32 minute read

PUBLICYSTYKA

••• NIE CHODZĘ NA SWOJE WYSTAWY / Z MICHAŁEM JADCZAKIEM, AUTOREM OKŁADEK ZOOM-A W 2020 ROKU, ROZMAWIA MARTA WYSOCKA

Czy 2020 rok dużo zmienił? W grudniu 2019, kiedy robiłeś pierwszą okładkę ZOOM'a, było jeszcze względnie normalnie. Czy zaszły zmiany w koncepcji okładek? Co się się zmieniło w twoim życiu w ciągu tego roku?

Advertisement

Wszystko się zmieniło, posypało i stało bardziej spontaniczne. Miałem zupełnie inny pomysł na okładki, chciałem was wszystkich na koniec zaskoczyć. Miałem zamiar przejść się po lubelskich miejscach zbrodni i tam zrobić mroczne zdjęcia, a potem przerobić je na bardziej neonowe i jaskrawe. Po głowie chodziła mi cyberpunkowa stylistyka, poza tym mam obsesję na punkcie neonów, a w Lublinie jest ich mało. Niestety zdarzył się covid i poczułem, że to nie jest odpowiedni pomysł. Ucieszyłem się, kiedy zadzwonił do mnie Miłosz Zieliński z propozycją i pomyślałem, że to będzie idealna okazja, żeby się fajnie pobawić stylami i kolorami. Taka odskocznia od fotografii, od sytuacji, że ktoś coś ode mnie wymaga. Najciekawsze jest dla mnie to, iż najlepsze z okładek powstały w bardzo krótkim czasie – 3 godziny. A dzięki temu, że od kwietnia ZOOM był wydawany tylko w sieci, zupełnie nie musiałem się przejmować tym jak będzie wyglądał w druku i mogłem do woli wybierać w kolorach. Tylko pod tym względem trzymałem się pierwotnego zamysłu.

Czy zdjęcia, których użyłeś były wcześniej przez ciebie wykonane, czy przygotowywałeś je pod kątem konkretnego miesiąca?

Większość tych zdjęć, które zobaczyliście, to nie są klasyczne fotografie tylko kolaże. Czasem są to sklejki różnych prac, niekiedy korzystałem nawet z sześciu źródeł i grafik: fotografii moich, stockowych, opensource'owych czy z bazy NASA. Nie potrafię malować, ale od dziecka lubiłem wycinanki, które sklejałem i mogłem poprzez nie opowiadać różne niestworzone historie. To mój skrót myślowy.

Czy ostatnia okładka z psem nawiązuje do Syriusza Blacka?

Ten pies to jest czarny pies Churchila. On cierpiał na depresję, a jeśli się działo coś złego to mówił, że przyszedł do niego czarny pies i pomyślałem, że on będzie symbolizował ten rok. Zwierzak siedzi w oddali, w krzakach i mam nadzieję, że jednak w nich zostanie. Spotykam się z szalonymi interpretacjami na temat moich prac. Kiedyś zapytano Beksińskiego dlaczego nie tytułuje swoich prac, odpowiedział że tworzy je dla siebie, bo odbiorca może sobie pomyśleć milion różnych rzeczy i ja się z tym zgadzam.

Mówisz, że nie umiesz malować, ale twoje prace są bardzo malarskie. Obok fotografii zajmujesz się tworzeniem plakatów. Czy bardziej pochłania cię właśnie fotografia czy jednak grafika?

Zdecydowanie bardziej grafika, chociaż w ubiegłym roku już mnie zmęczyła. Mam teraz ogromne ciśnienie, by robić zdjęcia analogowe i samemu je wywołać. Muszę sobie trochę przypomnieć, więc zapewne zniszczę kilka fajnych filmów. W tym roku chcę wrócić do klasycyzmu i wychodzić, gdyż siedzenie przy komputerze przez kilka godzin sprawia, że traci się człowieka. Ubiegły rok pokazał, nawet takiemu introwertykowi jak ja, że ludzie są fajni i dobrze jest z nimi pogadać. Internetowy kontakt jest bardzo płytki, znika mnóstwo niuansów, a to właśnie one są ważne. Oczywiście, przez fotografię nie pokażę smaku i zapachu, jednak tworząc portret w obskurnym pomieszczeniu mogę zasugerować, że tam jest wilgoć, że specyficznie pachnie, jest stęchlizna i inne smaczki, które pozwolą odbiorcy wczuć się głębiej w obraz. Ludzki poziom kontaktu jest ważny, drobiazgi wówczas atakują nas wprost, nie musimy się ich domyślać i fantazjować tak jak poprzez Internet.

Internet jest bardzo wybiórczy, pokazujemy w nim tylko to co chcemy.

To raz, a dwa, umykają nam detale. Pamiętam, że kiedy robiłem portrety, fotografowałem ludzi dopiero po jakimś czasie, po dłuższej rozmowie. Podczas fizycznego kontaktu wychwytywałem charakterystyczne gesty, mimikę i to wykorzystywałem w moich zdjęciach. Takich rzeczy raczej nie zobaczę online.

Twój plakat do sztuki Teatru InVitro „Już się ciebie nie boję Otello”, był najlepszy na lubelskim Plakatonie w 2011 roku. To był plakat drukowany, ale „interaktywny”, nieczęsto można takie spotkać. Czy stworzyłeś więcej tego typu prac?

Chciałem, jednak nie było możliwości. Z prostego względu – większości plakatów nie tworzy się już do druku, tylko pod Internet. Robi się krótką zajawkę, która jest drukowana w formie cyfrowej w 20-50 egzemplarzach, by była pokazana przy okazji wystawy lub po prostu jako pamiątka. Miałem kilka pomysłów, np. by zrobić plakat prześwitujący – na papierze ryżowym, który zmieniałby barwy, gdy patrzyłby się na niego pod słońce. Z Asią Lewicką zrobiliśmy plakat do „Żywi i umarli, czyli Bandyci w piekle” i on był właśnie przeznaczony do dotykania, nie miał być, ani ładny, ani ekspozycyjny tylko ciekawy pod względem sensorycznym. Zrobiliśmy go na grubej tekturze, na to położony był grubo czarny kolor. Ten pomysł był bardzo prosty i tani, zwykle mam różne koncepcje, ale wszystko rozbija się najczęściej o pieniądze.

Myślę, że Asia ma dużą zdolność wyciągania z prostych sytuacji i rzeczy czegoś niezwykłego. Obserwuje ludzi, ma dystans, a jednocześnie potrafi tak aktora zainspirować, by oddał sztuce to co powinien, uzewnętrznił się, ale nie wybebeszył. Jak się wam współpracowało?

