu. Nieodmiennie jednak filmy takie

96


BAGNO

(The Marsh)

Dystrybucja: Vision Film: Dodatki DVD: Reżyseria: : Jordan Barker Obsada: Gabrielle Anwar, Justin Louis, Forest Whitaker Produkcja: Kanada 2006

skłaniały mnie do myślenia w stopniu co najmniej zbliżonym do pokrętnych i niejednoznacznych dzieł filmowej sztuki grozy. Jedynie kwestia do rozważania była nieco inna - po co tak właściwie kręcić horror, kiedy nie ma się na to najmniejszej koncepcji? A co za tym idzie - po co kręcić horror, kiedy z góry skazujemy się na łapczywe stosowanie tej samej palety zagrań, która rokrocznie wykorzystywana jest co najmniej kilkanaście razy do tworzenia niczym nie różniących się, wtórnych potworków? Do tego stopnia wtórnych, że nawet z ziarnkiem samokrytyki wstyd prezentować je szerszej publiczności. Niestety „Bagno” idealnie wpisuje się w poczet szkaradnych maszkaronów, do których brak cierpliwości zapewne nie tylko mnie, ale również całej rzeszy widzów złapanych w marketingowe sidła producentów. Bywały horrory mało interesujące, bywały też te kompletnie nudne, na których usilnie próbowałem walczyć z nieustępliwą sennością. „Bagno” obejrzałem w całości dopiero za czwartym podejściem (poprzednie kończyły się drastycznym „urwaniem filmu” gdzieś w połowie jego trwania) i sam ten fakt niech będzie najlepszą jego recenzją. Podstawowym minusem produkcji jest kompletny brak akcji, który w połączeniu z kulejącym budowaniem grozy stanowi wieko do trumny filmu. Widz silący się na wyrozumiałość, który przymknie oko na nieudolny scenariusz i postanowi nacieszyć się następującymi po sobie scenami, nie będzie miał niestety większej przyjemności z oglądania mozolnie wlekącą się fabułą. Tym bardziej, że chwilami - w imię wydłużenia seansu - kamera przesuwa się krok po kroku za główną bohaterką, rozglądając się po pustym domu. Niby od czasu do czasu coś zamigoce przed jej okiem bądź gdzieś w głębi domu zaskrzypią stare drzwi- tylko kogo to wystraszy lub chociażby zainteresuje? Niestety takimi przykrymi zapychaczami utkana jest większość scenariuszowych dziur. A samym twórcom najwyraźniej początkowe przynudzanie weszło w krew, bo kolejne minuty upływają, a oni ani myślą o podkręceniu tempa. Szkoda, bo przy braku talentu do straszenia warto nadrabiać czymkolwiek. Dobrze, to były wady. Teraz nadszedł czas na… zalety? Niestety takich nie ma, więc chyba nie zaszkodzi powytykać jeszcze trochę wady... Wspomniałem już wyżej o tym, jak wiele filmów stosuje wciąż te same ograne motywy. Otóż również i w tej produkcji dostrzeżemy usilne i kurczowe trzymanie się wałkowanych już setki razy patentów. Niekoniecznie schematów - te, dobrze zaaran-

żowane, potrafią często sprawić nie lada frajdę. Mowa tu raczej o kompletnej sztampowości, która okazuje się być zarówno sędzią i katem tego filmu w oczach widowni. Każdy bardziej wyrobiony w oglądaniu horrorowego rzemiosła zjadacz chleba aż jęknie na widok prościutkich jak konstrukcja przysłowiowego cepa rozwiązań i wątków wyjętych wręcz z podręcznika. Samo zakończenie zaś… ho, ho, prawdziwa fabularna breja - ale wątpię, czy ktokolwiek spodziewałby się czegoś innego już po pierwszych minutach projekcji. I właściwie najlepszą rzeczą byłoby ominięcie tego filmu szerokim łukiem, bądź wrzucenie do pojemnika z napisem „nie dotykać, radioaktywne”, gdyby nie nikły przebłysk w postaci… ...Foresta Whitakera. Któremu widocznie nie wiedzie się najlepiej, skoro tyka się takich produkcji. Cenię sobie jego osobę w liście płac, niezależnie od filmu, w którym by wystąpił. Tak też jest w przypadku „Bagna” - choć nie popisał się niczym szczególnym, przyjmując rolę człowieka będącego za pan brat z zaświatami. Nie pomaga uroda Gabrielle Anwar (swoją drogą - nisko upadła, zaczynając od roli w wysmakowanym „Zapachu Kobiety”), nie pomaga kilka sztuczek wizualnych i kiepskich efektów. Po kilku pierwszych ujęciach liczyłem na film chociażby interesujący, ale bańka mydlana pękła bardzo szybko. „Bagno” to kompromitujący horror, pozbawiony jakichkolwiek znamion grozy czy świeżości. Dla mnie okazał się kompletną stratą czasu, choć opinie o nim bywają różne. Proponuję nie zawracać sobie nim głowy - są całe góry lepszych filmów. Jeśli jednak moje przestrogi nie poskutkowały, to wiedzcie, że sięgacie po niego na własną odpowiedzialność. Ja wszystkim idącym w kierunku wypożyczalni bądź sklepu z „Bagnem” na półce mogę tylko przytoczyć słowa Szalonego Ralpha - „I’m warning you, you are doomed”.

97


„Dreszcze” Yun Jong-chana to film wyjątkowy. Jego wyjątkowość może jednak wywołać sporo nieporozumień. Mylący, bo sugerujący horrorowe emocje, jest już polski tytułu, choć niemal zgodny ze znaczeniem oryginału (koreańskie słowo „sorum” oznacza gęsią skórkę). Wprowadzające w błąd, a na dodatek krzywdzące dla obrazu Koreańczyka, jest także powszechne reklamowanie filmu jako horroru. Bo „Dreszcze” są czymś więcej niż klasycznym filmem grozy. Obraz koreańskiego reżysera ma bowiem niewiele wspólnego ze standardowym wyobrażeniem horroru, jednak mieści się w szeroko pojętej grozie. Da się w tej hybrydzie dramatu psychologicznego (z jego przewagą) i horroru zauważyć pewną prawidłowość. Losy głównych bohaterów: Yong-hyuna, młodego taksówkarza, który wprowadza się do obskurnego apar-

