Czachopismo - Nr 1

Page 1




CZACHOPISMO #1 lipiec 2007 w numerze: 04. 06. 08. 10. 12. 13. 15. 16. 17. 18. 20. 24. 26. 28. 30. 32. 34. 37. 38. 40. 44. 46. 48. 50. 52. 57. 58. 60. 63. 66. 69. 70. 72. 74. 76. 80.

Świeże mięso (Newsy) Sto filmów zamiast jednego - Historia Tromy Przewodnik Tromiczny Tromatyczne przeżycia Troma (Kicz) Project? Komiks: Dziadek Scott Smith „The Ruins” (Horror z importu) Stephen King „Nocna zmiana” John Connolly „Nokturny” Noël Carroll „Filozofia Horroru” Wywiad: Douglas Buck Siostry Duch - Aatma Zombie Walk - Warszawa (Relacja) Węże w samolocie Kult Michał Galczak „Kurs na Pragę” Kazimierz Kyrcz Jr. „Radość z rzeczy martwych” The Host Strach rodem z Azji Krąg: Ringu Brutalnie krótko czyli wycieczka do wypożyczalni Getta, kalectwo i inne oblicza polskiej grozy Labirynt Fauna Slasher W sieci horroru The Burning Misfits: Sławne potwory Recenzje muzyczne Rekwizyty kina grozy: Nóż Śmiać się czy bać się? Turistas Lustro Głosy 2 Galeria potworów: Frankenstein Tattoo Fest 2007 (Relacja)

Zapraszamy na na szą stronę www.cz achopismo.pl


Drodzy Czytelnicy,

„Czachopisma”. nie się pierwszym numerem więconego Dziękujemy za zainteresowa stworzenia magazynu poś plan itny amb ie sob liśmy sprawę, awniczym. Zdajemy sobie Kilka miesięcy temu postawi wyd u rynk na luki nej pew ełnienia wszelkiej grozie, a także wyp ć. lnoś owiedzia iż kładzie to na nas wielką odp ... Enter...i słowo pismem się stało zona przez innych Troma ana przez jednych i nienawid koch jest eru jedynie najnowszymi się ć owa zajm Tematem tego num iemy będz sób pokazać, że nie offowemu. tainment. Chcemy w ten spo klasykom gatunku oraz kinu miejsca poświęcimy także oczynamy kinowymi hitami, ale wiele rozp ich, tyck horrorów azja nek „slasher” oraz historię też recenzji filmowych, uje Ponadto przedstawiamy gatu brak Nie ”. orów potw y” oraz „Galeria za Łukasza cykle „Rekwizyty kina groz komiks na bazie scenarius Ciekawymi dodatkami są: , a także wywiad z twórcą zaka Galc książkowych i muzycznych. ała Mich i Jr za Kazimierza Kyrc Orbitowskiego, opowiadania em Buckiem. remake’u „Sióstr” Douglas or punka - The Misfits. wiamy sylwetki twórców horr ń, W dziale „Muzyka” przedsta u. Dołożymy wszelkich stara azyn przypadnie Wam do gust ięczni za przesyłanie nam Mamy nadzieję, że nasz mag wdz y ziem Będ zy. aws ciek i lepszy aby każdy kolejny numer był ji. Waszych uwag i propozyc .czachopismo.pl m ruszy nasza strona www Na koniec dodam, że niebawe Miłej lektury!

o to …...i pamiętajcie: „Co złeg

Wydawca: PressKontakt Sp. z o.o. 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25

Redakcja: Redaktor Naczelny: Wojciech Jan Pawlik w.pawlik@czachopismo.pl

Adres redakcji: 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25 tel/fax: (012) 633-99-01

Zastępca redaktora naczelnego: Bartłomiej Paszylk b.paszylk@czachopismo.pl

www.czachopismo.pl www.myspace.com/czachopismo

Reklama: Krzysztof Śmiałek tel.: 604-160-300 reklama@presskontakt.pl

my!”

Współpracownicy: Łukasz Orbitowski, Krzysztof Gonerski, Łukasz Radecki, Krzysztof Żmuda, Filip Kucharzewski, Michał Świderski, Adrian Miśtak, Alicja Czerwińska, Barbara Loranc, Mikołaj Chodkowski, Tahar Yoganathan, Konrad Szcześniak, Arkadiusz Gabrysiak, Maja Kaps, Eljon, Paweł Presko, Piotr Dug, Hellbastard, Michał Galczak, Kazimierz Kyrcz Jr, Michał Lusina Korekta: Joanna Mika

Patronaty / Współpraca: Wojciech Jan Pawlik tel.: 605-145-798 w.pawlik@czachopismo.pl Skład, łamanie, grafika: Tizzastre Bizzalini grafika@dirty-hustlaz.com Grafika: Bartłomiej Kurzok Ryszard Jachimczak Tomasz Hołda

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo skracania i redagowania nadesłanych tekstów. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Publikacja i rozpowszechnianie materiałów zamieszczonych w Magazynie “Czachopismo“ w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie i nośniku bez wyraźnej, pisemnej zgody wydawcy zabronione.


Numer: 1/2007

„The Eye” - Remake

Uwaga! Sadysta! Roland Joffe, twórca niezapomnianej „Misji” z Robertem de Niro i Jeremym Ironsem, w nietypowej dla siebie roli – reżysera mrocznego thrillera. Film, którego gwiazdą jest Elisha Cuthbert („Dziewczyna z sąsiedztwa”), opowiada o modelce, która zostaje porwana i uwięziona w piwnicy przez tajemniczego porywacza. Odkrywa, że nie jest jedynym więźniem. Za szklaną szyba spostrzega młodego mężczyznę, Harry’ego. Nawiązują porozumienie i postanawiają uciec, jednak wpadają w pułapkę. Porywacz najwyraźniej prowadzi z nimi psychologiczną grę. Czy parze bohaterów uda się przechytrzyć kontrolującego każdy ich ruch porywacza? Obok Cuthbert w „Sadyście” zagrali: Daniel Gillies, Pruitt Taylor Vince oraz Chrysta Olson. Polska premiera planowana jest na 10 sierpnia. Film na ekrany kin wprowadzi Vision.

Kolejna „Piła” już w październiku

30 maja zakończyły się zdjęcia do „Piły IV”. Reżyserią ponownie zajął się Darren Lynn Bousman, który pracował przy drugiej i trzeciej części filmu. Dotychczas ujawniono kilka nazwisk aktorów, których zobaczymy w nowym filmie. Wśród nich jest Tobin Bell, odtwórca roli Jigsawa (który podpisał już też podobno kontrakt na udział w „Pile V” i „VI”), a także m.in. Shawnee Smith, Angus Macfadyen oraz Scott Patterson. „Piła IV” będzie bezpośrednią kontynuacją wydarzeń z trzeciej części, a więc Jeff będzie musiał tu odnaleźć swoją córkę zanim skończy się jej zapas tlenu. Poznamy też wcześniejsze wydarzenia z życia Jigsawa. Ciekawostką jest, że w czwartej odsłonie filmu ma powrócić postać z pierwszej części, ze „zmienionym spojrzeniem na świat”. Czy będzie to Dr Gordon? Będziemy mogli się o tym przekonać już 26 października, gdyż premiera w Polsce ma się odbyć w tym samym czasie, co w USA. Dystrybutorem filmu na terenie kraju będzie Kino Świat.

„The Eye” braci Pang to klasyka współczesnego horroru azjatyckiego. Film opowiada historię niewidomej kobiety, która w wyniku transplantacji oka odzyskuje wzrok. Radość nie trwa długo. Kobieta zaczyna widzieć duchy, a te nie zawsze okazują się być przyjazne ludziom. Bohaterka decyduje się odkryć tajemnicę poprzedniego właściciela przeszczepionego oka. Początkową amerykańską wersję miał wyreżyserować dla Paramount Pictures twórca „Ringu”, Hideo Nakata. Ostatecznie produkcją filmu zajęli się Tom Cruise i Paul Wagner, a reżyserię powierzono Francuzom – Davidowi Moreau i Xavierowi Palud. W roli głównej zobaczymy znaną z „Sin City” i „Fantastycznej czwórki” Jessicę Albę. U jej boku pojawią się także: Alessandro Nivola („Gol!”) oraz Parker Posey („Blade: Mroczna trójca”). Amerykańska premiera „The Eye” zapowiadana jest na 12 października. Dystrybucją filmu w Polsce zajmie się United International Pictures. Daty polskiej premiery na razie nie ustalono.

Lindsay Lohan wie kto ją zabił Aubrey Fleming, córka zamożnych rodziców, zostaje uprowadzona i potwornie okaleczona przez sadystycznego seryjnego mordercę. Dziewczynie, której zabójca odciął rękę i nogę, udaje się jednak uciec z niewoli. W szpitalu, w którym dochodzi do siebie, wszyscy traktują ją jako zupełne inną osobę, dziewczynę o imieniu Dakota. Czy bohaterka cierpi na zespół stresu pourazowego i wywołane nim zaburzenia osobowości, czy ktoś próbuje odebrać jej prawdziwą tożsamość? Gwiazdą „I Know Who Killed Me” jest „gorące” nazwisko Hollywood, Lindsay Lohan, znana m.in. z „Naciągaczy” Ridleya Scotta oraz z licznych towarzyskich skandali. Partnerować będą jej Julia Ormond („Sabrina”) oraz Neal McDonough i Brian Geraghty. Za kamerą stanął Chris Sivertson, a scenariusz napisał Jeff Hammond. Premiera światowa przewidziana jest na 27 lipca. W naszym kraju ten mroczny thriller Silverstona dystrybuować będzie Vision. Polska premiera będzie mieć miejsce we wrześniu.

Dark Collection

Rob Zombie i jego „Halloween”

May Fly przygotował na ten rok kolekcję klasyki horroru i science fiction. Na cykl Dark Collection składać się będą: „Nosferatu - Symfonia grozy”, „Gabinet doktora Caligari”, „Sklepik z Horrorami”, „Karnawał Dusz”, „Strach”, „Człowiek, który widział za dużo”, „Upiór w operze”, „Zagioniony Świat”, „Flash Gordon Conquers the Universe”. Pierwsze pozycje w sprzedaży już w wakacje. Dodatkiem do każdego filmu będzie oryginalny plakat filmowy!!

Nieśmiertelny Michael Myers powraca! Charyzmatyczny reżyser, scenarzysta, muzyk i aktor Rob Zombie sięgnął tym razem do klasyki amerykańskiego slashera – „Halloween” Johna Carpentera z 1978 roku. Twórca „Bękartów diabła” zaprzecza jakoby film był zwykłym remake’iem. Jego zdaniem zrealizowany przez niego film to zupełnie nowe spojrzeniem na początki seryjnego mordercy. Michael Myers jako dziesięciolatek zostaje zamknięty w szpitalu psychiatrycznym po zamordowaniu swoich rodziców. Po 17 latach zostaje zwolniony i rozpoczyna poszukiwania swojej siostry Laurie. Tymczasem spokojne życie bohaterki zakłóca niepokojące przeczucie, że ktoś ją potajemnie obserwuje. W roli Laurie wystąpi znana głównie z telewizyjnych produkcji Scout Taylor-Compton. Ale nie zabraknie też horrorowych sław – Brada Dourifa i Udo Kiera, doktora Loomisa zagra natomiast sam Malcom McDowell. Premiera „Halloween” w USA to 31 sierpnia. Data polskiej premiery na razie nieznana.

4


Lipiec 2007 Zapowiedzi przygotowali: Mikołaj Chodkowski, Krzysztof Gonerski, Wojciech Pawlik

„Zew Krwi” już 3 sierpnia! Znane były pod różnymi nazwami – zmiennokształtni, sukuby, demony. Mity o nich zaczęły powstawać już z chwilą narodzin cywilizacji. Wilkołaki. Krwiożercze bestie pojawią się na polskich ekranach 3 sierpnia, w filmie „Skinwalkers” – „Zew Krwi”. Producentami są Don Carmody („Silent Hill”) oraz Dennis Berardi („Cube Zero”). Reżyserii podjął się twórca „Domu 3” i „Jasona X” – James Issac. W filmie, opowiadającym historię dwunastoletniego chłopca, który przez przypadek znalazł się pomiędzy dwoma rywalizującymi ze sobą gangami wilkołaków, zagrają m.in. Jason Behr, Elias Koteas, Rhona Mitra, Natassia Malthe i Lyriq Bent. Dystrybucją „Skinwalkers” na terenie kraju zajmie się firma Monolith.

Eli Roth mówi NIE trzeciej części horroru „Hostel” W jednym z wywiadów, jakie ostatnio udzielił Eli Roth, twórca dwóch części horroru „Hostel”, zapytany, czy powstanie „Hostel III”, odpowiedział: „Nie, jest część pierwsza i druga. Jest ‘Kill Bill 1’ i ‘Kill Bill 2’. Jest ‘Hostel 1’ i ‘Hostel 2’, nie ma trzeciego. Wydawało mi się, że nigdy nie mówię nigdy, ale... okazuje się, że nie jest to prawda. ‘Hostel’ to opowieść zawarta w dwóch częściach – skończyłem z tym”. Roth dodał także: „Może ktoś inny to zechce kontynuować, ale ja tak naprawdę ‘Hostel 2’ zrobiłem dla siebie. Wiecie, nie często zdarza, aby twórca pierwszej części powrócił i robił drugą”. Eli Roth w najbliższym czasie planuje przenieść na ekran „Komórkę” Stephena Kinga.

Sukces „The Messengers”

Poczujemy „Niepokój”

„Okno na podwórze” Alfreda Hitchcocka to już klasyka thrillera i jeden z najbardziej znanych obrazów w dziejach kina. „Niepokój”, D. J Caruso („Złodziej życia”) próbuje się zmierzyć ze słynnym dziełem Mistrza Suspensu, opowiadając o licealiście, który spędzając dużo czasu w domu, zaczyna obserwować swoich sąsiadów. W końcu dochodzi do przekonania, że jeden z nich jest seryjnym mordercą... Autorem oryginalnego scenariusza filmu jest Christopher B. Landon. Poprawki do tego tekstu wprowadził Carl Ellsworth – autor wyreżyserowanego przez Wesa Cravena dreszczowca „Red Eye”. Producentami są Ivan Reitman i Tom Polloc. W rolach głównych Carrie Ann Moss („Matrix”), David Morse („Dowód życia”) oraz Shia LaBeouf („Constantine”). W Polsce film zobaczymy 14 września dzięki firmie United International Pictures.

Elizabeth Banks gwiazdą remake’u azjatyckiego dreszczowca

Najnowszy obraz pochodzących z Hong Kongu braci bliźniaków Oxide Pang Chuna oraz Danny’ego Panga („The Eye”, „Re-cycle”) pod tytułem „The Messengers” jest ich debiutem na amerykańskim rynku. Film opowiada o rodzinie Salomonów i ich domu, w którym zaczynają dziać się dziwne a zarazem straszne rzeczy. W rolach głównych: Dylan McDermontt, Penelope Ann Miller oraz Kristen Stewart. W USA „The Messengers” miał premierę 2 lutego 2007 roku. W ciągu tygodnia kosztujący 16 mln dol. film zarobił 14 milionów, a po dwóch miesiącach zwróciły się dwukrotnie koszty jego produkcji. Czy mieszanka azjatyckiej i amerykańskiej grozy spodoba się polskiemu widzowi? Dowiemy się po premierze „The Messengers” w Polsce 14 września. Do polskich kin obraz braci Pang wprowadza firma SPI International.

Znana z występu w horrorze „Robale” Elizabeth Banks, zagra jedną z głównych ról w remake’u koreańskiego dreszczowca „Opowieść o dwóch siostrach”. Potwierdzono, że film wyreżyserują bracia Thomas i Charles Guard. Craig Rosenberg zajął się zaadaptowaniem scenariusza oryginału, zaś Carlo Bernard i Doug Miro naniosą poprawki. Zdjęcia mają się rozpocząć na początku lipca w Shreveport. Koreański pierwowzór z 2003 roku opowiada o dwóch siostrach, które po spędzeniu czasu w zakładzie psychiatrycznym powracają do domu ojca. Po pewnym czasie siostry zaczynają być nękane przez ducha macochy (Banks), która popełniła samobójstwo.

Castle Party 2007

Castle Party już 27-29 lipca na zamku w Bolkowie! Jest to jedyne wydarzenie tego typu w Europie środkowej i wschodniej. Więcej informacji na stronie www.castleparty.com Zapraszamy!

Nowy Miguel

28 lipca ukaże się drugi album Miguel and the Living Dead zatytułowany „Postcards from the Other Side”. Wydawcą płyty jest Noise Annoys. Polecamy!

„Ostatni dom po lewej” w „Kinie Grozy”

Wydawnictwo Carisma - wydawca cyklu Kino Grozy oraz Kino Grozy Extra przygotowało na sezon wakacyjny następujące pozycje: Lipiec: „Ostrze pamięci” (KG - 12.07) „Pogłos” (KG Extra - 03.07) Sierpień: „Espectro” (KG - 14.08) „Ostatni dom po lewej” + „Dom na przeklętym wzgórzu (oryginał z 1958)” (KG Extra - 03.08)

Powstanie „Martwe zło 4” ? Twórca kultowej trylogii „Martwe zło”, Sam Raimi, powiedział, że próbuje nakłonić brata do wspólnego napisania scenariusza czwartej części filmu. Wraz z Ivanem, Sam wcześniej napisał scenariusz do „Armii Ciemności” („Martwe zło III”) i jak się później okazało wyszło to co najmniej przyzwoicie. Sam Raimi zająłby się produkcją i reżyserią. W głównej roli widzowie zapewne zobaczyliby Bruce’a Campbella, który we wszystkich częściach trylogii grał głównego bohatera – Asha (choć fani pamiętają, że Campbell jak dotąd zaprzeczał wszelkim plotkom, jakoby miała powstać czwarta część serii).

5


horrorów Lloyd Kaufman... żadnemu szanującemu się miłośnikowi że nie to, jest ą spraw ą Osobn . trzeba nie przedstawiać go chyba ść do gustu. przypa muszą filmy jego grozy ej filmow rowi amato u każdem ujący impon wręcz jest rski Jego ponad trzydziestoletni dorobek reżyse elem Micha cielem przyja etnim długol i to właśnie on, wraz ze swoim . Herzem, zbudował Tromę – istny bastion kina niezależnego Zacznijmy od początku...

Na początku było wielkie nic: nic oprócz typowo amatorskich produkcji, które i tak skazane były na niepowodzenie ze względu na przysłaniające je dzieła głównego nurtu. Później pojawił się Lloyd Kaufman i zadał pytanie: „Po co wydawać dwadzieścia milionów na jeden film, skoro za te pieniądze można stworzyć sto innych?” I tak powstała Troma, szalona wytwórnia filmowa, zajmująca się głównie tworzeniem filmów grozy klasy B. Założycielami Troma Entertainment byli dwaj studenci uniwersytetu Yale – Lloyd Kaufman oraz Michael Herz. Zaczynali w roku 1974 od kręcenia komedii erotycznych („The First-Turn On”, „Squeeze Play”) i zajmowali się podobnymi produkcjami aż do roku 1985, kiedy nastąpił przełom: wtedy to Kaufman wraz z Herzem nakręcili najsłynniejszy film zrealizowany przez Tromę – „Toksycznego mściciela” („The Toxic Avenger”). „Mścicielowi” z pewnością nie można było odmówić odwagi i bezkompromisowości. Obraz traktuje

Krzysztof Żmuda Filip Kucharzewski

o poniewieranym przez wszystkich sprzątaczu z klubu fitness, który wpada do kadzi z toksycznymi odpadami i przeistacza się w zdeformowanego dziwoląga. Obok niepożądanych zmian pojawiają się i takie, o których mężczyzna zawsze marzył – posiadł bowiem nadludzką siłę i przybrał potężne rozmiary. Nasz mutant wypowiada wojnę złu panoszącemu się po mieście. Staje się superbohaterem... „Toksyczny mściciel” tylko z pozoru był kolejną opowieścią o bohaterze broniącym wielkiego miasta, o jego odrębności świadczyły liczne krwawe efekty i dosyć dziwaczne poczucie humoru. Sukces filmu przyniósł m.in.: serial animowany „Toxic Crusaders”, kilka tytułów książkowych oraz trzy sequele, z których najlepiej wypada najnowszy „Obywatel Toxie: Toksyczny mściciel 4”, a także masa reklam, co dało podstawę do dalszego rozwoju Tromy. Obrazów tych nijak nie było można jednak przypisać do konkretnego gatunku fil-

mowego, ale i temu bardzo szybko zaradzono. Dzisiaj na takie połączenie filmu akcji, komedii, erotyki, fantastyki, a poniekąd i horroru mówi się po prostu „tromatic” i wydaje mi się, że jest to określenie jak najbardziej trafne gdyż styl Kaufmana rzeczywiście diametralnie różni się od wszelkich innych mieszanek gatunkowych. Pomimo popularności Tromy dzieła Kaufmana były jednak przez długi czas ignorowane przez krytykę, a w zamian za to doceniało je głównie młode pokolenie kinomanów, którzy – podobnie jak Kaufman – odrzucali kino komercyjne. Wielu z takich fanów Tromy rozpoczęło własne kariery reżyserskie, włączając w to Quentina Tarantino i Petera Jacksona (reżyser legendarnych komedii gore: „Martwicy mózgu” i „Złego smaku”). Po zdobyciu uznania widzów przyszedł czas na krytyków. Mowa tutaj oczywiście o filmie „Tromeo and Juliet”, który zdobył główną nagrodę na Fantafestival w Rzymie w 1997 roku. To bardzo ważne wyróżnienie w karierze Kaufmana, gdyż odtąd krytycy zaczęli baczniej przyglądać się jego poczynaniom. Był honorowym gościem na rozmaitych międzynarodowych festiwalach filmowych, gościł w American Cinematheque, Cinematheque Francaise, Brytyjskim Instytucie Filmowym, archiwach filmowych UCLA, festiwalu filmowym w Tokio, międzynarodowym filmowym festiwalu w Szanghaju, festiwalu filmowym w San Sebastian i międzynarodowym festiwalu filmowym w Chicago. W roku 2000 powołał do życia festiwal filmowy TromaDance w Park City, w stanie Utah. Prezentuje tam szeroki wybór filmowych stylów i kładzie nacisk na dzieła niezależne, oferując możliwość zaprezentowania się początkującym reżyserom. W roku 2003

6


na festiwalu filmów fantastycznych w Amsterdamie otrzymał nagrodę za dorobek życiowy. Zdobył szacunek i ufność niezależnej wspólnoty filmowej i pełnił funkcję wiceprezesa wykonawczego w American Film Marketing Association (AFMA). Na czym polega fenomen Tromy? Dlaczego wytwórnia produkująca filmy niskobudżetowe, wręcz kiczowate, zdobyła sobie tak szeroką publiczność na całym świecie? Na te pytania jest w stanie odpowiedzieć chyba tylko Lloyd Kaufman... Filmy Tromy powstają przy minimalnych nakładach finansowych, a to oznacza stosowanie najprymitywniejszych efektów, jakie moglibyśmy sobie wyobrazić: miażdżona głowa to po prostu melon, wnętrzności robione są z pomalowanego makaronu, a efekt wybuchu samochodu nakręcony został raz i wykorzystywany jest w kółko. Aktorstwo także nie stoi na wysokim poziomie, lecz nikt nie może powiedzieć, że ktoś tu się nie wczuwa lub nie stara się by odegrać swoją rolę jak najlepiej. Żeby uniknąć kosztów związanych z opłacaniem odtwórców poszczególnych ról, najmilej widziani są aktorzy-amatorzy, chociaż wielu aktorów podjęło współpracę z Tromą zanim stali się szerzej znani publiczności, a byli wśród nich: Kevin Costner, Samuel L. Jackson („Def by Temptation”), Marisa Tomei („The Toxic Avenger”), Vincent D’Onofrio („The First Turn-On”), James Gunn („Tromeo and Juliet”), Trey Parker oraz Matt Stone („Cannibal! The Musical”).

Troma to także dystrybucja produkcji amatorskich nie nakręconych bezpośrednio przez ekipę Lloyda. Większość filmów jest produkcji amerykańskiej, ale nie tylko, żeby wymienić: niemiecki „Kondom des Grauens” lub chilijski „Ángel negro”. Kaufman zachęca młodych twórców do kręcenia amatorskich, niskobudżetowych produkcji w książce „All I Need to Know about Filmmaking I Learned from the Toxic Avenger„ („Wszystkiego, co musiałem wiedzieć o kręceniu filmów, nauczyłem się z Toksycznego Mściciela”). Na uwagę zasługuje również książka pod tytułem „Make Your Own Damn Movie”, która jest typowym poradnikiem o kręceniu niskobudżetowych filmów. Tromaville to bez wątpienia temat rzeka. Zapaleńcy z pewnością będą chcieli zwiedzić budynki wytwórni (jest to możliwe, więcej szczegółów na oficjalnej stronie Tromy w dziale FAQ) lub wpaść na festiwal Tromadance, który odbywa się równolegle z Sundance Festival, podkreślając niezależność Tromy od głównego nurtu. Kolejną ciekawostką jest galeria tzw. Tromettes – fanek oraz odtwórczyń damskich ról w poszczególnych produkcjach, niekoniecznie grzecznych dziewczynek, a także film „All The Love You Cannes”, do którego większość zdjęć robił sam Lloyd Kaufman, a pokazuje on promocję wytwórni na festiwalu w Cannes z 2001 roku, podczas którego trzydziestu wolontariuszy przebranych za bohaterów z filmów Tromy lub ubranych po prostu skąpo, paradowało po festiwalowych chodnikach.

Warto również zaprezentować wizerunek Kaufmana jako innowatora, stale poszukującego nowych środków, które mogłyby sprzyjać wzrostowi popularności sztuki niezależnej. Dlatego Troma obecna jest również w sieci. Internauci świat Tromy mogą poznawać dzięki trzem dynamicznie rozwijającym się serwisom internetowym: Troma.com, TromaDance.com, ToxicAvenger.com. Wszystkie trzy serwisy oferują całą masę newsów i szeroko pojętą rozrywkę. Za ich pośrednictwem zakupić można filmy DVD, odzież i inne rzeczy wyprodukowane przez imperium Tromy. Kaufman nie osiadł zresztą na laurach i w dalszym ciągu ciężko pracuje nad swoim wizerunkiem. Obecnie promuje książki „Toxic Avenger: the novel” i „Make Your Own Damn Movie! Secrets of a Renegade Director”. Jest również pochłonięty pracą nad promocją swojego najnowszego filmu „Poultrygeist: Night of the Chicken Dead”. Z czystym sumieniem zachęcamy do zgłębienia tematu oraz obejrzenia kilku produkcji Tromy. Filmy te z pewnością należy traktować z przymrużeniem oka, ale zakładając właściwe podejście otrzymacie szaloną mieszankę grozy, nagości i kiczu, co sprowadzi się do dobrej zabawy, a o to głównie w Tromaville chodzi!

7


W przypadku takiej wytwórni jak Troma trudno jest wybrać spośród dziesiątków tytułów filmy reprezentatywne, ciężko też mówić o swoistych hitach. Niemniej dokonując retrospekcji wynalazłem całkowicie subiektywnie moją prywatną klasykę Tromy. Zaznaczam, że nie zawsze są to filmy najlepsze, ale na pewno warte obejrzenia, jeśli chce się poznać styl wytwórni. Kolejność przypadkowa.

TERROR FIRMER (1999) Film opowiadający o nieudolnej ekipie filmowej dowodzonej przez ślepego reżysera i próbującej zrealizować niskobudżetowy, niepoprawny politycznie horror. Tymczasem na planie zaczyna grasować zabójca. Jeden z najgłupszych a przy tym najbrutalniejszych i niesmacznych filmów wytwórni.

Łukasz Radecki

CANNIBAL! THE MUSICAL (1996) Historia Alfreda Pakera, pierwszego potwierdzonego amerykańskiego kanibala, przewodnika, który wraz z grupą pionierów gubi się w górach podczas surowej zimy. Wkrótce pojawia się problem wyżywienia. Naprawdę zabawny film stworzony przez Treya Parkera (twórca „South Park”) pełen świetnie zaaranżowanych i wykonanych piosenek. Pozycja obowiązkowa.

LEGEND OF THE CHUPACABRA (2000) Udający film dokumentalny obraz opowiadający historię poszukiwań legendarnego Chupacabry (po hiszpańsku kozło… tu wstawcie czynność erotyczną w wulgarnym języku). Równie umowny jak „The Blair Witch Project”, prawdziwie fatalnie zagrany i zrealizowany.

CLASS OF NUKE’EM HIGH (1986) Uczniowie szkoły znajdującej się niedaleko elektrowni atomowej zaczynają zmieniać się w krwiożercze mutanty. Nie brakuje oczywiście ludzi gotowych ich powstrzymać. Futurystyczny, surrealistyczny, nawiązujący do kina typu „Class of 1984”, doczekał się dwóch kontynuacji. Oczywiście przeciętnych. Na uwagę zasługuje niewielka dawka przemocy (jak na Tromę) zrównoważona odpowiednią ilością nagości.

8


EVIL CLUTCH (1988) Film włoskiego reżysera, Andreasa Marforiego, opowiadający historię demona przyjmującego postać pięknej kobiety, gustującej w męskich genitaliach. Programowo niski poziom wykonawczy, za to całkowity brak humoru. W zamian ogromna ilość gore, przemocy i tanich efektów specjalnych. THE TOXIC AVENGER (1985) Historia Melvina, nieudacznika zarabiającego na życie zmywaniem podłóg w miejscowej siłowni. W wyniku okrutnego żartu kolegów Melvin zażywa kąpieli w toksycznych odpadach. Jego ciało mutuje, staje się Toksycznym Mścicielem, który za pomocą mopa wymierza sprawiedliwość. Idiotyczne żarty, ekologiczne przesłanie, brak poprawności politycznej i duża ilość gore zapewniły filmowi sukces i pozycję dzieła kultowego. Warto odnotować, że obraz doczekał się aż trzech kontynuacji, z czego dwie są dość przeciętne i banalne, ale ostatnia, „Citizen Toxie”, okazuje się być nawet lepszą od oryginału. TROMEO & JULIET (1996) Uwspółcześniona i zbrutalizowana wersja Szekspirowskiej tragedii. Dużo gore, czarnego humoru i Lemmy Klimster z Motörhead na dokładkę. SGT. KABUKIMAN N.Y.P.D. (1991) Moim zdaniem jeden z najlepszych filmów wytwórni. Poznajemy w nim nieudolnego gliniarza Harry’ego Griswolda, przy którym Frank Drebin to wcielenie taktu i szczęścia. Policjant ów wybiera się pewnego razu na przedstawienie teatru Kabuki. Tam jego życie ulega zmianie. Uzbrojeni napastnicy mordują najstarszego mistrza teatru, ten zaś przekazuje swą moc i duszę Harry’emu. Teraz ten, jako wybraniec staje do walki z korupcją i przestępczością, zmieniając się w odpowiednich momentach w Sierżanta Kabuki. Oczywiście – sporo krwi, przemocy, komiksowego klimatu i zabawnych, głupkowatych dialogów. Dla mnie klasyk wytwórni. BEWARE! CHILDREN AT PLAY (1989) Wariacja na temat „Dzieci kukurydzy”. Grupka dzieci grasuje w górskiej miejscowości, zabijając i zjadając dorosłych. Film momentami nudnawy, ale zyskujący brakiem poprawności politycznej i finałową sceną starcia dzieci z dorosłymi. A NYMPHOID BARBARIAN IN DINOSAUR HELL (1991) Tytuł mówi wszystko. Ostatnia kobieta na ziemi, w czasach po wojnie nuklearnej podejmuje walkę z potworami hasającymi radośnie po ziemi. Film tak fatalny, że aż wart obejrzenia. KILLER CONDOM (1996) Szwajcarsko-niemiecka produkcja będąca adaptacją komiksu o tym samym tytule na tyle zainteresowała Kaufmana, że wcielił ją do swej wytwórni. W obliczu grasujących po domach publicznych morderczych istot przypominających wyglądem prezerwatywy (i odgryzających tym samym co nieco), kwitnie miłość cynicznego policjanta Luigi Mackeroniego i młodego żigolo – Billy’ego. Mężczyźni walczą nie tylko z presją środowiska, byłym kochankiem Luigiego, transwestytą Babette, ale i wspomnianymi kondomami, które okazują się być… Zaskakująco udany film o dość poważnym przesłaniu. Tytuły można by mnożyć, nie chciałbym jednak sugerować drogi poszukiwań dla widzów chętnych na romans z Tromą. Szkoda tylko, że niektórzy mogą się natknąć na tytuły typu „Surf Nazist Must Die” czy „Maniac Nurses Find Ecstasy” i poddać się całkowicie. Pozostaje mi życzyć powodzenia i jeszcze raz zaprosić do dziwnego świata Lloyda Kaufmana.

9


decki Łukasz Ra

Odkąd mój młodzieńczy umysł został skonfrontowany z „The Fly” Cronnenberga i „Manitou” Mastertona, horror pochłonął mnie całkowicie, stawiając kropkę nad i osobą Lovecrafta. Pamiętam polowania na filmy w różnego typu „Videotekach”, zaklepywanie tytułów w księgarniach i bibliotekach. Potrafiłem zrywać się z imprez, by nie przegapić jakiegoś horroru w telewizji, a żona do dziś mi wypomina, że wahałem się, czy termin wesela nie przeszkodzi mi w obejrzeniu kolejnej części „Friday the 13th” emitowanej w jednej z polskich stacji. Teraz w dobie Internetu i wszelkiego rodzaju sklepów wysyłkowych dostęp do tytułów jest zatrważający i na dobrą sprawę fan gatunku może wreszcie poczuć przesyt. Okazuje się bowiem, że zgodnie z teorią poznania, uodparniamy się na prezentowane zdarzenia. Granica strachu i obrzydliwości, jaką możemy znieść, przesuwa się nieustannie i dochodzimy do punktu, w którym ghost stories przestają straszyć, a efekty gore stają się za mało drastyczne. Jest na to jednak znakomity sposób. Wystarczy wyolbrzymić przemoc, banał wybrzuszyć do karykaturalnych rozmiarów, zapomnieć o aktorstwie i poprawności politycznej oraz doprawić to wszystko sporą dawką kiczu. Otrzymamy Tromę i świat horroru już nigdy nie będzie taki sam. Pierwszy kontakt z Tromą w moim przypadku był zaskakująco łagodny. Oto jako podrostek kolekcjonujący maniakalnie naklejki czy jeszcze wcześniej, historyjki z gum do żucia, natrafiłem na komiksowe rysunki dziwnych stworów opatrzonych

10

logiem „The Toxic Avenger”. Historyjki, choć banalne, sprawiły, że rozpocząłem poszukiwania pierwowzoru, które po latach zakończyły się sukcesem, ale i zmianą światopoglądu w sensie postrzegania horroru. Wspomniany „The Toxic Avenger” zrealizowany w 1984 roku za 500 000 dolarów był pierwszym rasowym horrorem wytwórni Troma, która dotąd specjalizowała się w krwawych historiach sensacyjnych okraszonych odważnymi scenami erotycznymi. Filmowi od początku towarzyszyła atmosfera skandalu. Część ekipy bulwersował scenariusz, jeden z aktorów odmówił wypowiadania swoich kwestii i improwizował na miejscu, inny odszedł gdy został zmuszony do celowania strzelbą w dziecko. Sam reżyser zaś nie był do końca pewien zakończenia, ale także imienia bohatera, a w związku z tym tytułu filmu. Sam obraz zdefiniował wręcz styl Tromy, nic dziwnego więc, że główny bohater, Toxie, stał się logiem wytwórni. Banalna i przewidywalna fabuła, dużo nagości i przemocy, fatalne aktorstwo i równie kiczowate efekty specjalne o dziwo znalazły zwolenników. Niewątpliwie przyczynił się do tego brak poprawności politycznej. W jednej z pierwszych scen widzimy grupkę młodzieży, która bawi się w rozjeżdżanie dzieci na rowerach. Troma nie tylko nie waha się użyć takiego motywu, ale również nie ma skrupułów przed dosadnym ukazaniem wszystkich szczegółów tej


drastycznej zbrodni wraz z ujęciem rozjechanej czaszki małego chłopca. Machina ruszyła. Do dnia dzisiejszego trudno zliczyć tytuły, jakie masowo wypuszcza Troma. Poziom produkcji jest różny, zawsze jednak programowo niski. Wystarczy spojrzeć na tytuły i już wiadomo, że również fabuły tromici nie traktują poważnie. Jest to także istotny wyznacznik stylu Tromy – czarny humor, kreskówkowe zagrywki i co chwila puszczane do widza oko. Tutaj nie ma granic, krwawy horror w kolejnym ujęciu może stać się rozbudowanym musicalem, rzeź dzieci stoi obok baletowego performance, a za morderstwami gejów ukrywa się organizacja kościelna. Kanwą fabularną może być przejmująca miłość gejów i odrzuconego transwestyty, bohaterem staje się wiejski głupek lub życiowy nieudacznik. Nie ma również żadnych ograniczeń scenariusza. Twórcy Tromy równie chętnie korzystają z autorskich scenariuszy jak i przetwarzają znane tytuły – wystarczy wspomnieć tutaj o „Beware! Children at play” („Dzieci kukurydzy”), „Tromeo and Juliet” („Romeo i Julia”) czy „Shock and Shockabily” („Rozważna i romantyczna”). Wszystko to sprawia, że filmy Tromy nie powinny mieć racji bytu, paradoksalnie, okazuje się, że ich popularność, jak i zapotrzebowanie na tego typu produkcje jest bardzo wysokie.