Bardzo dobrze! Reżyserzy to dość silne osobowości, często im się coś nie podoba, dochodzi czasem do spiny, ale nie z Asią. Wyobraź sobie, iż przy okazji plakatu do monodramu o Stryjeńskiej przytrafiła mi się ciekawa i niezwykle inspirująca sytuacja, która nie zdarza się często: cała ekipa, a przede wszystkim grająca Stryjeńską Dorota Landowska podkreślała, że ten plakat ją nakierował na budowanie postaci i był istotny jako spójny element całości. To był dla mnie komplement.

Jak pracujesz nad plakatami, które realizujesz dla teatrów? Czy uczestniczysz w próbach, czy inaczej przygotowujesz się do pracy?

To sprawa bardzo indywidualna. Czasem mam pomysł już wcześniej, jeszcze zanim spotkam się z reżyserem, a czasem wpadam na próbę i inspiruje mnie światło, stroje. Plakat do ostatniego spektaklu Asi Lewickiej „Stiefmutter Heimat” (Ojczyzna Macocha) powstawał w Niemczech już w czasie lockdownu, dlatego wszystko robiliśmy przez Internet. Na plakacie są sklejone dwa zdjęcia kobiet, młodej i starej. Wiele osób twierdzi, że to jest ta sama osoba, która po jednej stronie jest przeze mnie postarzona. Tak naprawdę to jest matka i córka. Kiedy złożyłem ich twarze połowa do połowy, okazało się, że wszystko pasuje idealnie – tak jak w przypadku jednej osoby. Tu nie ma postarzania, jest też bardzo mało grafiki, a wiem, że wiele osób myśli, że są tu użyte jakieś efekty.

A co powiesz na temat kolaży?

Lubię je, miałem w ubiegłym roku zrobić dużą rzecz, jednak przez pandemię nie doszło do realizacji i odłożyłem ją. Mój projekt miał polegać na tworzeniu kolaży np. w stylu lat 60. To dla mnie bardzo ekscytująca sytuacja, kiedy mogę układać elementy, mam nożyczki, papier i klej. Dlatego bardzo cieszyły mnie okładki do ZOOM-a. Weźmy tę okładkę z czerwonym niebem i księżycem, który wziąłem ze stocków, sylwetka postaci w masce, plus mgła i gradienty – te 6 elementów układałem jak kolaż, tworząc kosmiczny świat. Fascynuje mnie projekt Apollo, okładka z lipca nawiązuje do tej mojej pasji. Jest tam dziewczynka, która gra w klasy na księżycu, pól jest 10 i na końcu tradycyjnie półkole, które w moim

projekcie, jako jedenaste tworzy widoczna nad horyzontem Ziemia – stąd Apollo 11. Ostatnio z Łukaszem Wójtowiczem robiliśmy plakat do festiwalu w Bełżycach. Jest na nim dwóch facetów – patrzą w przeciwne strony, a parasol na którym lecą ma sześć kolorów, tak jak tęcza. To taka składanka, w stylu witrażu.

Co cię najbardziej inspiruje?

Ale w jakim wymiarze? Poza wiaderkiem kawy i dobrym papierosem?

W sensie artystycznym. Co sprawia, że zaczynasz myśleć twórczo, nakręca cię tak bardzo, że musisz pójść do domu i zacząć działać?

Wiem o co ci chodzi, tylko szukam odpowiednich słów. Myślę, że jest to mieszanina strachu, lęku i złości. Twórcze działanie jest dla mnie terapeutyczne. Nie działam kiedy jestem szczęśliwy, jednak gdy jestem niespokojny, albo właśnie zły, wtedy mam ochotę to z siebie wyrzucić i spełniam się dzięki twórczości. Nie krzyczę na ludzi, nie szukam swady, ja tworzę. Coś mrocznego wypływa ze mnie w świat i wtedy odzyskuję spokój. Beksiński o tym mówił, że śnią mu się okropne rzeczy i budził się z niepokojem, malował żeby nie wpaść w szał i nie wylać tego na domowników. Najpiękniejsze piosenki o miłości powstają wtedy, gdy tworzy je ktoś nieszczęśliwy. Wydaje mi się, że tak samo jest u mnie, chociaż z fotografią to bardzo trudne, szczególnie z fotografią portretową. Tworzyłem kiedyś akty, jednak były one bardzo mroczne, dziwne i niepokojące. Niektóre z pozujących dziewczyn mówiły, że źle się czuły po takiej sesji, wczuwały się w rolę, podobnie dzieje się z aktorem. Dla mnie to było zaskakujące. Nie wiedziałem, że inscenizując mroczną sytuację, mogę sprzedać komuś traumę.

Czy lubisz chodzić na wernisaże swoich wystaw?

Nie chodzę na swoje wystawy, jeśli jestem to tylko przez chwilę. Nie lubię tego momentu konsumpcji, konfrontacji z widzem – to dla mnie nie jest spełnienie. Najlepszy jest moment, gdy jestem sam z plakatem tuż przed wysłaniem do druku. Wiem, że jest gotowy, ale jeszcze tylko mój i jeszcze go nikomu nie oddaję.

••• DOSTĘPNOŚĆ SŁUŻY NIE TYLKO OSOBOM Z NIEPEŁNOSPRAWNOŚCIAMI / Z AGATĄ SZTORC, KURATORKĄ PROGRAMU EDUKACYJNEGO I KOORDYNATORKĄ DOSTĘPNOŚCI W GALERII LABIRYNT, ROZMAWIA MAŁGORZATA BARTKIEWICZ

Kiedy poprosiłam cię o rozmowę o niepełnosprawnych w kulturze, od razu zwróciłaś mi uwagę na rzecz niezwykle istotną w kwestii dostępności i w ogóle każdej dobrej komunikacji – język.