łym blokiem niczym smog nad miastem. Jest gęsta, posępną, złowroga i nie ma w sobie nic z filmowej fotogeniczności. O „Dreszczach” często mówi się, że jest to ghost story bez duchów. I coś w tym jest. Przybysze z zaświatów nie tylko nie przybierają postaci długowłosej zjawy, ale pojawiają się na tak krótką chwilę, że nie ma pewności, czy są duchami zmarłych, czy tylko przewidzeniem bohaterów, zmęczonych codzienną egzystencją. Jongchan z pełną premedytacją rezygnuje z niemal wszelkich elementów konwencji asian ghost story. Paradoksalnie jednak jego świadomy i zamierzony ascetyzm nadaje - nielicznym chwilom niesamowitości - nową jakość. Spadający nagle ze ściany obraz, przewracające się bez niczyjej pomocy kartki ksiązki czy wychodząca z mieszkania rodzina, której członkowie zmarli dawno temu - wszystkie te elementy uwolnione spod przemożnego wpływu fabularnych i inscenizacyjnych schematów, wywierają znacznie większe i głębsze wrażenie niż cały tabun mściwych duchów. Z horroru jest także zło, ulubiony bohater gatunku grozy. Złem emanuje budynek, jego nieoświetlone, brudne korytarze, małe brzydkie mieszkanka, ale nade wszystko ludzkie serca

tamentowca na peryferiach Seulu, oraz jednej z mieszkanek domu - Sun-yeong, regularnie maltretowanej przez męża-sadystę, opowiedziane są zgodnie z regułami dramatu psychologicznego. Ale tło dla ich historii jest znacznie bliższe poetyce horroru. Najbardziej pod tym względem rzuca się w oczy sceneria. Blok mieszkalny jako miejsce nawiedzenia przez istoty nadprzyrodzone nie jest przypadkiem odosobnionym. Wystarczy wymienić japoński „Dark Water”, filipińskie „Echo” czy koreańskie „Forbidden Floor: 4 Horror Tales” i „APT”. Chyba jednak w żadnym z tych obrazów, miejsce akcji nie sprawiało tak przygnębiającego, ponurego wrażenia. Tynk odpadający ze ścian, zagracone brudne korytarze, łuszcząca się farba i migające światło popsutych neonówek kreują wyjątkowo nieprzyjemny nastrój. Atmosfera rozkładu i śmierci unosi się nad ca-

i umysły. To ważna i zasadnicza różnica - w opowieściach o duchach zło ma zazwyczaj smukłe kształty długowłosej dziewoi, demona w ciele zmarłej kobiety - ale w „Dreszczach” nikt taki się nie pojawia. Są ludzie z krwi i kości oraz ich mroczna, pozbawiona światła przeszłość. Bo też o skutkach wydarzeń z przeszłego życia bohaterów, które cieniem kładą się na ich teraźniejszej egzystencji, opowiada Jong-chan przede wszystkim. Yon-hyun ma na sumieniu śmierć szkolnego kolegi, Sun-yeong zaś nie może pozbierać się po stracie dzieci. Choć próbują ułożyć sobie życie na nowo, okazują się być niezdolni do wyzwolenia się z destrukcyjnego wpływu traumatycznych przeżyć. Nie ma bowiem w jałowej egzystencji bohaterów pasji, celu, żadnej treści, którą mogliby zapełnić pustkę życia. Jedyne, na co się zdobywają, to rozpaczliwe próby wymazania z pamięci przeszłości, ale jej nie można się pozbyć. Przeszłość powraca i jest to powrót bolesny.


Film Jong-chana przynależy do modnego w Korei Południowej nurtu „psychologicznych horrorów”. W przeciwieństwie jednak do najbardziej znanych jego przedstawicieli - „Opowieści o dwóch siostrach”, „Czerwonych pantofelków” czy „Stołu dla czworga” - świadomie unikają efektownego stylu. Zamiast kreacyjności otrzymujemy realistyczny (choć nie do końca) opis rzeczywistości, opowieść zrealizowaną w autentycznych wnętrzach, z dużą ilością zdjęć plenerowych, sfilmowaną statyczną kamerą, leniwie, bez pośpiechu i wręcz naturalistycznie zagraną przez parę utalentowanych aktorów: Jang Jin-Young (nagrodzoną m.in. na festiwalu w Fanatasporto) oraz Kim Myeong-mina (detektyw Heo z „Into the Mirror”). A dlaczego uporczywe przypinanie „Dreszczom” łatki horroru jest krzywdzące? Oczywiście nie tylko dlatego, że bezkompromisowe, artystyczne podejście reżysera do zaprezentowanej historii zepchnęło elementy grozy na daleki plan, ale przede wszystkim dlatego, że niepotrzebnie zaostrza apetyty miłośnikom klasycznych horrorów, gdy tymczasem celem reżysera nie jest straszenie widzów. Yong-chan miał inne ambicje, chciał zaproponować publiczności wnikliwe studium swoich bohaterów, uwikłanych w skomplikowane relacje miłości-nienawiści. Warto mieć to na uwadze, sięgając po ten wyjątkowy, choć trudny w odbiorze film. Jak stało się tradycją wydań IDG w serii „Horrory świata”, wersja DVD „Dreszczy” cieszy anamorficznym, panoramicznym obrazem, certyfikowaną ścieżką audio (DTS 5.1, DD 5.1) - i rozczarowuje brakiem dodatków (poza zbiorem zapowiedzi całej drugiej serii „Horrorów świata”).