Troma zaczęła jako wytwórnia filmowa, dziś jednak to ogromny biznes. Wspomniałem już o gumach do żucia, fani zaś mogą zaopatrzyć się w szereg koszulek, czapeczek, kubeczków, figurek. Powstają komiksy, seriale animowane, gry komputerowe. Działa kanał telewizyjny, istnieje TromaDance festiwal, co roku w Cannes tromici szokują swoimi występami. Niezależnie od podejścia do tematu, obok propozycji Tromy nie można przejść obojętnie. Albo się ją wielbi, albo nienawidzi. Motywy nienawiści mogą być różne – wspomniany kicz, infantylizm, brutalność, perwersja, niski poziom wykonawczy. Powody uwielbienia mogą być dokładnie te same. Filmy Tromy pełnią bowiem rolę katharsis, zapewniając rozrywkę drastyczną i opierającą się na niskich instynktach, ale mimo wszystko rozrywkę. Kumulacja brutalności tak przerysowanej i bezsensownie motywowanej nie może poruszyć widza, który po prostu w trakcie seansu przestaje myśleć, mogąc nie tylko się zrelaksować, ale i odreagować stresy i szarość dnia powszedniego. Pamiętać jednak należy, że nie jest to kino skierowane dla wszystkich i nikogo do zapoznania z propozycjami Tromy namawiać nie wolno. Bowiem mimo zawartego w nich infantylizmu, konieczne jest jednak minimalne choć poczucie estetyki, by jednak nie wziąć zbyt poważnie przedstawionych wydarzeń i ze spokojem wyłapywać smaczne i kretyńskie żarty. Ponieważ najgorsze co można zrobić przy kontakcie z Tromą to potraktować ją poważnie i wymagać od niej intelektualnej rozrywki. Grozi to tromatycznym przeżyciem.

Twórca Tromy, Lloyd Kaufman, konsekwentnie broni niezależności swojej wytwórni przed zakusami Hollywoodu i chociaż w jego produkcjach można znaleźć nazwiska Samuela L. Jacksona, Carmen Electry czy Matta Stone’a, formalnie utrudnia on dostęp znanych nazwisk do swoich filmów. Wynika to z faktu, że kręci się w warunkach partyzanckich i nieskrępowanych żadnymi terminami czy zasadami, natomiast hollywoodzkie nazwiska wymagają ubezpieczeń, podpisów i biurokracji, której Kaufman nie znosi. Alogicznie, wielcy kina uparcie pchają się na plan filmowy, gdyż obecność w Tromie staje się powoli sprawą prestiżu. Szczególną popularnością cieszą się tzw. trommettes, czyli dziewczyny, które swoimi wdziękami ozdabiają nie tylko filmy, ale i wszelkiego rodzaju imprezy związane z wytwórnią. Nie wspominając o ogromnej galerii zdjęć, które co miesiąc, wzorem playboyowych playmate, ukazują się w formie pictoriali na stronie wytwórni.

11


Łukasz Radecki Firma Nekrosoft jest pierwszą w Polsce, która trafiła na tapetę wszelkich serwisów informacyjnych w kraju, gdzie obrońcy moralności krytykowali jej debiutanckie dzieło, grę „Rezerwowe Psy”. Pełna przemocy, wulgaryzmów, scen pornograficznych i oczywiście kompletnie niepoprawna politycznie, wywołała skandal obyczajowy, który przyczynił się do rozgłosu owego programu. Trudno sobie wyobrazić lepszą ekipę zdolną przełożyć credo Tromy na język komputerowy. I oto zaistniał fenomen na skalę światową – polscy programiści zrobili grę dla Lloyda Kaufmana. Niestety, kicz, który sprawdzał się na ekranie, napotkał na nieoczekiwany opór przy adaptacji i gra również okazała się kiczem, jednakże ciężkostrawnym. Fabuła praktycznie nie istnieje, chociaż pojawiające się przed każdym poziomem plansze czytane przez samego Kaufmana starają się nam wmówić coś innego. Oto Tromaville zostało zaatakowane przez surfujących nazistów. Do akcji wkraczają sztandarowi bohaterowie Tromy – Toxie i sierżant Kabukiman wsparci osobą tajemniczego Nieznajomego (bohatera przeniesionego z „Rezerwowych Psów”, wzorowanego na kreacji Johna Travolty z „Pulp Fiction”). Z czasem dołącza do nich najsłynniejsza tromette – Tiffany Shepis. Wspólnie dokonują eksterminacji przeciwników i cywili. Gra jest strategią turową utrzymaną w konwencji starej gry UFO czy, żeby lepiej zobrazować młodszym czytelnikom, Fallout Tactics. Kierujemy działaniami grupy bohaterów, gdzie dużą rolę odgrywa planowanie, ukrywanie oraz liczenie punktów akcji i amunicji. Sam pomysł ambitny, choć chyba nieco za mało rozrywkowy jak na Tromę. Początek jest obiecujący. Zapowiedź Lloyda Kaufmana, po której następuje wprowadzający filmik, będący po porostu błyskawicznym montażem ujęć z klasycznych filmów Tromy. Ta skomasowana dawka gore i nagości obiecuje wiele, niestety, na wyrost. Pierwsza misja rozgrywa się w Tromaville i ma charakter wprowadzający, bowiem naszym poczynaniom towarzyszy bezustanny i głupawy komentarz Kaufmana. Jeśli jednak ktoś grał wcześniej we wspomniane „Rezerwowe Psy” nie będzie miał problemów, bowiem sterowanie i sposób rozgrywki nie uległy zmianie. Niestety, zmianie nie uległa również grafika ani animacja postaci, która już w czasach premiery „RP” nie należała do nowatorskich. Co gorsza, kolejne etapy są po prostu kalką tych z pierwszego dzieła Nekrosoftu. I to jest największy zarzut wobec programu. Nie zrobiono nic, by poprawić błędy czy ulepszyć rozgrywkę (mimo że tytuły dzielą trzy lata!) jedynie, wręcz na siłę, wklejono bohaterów w istniejący silnik. Nawet przeciwnicy stają się dokładnie tymi samymi,

12

Producent: Nekrosoft Wydawca: TimSoft Rok: 2001 co w poprzednim tytule, a więc w końcu natykamy się na polską, rosyjską czy niemiecką mafię, wreszcie talibów i wojsko południowoafrykańskiej republiki. Program może więc dostarczyć rozrywki osobom, które po raz pierwszy spotykają się z produkcją Nekrosoftu. Jeśli jednak, jak niżej podpisany, spędzili godziny na rozgrywce „RP” poczują się oszukani, dostajemy bowiem odgrzewany, niezbyt świeży i źle przyprawiony kotlet, który miał być przecież krwistym stekiem. Dodatkowo zrezygnowano z wielu wątków z poprzedniej gry, wycięto sceny erotyczne, pominięto zarządzanie drużyną, a całą fabułę sklecono na siłę i aż dziw, że nie pękła w szwach. Kolejne przerywniki między misjami również rozczarowują. Jeszcze w pierwszym możemy posłuchać lidera Motorhead, Lemmy’ego Klimstera, opowiadającego historię dwóch hermafrodytów (odegranych w krótkim filmiku przez Treya Parkera i Matta Stone’a – twórców South Park), w innym możemy zobaczyć teledysk thrash metalowej gwiazdy, formacji Nevermore. Pozostałe przerywniki przedstawiają jednego z producentów Tromy, pokazującego różne sposoby jedzenia hamburgera. Ani to śmieszne, ani ciekawe, a do akcji pasuje jak pięść do nosa. Uwielbiam Tromę, z pasją zagrywałem się niegdyś „Rezerwowymi Psami”, jednak mariaż wytwórni Kaufmana i Nekrosoftu okazał się kolizją i programowy kicz stał się nudną drogą przez mękę. Bo cóż z tego, że mogę kierować Toxiem i doprowadzić do jego spotkania z Predatorem czy Scully i Mulderem, skoro kilka lat temu zrobiłem to samo? W identycznej scenerii? Nawet w tej samej rozdzielczości! Nekrosoft nie wykazał się kreatywnością, Kaufmana postanowił zaś zadbać o fanów. Oprócz wspomnianych gwiazd i gości w grze zaserwowano nam mnóstwo dodatków, m.in. trzy pełne komiksy, reprodukcje plakatów, galerię zdjęć kilka urodziwych i bardzo niekompletnie ubranych trommettes, ścieżkę dźwiękową (w tym premierowe utwory Nevermore) i wiele innych. Raj dla fana Tromy. A więc i łyżka dziegciu. Większość dzisiejszych komputerów ma problem z uruchomieniem archaicznej przeglądarki programu, tym samym, większość dodatków po prostu jest niedostępna. Trudno jest więc ów program komuś polecić, jednocześnie, nie można go całkowicie przekreślić. Fani Tromy, najlepiej nie znający „Rezerwowych Psów” na pewno znajdą tu nieco rozrywki i czarnego humoru, reszta zawiedzie się i zniechęci. Czyli jak w przypadku większości dzieł Tromy, sięgać na własną odpowiedzialność. Ja nie żałuję zakupu, ale do euforii też jestem daleki. Przede wszystkim bowiem, za mało Tromy w Tromie.




SCOTT SMITH

THE RUINS Bantam Press 2006 Ilość stron: 336

butelkami ouzo. Szóstka bohaterów opuszcza więc wygodny hotel, wsiada do zakurzonego autobusu i rusza w kierunku wioski Majów – najważniejszego punktu orientacyjnego na zostawionej Mathiasowi mapie.

Scott Smith nie walczy o miano najbardziej płodnego pisarza świata. Jego debiut – „Prosty plan” – został wydany w roku 1993 i pomimo że Stephen King uznał go za „najlepiej trzymającą w napięciu powieść lat 90”, a Sam Raimi dokonał udanej adaptacji, Smith nie spieszył się z napisaniem kolejnej książki. Minęło 13 lat i oto otrzymujemy „The Ruins”. Tym razem nie tylko dzieło pełne napięcia ale stuprocentowy, bezlitosny horror wykraczający daleko poza ramy gatunkowe, w których tak swobodnie mieścił się „Prosty plan”. Nie wszyscy czytelnicy odbiorą tę zmianę jako korzystną, ale każdy kto miał nadzieję, że tym razem autor zapuści się w rejony jeszcze mroczniejsze, bardziej przygnębiające i zwariowane niż poprzednio – będzie lekturą „The Ruins” oszołomiony. Należy unikać większości omówień nowej książki Smitha, zazwyczaj bowiem posuwają się one zdecydowanie zbyt daleko w streszczaniu naszpikowanej niespodziankami fabuły. A przed zabraniem się za „The Ruins” nie warto wiedzieć zbyt wiele o największych nieprzyjemnościach jakie spotykają bohaterów powieści. Zdradzę więc jedynie fakty niezbędne, nie psujące czytelnikowi zabawy. Główni bohaterowie to czwórka młodych Amerykanów, którzy zamiast kolejnych nudnych wakacji pragną przeżyć przygodę życia, w związku z czym wybierają się do nieuczęszczanej przez turystów części Meksyku. Tam spotykają młodego Niemca, Mathiasa, który imponuje im sprytem i umiejętnością radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Wkrótce okazuje się, że Mathias ma jeden poważny problem: przyjechał do Meksyku razem ze swoim bratem, ale ten jakiś czas temu zniknął, pozostawiając po sobie tylko ręcznie narysowaną mapę. Niemiec postanawia wyruszyć na poszukiwanie brata, a Amerykanie – widząc, że wreszcie pojawia się szansa na przeżycie czegoś niezwykłego – postanawiają do niego dołączyć. W ostatniej chwili ekipę wzmacnia jeszcze poznany niedawno Grek, który co prawda nie zna ani słowa po angielsku, ale za to taszczy ze sobą reklamówkę z kilkoma

Po premierze „The Ruins” Stephen King ponownie wyraził swój podziw dla autora i sporządzając listę swoich ulubionych książek roku 2006 umieścił dzieło Smitha na miejscu czwartym. Wielu czytelników podzieliło opinię Kinga i książka wkrótce została bestsellerem, pojawiło się też jednak sporo opinii negatywnych. I chyba nie należy się temu dziwić: „The Ruins” zbyt mocno różni się od „Prostego planu”, aby mogli ją zaakceptować wszyscy fani debiutu Smitha. Przede wszystkim nie mamy już do czynienia z dziełem stuprocentowo realistycznym, a i brutalność niektórych scen może co wrażliwszego czytelnika onieśmielić. Smith wciąż pisze jednak świetnym stylem – bardzo płynnym i pozornie zwyczajnym, ale nie pozbawionym szczególnej urody – i wciąż potrafi tworzyć zróżnicowanych bohaterów, z których każdy wypada przekonująco. Ciekawym zabiegiem jest zastosowanie „skaczącej narracji”, dzięki której przedstawiane wydarzenia poznajemy z perspektywy kilku różnych postaci, a fakty mieszają się zawsze z nękającymi daną osobę wątpliwościami, lękami i słabościami. Dodatkowy suspens uzyskuje autor dzięki temu, że narracja nie przeskakuje na osoby spoza grupy amerykańskiej, a więc na Mathiasa i Greka – z jednej strony sprawia to, że tym bardziej postrzegamy te dwie postaci jako „innych”, których nie jesteśmy w stanie do końca zrozumieć, a z drugiej – kreuje ich (a zwłaszcza chłodnego, skrywającego emocje Mathiasa) na potencjalne źródła zagrożenia dla reszty grupy. Właśnie dzięki tej technice udaje się Smithowi powalić czytelnika na łopatki, a później z każdą sceną mocniej przygniatać do ziemi. Ani pochwały z ust Kinga, ani wszystkie zamieszczone tu okrutne sceny nie przekonałyby nas przecież, że Smith jest pisarzem nadzwyczajnym – jego geniusz odczuwamy dopiero kiedy „The Ruins” miarowo i bezlitośnie wciąga nas w swój koszmarny świat, po pewnym czasie nie pozwalając już na uwolnienie się z niego. Jesteśmy jak naiwni bohaterowie tej powieści: wkroczyliśmy do egzotycznej krainy, aby przeżyć mrożącą krew w żyłach przygodę, a skończyliśmy w obcym zakątku, opuszczeni przez przyjaciół, popijając ciepłe, gryzące w gardło ouzo i cierpliwie czekając na śmierć. Zapewniam, że niejednokrotnie będziecie mieli ochotę odłożyć „The Ruins” na półkę i nie otwierać jej więcej. To jednak niemożliwe. Bo jak można nie wracać do świata, w którym na dobre utkwiło już nasze bezbronne czytelnicze alter ego? Bartłomiej Paszylk


STEPHEN KING

NOCNA ZMIANA

Prószyński i S-ka 2003

Tytuł oryginalny: Night Shift Tłumaczenie: Michał Wroczyński Ilość stron: 472

tu dla siebie coś, co wzbudzi w nim poczucie lęku i przemówi do wyobraźni – i przecież właśnie o to chodzi w horrorach. Szczególnie, gdy autor kładzie spory nacisk na zagadnienia psychologiczne, w czym zresztą King jest absolutnym mistrzem. Opowiadania napisane są ciekawym i łatwo przyswajalnym stylem i widać w tym wszystkim, że King posługuje się piórem z niezwykłą łatwością, czego próżno czasem szukać u twórców grozy mniejszego formatu. Przy tym w pierwszych latach swej twórczości nie cierpiał jeszcze na nie dający się zatamować słowotok, którym w ostatnim czasie potrafi zanudzić czytelnika na śmierć. Bez większych kłopotów, ba, nawet z niekrytą satysfakcją przebrnąłem przez wszystkie zbiory opowiadań, jakimi w trakcie swej kariery uraczył nas Stephen King. Nie pokuszę się tutaj o podsumowanie jego dorobku w zakresie krótkich form literackich – mam wszak cichą nadzieję, że swą „pisarską emeryturę” odsunie nieco w czasie i zdąży nas jeszcze zaskoczyć kolejną antologią. Jednakże gdybym miał wyłonić swojego faworyta wśród pozycji, które ukazały się dotychczas, z pewnością wskazałbym „Nocną Zmianę”. Zbiór dwunastu opowiadań pochodzących z wczesnego okresu twórczości Kinga zaskakuje świeżością i sporą dawką grozy zawartą w każdym z nich. Bez zbędnego lawirowania na granicy gatunków, co niestety często zdarzało się autorowi w późniejszych tekstach, zaprasza nas w mroczną podróż w głąb siebie – bo właśnie tam King doszukuje się źródła prawdziwego zła i pokładów lęku, które umiejętnie rozbudza każdym kolejnym opowiadaniem. Całość otwiera krótka przedmowa, po której King chwyta nas za rękę i zabiera w podróż po najciemniejszych zakamarkach świata i ludzkiej duszy. Mamy okazję trafić do opanowanego przez złe moce miasteczka, zmierzyć się z gigantycznymi szczurami podczas „Cmentarnej szychty” oraz odkryć, że za brutalnymi morderstwami stoi nawiedzony „Magiel”. Jednak by przeżyć prawdziwą grozę wcale nie trzeba natykać się na pozaziemskie siły czy istoty. Wystarczy nieopatrznie zapisać się na odwyk dla nałogowych palaczy, gdzie wykorzystuje się bardzo… hmmm, nowatorskie techniki, jak zrobił to bohater opowiadania „Quitters, Inc”. Nie jesteście palaczami? Ale trawę z pewnością kosicie! A i to zadanie może wam dostarczyć niecodziennych wrażeń, wystarczy tylko obrać odpowiednią technikę… Olbrzymie zróżnicowanie opowiadań jest aspektem w znacznym stopniu przemawiającym za tą pozycją. Każdy znajdzie

16

Wszystkie opowiadania, w przeciwieństwie do tych zamieszczonych w późniejszych zbiorach, zawierają ładunek emocji i potrafią wzbudzić dreszcze. Nawet z pozoru przesycona „obyczajową” atmosferą „Kobieta na sali” umie wprowadzić nas w nastrój niepokoju, gdy zaczniemy się zastanawiać, do jakich granic człowiek może się posunąć, by ulżyć w cierpieniu ukochanej osobie. Nutka nostalgii i smutku zawarta w wielu opowiadaniach (np. „Ostatnim szczeblu w drabinie”) dodaje smaku i właściwej wymowy wszystkim tekstom – pod tym względem King komponuje opowiadania iście „po królewsku”. Niestety wśród pozycji dopracowanych i przemyślanych znajdują się opowieści o rażąco prostej fabule, które psują nieco smak całości. Bo mimo wszystko towarzyszyło mi lekkie rozczarowanie, kiedy po „Truskawkowej wiośnie” (jeden z moich zdecydowanych faworytów) i ciekawym „Gzymsie” natknąłem się na prościutką historię kosiarza trawy, która wręcz drażni pretensjonalnością. Niby drobna wpadka, bo takich przypadków wcale nie jest dużo, a jednak jest to zgrzyt. Mimo wszystko niektóre z opowiadań nasycone są po brzegi atmosferą grozy i potrafią wstrząsnąć (np. „Czarny Lud”, notabene chyba najbardziej przerażający tekst w całej „Nocnej Zmianie”). Na koniec retoryczne pytanie: czy warto sięgnąć po ten zbiór? Retoryczne, gdyż odpowiedź jest prosta. Oczywiście, że tak! Choćby dlatego, że King nigdy później nie zestawił tworzonych przez siebie krótkich form literackich w tak porywającą i zarazem wywołującą gęsią skórkę całość.

Adrian Miśtak


JOHN CONNOLLY

NOKTURNY C&T 2006

Tytuł oryginalny: Nocturnes Tłumaczenie: Violetta Dobosz Ilość stron: 290

Irlandczyk John Connolly zadebiutował w roku 1999 powieścią detektywistyczną „Wszystko martwe”. Od tego czasu sukcesywnie umacnia swoją pozycję w literackim świecie, a regularnie powracający bohater Charlie Parker stał się już w wielu krajach jedną z najbardziej wyczekiwanych książkowych postaci. Polskim czytelnikom Connolly’ego i Parkera stara się od pewnego czasu przybliżyć wydawnictwo C&T (w księgarniach możemy już znaleźć cztery pierwsze powieści autora) i także ono wydało niedawno zbiór opowieści grozy Irlandczyka zatytułowany „Nokturny”. Powinien zabrać się za niego każdy kto lubi trzymającą w napięciu lekturę – zwłaszcza zaś ci, którzy uwielbiają narzekać na brak dobrych literackich horrorów. W „Nokturnach” Connolly udowadnia bowiem, że potrafi z talentem nawiązać do klasyki grozy, zaprawić nadnaturalnością porządny kryminał, a także wejść w paradę Stephenowi Kingowi. Zaczyna się szatańsko mocnym akcentem. „Rakotwórczy kowboj” to kilkudziesięciostronicowa nowela, w której autor opowiada nam o Buddym Kancero – trawionym przez raka nieszczęśniku nieoczekiwanie znajdującym sposób na czasowe pozbycie się bólu. Wystarczy, że Buddy złapie kogoś za rękę, a z jego ciała znikają rakowe narośle i choroba przenosi się na dotkniętego, szybko go wykańczając. W pewnym momencie bohater zaczyna zastanawiać się czy choroba nie znikłaby na zawsze gdyby w krótkim czasie wybił za pomocą dotyku wszystkich mieszkańców małego miasteczka – i o wprowadzaniu tego pomysłu w życie opowiada ta rewelacyjna, oryginalna, brutalna i szalenie niepokojąca nowela. Można tylko pomarzyć, aby jej filmową adaptacją zajął się specjalista od kina cielesnego rozpadu – David Cronenberg. Po „Rakotwórczym kowboju” otrzymujemy 13 krótszych opowiadań, które są w większości opartymi na ciekawych pomysłach impresjami, bardzo sprawnie tworzącymi atmosferę grozy ale nie obiecującymi zwrotów akcji czy szokują-

cych finałów. Wyróżnia się spośród nich mroczna, ale i na swój sposób zabawna „Kotłownia” (Connolly popisuje się tu darem tworzenia interesujących, wygadanych „bohaterów z przeszłością”), genialny w swej zwięzłości „Rytuał kości” opowiadający o demonicznej szkole (gdzie Lovecraft, Bierce, Poe i James pojawiają się jako nikczemni bohaterowie) oraz dłuższe „Wiedźmy z Underbury” (tu autor skutecznie odtwarza atmosferę kina spod znaku wytwórni Hammer). Widać jednak, że długa forma służy Connolly’emu najlepiej bo zbiór zamyka kolejne bardzo udane, kilkudziesięciostronicowe dzieło – „Oko innego świata”. Ta nowela powinna szczególnie ucieszyć najwierniejszych wielbicieli pisarza bo powraca w niej detektyw Charlie Parker. Zapoznajemy się tu z tajemnicą opuszczonego domu, który niegdyś należał do mordercy dzieci. Były właściciel domu nie żyje, ale Parker ma prawo podejrzewać, że to przeklęte miejsce wciąż może zagrażać życiu nieletnich – a że sam wie, co oznacza utrata dziecka, nie może zignorować problemu. „Oko...” nie jest horrorem tak bezwzględnym i dosłownym jak „Rakotwórczy kowboj”, ale i tak daje się czytelnikowi we znaki, a do tego zdaje się potwierdzać domysły, że i w powieściowy świat Parkera będzie przedostawało się coraz więcej elementów paranormalnych. Connolly zachwyca czytelnika nie tylko mnogością pomysłów składających się na historie z „Nokturnów”, ale również umiejętnością kreowania najprzeróżniejszych nastrojów i powoływania do życia niejednokrotnie niezwykłych, ale zawsze przekonujących bohaterów. Jego opisy potrafią być skrótowe, dosadne i zabawne (o jednej z bohaterek „Rakotwórczego kowboja” narrator mówi: „Kiedyś może i była ładną dziewczyną, ale teraz wyglądała jakby właśnie jakąś pożarła”) albo też pławiące się w makabrycznych szczegółach (fragment opisu tytułowej postaci z „Króla Olch”: „Z ramion zwisała peleryna z ludzkiej skóry, opadając niemal do podłogi, a zamiast gronostajów zdobiły ją skalpy, jasnowłose, ciemnowłose i rudowłose, zlewające się ze sobą jak barwy drzew jesienią (...). Na głowie miał koronę z kości, z dziecięcych paluszków powiązanych złotym drutem, zgiętych do środka, jakby przyzywały mnie bym do nich dołączył”). Dodatkowego smaczku nadaje skłonność autora do wplatania pomiędzy pełne grozy wydarzenia różnorodnych metafor bądź też pozornie marginalnych uwag, dzięki którym opowiadania zyskują nowy sens. I tak „Demon pana Pettingera” może okazać się krytyką zinstytucjonalizowanej religii, „Rytuał kości” komentarzem wobec podziałów klasowych, natomiast „Wiedźmy z Underbury” objawią się nam jako ironiczny obraz wojny płci czy emancypacji kobiet. Bartłomiej Paszylk

17


NOËL CARROLL

FILOZOFIA HORRORU Słowo/Obraz Terytoria 2005

Tytuł oryginalny: The Philosophy Of Horror Or Paradoxes Of The Heart Tłumaczenie: Mirosław Przylipiak Ilość stron: 452

stworzenia pełnia w stosunku do wydźwięku emocjonalnego utworów grozy i wywoływania „art.-grozy”.

„Filozofia horroru” Noëla Carrolla jest próbą filozoficznej analizy horroru jako gatunku filmowego i literackiego, który został zapoczątkowany w połowie osiemnastego wieku przez angielską powieść gotycką, a obecnie osiągnął status „źródła masowej stymulacji estetycznej”. Książka Carrolla wyróżnia się na tle dotychczasowych publikacji poświęconych tematyce grozy, gdyż rezygnuje ona z perspektywy chronologicznej, tematycznej czy ideologicznej (psychoanalitycznej, feministycznej) na rzecz dociekań filozoficznych, opartych na rozważaniu sztuki (w tym przypadku nie tyle sztuki rozumianej jako „wyższej”, lecz wytworów kultury masowej) w odniesieniu do emocji. Głównym celem „Filozofii horroru” jest sformułowanie teorii horroru w oparciu zarówno o naturę reakcji emocjonalnych wywoływanych przez filmy i powieści grozy („art-groza”), jak i o dwa paradoksy dotyczące horroru („paradoks fikcji” i „paradoks horroru”). W celu zdefiniowania i wyjaśnienia powyższych zagadnień, Carroll podejmuje się analizy poszczególnych elementów strukturalnych gatunku, tworząc pewnego rodzaju traktat składający się z pięciu głównych części. We „Wstępie” autor nakreśla zarówno krótki rys historyczny gatunku, wskazując na prawdopodobne korzenie horroru i próbując wyjaśnić zjawisko jego rosnącej popularności, jak i szkic i cele przewodnie swojej książki. Rozdział pierwszy, „Natura horroru”, poświęcony jest rozpatrywaniu natury gatunku w odniesieniu do emocji. Autor podejmuje nie tylko próbę zdefiniowania emocji, w szczególności emocji „artgrozy”, lecz także ustalenia związków między reakcjami emocjonalnymi bohaterów filmów/książek grozy, a emocjonalnością ich widzów/czytelników. Rozwodzi się on również nad sposobem obrazowania stworzeń fantastycznych (różnego rodzaju potworów) w horrorze i nad rolą, jaka te

18

W rozdziale drugim, „Metafizyka a horror, czyli zjawisko fikcjonalności”, Carroll podejmuje filozoficzny dyskurs na temat pierwszego z paradoksów związanych z gatunkiem horroru, tzw. „paradoksu fikcji”, który zawiera się w pytaniu „dlaczego boimy się czegoś co nie istnieje?”. Autor pogłębia swoje rozważania dotyczące relacji między publicznością i fikcyjnym horrorem, rozpatrując zdolność fikcyjnych potworów do wzbudzania żywych emocji w widzach/czytelnikach. Ponadto, Carroll prezentuje różne teorie fikcji, m.in. „iluzjonistyczną teorię fikcji”, „teorię udawania” czy „myślową teorię emocjonalnych reakcji na fikcję”, jak również analizuje kwestię identyfikacji odbiorcy z bohaterem horroru. Rozdział trzeci, „Struktura horroru”, analizuje takie zagadnienia jak strukturalna organizacja fabularnego horroru, oraz suspens i fantastykę jako najczęściej pojawiające się wątki w literaturze i filmie grozy. Carroll rozpatruje różne rodzaje wątków narracyjnych, takie jak wątek „o złożonej strukturze odkrywania” i jego odmiany czy „struktura burzyciela” i jej wariacje. Interesującym elementem rozdziału, obok dyskusji na temat suspensu i fantastyki jako nieodłącznych elementów horroru, jest fragment poświęcony oddziaływaniu typowych modeli horroru na publiczności. W rozdziale czwartym, „Dlaczego horror?”, Carroll przedstawia i analizuje drugi z paradoksów związanych z gatunkiem, czyli „paradoks horroru” („dlaczego chcemy się bać oglądając/czytając horror, skoro w życiu codziennym unikamy sytuacji przysparzających nam takich emocji?”). W celu wyjaśnienia ludzkiego pociągu do przeżywania grozy („art-grozy”) w zetknięciu z filmami/literaturą z gatunku horror, Carroll proponuje zjawisko „kosmicznej grozy” i „przeżycia religijnego”. Pomimo świadomości fragmentarycznej natury psychoanalitycznego podejścia do horroru, autor sięga do jej sugestii na temat „paradoksu horroru” (Ernest Jones, Freud), równocześnie przedstawiając inne, uniwersalne teorie atrakcyjności horroru. W przedostatniej sekcji rozdziału czwartego, „Horror a ideologia”, Carroll spekuluje, iż wiele fikcyjnych horrorów pochodzi z pewnej perspektywy politycznej, związanej z poszczególną ideologią, co brzmi jak delikatna sugestia pogłębienia tej myśli. „Filozofii horroru” brak stosownego i strukturalnie wymaganego zakończenia, choć ostatnia sekcja czwartego rozdziału, „Horror dzisiaj”, funkcjonuje na zasadzie ogólnego wnio-


sku. Carroll podsumowuje swoje rozmyślania na temat czynników przesądzających o atrakcyjności horroru jako formy ekspresji literackiej i filmowej, jak i nakreśla charakter nowego, współczesnego horroru, różniącego się od poprzednich odsłon grozy pod względem kompozycji i symboliki. Autor sugeruje także interesujące, nieporuszone jak dotąd w książce, spojrzenie na horror jako gatunek będący odzwierciedleniem społecznych i politycznych niepokojów w danym momencie w historii, co opatrzone jest serią konkretnych przykładów i otwiera nowe możliwości interpretacji. „Filozofia horroru” Noëla Carrolla jest godna polecenia wszystkim tym, którzy są znużeni tradycyjnym (chronologiczno-tematycznym czy też ideologicznym) rozpatrywaniem filmów i literatury grozy lub tym, którzy lubują się w rozmyślaniu i roztrząsaniu kwestii niepewnych, bardziej filozoficznych czy psychologicznych niż faktycznych. Wszyscy ci, którzy zamierzają przeczytać tę książkę w celu uzyskania pewnej systematycznej wiedzy na temat horroru, będą pewnie zawiedzeni, gdyż „Filozofia horroru” opiera się na swobodnym, indywidualnym łańcuchu myśli autora, który zakłada, że czytelnik jest już dobrze zaznajomiony z tematem. Mimo, że w przeciągu szesnastu lat od pierwszego wydania dzieła Carrolla ukazało się wiele ciekawych pozycji dotyczących horroru, „Filozofia horroru” pozostaje ciekawą publikacją za względu na zawartą w niej syntezę psychologiczno-filozoficznych teorii dotyczących emocji, emocjonalności i fascynacji tym, co nienormalne, czy raczej nienaturalne. Dużym atutem Carrolla jest systematyczne podpieranie swoich argumentów barwnymi przykładami (światowe kino i literatura grozy), co pozwala na swobodne podążanie jego tokiem rozumowania. Jest to książka tym bardziej interesująca, że mówi nam też coś o nas samych, widzach przyciąganych przed ekran przez obietnicę emocji, od których – paradoksalnie – w życiu codziennym uciekamy. Alicja Czerwińska


Polscy fani horroru mieli już przyjemność zapoznać się z twórczością Douglasa Bucka: w roku 2004 na warszawskim festiwalu Horror Fiesta wyświet lano jego niepokojącą antologię „Family Portraits: A Trilogy of America”. Przyjęto ją ciepło i nawet ci krytycy, którzy mieli zastrzeżenia co do poziomu gry aktorskiej, osta tecznie przyznawali, że rzecz jest mocna i skutecznie szok uje. Wkrótce po stworzeniu „Fam ily Portraits” Buck został wybrany na reżysera przeróbk i „Sióstr” Briana De Palmy. Film ukończono w roku 2006 i choć jak na razie nie miał jesz cze oficjalnej premiery, trzeba przyznać, że zapowiada się niezwykle ciekawie – ma to być dzieło nietypowe, bezkomprom isowe i niepodobne do innych przeróbek klasyczn ych filmów grozy. Poza informa cjami na temat „Sióstr” „Czachopismo” wyciąga też z reżysera wyznanie, jak to pod stępnie zdobył od Abla Ferrary pochlebną opinię dotyczącą „Family Portraits”, każe mu się tłumaczyć z miłości do filmów giallo i dziwi się jak można uwa żać Ingmara Bergmana za mis trza horroru.

Wywiad przeprowadził: Bartłomiej Paszylk Jak oceniasz „Family Portraits” teraz, kiedy dzięki przeróbce Sióstr zaczynasz wypływać na szersze wody? Jestem dumny z tego filmu i myślę, że osiągnąłem w nim wszystko co sobie zaplanowałem. Po pracy nad „Siostrami” czuję, że „Family Portraits” jest mi jeszcze bliższy niż wcześniej – i chodzi tu nie tyle o sam film, co sposób jego tworzenia. Kręcenie „Sióstr” było z wielu powodów bardzo trudne i otworzyło mi oczy na wiele spraw. Musiałem się zmierzyć z mnóstwem problemów, które nie istniały w przypadku „Family Portraits” bo wówczas nie potrzebowałem żadnych pieniędzy z zewnątrz. „Awans do wyższej ligi”, jeśli można tak powiedzieć o pracy nad „Siostrami”, oznaczał m.in. pertraktacje z producentami, obcymi ludźmi, którzy nagle mogli decydować o ostatecznym kształcie filmu. Z aktorami współpracowało mi się świetnie, ale przed rozpoczęciem zdjęć nie miałem z nimi żadnego kontaktu, bo każdy miał wtedy jakieś inne obowiązki. Tymczasem przy „Family Portraits” mogliśmy sobie pozwolić na długie próby przed przystąpieniem do zdjęć. Jestem zadowolony z tego, co osiągnąłem kręcąc „Siostry”, ale jakaś cząstka mnie chciałaby wrócić do świata niezależnych filmów z zerowym budżetem. I choć nie mam zamiaru na zawsze odwracać się od produkcji wysokobudżetowych, to jednocześnie piszę też scenariusz taniego filmu, który byłby w pewnym sensie powrotem do „Family Portraits”. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. „Family Portraits” zaszokował podobno samego Abla Ferrarę, niesławnego reżysera takich filmów jak „Driller Killer” czy „Zły porucznik”. To musiał być dla ciebie poważny komplement? Szczerze mówiąc, cytat z Ferrary (który pojawia się w materiałach reklamujących „Family Portraits” – przyp. red.) jest w pewnym stopniu spreparowany. Lata temu, kiedy mieszkałem w Nowym Jorku, udało mi się spotkać

20

Ferrarę – mojego ówczesnego idola. Pozwolił mi się od czasu do czasu kręcić po swoim mieszkaniu, jednocześnie dając przepustkę do świata filmu widzianego jego oczami. Kiedy skończyłem pracę nad pierwszym epizodem „Family Portraits” zatytułowanym „Cutting Moments”, poprosiłem Ferrarę aby go obejrzał. Namówienie go do czegokolwiek to potężne wyzwanie, ale któregoś późnego wieczora wreszcie mi się udało. Obejrzał film, wyraził pozytywną opinię, a ja poprosiłem go o powiedzenie czegoś, co mógłbym później zacytować. Spytał mnie, co ma powiedzieć, więc napisałem szybko „niezwykle niepokojące przeżycie”. Zgodził się i od tego czasu korzystamy z tego cytatu. Pierwszy raz się do tego przyznaję. Z tego co wiem, nie przepadasz za nowoczesnymi przeróbkami takimi jak np. „Dom woskowych ciał”. W jaki więc sposób twój remake „Sióstr” będzie się różnił od „Domu woskowych ciał” albo nowego „Omenu”? Tytuły, które podałeś, są najpopularniejszymi wzorcami przeróbek, jakie pojawiły się w ostatnich latach. Jeden z nich polega na skopiowaniu oryginału bez zasadniczych zmian – i tak wygląda na przykład nowa wersja „Omenu”. Drugi wzorzec sprowadza się do zrobienia filmu zupełnie nie powiązanego z oryginałem. W tym wypadku zazwyczaj chodzi o sprzedanie filmu młodej widowni, która poprzedniej wersji nie zna ale być może kojarzy jego tytuł – w ten sposób jakaś część promocji jest z głowy. Problem w tym, że podpinanie się pod klasyczny tytuł bardzo często jest jedynym powodem, dla którego powstaje jego „nowa wersja”. To nie reżyser decyduje, że chciałby zrobić ciekawy film na taki czy inny temat, ale producent dochodzi do wniosku, że warto w projekt zainwestować bo ma dobry tytuł i zaoszczędzi się na reklamie. Nie znaczy to, że nie powstają w ten sposób żadne dobre przeróbki – bo przecież zarówno remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” jak i „Świtu żywych trupów” miały niezłe, dobrze przemyślane momenty – ale generalnie powody powstania takich filmów są bardzo podejrzane. I zasmucające.


Satu Bell / Edward

Jeśli chodzi o „Siostry”, to w momencie gdy tylko usłyszałem, że Ed Pressman jest zainteresowany tą przeróbką, zaczęły mi się kłębić w głowie najprzeróżniejsze pomysły na nowe podejście do tematu. Jestem wielkim fanem oryginału i zawsze uważałem, że ma on olbrzymi potencjał – w odniesieniu chociażby do problemu dyskryminacji kobiet czy kwestii tożsamości – i czułem, że mógłbym przekazać to wszystko po swojemu, wyciągając z tej historii własne wnioski. Ed Pressman najwyraźniej podzielał w dużej części mój punkt widzenia i mój entuzjazm, co sprawiło, że wspólnie zabraliśmy się za ten film. Czy będzie się wyróżniał spośród innych współczesnych przeróbek? Mam taką nadzieję. Nie była to łatwa praca, ale jestem dumny z efektu końcowego. Wspomnieliśmy wcześniej remake „Omenu”, który miał całkiem niezłą ścieżkę dźwiękową, ale niemal wszyscy widzowie znający oryginał byli nią rozczarowani bo zupełnie nie przypominała starych, dobrych kompozycji Jerry’ego Goldsmitha. W przypadku „Sióstr” pewnie równie trudno było zastąpić stare, dobre kompozycje legendarnego Bernarda Herrmanna, współpracownika nie tylko De Palmy, ale i Hitchcocka... Nigdy nie myśleliśmy o tym żeby „zastępować” muzykę Herrmanna, ponieważ mój film zdecydowanie różni się od oryginału, tak więc potrzebował też zupełnie innej ścieżki dźwiękowej. Uwielbiam kompozycje z oryginału, ale zupełnie nie pasowałyby one do nowej wersji. W paru miejscach pojawiają się co prawda echa muzyki Herrmanna, ale stało się tak wyłącznie dlatego, że życzył sobie tego Ed Pressman. Szczerze mówiąc, ścieżka dźwiękowa jest jednym z tych elementów filmu, z których jestem najbardziej dumny – świetne są zarówno kompozycje autorstwa szalenie utalentowanych Eda Dzubaka i Davida Kristiana, jak i sam ostateczny miks. Wierzę, że widzowie będą zadowoleni z nowej muzyki.