Pracując z dostępnością, od jakiegoś czasu jestem bardzo wyczulona na słownictwo. Uważam, że należy mówić i pisać o „osobach z niepełnosprawnościami”, a nie „niepełnosprawnych”. Jest to ważne, bo w ten sposób podkreślamy, że mówimy o konkretnych jednostkach, których jedną z wielu cech jest niepełnosprawność. W pracy z dostępnością włączający język ma wielkie znaczenie dlatego, że wpływa na nasze postrzeganie świata. To właśnie powód, dla którego odchodzi się od określenia „osoby niepełnosprawne” czy „niepełnosprawni” na rzecz „osób z niepełnosprawnością”. Z językiem jest też tak, że czasem nie wiemy, jak mamy się do kogoś zwracać. Co wypada, a czego nie wypada powiedzieć? Spójrzmy na kilka przykładowych pytań. Czy można powiedzieć do osoby niewidomej „do zobaczenia”? Jest to wyrażenie używane potocznie w języku polskim, więc tak: można. Czy nazwanie kogoś osobą Głuchą jest obraźliwe? W języku pisanym pojawiło się rozróżnienie i „osobę Głuchą” zapiszemy dziś wielką literą. Dlaczego? Ponieważ odnosimy się do środowiska posiadającego własny, odrębny język, kulturę

i obyczaje. Także dlatego, że Głusi chcą być tak nazywani. Osoba głucha (zapisana małą literą) to dla mnie ktoś, kto po prostu utracił słuch i nie należy do środowiska Głuchych, nie zna języka migowego. W głowach dudnią nam sformułowania nagminnie używane w urzędach i sztucznie wyszczególnianie potrzeby różnych osób. Z łagodnych podjazdów skorzysta nie tylko osoba poruszająca się na wózku, ale też rodzic z dzieckiem. Tekst łatwy lepiej zrozumieją migranci, którzy uczą się języka polskiego. Napisy na relacji Instagrama mogą być przydatne nie tylko dla osoby Głuchej, ale też dla takiej, która lubi przeglądać media społecznościowe z wyłączonym dźwiękiem. Właśnie dlatego warto na dostępność spoglądać jako na pewną całość służącą po prostu każdemu. Nazywa się to projektowaniem uniwersalnym.

Na obrazie widać kobietę odzianą w prostą i skromną suknię koloru ciemnej zieleni. Modelka siedzi, a jej dłonie ułożone są na oparciu fotela. Twarz wyraża spokój, oczy zwrócone są w lewą stronę (zdają się patrzeć na widza), a rozpuszczone włosy przylegają do twarzy. Do kogo kierowany jest taki opis dzieła Leonarda da Vinci „Mona Lisa”?

Przytoczony opis to audiodeskrypcja, czyli słowny opis tego, co widać (w tym przypadku na obrazie). Taki tekst służy przede wszystkim osobom z niepełnosprawnościami wzroku, które nie mogą dobrze (lub wcale) obejrzeć dzieła sztuki. Audiodeskrypcje przygotowywane są również do filmów, spektakli teatralnych, fotografii, obrazów, architektury oraz wielu innych wytworów kultury. Mogą być nagrywane wcześniej lub odczytywane na żywo, podczas wydarzenia. Audiodeskrypcja może być też używana podczas oglądania przez osoby niewidome tyflografik, czyli dotykowych obrazów. Dzięki temu przekazywany jest pełniejszy obraz dzieła. Celem tak przygotowanego opisu jest wierne oddanie warstwy wizualnej najważniejszych elementów oraz klimatu obrazu (spektaklu, filmu itd). To opis, który powinien również pozostawiać pole do samodzielnej interpretacji odbiorcy. Odpowiednikiem audiodeskrypcji jest tekst alternatywny, który jest stosowany do krótkiego opisywania grafik czy zdjęć na stronach internetowych i w mediach społecznościowych. Opcje dodawania tekstu alternatywnego ma zarówno Facebook, jak i Instagram. Jest to narzędzie przydatne dla osób korzystających z czytników mowy.

20 września 2019 r. weszła w życie ustawa o zapewnianiu dostępności architektonicznej, cyfrowej i informacyjno-komunikacyjnej osobom ze szczególnymi potrzebami. Do jej wdrożenia zobowiązany jest w tej chwili sektor publiczny, a więc także publiczne instytucje kultury.

Dużo mówi się teraz o „przerażających” ustawach o dostępności, raportach, minimalnych wymaganiach, wskaźnikach, audytach i kontrolach. A dostępność to jest przede wszystkim człowiek. Każda osoba, z myślą o której pracowniczki i pracownicy instytucji kultury przygotowują swój program. To także sami producenci wydarzeń – od koordynatora dostępności po PR-owca i pracownika technicznego, którzy chcą i próbują. Nie jest łatwo, szczególnie na początku. To zmiany w sposobie przygotowywania programu, przełamywanie swoich wieloletnich przyzwyczajeń i zmiany myślenia. Stałe upominanie się o uwagę i wiele źle podjętych decyzji. Sprawdzanie, testowanie, umiejętność wyciągania wniosków. Przede wszystkim jednak nieustanny rozwój i spotkanie z drugim człowiekiem. Koordynator dostępności ma jednak ograniczone pole manewru jeśli jego pomysły i rozwiązania nie idą w parze z akceptacją ze strony decydentów. Bez wsparcia przełożonych, kierowniczki, dyrektora instytucji uda się działać doraźnie, a nie systemowo. Dostępność wiąże się przecież z przeznaczeniem na nią części budżetu. Czasem całoroczny koszt realizacji dostępności może wynosić tyle samo, ile produkcja jednego wielkiego wydarzenia. W Lublinie mamy to szczęście, że instytucje zostały wsparte właśnie tak i dzięki działaniom pani Anny Pajdosz wspieranym przez Piotra Skrzypczaka udało nam się stworzyć sieć koordynatorek dostępności i standardy, jeszcze zanim zasady zostały wymuszone przez ustawę.

W Polsce osób z niepełnosprawnościami, które mają prawne potwierdzenie niepełnosprawności, jest ponad 3 miliony. W rzeczywistości jest ich ponoć dużo więcej – od 4 do 7 milionów. W jakim stopniu te osoby były do tej pory uczestnikami życia kulturalnego?

W Lublinie osoby z niepełnosprawnościami zaczęły głośno mówić o braku dostępu do kultury podczas Lubelskiego Kongresu Kultury, który w 2017 r. zorganizowała Galeria Labirynt. Tematy do dyskusji były zgłaszane przez mieszkańców i mieszkanki Lublina. Aż pięć z nich dotyczyło osób z niepełnosprawnościami. Ciekawe jest spojrzenie na wypracowane wtedy rekomendacje. Niektóre z nich są obecnie standardami dostępności. To właśnie wtedy po raz pierwszy silnie wybrzmiał głos środowiska osób Głuchych, reprezentowany przez Justynę Kieruzalską i Karolinę Jakóbczak w panelu „Wykluczenie kulturalne osób Głuchych w świecie kultury i muzeów”. Panelistki wskazywały między innymi na brak wydarzeń kulturalnych tłumaczonych na polski język migowy, niewielką świadomość osób słyszących na temat środowiska osób Głuchych oraz tego, jakie są możliwe sposoby na włączanie tej grupy w działania. Podobne wnioski zostały wysnute również podczas Lubelskiego Forum Kultury zorganizowanego również przez Galerię Labirynt, tym razem wspólnie z Wydziałem Kultury UM w 2018 r. Rafał Lis poprowadził panel „Uczestnictwo osób z niepełno-sprawnościami w kulturze”. Jeśli nie znamy środowiska i nie wiemy, w jaki sposób oraz jakimi kanałami do niego dotrzeć, to wtedy odbiorcy działań do nas nie przyjdą. To uniwersalny wniosek, który może być rozpatrywany w kontekście pracy z całą publicznością.

