O ludziach i mutantach
21
siebie lufę, ruszyłem ku dziurze w ścianie szopy. Zajrzałem do środka. Ścisnęło mnie w żołądku, zimna struga potu poleciała między łopatkami. W szopie było pusto. To jest – zupełnie pusto. Ani naszych rzeczy, ani zawiniątka z namiotem, ani plecaka. Przez dziury w dachu wpadały promienie światła, rysując jaśniejsze plamy na drewnianej podłodze. W szczelinach między deskami powyrastała trawa, w rogach zalegały hałdy ziemi, pośrodku pomieszczenia leżał kawał pordzewiałej blachy pod ognisko, teraz pokryty tylko warstwą popiołu i wypalonych węgli. Niech to Las pochłonie, gdzie się podział mój towarzysz?! Od razu przez głowę pogalopowały niefajne myśli, przypomniały mi się opowieści o znikających ludziach, których jakieś dziwne stwory porywały rzekomo w głębiny Lasu. Było takie miasteczko pod Kijowem – Bojarka bodajże... Pewnego pięknego dnia zniknęli z niego wszyscy mieszkańcy, i to bez śladu – ani krwi, ani śladów walki, nic nie zostało. Nic. Ale zaraz – tutaj jest krew! O, ciemne, wilgotne plamy na ścianie przy dziurze w przeciwległej ścianie szopy. Wodząc z lewa na prawo moją śrutówką, podszedłem bliżej, wyjrzałem na zewnątrz. Łopiany były połamane i zdeptane. Przedarłszy się przez zarośla, zauważyłem, że hen, daleko pośród pustki, ktoś jedzie, oddalając się od dąbrowy. Co my tam mamy...? Chyba para motocykli i coś większego, jak gdyby quad? Lornetka by się przydała, ale nie miałem ani lornetki, ani nawet celownika optycznego. No nie miałem, do diaska, a tak by się teraz przydał! Nie było