Krzysztof Gonerski

DRESZCZE

(Sorum)

Dystrybucja: IDG Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: : Jong-chan Yun Obsada: Jin-Young Jang, Myeong-min Kim, Ju-bong Gi, An Jo Produkcja: Korea Południowa 2001


Larry Fessenden dał się już poznać fanom horroru udanymi produkcjami niezależnymi „Habit” (1997) i „Wendigo” (2001). „Last Winter” jest jego najnowszym dziełem, pretendującym do miana czegoś więcej, niż zwykła oferować formuła horroru. Fabuła skupia się na losie naukowców pracujących na stacji badawczej na Alasce. Nie zważając na niesprzyjające warunki klimatyczne, planują budowę nowej bazy dla korporacji naftowej. Jedynie przebywający z nimi ekolog James (James Legros) stara się uzmysłowić towarzyszom niepokojące zmiany zachodzące

badania. Wzajemne animozje i zależności ekipy prowadzą do dramatu. A to dopiero zapowiedź tragedii, która nadejdzie. Pierwsza myśl, jaka pewnie przyszła na myśl każdemu miłośnikowi horrorów, to „The Thing” Johna Carpentera. I rzeczywiście - atmosfera izolacji, zaszczucia i wszechobecnego zimna przywołuje słynne dzieło twórcy „Halloween”. Larry Fessenden nie zamierza jednak nic kopiować i choć znajdziemy tu nawiązania do wspomnianego filmu czy też do „The Blair Witch Project”, to „Last Winter” podąża własną ścieżką. Niekoniecznie jednak przyjazną gatunkowi horroru. Film skupia się bowiem na ludziach i ich przeżyciach, sprowadza się więc do thillera. Napięcia tu nie brak, lecz tak naprawdę jest to bardziej obserwacja lęków bohaterów niż ich faktyczne doświadczanie. Niebagatelną rolę od-

w przyrodzie i ostrzega przed dalszą eksploracją terenu, ale szef ekipy Ed Pollack (Ron Perlman) nie ma do niego zaufania. Dodatkowym problemem jest również fakt, że James romansuje z byłą dziewczyną Pollacka, Abby (Connie Britton). Atmosfera w stacji staje się coraz gęstsza, a potęguje ją jeszcze poczucie izolacji i brak kontaktu ze światem zewnętrznym. Szcze-

gólnie źle znosi to Maxwell McKinder (Zach Gilford), który pierwszy raz przyjechał na takie

grywają tu znakomite kreacje aktorskie: poczynając od wciąż niedocenianego Rona Perlmana („Quest for Fire”, „The Name of the Rose”, „Alien: Ressurection” czy „Hellboy”), kończąc na debiutującej tu w epizodycznej rólce Joanne Shenandonah. Każda postać jest wyraźnie zarysowana i nie mamy problemu ze zrozumieniem jej działań i motywacji. Kolejnym dużym plusem są znakomite zdjęcia autorstwa G. Magni Agustssona. Świetnie oddają mroźny klimat i potęgują uczucie osamotnienia i zagubienia.

Łukasz Radecki

100


„Last Winter” jest bowiem filmem o zagubieniu. Zagubieniu się człowieka we współczesnym świecie cywilizacji, gdzie natura została zepchnięta na drugi plan i sprowadzona do roli kolejnego produktu dostarczającego ludziom rozrywkę i pieniądze. Brak poszanowania dla niej przyczynia się do globalnego ocieplenia, a wraz z nim ze skutej lodem tundry wyłania się pradawne zło. Ziemia bierze odwet na człowieku. Najpierw jeden z pracowników zostaje odnaleziony nagi i martwy wiele kilometrów od bazy, ale nagranie sporządzone przez niego przed samobójczym aktem sprawia, że wszyscy odczytują to jako załamanie nerwowe. Ignorują tym samym ostatnie ostrzeżenie, jakie otrzymali od Ziemi. Larry Fessenden nie daje jednak oczywistych odpowiedzi. Niemal do samego

końca nie mamy pewności, czy wszystko, co się dzieje w bazie, istnieje naprawdę, czy wszelkie wizje, jakich doświadczają bohaterowie, nie są jedynie ułudą zmęczonych i udręczonych umysłów. Również ten zabieg sprawia, że „Last Winter” ciężko sklasyfikować jako horror. Nie brak tu niepokojącej atmosfery, dramatycznych zdarzeń czy garści niezwykłych efektów specjalnych. Widać jednak, że reżyser, dysponując

OSTATNIA ZIMA

(The Last Winter)

Dystrybucja: Carisma Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: Larry Fessenden Obsada: Ron Perlman, James Legros, Connie Britton Produkcja: USA 2006

niewielkim budżetem, chciał opowiedzieć coś więcej niż tylko historię o ludziach siedzących w zamknięciu i niedbających o losy swojej planety. Muszę przyznać, że ascetyczny finał spełnił to zamierzenie również dzięki prostocie środków, jakie zastosował. Świadczy to także o niezwykłości i wyjątkowości tego filmu. Problem leży jednak gdzie indziej. Mamy tu do czynienia z ekologicznym filmem z elementami thillera i horroru i jeśli ktoś nastawi się na to ostatnie, może się srodze rozczarować. Polecam go jednak wszystkim, którzy oczekują od kina czegoś więcej i lubią czasem pomyśleć o tym, co zobaczyli. Warto jednak na seans zaopatrzyć się w kubek ciepłej herbaty. Jeśli chodzi o dodatki, mamy tu do czynienia z klasycznym zestawem, do jakiego przyzwyczaiła nas Carisma. Obowiązkowe interaktywne menu, wybór scen i zestaw reklam innych filmów z wydawnictwa. Niby coś jest, ale po takim filmie chciałoby się więcej...


Kamil “Skolmon” Skolimowski

Marc Stevens to młody, wiecznie zamyślony mężczyzna bez konkretniejszego celu. Dorabia sobie jako śpiewający artysta, odwiedzając domy starców i inne tego typu miejsca. Starsi, często już mocno zdziwaczali ludzie, ze smutną desperacją łowią każdy gest Marca skierowany w ich stronę. Jego bądź co bądź kiczowate piosenki wprawiają staruszków w niekłamany zachwyt. W pewnym momencie uwielbienie dla Marca przybiera nawet formę natarczywej propozycji seksualnej ze strony jednej z leciwych pań. Także i opiekunka domu spokojnej starości nie pozostaje obojętna na urok Marca. Chłopak jednak pozostaje nieczuły na umizgi, ze wstrętem i pewnym niezrozumieniem odrzuca zaloty staruszki i złaknionej uczucia pielęgniarki. Wyrusza w kolejną trasę do następnego miejsca, gdzie śpiewaniem może zarobić trochę grosza.