Galeria Labirynt, w której pracujesz na co dzień, jest jednym z wzorów dobrych praktyk w kwestii dostępności. Jak to u was funkcjonuje?

Dziękujemy, staramy się bardzo! Mamy jednak świadomość, że do pełnej dostępności jest przed nami jeszcze długa droga. W Galerii Labirynt organizacja wydarzeń włączających osoby z niepełnosprawnościami sięga 2012 r. i działań prowadzonych przez ówczesną kuratorkę programu edukacyjnego, Annę Szary. To wtedy miały miejsce pierwsze warsztaty i projekty, których odbiorcami były osoby z niepełnosprawnościami intelektualnymi i osoby niewidome. Anna Szary zorganizowała w 2016 r. także przy współpracy z Justyną Kieruzalską pierwsze oprowadzanie po wystawie w polskim języku migowym (tłumaczone przez Ewelinę Lachowską). Później, po Lubelskim Kongresie Kultury, w Galerii został powołany pierwszy w Lublinie koordynator dostępności – Rafał Lis. Jego działania pozwoliły na systemowe wdrożenie wielu zmian i standardów, które funkcjonują do dziś. Jednym z nich jest na przykład standard tłumaczenia wszystkich wernisaży w Galerii Labirynt na polski język migowy, które od lat przekłada Magdalena Gach. Innym było wprowadzenie do programu edukacji stałego punktu warsztatów, czyli warsztatów tłumaczonych na polski język migowy (lub prowadzonych w polskim języku migowym przez Justynę Kieruzalską). W 2018 r. w Galerii mocniej zaznaczyły się działania włączające osoby niewidome, dzięki wystawie „Miasto, którego nie widać”, zainicjowanej przez dr Magdalenę Szubielską. Nauczyliśmy się wtedy wiele o tyflografikach i projektowaniu przestrzeni wystawienniczej z dbałością o kontrastowe oznaczenia. Od tego momentu bardziej świadomie przygotowujemy też warsztaty edukacyjne oraz materiały dotykowe z myślą o osobach niewidomych i słabowidzących. Obecnie nasza działalność przeniosła się niemal w całości do Internetu, podobnie więc działania włączające. Przygotowujemy do filmów napisy dla osób niesłyszących, tłumaczymy transmisje naszych wydarzeń na PJM, piszemy teksty alternatywne. Wykorzystujemy też ten czas na to, by przygotować naszą siedzibę do ponownego otwarcia. Robimy tyflografiki do wystaw, które kiedyś (miejmy nadzieję), będą mogły zostać obejrzane przez publiczność. Niedawno zainstalowaliśmy też dwie pętle indukcyjne, czyli systemy wzmagające dźwięki dla osób korzystających z aparatów słuchowych. Na miejscu będzie można też u nas skorzystać z kilku pętli przenośnych. W tym roku mocno też nastawiamy się na działania w kierunku kompleksowego udostępnienia naszej kolekcji oraz dopracowania, pod względem dostępności, naszej strony internetowej. Zaczęliśmy

też stałą współpracę z Wiolettą Stępniak, która jest specjalistką PJM i zna środowisko osób Głuchych, dzięki czemu może pomóc nam zaplanować i wdrożyć nowe formy współpracy. Już nie mogę się doczekać!

Wydaje się, że wielu pracowników sektora kulturalnego nadal nie do końca rozumie potrzebę pamiętania o dostępności przy przygotowywaniu wydarzeń. A przecież skorzystają na tym obie strony: nie tylko osoby z niepełnosprawnościami, ale i organizatorzy...

Żyję chyba w przysłowiowej bańce, ponieważ od blisko dwóch lat z zachwytem obserwuję rozwój wielu moich koleżanek i kolegów, zarówno z instytucji, jak i organizacji pozarządowych, w kierunku dostępności. Pod koniec 2019 r. wiele osób zatrudnionych w miejskich instytucji kultury zostało przeszkolonych z podstaw dostępności przez Fundację Kultury Bez Barier oraz Fundację Polska Bez Barier. Wszystkie miejskie instytucje kultury powołały również koordynatorki dostępności (tak wyszło, że są to same kobiety), które z powodzeniem dbają o projektowanie uniwersalne siedzib i wydarzeń oraz tworzą sieć, w której wymieniają się doświadczeniami. Cały czas organizowane są kolejne szkolenia. Wiele osób od trzech lat bierze też udział w kursach polskiego języka migowego, co było jednym z postulatów panelu Kieruzalskiej i Jakóbczak podczas Kongresu Kultury. Dla osób, którym wiedzy jest wciąż za mało, polecam bogatą literaturę, którą można znaleźć na każdym kroku, choćby „Dostępnik” opublikowany właśnie przez nasze lokalne Stowarzyszenie „Otwieracz”. Wydaje mi się, że nie muszę udowadniać, że kultura należy się każdej i każdemu, bez względu na wiek, pochodzenie czy poziom sprawności. Jest to zapisane w Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej.

••• CHATKA DLA ŻAKA / Z IZABELĄ PASTUSZKO, P.O. DYREKTORKI AKADEMICKIEGO CENTRUM KULTURY CHATKA ŻAKA, ROZMAWIA BARBARA SAWICKA

Wróciłaś do Chatki.

Tak. Kilka lat temu pojawiłam się tu na krótko. Patrząc z perspektywy myślę sobie, że to wszystko zostało zaplanowane. To był taki czas, kiedy nie było wiadomo, co dokładnie będzie dalej z instytucją. W momencie, kiedy dostałam propozycję od Bolesława Stelmacha, aby budować Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki dowiedzieliśmy się, że w Chatce rozpocznie się kilkuletni remont. Zdecydowałam się więc na pracę w Warszawie, która, nie będę ukrywać, jest mi bliska. Kończyłam tam drugie studia z zakresu historii sztuki, stawiałam pierwsze kroki w kulturze, m.in. w Zachęcie czy Zamku Ujazdowskim. Wyjazd do Warszawy i budowanie narodowej instytucji dał mi bardzo dużo w kontekście dzisiejszej pracy. Doświadczenie to pozwoliło mi na spojrzenie na Chatkę z szerokiej perspektywy. Myślę, że ta wspaniała przygoda z ogólnopolską instytucją pozwoliła mi na odwagę, aby zaproponować władzom uczelni, Lublinowi, zespołowi pracowników nową formułę dla naszej Chatki. Doświadczenie centralne okazał się być bezcenne w tym kontekście. Lokalność jest oczywiście bardzo ważna, ale myślę, że aby budować instytucję potrzebne jest szersze spojrzenie. Wracając do Lublina wiedziałam, że wracam do Chatki Żaka. I wiedziałam, że chcę zająć się badaniem kultury studenckiej z perspektywy bycia w instytucji.

