Wojna makowa
9
W sali egzaminacyjnej przygotowano miejsca dla setki kandydatów. Ławki ustawiono w schludne rzędy po dziesięć. Na blatach czekały ciężkie kajety, kałamarze i pędzelki pisarskie. W większości pozostałych prowincji Nikan trzeba było odcinać od świata całe ratusze, by pomieścić tysiące chętnych przystępujących rokrocznie do egzaminu. Małe Tikany było jednak niewielką wioską w Prowincji Koguta, zamieszkaną głównie przez chłopów i obszarników. Tutejsze rodziny zdecydowanie bardziej potrzebowały rąk do pracy w polu niż wykształconych na uniwersytetach darmozjadów. W Tikany od zawsze wystarczała ta jedna jedyna sala. R in weszła w ślad za pozostałymi uczniami i zajęła wyznaczone miejsce. Wyobraziła sobie, jak muszą wyglądać z góry: równiutkie kwadraty złożone z czarnych czupryn, identycznych niebieskich fartuchów i brązowych drewnianych stołów. Ujrzała w duchu mrowie bliźniaczych sal rozsianych po całym kraju, pomyślała o tysiącach oczu wpatrzonych z nerwowym wyczekiwaniem w wodne zegary. Zęby Rin dzwoniły nieprzerwanie, wpadły w obłąkańcze staccato, które – była pewna – musieli słyszeć wszyscy dokoła. I nie trzęsła się wyłącznie z zimna. Ze wszystkich sił zacisnęła szczęki, lecz osiągnęła tyle tylko, że dygotanie rozeszło się po całym ciele, ogarniając dłonie i kolana. Pędzelek drżał w jej dłoni, spryskując blat czarnymi kropelkami. Chwyciła go mocniej i nakreśliła na okładce egzaminacyjnego kajetu swoje nazwisko w pełnym brzmieniu. Fang Runin. Nie ją jedną dręczyły nerwy. Już w tej chwili spod tylnej ściany sali dolatywały odgłosy wymiotów. Rin chwyciła się za przegub, zamknęła palce na śladach oparzeń, zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Skup się. Stojący w rogu zegar wodny odezwał się cichym kurantem. – Zaczynajcie – rzucił egzaminator.