Pech chce, że Marc wybiera drogę przez ciemny las. Niespodziewanie coś wybiega mu przed maskę i mężczyzna hamuje swoim vanem, chcąc uniknąć zderzenia. Stworzenie znika w leśnej gęstwinie, a gwałtownie zatrzymany samochód wyziewa ducha i odmawia posłuszeństwa. Wydaje się, że sytuacja jest beznadziejna. Niespodziewanie jednak w oknie auta pojawia się trupioblada, obłąkana twarz jakiegoś obcego faceta. Marc sądzi, że znalazł ratunek i nawet dziwne zachowanie tajemniczego mężczyzny wciąż szukającego swojego psa nie odbiera mu tej nadziei. Bohater trafia do zapomnianego przez Boga motelu, gdzie zmuszony będzie pozostać do czasu naprawy vana. Właściciel zajazdu, niejaki Bartel, z początku odnosi się do Marca niechętnie. Kiedy jednak dowiaduje się, że jego gość jest wędrownym artystą,

102

jego stosunek diametralnie się zmienia. Marc po raz kolejny staje się obiektem uwielbienia, jednak tym razem ta miłość może okazać się śmiertelnie niebezpieczna...

Nie wierzycie, że we Francji można nakręcić dobry horror? „Kalwaria” przywróci Wam tę wiarę! Niesamowity debiut Fabrize Du Welza to solidny zastrzyk energii w nieco ospałe europejskie kino grozy. Wprawdzie film zupełnie nie nadaje się do tępej, nastawionej na komercyjną papkę publiczności, ale przede wszystkim właśnie to świadczy o jego klasie. Na palcach jednej ręki można policzyć horrory, w których tak sukcesywnie zostaje zaprezentowana mieszanka suspensu i surrealizmu. Tak schizofrenicznej opowieści nie powstydziłby się sam David Lynch. Pierwsza rzecz - tytuł. Zarówno oficjalny („Kalwaria”), jak i alternatywny („The Ordeal”, co z ang. oznacza tyle co “ciężka próba”) idealnie oddają to, co dzieje się na ekranie. Marc zmuszony zostaje do przejścia niemal Chrystusowej gehenny. Tajemnicze mokradła, spowity we mgle las czy wreszcie motel Bartela stają się dla niego osobistą Golgotą. Z czasem przekonujemy się, że mężczyzna nie otrzyma znikąd pomocy, niezrozumiała schizofrenia ogarnęła praktycznie każdego pojedynczego bohatera tej opowieści. Z czasem my sami głupiejemy, nie wiedząc, czego tak właściwie życzyć Marcowi - uwolnienia się z koszmaru, jaki zgotował mu dopatrujący się w nim reinkarnacji zmarłej żony Bartel, czy żeby zrozumiał, dlaczego go to wszystko spotkało.


Dawno, dawno temu żył sobie wędrowny śpiewak o imieniu Marc. Odwiedzał domy spokojnej starości, chcąc wywołać uśmiech na twarzach ludzi przeżywających jesień życia. Przebrany w cudaczne stroje wychodził na scenę i śpiewał o miłości. Śpiewał o czymś, czego tak naprawdę nie rozumiał... De Welz wie, jak nami zamanipulować. Z czasem przekonamy się, że tak naprawdę w „Kalwarii” nie ma postaci pozytywnych. Mamy tu bohaterów albo spętanych morderczym szałem, albo wypełnionych pustką. Jedyne, co łączy ich wszystkich, to kompletnie wypaczone pojęcie miłości. Marc reaguje na to uczucie albo chłodem (mieszkańcy domu spokojnej starości), albo przerażeniem (dzikie uwielbienie połączone z żądzą mordu ze strony Bartela i mieszkańców skażonej szaleństwem wioski). A kiedy mężczyzna będzie już w stanie wymówić jakiekolwiek “kocham cię”, zorientujemy się, że sam jest o krok od schizofrenicznej przepaści. Warto zwrócić uwagę na niesamowite zdjęcia Benoita Debie, które podkreślają klimat filmu. Barwy są stonowane, tylko czasem gdzieniegdzie nieprzypadkowo wkradnie się jakiś wściekle czerwony akcent. Wszak ta barwa, szczególnie jeśli jest wyeksponowana tak jak w „Kalwarii”, raczej nie kojarzy się z niczym przyjemnym. A w horrorach już na pewno nie zwiastuje niczego dobrego. Także i tu oznacza tajemnicę, ból albo po prostu śmierć.

Nawiązania... Tych w “Kalwarii” jest mnóstwo, począwszy od mrugnięć okiem w stronę fanów horrorów (znajdziecie odniesienia do „Lokatora”, „Nocy żywych trupów”, na upartego nawet do „Funny Games”), a skończywszy na konkretnych postaciach: siedmioro zakapturzonych dzieci w lesie (czyżby alegoria siedmiu krasnoludków, mająca na celu zasugerowanie, że mamy do czynienia z karykaturą baśni?) czy postać wisząca na krzyżu. Horrorów o miłości mieliśmy już sporo. Mniej lub bardziej kiczowatych. W przypadku „Kalwarii” Du Welz stworzył opowieść o miłości... bez miłości. Pokazał nam desperackie poszukiwanie tego uczucia w pozbawionej banału i patosu surrealistycznej otoczce. Stworzył niesamowity, perwersyjny i w pewien sposób magiczny (baśniowy?) świat, w którym kolejne wydarzenia są przewrotne co najmniej tak, jak spętani szaleństwem są bohaterowie. Wszak nieraz już powiedziano, że miłość może doprowadzić do obłędu.

Muzyka w filmie Du Welza również ciekawie współgra z resztą i uwypukla całość. Na pewno nie zapomnicie niesamowitej sceny w gospodzie, kiedy to pokraczny wieśniak zasiada do fortepianu i zaczyna wygrywać szaleńczą kakofonię paradoksalnie układającą się w przerażającą melodię. Wszyscy obecni w karczmie zaczynają dziwacznie tańczyć w rytm tej mrożącej krew w żyłach muzyki. Owa sekwencja jest jedną z genialniejszych, jakie widziałem w horrorach. Szczerze przyznaję - miałem na niej autentycznego pietra. Jeśli chodzi o niezapomniane sceny w „Kalwarii”, to koniecznie zwróćcie uwagę na tę w domu Bartela, kiedy to obłąkany Boris znajduje swego „psa” i zasiada razem z Bartelem i uwięzionym Markiem do stołu. Ciekawe, jaki słynny klasyczny horror przypomni Wam ta sekwencja?