Pozostając na moment przy remoncie Chatki Żaka chciałam zapytać o charakter tego budynku, czy udało się go zachować? Czy remont nie zniszczył najbardziej charakterystycznych dla tego miejsca elementów.

Obserwowałam ten remont. Zależało mi przede wszystkim, aby w holu głównym zachować mozaikę na podłodze i to się udało. W kilku miejscach podłoga była bardzo zniszczona, pokryto ją żywicą, ale w znacznej części jest ona oryginalna. Udało się nie zburzyć schodów, które prowadzą na pierwsze piętro. Przetrwała też metalowa poręcz przy schodach i barierka w sali widowiskowej – ta słynna metalowa z czerwoną gumą. To są ostatnie artefakty Chatki Żaka, innych już nie ma. Cieszę się, że te tożsamościowe elementy udało się zachować.

Po przerwie w działalności Chatki Żaka wracamy do budynku, który przeszedł remont. Ten powrót to nie tylko otwarcie instytucji w kontekście nowego budynku. Po kilku latach, które dla Chatki były trudne, otwierasz ją na nowo, reaktywujesz.

Tak, reaktywuję, ale dobrym słowem będzie tutaj przeformatowanie. Reaktywacja to hasło otwarcia – aktywujemy się na nowo odmieniając to, co było do tej pory. Remont wymusił nowe podejście, ponieważ zmieniły nam się przestrzenie. Kiedy instytucja ma 55 lat, tak jak nasza, a przez długi czas sale i pokoje pozostają przypisane do pewnych aktywności, to osiadamy w nich i trudno jest cokolwiek zmienić, pewne nowe rozwiązania wydają się być po prostu niemożliwe. Remont to nie tylko renowacja budynku, ścian, tego, co fizyczne, realne, ale też postrzegania jednostki przez naszych pracowników, którzy po wielu latach obecności w pewnej przestrzeni zostali jej pozbawieni. Znaleźli się teraz w nowych, często nieoczekiwanych miejscach. Wydaje mi się, że ta sytuacja pomogła nam w odrodzeniu zarówno miejsca, jak i myślenia o Chatce.

Co to oznacza dla miasta i przede wszystkim dla studentów?

Jeszcze w trakcie prac remontowych zaczęliśmy myśleć o studentach, o przestrzeni dla nich i o tym, czego oni dzisiaj od takiej instytucji oczekują? Co społeczność akademicka może chcieć u nas znaleźć? Czego też Lublin jako miasto może oczekiwać od Chatki Żaka? Te pytania skłoniły do głębszej analizy. Ja zaczęłam ją półtora roku temu.

Opowiedz o „Diagnozie kierunków rozwoju kultury studenckiej w Polsce”, dokumencie, który powstał w ramach Forum Kultury Studenckiej, a którego jesteś współautorką.

To duże ogólnopolskie badanie potrzeb kulturalnych studentów, którego założeniem było wyjście poza środowisko lubelskie. Takich badań do tej pory nie było. To jest bardzo istotny dla mnie czynnik, bo dzięki tym działaniom poznaliśmy wszystkie jednostki w Polsce, które działają, tak jak nasza, w strukturze uczelni i prowadzą działalność kulturalną, misyjną. Sprawdziliśmy nastroje studentów w tym kontekście. Ta diagnoza – wyniki badań, opisy, analizy i rekomendacje – stały się podstawą do nowego programowania naszej instytucji.

Cały raport jest dostępny na stronie internetowej Chatki Żaka, ale chcę zapytać, na co zwrócisz uwagę szczególnie.

Prawie 60 procent studentów ma potrzebę uprawiania kultury, uczestniczenia w niej. Jeśli podzielimy takie badanie na grupy społeczne osiągamy niewiarygodnie dobry wynik. Ale to, co ja zaobserwowałam rozpoczynając pracę w ACK, to fakt, że jesteśmy wyobcowani, przestaliśmy być częścią kultury. Zespół podzielał moje spostrzeżenia. Wynika to niestety z systemu, jaki jest w Polsce – systemu, który nie wyodrębnia kultury studenckiej. Nie istniejemy w obszarze organizacyjno-prawnym, a jest to zawsze podstawa do dalszych działań. Nie istniejemy też w obszarze finansowania kultury w Polsce, ponieważ jako jednostki kultury przy uczelniach jesteśmy pracownikami administracyjnymi uczelni. To jest też potężny problem, który uniemożliwia swobodniejsze funkcjonowanie. Kompetencje z zakresu

administracji są więc przedkładane ponad te dotyczące kultury, sztuki i akademickich mediów. Badania dały nam do myślenia, uwidoczniły, że automatycznie podążaliśmy w kierunku zaspokajania przede wszystkim administracyjnych oczekiwań nie proponując świeżej oferty dla studentów.

Jakie są potrzeby studentów w zakresie uczestniczenia w kulturze również w kontekście jej budowania?

Młodzi chcą działać w obszarze kultury i naszym celem jest im to umożliwić. Są zainteresowani właściwie jej wszystkimi obszarami, zaczynając od muzyki, przez teatr po nowe media. Jest ogromna potrzeba budowania społeczności studenckiej w ramach uczestnictwa w życiu kulturalnym uczelni. Społeczności, która ma wspólne zainteresowania, która chce się spotkać, razem przeżywać i rozmawiać. Chcą spotykać się z autorytetami, z twórcami, którzy są dla nich inspirujący. Chcą mieć możliwość twórczego rozwoju i brać udział w zajęciach muzycznych, plastycznych, teatralnych. Potrzebują indywidualnych spotkań, gdzie mogą spotkać się z mentorem. Zainspirowało mnie to do pomysłu, który zaproponowałam zespołowi, a polegającemu na wprowadzeniu linii programowych. Linie mają za zadanie m.in. ułatwiać „drogę do Chatki”. Studenci często przyjeżdżają do Lublina z innych miejscowości czy krajów, co może stanowić pewną barierę w rozpoczęciu działań w naszej jednostce. Nie wiedzą, gdzie pójść, z kim porozmawiać, gdzie mogą dowiedzieć się, co mogą robić poza zajęciami. Stworzyliśmy formę, którą przenieśliśmy z działalności dydaktyczno-naukowej. Tak jak wykładowcy akademiccy mają dyżury służące studentom – my proponujemy im kuratorów poszczególnych programów, którzy będą dla nich dostępni. Na razie zainteresowani mogą skorzystać z kontaktu online, mamy nadzieję, że wkrótce będą odbywać się spotkania poza wirtualną rzeczywistością.