R. Pressman Film

Corp

Podobno kiedy po raz pierwszy spytano cię, jak masz zamiar podejść do przeróbki „Sióstr” odpowiedziałeś: „w stylu Polańskiego”, co najwyraźniej miało być alternatywą wobec „stylu Hitchcocka”. Mógłbyś wyjaśnić jak należy rozumieć „styl Polańskiego”? Dobrym przykładem będzie porównanie „Wstrętu” Polańskiego z „Psychozą” Hitchcocka – a więc opowieści o kobiecie tracącej zmysły z historią szalonego właściciela motelu. Pewne aspekty obu filmów są niewątpliwie podobne ale Polańskiego interesuje przedostanie się do umysłu swojej bohaterki i świat, który oglądamy na ekranie również jest światem widzianym jej oczami. Hitchcock, choć od czasu do czasu korzysta z podobnych zabiegów, jest jednak bardziej obiektywny. Jeśli Hitchcock coś nam pokazuje możemy mu ufać. Polańskiemu nie możemy. Zaufanie zmysłowi wzroku od początku było czymś co chciałem zgłębić w swojej przeróbce. Sceny otwierające film skupiają się właśnie na „patrzeniu” – początkowo nie wiadomo, czy należy wierzyć temu co widzimy na ekranie, z biegiem czasu nasze wątpliwości rosną, aż wreszcie dochodzimy do punktu, kiedy nie sposób wierzyć w cokolwiek. To zresztą również typowy zabieg stosowany w filmach giallo. Jak odebrałeś wiadomość o odejściu z obsady Asii Argento, a niedługo potem – Davida Cronenberga? Czy nie zacząłeś w pewnym momencie myśleć, że twój film jest, powiedzmy, „naznaczony klątwą”? Odejście Asii Argento i Davida Cronenberga to tylko dwa drobne problemy z mnóstwa innych, jakie zdarzały się zarówno przed rozpoczęciem zdjęć, jak i w trakcie ich trwania. Na szczęście cały proces post-produkcji przebiegał już gładko. I masz rację – w pewnym momencie myślałem, że na filmie ciąży jakaś klątwa. Kiedy Asia podjęła decyzję o odejściu, mieliśmy jeszcze około miesiąca do rozpoczęcia zdjęć i udało mi się skontaktować z Anną Mouglalis – francuską modelką, która zagrała już parę prowokujących ról filmowych. Zgodziła się zagrać Angelique

21


22

i często rozmawialiśmy przez telefon o różnych subtelnościach tej postaci. Bardzo chciała wystąpić w tym filmie, była szalenie podekscytowana swoją rolą, a tu nagle – na cztery dni przed rozpoczęciem zdjęć – odbieram telefon od Eda Pressmana, który oznajmia mi, że Anna zrezygnowała z roli powołując się na powody osobiste. Brak głównej aktorki postawiłby całą produkcję pod znakiem zapytania, więc musieliśmy szukać zastępstwa, nie dając nikomu znać, że coś jest nie w porządku. Spędziłem cały dzień z ekipą filmową w poszukiwaniu plenerów i udawałem, że wszystko gra, a tak naprawdę co chwilę wydzwaniałem nerwowo w poszukiwaniu zastępstwa za Annę. Na szczęście pojawiła się Lou Doillon i wszystko skończyło się dobrze. Kolejnym problemem była kwestia miejsca, gdzie powinniśmy kręcić film. Początkowo chcieliśmy wybrać Montreal, ale Asia Argento była wolna dopiero w styczniu, kiedy Montreal jest zasypany śniegiem i gdy wiecznie pada tam mroźny deszcz. Następnym miejscem, które znaleźliśmy, był Nowy Orlean i w tydzień po tym jak Ed Pressman ogłosił na festiwalu w Berlinie, że „Siostry” będą kręcone właśnie w Nowym Orleanie – uderzył huragan Katrina i zmiótł nam ten pomysł. Ostatecznie zgodziliśmy się na Vancouver. Wtedy pojawiło się mnóstwo problemów związanych ze sfinansowaniem filmu – nie będę cię nimi zanudzał, ale produkcja po raz kolejny stanęła pod znakiem zapytania. Na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć okazało się, że budżet nie pozwoli nam na sfilmowanie całego scenariusza, więc siadłem przy biurku ze współscenarzystą Johnem Freitasem i wycięliśmy ze scenariusza 11 stron. A nawet mając już tę skróconą wersję scenariusza wydawało się, że nie zdążymy nakręcić wszystkiego w 22 dni, a tyle przydzielono nam w Vancouver. Skończyło się na 24 dniach, ale i to nie wystarczyło – musieliśmy zrezygnować z wielu pomysłów, dzięki którym „Siostry” mogły być jeszcze lepsze niż są. Udało się nam jednak uchwycić esencję pierwotnego pomysłu, zawrzeć najważniejsze tematy i zachować odpowiednią konstrukcję. Jestem więc zadowolony z tego, co udało się nam osiągnąć. Najważniejsze, że pomimo tych wszystkich niedogodności w pewnym momencie mogliśmy już być pewni, że film powstanie – dzięki temu mieliśmy siłę, żeby dalej nad nim pracować.

jest on bardziej realistyczny niż symboliczny. Uważam natomiast, że widok Marlboro albo Hondy Civic mógłby być rozpraszający – w każdym razie ja jako widz zawsze tak to odbieram. Sztuka kłóci mi się wtedy z reklamą. Weźmy chociażby filmy Bergmana. Wiele z nich – jak „Hańba”, „Godzina wilka” czy „Namiętności” – rozgrywa się na małej wyspie lub w jakimś innym odizolowanym od świata miejscu, dzięki czemu opowiadana historia zostaje pozbawiona kontekstu konkretnego czasu i przestrzeni. Pomaga to wykreować poczucie, że bohaterowie jednocześnie definiują otoczenie i sami są przez nie definiowani – krajobraz staje się więc ich portretem psychologicznym. Mamy tu elementy symbolizmu ale zasadniczo jest to jednak świat realistyczny. Oczywiście technika stosowana przez Bergmana nie nadaje się do opowiedzenia każdej historii, ale w niektórych przypadkach może się okazać nieoceniona, pomaga stworzyć niesamowity nastrój. Nie ma natomiast wątpliwości, że wiele filmów potrzebuje osadzenia w konkretnej rzeczywistości – dotyczy to zwłaszcza horrorów, gdzie często akcentuje się właśnie zniszczenie tego co jest „tu i teraz”. Pomysł nieobcy chociażby George’owi Romero. Natomiast wszechobecne etykiety na ubraniach czy obuwiu wywołują we mnie niepokój. Nie jestem co prawda chrześcijaninem – uważam się za agnostyka – ale przyznaję, że wielu religijnym tekstom nie sposób odmówić mądrości. W tym wypadku do głowy przychodzi chrześcijańska przypowieść o fałszywych bożkach.

W jednym z wcześniejszych wywiadów powiedziałeś, że kręcąc „Siostry” chciałeś w tym filmie stworzyć „miejsce oderwane od czasu” – a więc pozbawione odniesień do popkultury, nie ograniczane pewnymi zasadami nowoczesnego świata. Przykładowo, w twoim filmie nie ma tabliczek zakazujących palenia papierosów, których w rzeczywistym świecie przybywa z każdym dniem, a z kolei kiedy bohaterowie „Sióstr” palą – nie są to papierosy żadnej istniejącej marki. Pomysł wydaje się bardzo interesujący, ale nie bałeś się rezygnacji z realizmu na rzecz symbolizmu? Mnóstwo dobrych horrorów rozgrywa się przecież właśnie „tu i teraz” i stara się przedstawiać świat jak najbardziej realistycznie...

Tak, to możliwe. Kiedy kręciłem „Family Portraits” zupełnie nie przejmowałem się ustawianiem kamery tak aby osiągnąć „straszący” efekt. Na planie „Sióstr” po raz pierwszy świadomie stosowałem sposób poruszania się i kąty ustawienia kamery charakterystyczne dla horroru. Zazwyczaj zaczynam pracę nad filmem od skupienia się na fabule, na znalezieniu w niej elementów, które będę chciał zaakcentować, pogłębić. Sposób przedstawienia fabuły jest dla mnie sprawą drugorzędną. Tymczasem De Palmę bardziej interesuje styl niż sama fabuła, a więc nie należy się dziwić, że powiedział coś takiego.

Nie wydaje mi się, żeby widzowie mieli problem z odnalezieniem się w świecie „Sióstr”. Mimo wszystko

W mojej wersji jest na pewno mniej wisielczego humoru niż u De Palmy, choć też się od czasu do czasu pojawia.

Niektórzy krytycy uważają, że „Siostry” to najlepszy horror Briana De Palmy. Zgadzasz się z tym? Innymi słowy – uważasz, że „Siostry” przebijają „Carrie”? Był to na pewno bardzo ważny etap w karierze De Palmy – widać tu jak się rozwijał, wprowadzał pewne stałe tematy itd. Ale nie nazwałbym „Sióstr” jego najlepszym horrorem – „Carrie” jest rzeczywiście lepsza. Tak czy inaczej, „Siostry” to bardzo szczególne dzieło. De Palma powiedział kiedyś, że zrezygnował z kręcenia horrorów, bo denerwowało go ciągłe powtarzanie pewnych ustawień kamery, które miały pomóc nastraszyć widza. Myślisz, że możesz dojść kiedyś do podobnych wniosków i przestaniesz kręcić horrory?

Czy twój film to stuprocentowy horror czy może, tak jak film De Palmy, mieszanka horroru i czarnej komedii?


Poza elementami charakterystycznymi dla horroru znajdziemy tu też cechy prawdziwego dramatu – w końcu to opowieść o stracie i o samotności. Zobaczymy jak się to spodoba współczesnej publiczności wychowanej na ekstremalnym horrorze w rodzaju „Piły”. Czy to prawda, że De Palma zapoznał się ze scenariuszem twojego filmu i był nim zachwycony? Tak twierdzi Ed Pressman. Ja nie miałem niestety kontaktu z De Palmą. Wspominałeś wcześniej, że „Siostry” w pewien sposób odwołują się do nurtu giallo, którego jesteś fanem. Jakie filmy zaliczane do giallo uważasz za szczególnie udane? Mógłbym ich wymienić mnóstwo – pewnie z setkę. Większość z nich ma jakieś genialne fragmenty, trudno znaleźć film giallo, który byłby od początku do końcu perfekcyjny albo chociażby spójny i logiczny. Jeśli natomiast miałbym podać tytuł filmu, który miał duży wpływ na ostateczny kształt „Sióstr” to byłby to „All the Colors of the Dark” w reżyserii Sergio Martino. Tę inspirację widać zwłaszcza w scenach halucynacji. W filmach zaliczanych do giallo bardzo częstym tematem jest podglądanie, próba wypatrzenia jakiegoś ważnego detalu aby odkryć prawdę. I tę cechę znajdziemy również w „Siostrach” – a także w wielu filmach De Palmy. Powiedziałeś kiedyś, że najlepsze horrory kręcił Ingmar Bergman, bo w tradycyjnym kinie grozy nie istnieje nic co mogłoby się równać z lękiem egzystencjalnym.

rp

sman Film Co

ward R. Pres

Satu Bell / Ed

Czy mam rozumieć, że „Godzina wilka” Bergmana zaszokowała cię bardziej niż „Noc żywych trupów” Romero? Bergman miał na mnie olbrzymi wpływ i pozwolił mi pojmować horror właśnie jako przejaw lęku egzystencjalnego. Staram się korzystać z tego kiedy tworzę własne filmy, co widać szczególnie dobrze w „Family Portraits”. Można się chyba zgodzić, że Bergman jest lepszym twórcą niż Romero, co oczywiście w żaden sposób nie umniejsza pozycji Romero w świecie filmowego horroru. A jeśli chodzi o porównanie „Nocy żywych trupów” i „Godziny wilka”, „Noc...” to arcydzieło horroru nihilistycznego, a „Godzina wilka” to eksperymentalny dramat psychologiczny przesycony lękiem egzystencjalnym. Uwielbiam oba filmy. Gdybym miał wybrać jeden z nich byłaby to szalenie trudna decyzja. Z tego co wiem przy następnym scenariuszu znów będziesz współpracował z Johnem Freitasem, twoim profesorem z czasów studiów. Swego czasu Freitas zresztą wyświetlał na zajęciach „Siostry” – czy i tym razem zabierzecie się za coś, co przerabialiście na studiach? Nigdy nie wiadomo. Jeśli pojawi się sensowna propozycja kolejnej przeróbki, w której znajdę coś interesującego dla siebie i która pozwoli mi przekazać publiczności coś nowego – chętnie ją rozważę. A jeśli okaże się, że przerabialiśmy oryginał na zajęciach z Johnem, cóż, tym lepiej. Zacznę od przestudiowania jego notatek.

23


Arkadiusz Gabrysiak Słysząc nazwisko Briana De Palmy fani horroru automatycznie kojarzą je z filmem „Carrie”. Jednak De Palma zadebiutował w gatunku grozy filmem „Siostry” zrealizowanym w 1973 roku. Reżyser często określany jest jako naśladowca filmowego stylu Hitchcocka, do czego zresztą sam się przyznaje. Po filmie „Siostry” nikt nie powinien mieć zresztą co do tego wątpliwości. Nie jest to jednak zła wiadomość, gdyż De Palma robi to nadzwyczaj dobrze. Fabuła filmu opowiada historię rozłączonych bliź-

niaczek syjamskich, z których jedna, Danielle, jest uosobieniem spokoju i łagodności, a druga to jej przeciwieństwo – zła do szpiku kości i niezrównoważona psychicznie Dominique (w podwójnej roli Margot Kidder). Danielle bierze udział w programie telewizyjnym, gdzie poznaje pewnego mężczyznę, z którym po zakrapianym spotkaniu spędza noc. Nad ranem mężczyzna zostaje brutalnie zamordowany w mieszkaniu Danielle. Resztką sił dociera do okna i swoją własną krwią zapisuje na szybie POMOCY. Na (nie)szczęście scenę tę dostrzega ze swojego okna sąsiadka, Grace Colier (Jennifer Salt), młoda i ambitna reporterka. Dzwoni na policję, jednak dziwnym trafem w mieszkaniu Danielle nie ma śladu po trupie. Grace jednak

24

wierzy, że morderstwo miało miejsce i żeby tego dowieść postanawia przeprowadzić śledztwo z pomocą prywatnego detektywa. Tym samym wkracza w dziwny i niebezpieczny świat, który ukrywa przerażającą tajemnicę dwóch sióstr...

Fabuła może wydawać się trochę szablonowa – tajemnicze morderstwo, sceptyczni stróże prawa, śledztwo na własną rękę i zaskakujące rozwiązanie intrygi. Pomimo tego opowieść wytrzymała próbę czasu. Głównie za sprawą dosko-


cy, którą poprzez nieustanne zwroty akcji niełatwo przewidzieć. Wszystkie te dramaturgiczne zabiegi prowadzą do końcowego fragmentu filmu – surrealistycznej, czarno-białej sceny snu, stanowiącej apogeum suspensu. W scenie tej króluje przerażający doktor (w tej roli William Finley), dokonujący rozłączenia syjamskich bliźniaczek, którego postać jest najbardziej charakterystyczna w filmie. Margot Kidder w podwójnej roli oraz Jennifer Salt spisały się poprawnie, jednak bez rewelacji. De Palma niestety nie ustrzegł się kilku wpadek logicznych, które kładą się delikatnym cieniem na bardzo dobrym ogólnym wrażeniu z seansu. nałej realizacji oraz mistrzowskiemu budowaniu napięcia wzorowanym na dziełach Hitchcocka. De Palma stworzył obraz czerpiący z filmów Mistrza i do nich podobny, ale zadbał także o indywidualne elementy własnego stylu. Ciekawym zabiegiem jest podzielenie obrazu na pół: obserwujemy akcję równolegle z dwóch punktów widzenia, co skutecznie podnosi dramaturgię. Najlepszym tego przykładem jest scena pierwszego, bardzo brutalnego morderstwa. Obserwujemy ofiarę bezpośrednio z pokoju oraz z perspektywy sąsiadki. Sposób budowania napięcia jest główną zaletą „Sióstr”. Mamy tu do czynienia z dobrymi i sprawdzonymi metodami używanymi w thrillerach, dzięki czemu w ciągłej niepewności oczekujemy punktu kulminacyjnego. Pomaga w tym znakomita, przyprawiająca o dreszcze, muzyka Bernarda Herrmanna. Herrmann tworzył

SIOSTRY

„Siostry” to film z pogranicza thrilleru i horroru ze wskazaniem na ten pierwszy. Nie jest to w żadnym wypadku wadą – jest to po prostu bardzo dobre kino z dreszczykiem, idealne dla zagorzałych miłośników klasycznych thrillerów. De Palma stworzył obraz ponadprzeciętny, który mimo małego budżetu do dziś robi wrażenie. Rozczarowuje natomiast polskie wydanie „Sióstr” na DVD, firmowane logo SDT Film. Dobra jakość obrazu i dźwięku (5.1 – lektor lub napisy) to jedyne, czego można oczekiwać od polskiej wersji DVD. Brak jakichkolwiek materiałów bonusowych, bo nie zalicza się do nich przecież bezpośredniego dostępu do scen. Szkoda tym bardziej, że zagraniczne edycje są znacznie bogatsze.

(Sisters)

Dystrybucja: SDT Film Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Brian De Palma Obsada: Margot Kidder, Jennifer Salt, Charles Durning, William Finley Produkcja: USA 1973

zresztą muzykę do wielu filmów Hitchcocka (m.in. „Ptaków” i „Psychozy”), co niewątpliwie dowodzi jego klasy. De Palma w „Siostrach” kieruje się zasadą, że najważniejsza jest atmosfera panująca w filmie, a nie środki zastosowane w celu jej osiągnięcia, takie jak chociażby efekty specjalne. Niestety można dopatrzyć się kilku niedociągnięć: zwłaszcza krew wygląda mało realistycznie. Na szczęście dzięki skupieniu uwagi na atmosferze niepokoju, techniczne niedoskonałości nie wpływają negatywnie na odbiór filmu. Intryga cały czas znajduje się na pierwszym planie, a widza nieustannie dręczy pytanie o tożsamość morder-

25


Maja Kaps Horrory kojarzą mi się zazwyczaj z krzyczącymi i jęczącymi dziewczynami, które giną z ręki psychopatycznego drania uzbrojonego w piłę mechaniczną lub też z duchami, które nie wyrównały jeszcze rachunków z wrogami. Ale kocham Bollywood i to mnie zmotywowało do obejrzenia „Aatmy”. Połączenie dwóch skrajnie różnych gatunków wydawało mi się od początku zabójcze i wręcz niemożliwe do wykonania, dlatego też podchodziłam do tego dzieła sceptycznie. Jakim cudem film z Indii może być horrorem? Pamiętajmy, że główni bohaterowie tego typu produkcji nie mogą się nawet całować, ponieważ od razu zostają nazwani skandalistami i muszą walczyć z bojkotem mediów. A gdzie w horrorze miejsce na skomplikowane układy taneczne, śpiewy, kolorowe stroje i obowiązkowy happy end? No i przede wszystkim: dlaczego ten film trwa tylko 108 minut? Czyżby autorom scenariusza zabrakło pomysłów? Każdy (nawet początkujący) fan Bollywood jest przyzwyczajony do spędzania bitych trzech godzin ze swoimi ekranowymi ulubieńcami. Film opowiada historię doktora Amana, który w rocznicę swojego ślubu z Nehą podstępem zostaje zmuszony do sfałszowania raportu z sekcji zwłok otrutego mężczyzny. Niebawem okazuje się, że duch zamordowanego chce się zemścić na swoich prześladowcach i w tym celu wchodzi w ciało pięknej żony doktora. Po pierwszych paru minutach miałam ochotę wyłączyć „Aatmę”. Nie krzyczałam ze strachu, zaczęłam się tylko śmiać i miałam skojarzenia bliższe słynnemu „Scary Movie” niż klasyce ga-

26

tunku, ale postanowiłam wytrwać mimo wszystko. Krwistoczerwone napisy, które pojawiły się na początku filmu, były bardzo obiecujące, jednak sam film bardzo ciężko jest sklasyfikować. Jeśli będziemy rozpatrywać ten film na poziomie Bollywood, fani mogą być raczej zawiedzeni. W „Aatmie” brakuje wzorcowych motywów związanych z kinem hinduskim. Obowiązkowych w tych produkcjach tańców i śpiewów jest jak na lekarstwo i przez cały czas miałam wrażenie, że są jakby wymuszone i nie wynikają z akcji filmu, a raczej stanowią miły dodatek, który z filmem nie ma nic wspólnego. Modelowy Bollywood daje nam zawsze więcej do myślenia niż pokazuje i właśnie ta płaszczyzna jest w „Aatmie” zakłócona. Tancerki są bardziej wyuzdane niż zwykle i sfera erotyczna nie jest już delikatna. Natomiast fanki King Khana będą zachwycone – chociaż ulubieniec publiczności, Shahrukh Khan, nie występuje w tym filmie, jeden z aktorów jest łudząco do niego podobny i popisuje się swoimi technikami walki. Miło jest też popatrzeć na kobiety w tradycyjnych strojach, które mimo „amerykanizacji” kina hinduskiego wciąż są widoczne na ekranach. Wielbiciele klasycznego horroru też mogą nie być specjalnie zachwyceni. Skomplikowany scenariusz, dramatyczne sceny trzymające w napięciu, gwałtowne skoki poziomu adrenaliny we krwi – te elementy są tu całkowicie nieobecne. Bardzo miło jednak patrzy się na kadrowanie i cienie na twarzach głównych bohaterów, dzięki którym nastrój całego filmu jest mroczny, a postaci momentami przerażające.


Bardzo ważna jest też gra aktorska i należy ją w tym wypadku ocenić wysoko. Mnóstwo krytyków zarzuca Bollywood nieciekawych aktorów, którzy nie potrafią przekazać głębszych emocji, ani zszokować odbiorców. W „Aatmie” mamy jednak do czynienia z prawdziwymi talentami. Nie są to pierwszoplanowe gwiazdy, które przyciągają do kina miliony widzów (należy pamiętać, że w Indiach kręci się setki filmów rocznie, a tylko kilka staje się hitem), a raczej imponują nam dobrymi rozwiązaniami poszczególnych scen, przez co film jest bardziej wiarygodny.

W tym momencie można sobie zadać jedno pytanie: czy warto sięgnąć po ten film? Ja gorąco do tego zachęcam. Dlaczego? Ze względu na kontrowersje, które „Aatma” na pewno wzbudzi. Połączenie dwóch różnych konwencji i tradycji w jed-

DUCH

nym filmie daje ciekawy efekt. Nie możemy liczyć, że dostarczy nam dużej dawki adrenaliny, ale też nas nie zanudzi. Każdy może znaleźć dla siebie coś ważnego i coś, co przykuje jego uwagę. Dla jednych może to być odwoływanie się do klasyki kina grozy, dla innych (miłośniczek wzruszeń rodem z Bollywood) będzie to głęboka i romantyczna miłość Amana do żony, jeszcze inni będą zachwyceni intrygą i rozwiązaniem całej afery. Na płycie DVD otrzymujemy dodatkowo zestaw dziewięciu zwiastunów filmów wydawanych w kolekcji „Horrory świata”, brak niestety jakich-

kolwiek materiałów, które zaprowadziłyby nas bezpośrednio za kulisy „Aatmy”.

(Aatma)

Dystrybucja: IDG Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Deepak Ramsay Obsada: Neha, Vikram Singh, Amriena, Deep Dhillon, Mukesh Tiwari Produkcja: Indie 2006


Foto: Paweł Presko i Piotr Dug

28

astarda www.jaszak.net Dziekujemy!

W materiale uĹźyto fragmenty prac Hellb


się w parku pod Pałacem Dnia 23 czerwca zebraliśmy ięci byliśmy przygotowaniahłon poc u czas Kultury. Do tego wlepek i reklamą w internei atów mi – rozwieszaniem plak iem ludzi. Nikt z nas nie ęcan cie, a także bezpośrednim zach akcja się uda. Efekt kończy i i zjaw się osób ile ien, był pew sze oczekiwania! Na miejsce cowy przeszedł nasze najśmiel kiej charakteryzacji wyrukrót po i przybyło ponad 200 osób szyliśmy na miasto. ł ogromne wrażenie. PrzeDługi pochód nieumarłych robi kali, niektórzy przyłączali klas , nam się ali chodnie przygląd o co chodzi, oblał się się iał iedz dow – jeden człowiek, gdy sklepie i dołączył liskim pob w zupą pomidorową zakupioną reagowało negatywnie. niów chod prze ro kilko o Tylk i! do akcj , Nowym Światem, ŚwiętoMarsz przeszedł ulicą Chmielną osób popisało się prawdzile Wie ską. krzyską i Marszałkow akteryzacji. Z tego miejsca char wym kunsztem w dziedzinie im uczestnikom marszu ystk wsz ć owa zięk pod śmy chcieliby esu Zombie Walk. sukc do się iły czyn przy e i osobom, któr m! raze ym Do zobaczenia następn Organizatorzy


Bartłomiej Paszylk

Już choćby ze względu na sam tytuł ten film nie miał najmniejszych szans u krytyki. Ale przynajmniej nikt tu nikogo nie oszukuje i widzowie otrzymują dokładnie to, czego można się po tytule spodziewać: półtorej godziny dobrej zabawy w radośnie złym guście, do tego z udziałem Samuela L. Jacksona, który okazał się wielkim fanem tego rodzaju kina i najwyraźniej bardzo dobrze bawił się, odgrywając kolejną supertwardą postać w swojej karierze. Kiedy scenarzysta John Heffernan wpadł już na pomysł, aby w tytule filmu połączyć dwa nieobce większości społeczeństwa rodzaje lęku – lęk przed lataniem i lęk przed wężami – musiał jeszcze wymyślić uzasadnienie pojawienia się gromady zabójczych gadów na pokładzie samolotu. I, nie ma co ukrywać, wyszło mu kiepsko. Sean Jones (Nathan Phillips) jest świadkiem brutalnej egzekucji dokonanej przez Eddiego Kima (Byron Lawson) i po późniejszym zamachu na swoje życie postanawia podjąć współpracę z FBI. Agent Neville Flynn (Samuel L. Jackson) ma eskortować Seana w trakcie przelotu do miejsca gdzie chłopak miałby składać zeznania. Tłum pasażerów wścieka się, że FBI przejęło całą pierwszą klasę, a zmęczona zawodem stewardessa Claire (Julianna Margulies) musi cierpliwie tłumaczyć, że „klasa ekonomiczna dotrze do celu w tym samym czasie co klasa pierwsza”. Tak naprawdę wszyscy powinni się jednak raczej martwić tym, że Eddie Kim postanowił pozbyć się niewygodne-

30

go świadka poprzez przemycenie na pokład dziesiątków jadowitych węży, mających doprowadzić do strącenia samolotu. I rzeczywiście – już wkrótce okazuje się, że starcie z wężami przegrywa pilot, a niedługo potem rozpoczyna się prawdziwe piekło, podczas którego wielu pasażerów kończy z jadem w organizmie i pianą na ustach, a widz dowiaduje się interesujących ciekawostek biologicznych dotyczących życia węży (chociażby tego, że ze szczególnym upodobaniem atakują ludzkie części intymne).

Początkowo żadna wytwórnia nie chciała tknąć scenariusza Heffernana bo wydawało się, że po ataku na World Trade Center nie wypada brać się za film o samolocie. Minęło dużo czasu zanim ostatecznie scenariusz zakupili ludzie z New Line Cinema i wręczyli go Ronny’emu Yu, który dopiero co dostarczył im hit w postaci horroru „Freddy kontra Jason”. Yu odniósł się do pomysłu entuzjastycznie i zwerbował do współpracy Samuela L. Jacksona, ale jak się okazało miał „inną wizję artystyczną” niż decydenci wytwórni, a więc musiał odejść. Zastąpił go David R. Ellis, twórca m.in. energetycznego thrillera „Komórka” i niezłego horroru „Oszukać przeznaczenie 2”, który upewnił się, że Jackson wciąż jest zainteresowany udziałem w projekcie – i niezwłocznie przystąpił do pracy. Przede wszystkim chciał udowodnić producentom, że ma zamiar stworzyć film na dobrym poziomie technicznym i już po prezentacji pierwszych próbek efektów cyfrowych udało mu


WĘŻE W SAMOLOCIE

(Snakes on a plane)

Dystrybucja: Warner Home Video Film: Dodatki DVD: Reżyseria: David R. Ellis Obsada: Samuel L. Jackson, Nathan Phillips, Julianna Margulies Produkcja: USA 2006

się zdobyć dodatkowe środki finansowe, dzięki którym w filmie pojawiło się zdecydowanie więcej takich ujęć niż początkowo planowano. I choć mnogość scen wspomaganych komputerem nie zawsze jest atutem, w „Wężach w samolocie” zazwyczaj są one na tyle pomysłowe i zwariowane aby ich obecność można uznać za uzasadnioną.

chów śmiechu – widać, że Jackson wyśmienicie się bawi podczas seansu – ale większa jego część polega na objaśnianiu nam, który z ekranowych węży jest prawdziwy, a który cyfrowy oraz tradycyjnym chwaleniu każdego pojawiającego się na ekranie aktora. Poza komentarzem dostajemy zestaw zapowiedzi filmu, zbiór umiarkowanie zabawnych gagów z planu, sceny niewykorzystane opatrzone komentarzem, materiały o kręceniu „Węży...”, a także teledysk do piosenki „Snakes on a Plane” pojawiającej się podczas napisów końcowych (piosenka jest zabawnie kiczowata ale należy przyznać, że idealnie pasuje jako finałowy akcent do filmu Ellisa; a że otrzymujemy tu także krótki dokument na temat kręcenia teledysku, można dodatkowo pośmiać się z tego jak muzycy starają się wyjaśnić nam znaczenie tekstu utworu i zobaczyć jak się spięli, kiedy na planie pojawił się wyluzowany Jackson).

„Węże...”, tak jak i poprzednie filmy Ellisa, toczą się w szybkim tempie, są pełne fabularnych niespodzianek (o co niełatwo w przypadku filmu rozgrywającego się w bardzo ograniczonej przestrzeni) i pozwalają niektórym aktorom na pokazanie się w nietypowych rolach (w „Komórce” oglądaliśmy zmagającą się z przeciwnościami losu Kim Basinger, tutaj jej miejsce zajmuje Julianna Margulies). I jeśli można mieć o cokolwiek pretensje do twórców filmu, to w zasadzie tylko o to, że poddali się pewnym gatunkowym schematom (łatwo przewidzieć, które z postaci zginąć nie mogą) i że od pewnego momentu nie można traktować serio przedstawianych wydarzeń – a przecież początek filmu zdawał się zapowiadać, że będziemy tu mieli i czystą zabawę i odrobinę prawdziwego napięcia. Twórcy filmu bardzo poważnie potraktowali natomiast wydanie swojego dzieła na DVD, bo najważniejsi z nich udzielają się na ścieżce z komentarzem (jest tu m.in. reżyser i Samuel L. Jackson), a sekcja z dodatkami pęka w szwach. Grupowy komentarz jest pełen niekontrolowanych wybu-

31


Bartłomiej Paszylk Przed premierą słyszeliśmy od reżysera Neila LaBute, że stworzona przez niego nowa wersja sławnego filmu „The Wicker Man” (reż. Robin Hardy, 1973) zaskoczy nawet tych, którzy znają i uwielbiają oryginał. Parę miesięcy temu nowy film wyświetlano w polskich kinach, mogliśmy więc już się przekonać, że LaBute prawdy nie mówił. Jego przeróbka grzecznie podąża ścieżką wytyczoną przez dzieło Hardy’ego i niewiele zmienia fakt, że pojawiły się tu nieobecne w oryginale akcenty feministyczne (czy też, w zależności od interpretacji, antyfeministyczne). Przy okazji polskiej premiery DVD „Kultu” warto jednak zaznaczyć, że nie jest to wcale dzieło aż tak piekielnie nieudane, jak chciałaby większość krajowych i zagranicznych recenzentów.

32

LaBute, który jest również twórcą scenariusza remake’u, mianował bohaterem filmu policjanta Edwarda Malusa (Nicolas Cage) i za pomocą paru scen z życia zawodowego zaprezentował nam jego najważniejsze cechy: to mężczyzna twardy, sprawiedliwy i chętny do niesienia pomocy bliźnim. Nadmiar pozytywnych cech u bohatera horroru zazwyczaj oznacza kłopoty i nie inaczej jest w przypadku Malusa. Próbując pomóc nieznajomej, policjant staje się świadkiem tragicznego wypadku, w którym ginie zarówno kobieta, jak i jej córeczka. Od tego momentu Malusa będą prześladować koszmarne wizje blondwłosej dziewczynki rozjeżdżanej przez ciężarówkę lub topiącej się w wodzie. A wszystko to jest zapowiedzią makabrycznych wydarzeń na odizolowanej, rządzonej przez kobiety wyspie Summersisle, dokąd dzielnego policjanta wzywa jego dawna ukochana, Willow (Kate Beahan), i prosi go odnalezienie córki. Malus zaczyna podejrzewać, że dziewczynka ma zostać złożona w rytualnej ofierze i z biegiem czasu coraz bardziej nerwowo próbuje dowiedzieć się prawdy od osaczających go kobiet: uwodzicielskiej Honey (Leelee Sobieski), wrogiej i seksownej Rose (Molly Parker), a wreszcie przywódczyni całej sfeminizowanej społeczności – siostry Summersisle (Ellen Burstyn). Podstawową wadą „Kultu” jest właśnie to, że stanowi dość wierną przeróbkę uznanego klasyka. W ten sposób momentalnie traci na wartości u znawców gatunku, którzy – wbrew wcześniejszym słowom reżysera – pozbawieni


KULT

(The Wicker Man)

Dystrybucja: Monolith Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Neil LaBute Obsada: Nicolas Cage, Kate Beahan, Ellen Burstyn, Molly Parker Produkcja: USA 2006

są wszystkich najważniejszych niespodzianek (w oryginale najbardziej szokującym i zaskakującym fragmentem był okrutny finał, który LaBute kopiuje, nie wnosząc doń większych zmian). Nowa wersja nie dorasta też oczywiście do poziomu filmu Hardy’ego i choć niektóre sceny udaje się powtórzyć całkiem dobrze (np. scenę wizyty policjanta w szkole, w której bardzo dobrze wypada aktorska konfrontacja pomiędzy Cage’em a Parker), ogólne wrażenie sprowadza się do rozczarowania, że „wcześniej było lepiej”. Takie jest już jednak ryzyko tworzenia wiernych przeróbek – nie sposób przecież przebić arcydzieło, tworząc jego kopię. W tym wypadku kopię o tyle niedoskonałą, że brakuje w niej paru elementów, które w znacznej mierze stanowiły o sile oryginału. LaBute zachował co prawda jasny podział bohaterów na „sprawiedliwego swojaka” i „niepokojących obcych”, ale nie zadbał o to, aby widz choć częściowo zrozumiał motywy postępowania mieszkańców wyspy. U Hardy’ego trzymaliśmy co prawda kciuki za policjanta, ale denerwowało nas jego sztywne trzymanie się zasad i kompletna nieumiejętność cieszenia się życiem – a to z kolei skontrastowane było z nieskrępowaną żadnymi regułami postawą mieszkańców wyspy; widz był więc rozdarty, a słabości głównego bohatera zyskiwały w ostatniej scenie zupełnie nowe znaczenie. Nowy film nie rozdziera nas w ten sposób, a kreując postać graną przez Cage’a na krystalicznego, cierpiącego herosa zmusza do obserwowania wydarzeń z jednej perspektywy. Jeśli jednak nie będziemy oceniali „Kultu” przez pryzmat filmu sprzed lat – co, przyznaję, nie jest łatwe – okazuje się, że jest to rzecz z charakterem, zawierająca kilka scen pozostających na dłużej w pamięci (chociażby efektownie sfotografowana ucieczka Malusa przed pszczołami), kilka momentów autentycznej grozy (np. kiedy bohater widzi dziewczynkę uwięzioną pod wodą czy kiedy sam kończy w podwodnej pułapce), a wreszcie – mogąca pochwalić się wywołującą dreszcze ścieżką dźwiękową Angelo Badalamentiego. LaBute ma też najwyraźniej rękę do aktorów

– udało mu się poskromić Cage’a, który u słabszych reżyserów potrafi grać w nadzwyczaj irytujący sposób (jak w „8MM” Joela Schumachera), a najważniejsze postaci kobiece wypadły bardzo przekonująco. Materiały dodatkowe zamieszczone na płycie DVD pozostawiają spory niedosyt. Mamy tu co prawda zarówno 10-minutowy reportaż z planu oraz krótkie wywiady z aktorami i reżyserem, ale są one kiepsko zmontowane, chaotyczne i nie wzbogacają zasadniczo naszej wiedzy o kręceniu „Kultu” – tym bardziej, że większą część każdego wywiadu zajmuje streszczenie fabuły filmu słowami poszczególnych twórców. Warto jedynie posłuchać reżysera, który tłumaczy, że pojawiające się w filmie pszczoły to paralela matriarchalnej społeczności z Summersisle. Na płycie znajduje się też tradycyjnie zwiastun filmu, całkiem udany.