CALVAIRE

(Calvaire)

Dystrybucja: Brak Film: Reżyseria: Fabrice Du Welz Obsada: Laurent Lucas, Jackie Beroyer, Philippe Nahon Produkcja: Belgia / Francja / Luksemburg 2004




wywiad przeprowadził: Arkadiusz Grzegorzak

stą filmu serem i scenarzy ży re m ie ck ni em Win W ywiad Michael

Jak wpadłeś na pomysł filmu „Shadow Puppets” ? Gdy byłem dzieckiem, mój pokój znajdował się na drugim piętrze naszego rodzinnego domu. Na przeciwko wznosiła się struktura wielopoziomowego parkingu. W nocy, gdy jakiś samochód wjeżdżał na rampę, światła jego reflektorów powoływały do życia ruchome cienie na ścianie… tuż nad moim łóżkiem. Te cienie potrafiły poruszać się jak żywe, łączyć się i zbliżać do mnie. „Żyły” własnym życiem…Tańczyły obłąkańcze tańce, ruszały się, jakby miały jakiś cel. Czasami były naprawdę upiorne, zwłaszcza w oczach małego dziecka. Te odległe doświadczenia stały się podstawą konceptu. Opowiedz o realizacji filmu… „Shadow Puppets” to bardzo ambitny projekt. Ze względu na ograniczenia budżetowe mieliśmy tylko osiemnaście dni zdjęciowych, gdy moim zdaniem - optymalnie powinno być ich od dwudziestu pięciu do trzydziestu. Było zatem dużą sprawą, aby zrealizować cały materiał na czas, zwłaszcza zważywszy na trudne warunki. Lokacjami były podziemne tunele, piwnice i tak dalej, a wszystko to musiało być właściwie oświetlone i pokazane. Sporo problemów sprawił nam basen pływacki, nad którym rozgrywa się część akcji. W grę wchodziły do tego skomplikowane efekty wizualne, co przy niewielkich pieniądzach jeszcze utrudniło całą robotę. Myślę jednak, że poradziliśmy sobie bardzo dobrze.

106

Jak udało Ci się zgromadzić gwiazdorską obsadę w niezależnej produkcji? Szczęśliwie trzy nasze gwiazdy naprawdę polubiły scenariusz i z miejsca chciały wziąć udział w filmie. Spotkałem się z każdą z nich i od razu coś „zaskoczyło”. Znakomicie, gdy czujesz pasję u ludzi, z którymi współpracujesz. Tak było z Jamesem Mastersem, który od pierwszej chwili nadawał na tych samych falach co ja. Z kolei postać Steve’a była pisana z myślą o Tony’m Tondzie, który wspaniale ją zagrał. Jolene Blalock świetnie pojęła całe drugie dno skryptu. Na nasze pierwsze spotkanie przyniosła reprodukcję „Człowieka witruwiańskiego” Leonarda DaVinci, którą chciałem wykorzystać w czołówce filmu. Nie wiedziała o tym, ale miała takie same skojarzenia jak ja! Większość miłośników fantastyki kojarzy Jolene Blalock ze „Star Trek: Enterprise”, a Jamesa Mastera z serialem „Buffy – Postrach wampirów”. Oboje byli tak dobrzy w tych rolach i grali je tyle lat, że owe postaci przyległy do nich i stały się metką, której trudno się pozbyć. W „Shadow Puppets” oboje musieli się wcielić w zupełnie inne osobowości. Czy trudno było im przełamać skorupę kultowych ról? Zrobili to zdumiewająco szybko. Są świetnymi aktorami. W rzeczywistości żadne z nich w niczym nie przypomina osobowością kultowych postaci, które wykreowali na ekranie w znanych serialach. Zarówno Jolene, jaki i James naprawdę polubili swoje postaci. Bohaterka Jolene to swego rodzaju „emocjonalne centrum” filmu


i rola wymaga naprawdę dużej ekspresji. A zatem to zupełne przeciwieństwo chłodnej postaci T’Pol. Jolene niezwykle mocno zaangażowała się w film i swoją kreację. Interesowały ją najdrobniejsze detale, nawet ustawienia kamer i świateł! Postać, w którą wciela się James, jest również kompletnie inna niż Superwampir Spike z „Buffy”. Jamesowi tak spodobała się ta odmiana, że teraz jesteśmy przyjaciółmi i szukamy jakiegoś wspólnego projektu. Jak scharakteryzowałbyś każdą z gwiazd „Shadow Puppets” jednym zdaniem? MW: Hmmm. Jest taki obyczaj, że o partnerach z planu mówi się tylko dobrze. Na szczęście w przypadku „Shadow Puppets” te pochwały to szczera prawda. Zacznijmy od Jolene Blalock – bardzo oddana pracy i utalentowana aktorka, dzięki której cały film trzyma się kupy. James Masters – współpraca z nim to sama przyjemność, aktor, który naprawdę wsłuchuje się w to, co ma do powiedzenia reżyser. Człowiek energiczny, błyskotliwy, dobry kolega. Tonny Todd – naturalny talent. Zarówno podczas krecia zdjęć, jak i w przerwach roztacza wokół siebie taką magię, że nie sposób nie być pod wrażeniem. Jest autorytetem, ale i przyjaznym facetem, który wie, czego chce. No właśnie…Znakomita jest scena, w której grany przez Todda Steve pojawia się po raz pierwszy. Można poczuć ciarki na plecach… Tę scenę filmowaliśmy w opuszczonym zakładzie psychiatrycznym w Boyle Heights, gdzie kręcono również fragmenty „Koszmaru z ulicy Wiązów”. Całe miejsce było przesiąknięte jakąś upiorną atmosferą. W pewnym momencie Tony powiedział „Tutaj naprawdę mieszka coś złego... Lepiej trzymajmy się razem”. Oczywiście żartował, ale można było mieć stracha… Ta lokacja była chyba najstraszniejszą, w jakiej kiedykolwiek kręciłem. Ekranowy horror znowu jest popularny, jednak coraz więcej filmowych straszaków to twory bezwartościowe – powtarzające utarte schematy, klisze, zagrania. To chyba największa bolączka gatunku. Jakie świeże, nowe pomysły przynosi Twój film? Cienie nie były używane jako czarne charaktery na ekranie… Od razu pomyślałem, że znakomicie będą nadawać się na coś, co budzi prawdziwy lęk. Są przecież nieodgadnione - ciągle się zmieniają. Mogą być zarazem przerażające i niezwykłe. Zamiast kolejnego potwora, mutanta, zwyrodniałego człowieka czy zombie sięgnęliśmy po coś bardziej nienamacalnego, chociaż - jak zobaczy każdy widz - nasz Cień jest śmiertelnie niebezpieczny.. Ponadto starałem się przewrócić do góry nogami typowe postaci i chwyty znane ze współczesnego horroru. Na przykład komputerowy kujon-nastolatek jest najbardziej odważny ze wszystkich bohaterów,