Czym będą zajmować się kuratorzy i w jakich obszarach będą działać?

Przede wszystkim będą animowali działalność w obszarze swojej linii, ale też będą wyławiać projekty studenckie, które wymagają wsparcia przy organizacji wydarzenia. Chcemy dać studentom możliwość debiutu. Pamiętajmy, że w Chatce wielu znanych dzisiaj twórców stawiało swoje pierwsze kroki.

Teraz częściej artyści debiutują w Internecie.

Teraz w ramach debiutu mamy papierologię. Przepisy, zgody, umowy, dokumenty, BHP. Cały proces twórczy przygnieciony jest przepisami, które utrudniają start, np. zorganizowanie imprezy kulturalnej. Studenci zamiast tworzyć stają się elementem jakiegoś większego wydarzenia, pełnią funkcje wykonawcze. Nie angażują się u podstaw programowych, merytorycznych. Uczestniczą raczej w procesie realizacyjnym…

Rzeczywiście, praca menadżera kultury, animatora kultury stała się zawodem samym w sobie. Artysta czy twórca staje się siłą rzeczy wykonawcą, którego należy, kolokwialnie mówiąc, obsłużyć. Wielość zadań spoczywająca na obsłudze wydarzenia, począwszy od pozyskania funduszy, przez planowanie, zabezpieczenie wydarzenia, promocję aż po realizację, wymaga dzisiaj zespołu produkcyjnego, który raczej nie składa się z artystów.

Naszym zadaniem jest również nauczenie studentów poruszania się w tym świecie. Bardzo często w biurach organizacyjnych kultury brakuje czasu na przekazywanie wiedzy, animatorzy sami wolą wykonać zadania niż poświęcać czas na wdrażanie studenta w cały proces. Naszą misją jest angażowanie studentów do pracy również w tym obszarze. Poprzez działania z kuratorami będą oni wchodzić w projekt kompleksowo, począwszy od merytorycznej strony wydarzenia, przez aspekty techniczne, organizacyjne, BHP i promocję. Chcemy, aby student wiedział na czym polega np. realizacja dźwięku na scenie, jaki ma wpływ to, co się dzieje na zapleczu, na to jak odbierają ostatecznie dzieło widzowie. Ten długi proces ma być

procesem edukacyjnym, a Chatka Żaka ma pełnić funkcję inkubatora, w którym można rozwinąć swoje projekty i umiejętności. Do tego będziemy dążyć. A wracając do pytania o obszary działalności kuratorów, to opracowaliśmy sześć linii programowych, które opierają się na diagnozie i tradycji Chatki Żaka. Wróciliśmy do słowa i do teatru studenckiego. Od dwóch lat rozwija się tutaj Teatr Imperialny, który ma swoją przestrzeń do działania. Jesteśmy dumni z jego sukcesów i coraz prężniejszej działalności. Teatr studencki jest tym obszarem, który w Lublinie narodził się właśnie w Chatce, a studenci chcą do niego powrócić, co mocno zaakcentowali w przeprowadzonym badaniu.

To bardzo ciekawe, co mówisz, bo powszechną jest opinią, że młodzi raczej rzadko chodzą do teatru.

Studentów interesuje teatr, ale także stand-up i kabaret, które w Chatce także były i będą obecne właśnie w kategorii Słowo. Mamy tutaj dwóch kuratorów – Przemek Buksiński, który w obszarze swojej artystycznej działalności jest obecny w wielu miejscach w Lublinie, ale jest też wykładowcą UMCS i ma już ten kontakt ze studentami oraz Ekaterina Sharapova, specjalizująca się w teatrze dramatycznym.

Co jeszcze Chatka proponuje oprócz sceny teatralnej?

Jest linia Ruch, która krąży wokół tańca od zawsze obecnego w tej instytucji. Zespół Tańca Ludowego działa tu od niemal 70 lat i wciąż pełen jest młodych tancerzy. To także taniec towarzyski i taniec współczesny, których adeptami są studenci. Podążamy w różnych kierunkach tańca, pojawiają się nowe propozycje. Kuratorem linii Ruch została Paulina Zarębska – tancerka, ale również doktorantka naszej uczelni w zakresie psychologii tańca. Kolejną linią jest Dźwięk, którego kuratorami są nasi wykładowcy – Natalia Wilk i dr hab. Tomasz Momot. Mamy tu połączenie działalności dydaktycznej z estradową. W Chatce będą rozwijać obszary, na które nie zawsze jest miejsce podczas studiów, czyli na zabawę, kreację i improwizację. Kolejna linia to Kadr i Kino Studyjne, które prowadzi Piotr Kotowski. Nie mogło ich w Chatce zabraknąć. Wracamy do tradycji DKF-ów, w których obowiązują legitymacje i udział w dyskusjach po filmowych projekcjach. Stawiamy na arcydzieła, klasykę kina, podążamy w kierunku edukacji, szkoły filmowej. Nowością jest linia Lifestyle, skupiająca różne obszary życia kulturalnego i budowania społeczności studenckiej. Jej kuratorami są Bogdan Bracha i Maciej Lachowicz.

Patrząc na historię tego miejsca Chatka Żaka to był styl życia.

Słuchając opowieści ludzi kultury i sztuki, którzy w Chatce spędzili młodość, faktycznie to widzimy. Tutaj się żyło. Tutaj odbywały się różnego rodzaju spotkania, nawiązywało się kontakty, znajomości, przyjaźnie. Przez Lifestyle chcemy wrócić do możliwości udziału w życiu i społeczności akademickiej w ramach wspólnych pasji. Ten aspekt wywodzi się stricte z diagnozy. Są przecież studenci, którzy nie chcą być twórcami w obszarze sztuki, nie interesują się wysublimowaną muzyka czy teatrem, ale chcą być aktywni i dla nich także jest tutaj miejsce. To m.in. miłośnicy podróży, gier RPG, gier planszowych. Ostatnią linią jest Visual art, gdzie chcemy koncentrować się wokół działalności plastycznej i fotografii studenckiej. Zależy nam na organizacji wystaw prac naszych studentów. Kuratorkami tej linii są Mieczysława Goś i Agnieszka Dudek.

Stawiasz na połączenie tradycji z nowoczesnością. Udało ci się na tym etapie pracy, na którym jesteście, w tej starej-nowej Chatce Żaka, tak przeorganizować zespół pracowników, w którym każdy, kto pracował na sukcesy dzisiejszej Chatki, znalazł swoje miejsce. Gratuluję, że znalazłaś dla tych osób nowe przestrzenie. Często z nowym dyrektorem pojawiają się nowi pracownicy i nowe projekty. Ty też o nich mówisz, ale w Chatce i w twojej opowieści o niej, te nowe projekty zyskują zaskakującą formę.

