4 minute read

Mieć więcej – felieton Hanny Czaji-Bogner s

Mieć więcej

Bardzo lubię oglądać filmy przyrodnicze i w zasadzie już od dawna tylko wtedy otwieram telewizor, kiedy jest coś do obejrzenia na ten temat. Rzadko chodzę też do kina, ale ostatnio w krótkim czasie zdarzyło mi się wybrać do małego kina studyjnego na filmy, fabularyzowane dokumenty, które też poświęcone były przyrodzie i związkowi człowieka z nią.

Advertisement

Zafascynował mnie szczególnie ostatni, który widziałam. Był to film o ludziach, którzy żyją tylko z tego, co oferuje im las. Nie piszę specjalnie o szczegółach, by nie być posądzoną o kryptoreklamę.

W każdym razie jest to historia starych już ludzi, którzy całe swe życie poświęcili swojej pasji i zrobili z niej sposób życia i zarabiania na życie. Uderzyły mnie ich skromne potrzeby życiowe, właściwie minimalistyczne, pomimo których byli szczęśliwi.

Minęło już kilka dni, a ja nadal mam przed oczami obraz tych zbieraczy. Podziwiam ich poszanowanie dla świata przyrody i dla drugiego człowieka, choć ten jest konkurentem.

I tak się zastanawiam, co z nas zrobiła cywilizacja.

Nie tak dawno pisałam na temat „mysiej utopii”. Mam nadzieję, że niektórzy z Państwa czytali ten tekst.

Nikomu nie można odmówić prawa do lepszego, dostateczniejszego życia. W miarę postępu techniki, rozwoju nauki, łatwiejszego dostępu do „dóbr tego świata” staramy się zapewnić sobie i swoim rodzinom spokojny, dostatni byt. Niczego nie dostajemy za darmo. To wszystko wymaga od nas coraz większego wysiłku, zaangażowania, pracy po kilkanaście godzin dziennie. Biegamy, jak przysłowiowe myszy w połogu i nieraz marnie się to dla nas kończy. Tak, jak tym myszom, którym dobrobyt zagroził, że cała ich populacja wyginie.

Oczywiście, ludzie to nie myszy. Ale jednak coś w tym jest.

Jeśli się tak głębiej nad tym zastanowić, to im więcej się ma, tym większa obawa, że się więcej straci. Logiczne. Ale jak można „nie mieć”?

Widać można. Tym zbieraczom z lasu wystarczyła miska najprostszej strawy. Nie mieszkali w luksusach, nie mieli bogatej garderoby, ot, aby było coś na grzbiet włożyć i żeby to zawsze było czyste. Ale trzeba było zauważyć, z jakim szacunkiem się do siebie odnoszą, jak dbają o siebie nawzajem, jak pilnują, aby partnerowi nic się nie stało. Nie wspomnę tu już o stosunku do psów, bez których ich praca byłaby daremna.

W oczach tych ludzi widać było radość z dobrze spędzonego dnia, radość przebywania razem wieczorem przy rozpalonym piecu i skromnej kolacji.

Niedawno obejrzałam też dokumentalny film o pewnym pasterzu, który samotnie wypasał kilkaset owiec na terenach łowieckich watahy wilków. Przez kilkadziesiąt lat, kiedy zajmował się pasterstwem, wilki zagryzły tylko 3 owce. Niewiarygodne, a jednak.

Oczywiście, miał do pomocy wyszkolone przez siebie psy pasterskie, bez których taka sztuka nigdy by mu się nie udała. Żył w zgodzie z naturą, przyzwyczajony do prostej, codziennej egzystencji, niewiele wymagając od życia, a mimo to był szczęśliwy i jak twierdził, nic więcej mu nie potrzeba: towarzystwo psów i owiec, kawałek chleba, woda do popicia i jakieś schronienie przed zimnem i deszczem. Nie obawiał się, że coś straci, bo co miał stracić? Tylko owce, a o te dbał tak, jak nikt inny w tym rejonie nie potrafił.

Jak myślicie? Czy bylibyśmy szczęśliwsi, mając tak niewiele? Już chyba nie. Za bardzo odeszliśmy od takich prymitywnych warunków życia, od minimalizmu, że niewielu ludzi potrafiłoby się przestawić na coś innego. Trudno się dziwić i wcale nie jest to przecież naganne. Tylko trzeba sobie uświadomić, że im więcej się posiada, tym bardziej człowiek się boi, że to straci.

Sięgając pamięcią wstecz przypominam sobie, jak nam, seniorom, żyło się dawniej. Było siermiężnie, ale jakoś tak przyjaźnie. Jako dzieci mieliśmy czas na wspólne zabawy, rodzice nie przejmowali się zbytnio, jeżeli ktoś się skaleczył albo posiniaczył. Szybki opatrunek i dalej zabawa. No, chyba, że stało się coś poważniejszego.

Był czas na spotkania sąsiedzkie, a jeśli u kogoś pojawił się telewizor – o, to było dopiero coś. Wszyscy sąsiedzi schodzili się obejrzeć wiadomości, a dzieciaki „dobranockę”.

Wpadało się w wolnej chwili na pogaduchy, na herbatę, pożyczyć przysłowiową sól albo cukier.

Nie rozmawiało się o biznesach, bo ich nie było wtedy. Powszechna w czasach komunizmu „urawniłowka” sprawiała, że prawie wszyscy mieli „po równo”, więc nie było powodów do nadmiernej zazdrości, do przechwalania się i pokazywania, jak to się temu czy tamtemu powodzi.

Cóż, stare, dobre czasy...

Jednak nic nie stoi w miejscu. Jak powiedział cesarz rzymski Lotar I: „czasy się zmieniają i my zmieniamy się wraz z nimi”.

Chcemy zarabiać coraz lepiej, posiadać coraz więcej i trudno się temu dziwić. Po to pracujemy, żeby żyć coraz lepiej i wygodniej.

Tylko że czasem to dążenie przeradza się w obsesję, która do niczego dobrego nie prowadzi. Na szczęście nie jest to zjawisko powszechne, ale coraz częściej, niestety, spotykane. Cierpi na tym rodzina, dla której nie ma czasu, cierpią dzieci, którym dla „świętego spokoju” pozwala się na nieograniczone korzystanie z komórek i komputerów.

Im więcej się posiada, tym większa obawa przed utratą tego wszystkiego. I nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, że „swój na własność mamy tylko cień” (Kamila Kampa).

Wiele ludzi pragnie ukryć swoje życie za szczelnymi ogrodzeniami, wymyślnymi murami w myśl angielskiego powiedzenia, że „mój dom jest moją twierdzą”, pilnie strzegąc swoich tajemnic może, a może chcąc zachować dystans w stosunku do sąsiadów? Może boją się stracić to, czego dorobili się w życiu i jest to obrona przed złodziejem? Może to, że jest im lepiej niż innym? Kto to wie?

Ale jeśli tak, to niech przyjdzie im na myśl stwierdzenie nieznanego autora: „Jeśli w życiu powiodło Ci się bardziej niż innym, to zbuduj dłuższy stół, a nie wyższy płot”.

Mnie się wydaje, że jest to tylko obrona własnej prywatności, do której każdy ma prawo.

Hanna Czaja-Bogner