
5 minute read
STAŁE FRAGMENTY
PIĘKNY
Wydawnictwo Znak
Kraków 2023
Projekt okładki
Marcin Słociński
Fotografia na pierwszej stronie okładki
Tomás De Micheli
Redaktorka inicjująca
Monika Bartys
Redaktorka prowadząca
Aleksandra Pietrzyńska
Opieka redakcyjna
Paulina Gwóźdź
Adiustacja
Anastazja Oleśkiewicz
Korekta
Justyna Jagódka
Aleksandra Kiełczykowska
Łamanie
Piotr Poniedziałek
Copyright © by Tygodnik Powszechny & Michał Okoński
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023
ISBN 978-83-240-6765-7
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, Kraków 2023. Printed in EU
Może to być zeszyt sprzed wielu lat, na przykład wyprodukowany w Strzegomiu pod nazwą „skoroszyt akademicki”, bo –jeśli dobrze pamiętam – ów skoroszyt był formatu A4 i ludzie mojego, zdecydowanie przedinternetowego pokolenia wklejali do niego zdjęcia i artykuły ze sportowej prasy, przechodząc do porządku dziennego nad tym, że puchł niemiłosiernie, a ślady kleju przebijały przez papier gazetowy.
Mogą to być piłkarskie koszulki retro, na które moda przyszła w ostatniej dekadzie, kiedy chłopcy od tamtych zeszytów zmienili się już w mężczyzn przynajmniej metrykalnie, bo o ich faktycznej dojrzałości – zważywszy na niemijające futbolowe pasje – faktycznie można by dyskutować.
Mogą to być plakaty z piłkarzami, dołączane do czasopism dla nastolatków i wieszane nad łóżkiem. Może to być album, do którego zbierało się naklejki albo karty z piłkarzami. Mogą to być wynalezione gdzieś w internecie antologie najpiękniejszych bramek i związanych z nimi gestów radości (Bebeto!). Dla bardziej świadomych może to być na przykład lektura monumentalnej Historii mundiali Leszka Jarosza albo innych książek o dziejach futbolu.
Tak naprawdę może to być cokolwiek. Jakiś, jeśli mogę sparafrazować to piłkarskie określenie, stały fragment w tym niestałym świecie. Jakiś powiew sentymentu, nuta nostalgii. Jakieś wspomnienie z czasów, kiedy to wszystko wydawało się jeszcze niewinne. Kiedy oglądanie meczu (na mundialu, Euro, Copa América, w Lidze Mistrzów i tak dalej) oznaczało nie tylko kibicowanie jakimś „naszym”, ale także pierwsze doświadczenie uniwersalizmu, dzięki któremu moje pokolenie na przykład zakochiwało się w bramkarzu Kamerunu Thomasie N’Kono i w napastniku Anglii Garym Linekerze, o Diego Maradonie z Argentyny nie wspominając. Kiedy parę czerwcowych tygodni z mistrzostwami świata czy Europy było lekcją geografii, czasem ślęczenia nad atlasami, zauroczenia feerią kolorowych flag. Nade wszystko może: kiedy dzięki oglądaniu meczów wchodziło się w niedostępny na co dzień świat dorosłych – świat ich prawdziwych, nareszcie nietłumionych przekonaniami czy wychowaniem emocji. Świat, w którym stawali się bliscy.
Pamiętam, jak przywoływałem te wszystkie sentymentalne artefakty w dniu rozpoczęcia mundialu w Katarze, żeby zagłuszyć w sobie dojmujący brak radości z faktu, że właśnie się zaczyna. Wiedziałem przecież o ciemnej stronie tej imprezy (i w ogóle współczesnego futbolu) tak dużo, że na samym końcu oczekiwania, na kilkanaście godzin przed tak zwanym pierwszym gwizdkiem, czułem, że myśląc o niej, trudno mi wykrzesać z siebie coś więcej niż czysto profesjonalne podejście kogoś, kto z zajmowania się futbolem uczynił w ostatnich latach fragment swojego dziennikarskiego powołania.
Nie pomagało. Podobnie jak zaglądanie jeszcze raz do klasycznych kibicowskich tekstów. W jednym z nich, pióra Wojciecha
Kuczoka, natrafiłem na zdanie: „Kiedy patrzę w przyszłość, nie myślę o tym, ile lat jeszcze przeżyję, tylko ile mundiali zdołam zobaczyć”, ale nie umiałem już uwierzyć jego autorowi. Nie bardzo do mnie docierały słowa przyjaciela, który zapowiadał, że weźmie urlop, bo zamierza spędzić z synami miesiąc przed telewizorem. Eduardo Galeano, autor Otwartych żył Ameryki Łacińskiej, zwykł w pierwszym dniu mistrzostw świata wieszać na drzwiach kartkę „Zamknięte z powodu piłki nożnej”, ale mocno wątpię, czy zimą 2022 roku powtórzyłby ten gest. Jak można – myślałem wtedy – swoim zaangażowaniem autoryzować ów spektakl hipokryzji, w którym nawet oburzenie z powodu wprowadzonego w ostatniej chwili zakazu picia piwa w strefach kibicowskich (z czego wyłączono oczywiście loże najbardziej wpływowych gości mistrzostw) wydawało się oburzające, bo przecież zakaz picia piwa w porównaniu ze śmiercią robotników czy niebotyczną korupcją przy kupowaniu sobie przez Katar prawa do organizacji mundialu wydawał się wykroczeniem z repertuaru najniewinniejszych?