Mieczysława Goś od blisko 40 lat pracuje w Chatce, a Agnieszka Dudek jest młodą artystką intermedialną, absolwentką Wydziału Artystycznego UMCS. Myślę, że bardzo interesującym jest to połączenie dojrzałości i doświadczenia Misi z nowym spojrzeniem na plastyczną formułę Agnieszki, która jest również twórczynią naszej nowej identyfikacji wizualnej.

Zauważyłam nowe logo, system identyfikacji wizualnej w budynku wraz z czytelną nawigacją po nowych przestrzeniach oraz neon nad głównym wejściem do budynku. A w środku galerię.

W niej aktualnie prezentujemy plakaty filmowe. To jedynie część bogatych zasobów, jakimi dysponuje Piotr Kotowski. Filmowe plakaty zgromadzone przez niego w Chatce zostały skatalogowane – teraz chcemy je pokazać odbiorcom. Liczymy, że w tym roku uda nam się ich wiele zaprezentować.

Jakie jest zainteresowanie studentów nowym programem, tworzysz go w najdziwniejszym czasie, w jakim mogliśmy się znaleźć. Brakuje studentów w mieście. Odczuwa to nie tylko ta instytucja, ale i całe miasto. Jak tobie i twojemu zespołowi pracuje się w takich warunkach.

Mam sygnał, że wiadomości przychodzi bardzo dużo. Pracownicy na co dzień starają się być ze studentami w kontakcie. Jesteśmy szczęśliwi, że studenci tak szybko zareagowali na naszą propozycję. Zareagowali również absolwenci naszej uczelni oraz społeczność akademicka. Rzeczywiście, przez sytuację epidemiologiczną nie jest łatwo. Ta cała formuła przebudowy zbiegła się z pandemią. Stanęliśmy przed zadaniem odbudowywania marki, zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki w formułowaniu na nowo kultury studenckiej, która od wielu lat nie była w centrum zainteresowania i z dnia na dzień zostaliśmy zamknięci. Musieliśmy zastanowić się, jak nie przerwać naszych działań i jak nimi zainteresować młodych ludzi. Z drugiej strony widzę w tej sytuacji przewrotność losu. Młodzi ludzie są w pełni online, a my w Chatce nie byliśmy. Działania w Internecie spotykają się z ogromnym zainteresowaniem. Dzięki sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nasz zespół nauczył się dobrej komunikacji z naszymi odbiorcami w sieci i mamy tego realne dowody. Nasze zasięgi poszły do góry, bez płatnych reklam. Jest to wyjątkowy czas nauki działania w mediach społecznościowych i tworzenia komunikatów do naszych odbiorców.

Z niecierpliwością czekamy, aż Chatka otworzy się dla publiczności i będziemy mogli korzystać z jej infrastruktury. Czego życzyć tobie oraz pracownikom Chatki?

Chciałabym, aby Chatka Żaka była znowu ważnym miejscem dla całej społeczności akademickiej UMCS. A śmielej – aby była częścią całego akademickiego Lublina. Przy wielości uczelni państwowych i prywatnych w naszym mieście, Lublin powinien mieć wiodącą akademicką instytucję kultury, a Chatka, z pewnością może spełniać taką rolę.

••• D.I.Y. PO POLSKU, CZYLI KULTURA OSAMOTNIENIA / DOROTA STOCHMALSKA

Doświadczenie egzystencjalnej samotności dotychczas eksplorowane przez nadwrażliwe dusze zaczytane w filozoficznych traktatach, w ostatnich miesiącach dosięgło także mnie. A zatem mój pamiętniku, dzisiaj chciałabym podzielić się z tobą moją samotnością. Pandemiczna izolacja została w ostatnich tygodniach podsypana kilkoma centymetrami śniegu. Dotychczas widok miasta przykrytego białym puchem wzbudzał we mnie całą moc pozytywnych emocji. Dzisiaj także chciało by się rzec – ach jaki piękny ten Lublin o tej porze roku. Miasto wygląda prawie jak z bajki. Lecz wyglądam przez okno i czuję się jak jedna z tych bohaterek filmów Bergmana, smętnie wypatrując nie wiadomo czego. Nadwrażliwa dusza

pewnie – ale z ciebie „alegoria samotności” ;) Jednak ja, patrząc w lustro nie dostrzegam żadnej szwedzkiej melancholii. Przeciwnie, jeszcze silniej odczuwam to, co towarzyszyło mi na przestrzeni ostatnich miesięcy – zwykły polski wkurw. A problemów tego państwa nie przykryje żaden puch.

Brodząc w pośniegowym błocie zastanawiam się jakiej to deziluzji doświadczyły moje wyobrażenia przez ostatni rok. Nigdy nie byłam osobą samotną ponieważ mam to szczęście, iż wokół mnie zawsze byli życzliwi mi ludzie. Jednak dzisiaj chciałabym opowiedzieć o innym poczuciu samotności, które od dłuższego czasu nie odstępuje mnie na krok. Mam na myśli moją samotność jako kobiety, którą to nie-opiekuńcze państwo pozostawiło bez fundamentalnej opieki.

Oczywiście, polski establiszment nigdy się mną przesadnie nie interesował – ponieważ trudno wskazać jakikolwiek rząd, który podczas mojego życia chciałby stanowczo powoływać się na status państwa opiekuńczego. Wszystko dotychczas utrzymywało się na poziomie iluzji, a jak to mówi nieco szowinistyczne porzekadło – nie można być trochę w ciąży, a trochę w niej nie być.

To samo tyczy się tzw. kompromisu aborcyjnego, który ponoć w tym kraju obowiązywał aż do ostatnich miesięcy. Kompromis w zakresie fundamentalnych praw człowieka jest właśnie totalną iluzją, który niczego nie wnosił oprócz tego, że akurat trafi się na rzetelnego lekarza, któremu państwo jeszcze wtedy pozwalało pracować i korzystać ze swojego eksperckiego doświadczenia pomagając kobietom w podejmowaniu ostatecznej decyzji. Oczywiście, wiele można by pisać o tym jak to w rzeczywistości wyglądało, jednak dzisiaj, w obliczu absolutnego koszmaru, nie chcę rozliczać tego co było.