33


Autor: Michał Galczak Wysocki pozbył się niedopałka papierosa, posyłając go prztyknięciem prosto w kałużę. Rzucony kiep rozjechały po chwili przejeżdżające samochody. Pomimo paskudnej pogody, mężczyzna postanowił zostawić jeszcze przez chwilę otwartą szybę i wywietrzyć auto. Pogłośnił radio. „Minęła właśnie godzina dwudziesta trzecia, radio Moja Warszawa, słuchają państwo przebojów na życzenie...” Matowy głos spikera wymościł aksamitem wnętrze samochodu. Ilekroć Marek słyszał taką zapowiedź, zawsze zachodził w głowę, w jaki sposób radiowi didżeje wydobywają z siebie ten rodzaj głosu? Może uczą się na specjalnych zajęciach? – Moje życzenie jest takie, żeby przestało w końcu lać... – burknął w stronę odbiornika, krzywiąc się i nadymając policzki. Na postoju był zupełnie sam. Nikt nawet nie przechodził obok jego ciemnowiśniowego peugeota. Wyglądało na to, że nie było to najlepsze miejsce na złapanie klienta. Mężczyzna odpalił silnik i ruszył wolno, wypatrując, czy ktoś jednak nie chciałby skorzystać z jego usług. Ulica była zupełnie pusta. Nie widać było chociażby patroli policji, ale jej przedstawiciele i tak zwykle nie kwapili się do przechadzek o tej porze, do tego w deszczu. – Bryndza... – westchnął taksówkarz. Zaraz jednak w jego głowie pojawił się pomysł: „Spróbuję pod Mariottem!” Wiedział, że hotel ma własne taksówki, ale co tam! Zawsze można było popróbować szczęścia. Najwyżej mu się nie uda i wróci na postój na Krzyckiego. Dodał gazu i podkręcił radio. Noc dopiero się zaczynała. Jak zawsze dał się skusić magii Dworca Centralnego. Tam zawsze są chętni do taryfy, pomyślał i podjechał pod tylne wyjście, wymijając czekające na odjazd autobusy nocne. W ostatniej chwili zdążył przyspieszyć, zanim jeden z trzech mocno pijanych mężczyzn chwycił klamkę tylnych drzwi taksówki. – Nic z tego, panowie – pokręcił głową. – Nie biorę żadnych naprutych gości. Dobrze wiedział, co robi. Nieraz przyszło już mu czyścić tylne siedzenie, zapaskudzone wymiocinami i innymi rewelacjami. Poza tym nawaleni klienci często bywali kłótliwi, agresywni i bywało już tak, że odmawiali zapłaty. Opuścił czym prędzej rejon dworca i zgodnie z planem zaryzykował rundkę wokół Mariotta. Jechał tak wolno, jak tylko się dało. Nieliczne samochody wymijały go, niektórzy kierowcy ganili ślimaczącą się taksówkę okrzykami klaksonów. Podjechał pod główne wejście i zatrzymał się przed podjazdem, nie gasząc silnika. Sprawdził w lusterkach, czy nie zajął miejsca hotelowych taksówek i spokojnie rozparł się w fotelu. Miarowy pomruk spod maski wprawiał auto w przyjemne wibracje. Postoję tu kilka minut i spadam dalej, pomyślał. W radio wybrzmiewały ostatnie takty „Snu o War-

34

szawie” zamówionego przez słuchacza. Chyba po raz setny tego dnia. Spojrzał na zegarek. Wyświetlacz pokazywał dwudziestą trzecią osiemnaście. Była spora szansa, że do północy już nie usłyszy tego utworu. Mężczyzna zabębnił palcami o kierownicę. – Może by tak jakiś klient? – mruknął, obserwując wejście do hotelu. Jakby w odpowiedzi szklane drzwi rozsunęły się i wyłonił się z nich wysoki mężczyzna, w długim czarnym płaszczu. Podniósł głowę i spojrzał na podjazd, wyraźnie szukając wzrokiem taksówki. – Bingo! – ucieszył się Wysocki. Podjechał kawałek i otworzył tylne drzwi. Człowiek w płaszczu nachylił się do niego, zasłaniając przed deszczem głowę gazetą. – Można? – Jasne, jasne! Niech pan wsiada! Mężczyzna zwinnie wskoczył do taksówki. Kierowca włączył taksometr, odwrócił się i przyjrzał się pasażerowi. Za każdym razem tak robił. Taki nawyk. Tym razem klient wyglądał bardzo porządnie. Na oko miał około trzydziestu lat. Spod ciemnej czupryny, spoglądały lekko przymrużone oczy, schowane za okularami w plastikowej, prostokątnej oprawce czarnego koloru. Mężczyzna miał ze sobą tylko gazetę i materiałową torbę, którą zdążył zdjąć z ramienia i położyć obok siebie na siedzeniu. Taksówkarz przeczesał palcami wąsy. – Dokąd jedziemy? – zapytał po raz tysięczny w swojej karierze, ruszając i wytaczając peugeota spod hotelowego parkingu. – Na Pragę – odparł mężczyzna. Wysocki kiwnął głową i zajął środkowy pas. Zerknął w lusterku na torbę pasażera. – Delegacja, co? – zagaił. Mężczyzna przytaknął. – Tak. Delegacja. Taksówkarz wystarczająco długo jeździł taryfą, by zorientować się, że klient nie bardzo miał ochotę na rozmowę. – Gdzie dokładnie na Pradze? Mężczyzna pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyjął z niego wizytówkę. – Hotel „Ibis”, na... Ostrobramskiej. Numer trzydzieści sześć – przeczytał z kartonika. Kierowca uśmiechnął się i mrugnął okiem. – Hotel, co? – porozumiewawczo poruszył brwiami. – Ale taki z miłą obsługą! – Nie rozumiem... O co panu chodzi? – Nic, nic. Tak tylko... – taksówkarz dał sobie spokój z żartami. – Pojedziemy śląsko-dąbrowskim. Szybciej będzie – skłamał i zerknął na bijący licznik, czekając na odpowiedź pasażera. – Może być. Pan jest kierowcą. Ja nie znam Warszawy... No i gites!, zachwycił się w myślach Wysocki. Kolejny frajer złapany na dodatkowe kilometry. Mógł pojechać od razu na miejsce, chociażby przez most siekierkowski, a tak okrąży zgrabnie kawał miasta i zgarnie większą należność. Cholera!


Mógł w ogóle nie włączać taksometru! Cały utarg powędrowałby do jego kieszeni, a tak... Westchnął. – Coś się stało? – zainteresował się klient. Taksówkarz pokręcił głową. – Nie, nic. Tak tylko... – odparł. – Tam na Pradze, gdzie jedziemy, to od niedawna niezły kipisz jest, wie pan? – A co takiego, jeśli można wiedzieć? – Nie słyszał pan nic? Nikt panu nie mówił? W radio pan nie słyszał? – Nie... Taksówkarz poprawił się w fotelu. – Od kilku dni trupy tam znajdują. Wszystko na południowej Pradze – cmoknął i pociągnął nosem. – Dziwki, drobni pijaczkowie. Kilka osób w mieszkaniach znaleźli. Wszyscy pozarzynani jak wieprze, panie! Wypatroszeni jak się patrzy! O, nie! Tego nie zrobił normalny człowiek. Wariat jakiś. Zwierzę! Kumpel, co w pogotowiu robi, opowiadał mi, bo jeździł akurat do kilku z nich. Panie, jak w rzeźni! Wybebeszone trupy, gardła porozcinane. Aż strach bierze… Na mężczyźnie nie zrobiło to najwyraźniej większego wrażenia. – Coś podobnego! Nie słyszałem o tym – odparł spokojnie. – To straszne – dodał. – Pewno, że straszne! – ciągnął taksówkarz. – Ludzie się teraz, panie, okropnie brutalni porobili! Za byle co potrafią dać w mordę. Dzieciaki dla zabawy własnych kolegów mordują. Gwałcą się, okaleczają, podpalają. Ech, szkoda gadać... Mężczyzna przytaknął. – Ma pan całkowitą rację. Szkoda. Wysocki uchylił do połowy szybę. Zacharczał głośno, wyciągając z nosa wszystko, co tylko mógł z niego wyciągnąć i splunął obrzydliwie na zewnątrz. Pasażer przymknął oczy i skrzywił się zdegustowany. Kierowca dostrzegł to w lusterku wstecznym. – Przepraszam, chyba zaczyna mnie brać przeziębienie... – burknął. Mężczyzna tylko kiwnął głową, po czym wlepił wzrok w mijane budynki. Przez kolejne kilka minut jechali w milczeniu, jedynymi dźwiękami była melodia płynąca z głośników i pomruk spod maski. Zatrzymali się na światłach. Dopiero przy obniżonych obrotach silnika słychać było skrzypienie wycieraczek trących o przednią szybę auta. – Paskudna pogoda – skrzywił się kierowca. – Leje już trzeci dzień i nie wygląda na to, żeby miało szybko przestać. Pasażer zdawał się nie słuchać słów taksówkarza. Wysocki pokręcił głową. – Że też chciało im się dzisiaj łazić w tej paradzie. Od rana, w deszczu... Tfu! Zboczeńce jedne! Mężczyzna w płaszczu wciąż milczał. Taksówkarz postanowił jednak z nim porozmawiać, nie bacząc na jego niechęć do dyskusji. – Słyszał pan chyba, że nam dzisiaj po mieście łazili? – zagaił. Pasażer oderwał wzrok od szyby i spojrzał za

pośrednictwem lusterka na kierowcę. – Kto? – zapytał tonem, jakby został dopiero co wyrwany z lekkiej drzemki. – No, te... Geje i lesbijki. Światło zmieniło się i samochód ruszył. – Ach tak, słyszałem coś... – Panie, zimno na dworze, deszcz pada, a im chce się jeszcze obnosić ze swoimi zboczeniami, jak ze świętym obrazem. Nie wkurzają pana takie rzeczy? – Niby jakie? – No te ich marsze. – Prawdę mówiąc, to nie. – Mężczyzna poprawił okulary na nosie i nieznacznie pochylił się do przodu. – Myślę, że każdy ma prawo do tego, żeby głośno mówić o swoich przekonaniach. Panu nikt tego nie zabrania, więc dlaczego chciałby pan zabraniać innym? Kierowca zaczerwienił się. – Żartujesz pan, czy jak? – podniósł głos. – Przecież to pedalstwo! Cioty! Panie, no jak to, żeby facet z facetem? Dwie kobitki to jeszcze... – O, a to ciekawe! – zainteresował się pasażer. – Może mi pan powiedzieć dlaczego pan tak uważa? Kierowca uśmiechnął się obleśnie. – No, na kobity to i przyjemnie popatrzeć, nie? – Jakie to typowe... – westchnął mężczyzna i oparł się z powrotem o siedzenie. Taksówkarz spojrzał w lusterko i zmierzył wzrokiem klienta. Dostrzegł jego niepocieszony i zdegustowany wyraz twarzy. – Panie, a coś pan taki ten... liberał? – uniósł się nieco w fotelu. – Im wolno się migdalić na ulicy, a ja nie mogę mieć na ten temat swojego zdania? – Ależ wolno... – A pewnie, że wolno! Ja tam, nie powiem, święty nie jestem i z panienkami lubię pofiglować, pan zresztą jak widzę też, ale nie podoba mi się, jak pederaści manifestują mi koło nosa i obściskują się na moich oczach! Mężczyzna na tylnym siedzeniu znów nachylił się do przodu. – Przepraszam bardzo, co miała znaczyć pańska uwaga pod moim adresem, ta o panienkach? Kierowca parsknął powietrzem. – A co to, myślisz pan, że ja nie wiem po co pan jedziesz na Pragę? Że niby do hotelu? Toć zabrałem pana spod jednego! Po burdelach się pan włóczysz, ot co! Do stolicy pan przyjechałeś, panienki dymać! Delegacja... Akurat! Taksówkarz wydął wargi i ofuknął pasażera. Mężczyzna zaniemówił, zaskoczony nagłą napaścią słowną. Opadł na siedzenie i oddychał jakby trochę szybciej. – No też... – wyksztusił w końcu po cichu, sam do siebie. Wyciągnął z kieszeni płaszcza paczkę papierosów i włożył jednego do ust. Odpalił zapalniczkę. – Tu nie wolno palić! – usłyszał natychmiast warknięcie kierowcy. - Słucham? – spytał zaskoczony. Od momentu gdy

35


wsiadł do taksówki, czuł w aucie wyraźną woń papierosowego dymu. - Nie wolno palić! – wycedził przez zaciśnięte zęby Wysocki. – Nie widzisz pan zakazu? Niedbałym ruchem ręki wskazał na naklejkę, na której widniał przekreślony papieros, przyklejoną do kokpitu, po stronie pasażera. Mężczyzna zapowietrzył się. Odstawił od ust papierosa i schował z powrotem do pudełka, coś mamrocząc. – Doprawdy, jeszcze nie spotkałem tak nieokrzesanego chama! – stwierdził podenerwowanym tonem. – Panie, nie obrażaj mnie pan, bo jak pragnę zdrowia... – zapieklił się taksówkarz. Zaraz jednak opamiętał się i uspokoił. – Dobra, zagalopowaliśmy się chyba obydwaj w tej dyskusji. Niepotrzebnie tak na pana naskoczyłem. Przepraszam. Mężczyzna odwrócił głowę do szyby. Zbliżali się do hotelu. Na zegarku dochodziła właśnie północ. Pasażer przymrużył oczy i uśmiechnął się nieznacznie. – A pan się nie boi na Pragę jeździć? – zapytał jak gdyby nigdy nic. Taksówkarz bez zrozumienia potrząsnął głową. – Ale, że niby czego mam się bać? – No, sam pan przecież mówił o tych morderstwach.... Głośno odpiął zapięcie na rzepy i zanurzył dłoń w torbie. Wlepił wzrok w kierowcę. Grzebał intensywnie, szukając czegoś w bagażu, z wnętrza którego dochodziło tajemnicze pobrzękiwanie. Taksówkarz zaniepokoił się. Nerwowo oblizał wargi i starał skupić się na jeździe. Co on tam ma?, pomyślał. Przyspieszył, by czym prędzej zajechać na hotelowy podjazd. Pasażer z nieskrywaną satysfakcją spoglądał na pobladłą twarz taksówkarza. Wyszczerzył zęby w demonicznym uśmiechu. Potrząsnął ręką i ponownie z głębi jego bagażu dobiegł złowrogi odgłos. Wysocki wyobraził sobie zestaw ostrych jak brzytwa noży, spoczywających w torbie mężczyzny. Jeden do podcinania gardła, inny do wyłupiania oczu, jeszcze inny do patroszenia. Zobaczył siebie, rozciągniętego na masce własnej taksówki. Rozciętego na dwie równe części. Dwie półtusze Wysockiego – kto by pomyślał! Niczym wieprzek sprawiony przed weselem. A wszystko przez to, że nie umiał powstrzymać niewyparzonego języka. Pożałował napaści sprzed kilku minut. Poczuł, że zaczyna się pocić. Wytarł czoło wierzchem dłoni. Zaraz za światłami wykręcił na parking pod hotelem. Zatrzymał auto i wyłączył taksometr. – Jesteśmy na miejscu – oznajmił falującym głosem, nie odwracając się. Mężczyzna pochylił się w jego stronę, zbliżając twarz do jego ucha. – Doprawdy, już dojechaliśmy? Tak szybko? – niemal wyszeptał, po czym dodał już głośniej – Ile płacę? – Siedemdziesiąt. Pasażer sięgnął do kieszeni i wyjął z niej stuzłotowy banknot. Podał go nad ramieniem kierowcy. – Proszę. – Drugą ręką wyciągnął z torby pęk kluczy, którymi straszył chwilę wcześniej taksówkarza. – Reszta dla pana! Dziękuję za kurs! Uśmiechnął się szeroko i wyszedł z auta. Przeciąg-

36

nął się z satysfakcją, śmiejąc się z udanego żartu. Wysocki pojął, że padł ofiarą okrutnej zemsty. Spurpurowiał i nerwowo kręcąc gałką, otworzył szybę. – Kretyn! Idiota! – wrzasnął ze złością. Ten odpowiedział śmiechem. Kierowca zapieklił się jeszcze bardziej. – Lecz się, świrze! A swój napiwek wsadź sobie w dupę! – krzyknął, wyrzucając przez okno zwitek trzech dziesięciozłotowych banknotów, wyszperanych z kasy taryfy. Roześmiany ekspasażer pomachał mu, odwrócił się twarzą do hotelu i wolnym krokiem ruszył w jego stronę. Wysocki odczekał chwilę, po czym otworzył drzwi i podniósł wyrzucone trzy dyszki. Na całe szczęście nie zdążyły zamoknąć. Westchnął ciężko i rzucił pod nosem wiązankę przekleństw. Wrzucił pierwszy bieg i wolno ruszył w stronę wyjazdu. W bocznym lusterku dostrzegł człowieka, który w dzikim pędzie biegł w stronę jego taksówki i machał rękami z zawziętością desperata. Odruchowo wcisnął hamulec. Mężczyzna dopadł do drzwi i błyskawicznie otworzył je na całą szerokość. Oparł się o nie i oddychał ciężko. – Dzięki Bogu… że pan... poczekał... – wydyszał. – Dziękuję bardzo. Ale leje! Wsunął się na siedzenie i zaczął strzepywać wodę z włosów. – Pan też od liberalnych pedałów? – warknął wciąż podenerwowany kierowca. – Co? Od jakich pedałów? – zdziwił się pasażer. – Gdzie tam, broń Boże! Zadeklarowany konserwatysta jestem! – A to w porządku. Miałem tu przed chwilą takiego jednego. Przyjaciel gejów i żartowniś w jednym. Promocja, psia jego mać... Dokąd jedziemy? – zapytał po raz tysięczny pierwszy w swojej karierze. – Niedaleko. Na Międzylesie. Kierowca ponownie włączył taksometr i ruszył z podjazdu. Auto powoli wytoczyło się na ulicę, po czym stopniowo zaczęło nabierać prędkości. – Słyszał pan o tych morderstwach, tutaj, na Pradze? – Wysocki zagaił po raz kolejny. – Tak, paskudna sprawa. Aż głupio człowiekowi... – Głupio? – Wysocki zdziwił się i spojrzał w lusterko. W ręku mężczyzny na tylnym siedzeniu błysnął długi nóż. Po sekundzie taksówkarz poczuł ostrze na swojej szyi. – No głupio człowiekowi, że tak ludzie w kółko tylko o nim gadają... – warknął pasażer. – Boże... – wyszeptał taksówkarz i poczuł, że ostrze noża przecina jego skórę. – To chyba nie było do mnie? – zadrwił mężczyzna. Drugą ręką złapał kierowcę za twarz, zatykając mu usta i odchylając jego głowę w stronę bocznej szyby. Zbliżył się, niemal przytulając do jego ucha i płynnym ruchem przeciągnął ostrzem. W kabinie auta rozległ się odgłos zarostu skrobiącego o powierzchnię noża i charkot wydobywający się rozpłatanego gardła kierowcy. – Pozwolisz, że konserwatywnie poszerzę ci uśmiech? Będziesz pierwszym taksówkarzem w mojej kolekcji...


Autor: Kazimierz Kyrcz Jr – Mamy też trochę inny... – sprzedawca zawiesił głos, szukając odpowiedniego słowa. – Asortyment – dokończył takim tonem, jakby właśnie wyjawił mi wielką tajemnicę albo wymówił formułę zaklęcia. – To znaczy, jaki asortyment? – nadstawiłam uszu, tym bardziej, że zawsze ciągnęło mnie do nowości. – Ciuchy z jakiegoś egzotycznego miejsca? Ekstrawaganccy projektanci? – Coś w tym stylu – mężczyzna westchnął, zachowując pokerową minę. – Ale to nie są rzeczy dla każdego. Oferujemy je jedynie zaufanym klientkom... – Rozumiem – kiwnęłam głową, choć – na Boga – nie miałam bladego pojęcia, o czym on mówił. – Czy możemy liczyć na pani pełną dyskrecję? – Oczywiście! – zapewniłam z przekonaniem. Sprzedawca rozejrzał się po pustym sklepie, jakby spodziewał się przyczajonych w kącie paparazzich. – Dobrze – wyszeptał tak cicho, że bardziej domyśliłam się niż usłyszałam, co powiedział. Wynurzył się zza lady i szybkim krokiem podszedł do przeszkolonych drzwi. Zamknął je na klucz, powiesił na nich tabliczkę z napisem „ZARAZ WRACAM” i dopiero wtedy odwrócił się w moją stronę. – W takim razie proszę tędy – powiedział już głośniej, po czym poprowadził mnie na zaplecze. Znaleźliśmy się w lekko opadającym korytarzu, ozdobionym umieszczonymi w suficie czerwonymi lampami. W ich przyćmionym świetle czułam się, jakbym zstępowała do przedsionków piekła. Ciarki przebiegły mi po plecach. Po chwili moim oczom ukazał się drugi sklep, niemal wierna kopia tego na górze. Tym, co go wyróżniało, była zdecydowanie mniejsza ilość towaru. Każdy element garderoby eksponowano oddzielnie, na dziwacznych, wykonanych z drucianej siatki manekinach. Ubrania wcale nie były nowe. Moją uwagę zwrócił kremowy golf. Na jego piersi, w okolicy serca, widniała długa na jakieś trzy i szeroka na centymetr dziura. Nikt nawet nie zadał sobie trudu, aby ją zacerować. Na sąsiednim manekinie wisiał rozerwany habit. Ciekawe...

Przecież przechodziłam na zielonym, myślała siostra Cherubina, leżąc twarzą do jezdni. Asfalt chłodził jej rozpalone czoło i to zimno, ten chłód, stopniowo ogarniały resztę ciała. Gdyby nie ból ramienia, byłoby całkiem przyjemnie. Tylko skąd tu... tyle... czerwonej... farby...? Myśli Cherubiny płynęły coraz wolniej, niczym pasma mgły rozwiewanej przez północny wiatr.

37


„The Host” podoba się ludziom i nie ma w tym nic dziwnego, jest bowiem filmem niemożliwym. To znaczy – nie sposób właściwie stwierdzić, jak doszło do jego nakręcenia, skąd ekipa zgarnęła gigantyczną – jak na produkcję koreańską – sumę pieniędzy, a przede wszystkim dałbym się przeciągnąć po kanałach, żeby usłyszeć, jak reżyser tłumaczy sponsorom, co właściwie zamierza nakręcić:

Łukasz Orbitowski

Więc to będzie o potworze, tak w stylu lat pięćdziesiątych. Skąd się wziął, no przecież rzekę zatruli, rzekę Han! Widzę go trochę podobnego do żaby, znaczy w ruchach, nie kształcie, za to pysk trochę, wie pan, jak pochwa kobiety, pan rozumie, cały filmowy horror na Freudzie zbudowano! Piekielnie trudna bestia, będziemy mieli taką duża scenę ataku na nadbrzeże, ludziom buty pospadają, ale trzeba pieniędzy. Więc, jak ten stwór atakuje, to zabiera ze sobą dziewczynkę, córkę głównego bohatera, no i film będzie o tym, jak cała rodzina idzie jej na ratunek, wbrew wszystkim. Rodzina? No, ten ojciec, przygłup, ale poczciwy, dziadek, wujek i ciotka, która strzela z łuku. Do potwora strzela. To łuk sportowy. Ale wie pan, co jest najlepsze? Że ta historia da nam przestrzeń do opowiedzenia mnóstwa rzeczy, na przykład kwestie społeczne, czym jest rodzina, odpowiedzialność względem niej i tak dalej, znów za chwilę trochę polityki, nasz stosunek do Ameryki, tego co na świecie. Dodamy głos o kondycji nauki, o grupach społecznych, tarciach w sprawie ekologii, przestrzeń, mówię! Przestrzeń! Dobrze pan mnie zrozumiał. Tak, potwór w rzece, wieki jak słoń. Słoń afrykański, bo większy. Piękna sprawa, prawda? Niektóre filmy po prostu nie mogą być streszczone. Sukces „The Host” na świecie jest oszałamiający zwłaszcza w kontekście dość dziwacznej tematyki i konsekwencji scenariusza, który, łącząc elementy horroru, komedii, dramatu obyczajowego, filmu ekologicznego oraz Bóg wie czego jeszcze, ani razu nie wpada w gatunkową jednorodność. To znaczy, jeśli wplatamy w horror elementy komediowe, to najczęściej rozłącznie, jest strasznie albo śmiesznie – takie widełki. Groteskowość i niepowtarzalność „The Host” polega natomiast na skomasowaniu różnych konwencji, jest strasznie, śmiesznie, potwornie i dziwnie naraz, co świetnie widać w kapitalnej scenie pogrzebowej. Taki zabieg wzmaga zainteresowanie widza, który liczy w domyśle, że rozwój fabularny ujawni gatunkową przynależność „The Host”, co oczywiście nie następuje. Ni pies, ni wydra – wiadomo, potwór wyhodowany na toksynach. Przynajmniej źródło inspiracji jest tak klarowne, że aż powtarzane do znudzenia. Mowa o monster movies, kręconych w Stanach Zjednoczonych niemal pół wieku temu, gdzie na ludzi czyhały ogromne mrówki, gigantyczne szczury lub fantastyczne stwory powstałe w wyniku promieniowania atomowego. Tym samym Bong Joon-Ho nakręcił najbardziej amerykański film w historii Korei, tchnąć w wygasłą, wydawałoby się, konwencję nowe życie – to swoisty

38


THE HOST

(Gwoemul)

Dystrybucja: Blink Film: Reżyseria: Joon-ho Bong Obsada: Ah-sung Ko, Du-na Bae, No-shik Park, Hie-bong Byeon Produkcja: Korea Południowa / Japonia 2006

remake całego gatunku i konsekwentne doprowadzenie do końca tego, co próbowano zrobić w „Ataku pająków”. Mało kto jednak docenia konsekwencję, z jaką reżyser i scenarzysta odnosi się do konwencji monster movie. Potwór jest tu oczywistym źródłem inspiracji, ale nie jedynym. Monster movies, choć najczęściej durne, zrobione średnio i w celach wyłącznie rozrywkowych, z rozrywki się przecież nie rodziły. Odbijają się w nich, jak w paskudnym lustrze, lęki ówczesnej Ameryki, przejętej perspektywą wojny atomowej, ekologicznych katastrof i pewnej rychłych i strasznych konsekwencji komunistycznego spisku. Bong Joon-Ho przetwarza to i uwspółcześnia – pozostały lęki ekologiczne i szaleni naukowcy, za to komunistów zastąpili wszechwładni Amerykanie oraz siły rządowe tyleż nieokreślone, co szalenie niebezpieczne. O ile jednak w USA lat pięćdziesiątych walka szła o zachowanie tradycyjnych struktur, to tutaj uległy one rozbiciu – rodzina Park, chcąc ocalić dziewczynkę, musi zmierzyć się z wojskiem, lekarzami i przypadkowymi ludźmi, choć wyszkolona ekipa dotarłaby do małej w kwadrans i bez strat. Sama rodzina jest groteskowa, zabawna i przerażająca jednocześnie,

choć trudno znaleźć między jej członkami coś budującego i dopiero finałowa scena daje nam, krótkie, bo krótkie, ale jednak zjednoczenie w czymś sensownym. W latach pięćdziesiątych wróg działał raczej metodycznie, bo i komuniści zdawali się morderczo konsekwentni. W świecie „The Host” już tego zabrakło – jest zmutowany potwór, z uśmierceniem którego poradziłby sobie nawet niewielki, za to dobrze wyposażony oddział wojska, gdyby oczywiście ktoś zechciał taki wysłać. Stwór narodził się z głupoty, z głupoty objęto ludzi kwarantanną i przez głupotę doszło do tragedii w rodzinie, też niezbyt mądrej, swoją drogą. Nie ma więc spisków, zagrożenie tak naprawdę jest błahe, przeraża za to bezmyślność i marazm. Niezdolność do używania własnej głowy wydaje się tyleż powszechna, co organiczna. I last but not least – „The Host” można oglądać wielokrotnie i zawsze znajdzie się coś nowego, ale od czasu „Obcego” nie było chyba tak fajnego potwora. Wróżę remake, kontynuacje, serial, komiksy, figurki, koszulki, wszystko, co chcecie. Jak to mówią, pełen odlot.

39


Młodemu widzowi azjatycki horror kojarzy się przede wszystkim z klimatycznymi, nastawionymi na straszenie widza opowieściami o mściwych zjawach. Oczywiście azjatyckie filmy grozy powstawały dużo wcześniej zanim nastąpił boom na tego typu produkcje. Były to w znacznej mierze obleśne filmy gore i to właśnie one po dziś dzień zostają uznawane za najbrutalniejsze produkcje, jakie kiedykolwiek ujrzały światło dzienne. Mamy więc tutaj dwie strony medalu, każdy znajdzie coś dla siebie, a do tego dodajcie jeszcze tendencję azjatów do mieszania konwencji, z czego już niejednokrotnie wyszły dzieła nietypowe i właśnie ta nietypowość, w połączeniu ze wspomnianymi wyżej skrajnościami, ma taką moc przyciągania.

Klątwy, zjawy i czarnowłose dziewczynki Mówiąc o horrorze rodem z Azji, z reguły ma się na myśli co najwyżej kilkuletni film traktujący o czarnowłosej zjawie, która z zapamiętaniem doprowadza do śmierci wszystkich nieszczęśników jacy, zazwyczaj nieświadomie, narażą się na działanie rzuconej przez nią klątwy. Mowa tutaj oczywiście o podgatunku ghost story, któremu podwaliny dał Hideo Nakata w „Ringu” (opowiadający o tajemniczej kasecie wideo po obejrzeniu której widz umierał po siedmiu dniach). Film doczekał się kontynuacji („Ringu 2”, również w reżyserii Nakaty), nieoficjalnego sequela zatytułowanego „Rasen” („Spiral”), oraz prequela „Ringu 0: Birthday” stanowiącego swoiste połączenie dramatu z horrorem co w kinie azjatyckim jest zjawiskiem dosyć częstym. To również od „Ringu” zaczęła się moda na wykupywanie przez Amerykanów praw do najlepszych azjatyckich filmów grozy i kręcenie remake’ów już w kilka lat po premierze oryginału. Drugim najbardziej charakterystycznym tytułem o podobnej tematyce jest „Ju-on” (reż. Takashi Shimizu), przedstawiający historię przeklętego domostwa i zjawy polującej na osoby, które odważyły się przekroczyć jego progi. Telewizyjna wersja „Ju-on” została przyjęta entuzjastycznie, więc Shimizu poszedł za ciosem i nakręcił kolejno „Ju-on 2”, „Ju-on: the Grudge”, „Ju-on: the Grudge 2” (dwie ostatnie to wersje kinowe), a także amerykańskie remake’i: „The Grudge” i „The Grudge 2”. Z całej masy tego typu filmów warto również zwrócić uwagę na „One missed call” (czyli całkiem udaną próbę zmierzenia się T. Miika ze schematami ghost story) który rozrósł się do rozmiarów trylogii, „The eye” braci Pang, „The phone”, oraz genialnego „Shuttera” z Tajlandii. Z pewnością nie jednemu widzowi znudzi się tego typu straszenie, a po kilku seansach z typowymi straszakami zacznie bacznie zwracać uwagę na ciągle powtarzające się motywy. Na szczęście coraz więcej azjatyckich horrorów zdaje się odcinać

40

od ogólnie wyznaczonych norm. Jako przykład niech posłuży sześcioodcinkowy cykl „Japanese Horror Theater”, w ramach którego mogliśmy już zobaczyć „Infection”, „Premonition” i „Reincarnation” (pozostałe trzy nadal pozostają w fazie produkcji). Co prawda we wszystkich trzech dziełach pojawiają się pewne schematy, ale nie są one implementowane nazbyt nachalnie. Twórcy bardziej niż na straszeniu skupiają się na bohaterach, ich problemach, relacjach między nimi. Do horroru dochodzi tutaj cząstka dramatu psychologicznego. Takie połączenie spotkać można jeszcze m.in. we wspomnianym „Ringu 0: Birthday”, chińskim „Heirloom” czy chociażby w „A tale of two sisters”... A o co chodzi w tego typu filmach? Przede wszystkim o subtelne straszenie widza. Klisze gatunkowe ghost story raczej nie chętnie korzystają z estetyki gore, a i sama krew pojawia się sporadycznie, zazwyczaj tylko po to aby pod-


Krzysztof Żmuda

kreślić dramatyzm danej sytuacji. Twórcy stawiają bowiem na klimat grozy i trzeba im przyznać, że robią to w sposób iście mistrzowski. Najbardziej oklepanym motywem są mściwe, trupioblade zjawy z przekrwionymi oczami i kruczoczarnymi włosami przysłaniającymi twarz. Horrory takie cechuje również umiejętne budowanie suspensu oraz spore nagromadzenie trików typu jumpscenes. Charakterystyczny jest również tzw. drugi finał, mający za zadanie maksymalnie zaskoczyć widza.

Kino eksploatacji Konwencja ghost story to jednak tylko jedna strona medalu. Fani horroru, a w szczególności jego najkrwawszych odmian, kojarzą bowiem kraj kwitnącej wiśni z prawdopodobnie najmocniejszymi obrazami spod znaku gore na świecie. Mowa tutaj oczywiście o brutalnym kinie eksploatacji. Takie ekstremalne, łamiące wszelkie granice dobrego smaku i nie baczące na żadne tabu filmy polecić mogę wyłącznie ludziom o mocnych nerwach.

Obrazy takie jak „Tetsuo” (1988), „Organ” (1996), czy wreszcie „Ichi the Killer” (2001) uchodzą na dzień dzisiejszy za pozycje bardziej niż kultowe. Chcąc nie chcąc, muszę również napisać kilka zdań o niesławnej serii „Guinea pig”. Wszystko zaczęło się w 1985 roku, gdy w Japonii do obiegu filmowego trafiła pewna nietypowa produkcja. Ten krótki, bo niespełna 43 minutowy obraz, przedstawiał brutalne zabójstwo młodej kobiety poprzedzone okrutnymi torturami. Wszystko przedstawione było w niesamowicie realistyczny sposób (chociaż wprawne oko zauważy pewne błędy), a w materiale filmowym próżno było szukać nazwiska reżysera. Czyżby snuff movie? Jak się później okazało reżyserem tego stylizowanego na film ostatniego tchnienia obrazu był Hideshi Hino. Jeszcze w tym samym roku nakręcił on prawdopodobnie najkrwawszy horror w historii kina, bezkompromisową kontynuację wcześniejszego dzieła: „Guinea pig 2: Flower of flesh and blood”. Tym razem porwana kobieta była żywcem ćwiartowana przez mężczyznę w samuraj-

41


skim stroju. Taki spektakl bezmyślnej przemocy potrafi rozłożyć na łopatki nawet widzów, którzy z estetyką gore mają do czynienia na co dzień. Cykl doczekał się jeszcze czterech odsłon, z których pozycją szczególnie wartą uwagi jest część czwarta „Mermaid in the Manhole” (również w reżyserii Hino, tym razem zdobył się on jednak na coś więcej niż czcze szokowanie).

Kino „ pink” Przyszła pora, żeby wspomnieć o kinie eksploatacji w wydaniu pinku eiga. Zdaję sobie sprawę, że nazwa ta wielu osobom nic nie mówi. No cóż... żyjemy w Polsce, chciałoby się powiedzieć, mało tego – nawet na zagranicznych serwisach ciężko jest znaleźć wyczerpujące publikacje na ten temat. Nurt ten to niezwykle krwawe horrory ocierające się o pornografię. Traktują o brutalnych gwałtach i seksualnych perwersjach (co prawda japońskie prawo zmusza twórców do wprowadzania cenzury optycznej, ale nie dajcie się zwieść – w gruncie rzeczy sednem filmu nadal pozostaje seks i przemoc ukazane w wyjątkowo dobitnej formie) uwieńczonych torturami i ostatecznie uśmierceniem ofiary. Jednym z bardziej znanych twórców tego typu filmów jest Daisuke Yamanouchi („Mu Zan E”, „Red room”, „Red room 2”) – chociaż na dobrą sprawę jego obrazy ciężko jest nazwać typowym pinkiem. Zważając więc na treści, jakie niosą za sobą filmy pokroju, „Beautiful girl hunter” czy „Female market” nie znajdą wielu amatorów. Pomimo tego nie mogę jednak mówić o japońskiej ekstremie jako o filmach nastawionych wyłącznie na szokowanie (chociaż zazwyczaj taki jest właśnie ich proklamowany cel). Filmy takie jak „Mu Zan E”, „Naked blood”, a już w szczególności cykl „All night long” zmuszają do chwili refleksji, trzeba się tylko przebić przez ich obrzydliwą powierzchowność. Jak to jednak zrobić w przypadku dzieł, przy opisie których aż cisną się na usta pojęcia takie jak skrajnie nihilistyczna wymowa, mizoginia czy nawet mizantropia? Zastanawiać może fakt, że wskaźnik przestępstw na tle seksualnym w Japonii jest praktycznie znikomy...