a twarda businesswoman kryje w sobie wielkiego tchórza. Z kolei brutalny kryminalista jest w moim filmie prawdziwym antybohaterem. Wśród towarzyszy budzi grozę i niepokój, ale działa na rzecz całej grupy… Ponadto kluczową rolę w „Shadow Puppets” odgrywają zdjęcia i efekty specjalne. Praktycznie każdy cień został w filmie zmodyfikowany, poprawiony, podrasowany. Zastosowaliśmy też nietypowy schemat barw, a wszystko to, bo chcieliśmy uzyskać atmosferę nieprzyjazności otoczenia. Widz ma się czuć jak ekranowe postacie pytające „Gdzie u licha jestem?”. Nasi bohaterowie znajdują się w nieznanym, a nade wszystko nieprzychylnym sobie miejscu – może szpitalu psychiatrycznym, może więzieniu… Właściwa ekspozycja planu była niezwykle ważna. A generalnie - jakie elementy składają się według Ciebie na dobry horror? Myślę, że zawsze wszystko zaczyna się od dobrego scenariusza – niezależnie, czy to horror, czy nie. Ważnymi punktami są stworzenie atmosfery zagrożenia i staranne rozplanowanie „węzłów strachu” na „na mapie filmu”. Fragmenty szczególnego napięcia nie mogą być zbytnio stłoczone. Bohaterowie nie muszą być atrakcyjni, ale zawsze interesujący - tak, żeby widzowi na nich zależało. I najważniejsze: na ekranie powinien pojawić się naprawdę straszny czarny charakter. „Shadow Puppets” ma również aspekt psychologiczny… Tak. Ten element był dla mnie bardzo ważny. Chciałem, by „Shadow Puppets” był trochę głębszy niż typowe produkcje mające przestraszyć widza. Oczywiście można oglądać film jako zwykły horror-thriller, ale pod tą bazową powierzchnią uważny widz zauważy jeszcze drugą warstwę, próbę odpowiedzi na pytania: „Co czyni, że jesteś tym, kim jesteś?”- „Czy gdybyś stracił nagle całą pamięć o tym, kim byłeś dotychczas, nadal byłbyś tą samą osobą?” Nie tak dawno czytałem artykuł w „Time Magazine” o przeprowadzanych w USA testach leku, który literalnie ma „wykasowywać” traumatyczne wspomnienia. Jakiż to okropny, diaboliczny koncept leków pozwala „kasować” pamięć! Te przemyślenia dały ważny impuls, który wzbogacił fabułę filmu. Na zakończenie – nad jakimi projektami pracujesz aktualnie? Przygotowuje parę filmów równocześnie, ale nie mogę powiedzieć zbyt wiele na ich temat. Jeden projekt to thriller polityczny, drugi to film akcji. Piszę też scenariusz tradycyjnego horroru, w którym istotnym elementem będzie wesele głównych bohaterów. Dziękuję za rozmowę.

107


poduszkami. obitym biał ymi pust ym pokoju w m przeszłości. ej kie sw zy kr ze z o budzi się pamięta niczeg e ni t, jes Piękna kobieta ubrana jest a kim yn j, że dziewcz na imię, nie wie, zie a rd m ba jak m ty e, wi cy e Ni kuczają e dź więki… iwny chłód - do ają przerażając Wokół panuje dz ową ciszę rozr yw ob gr e gl Na ę… tylko w bielizn

rzak

Arkadiusz Grzego Tak zaczyna się obraz Michaela Winnicka zatytułowany „Shadow Puppets”. Jest to psychologiczny horror w gwiazdorskiej obsadzie. Główne role grają: Jolene Blalock (znana ze „Star Trek: Enterprise”), James Masters (Spike z „Buffy – Postrachu wampirów”) oraz ikona horroru Tonny Todd („Candyman”). „Shadow Puppets” stanowi ciekawy melanż dreszczowca zgłębiającego zakamarki ludzkiej duszy oraz tzw. monster movie, czyli filmu z potworem. Nasza bohaterka wychodzi na zewnątrz białego pokoju, by rozpocząć wędrówkę po labiryncie mrocznych korytarzy. Wkrótce dokonuje zaskakującego odkrycia: prócz niej jest jeszcze siedem osób, które kompletnie straciły pamięć. Poza nimi… ani śladu żywej duszy! Grupka okradzionych ze wspomnień ludzi próbuje wydostać się z tajemniczego obiektu (więzienia? szpitala psychiatrycznego? laboratorium?) i rozwiązać zagadkę swego dziwnego stanu. Niestety okazuje się, że kompleks ma jeszcze jednego mieszkańca – Postać-Cień, wiedzioną żądzą zabijania… „Shadow Puppets” przywodzi na myśl „Tożsamość”, ale zbacza w stronę bardziej tradycyjnego horroru. Celebrowana jest tu aura tajemnicy, niepewności, nieprzyjaznego laboratoryjno-medycznego otoczenia i brudnych, zarosłych starością wnętrz. Strach ma psychologiczną podszewkę, bo ludzie pozbawieni wiedzy o tym, kim są, znajdują się na skraju histerii. Reżyser skraca dystans, pokazując twarze bohaterów, ich reakcje i rosnący niepokój. To bardzo dobry pomysł, bo mamy okazję oglądać kawał dobrego aktorskiego rzemiosła w horrorze, o co ostatnio coraz trudniej. Fabuła trzyma w napięciu: jak ekranowi protagoniści chcemy dowiedzieć się, o co