Jedno jest pewne. Otóż dzisiaj zostałyśmy pozbawione ostatnich złudzeń. Dziecinna naiwność (ta sama, która podpowiada mi bajkowe scenariusze, kiedy patrzę na uroczo ośnieżony krajobraz) kiedyś pozwalała mi wierzyć, iż oto mój lokalny kawałek świata wraz z osadzonym w nim moim życiorysem zmierza ku dorosłości. Jak sobie wyobrażałam tę dorosłość? Nie wdając się w szczegóły – dorosłość postrzegam jako możliwość decydowania o sobie i o własnym losie. I o ile sama o sobie nauczyłam się decydować, to moja dzisiaj przeklęta lokalność zapadła w śpiączkę. Ten pogrążony w komie pacjent oczywiście daje jeszcze nadzieję na powrót do zdrowia, jednak rokowania nie są pomyślne. Wszystko wskazuje na to że czeka go (a przez to i nas) długi okres trwania w niewiadomym. Nawet jeśli zacznie okazywać jakieś oznaki życia to po wybudzeniu czeka go (a przez to i nas) długi okres rekonwalescencji. Innymi słowy – nawet jeśli przyjmiemy optymistyczną perspektywę, to i wówczas czekają nas kolejne długie lata samotności. Obrazem filmowym, jaki moim zdaniem najlepiej ukazuje obraz tej krzyczącej samotności jest rumuński kandydat do Oskara 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni – film z 2007 roku w reżyserii Cristiana Mungiu nagrodzony Złotą Palmą na LX Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes. Film opisuje historię studentki, która w komunistycznej Rumunii zachodzi w niechcianą ciążę i decyduje się w tajemnicy poddać zabiegowi aborcji. Czy nie jest w tym czegoś przerażającego, że współczesna polska kojarzy mi się z okresem rządów Ceausescu, kiedy to w Rumuni wykonanie aborcji było zagrożone karą więzienia?

Rodzi się zatem pytanie – cóż począć w takiej sytuacji? Jak ma się zachować kobieta w Polsce A.D. 2021? Pierwszym, i coraz częściej praktykowanym, scenariuszem jest emigracja. Problem jednak w tym, że nawet jak uda nam się znaleźć przyjazną nam kobietom destynację, to i tak wszystkie nie wyjedziemy. Poza tym los emigrantki, nawet jeżeli w pobliżu będzie znajdował się czysty szpital z przemiłym personelem, może okazać się doświadczeniem jeszcze większego osamotnienia. Jednak co odważniejsze kobiety zawsze mogą skorzystać z takiej opcji licząc, iż w perspektywie długoterminowej ich samotność w końcu stanie się

niemiłym wspomnieniem. Jednak należy pamiętać, że na świadome macierzyństwo przeważnie decydują się osoby, które mają już w jakiś sposób ustabilizowaną sytuację chociażby tę, związaną z zatrudnieniem. Dlatego decyzja o całkowitej zmianie krajobrazu, z jakim wiąże się emigracja, w takim wypadku może okazać się zwyczajnie nieopłacalna. Z pewnością większość z nas zostanie w Polsce, co jest jednoznaczne z bolesnym osamotnieniem. Dlatego uważam, iż decyzje które zapadają w odległych gabinetach niczego nie kumających polityków spowodują kulturową wręcz zmianę, którą w tytule niniejszych rozważań nazwałam kulturą osamotnienia.

Ostatnie protesty zainicjowane przez Ogólnopolski Strajk Kobiet uświadomiły mi iż oto pomiędzy kobietami wytworzyła się nowa nić porozumienia, „nowa solidarność”, która w moim odczuciu będzie oddziaływała na inny rodzaj komunikacji i wzajemnych relacji. Dotychczas kobiecość była fenomenem bardzo rozproszonym, co nie jest absolutnie niczym złym, bo dotyczy to chyba wszystkim rozwiniętych, nowoczesnych społeczności. Jednak Polska stała się enklawą w której stosuje się przemoc prawną w stosunku do kobiet, co wymusza na nas wypracowanie zupełnie nowego modelu funkcjonowania. Dlatego uważam, że zmiana która się dokonała w Polsce, widziana z historycznej perspektywy, może okazać się czymś w rodzaju zmiany kulturowej.

Upiorna w swych skutkach, decyzja prawicowej większości nie pozostawia nam innego wyboru niż wziąć sprawy w swoje ręce, co skojarzyło mi się z popularną w moim środowisku maksymą Do It Yourself. Już dzisiaj należy wymienić wspaniałe inicjatywy z różnym stażem, które pomagają Polkom dokonać aborcji w krajach, gdzie jest to legalne, czyli Aborcyjny Dream Team, Aborcja bez granic, Kobiety w sieci, Kolektyw Dzień Po, Ciocia Basia czy Kumpela…

Warto mieć w pamięci nazwy tych organizacji na wypadek, gdy któraś z Was potrzebowałaby pomocy. Kończąc życzę nam wszystkim, aby nie były one potrzebne, abyśmy wszystkie i wszyscy przetrwali ten regresywny zwrot, który mam nadzieję okaże się jedynie krótkim epizodem, który kiedyś może w końcu doprowadzi nas do tak, zwłaszcza dzisiaj, pożądanego modelu państwa opiekuńczego.

••• ZO-ZI-MNE / MARTA ZGIERSKA

Memy, dzisiejsze metronomy wspólnotowego życia, znaczą nam drogę przez kolejne długawe miesiące. Zamaszysty suw po tablicy, chwila, moment, i oto wyekstrahowałam kilku faworytów pierwszego miesiąca Zozi, których łączy lejtmotyw zimna: gwiazda zaprzysiężenia Berni Sanders, morsy i Bestia.

Zacznę od tej ostatniej, czasami łatwiej się cofać. Bestia ze Wschodu (Lipszyc twierdzi, że z Północy), oprócz oczywistości, że tak zimno dawno już nie było, przyniosła mi jedną gorącą refleksję odnośnie prognozy pogody. Otóż mamy jej dwie kategorie. Pierwszy rodzaj stawia sobie twardy cel: jak najdokładniej przewidzieć warunki atmosferyczne, przynajmniej tak z miesiąc w przód. Raz trafia, raz nie trafia. Raz bliżej, raz dalej. Drugi rodzaj z kolei skupia się na najbliższych dniach i na elastycznym dopasowywaniu się do aktualnego stanu pogody. Przyszłość jawi się tu bez skrajności, za lekką mgiełką, po przyjacielsku. Początkowe różnice w prognozach oscylowały w okolicach 20 stopni Celsjusza, a jednak meta była ta sama. W dziesiątkę, jeszcze w okolicach sylwestra, trafiła prognoza typu pierwszego, ta drugiego typu też trafiła, z tym że dopiero w dniu nadejścia Bestii, podkręciwszy pierwej kilka razy swoje przewidywania. Skłania mnie to do postawienia pytania: która strategia jest lepsza na te dziwne czasy?