Nietypowość azjatyckiego kina grozy Okazuje się również, że Japończycy bez większego problemu potrafią łączyć konwencje filmowe, które niejednokrotnie do siebie nie pasują. Za przykład niech posłuży „Suicide club” (reż. Shion Sono). Już pierwsza sekwencja każe przypuszczać, że będziemy mieli do czynienia z kinem eksploatacji – pięćdziesiąt cztery licealistki rzucają się pod nadjeżdżające metro. Po kilku sekundach pojawiają się wodospady krwi... po kilku minutach pojawia się natomiast wyjątkowo mroczny klimat i tajemnica... potem sceny niezwykle krwawe przeplatane są z tymi mrocznymi... pod koniec pojawia się nawet nutka surrealizmu. Reasumując: jeśli uważacie, że nie da się połączyć poetyki ghost story z brutalnym kinem gore, to musicie zobaczyć ten film. Innym znakomitym przykładem takiej filmowej mieszanki może być chociażby „Battle royale”. Ten wyprodukowany przez Kinii Fukasaku – jednego z najlepszych japońskich reżyserów – obraz filmowy jest mieszanką thrillera, filmu akcji, s.f. i horroru. Ukazuje Japonię w niedalekiej przyszłości. Pogłębiające się bezrobocie i brak oparcia w dorosłych są przyczyną bojkotowania szkół przez młodzież. Zostaje ustalone prawo, w myśl którego raz do roku jedna z dziewiątych klas jest wywożona na bezludną wyspę, gdzie jej członkowie mają się nawzajem zabijać, dopóki przy życiu nie pozostanie tylko jedna osoba. Już sam pomysł jest szokujący, a gdy dodacie do tego krwawe efekty specjalne i znakomicie zarysowane relacje psychologiczne pomiędzy poszczególnymi postaciami, dostaniecie film, o którym przez długi czas nie będziecie w stanie zapomnieć – brutalny, inteligentny, nietypowy. Jednakże nawet


on nie jest w stanie konkurować z nietypowością co po niektórych filmów grozy z tamtego regionu, że wspomnę tylko o horrorze „Uzumaki” – w którym małe, prowincjonalne miasteczko atakują wiry... I o ile już czytając o tym możecie z niedowierzaniem przetrzeć oczy, o tyle na ekranie wygląda to jeszcze dziwniej, nawet jak na japońskie standardy. Mistrzem udziwnień i nietypowych rozwiązań pozostaje jednak Takashi Miike. Cały świat poznał jego styl dzięki „Audition” (w Polsce „Gra wstępna” doczekała się premiery dopiero po przeszło sześciu latach, w drugiej połowie 2005 roku). Na festiwalu

się po świecie, zabijając kataną każdego, kto stanie mu na drodze.

filmowym w Rotterdamie w roku 2000 Miike zgarnia za „Ôdishon” dwie nagrody, potem w 2001 na Fantasporto jeszcze jedną i nominację, ale to dopiero początek wyróżnień, jakie otrzymał za swoją twórczość. Nagradzane były bowiem jeszcze min. groteskowy „Visitor Q” (trzy nagrody), wspominany wcześniej bardzo brutalny „Ichi the Killer” (sześć nagród i jedna nominacja), ociekająca czarnym humorem mieszanka horroru i Yakuza movie „Yakuza Horror Theater: Gozu” (pięć nagród i jedna nominacja), a także „Izo” (nagroda i nominacja) – dosyć ciekawa opowiastka o samuraju, który zmartwychwstaje jako nieśmiertelny wojownik i błąka

z największych przebojów Korei Południowej – „Host” (do którego prawa wykupiła niedawno amerykańska wytwórnia Universal) dziwnym zbiegiem okoliczności zagości za jakiś czas na ekranach polskich kin lub też bezpośrednio na rynku dvd (co bardziej prawdopodobne).

Zastanawia mnie, czy wiele kultowych, również obsypanych nagrodami pozycji takich jak np. „Ringu” i „Dark Water” Nakaty czy chociażby „Ju-on: the Grudge” Shimizu doczekałyby się polskiej premiery, gdyby nie fakt, że powstały ich amerykańskie remake’i... również „Battle royale” i „Tale of two sisters” (na polskim rynku już od kwietnia tego roku) mają wkrótce zostać „zamerykanizowane”. Nie poczuję się więc zanadto zszokowany, gdy okaże się, że jeden

Recenzje tych oraz wielu innych azjatyckich horrorów, a także artykuły i wywiady z czołowymi azjatyckimi reżyserami filmów grozy znajdziecie w kolejnych numerach „Czachopisma”. Tym razem zapraszam do zapoznania się z recenzjami filmów „Ringu”, „Lustro” i „The Host”.


Prawdopodobnie sam Nakata nie przypuszczał, że jego „Ringu” zapoczątkuje nowy trend w kinie grozy. Jak się później okazało, został on okrzyknięty prekursorem nowego podgatunku – nastrojowych obrazów filmowych z pod znaku ghost story. Od jego premiery i spektakularnego sukcesu finansowego w azjatyckich kinach minęło już ponad dziewięć lat. W tym czasie powstały dwie kontynuacje (oficjalny „Ringu 2” oraz jego alternatywny odpowiednik „Rasen – the spiral”), prequel „Ringu 0: Birthday” oraz dwa amerykańskie remake’i: „The ring” i „The ring 2”. Ba, nawet Koreańczycy postarali się o swoją własną wersję tej historii („Ring virus”). Pośród całej masy sequeli, remake’ów i prequeli oryginalny „Ringu” oparty na motywach powieści Kôjiego Suzuki pozostaje niedoścignionym wzorem w budowaniu klimatu grozy. Młoda dziennikarka Reiko Asakawa pisze artykuł o tajemniczej kasecie wideo po obejrzeniu której widzowi pozostaje tylko siedem dni życia. Wśród tokijskich nastolatków szerzy się przekonanie, że owa kaseta istnieje naprawdę i zbiera krwawe żniwo w Japonii. Gdy okazuje się, że przez kontakt

rewelacyjną muzyką i doskonałą grą aktorską daje to film, o którym nieprędko zapomnicie. Szczególna w tym zasługa reżysera, który średnio co kilkanaście minut przypomina, że w budowaniu suspensu niewielu współczesnych twórców horrorów jest z nim w stanie konkurować. Z powodzeniem zawiesza bieg akcji tylko po to, aby po chwili dosłownie storpedować widza obrazami z koszmaru sennego. Co więcej, robi to w sposób starannie przemyślany i zaskakujący (o ile oczywiście wcześniej nie oglądało się amerykańskiego remake’a). Jest to jednak przede wszystkim kino

z nagraniem zginęła jej siostrzenica, Reiko, kobieta postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo. Jedynym tropem okazują się zdjęcia Masami i jej kolegów ze szkoły. Za ich pośrednictwem dociera do chatki w górach, gdzie znajduje nieoznakowaną kasetę wideo. Ciekawość bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Tuż po obejrzeniu filmu Asakawa zostaje telefonicznie powiadomiona, że za tydzień umrze.

inteligentne. Fabuła opiera się głównie na niedopowiedzeniach, co wymaga od widza użycia szarych komórek, umiejętności łączenia faktów. Nikogo obytego z azjatyckim kinem nie powinno to jednak dziwić, a tych, którzy chcą rozpocząć z nim swoją przygodę, właśnie od omawianego tytułu jak najbardziej do tego zachęcam. Jest to bowiem jeden z najbardziej charakterystycznych filmów grozy z tamtego regionu.

„Ringu” jest jednym z najbardziej nastrojowych horrorów jakie ujrzały światło dzienne. Nakata wyraźnie poszedł w stronę oszczędności obrazu i użycie efektów specjalnych ograniczył do niezbędnego minimum, co w tym wypadku całości wyszło na dobre. Widz zamiast podziwiać świetlne fajerwerki skupia się przede wszystkim na fabule, przyzwyczaja się do postaci. Bardzo szybko odkrywa, że ich los wcale nie jest mu obojętny i razem z główną bohaterką przeżywa kolejne przerażające, atrakcje jakie przygotował dla niej scenarzysta. W połączeniu z odpowiednim dawkowaniem napięcia, przyćmionym oświetleniem,

44


Chcąc nie chcąc, zmuszony jestem skonfrontować „Ringu” z amerykańskim remake’em i pomimo tego, że film Verbinskiego wychodzi obronną ręką, to znacznie ustępuje dziele Nakaty. Najpoważniejszy zarzutem, jaki mogę wystosować co do wersji z 2002 roku jest to, że już nie straszy tak jak oryginał. Nakata stawia przede wszystkim na to, czego nie widać. Okazuje się bowiem, że człowiek najbardziej obawia się tego, co jest sobie w stanie sam wyimaginować i często są to potworności o wiele bardziej przerażające niż te proponowane przez scenarzystę. Podstawą wydaje się być zatem stworzenie takiej historii i ubranie jej w takie środki, aby dostatecznie rozbudzić wyobraźnię widza (jeżeli nadal nie rozumiecie o co chodzi, to proponuję zagrać w „Silent Hill” – wszystko w przeciągu krótkiej chwili stanie się jasne) i to właśnie oferuje „Ringu”. Remake to już niestety kino dosyć widowiskowe i maksymalnie uproszczone po to, aby zachodni widz wszystko zrozumiał, a po seansie nie nasuwało się zbyt wiele pytań. Krzysztof Żmuda Polecam ten mrożący krew w żyłach horror każdemu, kto w filmach grozy nad krwawe efekty specjalne przedkłada nastrój. „Ringu” przeraża i to nie na żarty, podczas gdy jego młodszy o cztery lata remake co najwyżej wprowadza pewną dozę niepewności. Nakata stworzył film, który na stałe zdążył się już zapisać w kanonie gatunku i straszyć będzie kolejne pokolenia...

Nie zrozumcie mnie jednak źle, „Ring” w reżyserii Verbinskiego nadal świetnie sprawdza się jako horror, jest ponury i potrafi wystraszyć, nie zapada jednak w pamięć tak jak dzieło Nakaty. Mało tego, do końca życia nurtować mnie będzie pewne pytanie: dlaczego Amerykanie zrobili z mściwej zjawy małą dziewczynkę?

KRĄG

Polskim dystrybutorem „The Ring – Krąg” jest Kino Świat, dzięki któremu na dzień dzisiejszy film można zakupić w praktycznie każdym większym supermarkecie po niewygórowanej cenie 9,99 zł. Na płycie dvd oprócz filmu znajdziecie m.in. zwiastuny innych azjatyckich horrorów, nagranie z kasety Sadako, oraz wywiad z Nakatą.

(Ringu)

Dystrybucja: Kino Świat Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Hideo Nakata Obsada: Nanako Matsushima, Miki Nakatani, Hiroyuki Sanada Produkcja: Japonia 1998


Opracowanie: Bartłomiej Paszylk

PIŁA III Saw III Reżyseria: Darren Lynn Bousman Obsada: Tobin Bell, Shawnee Smith, Angus Macfayden Dystrybucja: Kino Świat Film: Dodatki: jest „barNie jest prawdą, że „według zgodnej opinii krytyków” trzecia część „Piły” należało dziej inteligentna i wyrafinowana” niż poprzednie dwie. Pierwszemu filmowi i zaszokowybaczyć fatalne aktorstwo, ale trzeba przyznać, że potrafił też zaskoczyć to była lepiej wać. Druga część przypominała już bardziej standardowy horror, ale za mnóstwo tu widza: z sobie kpi bezczelnie natomiast trójka skonstruowana i zagrana, sensu komiksowej, doprowadzonej do absurdu brutalności, fabuła nie ma żadnego w okolicach (proszę tylko poczekać na „wyjaśnienia”, które zapodają nam twórcy niekońcówki), a niektóre z założenia szokujące sceny wywołują u widza wyłącznie wiertarki). wielkiej pomocą za mózgu otwartym na operacja pewny uśmiech (jak y krótki Wśród kilkudziesięciominutowego zbioru materiałów dodatkowych znajdziem h oraz reportaż z planu, wywiady z twórcami, dokument o pułapkach i rekwizytac ciekawy, ale zaledwie 9-minutowy „Dziennik reżysera”.

OPOWIEŚĆ O DWÓCH SIOSTR ACH Hongryeon Reżyseria: Ji-woon Kim Obsada: Geun-yeong Mun, Su-jeong Lim, Jung-ah Yum Dystrybucja: IDG Film: Dodatki: Piękna, przerażająca i zwariowana historia dwóch dziewczynek, które czują paniczny lęk przed rozszczebiotaną macochą i... szafą w jednym z pokojów. Czasami nadużywa się tu może klasycznych chwytów azjatyckiego kina grozy (pojawia się obowiązkowa długowłosa zjawa chodząca połamany m krokiem), ale tym razem wszystkie one naprawdę dają widzowi w kość. Na koniec fabuła wywija salto mortale i – w przeciwieństwie do wielu innych horrorów – nie łamie sobie przy tym karku. Niesamowita rola Jung-ah Yum, w równym stopniu niepokojącej i seksownej w roli macochy. Dodatki: zapowiedzi pozostałych filmów z serii „Przeboje kina Azji”.

TEKSAŃSKA MASAKRA PIŁĄ MECHANICZNĄ: POCZĄTEK The Texas Chainsaw Massacre: The Beginning Reżyseria: Jonathan Liebesman Lee Ermey, Andrew Bryniarski R. r, Obsada: Jordana Brewste Dystrybucja: Warner Bros Poland Film: Dodatki: e’a, ten nie ma Kto chce koniecznie zobaczyć narodziny i gorzką młodość Leatherfac na trzymającym wyjścia i musi „Teksańską masakrę...: Początek” obejrzeć. Komu zależy trzęsie się od ekran choć Bo innego. czegoś poszukać powinien – horrorze w napięciu fabułę. sensowną pod ją podpiąć by wyczucia, i talentu przemocy, twórcom filmu zabrakło Metal Jacket”) Z plusów: Jordana Brewster prezentuje się atrakcyjnie, a R. Lee Ermey („Full Na płycie DVD po raz kolejny przekonująco zmienia się w psychopatycznego szeryfa Hoyta. reżykomentarz scen, ystanych niewykorz minut parę zwiastun, dodatki: niezłe znajdziemy i 40-minutowy sera Jonathana Liebesmana (okazuje się, że to bardzo miły, skromny gość) nie jest lepszym dokument o kręceniu filmu (w którym Andrew Bryniarski twierdzi, że nikt Leatherface’em niż on).

46


ROBALE Slither Reżyseria: James Gunn Obsada: Michael Rooker, Elizabeth Banks, Nathan Fillion Dystrybucja: SPI Film: Dodatki: „Robale” to radosny hołd dla horroru retro, niegardzący jednak nowoczes ną techniką. Tysiące oślizłych, wygenerowanych cyfrowo pełzaczy przypuszcza atak na ospałe amerykańskie miasteczko i brutalnie budzi je do życia. Niektórych widzów zniechęcą autentycznie ohydne efekty specjalne, dla innych będą one największ ą zaletą, ale przyznajmy uczciwie, że rzecz jest zrobiona z talentem: tu i ówdzie ładnie trzyma w napięciu, potrafi zaskoczyć, kilka scen pozostawia nam głęboko w pamięci, a i aktorsko wypada całkiem nieźle (Michael Rooker, słynny psychopata z „Henry’ego – portretu seryjnego mordercy”, po raz kolejny przyprawi a o ciarki – tym razem jako zmutowany nosiciel tytułowych robali).

PUŁAPKA

Hard Candy Reżyseria: David Slade Obsada: Patrick Wilson, Ellen Page, Sandra Oh Dystrybucja: ITI Film: Dodatki: Nowa wersja bajki o czerwonym kapturku – tyle że wilk jest tu przystojny m pedofilem, kapturek nad wiek poważnym dziewczęciem i to kapturek próbuje zjeść wilka, a nie odwrotnie. Świetne role dwójki głównych aktorów (Patricka Wilsona i młodziutkiej, ale obdarzonej diabelnie inteligentnym spojrzenie m Ellen Page), intrygująca pierwsza godzina, ale później niestety z filmu zaczyna powoli uchodzić i magia, i logika, i napięcie. Mimo wszystko – zdecydow anie zachęcamy do obejrzenia. Dodatkowa atrakcja dla widzów płci pięknej: będziecie mogły zaobserwować jak wasz mężczyzna blednie, krzywi się i drży z bezradności podczas najbardziej kontrowersyjnej sceny filmu. Mocne.

9 ŻYĆ 9 Lives Reżyseria: Andrew Green Obsada: Vivienne Harvey, Lex Shrapnel, Paris Hilton Dystrybucja: Monolith Film: Dodatki: Przygnębiająco nudny horror – trwa zaledwie 80 minut, a po seansie czujemy się jak po zaliczeniu nocnego maratonu z serialem „Dynastia”. Jedną z ról gra tu Paris Hilton, ale wcale nie ona jest w tym wszystkim najgorsza . Scenariusz jest napakowany schematycznymi zagrywkami (dziewięci oro bohaterów zostaje uwięzionych w nawiedzonym domu i zaczyna po kolei ginąć), aktorzy duszą się pod ciężarem sztywnych dialogów, a reżyser za nic nie potrafi odpowiednio zagęścić atmosfery. W finale okazuje się co prawda, że tak naprawdę mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju quasi-szekspirowskiego dramatu, ale wtedy nawet śmiać się już człowiekowi nie chce.

47


Całkiem niedawno odmówiłem spotkania towarzyskiego, tłumacząc się goniącymi mnie terminami z jednym opowiadaniem. Kolega z pracy spojrzał na mnie zdziwiony i całkiem poważnie spytał – po co ty to piszesz? Pal licho, że to umysł ścisły, z którym dogadać się mogę tylko w zadymionym lokalu, ale prawda jest taka, że zabił mi ćwieka. Bo właściwie po co ja to robię? Nie chodzi mi tutaj o górnolotne rozważania, że piszę dla siebie (bo to nieodparcie trąci mi grafomanią) ani dywagacje na temat samorealizacji literackiej. Zacząłem się po prostu zastanawiać, po co pisać, szczególnie horrory, w naszym jakże przedziwnym kraju. Może właśnie ta dziwność powoduje, że tak niewielu ludzi czyta (bo po co?), a nagrodę „najki” daje się Masłowskiej, bo może to wpłynie na ziomów i zachęci ich do lektur? Oczywiście. Nawet na ironię nie ma potrzeby się silić. Jesteśmy narodem zawistnym, zakompleksionym i leniwym. Nie bez znaczenia jest nasza historia pełna poświęceń i cierpiętnictwa. Nasz mesjanizm nakazał nam wielbić Mickiewicza, Słowacki

oczywiście wielkim poetą był, ale jakoś kompletnie zignorowaliśmy grozę kryjącą się w utworach tych romantycznych poetów, pozbawiając się tym samym własnych Shelleyów i Heine’ów. Uczyniliśmy ich wieszczami, grozę rodem z legend i podań wrzuciliśmy do worka z bajkami. Nie odebraliśmy im na szczęście należnej im wielkości, ale postrzegamy ją jednowymiarowo. Straciliśmy tym samym możliwość posiadania kultury grozy, bowiem nasz kraj lubi się bać, ale niestety, na poważnie. Nas nie straszą literackie utwory czy filmy. My musimy się bać wroga. I patrząc na nasz dzisiejszy zawzięty rząd, czekam ze strachem, kiedy powtórzy się scenariusz sprzed rozbiorów. Bo sejm już mamy równie wesoły i zaangażowany w sprawy Polski, co dwa i pół wieku temu. Lubimy getta i szufladki, chociaż konsekwentnie temu zaprzeczamy. Mamy przeciętną literaturę, więc jeśli ktoś jest dobry, należy go zgnębić. Pamiętam, jak w jednym z poważnych programów telewizyjnych poświęconemu kondycji Polaków na rynku wydawniczym, rozmawiano o nadziejach naszej literatury. Gdy padło nazwisko Jacka Dukaja, dyskusję ucięto, bo to przecież getto fan-

48

tasy. Podobnie jak Sapkowski. A że nikt nie lubi być kopany, to science fiction kopie fantastów, a ci z kolei pisarzy horrorów. Jedno getto napędza drugie. Dowody? Weźmy dowolne pismo poświęcone fantastyce i proporcje podgatunków w nim zawarte. Nie wiem, czy to za sprawą mistrza Lema w Polsce taką popularnością cieszy się s-f, na pewno Sapkowski docenić opowieści o mieczu i magii. Czy zabrakło nam więc kogoś, kto pozwoliłby zabłysnąć literackiemu horrorowi? Okazuje się, że nasze tradycje i osiągnięcia wcale nie są tak ubogie jak większość sądzi, nie przeszkadza to jednak w spychaniu na margines i starannym wymazywaniu z pamięci tych, co jeszcze czytają. O ile fakt ów może być jeszcze zrozumiały w przypadku A. z Radziwiłłów Mostowskiej i naszej pierwszej, dość nieporadnej powieści gotyckiej „Zamek Koniecpolskich” (1806), to już ignorowanie utworów L. Sztyrmera („Powieści nieboszczyka Pantofla, 1844), J. B. Barszczewskiego („Moja fajka”, „Pająk”, „Siła woli”) czy J. Barszczewskiego („Włosy krzyczące na głowie”, „Zachariaszek”) nie świadczy dobrze o na-

szym podejściu do literatury. Lista pisarzy uprawiających literaturę grozy w początkach rozwoju gatunku wcale nie kończy się na wyżej wymienionych. Kto chce zobaczyć, jak hartowała się stal, niech sięgnie po B. Adamowicza („W starym dworze” 1909, wznowione w 1924 roku jako „Wojna z duchami”), J. Żuławskiego („Na srebrnym globie” 1901, „Zwycięzca” 1908, „Stara ziemia” 1908), T. Kończyńskiego („Kobieta z innej planety” 1938), K. Irzykowskiego („Nowele” 1906, „Spod ciemnej gwiazdy” 1922), M. Chromińskiego („Niesamowita historia” 1933) czy J. Meissnera („Hangar nr 7” 1927, „Licznik z czerwoną strzałką” 1929). Nie doceniamy fenomenu, jakim był Stefan Grabiński („Demon ruchu” 1919, „Szalony pątnik” 1920, „Niesamowita opowieść” 1922, „Księga ognia” 1922, „Salamandra” 1924, „Cień Bafometa” 1926, „Klasztor i morze” 1928, „Wyspa Itongo” 1936), pierwszy prawdziwy pisarz grozy w naszym kraju, który czerpiąc z Poego i tradycji literackich, potrafił stworzyć świeżą i oryginalną formułę horroru. Nie lepiej sprawa wygląda, gdy przyjrzymy się współczesnej kondycji horroru literackiego. Po raz kolejny wychodzi na jaw nasza niekompe-


tencja czytelnicza. Lata 80-te i 90-te okaleczyły nas trwale, zasypując rynek wylewem radosnej twórczości m.in. Guya N. Smitha i wypaczyły gusta czytelnicze, a wspomnianemu pisarzowi pozwoliły stać się autorem bestsellerów. Doszło nawet do kuriozalnych sytuacji, gdy Smith pisał powieści specjalnie dla polskich czytelników. Jego popularność do dziś pokutuje w świadomości autorów, a w wielu obudziła poczucie, że oni też potrafią pisać w taki sposób. A to do specjalnie trudnych zadań nie należy. Dodatkowo polski czytelnik niechętnie sięga po rodzimą prozę. Łukasza Orbitowskiego wypada kojarzyć, ale już ze znajomościąapoznaniem się z jego utworów jest znacznie gorzej. Do dziś pamiętam, gdy usłyszałem na jednym z konwentów rozmowę dwóch „intelektualistów”. Jeden z nich stwierdził – „Orbit? A, ten dres? Co on tam może ciekawego pisać…” Ręce opadają. A potem się dziwią, że Paweł Siedlar nie jest doceniany nawet przez tych, co udają, że się znają na horrorze, Jarosław Grzędowicz po znakomitej „Księdze jesiennych wieczorów” znów pisze fantasy.

Że Oszubski, Zientalak, Kucharski, Grzegorzewska, Bocheński, Miłoszowski działają na granicy niebytu. Wspomniany już Orbitowski słusznie zauważył kiedyś w wywiadzie dla Horror Online, że polska fantastyka w ogóle reprezentuje niski poziom, ale nie zapominajmy, że wina leży głownie po stronie czytelników. Wydawca wie, co uda się sprzedać, a więc nowe nazwiska nie mają praktycznie szans na zaistnienie. Paradoksem jest też fakt, że horror, czyli gatunek kojarzony i powstały jako opowiadanie, w naszym kraju w takiej formie istnieć nie może. Nawet Andrzej Pilipiuk, jeśli już uraczy nas rasowym opowiadaniem grozy, umieści je w zbiorku opowiadań wraz z tekstami z innych gatunków. Jeśli się jest Kainem albo Kyrczem, trzeba istnieć w realiach czasopiśmienniczo-fanzinowskich, bowiem nasz rynek, dzięki czytelnikom właśnie, nie jest w stanie przyjąć zbiorów opowiadań, tym bardziej niezgodnych z zachodnimi wzorcami. U nas za to może zaistnieć Izabela Szolc i wmówić młodym, że pisze horrory…

nie dość, że ściągają żywcem od zachodnich twórców pokroju Mastertona czy Kinga, to jeszcze wstydzą się polskich realiów. Męczą się potem, opisując jakiś Jamesów, którzy w Milwaukee prowadzą firmę sprzedającą pick-upy. Po co? Jak można wiarygodnie opisać rzeczywistość, której się nie zna? Poza tym czytelnik ma prosty wybór – oryginał czy podróbka? Decyzja jest oczywista. Także dla wydawcy. Jesteśmy kalekami mentalnej niewoli, jaką narzuciły nam ostatnie stulecia. Chcemy dogonić resztę świata, ale nie próbujemy go zmieniać. My go tylko kopiujemy. Wnioski są więc smutne. Mimo wzrastającego popytu na grozę i swoistego bumu na horror, nie widzę szans na rozwój rodzimej literatury grozy. Dalej nie potrafimy zrobić dobrego filmu gatunkowego, nawet w konwencji Tromy, dalej nie mamy spektakularnych sukcesów autorów prozy, spychanych w najgłębsze getto fantastyki. Popularność horroru sprowadza się więc do zasypywania kiosków tanimi filmami DVD, których poziom odpowiada prozie Guya N. Smitha. Za psie pieniądze pozwalamy okaleczać następne pokolenia,

czyniąc je dodatkowo analfabetami wtórnymi. Stajemy się odbiorcami zachodniej papki, niezdolnymi do kreatywnego działania. Co się stanie, jeśli zabraknie wspomnianych nazwisk, które bronią ostatnich przyczółków grozy w naszym kraju (nie ukrywajmy, nie jest to ofensywa, przynajmniej jeszcze nie)? A co jeśli im się odechce albo naturalnie przestanie opłacać? Zostaną tacy jak ja. Bo ja też pochodzę z pokolenia okaleczonego przez Smitha, przyprawionego Mastertonem, Kingiem i Barkerem. Dlatego piszę – bo mogę, bo lubię (niekoniecznie – bo umiem). A ostatecznie przerzucę się na fantasy. Łukasz Radecki

Nie chcę tu upodabniać się do pewnej partii, ale kolejnym problemem są młodzi pisarze, którzy

49


Barbara Loranc

w pełni Okrzyknięty arcydziełem roku film „Labirynt fauna” oczekuzasługuje na takie właśnie miano. Jednakże ci, którzy przede ją dramatycznych zwrotów i wartkiego tempa akcji, a się czuć mogą w, stworó cznych fantasty chmary kim wszyst e napięci liczbie, ej skromn w się ją pojawia zawiedzeni. Stwory przejnie należy do najwyższych, a film jest przede wszystkim mująco smutny. stwa Ciężarna kobieta wraz z córeczką z poprzedniego małżeń u wojprzyjeżdża na leśną placówkę do męża, kapitana oddział u skowego, zwalczającego lokalnych partyzantów. Od początk na przyjść m mający na nie wyłącz zależy owi kapitan że widać, Od poświat synu i obecność kobiet jest dla niego irytująca. , który czątku widać również, iż kapitan to bezduszny sadysta niewinbez szczególnego namysłu wydaje wyrok śmierci na dziewnych myśliwych. Brutalna rzeczywistość powoduje u na czynki chęć ucieczki w inny świat, w którym jako zaginio panuje księżniczka dostaje szansę powrotu do królestwa, gdzie ne jej prawdziwy ojciec. Jedynym warunkiem jest posłusz fauna. przez jej zonych powier zadań, nie wykona trzech Majstersztykiem jest bardzo sprawne połączenie w filmie łeczny warstw fabularnych – pierwsza to wątek polityczno-spo walki (akcja rozgrywa się w faszystowskiej Hiszpanii, na tle wątek pomiędzy partyzantami a oddziałami rządowymi). Drugi rami to dość przygnębiające rodzinne relacje pomiędzy bohate ie (ojczymem, jego przybraną córką i ciężarną żoną) i wreszc bomałej świat y sekretn cy opisują czny, fantasty wątek, trzeci zy haterki z tytułowym faunem w roli głównej. Przejścia pomięd pozortymi wątkami są zaskakująco płynne, bo choć to światy – realne nie odległe, są one jednak ze sobą ściśle powiązane k kierune nadają matki, a chorob np. jak y, konflikt i enia wydarz wnoszą stwora ia polecen nie, odwrot i poczynaniom fauna sporo zamieszania w realny świat bohaterów. zFilm jest na pewno arcydziełem ze względów estetyc hinych: przepych wizji fantastycznych zniewala, a język świat szpański dobrze podkreśla egzotykę filmu. Terkoczący starego leśnych wróżek, błotne, pełne robactwa wnętrza na oczami z stwora pokoje ją eleganc ające olśniew , drzewa kostium o (któreg fauna ałość wspani ie dłoniach, czy wreszc absolutDoug Jones zakładał pięć godzin) wprawiają widza w za ne urzeczenie. Trzeba więc przyznać, że tegoroczne Oskary ziej zanajbard jak to y kostium i ę eryzacj charakt rafię, scenog ł służone nagrody. Szkoda jedynie, że tytułowy labirynt pozosta niewykorzystany i pełni tu wyłącznie symboliczną rolę.

50

: Wszystkie wyprawy Ofelii to symboliczna ucieczka do wnętrza e, nieznan w y wypraw to są iż o, Pomim . studni, drzewa, murów a. Widz, napotkany tam świat fantastyczny niczym nie przeraż oki podobnie jak dziewczynka, czuje się tu swojsko: błękitno uwymiot a ropuch liwa obrzyd czy o robactw się skrzące faun,


jąca bursztynową bryłą wydają się barwną i ciekawą przygodą w porównaniu z prawdziwym niebezpieczeństwem, które czyha w domu i które reprezentuje bestialski kapitan. Bo to właśnie kapitan jest największym potworem w Labiryncie fauna. Mężczyzna nawykły do żołnierskiej dyscypliny poświęca więcej uwagi i refleksji zabiegom porannego golenia niż rutynowemu zabijaniu. Za to znęcanie się nad więźniami traktuje jako urozmaicenie i czystą rozrywkę, przyrządy do tortur przechowując z wielką pedanterią, niczym osobistą biżuterię. Późniejsze oszpecenie twarzy tylko podkreśla jego makabryczny charakter. Film obfituje w niezwykle drastyczne sceny. Amputowanie nogi zakażonej gangreną czy zmasakrowanie twarzy butelką wbija w fotel bardziej niż widok potwora zagryzającego wróżki. Poza tym, brutalna rzeczywistość to nie tylko okrutny kapitan, ale i cierpiąca w ciąży matka, uosabiająca kobiecy los, przeciwko któremu buntuje się dziewczynka. Takie nagromadzenie szaleństwa i przelewu krwi w świecie realnym sprawia, że stwory z wizji Ofelii zamiast straszyć, budzą ciekawość i całkiem przyjazne nastawienie. „Labirynt fauna” to film stuprocentowo czarno-białych postaci i – jak w klasycznej baśni – postaci dobrych jest tu więcej niż złych. Niewinność i heroizm w takim nagromadzeniu to spore ryzyko zarzucenia widzów wyświechtanymi tematami. Jednak dzięki sprawności reżysera taki dobór nie razi, a wręcz przeciwnie: jakimś sposobem postać Ofelii w labiryncie fauna dobrze się broni i zamiast irytacji wzbudza u widza wielkie pokłady wzruszenia.

LABIRYNT FAUNA

(El Laberinto del Fauno)

Dystrybucja: Kino Świat Film:

Reżyseria: Guillermo Del Toro Obsada: Ivana Baquero, Maribel Verdu, Ariadna Gil, Doug Jones Produkcja: Meksyk / Hiszpania / USA 2006


Adrian Miśtak

Strach towarzyszy ludzkości od zarania dziejów, ale jego oblicze zmienia się w zależności od okresu historycznego i sytuacji. Twórcy grozy, zarówno tej filmowej jak i książkowej, doskonale wiedzieli, że najlepiej sprzeda się to, co odwzorowuje lęki skrywane w głębi duszy przez społeczeństwo Dlatego też początek zimnej wojny, wyścig zbrojeń pomiędzy USA a ZSRR i wisząca w powietrzu groźba trzeciej wojny światowej z użyciem broni atomowej znalazły swe odbicie w kinematografii. Na ekranie masowo zaczęły się pojawiać produkcje spod znaku animal attack i monster movies, które zdominowały kino grozy lat 50 i 60. Eksploatacja przestrzeni kosmicznej groziła zadarciem z Obcymi, którzy w odwecie przypuszczą atak na naszą planetę, a stosowanie broni atomowej stwarzało ryzyko pojawienia się gigantycznych i łaknących krwi zwierzaków lub potwora na kształt dinozaura, który zakłóci spokojne życie Japończyków, spacerując ulicami Tokio. Tak oto publiczność zgromadzona w ciemnych salach kinowych przez blisko dwie dekady krzyczała ze strachu na widok kosmitów przejmujących kontrolę nad ciałami ludzi, olbrzymich pająków czy… monstrualnych królików, które kicały radośnie, łamiąc słupy telegraficzne. Niestety nic nie trwa wiecznie. Amerykanie coraz bardziej oswajali się z myślą, że sytuacja na świecie, mimo iż niezwykle napięta, nie musi wcale oznaczać wybuchu kolejnej wojny, a wyścig kosmiczny wciąż nie dowiódł istnienia pozaziemskich cywilizacji. Swoiste „zmęczenie materiału” wzięło górę i ludzie przestali już z niepokojem spoglądać w niebo, budować schrony przeciwatomowe, a podteksty polityczne, których nagminnie odszukiwano się w „Inwazji Porywaczy Ciał” („Invasion of The Body Snatchers”, 1957), straciły wiele z pierwotnego wydźwięku. Nie był to bynajmniej upadek filmów o morderczej faunie

i florze (tej z innych galaktyk również), które wciąż miały się dobrze i czuły się na ekranach kin. Jednakże społeczeństwo amerykańskie znacznie bardziej poruszył horror w pełni realny, który na dodatek nie rozgrywał się gdzieś daleko – np. w ZSRR, a właśnie na ich podwórku. 17 listopada 1957 roku Amerykę obiegła przerażająca informacja o pojmaniu seryjnego mordercy Eda Geina. Na jego farmie policja dokonała makabrycznego odkrycia: w letniej kuchni zwisało z sufitu okaleczone ciało dziewczyny, zidentyfikowanej później jako Bernice Wordem. Miała obciętą głowę i była wypatroszona. Tej samej nocy na terenie jego farmy znaleziono masę szczątków ludzkich w różnym stadium rozkładu. Wiele z nich posłużyło psychopacie za… przedmioty codziennego użytku – ot choćby obicie fotela wykonane z ludzkiej skóry czy ludzkie czaszki służące za miski i talerze. Mnogość fragmentów ciał (w większości kradzionych z grobów) uniemożliwiła dokładne oszacowanie liczby ofiar; przypuszcza się, że Ed miał na sumieniu siedem osób (w tym własnego brata), lecz jedynie dwa morderstwa zdołano mu udowodnić. Gein został uznany za niepoczytalnego (był wszak lekko upośledzony) i odizolowany w zakładzie psychiatrycznym, gdzie zmarł. Jednakże jego makabryczne zbrodnie wstrząsnęły społeczeństwem. Okazało się bowiem, że zło nie czai się za oceanem, lecz jest tuż na wyciągnięcie ręki i może dosięgnąć każdego. Psychoza strachu powoli zaczynała narastać, wszak nikt nie był pewny, czy jego z pozoru spokojny sąsiad nie wychodzi nocami na polowanie, a jego szopy nie wypełniają ludzkie zwłoki. Na pierwszy plan wysunął się strach przed zwichrowanymi psychicznie jednostkami, a w kinematografii rozpoczęły się narodziny nowego króla, który już niedługo miał niepodzielnie władać kinem grozy. Seryjny morderca ostrzył już nóż…

Spór o to, który film był pierwszym slasherem, nigdy nie zostanie rozstrzygnięty na korzyść żadnej z wojujących stron – zbyt dużo jest przeciwników i zwolenników poszczególnych opcji. Chronologiczne najwcześniej powstałym obrazem z pośród pretendentów jest kultowa „Psychoza” Alfreda Hitchcocka. Ten nakręcony w 1960 roku film balansuje na

granicy mrocznego thrillera i horroru, jednakże zawiera dużo elementów, które w późniejszym okresie stały się wyznacznikami slashera. Mamy do czynienia z mordercą, którego tożsamości nie znamy aż do ostatnich scen, morderstwa popełniane ostrym narzędziem w odizolowanym od reszty świata miejscu akcji… Mimo wszystko film w przeciwieństwie do rasowych pozycji spod znaku zamaskowanych psychopatów ma bardziej rozbudowaną linię fabularną i kładzie olbrzymi nacisk na portrety psychologiczne bohaterów. To właśnie tak mocno wiąże go z gatunkiem jakim jest thriller i stanowi argument dla licznych


przeciwników obwieszczania psychozy mianem pierwszego slashera. Gdyby uznać, że „Psychoza” była thrillerem, to na kolejnego kandydata przyszło by nam długo czekać. 10 lat musiało upłynąć, nim pojawił się „Krwawy Obóz Bay” („Bay of Blood”) w reżyserii Mario Bavy. W międzyczasie widzów straszył jeszcze „Blood Feast”, ale jego przynależność szybko zdefiniowano i podpięto pod splatter (notabene gatunek pokrewny slasherowi, ale o tym później). Za to film Bavy jest już pełnoprawnym konkurentem o miano „tego pierwszego”. Horror całkiem przeciętny i nie pozbawiony licznych błędów, ale zawierający mnóstwo elementów, które później odwzorowywane były w większości historii o maniakalnych mordercach. Niektórzy jednak wolą wstrzymać się z uznaniem narodzin slashera aż do roku 1974, kiedy powstały dwa horrory do dziś uznawane za klasyki gatunku. Pierwszy to „Black Christmas”, który niedawno doczekał się całkiem udanego remake’u, opowiadający historię uczennic z żeńskiego akademika mordowanych przez tajemniczego sprawcę. Film jest mroczny i potrafi autentycznie wystraszyć widza, lecz domieszka thrillera w nim wciąż pozostaje bardzo widoczna. Drugi z kolei film to „Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną” („The Texas Chainsaw Massacre”) Tobe’a Hoopera, który już bezsprzecznie uznany jest za pełnoprawny slasher, ze wszystkimi jego elementami. Przesiąknięty dusznym klimatem obraz (inspirowany poniekąd wyczynami Eda Geina) odznacza się dużą dawką brutalności szokującej dla ówczesnego dla widza. Tak oto „TCM”, będąc zarówno slasherem, jest mocno osadzony w estetyce gore, czyli jednego z rodzajów horroru określanego jako…

Na pierwszym miejscu wśród spokrewnionych gatunków z pewnością wymienić należy właśnie gore / splatter. Ta zamiennie stosowana nazwa określa filmy najczęściej traktujące o wyczynach szalonego maniaka, które, mówiąc krótko, nie są zabiegami, jakie można pokazywać w dobranocce. „Gore” to staro angielska nazwa używana na określenie krwi, zaś słowo „splatter” utworzono od dźwiękonaśladowczego wyrazu „splat”, który pojawia się nagminnie w amerykańskich komiksach, a oddaje ni mniej ni więcej jak odgłos mięsa spadającego na podłogę. Na początku wykształcania się owych odmian gore i slasher szły ze sobą w parze, by jednak ostatecznie rozdzielić się i podążyć dalej własnymi już ścieżkami.