w tym wszystkim chodzi, chcemy poznać odpowiedź na pytanie. Niestety jednak, jak to zwykle bywa, rozwiązanie szarady nie ma takiego powabu jak pytanie i gdy zaczynamy dowiadywać się, jak to się stało, że nasi bohaterowie utracili swoje wspomnienia, a na ich tropie jest bestia komponująca się z ich własnych cieni – owo wyjaśnienie pulsu nie przyśpiesza, a wręcz przeciwnie: usypia. Nie zdradzę Państwu oczywiście twistu, który czeka nas podczas projekcji, ale przeciętny kinoman ze stażem wyczuje go dobry kwadrans przed jego zaistnieniem na ekranie. „Shadow Puppets” to film niskiego budżetu, produkcja kosztowała ledwie milion dwieście tysięcy dolarów. Rzecz jest jednak zrobiona tak, że ograniczeń finansowych właściwie nie widać. Fotografia jest przejrzysta i choć większość scen rozgrywa się w półmroku, zawsze dostrzegamy to, co reżyser chce nam pokazać. Znakomicie przygotowano efekty dźwiękowe. Zabawa z ciszą i dźwiękiem rozegrana została z duża maestrią. Przerażająco prezentują się umiejętnie stopniowane elementy gore. Sumując - technicznie to solidna robota i nic dziwnego że film pojawił się nawet na moment w amerykańskich kinach. Wspominałem już o grze aktorskiej, warto jeszcze dwa słowa na jej temat powiedzieć. Największe wrażenie robi grająca główną rolę Jolene Blalock. Każdy miłośnik SF kojarzy ją ze „Star Treka”, gdzie grała piękną i zimną jak lód (bo posługującą się wyłącznie logiką) Volkankę T’Pol. W „Shadow Puppets” Blalock jest ekspresywna, czasem aż do przesady. Tworzy ostrą, dynamiczną kreację, którą trudno zapomnieć. Wydaje się, że teraz,


kiedy Jolene gra w trzeciej części „Żołnierzy kosmosu”, szczęśliwie nie podzieli ona losu tych wielu aktorów „Gwiezdnej włóczęgi”, co na zawsze zostali zaszufladkowani i nie zrobili „poza swoją metką” żadnej kariery. „Shadow Puppets” stanowi dowód, że Blalock ma takie spektrum środków wyrazu, iż może poradzić sobie z każdą rolą. James Masters prezentuje dobrą formę i wszystkie fanki będą ukontentowane jego występem. Tony Todd „kradnie” każdą scenę, w której występuje. Jego postać jest świetnie napisana, a jeszcze lepiej zagrana. Wielka szkoda, że tak znakomity aktor jak Todd rzadko ma szansę gry w obrazach choćby na miarę tu recenzowanego. „Shadow Puppets” to jednak nie obraz bez wad. Wydaje się, że film jest trochę przydługi, a niektóre sceny tracą tempo na niewiele wnoszącym do fabuły dialogu. Ciekawa konceptualnie postaćcień rozczarowuje wykonaniem trącącym grą z konsoli poprzedniej generacji. Dosyć infantylne jest delektowanie się kamery negliżem głównej bohaterki, zwłaszcza gdy w finale wskutek - łagodnie mówiąc - naciąganych powodów musi ona ponownie rozebrać się do bielizny. Nie zmienia to faktu, że film jest dobry, a młody reżyser i scenarzysta Michael Winnick właśnie udowodnił, że ma talent i duży potencjał. „Shadow Puppets” to mroczny, trzymający w napięciu horror psychologiczny z odrobiną gore i cienistym potworem w tle.

SHADOW PUPPETS

(Shadow Puppets)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Michael Winnick Obsada: James Marsters, Jolene Blalock, Tony Todd Produkcja: USA 2007


Z WIZYTĄ U GUMOWYCH STWORÓW Zaginiony świat to film niemy, który może nieco ostudzić zapał potencjalnego klienta - miłośnika horroru. Grozy w tym filmie jest tyle co siarki w zapałce. Ale do rzeczy - streśćmy fabułę. Pewien profesor twierdzi, że zna miejsce, gdzie żyją dinozaury. Nauczycielska brać go wyśmiewa, więc on organizuje wyprawę do Zagubionego Świata, mającą na celu udowodnić, że wspomniane zwierzęta mają się dobrze. Wyruszają: brodaty profesor, młody dziennikarz (który ma opisać całą wyprawę), młoda panna (która chce odnaleźć swego ojca, zaginionego w tym miejscu) i podstarzały naukowiec (który chce ożenić się z niewiastą). Uff, mam nadzieję, że przez to jakoś przeszliście. To tylko pierwsze dwadzieścia minut filmu, okraszonego nawet komediowym gagiem, w którym profesor wchodzi w sprzeczkę z dziennikarzem. Zaczyna się bójka, a po chwili tarzają się już po podłodze - scena jakby z filmu Bustera Keatona, gdzie aktorzy rzucają się, przewracają i w końcu lądują z impetem na ulicy!

ZAGINIONY ŚWIAT

(The Lost World)

Dystrybucja: MayFly Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: : Harry Hoyt Obsada: Bessie Love, Lloyd Hughes, Wallace Beery, Arthur Hoyt Produkcja: USA 1925

Tak zaczyna się opowieść, będąca pierwszą adaptacją powieści sir Arthura Conana Doyle’a, którą później wielokrotnie filmowano czy po prostu czerpano z niej sam szkielet fabuły i dokładano różne nowe elementy, np. nowe, ciekawe potwory. Dzieła Harry’ego O. Hoyta nie ma sensu oceniać pod względem adaptacji - dialogi zminimalizowane są do tablic z napisami, a sama akcja skupia się na ratowaniu zagubionego ojca i podziwianiu tamtejszej fauny i flory, co daje nam tylko zarys oryginalnej historii. Mimo wszystko ogląda się to przyjemnie - jako ciekawostkę. Z jednej strony możemy się tu pastwić się nad przestarzałymi efektami specjalnymi, ale z drugiej... ten film ma prawie sto lat! Pomimo że płynność poklatkowej animacji nie jest dla nas zadowalająca, dinozaury wyglądają jak figurki młodszego brata, a scenografia to pomalowana ściana czy marna makieta, to jednak zadajemy sobie pytanie, jak ocenić to obiektywnie. I to z perspektywy czasu. Czyli wczuć się w ówczesnego widza. Uczymy się tu historii rzemiosła filmowego, które później rozwijał choćby Ray Harryhausen w technice Dynamation. Jego efektem były znacznie doskonalsze, płynniejsze ruchy stworzeń, bardziej realistyczne modele