Potem jednak obejrzałem bodaj najlepsze piłkarsko mistrzostwa świata w historii. Spektakl, w którym wulgarność dekoracji i kulis nie przesądziła o tym, jaka sztuka została między nimi rozegrana. Na jej jakość nie miały wpływu ani słabości uczestniczących w niej aktorów, ani grzechy producenta. Z każdym kolejnym dniem turnieju robiłem się coraz mniej, a nie coraz bardziej zmęczony.
„Więc choć porażki pierwszej smak / Z twych warg uleciał dawno już / A z mych pierwszego smak zwycięstwa” – śpiewał
Wojciech Młynarski Piosenkę starych kochanków Jacques’a Brela, i śpiewał chyba o tym, co się wtedy ze mną działo. Odkąd bowiem zacząłem o futbolu myśleć świadomie, niezwykłość tego sportu polegała dla mnie na tym, że – jak to ujął swego czasu
Jerzy Pilch – „człowiek jest w zasadzie pewny, że nasi przegrają, ale idzie na mecz, bo do końca nie jest pewny i w sumie liczy, że się obudzą i wygrają”. Innymi słowy: niezależnie od stojących za dwiema drużynami pieniędzy, niezależnie od ubijanych ponad ich głowami interesów, niezależnie od dzielącej je czasem przepaści wyznaczanej przez umiejętności, sławę i doświadczenie poszczególnych zawodników, w chwili kiedy wychodzą na boisko, naprawdę nie wiadomo, kto wygra.
Ba, czasami od pieniędzy, umiejętności, sławy, doświadczenia ważniejsza jest więź między przyjaciółmi z boiska, ich solidarność, nadzieja czy wiara, że może się udać. Są, owszem, mecze, o których wyniku rozstrzyga geniusz jednego zawodnika, ale częściej bywa to efekt zbiorowego wysiłku – mozołu wręcz, włożonego na treningach w opracowanie jakiegoś schematu przeprowadzenia akcji albo stałego fragmentu gry właśnie. Są również mecze, o których wyniku decyduje zwykły przypadek, żeby nie powiedzieć: Los. Ileż to razy słyszeliśmy w tym kontekście słowa o „cudzie na…” – i tu padała dowolna nazwa stadionu?
Wiem, że trudno było nie tylko w to uwierzyć, ale w ogóle o tym myśleć, kiedy niejaki Gianni Infantino, opływający w luksusy szef FIFA, na chwilę przed rozpoczęciem mistrzostw świata zrównywał swoje rzekome cierpienia z cierpieniami dyskryminowanych w Katarze osób homoseksualnych czy robotników migrantów –ale książka, którą trzymają Państwo w rękach (i która rzecz jasna nie tylko o ostatnim mundialu opowiada), ostatecznie pokazuje chyba to, że futbol znów się obronił. Z należnym wahaniem chciałbym postawić zresztą i to pytanie: czy wszystkie skandale wokół piłkarskich igrzysk – powód, że kupują je dyktatorzy i autokraci, a sprzedają działacze o mentalności mafiozów – nie stanowią również paradoksalnego dowodu na czystość samego sportu, a przynajmniej uczuć, jakie żywimy do niego my, kibice?
Wspomniany już Galeano wszystko to widział i opisywał. W książce Futbol w cieniu i słońcu zauważał, że historia piłki nożnej to smutna podróż od przyjemności do obowiązku – i że w miarę jak ten sport się komercjalizował, w miarę jak dla ludzi, którzy na nim zarabiają, zaczęły się liczyć wynik i sukces, zanikało piękno płynące z samej radości gry. „Na szczęście od czasu do czasu na boiskach pojawia się jakaś bezczelna czarna owca, która wyłamuje się ze schematu i wykiwawszy wszystkich rywali, sędziego i publiczność na trybunach, popełnia szaleństwo dla samej przyjemności smakowania zakazanego owocu wolności” –kończył wszak jeden z kluczowych rozdziałów swoich rozważań. O kilku bezczelnych czarnych owcach, o ich szaleństwach, o zakazanym smaku wolności i o tym, czy tę wolność można jeszcze znaleźć w świecie zawodowej piłki, przeczytają Państwo na kolejnych stronach.
„Strudzeni trochę bądź co bądź / Posłusznie wyruszamy więc / Na pole bitwy wyruszamy” – to znów Młynarski i Brel. Ostatecznie zaśpiewali piosenkę o miłości. Bez niej żaden z zebranych tu fragmentów by nie powstał.