Kolejną pochodną tego podgatunku jest włoskie giallo, w którym później specjalizował się m.in. Mario Bava, a także jeden z niewątpliwie najbardziej utalentowanych twórców filmowej grozy – Dario Argento. To właśnie filmy tego pana, ugruntowały pozycję giallo wśród fanów horroru. Jeśli spytacie, czym takową włoszczyznę się je, odpowiem krótko – tym samym co np. „Black Christmas”. Oczywiście różnice są spore, jednakże giallo to również zgrabne połączenie thrillera z elementami rasowego horroru. Filmy te odznaczają się zazwyczaj zawiłą fabułą i swoistą grą z widzem w „zgadnij kto zabija”, atmosferą lekkiego odrealnienia, stopniowym budowaniem napięcia oraz nierzadko dużą ilością przelanej posoki. I właśnie w tym znajduje się odpowiedź na pytanie, dlaczego znaczna ilość fanów grozy wprost kocha filmy spod tego szyldu.

53


Zacznijmy od skrótowego nakreślenia fabuły typowego slashera. Otóż grupka ludzi (zazwyczaj nastolatków) w poszukiwaniu zabawy dostaje się na jakiś zamknięty, lub trudno dostępny obszar (ot, zaciszny obóz nad jeziorem, czy choćby dom jednego z ich przyjaciół). Tam rozkręcają imprezę, na której po jakimś czasie zjawia się zamaskowany morderca, by eliminować kolejnych imprezowiczów. Fabuła prosta jak drut opiera się na popularnej zasadzie „have sex and die”, czyli ci, którzy oddają się miłosnym uniesieniom, chwilę później sami podchodzą pod nóż mordercy. Ciekawa zależność prawda? Notabene to właśnie ona spowodowała, że wiele osób dopatruje się ukrytego przesłania nawet w najbardziej banalnych slasherach. Otóż wedle słów niektórych, slasher to jedna wielka przestroga przed uprawianiem seksu przedmałżeńskiego oraz stosowaniem wszelakich

używek (taki protest w stosunku do nurtu hipisowskiego). Ciężko brać takie słowa na poważnie, zważywszy choćby na infantylność wielu filmów traktujących o zamaskowanych mordercach. Jednakże „stróże moralności” nie dają za wygraną, próbując nawet zaszufladkować jako „moralitet” kultowy już „Halloween” Johna Carpentera, mimo iż sam reżyser długo się przed tym wzbraniał. Ustalmy więc jedno: slasher to po prostu dobra zabawa, nie żadna filozofia, a doszukiwanie się w nim drugiego dna mija się z celem (oczywiście zdarzają się inne przypadki, jako wyjątki potwierdzające regułę”). Misję moralizowania przejęły raczej miejskie legendy, nierzadko oparte o zasady omawianego tu nurtu kina grozy, jak choćby opowieść o mordercy z hakiem. Ale to już, jak mawiał Gospodarz Krypty, zupełnie inna historia…

To miano, jakiego najczęściej używa się na określenie wczesnych lat „rządów” slashera, popularne szczególnie od schyłku lat 70. do drugiej połowy lat 80. Wtedy też slasher przeżywał największy rozkwit, a filmy spod jego szyldu podbijały serca publiczności na całym świecie. Świeżość dopiero co wprowadzającego się gatunku oczarowała fanów grozy, którzy z aprobatą łykali kolejne wyczyny ekranowych psychopatów – a te już niedługo miały się wpisać w ścisły kanon filmowej grozy i dać początek nowym ikonom popkultury. Jedną z nich był wykreowany w 1979 roku maniakalny morderca Michael Myers. Kultowa już seria zapoczątkowana przez film Johna Carpentera doczekała się kolejnych siedmiu kontynuacji (obecnie Rob Zombie prowadzi pracę nad swoją własną wersją pierwowzoru Carpentera – zapowiada się rewelacyjnie) i na zawsze odmieniła oblicze święta Halloween. Do dziś twórcy czerpią ogromne zyski nie tylko z kolejnych filmowych odsłon serii, ale także z całej masy gadżetów poświęconych Myersowi i jego przygodom. W tym także okresie slasher zaczął przecierać sobie nowe ścieżki i ustalać własne standardy. W 1980 roku każdy fan grozy mógł sobie wpisać do słowniczka nowe określenie – backwood / camp slasher, czyli filmy traktujące o zamaskowanym mordercy ganiającym z ostrym narzędziem grupę młodzieży wśród leśnej gęstwiny, najczęściej na letnim obozie. Z podobnym rozwiązaniem mieliśmy już do czynienia we wspomnianym wcześniej filmie Bavy, lecz prawdziwy szał na obozowe slashery zapoczątkował „Piątek 13-ego” – film w reżyserii Seana Cunninghama, który dał narodziny zarówno najdłuższej serii w historii horroru, jak i jego najpopularniejszej ikonie,

skrytemu za hokejową maską Jasonowi. Do dziś mieliśmy okazję oglądać go aż w 11 (!) pełnometrażowych filmach (w tym jeden crossver – starcie Jasona z innym popularnym bohaterem, Freddym Kruegerem), reklamach i komiksach, gdzie również stawał w szranki z innymi bohaterami horrorów. Ponadto na rynku ukazała się seria poświęconych mu czytadeł, figurki, koszulki, kopie słynnej maski… Jednym słowem, fani horroru oszaleli na punkcie Jasona, a szał ten nie maleje do dziś. Tym oto sposobem „Piątek 13-ego” nie tyle wydeptał ścieżkę, co wręcz zbudował wielopasmową autostradę dla kolejnych leśnych slasherów. Już w rok później mogliśmy oglądać przygody maniaka z sekatorem („The Burning” – więcej o filmie piszemy w numerze) czy grupki nastolatków szlachtowanej na „Uśpionym Obozie” („Sleepaway Camp”). Oczywiście pomiędzy pozycjami wybitnymi, lub przynajmniej godnymi uwagi zdarzały się filmy kiepskie, których istnienie lepiej przemilczeć, niemniej jednak slasher sięgnął już w tym okresie po koronę kina grozy. Na jego fali w 1984 roku Wes Craven, reżyser znany z niebanalnych pomysłów i ciekawych rozwiązań, stworzył film do dziś uznawany za jeden z najlepszych w całym jego dorobku. Mowa tutaj o „Koszmarze z Ulicy Wiązów” („A Nightmare on Elm Street”). Historia opowiada o nastolatkach z miasteczka Springwood, nawiedzanych w snach przez widmo Freddy’ego Kruegera, psychopatycznego mordercy dzieci, którego mieszkańcy spalili niegdyś w akcie samosądu. Ta innowacyjna i plastyczna wizja Cravena znacznie wykracza poza ramy typowego slashera, toteż do dziś trwają zacięte spory o zaszufladkowanie „Koszmaru…”. Niemniej jednak dała ona początek kolejnej bardzo popularnej serii filmów grozy, a postać Fredd’yego jak i wcielający się w nią aktor Robert Englund do dziś otoczeniu są kultem wśród fanów gatunku. Slasher rządził i podbijał serca coraz to większej ilości widzów zgromadzonych w kinach i przed telewizorami, ale wraz z upływem czasu coraz bardziej uwidaczniał się podstawowy jego minus – wszechobecna schematyczność. W końcu nawet najlepsze danie kiedyś się przeje…


…to, tak jak i koniec lat osiemdziesiątych, czas poszukiwania nowych dróg i odświeżenia schematów. Twórcy postanowili przeplatać rasowy slasher z innymi rozwiązaniami – elementami parapsychologicznymi, rozbudowywaniem fabuły i cechami innych gatunków filmowych. Tendencja ta dosięgła także naszych starych znajomych, którzy kiedyś dzielnie dyktowali warunki. Jason Voorhees zaatakował jako morderca-zombie, ożywiony piorunem, by dowcipkować i eliminować kolejne osoby, które ośmieliły się wtargnąć na jego teren (część 6: „Jason lives!”, 1986 r.). Stanął także oko w oko z Tiną – dziewczyną obdarzoną telekinetycznymi zdolnościami, która miotała nim na prawo i lewe jedynie za pomocą siły umysłu (część 7: „The New Blood”, 1988 r.). Michael Myers powrócił wpierany mocami celtyckiego bóstwa Thora, by eliminować kolejnych członków swej rodziny (cz. 5 i 6), a na arenie pojawiła się mordercza lalka z duszą psychopaty („Child’s Play”, 1988 r.). Twórcy starali się jak

mogli, a mimo tego wychodziło kiepsko. Wtedy też slasher zaczął przeżywać pierwszy poważny kryzys. Zamaskowani mordercy poczęli stopniowo umierać śmiercią naturalną. Desperackie próby ratunku kończyły się tylko jeszcze większym pogrążeniem w bagnie i po raz kolejny górę wzięło zmęczenie materiału. Co jakiś czas ukazywały się kolejne przygody tych najbardziej znanych bohaterów, ale cała reszta wszelkiej maści morderców mogła już spokojnie przejść na emeryturę. Ale tylko do czasu…

W 1996 roku wspomniany już wcześniej Wes Craven kolejny raz dał popis swojego geniuszu i nakręcił film, który do tej pory uznawany jest poniekąd za klasykę i stawiany przez niektórych obok takich produkcji jak „Piątek 13-ego” czy „Halloween”. „Krzyk”, bo o nim tu mowa, to film „dla horrormaniaków o horrormaniakach”. Stworzona z polotem historia bawi się wszystkimi slasherowymi schematami, jest ukłonem w kierunku najważniejszych dzieł gatunku, równocześnie je przedrzeźniając. Film wzbudził ogromne zamieszanie i zapewnił „zmartwychwstanie” całej masie seryjnych morderców, którzy w jednej chwili z powrotem dzierżyli w swych rękach noże i siekiery. Dał też początek nowej fali horrorów zwanych teen slasherami, które różnią się pod kilkoma względami od swych starszych kuzynów. Po pierwsze morderca nie jest tutaj postacią „z zewnątrz” – zazwyczaj to jeden z bohaterów, który pod jakimś pretekstem wyżyna swoich znajomych. Często również akcja nie rozgrywa się w przeciągu jednej nocy lecz dochodzi nawet do kilku dni, a bohaterowie mogą sobie biegać po całym miasteczku (odejście od zasady „zamkniętego obszaru”). Ogólnoświatowe pospolite ruszenie (tak, tak – ogólnoświatowe, gdyż na wezwanie „Krzyku” odpowiedzieli nie tylko filmowi psychopaci ze Stanów Zjednoczonych, ale także Europy, a nawet Azji) miało jednak charakter typowo polski – olbrzymie i rozochocone, ale bardzo słabo przygotowane. Fabuły stawały się coraz bardziej banalne, motywy naciągane do granic logiki, a brutalność stopniowo malała, tak by młodzież od najniższych granic wiekowych mogła dostawać się na seanse i kupować taśmy video. Rynek opanowała cała masa produkcji, które kopiowały same siebie bez wyraźnego celu i zaczynały się we własnym bagnie topić. Spośród tej niezjadliwej papki można wyłonić jedynie garstkę pozycji godnych uwagi; z pewnością są to dwie bardzo dobre kontynuacje „Krzyku” (kolejno ukazujące się w 1997

i 2000 roku.), „Koszmar minionego lata” (1997), oraz te całkiem przyzwoite, jak choćby „Walentynki” (2001) i „Ulice strachu” (infantylne tłumaczenie tytułu „Urban Legend” – 1998). W tym wszystkim potrafił się także odnaleźć nasz stary znajomy – Michael Myers. W roku 1998 Steve Miner (ten sam, który nakręcił wcześniej dwie odsłony „Friday The 13th”) postanowił powrócić do korzeni serii i stworzył „Halloween: 20 lat później”, przedstawiając w nim kolejny raz starcie Michaela ze swoją siostrą. Film obfituje w zabiegi charakterystyczne dla nurtu teen slasherów, lecz mimo wszystko jest to produkcja bardzo nastrojowa i głęboko zakorzeniona w starych ramach – a dla niżej podpisanego jedna z najlepszych odsłon w całej serii. Myers powrócił jeszcze w całkiem udanej kontynuacji „Halloween: Ressurection” (2002) – bardzo „młodzieżowej” produkcji, notabene ciekawie zrealizowanej i nasyconej symboliką (wyjątek „slashera z przesłaniem”, o którym wcześniej wspominałem). Dużym echem odbił się także niemiecki „Basen”. Była to głównie zasługa reklamy, bo sam film prezentował się raczej kiepsko – Europa nie stanęła jednak na wysokości zdania. Znikoma ilość ciekawych filmów nie była w stanie udźwignąć fali teen slashera. Głupota, brak pomysłu i zerowe umiejętności twórców sprowadziły go powrotem do parteru. W niespełna 6 lat prześcigający się w idiotycznych strojach i zachowaniu mordercy wykopali sobie grób i stanęli nad jego krawędzią. Wystarczyło jeszcze kilka kiczowatych produkcji, by wpadli do niego z małymi szansami na wydostanie się, przysypani przez rodzący się nurt kina azjatyckiego. Tak się jednak nie stało. W momencie kryzysowym nastąpiło nieoczekiwane…

55


Lata 2003/2004 obfitowały w filmy, które zwróciły na siebie oczy całej rzeszy fanów horroru, spragnionych nowych wrażeń. Pierwszy to „Droga bez powrotu” („Wrong Turn”) zręcznie łączący w sobie elementy slashera i survival horroru. Widowisko ciekawe i brutalne, pełne akcji, napięcia i świetnej charakteryzacji zaostrzyło smak i rozbudziło nadzieję zmiany na lepsze. Zrezygnowano z zasad teen sashera – znów bohaterowie znaleźli się w miejscu odciętym od świata i zostali zmuszeni do ucieczki przed kanibalistycznymi agresorami zamieszkującymi leśne tereny. Film dał początek nowemu rodzajowi łowców: tym razem do gry wkroczyli mutanci, którzy zyskali sobie sporą popularność w kolejnych latach. Przyczynił się do tego także stworek Craig, efekt eksperymentów genetycznych, radośnie hasający po tunelach metra w brytyjskiej produkcji „Lęk” („Creep” 2004). Po mrocznej i pełnej napięcia pierwszej połowie, film przeradza się w przeciętną historyjkę z kilkoma niedociągnięciami, ale mimo wszystko jako całość godny jest uwagi. Nową jakość slashera wyznaczyła kolejna europejska produkcja, tym razem pochodzący z Francji „Blady strach” („Haute Tension” 2003) w reżyserii utalentowanego Alexandre Aji. Obraz wniósł olbrzymi powiew świeżości do gatunku. Zerwanie ze starymi schematami, drugie dno, sceny, od których jeżą się włosy na głowie i spora ilość przelanej posoki, to było to, czego fani horroru oczekiwali. Film został przyjęty z ogromnym entuzjazmem i do dziś jest tematem gorących debat wśród miłośników gatunku. Slasher szedł za ciosem. W rok po „Haute Tension” na ekrany kin trafił filmowy debiut Stevana Meny - „Malevolence”. Film uznawany poniekąd za skrzyżowanie najlepszych cech „Friday The 13th” i „Halloween” przeszedł u nas bez większego echa, ale za oceanem zdobył sobie duże uznanie poparte licznymi nagrodami. Horror ten obdarzony mister-

nie skonstruowaną fabułą i wszechobecną atmosferą grozy podbił serca wielu fanów grozy – tym bardziej, że wedle zapowiedzi był on tylko pierwszą częścią planowanej trylogii. Kolejnym odejściem od starych schematów było ukazanie mordercy pod postacią z pozoru normalnego człowieka z morderczymi zapędami głęboko ukrytymi bod maską codzienności („Wolf Creek” czy „Hostel” odbiegający już znacznie od formuły slashera) lub ukazywanie życia rzeczywistych psychopatów, którzy wpisali się krwawymi literami na karty historii – Ed Gein, Ted Bundy, Charles Manson. Powrót do korzeni, połączony z nowym, świeżym spojrzeniem na gatunek nie przekreśliły całkowicie teen slasherów. Ich produkcja wciąż żyła sobie swym własnym życiem, ale została zepchnięta na dużo dalszy tor. Swoiste „odrodzenie” slashera zaowocowało kolejną tendencją wśród kina amerykańskiego – zapanowała istna moda na kręcenie remake’ów, czyli nowych wersji znanych już filmów. Wszystko zaczęło się od nowej „Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną” (2003), która z hukiem wdarła się na pierwsze miejsca notowań list filmowych. Film z góry skazany na przegraną (wszak zabieranie się za dzieło otoczone kultem wzbudziło niemałe kontrowersje) dokonał rzeczy niemożliwej – dorównał poziomem pierwowzorowi Hoopera i zjednał sobie olbrzymie rzesze fanów. Twórcy filmowi poszli za ciosem kręcąc kolejne (i tak jak w przypadku „Teksańskiej Masakry...” jedynie luźno oparte o pierwowzory) nowe wersje kultowych już filmów. Tym oto sposobem remake’ów doczekały się takie filmy jak np. „When a Stranger Calls”, „Black Christmas” czy absolutny hit roku 2006 „Wzgórza mają oczy” („Hills Have Eyes”) w reżyserii Alexandre Aji.

…pewnie już nigdy nie nastąpią – ciężko bowiem twierdzić, że kino grozy przeżywające ostatnimi czasy rozkwit da się zdominować przez slashery. Niemniej jednak póki co zapowiada się dla nich obiecująca przyszłość. Psychopatyczni mordercy pod wszelakimi postaciami przyciągają do kin coraz większe rzesze fanów, a maszyna produkcyjna znów ruszyła pełną parą – niedawno mieliśmy okazję oglądać kolejne przygody Skórzanej Twarzy i towarzyszącej mu szalonej rodzinki w „Texas Chainsaw Massacre: The Beginning” (2006) i powrót mutantów w „Hills Have Eyes 2”, a już zapowiadane są kontynuacje takich przebojów jak „Wrong Turn” czy „Hostel”. Niezwykle ciekawie zapowiada się także „Halloween” w reżyserii Roba Zombie, a atmosferę pod-

grzewają coraz to nowe informacje o planowanym powrocie Jasona Voorheesa w kolejnej odsłonie „Piątku 13-ego”. Fani slasherów zacierają ręce – już dawno ich ulubieńcy nie mieli się tak dobrze na ekranach kin. Jak mawia przysłowie – „do trzech razy sztuka”. Czyżby trzecie natarcie gatunku, po „złotym okresie” i czasach teen slasherów, było tym, które jednoznacznie przypieczętuje miejsce slasherów na piedestale kina grozy? Miejmy nadzieję, że tak.

56


HORROR ONLINE www.horror.com.pl

DANSE MACABRE

www.dansemacabre.pl

ARENA HORROR

www.arenahorror.pl

GILDIA HORRORU www.horror.gildia.pl

HORRORMANIA

www.horrormania.pl

ZOMBIE ZONE

www.zombiezone.one.pl


W czasach, gdy zewsząd atakowani jesteśmy marnymi pozycjami spod znaku teen slash (szczególnie tymi z lat 1997-2003, gdyż ostatnio sytuacja stopniowo się poprawia – i oby tak dalej) warto wybrać się do najbliższej wypożyczalni i pogrzebać w stosie zakurzonych VHS-ów w poszukiwaniu czegoś naprawdę dobrego. „The Burning” w krajowej wypożyczalni raczej nie zastaniecie, gdyż film nigdy nie został oficjalnie wydany w Polsce i trzeba poszperać na Zachodzie. Spytacie, czemu niby warto zadać sobie tyle trudu, by zdobyć ten film? Odpowiedź jest prosta – „The Burning”, nie bez racji uznawany za film kultowy, zaraz obok „Friday The 13th” stał się prekursorem rodzącego się w latach osiemdziesiątych nurtu camp slasherów i wraz z wyżej wymienionym wyznaczył standardy, na których wzorowały się dziesiątki późniejszych pozycji. Cropsy to surowy i wyjątkowo złośliwy stróż na obozie „Czarna Stopa”, który, mówiąc oględnie, nie cieszy się uznaniem wśród młodzieży. Pewnej nocy grupa chłopców postanawia spłatać mu psikusa w odwecie za prześladowania. Niestety dochodzi do tragedii: wybucha pożar, który rozszerza się na cały obóz i pochłania jedną ofiarę – złośliwego stróża, który trawiony płomieniami w desperackiej próbie ratunku rzuca się do jeziora. Jego ciała nigdy nie udaje się już odnaleźć. W pięć lat później na pobliskich terenach zostaje otwarty nowy obóz, gdzie tragiczny los stróża jest już niczym innym, jak historią opowiadaną przy ognisku. Jednakże Cropsy żyje. Potwornie poparzony i zdeformowany powraca, by dokonać krwawej zemsty na obozowiczach. Klon „Piątku 13-ego?” Bynajmniej! „The Burning” ma nam do zaoferowania o wiele więcej niż mogłoby się wydawać. Pod względem fabularnym znacznie odbiega od powstałego rok wcześniej „kuzyna”, ale prostota scenariusza w żadnym

58

Adrian Miśtak


wypadku nie stanowi tutaj wady. Widz nie zastanawia się niepotrzebnie, kto dokonuje morderstw, a jedynie skupia się na oglądaniu radosnych gier grupki młodzieży i równie radosnych, choć zdecydowanie bardziej krwawych wyczynów uzbrojonego w sekator Cropsy’ego. Atmosfera znacznie różni się od tej z filmu Cunninghama, jest bardzo ciekawa i niepokojąca. Brak tutaj wszechobecnego uczucia lęku i osaczenia, otrzymujemy za to sporą dawkę rozrywki w postaci frywolnych zabaw obozowiczów, która od czasu do czasu przerywana jest przez czającego się w leśnej gęstwinie napastnika. Wtedy napięcie stopniowo wzrasta, a cały film przybiera na klimacie. Cropsy początkowo trochę leniuchuje, przez co próżno nam szukać jakichś zwłok w pierwszej połowie filmu. Ale gdy wreszcie bierze się do roboty, jest na co popatrzeć. Trup nie ściele się gęsto, ale bardzo krwawo i efektownie, o co zadbał mistrz efektów wizualnych, Tom Savini. A postarał się on do tego stopnia, że film trafił nawet na niechlubną (lub chlubną, w zależności od podejścia) listę video nasties. „The Burning” otrzymał to „odznaczenie” za scenę, w której Cropsy jednym cięciem sekatora pozbawia chłopaka czterech palców u dłoni – prawda, że milutko? Wyczyny w rodzaju wbijania sekatora w brzuch czy gardło są tutaj na porządku dziennym, ale nie ma czemu się dziwić – facet był ostro wkurzony, kiedy zobaczył w lustrze jakim jest „przystojniakiem”. Aktorzy zagrali całkiem przyzwoicie, na czele z debiutującą Holly Hunter. Skoro „Friday The 13th” miał w obsadzie przyszłą gwiazdkę kina, to czemu film Maylama miałby nie mieć? Co delikatniejsze uszy mogą również wychwycić spośród wrzasków szlachtowanej młodzieży ciekawą ścieżkę dźwiękową,

która jest przyjemnym tłem dla przedstawianych na ekranie wydarzeń. Można by rzec, film niemal idealny, gdyby nie brak pomysłu na zakończenie. Pod koniec seansu „The Burning” staje się nieco zbyt chaotyczny, akcja zwalnia, a dotąd bardzo dobra muzyka przeradza się w drażniące piszczenie i buczenie. Szkoda też, że twórcy tak zdecydowanie postawili kropkę nad „i”, nie pozostawiając cienia nadziei, by ociekające krwią ostrza sekatora po raz kolejny zawisły nad Bogu ducha winnymi obozowiczami. Mimo tych kilku niedociągnięć, większość widzów powinna zakończyć seans z nieskrywanym uczuciem zadowolenia, bo półtorej godziny, jakie zajmie nam ten film, w żaden sposób nie można uznać za stracone. „The Burning” nie raczej zagrozi bezsprzecznej pozycji „Piątku 13-ego” w rankingu najlepszych camp slasherów, ale warto go obejrzeć choćby ze względu na bardzo dobre wykonanie, liczne krwawe sceny oraz by się przekonać, gdzie tkwią korzenie rasowych slasherów, do których dziś próbuje dorównać cała masa pokracznych produkcji. Jeśli zdecydujecie się sięgnąć po „The Burning”, polecałbym zadanie sobie trudu i zaopatrzenie się w wersję „uncut” z 2001 roku. Zawiera ona liczne sceny opuszczone w poprzedniej wersji ze względu na zbyt dużą brutalność.

THE BURNING Dystrybucja: brak Film:

Reżyseria: Tony Maylam Obsada: Brian Matthews, Leah Ayres, Brian Backer, Larry Joshua Produkcja: USA 1981

59


Filip Kucharzewski

Wydawać by się mogło, że punk rock to gatunek nie mający nic wspólnego z szeroko rozumianą grozą i zainteresowany bardziej tym, co „tu i teraz” niż oderwanymi od rzeczywistości opowieściami o potworach. Tymczasem dokładnie trzydzieści lat temu na rockowej mapie świata pojawił się zespół, który przedefiniował pewne pojęcia i inkorporował do muzyki punk rockowej elementy związane z horrorem i makabrą.

Narodziny potwora Był rok 1977, kiedy w małym mieście Lodi (New Jersey), kilku znajomych – wokalista Glenn Danzig (Glenn Allen Anzalone, ur. 1955), basista Jerry Only (Jerry Caiafa, ur. 1959) oraz niejaki Manny grający na perkusji, położyli podwaliny pod zupełnie nowy podgatunek muzyki punkowej. Sceniczny debiut miał miejsce w iście ekspresowym tempie, pierwszy koncert bowiem Misfits zagrali w legendarnym nowojorskim klubie CBGB, gdzie 18 kwietnia 1977 wykonali siedem utworów. Dwa miesiące później zespół wszedł do studia Rainbow w Nowym Jorku i zarejestrował swoje pierwsze wydawnictwo pt. „Cough/Cool/She”. Singiel ukazał się w nakładzie 500 egzemplarzy, sygnowany logiem Blank Records, wytwórni należącej do muzyków. W międzyczasie (sierpień) w składzie znalazł się po raz pierwszy gitarzysta. Stanowisko to objął Franche Coma (Frank

60

Licata), Manny zaś postanowił zrezygnować z gry, a jego miejsce zajął wypożyczony z Continental Crawler Mr. Jim (Jim Catania). W takim składzie na początku roku 1978 zespół udał się do studia, gdzie w 10 godzin zarejestrował 17 utworów, z których 14 miało się znaleźć na debiutanckiej pełnowymiarowej płycie. „Static Age”, bo tak nazywał się ten album, mimo niedociągnięć wynikających z braku doświadczenia, okazał się wyśmienitym krążkiem. To właśnie na tej płycie znalazły się tak doskonałe i dziś już można powiedzieć, że klasyczne utwory jak „Last Caress”, „Hybryd Moments”, „We are 138”, „Teenagers from Mars” czy „Attitude”. Merkury Records, która początkowo wyraziła chęć wydania „Static Age”, zdecydowała się jednak nie wypuszczać krążka, w efekcie czego Franche Coma przez blisko 20 lat trzymał taśmę-matkę w sejfie i zawartość tej płyty poznać mogliśmy dopiero w 1996 roku. Część utworów jednak ukazała się wcześniej, były to jednak piosenki pochodzące z innej taśmy-matki, należącej do Glenna Danziga. Cztery z nich znalazły się na wydanej przez własną wytwórnię muzyków (Plan 9, wcześniej Blank Records) w czerwcu ‘78 epce „Bullet”. Warto wspomnieć, że wydawnictwo to było po raz pierwszy sygnowane charakterystycznym logo zaprojektowanym przez Danziga. Koniec 1978 roku przynosi kolejne zmiany w składzie: odchodzi Franche Coma, chwilowo zastąpiony przez Rocka Riley’a (tylko na koncerty) oraz Mr. Jim, na którego miejsce pojawia się gość o ksywie Joey Image. Później Glenn zauważył w „The Aquarian” ogłoszenie gitarzysty Bobby’ego. Rozmowa telefoniczna między muzykami zaowocowała przyjęciem do zespołu Bobby’ego, który zyskał przydomek Steele z powodu stalowej protezy w nodze. W nowym składzie 26 stycznia 1979 roku Misfits weszli do studia, by nagrać singiel „Horror Business”, zaś miksowanie nowego materiału odbyło się 5 lutego. Miesiąc później, 28 marca, miał miejsce koncert w Max’s Kansas City, który jest o tyle istotny, że na plakatach rekla-


mujących pojawił się po raz pierwszy „Crimson Ghost”, czyli charakterystyczna czaszka, która potem miała się stać jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli w muzyce rockowej. W czerwcu ostatecznie ukazał się „Horror Business”, zaś w dwa miesiące później następna epka „Night of the Living Dead”. Rok 1979 miał zakończyć się dla zespołu wyjątkowo pomyślnie, chłopaki udali się bowiem w listopadzie do Wielkiej Brytanii, gdzie czekała ich seria wspólnych koncertów wraz z The Damned. Niestety trasa ostatecznie nie doszła do skutku (poszło jak zwykle w takich wypadkach o pieniądze) i Misfits zagrali tylko jeden koncert z planowanych 24. Sfrustrowany Jerry wyjeżdża, aby zwiedzać Anglię wraz z matką Sida Viciousa (Sex Pistols), z zespołem natomiast żegna się Joey Image, który rychło wraca do Stanów. Glenn i Bobby włóczą się tu i ówdzie, by w końcu trafić na koncert The Jam, gdzie zostają zaatakowani przez grupę skinheadów. Bójka kończy się aresztowaniem „za niebezpiecznie zachowanie” i obaj zostają osadzeni na 48 godzin w więzieniu w Brixton, gdzie Danzig pisze piosenkę „London Dungeon”. W niedługim czasie wraca Jerry i dzięki karcie American Express, którą ten ukradł ojcu, cała trójka wraca do Stanów Zjednoczonych 18 grudnia.

występami kapel wyświetlano fragmenty horrorów. Na ścianach rozwieszono łby kozłów. Salę oświetlały kandelabry, a pajęczyny były po prostu wszędzie. Wieczór otwierał legendarny, bluesowy krzykacz „Screamin” Jay Hawkins i jego kapela transwestytów, nazwana akuratnie Marilyn. To był pierwszy koncert, na jakim byłem i był piekielnie dobry. Kolesie z Misfits znajdowali się w trzech trumnach, które stały za krwistoczerwoną kurtyną, a Arthur Googy siedział za zestawem perkusyjnym. Ten skład był moim ulubionym. Gdy koncert się zaczął, chłopaki wykopali pokrywy z trumien i zaczęli grać „Halloween”. Nigdy wcześniej nie widziałem Misfits, ale ten show to była po prostu ściana gitar i wycia z wrzeszczącymi wokalami. Totalnie intensywne i obłąkane...”. W niedługim czasie odchodzi Arthur Googy, na którego miejsce wskakuje znany z Black Flag Robo. Ukazuje się również epka „Evilive”, po wydaniu której zespół rusza w kolejną trasę koncertową wraz z zespołem Necros, obejmującą 16 koncertów. 7 października 1982 po koncercie w Tupelo (Nowy Orlean) obie kapele wybrały się na pobliski cmentarz. Wszyscy zostali aresztowani pod zarzutem okradania grobów, fałszywym zresztą, jak później się okazało.

Rok 1979 był ważny dla Misfits jeszcze z jednego względu. To bowiem właśnie na przestrzeni tych 12 miesięcy ukształtował się ostatecznie ich demoniczny image. Podarte ciuchy i agrafki zostały zastąpione skórzanym strojem, kolcami i makijażem rodem z horroru, a zamiast irokezów na głowach muzyków pojawiła się charakterystyczna fryzura zwana „devilock”.

Początek 1983 roku to kolejne koncerty, tym razem pod szyldem „Earth A.D”, tak miał się bowiem nazywać nowy album. Glenn tymczasem zaczyna przebąkiwać coś o swoich planach solowych i w końcu powstaje Samhain – nowy projekt Danziga, w którym, jak podkreśla, „chciałby mieć zupełną kontrolę nad całością produkcji, czego brakowało mu w ostatnim czasie…”.

W 1980 roku, podobnie jak w następnym, nie dzieje się w zasadzie nic ciekawego, o ile nie liczyć wydawania kilku singli, które wartość posiadają jedynie z kolekcjonerskiego punktu widzenia, oraz kolejnych zmian w składzie. Za zestawem perkusyjnym zasiada Artur Googy, Bobby’ego Steele, który na skutek tarć z Glennem odchodzi z zespołu, zastępuje młodszy brat Jerry’ego – Doyle. Doyle od dawna włóczył się z zespołem, a gry na gitarze zaczął się uczyć w wieku 13 lat (notabene nauczycielami byli Jerry i Glenn). Sceniczna inicjacja Doyle’a miała miejsce 31 października 1980 roku w Irving Plaza, gdzie na widowni pojawił się sam Frank Zappa.

„Earth A.D./Wolfs Blood” przynosi ledwie 21 minut o wiele szybszej i ostrzejszej muzyki niż na poprzednich krążkach. Okładka płyty przedstawia rysunek członków kapeli w otoczeniu ciał w różnym stopniu rozkładu. Jak się okazało był to ostatni album nagrany z Glennem. W sierpniu 83 po ostrej kłótni z Glennem, Robo opuścił piwnicę, w której Misfits mieli próby i rozstał się z kapelą. To umocniło Glenna w postanowieniu, aby odejść z zespołu, w rezultacie czego odwołał zapowiadane na wrzesień koncerty w Kanadzie oraz planowany wyjazd na trasę do Niemiec.

„Walk Among Us” – pierwszy oficjalny album grupy ukazuje się w 1982 roku. Płyta ta uważana jest za szczytowe osiągnięcie Misfits z Danzigiem w składzie. Na krążku znalazły się takie hity jak „All Hell Breaks Loose”, „Skulls”, koncertowy „Mommy Can I Go Out & Kill Tonight?” oraz jeden z najlepszych utworów, jakie Misfits kiedykolwiek nagrał – „Astro Zombies”. Wydawnictwo ozdabia doskonała okładka, na której znalazł się olbrzymi „Rat-Bat-Spider” pochodzący z filmu science fiction pt. „Angry Red Planet” oraz latające spodki z klasycznego „Earth Versus the Flying Saucers”. Następnie zespół ruszył w trasę promującą „Walk Among Us”, która obejmowała 14 koncertów. W tym czasie występy Misfits miały już niesamowitą oprawę, Eerie Von, fotograf zespołu i późniejszy członek Samhain i Danzig, tak pisze o swoim pierwszym koncercie Misfits: „...To było w Irving Plaza, czasem nazywanym Club 57 lub The Monster Movie Club”. Było Halloween. Stawało się powoli tradycją, że Misfits grali tutaj w Nowym Jorku w ten dzień. Przed i pomiędzy

29 października 1983 roku w Graystone Hall w Detroit Misfits zagrali swój pożegnalny koncert. Był to jednocześnie jedyny występ nowego perkusisty Briana Damage, który tak się stremował, że Glenn wyrzucił go po pierwszym kawałku. Przez resztę koncertu bębnił Todd z zaprzyjaźnionych Necros. Jerry i Doyle niezadowoleni z takiego obrotu sprawy zagrali cały koncert siedząc na wzmacniaczach. Wraz z tym wydarzeniem dobiega końca pierwszy okres działalności Misfits. Jerry i Doyle przeprowadzili się wraz z całą rodziną do Wernon, gdzie pracowali razem z Robo w fabryce maszyn The Proedge, która prowadził ich ojciec i póki co nie myśleli o muzyce. Nie był to jednak na szczęście definitywny koniec Misfits… Danzig nadal tworzył muzykę pod szyldem Samhain, który działał w latach 1983-1987, by potem przekształcić się w zespół o prostej nazwie Danzig. Jerry i Doyle natomiast w 1987 roku założyli Kryst The Conqueror i nagrali jeden album studyjny, ten jednak nigdy jednak nie został wydany.