Dzięki serii Dark Collection będziemy mogli obejrzeć wybrane klasyczne (według wydawcy) filmy grozy, a wybór jest dosyć zaskakujący. Pierwsze na rynku ukazaly się „The Lost World” i „Carnival of Souls”. - ale technika była w sumie ta sama, co zastosowana kilkadziesiąt lat wcześniej przez Wilisa O’Briena. Momentem historycznym jest tu przemarsz brontozaura przez londyńskie ulice. Bestia sieje spore zniszczenia makieta miasta w gruzach! Ów motyw pojawiać się będzie w niezliczonej ilości monster movies, poczynając od pierwszego „King Konga”, przez japońską „Godzillę”, a kończąc na nowym filmie „Cloverfield”. Rozjuszony zwierzak z 1925 roku - to rzecz warta zobaczenia, podobnie jak epizodyczny występ autora książki - Arthura Doyle’a! Tak, tego od Sherlocka Holmesa. Do wydania DVD dołączona jest prawdziwa gratka przedruk plakatu z epoki, promujący dzieło. Plakat nie przypomina w ogóle dzisiejszej sztuki plakatowej. Obrazek składa się z kilku wyciętych ujęć z filmu, wklejonych na białym tle, wyglądających jak namalowane akwarelami. Ma to swój niepowtarzalny klimat - rzecz po prostu przypomina stare dobre czasy! W środku DVD króciutka książeczka, z której możemy dowiedzieć się ciekawostek - jak ta, że film był kręcony aż siedem lat, albo ta, że planowana była także wersja dźwiękowa.

PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA Drugim filmem, który dostajemy do rąk, jest „Karnawał dusz” mało znanego Herka Harveya. Choć był on pewnie dobrze znany przez Adama Grossmana, który wyreżyserował w 1998 roku remake tego filmu... z kolei który był znany tylko z tego, że wyreżyserował sequel „Oni czasem wracają” na podstawie prozy Stephena Kinga. I tyle o nich wiemy.

Z odległych lądów wracamy do małych i pustych miasteczek z lat ‘60. Pewna kobieta, grana przez Candance Hilligoss (to jej największa rola filmowa), cudem wychodzi cało z wypadku. Ale po tym zdarzeniu nic już nie jest takie, jakie było kiedyś. Dziewczyna wyrusza do miasta, by zatrudnić się jako organistka w miejscowym kościele (dzięki czemu podczas całego filmu słyszymy głównie muzykę graną na organach – szkoda tylko, że organy brzmią jak organki, jakieś nieśmiałe świsty i gwizdy... Na szczęście po kilkunastu minutach seansu przestajemy je w ogóle słyszeć, bo przyzwyczajamy się do takiego akompaniamentu). Podczas podróży bohaterka zaczyna mieć dziwne wizje - za szybą samochodu dostrzega dziwnego, bladego człowieka. My wiemy, że to tylko reżyser ucharakteryzowany na... właściwie nie wiadomo dokładnie na kogo! Ale podobno kiedy aktorzy zobaczyli go już w pełni ucharakteryzowanego, bardzo się wystraszyli... Przekonajcie się więc sami, czy jesteście tak samo delikatni! Organistka powoli zaczyna wariować, bo owa postać coraz częściej gości w jej rzeczywistości. A to przemknie gdzieś w ciemnościach, a to pomacha z okienka... Żeby tylko ten problem! Biedną Mary dopadają także niepokojące zaniki słuchu, wzrok jej się zamazuje i co jakiś czas nikt jej nie dostrzega. W pewnym

111


KARNAWAŁ DUSZ

(Carnival of Souls)

Dystrybucja: MayFly Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: : Herk Harvey Obsada: Candace Hilligoss, Frances Feist, Sidney Berger, Art Ellison Produkcja: USA 1962

momencie ukazują się także kolejne blade postaci, które wchodzą w jakieś interakcje z bohaterką, jednak aż do samego końca możemy się tylko domyślać, o co chodzi. Współczesny widz już od pierwszych scen będzie przewidywał końcowe salto, tak lubiany zwrot akcji o 180 stopni. Nie jest to oczywiście wadą. Przecież film z ponad czterdziestoma latami na karku ma prawo nie być już tak odkrywczy jak w swoim czasie. Tym bardziej, że tego typu triki były w dzisiejszym kinie eksploatowane aż do znudzenia. Skupiamy się więc na atmosferze filmu, na czarno-białych zdjęciach, pustych przestrzeniach, tajemniczym miasteczku, zagadkowych mieszkańcach, no i na coraz bardziej roztrzęsionej, niemogącej zrozumieć, co się dzieje, głównej protagonistce dzieła. Miłośnicy filmów z żywymi trupami znajdą tu kilka smaczków dla siebie - białe postaci przypominają trochę zombie. Naszym w miarę mrocznym wojażom przeszkadza jeden wątek - podrywacza! Nie wiem, dlaczego reżyser zdecydował się tak obniżyć poziom poprzez głupie teksty miejscowego chłoptasia, który chciałby coś od Pani Mary Henry, miejscowej organistki! Miałem wrażenie, że całą drugą połowę filmu zdominował on - swoimi uśmieszkami, głupimi docinkami i bardzo kiepską grą aktorską (w przeciwieństwie do debiutującej na dużym ekranie Candance, która potrafi przykuć uwagę). Cóż, jeśli chcemy się dowiedzieć, czym ma być tytułowy karnawał dusz, musimy być wytrwali. Jak dzielna organistka, która wreszcie... no właśnie - nie będę już dłużej pisał na temat fabuły ani jej interpretacji, by - tak jak autorzy dodanej do DVD książeczki - nie zdradzić Wam za dużo! Lepiej więc zawarte

w środku ciekawostki przeczytać już po seansie, nie będziecie wtedy też mieli w głowach gotowej, jedynie słusznej interpretacji filmu. Po prostu nie psujcie sobie filmu. Lepiej rozwinąć plakat i od razu poczuć klimat ognistej imprezy! Choć nawet już sam plakat co nieco zdradza. Co tam! Z zamkniętymi oczami wyjmijcie płytę z pudełka i włóżcie do odtwarzacza, a pudełko schowajcie. I zacznijcie to oglądać samemu, równo o dwunastej, zgaście wszystkie światła, uchylcie okno, by w pokoju było w miarę chłodno. Dopiero w tak przygotowanych warunkach poczujecie jakąś satysfakcję z tej produkcji. Ta atmosfera pomoże ciarkom wyjść na plecy, a włosom stanąć dęba (niestety tylko w jednej, szybkiej scence). A to wszystko na poziomie kina klasy B. No, może B+!




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.