61


Martwy król powstaje W październiku 1988 roku Jerry po raz pierwszy wspomniał o procesie wytoczonym Glennowi. Sądowe potyczki trwały do 1994 roku i zakończyły się rozstrzygnięciem, w myśl którego Danzig zachował prawa do starych wydawnictw Misfits, natomiast Jerry i Doyle do nazwy. W niedługim czasie doszło do reaktywacji legendy horror punka. W składzie odrodzonego Misfits oprócz Jerry’ego i Doyle’a znalazł się perkusista Dr Chud (David Calabrese), który był kolegą Doyla jeszcze z czasów szkoły średniej oraz Michael Graves, który stanął za mikrofonem. Początkowo wokalistą zostać miał Dave Vanian z The Damned, ten jednak nie wyraził ochoty na objęcie tego stanowiska. 30 października 1995 roku w klubie The Chance w Nowym Jorku Misfits zagrali po raz pierwszy od 13 lat. Były to jednak tylko 3 utwory podczas występu Type O Negative, w czasie których Michaela Gravesa wspomagał na wokalu Kenny Hickey z T.O.N. 10 marca 96 roku natomiast zespół ruszył w trasę „The Shocking Return Of The Misfits”, która obejmowała 16 koncertów w Wielkiej Brytanii, Holandii, Niemczech, Francji i Hiszpanii. Najistotniejszą jednak datą dla reaktywowanego Misfits był 13 maja 1997 roku. Wtedy to bowiem na rynku pojawił się zupełnie nowy, nagrany na przełomie grudnia 96 i stycznia 97 album zatytułowany „American Psycho”. I trudno doprawdy wyobrazić sobie lepszy powrót. Płyta była pod każdym względem rewelacyjna – dopracowane w każdym calu kompozycje po prostu porywały. Tu i ówdzie pojawiły się głosy, że dzi-

siejsza muzyka Misfits nie umywa się nawet do dokonań z Danzigiem, w mojej opinii jednak zawartość muzyczna tego wydawnictwa ostatecznie deprecjonuje takie zarzuty. Krążek promował klip do utworu „Dig Up Her Bones”, w którym zobaczyć można m.in. potwora Frankensteina. Po wydaniu „American Psycho” odbyła się trasa „American Psycho Euro Tour 97” i w tym czasie mieli pojawić się również w Polsce. Niestety poznański klub „Eskulap” w ostatniej chwili odwołał koncert. Jeśli chodzi o wydarzenia okołomuzyczne warto wspomnieć, że 10 stycznia 98 roku ekipa Misfits wstąpiła na „Fangoria’s Weekend Of Horrors Convention”, gdzie pokazano klipy do „Dig Up Her Bones” oraz nowe video do tytułowego kawałka z „American Psycho”. „Famous Monsters” – to tytuł nowego krążka, który premierę miał w październiku 1999 roku. Płyta jest zbliżona muzycznie do poprzedniego nagrania i tak samo jak wcześniejszy album zawiera solidną dawkę naładowanych energią utworów, obok których żaden fan Misfits nie może przejść obojętnie. Wystarczy posłuchać tak doskonałych numerów jak „Forbidden Zone”, „Witch Hunt”, „Saturday Night”, „Them” czy „Hunting Humans” by przekonać się w jak doskonałej formie był wtedy zespół. Niesamowity teledysk do kawałka „Scream” nakręcił sam George A. Romero („Noc żywych trupów”), chłopaki zaś wystąpili w filmie „Bruiser” wyreżyserowanym przez tego kultowego twórcę.

Krocz pośród nas! Ostatnim jak to tej pory dziełem Misfits jest „Project 1950” na którym znalazły się covery rock and rollowych kawałków z lat 50 i 60. Został nagrany w zupełnie nowym składzie, bowiem Michael Graves, Doyle oraz Dr Chud zdecydowali się opuścić zespół. Na ich miejsce przyszli Dez Cadena z Black Flag oraz początkowo na perkusji Marky Ramone. W takim składzie w lutym 2003 roku zawitali do Polski, gdzie w warszawskiej Proximie zaprezentowali utwory z repertuaru Misfits i Ramones. Obecnie za zestawem perkusyjnym zasiada Robo, który wrócił do zespołu po niemal 25 latach nieobecności. Nowy album zapowiadany jest na 2007 rok i ma być, jak wspomina Jerry utrzymany w klimatach „Earth A.D.”. Formułując jakieś końcowe wnioski na temat Misfits, trudno nie popaść w banał i nie powtarzać całej gamy truizmów. Jest to bez wątpienia jeden z najważniejszych zespołów historii muzyki punk rockowej. Dość powiedzieć, że doprowadził przecież do powstania zupełnie nowego podgatunku, jakim jest horror punk – odrzucający anarchistyczne banały, czerstwe hasła pokroju „no future” i młodzieżowy bunt, zamiast tego proponujący… nawiązanie do kiczowatych horrorów, co jednak stanowiło duże novum na scenie przeżartej społeczno-politycznym banałem. Liczba zespołów inspirujących się Misfits idzie już zapewne w setki, podobnie ilość pirackich bootlegów wydawanych przez maniaków tego zespołu. I jestem niemalże w stu procentach przekonany, że najnowszy album potwierdzi po raz kolejny klasę zespołu i dostarczy mnóstwo rozrywki wszystkim spragnionym opowieści z dreszczykiem, bo cokolwiek by nie mówić – Misfits po prostu słabych albumów nie nagrywa. Zatem, o ile jeszcze nie znasz muzyki Jerry’ego i spółki, zdobądź czym prędzej płytę i… join The Fiend Club!

62


TOOL „10.000 Days” Sony / 2006

NEKROMANTIX „Live is a grave & I dig it” Hell Cat Records / 2007

MARILYN MANSON „Eat Me, Drink Me” Universal / 2007

Mało która grupa potrafi wydawać płytę średnio co 5 lat i mieć niesłabnącą rzeszę, powiedziałbym, „wyznawców”. Toola dla bezpieczeństwa zalicza się do progresywnego mrocznego metalu, choć każda kolejna płyta staje się coraz bardziej rockowa. Miejscami ciężkiego, miejscami brzdąkającego swobodnie, mrocznego, brudnego, choć teksty nieraz są kabaretowe czy abstrakcyjne. Niewątpliwie za potęgą sugestywności ich płyt stoi głos wokalisty Maynarda Jamesa Keenana. W „tool’owym” stylu jest i wydany w zeszłym roku „10.000 days”. Po pierwszym przesłuchaniu na uszy rzucają się mocniejsze, żywsze i agresywniejsze, ale hard rockowe, nie metalowe, kawałki. Singlowy „Vicarious” czy „Rosseta Stoned” całkowicie wysuwają się naprzód, wrzynając się w pamięć, a gdzieś pomiędzy nimi wciśnięto znacznie delikatniejsze utwory, które zostawiają ten nieokreślony niepokój tak charakterystyczny dla Toola. Wymieszane w ten sposób kompozycje, przelewające się jedna w drugą, nie pozwalają ani się znudzić, ani zbytnio rozpłynąć w niebycie, ani nie męczą uszu brudnymi gitarami. Ich płyty mają w sobie coś takiego, że aż chce się wydzielić dla nich jakiś osobny obszar, do którego można by ich wrzucić, by przypadkiem ich nie sklasyfikować, bo mogłoby to rozwiać cały nastrój. Jak zwykle Toola słucha mi się doskonale, można sobie pozwolić na wiele swobody, dowolnie interpretować, konfrontować ze swoimi kapryśnymi nastrojami. Nie należy od tej płyty wymagać wstrząsu ani poziomu najdoskonalszego ich albumu, „Aenima”, lecz po prostu słuchać, bo nie da się ukryć, że to jedna z najlepszych płyt ostatnio wydanych.

Dwa lata przyszło nam czekać na najnowszy twór zespołu Nekromantix. Pierwsza połowa 2007 roku przyniosła ze sobą kolejną muzyczną odsłonę nawiedzonych Duńczyków, jednej z najlepszych kapel nurtu psychobilly. Po przetasowaniach personalnych – miejsce gitarzysty zajął Tröy Deströy (The Rezurex), za to za perkusją zasiadł Andy DeMize (The Rockets) – Nekromantix atakują kolejną płytą, zatytułowaną „Life is a Grave & I dig it!”. Album składa się z 13 kompozycji utrzymanych w brudniejszym, rock’n’rollowym stylu. Na największą uwagę zasługują popisy Tröya, który genialnie potrafi wkomponować swój instrument w klimat, jaki towarzyszy kompozycjom i spiąć je w całość. Znajdziemy tutaj typowe, spokojne przygrywanie na gitarze do sekcji rytmicznej „Anthem After Dark”, ale też opętańczo szybkie partie „Rot in Hell!”, w których Tröy czuje się zdecydowanie lepiej. Po pierwszym przesłuchaniu można odnieść wrażenie jakby Nekroman usunął się za kurtynę gitarowych riffów ze swoim coffin-bassem – nic bardziej mylnego! Wystarczy przesłuchać „My Girl”, „Panic at the Morgue”, „Out Comes the Batz” lub tytułowego kawałka. Kontrabas genialnie zgrywa się z partiami perkusji, tworząc solidny fundament dla gitarowych ekscesów Tröya. Najnowsza płyta nie jest typowa dla tego zespołu. Fani poprzednich produkcji mogą poczuć się zawiedzeni, szczególnie jeżeli chodzi o charakterystyczne brzmienie i styl grania Nekromantix, które na tym albumie zespół postanowił pomieszać gdzieniegdzie z energicznymi, rock’n’rollowymi partiami. Każdy powinien jednak dać szansę tej płycie. Mamy do czynienia z dobrym, solidnym albumem.

Po czterech latach przerwy główny amerykański skandalista w końcu wydał szósty już album. Jak zwykle jedyną rzeczą, której należało się spodziewać, jest to, że płyta zaskoczy nawet fanów. Otóż po kompletnie syntetycznym, elektronicznym albumie, Manson wrócił do korzeni i nagrał płytę rockową. Bardzo ciężkie i soczyste gitary porywają natychmiast. Melodyjne, ale siarczyste utwory szybko wpadają w ucho. Kawałek „Are You The Rabbit?” wręcz przywodzi na myśl stare dobre czasy Ozzy’ego. Szczególnie zaskakującym elementem są popisowe solówki gitarowe, które pojawiają się w prawie każdym utworze. Choć płyta jest rytmiczna i skoczna, dużo w niej mroku i swego rodzaju rozpaczy („Just a Car Crash Away”). Singlowy „Heart Shaped Glasses” całkowicie odstaje od dotychczasowych przebojów grupy rytmiką i brzmieniami gitar. Utwór „They said that hell’s not hot” jest doskonałą próbką tego, co można usłyszeć na reszcie albumu. Brzmi tu wściekłość, rozpacz i mnóstwo energii. Nie ma też tutaj właściwie charakterystycznych dla niego odwołań do religii, rzygania na Boga, polityków, prochów czy broni. Teksty drążą temat stosunków damsko-męskich w typowy dla Mansona sposób. Do płyty fanów przekonywać nie będę, bo kupią ją bez wahania. Bez obaw mogą też po nią sięgnąć wszyscy zainteresowani szeroko pojętym rockiem, bo jest to pozycja ze świeżym spojrzeniem, zagrana z jajami, pozbawiona wielu elementów obscenicznych i biseksualnych, z zespołem kojarzonych.

Eljon

Eljon

Michał Świderski

63


WOJCIECH KILAR „Bram Stoker’s Dracula” Columbia / 1992

Zrealizowany przez Francisa Forda Coppolę w 1992 roku film „Dracula” jednocześnie urzekał i wzbudzał kontrowersje. Urzekał pięknem wykonawczym, realizacją i rozmachem, kontrowersje wywoływał przynależnością gatunkową, a raczej jej brakiem. Jakby bowiem nie próbować postrzegać dzieła reżysera „Czasu Apokalipsy”, to odwołujący się bezpośrednio do literackiego pierwowzoru Brama Stokera obraz bardzo trudno uznać za rasowy horror.

Jako że muzyka odgrywa niezwykłą rolę przy tego typu produkcjach, tak i w tym przypadku musiała ona współgrać idealnie ze stroną wizualną, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Wojciech Kilar stworzył soundtrack niezwykły i równie kontrowersyjny. Wykorzystując bowiem klasyczne instrumentarium i poruszając się po utartych ścieżkach typowych dla kina tego typu zdołał stworzyć dźwięki oryginalne, mroczne i niepokojące, a zarazem nie popadł w zbędny patos, co tak często zdarza się przy produkcjach tego typu. Już pierwsza kompozycja „The Begining” prezentuje rozmaitość środków, jakimi dysponuje kompozytor. Po dramatycznym, zadziornym motywie instrumentów smyczkowych następuje chwila wyciszenia z niepokojącą, piękną wokalizą, po której następuje podniosły chóralny finał. W kolejnym „Vampire hunters”, ponury nastrój wywołują kroczące smyczki i wtórujące im posępne instrumenty dęte. Kolejne utwory, wyłączając liryczny „Lucy’s party”, prezentują wariację na temat poznanych już motywów, czasem rozbudowując je tylko nieznacznie („Mina’s Photo”) cza-

sem nadając im całkiem nową jakość i wydźwięk („The Brides”, „The Storm”). Podróż przez niezwykły świat dźwięków Wojciecha Kilara trwa dalej i obok pięknych, zwiewnych utworów pokroju „Love Remembered” czy „Mina/Dracula” pojawiają się rozedrgane i nerwowe „The Green Mist” czy mój ulubiony „The Ring of Fire”. Wspomnianą kompozycję cechuje schizofreniczny, szalony klimat, głównie dzięki gościnnemu występowi kontrowersyjnej piosenkarki – Diamandy Galas. Szkoda, że utwór jest tak krótki. Koniecznie muszę też wspomnieć o przepięknym, choć jeszcze krótszym, bo niespełna pięćdziesięciosekundowym „Ascension” wykonanym tylko przez chór. Podobnie jak w przypadku całej płyty, tak i tu nie potrzebna jest znajomość filmu czy nawet obraz, bowiem kompozycje doskonale bronią się same, a wspomniany soundtrack od lat jest częstym gościem w moim odtwarzaczu. Całość wieńczy piękna kompozycja Annie Lennox „Love song for a vampire”. Idealny finał.

Łukasz Radecki


MISFITS Project 1950

Misfits Records / 2003

Nie lubię bawić się w proroka, tym bardziej w tak niewdzięcznej dziedzinie, jaką jest muzyka, ale od początku wiedziałem, że to będzie doskonała płyta. Z jednej strony fenomenalny skład – Jerry Only, którego przedstawiać nie trzeba (tutaj odpowiedzialny także za wokal), na gitarze Dez Cadena z Black Flag, perkusję natomiast obsługuje sam Marky Ramone – był gwarantem wysokiego poziomu muzycznego. Z drugiej zaś sama zawartość, Misfits proponuje tym razem wycieczkę w przeszłość. „Project 1950” to nic innego bowiem jak punkowe interpretacje klasycznych rock and rollowych kawałków, które inspirowały swego czasu rzesze przyszłych punkowców. O rozczarowaniu zatem nie mogło być mowy. Rockowe szlagiery z lat 50 i 60 odegrane są wzorowo, nie boję się nawet stwierdzić, że w niektórych momentach brzmi to ciekawiej niż oryginał („Diana” Paula Anki, „Monster Mash” Bobby’ego Picketta), zaś nowa wersja znanego wszystkim „Great Balls of Fire” to najlepszy hołd, jakiego mógł doczekać się czołowy buntownik rock and rolla Jerry Lee Lewis. W związku z tym, że krążek trwa ledwie 24 minuty, jako bonus dołączona została płyta DVD, na której znalazły się koncertowe wersje niektórych utworów (m.in. „This Magic Moment”, „Diana”, „Runaway”) oraz wspólny występ Misfits z japońskim zespołem Balzac z Nagoya w 2002 roku. I choć „Project 1950” nie zastąpi w żadnym wypadku autorskiego materiału, to jednak bezwzględnie warto się z tym albumem zapoznać. Jest to po prostu kawał historii rock and rolla w interpretacji zespołu, który wszakże miejsce w historii muzyki ma również zapewnione.

Filip Kucharzewski

MORTICIAN Re-Animated Dead Flesh

MIGUEL

&

THE LIVING DEAD Alarm !!!

Relapse / 2005

Strobelight Records / 2005

Dla niewtajemniczonych Mortician to jedna z najważniejszych kapel na grind core’owej scenie. Jest to odmiana uznawana za cięższą niż sam death metal. Głównie za sprawą typowych bardzo nisko przestrojonych gitar tworzących ścianę hałasu, automatu perkusyjnego nadającego tempo nie do osiągnięcia przez żywego perkusistę oraz licznych fragmentów z najróżniejszych horrorów. Są tu wrzaski, piski, odgłosy pił łańcuchowych, przemowy psychopatów, potworów, bluźniercze inwokacje, mrożące krew w żyłach przypowiastki. Jednym słowem to przegląd wszystkiego, co w horrorach najlepsze. Zespół debiutował już w roku 1989 w typowo garażowy sposób wydając jakieś kasetki demo. Szybko zaczęli nagrywać pierwsze EPki i legendarny już dzisiaj „House by the cementary”. Wtedy zespół zaczął zyskiwać poklask w metalowym świecie i posypały się propozycje współpracy z Napalm Death i Celtic Frost. W 1996 roku wyszedł pierwszy pełny album „Hacked up for barbeque” gdzie wyklarował się już styl Mortician. Ciężar, zalew gitar, intensywny gardłowy wokal i niezmiennie automat perkusyjny. Zespół na każdej kolejnej płycie podąża już tym tropem. Trudno się rozeznać w utworach, nie siedząc dłużej w tym gatunku. A na pewno można stracić resztki wrażliwości muzycznej. Polecam wszystkim zatwardziałym fanatykom horrorów zabawę w rozpoznawanie fragmentów rozsianych po płytach, bo nie brakuje Pinheada, Freddy’ego czy nawet czegoś z Tromy. Fani lubią nazywać Mortician „najcięższą kapelą we wszechświecie”. I coś w tym jest, bo można z powodzeniem testować sprzęt muzyczny włączając jakiś ich utwór. Głośniki nie zawsze są w stanie podołać generowaniu takich gitar bez popierdywania.

Miguel and the Living Dead to fenomen w kraju, w którym muzyka gotycka kojarzy się z wątpliwej urody niewiastami piejącymi do mikrofonu pseudopoetyckie teksty, a nazwy pokroju Bauhaus, Alien Sex Fiend czy 45 Grave mówią cokolwiek zaledwie garstce ludzi. Trudno jednoznacznie sklasyfikować brzmienie tego zespołu, wszak „Alarm!!!” to eklektyczna mieszanka wpływów death rocka, horror punka i psychobilly. Pomijając jednak w gruncie rzeczy mało istotne klasyfikacje gatunkowe, stwierdzić należy, że mamy tutaj do czynienia z jednym z najbardziej porażających debiutów ostatnimi czasy na szeroko rozumianej scenie rockowej w Polsce. „Alarm!!!” jest bardzo równym i zbalansowanym kompozycyjnie albumem. Nie ma znaczenia, czy obracamy się w szybszych klimatach – „Aliens Wear Sunglasses”, rewelacyjny „Killer Klowns from Outer Space” oraz najlepsze chyba na krążku „Graveyard Love Song” i „Night of Terror”, czy zwalniamy tempo i obcujemy z bardziej klimatycznym obliczem Miguela – „Salem’s Lot”, „Sexy Velvet Shadow”. Wszystkie kompozycje bowiem trzymają bardzo wysoki poziom; dodatkowym atutem zaś jest niesamowity, grobowy wręcz wokal wyśpiewujący teksty, w których roi się od wampirów, zombies i innych przyjemniaczków rodem z horrorów klasy B. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że zespół wraz z drugą płytą, która na dniach powinna się ukazać, zyska wreszcie w Polsce przede wszystkim możliwość szerszego zaprezentowania się publiczności na żywo, bowiem ta muzyka ma niesamowity wręcz potencjał koncertowy. Tymczasem naprawdę warto zapoznać się z „Alarm!!!”, bo jakkolwiek histerycznie by to nie brzmiało, jest to materiał nad wyraz świeży, intrygujący i tak w Polsce po prostu nikt nie gra.

Eljon

Filip Kucharzewski

65


Krzysztof Gonerski Horror, czerpiący inspiracje, z wydarzeń strasznych i szokujących, z ochotą włączył nóż do swych rekwizytów. Na masową skalę uczynił to w latach siedemdziesiątych, wraz z rozkwitem popularności slashera, odmiany horroru z psychopatycznym mordercą w roli głównej („Halloween”, „Piątek 13”). Filmowy debiut nastąpił jednak wiele lat wcześniej. „Gabinet doktora Caligari” Roberta Wiene, zrealizowany w roku 1919, uważa się za pierwszy artystycznie dojrzały film grozy. Opowiadał on historię tajemniczego hipnotyzera Caligariego, który w dzień wprawiał w zdumienie gapiów, prezentując somnambulika Cezara, a w nocy, w stanie hipnozy, posyłał go, by mordował. Jedną z ofiar miała być Jane – ukochana głównego bohatera filmu, Alana. To właśnie w scenie próby zabójstwa po raz pierwszy w horrorze pojawia się nóż. Cezar pochyla się nad śpiącą Jane. Unosi wysoko nad ofiarą ostrze, ale ujrzawszy niewinny wyraz twarzy dziewczyny, pogrążonej w błogim śnie, odstępuje od zadania śmiertelnego ciosu. Debiut nie wypadł okazale. Nie dość, że nóż nie znalazł w pełni swego morderczego zastosowania, to jeszcze występujący w tej scenie Conrad Veidt

66

trzymał w rzeczywistości tekturową atrapę. Na dodatek wydarzenia pokazano zgodnie z konwencją ekspresjonistyczną – jako cień na ścianie. Kilkadziesiąt lat później wybitny angielski aktor, Charles Laughton, w swym reżyserskim debiucie, „Nocy myśliwego” (1955) nawiązał do sceny z filmu Wiene. Obraz Laughtona, uznany przez branżowe pismo „Time Out” za trzeci największy film w historii kina, opowiadał o Harrym Powellu (Robert Mitchum), samozwańczym kaznodziei, który mordował bogate wdowy. Harry upatrzył sobie kolejną ofiarę – Willę Harper. Właściwym celem psychopaty jest dziesięć tysięcy dolarów, o których dowiedział się od współwięźnia, męża Willi, Bena. Wykorzystując osobisty urok, żeni się z wdową po straconym towarzyszu niedoli, lecz Willa wkrótce demaskuje prawdziwe zamiary Powella. Scena jej zabójstwa zrealizowana została w duchu ekspresjonistycznym. Pod ukośnie załamanym sufitem sypialni kaznodzieja podchodzi do leżącej na łóżku Willi. Zawisa nad nią, wyciąga ręką uzbrojoną w nóż, niczym Cezar nad Jane w filmie Roberta Wiene. Reżyser oszczędza widzom momentu ugodzenia, oglądamy jedynie twarz Willi, z pokorą przyjmującej nieuchronną śmierć z rąk kaznodziei. Rola noża w tej scenie wypada niezwykle interesująco, ponieważ jest narzędziem zbrodni, wymierzenia kary za grzech nieczystości (Powell uważa kobiety za źródło grzechu), a także służy mordercy w pozbyciu się niewygodnego świadka. W „Nocy myśliwego” nóż nie stanowił najważniejszego rekwizytu, o wiele istotniejsza była szmaciana lalka, w której Ben Harper ukrył pieniądze. W pełnej okazałości nóż został zademonstrowany dopiero w „Psychozie” (1960) Alfreda Hitchcocka, w słynnej „scenie pod prysznicem”. Przypomnijmy, że bohaterka filmu, Marion Crane, ucieka ze zrabowanymi czterdziestoma tysiącami dolarów przed policją. Po drodze zatrzymuje się w motelu, prowadzonym przez tajemniczego Normana Batesa. Gdy bierze kąpiel, zostaje zaatakowana przez nieznajomą kobietę. Umiera od serii ciosów nożem. Słynną scenę, trwającą na ekranie zaledwie czterdzieści pięć sekund, kręcono siedem dni, z użyciem siedemdziesięciu ustawień kamery. Nóż, którego użyto, był składanym rekwizytem. Hitchcock zamówił specjalny sztuczny tułów, z którego po uderzeniu noża tryskała krew. Okazał się jednak zbędny. Dzięki trwającym sekundy ujęciom, rytmowi montażowemu oraz dźwiękom muzyki Bernarda Herrmanna udało się osiągnąć wrażenie pchnięć nożem,


które rozrywały ekran. Mimo efektu gwałtowności, wprawne oko widza zauważy, że żaden z ciosów nie rani bohaterki. Mistrzostwo tej sceny polega na stworzeniu sugestii, że śmiertelne rany zostają jednak zadane. W sugestii pomagają ujęcia ukazujące krew spływającą do otworu odpływowego. Krew była wyjątkowo słodka – udawał ją syrop czekoladowy firmy Bosco. Sławna scena doczekała się niezliczonej ilości reinterpretacji. W tonacji parodystycznej utrzymana była w „Lęku wysokości” (1977) Mela Brooksa. Zirytowany boy hotelowy dźga zwiniętą w rulon gazetą, bohatera filmu doktora Thorndyke’a biorącego kąpiel pod prysznicem. W latach siedemdziesiątych nóż jako narzędzie zbrodni pojawiał się w niezliczonej ilości horrorów. Twórcy poświęcali mu znacznie więcej miejsca, a w wielu przypadkach stawał się przedłużeniem ręki szaleńca, uosabiającego bezwzględne zło, przed którym nie ma ucieczki. Klasycznym przykładem filmu, w którym nóż z długim ostrzem, odegrał znaczącą rolę jest „Halloween” (1978) Johna Carpentera. Możliwości tego niebezpiecznego narzędzia poznajemy już w prologu. Kamera utożsamiania z zabójcą obserwuje dom zza krzaków. Wchodzi do niego, zagląda do kuchni, wyjmuje nóż (ręce wyciągającego nóż z kuchennej szuflady należały do Debry Hill, producentki filmu), wspina się po schodach, nakłada maskę. Następnie otwiera drzwi do pokoju, w którym przebywa młoda dziewczyna. Nastolatka jest bardziej zaskoczona niż przerażona. Zanim umrze zadźgana na śmierć, zdąży wykrzyknąć „Michael!” Ofiarą okazała się siostra Michaela Myersa. Michael miał wtedy zaledwie sześć lat. W dalszej części filmu bohater jeszcze kilkakrotnie skorzysta z noża. Scena, w której zabójca nagle wyłania się z mroku za plecami Laurie Strode (Jamie Lee Curtis) w domu pełnym martwych ciał, zajęła siódme miejsce w plebiscycie na najbardziej przerażającą filmową scenę wszechczasów przeprowadzonym w 2003 roku przez jedną z brytyjskich stacji telewizyjnych. Do interesującej zmiany roli noża dochodzi natomiast w finale. Zraniony w oko Myers opuszcza narzędzie, które chwyta rozpaczliwie broniąca się bohaterka, zadając napastnikowi celne pchnięcie. Mordercze ostrze obraca się przeciw swemu właścicielowi. Dwie dekady później, gdy widzowie poczuli wyraźne znużenie szaleńcami wyrzynającymi nastolatków, nowe ironiczne spojrzenie na podgatunek slashera zaprezentował twórca Freddy’ego Kruegera, Wes Craven. W ostrza wyposażony był upiorny bohater „Koszmaru z ulicy Wiązów” (1984), mordujący nastolatków w ich snach. Ponieważ słynna rękawica Freddy’ego zmieniała swoje ostrza – były nim noże, brzytwy, a w części trzeciej także strzykawki - pominiemy go w naszym „ostrym” przeglądzie. W„Krzyku” (1996) nóż dzieli główną rolę ze słynną maską wzorowaną na znanym obrazie Edwarda Muncha. Reżyser zadbał, aby obydwa przedmioty miały efektowne „wejście”. W trwającym dwanaście minut prologu Casey (Drew Barrymore) zostaje zamordowana przy użyciu noża przez mordercę w przerażającej masce. To charakterystyczna cecha trylogii „Krzyku” – każda kolejna część otwiera efektownie krwawa scena zabójstwa pięknej aktorki: Drew Barrymore („Krzyk”), Jada Pinkett („Krzyk 2”) oraz Kelly Rutherford („Krzyk 3”). Metalowe ostrze pojawi się w filmie jeszcze wielokrotnie, czego efektem będą kolejne ofiary zamaskowanego zabójcy.

Być może ilość zgonów nie jest rekordowa, ale i tak zużyto ogromną ilość sztucznej krwi – około dwustu litrów. Przesadna brutalność obrazu Cravena jest jak najbardziej zamierzona. „Krzyk” nie ma bowiem nic wspólnego z realizmem. Chociaż pełen gwałtowności pchnięcia nożem rozdawane są na prawo i lewo, ofiary krzyczą, wyrywają się z rąk mordercy, a krew leje się obficie, to nic nie dzieje się na serio. Krew to tylko syrop kukurydziany, a film przemienia się w inteligentną zabawę konwencją horroru. Nóż w filmie Amerykanina nie jest już narzędziem zbrodni, staje się elementem konwencjonalnego wizerunku „slasherowego” mordercy. Jeszcze bardziej złożoną, piętrową grę znaczeń Craven buduje w początkowych scenach „Krzyku 2”. Para bohaterów ogląda w kinie film pt. „Cios” („Stab”), który jest filmową rekonstrukcją wydarzeń z Woodsboro opisanych w książce Gale Weathers, reporterki z części pierwszej. Na ekranie oglądamy Heather Graham, która odtwarza postać Casey, zagranej w „Krzyku” przez Drew Barrymore. Ale nie na tym koniec. Gdy na ekranie zabójca w słynnej masce ugania się za bohaterką, na sali kinowej inny morderca morduje bohaterkę, Maureen Evans (Jada Pinkett). Co więcej, dziewczynie udaje się dostać przed ekran, ale rozbawiona gawiedź traktuje rozgrywający się dramat jako oryginalną reklamę wyświetlanego filmu. Zabójca bez pośpiechu dobija ciężko ranną ofiarę. „Film w filmie” w tym przypadku służy nie tylko obnażeniu konwencji, ale bezlitosnemu wyszydzeniu widza filmów grozy. Śmierć przed ekranem czy na ekranie jest dla niego tym samym – makabryczną zabawą, w której maska i nóż to standardowe wyposażenie filmowego zabójcy. Przewrotną grę z widzem prowadzi także japoński reżyser Takashi Miike w filmie „Ichi-zabójca” (2001). W filmie, którego drastyczność najlepiej opisuje fakt, iż podczas festiwalu w Toronto rozdano widzom torebki na wymiociny, niepoślednią role odgrywają ostre jak skalpel ostrza. Stanowią one wyposażenie kostiumu, który zakłada na siebie tytułowy bohater. Stwierdzenie, że noże są przedłużeniem jego rąk i nóg nie jest w tym przypadku metaforą. Wyskakujące ze stóp i łokci ostrza, których zabójczą moc potęguje zwinność bohatera, są bronią niemal apokaliptyczną. Wszędzie gdzie tylko się zjawi, Ichi pozostawia po sobie obryzgane krwią ściany, wyprute wnętrzności i poucinane kończyny. Mordowanie wcale nie uszczęśliwia bohatera (choć wzbudza w nim seksualną rozkosz). W jednej z najbardziej zdumiewających i szokujących scen rozwścieczony Ichi tnie na kawałki sutenera, katującego prostytutkę. Jednak szczęście w ramionach uratowanej dziewczyny, w której podkochuje się bohater, nie będzie mu dane. Podczas czułego uścisku jedno z ostrzy śmiertelnie rani prostytutkę. Malownicza fontanna krwi tryska z jej przebitej aorty wprost na kamerę. U Miikego nóż, choć składa się jedynie z samego ostrza, staje się przekleństwem, symbolem złych skłonności Ichiego, które czynią go nieszczęśliwym. Nóż zazwyczaj pełni w horrorach funkcję narzędzia zbrodni, lecz czasem twórcy filmowej grozy wyznaczają mu inne zadanie. W „Dziecku Rosemary” (1968) Romana Polańskiego, w finale filmu, przerażona Rosemary (Mia Farrow) odnajduje przejście do pokoju, w którym zebrali się wyznawcy Szatana. W drżącej dłoni trzyma nóż, który raczej ma jej zapewnić poczucie bezpieczeństwa, niż służyć do ataku. Bardzo podobne, „obronne” zastosowanie, nóż znajduje w rękach Wendy (Shelly Duvall), żony Jacka Torrance’a – bohaterów

67


„Lśnienia” (1980) Stanleya Kubricka. Kobieta wykorzysta go jednak w sposób bardziej aktywny. Gdy oszalały Jack przez wyrąbaną siekierą dziurę w drzwiach wkłada rękę, by otworzyć zamek, małżonka boleśnie tnie go w dłoń. Skutecznie zniechęca tym samym napastnika do ponawiania prób dostania się do łazienki, w której ukryła się wraz synem, Dannym. Kilka chwil później Wendy wykorzysta nóż do praktycznego celu – otwarcia zaciętego zamka drzwi. W bardzo szczególnej roli nóż występuje w „Omenie” (1976) Richarda Donnera. Pojawia się w scenie końcowej, pod postacią bardziej wyrafinowanej, bo sztyletów. Bohater filmu, Robert Thorn (Gregory Peck), otrzymał je od potomka rodu pogromców Antychrysta, Buggenhagena z przeznaczeniem do dokonania rytualnego mordu. Jego ofiarą ma być Damien, rzekomy syn Thorna, a w rzeczywistości Antychryst. Sztylety są filmie przedmiotami o mocy niemal magicznej. Tylko one mogą powstrzymać zło ucieleśnione w sympatycznie wyglądającym chłopczyku. Bohater wprawdzie zamierza skorzystać z nich w celu, do jakiego zazwyczaj służą – pozbawienia życia, lecz znaczenie zbrodni ma sens zgoła odmienny. Ma zapobiec spełnieniu się słów Apokalipsy o nastaniu czasów Antychrysta. Choć nożem najczęściej posługują się mordercy, by uśmiercać nim ofiary, czasem narzędzie zbrodni przemienia się w narzędzie zemsty. Tak też dzieje się w scenie śmierci Margaret White (Piper Laurie), matki tytułowej bohaterki z filmu Briana de Palmy „Carrie” (1978). Margaret, religijna fanatyczka, za wszelkie – rzeczywiste czy urojone – grzechy karała córkę zamykaniem w schowku z figurą św. Sebastiana. Margaret dokonuje żywota w pozycji, która jest odwzorowaniem znienawidzonej figurki świętego – czyli sto-

jąc z rozpostartymi ramionami. Najbardziej niezwykły (poza niemożliwym w rzeczywistości ułożeniem ciała zmarłej) był sposób użycia noży. To nie karząca ręka, ale siła umysłu Carrie, obdarzonej zdolnością telekinezy, dokonuje zemsty na wyrodnej matce. Od strony technicznej scenę zrealizowana przez umieszczenie noży na (nie zawsze) niewidocznych linkach. Ciało Piper Laurie było zaś zabezpieczone metalowymi i drewnianymi elementami, przyjmującymi na siebie uderzenia noży. Wyjątkowo okrutnej zemście służy nóż bohaterce filmu „Pluję na twój grób” (1978) Meira Zarchiego. Brutalnie zgwałcona i pobita, cudem ocalała Jennifer mści się na swych oprawcach w drastyczny sposób m.in. dokonując kastracji. Przegląd filmowych przykładów można by jeszcze długo kontynuować. Nie w tym rzecz. Ważne jest bowiem, że nóż w filmach grozy spełnia funkcje raczej dość ograniczone. Bywa przede wszystkim narzędziem zbrodni – może i prymitywnym (ostrze zaopatrzone w rękojeść), ale wyjątkowo brutalnie pozbawiającym życia filmowych bohaterów (od zwykłego pchnięcia po poderżnięcie gardła). Ilość ekranowego czasu oraz sposób przedstawiania noża świadczyły o zmianach dokonujących się w mentalności widzów i rozluźniającej się cenzurze. Kino grozy zaczynało od niewinnej sylwetki noża jako cienia na ścianie, by dziś szokować widzów naturalistycznymi obrazami przebijania ostrzem ludzkiego ciała i fontannami tryskającej krwi. Nie zmieniło się tylko jego znacznie metaforyczne. Jako przedmiot martwy ożywa dopiero w rękach człowieka. To od jego właściciela zależy czy przemieni się w narzędzie zbrodni, zemsty, ofiary czy... posłuży do posmarowania chleba.


Mam defekt. Dziękować Bogu, nie jest to żadna przypadłość natury fizycznej. Kończyny mam wszystkie, ilość palców u rąk i nóg się zgadza, nos na miejscu, a drugi najważniejszy organ męski sprawny (córka chowa się zdrowo). Defekt ten określiłbym raczej jako psychiczno-intelektualny. Objawia się on mianowicie tak: kiedy przeciętny zjadacz chleba i ogórków kiszonych chce się rozerwać, pochechotać, pochychrać, czyli przeżyć jakiś „fan” (po naszemu „ubaw”), wówczas sięga po płytę DVD opatrzoną napisem „komedia”. Jest to zachowanie powszechne i od normy nie odbiegające. Mój defekt polega natomiast na tym, że ja też się rozrywam, chechotam, chychram i przeżywam „fan”, ale sięgając po płyty z gatunku „horror”. W tej chwili czytelnik, który jest oczywiście wielkim Miłośnikiem Gatunku, a świeczki na ołtarzyku S. Kinga pali na okrągło, marszczy się po raz pierwszy. Miłosierdzia proszę... Wytłumaczę zaraz, w czym rzecz. Kiedy oglądam film z gatunku kina grozy, czy szeroko rozumianego horroru, natychmiast zaczynam się zastanawiać: „Dlaczego właśnie tak się dzieje?”. Dlaczego bohater nie ucieka z wrzaskiem, kiedy jeszcze ma czas na ucieczkę i nie przegryzioną tchawicę? Dlaczego zwłoki nie są martwe, lecz potrafią się przemieszczać i gryźć? Dlaczego przedmioty posiadają cudowne moce? Dlaczego kilka nabazgranych kredą znaków potrafi uczynić cuda? Mój spekulatywny, lecz jednocześnie konsekwentny umysł najczęściej dochodzi do wniosku, że autor czy też reżyser, zamiast podjąć składną i logiczną próbę wytłumaczenia nadnaturalnych zjawisk, po prostu idzie na skróty i zakłada dobrą wolę lub – co gorsza – naiwność czytelnika/widza (niepotrzebne skreślić). Wampiry lubią krew? Tak mają! Ukąszenie powoduje natychmiastową przemianę w wilkołaka czy inne paskudztwo? Oczywiście, że natychmiastową! Trup maltretowany piłą albo srebrnymi pociskami podnosi się z ziemi i zmierza w stronę ofiary? Taka jest cecha trupów! Ja rechoczę i skręcam się ze śmiechu, a Czytelnik marszczy się teraz po raz drugi... Lecz nie szukajmy w horrorze rzetelnego odbicia świata, gdyż to działanie próżne. Poszukajmy historii. Oferowane przez autorów fabuły można zaliczyć najczęściej do zwyczajowych, czyli naiwnych ( „Bo taka jest tradycja, więc i ja tak piszę...”) lub ułomnych. Naiwne fabuły odwołują się do horrorowych konwencji: wampir, opętanie przez Zło, wydostanie się Złego na świat, et multum et stupidum et cetera. Czytelnik zna je na pewno świetnie. Jeśli chodzi o fabuły ułomne, to ich autorzy – pomimo udanej ucieczki od naiwności – popełniają zwykle grzech lub grzeszek „pójścia na skróty”. Nawet Jacek Dukaj nie wybronił się przed złamaniem praw fizycznych, aby tylko powiązać fabułę w zgrabną całość w fenomenalnym skądinąd opowiadaniu „Zanim noc”, co sam zresztą uczciwie przyznał w notce odautorskiej. Dla osobnika dysponującego jako taką wiedzą z zakresu fizyki, biologii i psychologii horror jako gatunek się po prostu nie broni, lecz pozostaje tylko zlepkiem mniej lub bardziej niespójnych konwencji. Zaraz, zaraz... drogi Taharze, a kto powiedział, że horror ma być logiczny i spójny?

Czytelnik, zmarszczony już jak nienasycony od trzystu lat wampir zarzuci mi teraz, że horror nie może być tworzony i odbierany w paśmie racjonalnym. Ku zaskoczeniu wszystkich (wliczając samego siebie), ja się z tym zgodzę. Nie oczekuję bowiem od powieści grozy, że olśni mnie encyklopedycznymi wiadomościami na temat wywoływania mutacji w żyjącym organizmie, ani od strasznie straszącego filmu, że pokaże mi wiarygodny psychologicznie obraz paniki i przerażenia jednostki ludzkiej. Jestem daleki od takich oczekiwań. Czego więc oczekuję od horrorów? Odpowiedź jest prosta: nastroju i klimatu. Chcę poczuć obcość i odmienność. Chcę przeżyć zagrożenie, strach, agresję, nadzieję, obrzydzenie, ohydę i zgrozę. Chcę zobaczyć okropności, jakim nie dorówna szarość mojego przeciętnego życia. Chcę poczuć, że oprócz wyjaśnialnego i zrozumiałego jest jeszcze coś, co jest nieludzko okrutne i nadnaturalne. Cały czas czekam więc na film lub powieść, które będą podróżą w nieznane i niezwyczajne, czyli miejsce, gdzie mogą czaić się prawdziwe groza i strach. Wymyślenie historii, która odpowiadałaby tym wymaganiom, jest zadaniem niełatwym ze względu na specyfikę gatunku. Słowo pisane – banalnie rzecz ujmując – wymaga słów, a te niosą ze sobą pewne treści. Autor, który nie jest psychopatą bądź wariatem, niejako z założenia będzie przekazywał treści mieszczące się w zakresie „normalnego”. Widać tu więc swoisty paradoks: by przekazać prawdziwe szaleństwo, trzeba potrafić się komunikować, a szaleniec komunikować się nie jest w stanie. Wejście w skórę Obcego albo Złego zmieni autora w Obce lub Zło. Czy Obce umie porozumiewać się językiem ludzi? Czy Zło potrafi wtłoczyć w materię słowa całą swoją potęgę? Pewien ratunek widziałbym w filmie. Impresje oparte na obrazie i muzyce, a pozbawione fabuły, być może byłyby w stanie wprowadzić widza w prawdziwie przerażający świat. Jednak zerwanie z typowym holyłódzkim repertuarem tandetnych chwytów – cisza i nagły dźwięk, zerwanie się zabitego z ziemi, chlustanie krwią po obiektywie itp. – może okazać się nie do przeskoczenia dla producentów i księgowych układających budżety filmów oraz scenarzystów, którzy są tylko ludźmi. Problem leży też po stronie widza, który może okazać się niezdolny do wyjścia poza własne ograniczenia i takiego dzieła sztuki po prostu nie przyswoi. Pozostaje jedynie pytanie, dlaczego stawiam tak niesmacznie wysokie wymagania gatunkowi, jakim jest horror? Odpowiedź jest prosta: żeby przy każdym obcowaniu z napisanym lub nakręconym dziełem horrorowej sztuki przekonywać się, że może istnieć coś gorszego niż złamana ręka czy niespodziewany debet na koncie bankowym. Żeby uwierzyć, że moje strachy i lęki są małe i nieistotne. Żeby dziękować Opatrzności, że jestem tylko zwykłym człowiekiem.


Konrad Szcześniak Kiedy na „Hostel” Eli Rotha oburzeniem zareagowały same słowackie władze twierdząc, że film przedstawia ich jako zacofany, chory i brutalny kraj, wkrótce okazało się, że w ostatecznym rozrachunku film był dla Bratysławy dobrą reklamą, dzięki której miasto zanotowało spory wzrost dochodów z turystyki. W przypadku filmu „Turistas” będzie inaczej. Przynajmniej przez jakiś czas fala turystów regularnie zmierzających do Brazylii będzie zawracać w kierunku Ibizy. Ci, którzy po obejrzeniu „Turistas” postanowią mimo wszystko zaryzykować, będą pewnie traktować ten film jako suplement do przewodnika z radami, czego unikać, żeby w Brazylii nie stać się dawcą organów. W „Turistas” nie ma zawiłej zagadki i chociaż większość widzów zdąży się domyślić jakie kuku piękna Brazylia zrobi tytułowym turystom, to ze sceny na scenę napięcie staje się wręcz namacalnie gęste, a widz coraz szczerzej współczuje bohaterom i odruchowo stawia się w ich położeniu. Nawet mimo banalnego schematu przeprawy przez dzicz,

której kres jest przesądzony, akcja kończy się czystym żywym szokiem. Grupa turystów z Ameryki, Anglii, Australii i Szwecji przypadkowo spotyka się na trasie po brazylijskim wybrzeżu. Po drodze ich autobus cudem nie wpada w przepaść, ale od tej pory naiwni turyści będą pakować się w gorsze tarapaty. Na początku wydaje im się, że wstrząs jaki przeżyli nad urwiskiem będzie zrekompensowany dionizyjską zabawą na plaży, gdzie przecierają oczy na widok nierealnie urodziwych i przyjaznych Brazylijek. Na ziemię sprowadza ich odkrycie, że podczas imprezy zostali odurzeni i obrabowani przez miejscową szajkę. Bez pieniędzy i dokumentów są kompletnie bezbronni, i jak się szybko zorientują, w dżungli, jak to w dżungli, naprawdę panuje prawo dżungli. W najbliższej osadzie nie ma policji, autobusu czy nawet telefonu, a sympatyczny młodzieniec obiecujący pomoc wlecze ich do tajnej kliniki lekarza, który handluje organami i sprzedaje je szpitalowi w Rio. Same organy pozyskuje swoją autorską metodą, wycinając je na żywca turystom łapanym według powyższej formuły. Klinicznie wnikliwa scena operacji oczywiście jest. I tu film daje widzowi więcej niż typowy horror, gdzie ładunek sadyzmu często rozbrajany jest ogólnym wrażeniem bajkowości lub mniej czy bardziej makabrycznym poczuciem humoru, dzięki czemu nawet po najbardziej chorej wizualizacji tortur widz przechodzi spokojnie do


porządku dziennego. W „Turistas” bajkowości nie ma, a wszystkie wydarzenia są przedstawione z powagą filmu dokumentalnego, więc na widok rozlewu krwi nie patrzy się z przymrużeniem oka. Kiedy na „sali operacyjnej” zakneblowany turysta obserwuje koniec jednej ze współtowarzyszek i czeka na swoją kolej, widza po prostu musi ogarnąć dziki strach, na który odporni mogą być tylko mądrale o nieludzkim braku wyobraźni. I chociaż Brazylijczycy traktujący sprawę ambicjonalnie podkreślają, że to tylko fikcja i tyle, czemu wtórują nie chcący nikogo obrażać twórcy filmu, to „Turistas” jest szczególnie przekonującą symulacją nie dających się wykluczyć wydarzeń. Symulacja tym bardziej trafia do wyobraźni, że zadbano w niej o uchwycenie realiów, których prawdziwość niechętnie potwierdzają sami Brazylijczycy. Film pełen jest ciekawostek takich jak fakt, że ludzie poważnie obawiają się porwań dzieci, którymi według miejscowych najzwyczajniej się handluje. Czy to, że na brazylijskiej ulicy trzeba się mieć na baczności, o czym przypominają codzienne statystyki o przypadkowych ofiarach strzelaniny w biały dzień. Trochę mniej szokującym obrazkiem z życia Brazylii jest scena z rozpędzonym autobusem, ale i po niej zastanowią się jeszcze raz anarchiści widzący romantyzm w dzikim latynoskim folklorze. Filmowi Johna Stockwella można wytykać wiele, co zresztą robiono w dziesiątkach druzgocących recenzji

TURISTAS

(w New York Times napisano, że film jest jedynie płytką podnietą dla podglądaczy i amatorów rzeźni go-go; według Variety „Turistas” to słabiutka podróbka „Hostelu”, a w San Francisco Chronicle recenzent podsumowuje, że film wyróżnia fatalny scenariusz i trzęsąca się kamera), ale do realizmu przyczepić się trudno, i to on przeraża najbardziej. Może z niedowierzaniem słucha się opętanego chirurga, który tłumaczy konającej pod jego skalpelem bohaterce, że wiwisekcję ma za karę, bo Zachód jest taki pazerny. Jednak sadysta racjonalizujący swój proceder w żaden sposób nie ujmuje filmowi realizmu – otóż w samej Brazylii ideologiczne przesłanie filmu spotkało się z owacjami. Mimo że cała Brazylia obowiązkowo psioczy, że jej wizerunek w filmie jest niesprawiedliwy i krzywdzący, to jednak z natury antyamerykańscy Brazylijczycy w końcu się zwierzą, że gringos dostali za swoje, a cena, jaką w filmie turyści zapłacili za globalizację, jest po prostu uczciwa. Na płycie DVD znajdziemy dodatkowo zestaw scen skróconych lub usuniętych w ostatecznym montażu, a także alternatywne zakończenie i zwiastun filmu.

(Turistas)

Dystrybucja: Best Film Film: Dodatki DVD: Reżyseria: John Stockwell Obsada: Josh Duhamel, Melissa George, Beau Garrett, Olivia Wilde Produkcja: USA 2006


Krzysztof Gonerski Zwierciadło jest jednym z najbardziej niezwykłych przedmiotów codziennego użytku. Na pozór prosta konstrukcja wyposażona jest w wyjątkowe, niemal magiczne właściwości. To dlatego wierzono, że lustro potrafiło odbijać duszę człowieka, przywoływało duchy, a także obrazy ludzi, którzy stawali przed nim w przeszłości. Istnieje też pogląd, że zwierciadło to rodzaj bramy, przez którą przedostaje się dusza do (lub z) innego świata. Wokół tego poglądu zbudowana jest intryga w koreańskim horrorze, „Lustro” Kim Seong-ho. Fabułę filmu można streścić w kilku zdaniach. Po straszliwym pożarze, dom handlowy Dreampia ponownie otwiera podwoje. Pech nie opuszcza jednak nieszczęsnego hipermarketu i wkrótce dochodzi do serii tajemniczych zgonów

72

wśród jego pracowników. Policja wszczyna śledztwo, które prowadzi detektyw Heo (Kim Myeong-min) oraz Woo (znany z „Oldboya” Yu Ji-tae), były policjant, a obecnie pracownik ochrony w Dreampia. Wraz z postępami śledztwa bohaterowie stopniowo odkrywają mroczny sekret domu handlowego. Coraz więcej tropów prowadzi do zmarłej podczas pożaru sekretarki zastępcy prezesa Dreampia. „Lustro” jest interesującą próbą odświeżenia nieco skostniałej formuły azjatyckiej ghost story spod znaku „Ringu” H. Nakaty. Reżyser i zarazem scenarzysta stara się dokonać tego na trzy sposoby. Korzysta ze schematu policyjnego thrillera, by uzupełnić go o klasyczny wątek żądnego zemsty ducha, nawiedzającego wielki dom towarowy. Uczynienie z niego miejsca akcji jest drugim zabiegiem służącym urozmaiceniu standardowej opowieści o duchach. Nie sposób nie zwrócić uwagi na zwierciadła (lub inne powierzchnie odbijające światło), które są w filmie Seong-ho wszechobecne. Już w pierwszym ujęciu otwierającym film twórcy subtelnie akcentują najważniejszy motyw a zarazem temat przewodni obrazu - lustro. W filmie nie jest ono jedynie źródłem grozy, ale pełni istotną funkcję dramaturgiczną oraz symboliczną. Związek z obecnością zwierciadeł mają wszystkie popełnione w Dreampia zbrodnie. Lustra w decydujący sposób wpływają także na losy bohaterów. Tak jest w przypadku Woo, którego policyjną karierę przerwał fatalny błąd, kosztujący życie jego partnera (zamiast zastrzelić mordercę, strzelił do jego odbicia). Symboliczne znaczenie tytułu reżyser stara się wyrazić przez intrygujące zwieńczenie opowieści. Zwielokrotniona, odbijana i powielana przez zwierciadła rzeczywistość staje się płynna, niepewna, wręcz nierealna. Uwagę zwraca także motyw podwojenia – podwojeni są w „Lustrze” zarów-


LUSTRO

(Geoul sokeuro)

Dystrybucja: Blink Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Seong-ho Kim Obsada: Ji-tae Yu, Myeong-min Kim, Hye-na Kim, Ju-bong Gi Produkcja: Korea Południowa 2003

no bohaterowie (siostry bliźniaczki), wydarzenia (ponowne otwarcie hipermarketu), czas (przeszłość-teraźniejszość) oraz światy (przed i za zwierciadłem). Cel tego zabiegu jest prosty – zakwestionować naszą wiedzę o otaczającej rzeczywistości. Być może dlatego w zaskakującym epilogu pojawiają się nawiązania do „Matrixa” braci Wachowskich oraz teorii symulakry Baudrillarda. Ambitny zamiar zrealizowania filmu grozy wymykającego się konwencji „ringopodonych” horrorów udał się jednak połowicznie. Choć mamy w „Lustrze” kilka pomysłowo zainscenizowanych scen grozy (np. scena pierwszego zabójstwa), to ekranowy strach wyraźnie ustępuje miejsca sensacji. Sensacji z kolei przeszkadza obyczajowy wątek traumatycznej przeszłości Woo, obwiniającego się o śmierć kolegi-policjanta. Reżyser zdecydowanie zbyt często do niego powraca, spowalniając akcję i rozcieńczając napięcie. Niczym szczególnym nie zaskakuje także wątek mściwej zjawy – umieszczenie jej po drugiej stronie lustra nie wystarczy, aby tchnąć w schematyczną historię ducha powiew świeżości. O ile można kręcić nosem na walory straszące „Lustra”, o tyle strona realizacyjna budzi niekłamany podziw. Obraz Seong-ho to wizualny fajerwerk, w którym wszystkie tech-

niczne aspekty filmu (zdjęcia, muzyka, montaż, efekty komputerowe itp.) prezentują poziom najwyższego profesjonalizmu. Niektóre sceny sfilmowano z iście taneczną choreografią, w teledyskowej, wręcz folderowej stylistce. Do wizualnej perfekcji dostosowali się aktorzy – choć nie tworzą wybitnych kreacji, trudno mieć większe zastrzeżenia do ich gry. Jeśli jednak pragniemy poznać aktorskie możliwości Yu Ji-tae lepiej sięgnąć po „Oldboya” Park Chanwooka. „Lustro” jest obrazem, który nie zapewnia wprawdzie rozrywki szczególnie wyrafinowanej, ale możemy być pewni, że czasu spędzonego przed ekranem nie uznamy za stracony. Polski dystrybutor filmu nie podaje na pudełku płyty żadnych informacji o materiałach dodatkowych, a jednak znajdujemy tu i kilkuczęściowy dokument o powstawaniu „Lustra”, i parę scen wyciętych z ostatecznej wersji. Możemy też obejrzeć zapowiedzi kilku innych azjatyckich filmów, które mają pojawić się w najbliższym czasie pod szyldem serii Blink Azjamania (m.in. „The Host”, „Zagadka zbrodni” i „Nieodebrane połączenie”).

73


Barbara Loranc Widza, który ogląda „Głosy II” a nie jest zaznajomiony z pierwszą częścią, może zdziwić tytuł filmu, bo tak naprawdę o jakichkolwiek głosach mówi się tu niewiele. W filmie sprzed dwóch lat („Głosy”, reż. Geoffrey Sax) tytułowe głosy zmarłych były sygnałem z zaświatów: główny bohater, zrozpaczony mąż (Michael Keaton), próbował porozumieć się z żoną za pomocą urządzeń elektronicznych wykorzystując elektroniczne zjawisko głosu (tzw. EVP – Electronic Voice Phenomenon). W części drugiej sygnał audio pochodzący z świata zmarłych zostaje zastąpiony przez światło otaczające osoby, które wkrótce mają umrzeć, niemniej jednak w obu częściach chodzi o odpowiedź na te same pytania: Czy odczytanie wskazówek z zaświatów i wykorzystanie ich aby uratować kogoś od śmierci skończy się dobrze czy źle? Czy igranie z przeznaczeniem jest rzeczywiście bezkarne? Film Patricka Lussiera rozpoczyna się bardzo podobnie jak „Głosy”: widzimy sielankowy obrazek z życia rodziny, który jednak natychmiast przeradza się w dramat. Podczas wspólnego lunchu w restauracji żona i syn zostają zastrzeleni przez szaleńca, a zrozpaczony mąż, Abe (Nathan Fillion), wkrótce potem próbuje popełnić samobójstwo. Cudem odratowany Abe powraca do rzeczywistości ale śmierć kliniczna pozostawiła w nim ślad. Bohater odkrywa nadnaturalne zdolności: od

74

momentu powrotu do świata żywych widzi światło otaczające osoby, która czeka rychła śmierć. Najlepiej oglądać „Głosy II” w zestawieniu z oryginałem, ponieważ gdy skontrastujemy ze sobą oba filmy, druga część będzie robiła korzystniejsze wrażenie niż pierwsza. Widać, że Patrick Lussier przeanalizował „Głosy” i postanowił zaprezentować widzom nieco inny rodzaj kina. W efekcie dostajemy tu wszystko to, czego brakowało w „Głosach”. Po pierwsze, zamiast zadumanego nastroju i miotania się głównego bohatera, mamy dynamiczną akcję. Wydarzenia toczą się błyskawicznie, główny bohater szybko domyśla się, na czym polegają jego świeżo nabyte zdolności i stara się ich nie marnować. Dzięki temu w filmie pojawiają się coraz to nowe epizody, nowe postacie i zaskakujące sceny zbiorowego zabijania (np. scena rozgrywająca się na przyjęciu w ekskluzywnym hotelu, kiedy fortepian zepchnięty z antresoli miażdży zebranych na dole gości). Po drugie, w „Głosach II” wydarzeniami rządzi uchwytna logika, w związku z czym widz ma przyjemność stopniowego rozwiązywania zagadki postawionej w początkowej scenie, czyli pozornie bezsensownej i przypadkowej śmierci żony głównego bohatera. W przeciwieństwie do pierwszej części,


GŁOSY 2

(White Noise: The Light)

Dystrybucja: Vision Film: Reżyseria: Patrick Lussier Obsada: Nathan Fillion, Katee Sackhoff, Craig Fairbrass Produkcja: USA / Kanada 2007

która rządziła się dość mglistą logiką, przypominającą wyłapywanie sygnału w rozregulowanym radiu, w drugiej części „Głosów” wszystko ma swoją przyczynę i skutek. Początkowo przypadkowe i bezsensowne zgony z czasem okazują się być uzasadnione i ostatecznie cały film układa się w spójną całość. Scenarzysta sięgnął nawet do wątków satanistycznych i do zapisków biblijnych, urozmaicając tym samym fabułę i nadając nowy wymiar przedstawianym wydarzeniom (przykładowo, szukając wyjaśnienia zabójstw popełnianych trzeciego dnia, główny bohater trafia na określenie „Tria Mera”, które oznacza „trzeci dzień po Zmartwychwstaniu”). Wadą filmu jest brak wyrazistości: nie jest on ani szczególnie straszny, ani też nie trzyma widza w napięciu, a przy tym podchodzi do tematu z nadmierną powagą. Główny bohater zagrany przez Nathana Filliona to mężczyzna o odciśniętym na twarzy bólu, postać nieznośnie jednowymiarowa: najpierw cierpi na depresję po stracie bliskich, a potem ratuje świat. Omija go zatem romans z sympatyczną pielęgniarką (Katee Sackhoff), jako że nieustannie żyje wspomnieniami swoich najbliższych, ogląda w kółko te same filmy, na których zarejestrował epizody rodzinne, a propozycję randki odrzuca z grobową miną, tłumacząc, że wciąż jest żonaty.

Niestety nie jest to film, w którym pojawiające się co jakiś czas postacie zmarłych tworzą taki nastrój, że widz podskakuje w reakcji na każdy niepokojący dźwięk. Brak tu również odpowiednio mrocznych dekoracji i scenerii, a efekty specjalne bywają mocno kiczowate (chociażby w scenie ukazującej bohatera płynącego tunelem w kierunku światła, gdzie czekają na niego ukochani zmarli). Przedstawienie postaci z zaświatów za pomocą czarno-białych zdjęć to udany zabieg estetyczny, ale nie wywołuje on spodziewanego dreszczyku emocji. Pozytywnie wyróżnia się natomiast postać zabójcy Henry’ego Caine’a (przekonująco zagranego przez Craiga Fairbrassa): jego demoniczność powinna zadowolić poszukiwaczy mocnych wrażeń. „Głosy II” wpisują się w tradycję dzieł typu „Uwierz w ducha” czy „Szósty zmysł”, gdzie romantyczne uczucie i silna więź z tymi, którzy odeszli, każe szukać żyjącym możliwości kontaktu z światem zmarłych, aby choć w ułamku zrekompensować ból po stracie ukochanych bliskich. „Głosy II” tę terapeutyczną wizję przedstawiają w sposób kusząco prawdopodobny, powołując się nie tylko na religię, ale także na takie znane zjawiska jak śmierć kliniczna czy elektroniczne zjawisko głosu.

75


Krzysztof Gonerski

Postać tę znają nie tylko miłośnicy kina grozy. Na ekranie pojawiła się w około stu sześćdziesięciu różnych wersjach. Wszyscy kojarzymy charakterystyczne oblicze zwalistego mężczyzny, powłóczącego nogami, o kanciastych rysach twarzy, z ciężko opadającymi powiekami, o wielkim nawisłym czole i szwami okalającymi ciemię. To Monstrum. Mylnie nazywane nazwiskiem swojego stwórcy – Wiktora Frankensteina. Postać-symbol horroru, ikona popkultury, bohater powieści, filmów, sztuk teatralnych, piosenek, komiksów, gier komputerowych, kreskówek, seriali, a nawet telewizyjnych reklam.


ne doświadczenia Frankensteina”, 1972). Opowiadano o młodzieńczych latach Wiktora („Byłem nastoletnim Frankensteinem”, 1957), zmieniano mu kolor skóry na czarny („Blackenstein”, 1973), płeć na żeńską („Pani Frankensteina”, 2000), kazano mówić różnymi językami – po włosku („Frankenstein ‘80”, 1972), czesku („Ciotka Frankensteina”, 1973), turecku („Młody Frankenstein”, 1996), a nawet japońsku („Frankenstein przeciw Bargonowi”, 1965), Monstrum zaś poddawano niezwykłym konfrontacjom („Frankenstein spotyka wilkołaka” z 1943 czy „Dracula przeciw Frankensteinowi” z 1972 ).

Rodowód jednej z najsłynniejszych postaci kina grozy ma literackie korzenie. Prawie dwieście lat temu, podczas zimnego, deszczowego lata roku 1816 roku, 16 czerwca grupa przyjaciół – artystów zgromadziła się w willi Diodati nad Jeziorem Genewskim w Szwajcarii. Wśród przebywających gości byli m.in: George Byron, Percy Bysshe Shelley, doktor John William Polidori, oraz panie – dwie przyrodnie siostry: Claire Clairmont oraz dziewiętnastoletnia, blisko związana z Shelleyem, Mary Shelley (wtedy jeszcze Wollstonecraft Godwin). Młodzi ludzie zbierali się przy kominku i czytali niemieckie opowiadania o duchach. Pewnego wieczoru zrodził się spontaniczny pomysł, by samemu wymyślić podobne historie. Mary opowiedziała swój koszmarny sen o naukowcu, który stworzył sztucznego człowieka. Nikt nie podejrzewał, że powstaje w ten sposób klasyczne dzieło fantastyki grozy. W roku 1818 młoda artystka wydała anonimowo w Londynie powieść pod tytułem „Frankenstein, czyli Nowoczesny Prometeusz”. Ówczesna krytyka uznała utwór Mary Shelley za „bluźnierczy, obraźliwy, nieobyczajny i budzący grozę”. Mimo niepochlebnych recenzji powieść nie została zapomniana. Przeżyła swój renesans na deskach teatralnych. Sceniczna przeróbka pióra Peggy Webling grana była po pierwszej wojnie światowej, ciesząc się sporym powodzeniem. „Frankensteinem” zainteresowała się także raczkująca sztuka filmowa. W katalogach firmy Edison zachował się opis oraz zdjęcie spowitego w gazę Monstrum z pierwszej w dziejach kina ekranizacji dokonanej w roku 1910. Trwający zaledwie szesnaście minut film z Augustem Philipsem w roli Wiktora i Charlesem Ogle’em jako Monstrum, wyreżyserował J. Searle Dawley. W przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru, obraz kończył się happy endem. Monstrum znika w lustrze, gdyż wydaje się uosabiać swego stwórcę, a doktor Frankenstein może ożenić się z Elżbietą. Bohaterowie powieści Mary Shelley powracali wielokrotnie na ekrany kin, a także telewizorów. Pojawiali się m.in. w parodii („Młody Frankenstein”, 1974), w melodramacie („Frankenstein. Historia miłości”, 1974, TV), a nawet w erotyku („Erotycz-

O większości ekranowych wizerunków Frankensteina nikt już nie pamięta. Po dziś dzień w pamięci widzów pozostaje natomiast wersja zrealizowana w roku 1931 dla Universal Picture, przez Jamesa Whale’a. Film okazał się wielkim sukcesem artystycznym i kasowym (przy kosztach produkcji wynoszących dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, zyski wyniosły dwanaście milionów). Niewątpliwie zasługi można przypisać kilku osobom. Najwięcej jednak obraz zawdzięczał Borisowi Karloffowi oraz mistrzowi charakteryzacji, Jackowi Pierce’owi. Czterdziestoczteroletni Karloff (właściwie William Henry Pratt), grający do tej pory drugorzędne role, otrzymał angaż do „Frankensteina” przypadkowo. Perspektywa stałego kontraktu motywowała go na tyle, że z cierpliwością znosił cztery godziny nakładania charakteryzacji (dwie godziny zajmowało jej zdjęcie). Jack Pierce był zawodowym baseballistą, ale sławę zyskał jako autor niesamowitego wyglądu Monstrum. Zadziwiające, że końcowy znakomity rezultat osiągnął pomysłowo wykorzystując zwykłe, powszechnie dostępne przedmioty: wiadro niebieskiej szminki, kilka sworzni i nitów, parę butów wykorzystywanych przez robotników kładących asfalt, stary garnitur oraz dwie pary spodni noszonych jednocześnie. Kiedy po trzech tygodniach przygotowań Monstrum stanęło przed kamerą, nikt nie mógł wątpić w sukces. Carl Laemmle Jr, ówczesny szef Universalu, już od lat dwudziestych zabiegał o adaptację powieści Mary Shelley. Prace nad scenariuszem prowadził kontraktowy reżyser, Robert Florey. Przeprowadził nawet próbne zdjęcia z Belą Lugosim w charakteryzacji wzorowanej na niemieckiego ”Golema” Paula Wegenera, lecz Laemmle skwitował ją uśmiechem. Ostatecznie reżyserii filmu podjął się James Whale, angielski reżyser teatralny, mający w dorobku dwie poprawne ekranizacje sztuk scenicznych zrealizowane w Hollywood. Rezultat był sensacyjny – „Frankenstein” Whale’a okazał się jednym z najważniejszych horrorów w historii kina, wywierając istotny wpływ na cały gatunek. Zapoczątkował „okres klasyczny” filmowego horroru, wytyczając kierunek rozwoju monster movies. Szalony naukowiec, nieudany eksperyment, wymykający się spod kontroli potwór jako wynik tego eksperymentu, lęk ludzi przed Innym,

77


a z drugiej strony odrzucenie i samotność stwora – to elementy historii, które należą już dziś konwencji. Obraz Whale’a ustalił także relację między stwórcą a jego tworem – odtąd Monstrum było na ekranie ważniejsze, z czasem przywłaszczając sobie na własność nazwisko swego kreatora. W sensie symbolicznym, potwór w wykonaniu Karloffa, uosabiał grzech ludzkiej pychy, sprzeniewierzenie się prawom natury oraz ucieleśnienie mrocznych instynktów wyzwalających się w czynieniu zła. Choć Monstrum jest dzikie i prymitywne, pojawia się w jego postaci rys tragiczny. Samotny, odrzucony, niczym zbłąkane dziecko, bezskutecznie szuka ciepła i akceptacji, ale spotyka go wrogość i potępienie. Do rangi wymownego symbolu urasta scena pierwszego pojawienia się potwora. Niezdarnym krokiem, kierowany dziecięcą ciekawością, wychodzi na spotkanie ludzi. Ci natomiast w strachu cofają się, odganiając płonącą pochodnią. We „Frankensteinie” prawdziwymi monstrami okazywali się ludzie – albo zarozumiali i aroganccy, albo tchórzliwi i okrutni. Kontynuację opowieści o młodym naukowcu i stworzonym przez niego potworze, Whale podjął w „Narzeczonej Frankensteina” (1935), przez wielu uważanej za ciekawszą i bardziej złożoną od poprzedniego obrazu. W prologu, nawiązującym bezpośrednio do okoliczności powstania literackiego pierwowzoru, Mary Shelley (gra ją Elsa Lanchester, odtwórczyni również roli tytułowej narzeczonej) opowiada o dalszych losach Monstrum ocalałego z pożogi młyna w finale „Frankensteina”. Znienawidzone i zaszczute przez ludzi, dociera do chaty niewidomego pustelnika, który chyba z powodu swego kalectwa, potraktuje Monstrum przyjaźnie. Sceny w chacie, gdy potwór zaczyna uczyć się mówić, pije wino i uczy się palić cygaro, rozegrane są w tonie komediowym. Karloff nie był zachwycony pomysłem przemówienia Monstrum, ale jako zdyscyplinowany aktor podporządkował się woli reżysera i to mimo złamanego już pierwszego dnia biodra (w scenach trudniejszych Karloffa zastępował dubler). Wątek diabolicznego doktora Pretoriusa, karykatury „szalonego naukowca”, którego nieudane eksperymenty kończą się jedynie powiększaniem kolekcji miniaturowych ludzików, ma z kolei wyraźny posmak groteski. Bardziej groteskowa niż przerażająca jest także narzeczona, wbrew tytułowi, nie uczonego, lecz Monstrum. Lanchester, z ostrym makijażem i ekstrawagancką fryzurą a’la Nefretete, miała być podarunkiem od Wiktora (w filmie, Henry’ego) dla cierpiącego samotność potwora. Nie było mu jednak dane nacieszyć się jej towarzystwem. Oblubienica na jego widok zareagowała tak jak ludzie – przerażeniem i odrzuceniem. W akcie rozpaczy Monstrum wysadziło laboratorium, grzebiąc siebie i swą niedoszłą narzeczoną. Zamknięciem swoistej trylogii, którą wiąże osoba Karloffa, był pochodzący z roku 1939, „Syn Frankensteina” Rolanda V. Lee. W filmie Basil Rahtbone jako baron Wolf von Frankenstein po dwu-

78

dziestu pięciu latach nieobecności, przybywa do rodzinnego zamku, by ponownie powołać do życia Monstrum. Zadanie ma ułatwione, bo potwór cały i zdrowy, znajduje się pod opieką pasterza Ygora (Bela Lugosi). Na ekranie oglądamy znany rytuał: w scenerii wieży zamkowej, rozświetlanej błyskawicami, potwór zostaje wskrzeszony. Znów jednak wymyka się kontroli, aby mordować i... bawić się z synkiem barona. „Synem Frankensteina” Karloff pożegnał się z rolą, która przyniosła mu sławę, ale też rozgoryczenie. Już jako weteran kina grozy zauważył z sarkazmem – „przy każdym następnym filmie to ja odbierałem wciąż pocztę od wielbicieli, ale czeki inkasowali inni”. Spośród wielu późniejszych filmów poświeconych bohaterom powieści Mary Shelley, na uwagę zasługuje z pewnością angielska seria zrealizowana dla wytwórni Hammer. O losach doktora Frankensteina i Monstrum, opowiadał Terence Fisher

w „Przekleństwie Frankensteina” (1957), „Zemście Frankensteina” (1958), we „Frankenstein stworzył kobietę” (1967), „Frankenstein musi być zniszczony” (1969), „Frankenstein i Monstrum z piekła” (!974), a także Freddie Francis w „Złu Frankensteina” (1964). Rolę Wiktora odtwarzał w nich Peter Cushing, Monstrum – Christopher Lee („Przekleństwo Frankensteina”), Kiwi Kingston („Zło Frankensteina”) oraz Dawid Prowse („Frankenstein i Monstrum z piekła”), szerokiej publiczności lepiej znany jako Darth Vader. W produkcjach wytwórni Hammer zasadniczej zmianie uległa relacja między stwórcą a jego dziełem. Tym razem to Wiktor Frankenstein stał się postacią dominującą. Zamiast amantów bez wyrazu z filmów Whale’a czy cierpiętnika nękanego wyrzutami sumienia z książki, horrory Hammera prezentują doktora jako ekstrawaganckiego dandysa, aroganckiego i cynicznego. Bohater ten z maniakalnym uporem dąży do celu, którym jest wyzwanie rzucone naturze, religii i społeczeństwu. Poczynania Frankensteina jako naukowca i lekarza przerażają – są amoralne i sadystyczne, poddają w wątpliwość jego psychiczną równowagę. Taki jest Wiktor z „Zemsty Frankensteina”. Jako dr Stein ukrywa się w małym miasteczku w Niemczech, prowadząc szpital dla ubogich. Otacza


pacjentów troską i opieką, ale po kryjomu amputuje kończyny podopiecznych i wyjmuje organy, w ten sposób gromadząc potrzebne elementy do stworzenia sztucznego człowieka. Warto zauważyć, że hammerowska seria Frankensteina odstąpiła od ekspresjonistycznej atmosfery niepokoju, zastępując metafizykę, makabrycznym widowiskiem, obliczonym na wywołanie szoku. Ponieważ charakteryzacja Pierce’a podlegała ochronie autorskiej, twórcy zmuszeni byli wykreować zupełnie nowy wizerunek Monstrum. Choć nie był on może zbyt efektowny, budził odrazę i przerażał. We „Frankenstein stworzył kobietę” monstrum przybrało ponętne kształty hermafrodytycznej blondynki, Christine (w tej roli urodzona w Polsce, Susan Denberg), niemniej groźnej od jej męskich poprzedników Z biegiem lat postaci bohaterów powieści Mary Shelley coraz bardziej odbiegały w filmach od tradycji nie tylko klasycznego ich przedstawiania, ale także od oblicza stworzonego przez wytwórnię Hammer. Wśród twórców i widzów rodziła się tęsknota za powrotem do czystego źródła, powieści dziewięnastowiecznej pisarki. Filmem, który wyszedł naprzeciw oczekiwaniom publiczności, stał się pochodzący z 1994 roku, „Mary Shelley’s Frankenstein” – jedna z najwierniejszych adaptacji literackiego pierwowzoru. W wyreżyserowanym przez Kennetha Branagha, a wyprodukowanym przez Francisa Forda Coppolę obrazie, którego wierność powieści podkreślał już tytuł, reżyser zagrał rolę Wiktora, a Monstrum (w filmie zwane Istotą) – Robert De Niro. W tej wersji doktor Frankenstein jest młodym, zakochanym w swej kuzynce Elżbiecie naukowcem, opętanym ideą nieśmiertelności. Monstrum zaś – przerażającym stworem (dzieło charakteryzatora, Daniela Parkera), które powołane do życia, zostaje odtrącone przez swego stwórcę. Branagh, zgodnie z duchem powieści, podkreślał smutny los Monstrum, skazanego na odmienność i samotność. W finale płonący stos z ciałem Wiktora, podsycany przez potwora, stawał się metaforą zgubnej pychy, naukowego nadużycia, niebezpiecznego i nieudanego eksperymentu. Warte czterdzieści pięć milionów dolarów, pełne rozmachu widowisko, wbrew nadziejom niektórych, nie zapoczątkowało „powrotu do korzeni”. Dziś o bohaterach powieści Mary Shelley opowiada się w konwencji gore, krwawej odmiany, horroru, celebrując z ponurą dosłownością makabrę, odrazę i przemoc („Frankenstein Reborn”, 2005). Ale historia szalonego naukowca i jego niechcianego tworu, pozostaje na dobrą sprawę bez zmian. Zmieniają się twórcy, aktorzy, wizerunki potworów, filmowe mody i konwencje, ale mit Frankensteina, jeden z najważniejszych i najsławniejszych we współczesnej kulturze, trwa nadal. Co więcej w dobie rozwoju inżynierii genetycznej i klonowania żywych istot zyskuje zaskakująco aktualny wymiar. Kto wie, czy Wiktor Frankenstein nie urzeczywistniłby w końcu swego marzenia o stworzeniu sztucznego człowieka?


Text: Tizzastre Bizzalini Fotografie: Michał Lusina

80

W dniach 5-6 maja 2007 miała miejsce druga odsłona największego konwentu tatuażu w naszym kraju – Tattoo Fest. Podobnie jak w zeszłym roku, impreza odbyła się w krakowskiej Rotundzie. Można tu było spotkać najlepszych tatuatorów, porównać ich style, wydziarać się, nabyć sprzęt i ciuchy. Podczas imprezy odbyło się wiele konkursów tatuażu i imprez towarzyszących. Największą z nich był Tattoo HC Fest – dwudniowy koncert, podczas którego usłyszeliśmy w sumie blisko 30 kapel z kraju i zagranicy. Impreza należała do bardzo udanych. Nie da się ukryć, że sam konwent z roku na rok jest coraz większy i coraz bardziej profesjonalnie przygotowany. Już wypatrujemy edycji 2008, która jak zwykle w Krakowie. Więcej informacji na stronie www.tattoofest.pl



Foto: Marek Kurzok


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.