15 minute read

Widziałem - felieton Remigiusza Grzeli

Widziałem

Dwadzieścia lat temu przyjechałem do Warszawy ciężarówką, w towarzystwie mamy. Jechaliśmy nocą. - Po prostu ktoś, kto przewoził towar zgodził się nas zabrać z tym, z czym mogłem zaczynać – paroma kartonami książek, elektrycznym czajnikiem, małym telewizorem, którego – jak się okazało na pierwszej stancji na Sadybie - jednak nie miałem prawa używać. Przez te lata spotkałem bardzo wiele fascynujących postaci i poznałem wiele miejsc, które dzięki nim stały się bliskie. I chyba najwyższy czas zapisać te fragmenty. Będę je regularnie publikował w „Verizane”, bo pomyślałem, że jeśli komuś je opowiedzieć, to po prostu – Swoim.

Advertisement

PO DRUGIEJ STRONIE RZEKI

tekst Remigiusz Grzela

Warszawa wyraźnie jeszcze była podzielona Wisłą. W przeciwieństwie do innych stolic europejskich, rzeka nie łączyła miasta. Do dzisiaj zresztą za Pragą ciągnie się opinia tej biedniejszej, brzydszej, mniej bezpiecznej dzielnicy. Moja relacja z Pragą jest dosyć złożona. Kiedy zamieszkałem w Warszawie, nie zapuszczałem się zbyt daleko za drugą stronę rzeki. Ograniczałem się do najbliższej okolicy Ronda Waszyngtona, choćby urokliwej ulicy Francuskiej i jej sąsiednich, wartych osobnego tekstu.

W wieżowcu na rondzie mieszkał Krzysztof Kąkolewski, jeden z najwybitniejszych polskich reporterów (na studiach uczono nas, że reportaż to „3 x K” – Krall, Kapuściński, Kąkolewski). Dzisiaj jest, z tej trójki, najmniej czytany. W książce „Jak umierają nieśmiertelni” kreśli rys psychologiczny Romana Polańskiego, jak i Charlesa Mansona, który w willi Polańskiego zabił jego będącą w zaawansowanej ciąży żonę Sharon Tate i trzy inne osoby. Uważam „Nieśmiertelnych” za jedno z najwybitniejszych dokonań reportażu. Do klasyki gatunku przeszedł jego zbiór „Co u pana słychać?”. Kąkolewski piętnaście lat po wojnie odwiedził byłych nazistów i zadał im tytułowe pytanie. Była końcówka lat 90., kiedy poszedłem do niego na wywiad. Słyszałem, że nie jest w formie, ma obsesje i wierzy w teorie spiskowe. Przekonałem się o tym w jego mieszkaniu na Rondzie Waszyngtona. Poprosił żonę, aby protokołowała rozmowę. Usiadła na dywanie z maszyną do pisania, wkręciła w nią dwie przedzielone kalką kartki. Zadawałem pytania. Kąkolewski dyktował: „Pytanie. Dwukropek. Czy uważa pan…” itd. Powiedział, że niczego nie wolno mi zmienić. Każdy z nas musiał parafować każdą ze stron. Dostałem jeden egzemplarz stenogramu. Nigdy go nie opublikowałem.

Po lewej stronie ronda, patrząc od Centrum, wejście na Stadion Narodowy i Aleja Zieleniecka. W latach 90. stadion był największym bazarem Europy, można było kupić wszystko od skarpetek po kałasza. Naprzeciw Park Skaryszewski. Idąc Zieleniecką w stronę ulicy Targowej dochodzi się do Teatru Powszechnego. Wówczas był jednym z najchętniej odwiedzanych teatrów Warszawy. Tłumy ściągali Krystyna Janda, Joanna Szczepkowska, Joanna Żółkowska, Franciszek Pieczka, Zbigniew

Zapasiewicz, Janusz Gajos, Marek Kondrat, Mariusz Benoit, Kazimierz Kaczor a także młodzi aktorzy Dorota Landowska (absolwentka starego ogólniaka), Dominika Ostałowska, Edyta Olszówka, Agnieszka Krukówna. Teatr brutalistów jeszcze się w Polsce dobrze nie zaczął. Grzegorz Jarzyna objął dyrekcję Teatru Rozmaitości na Marszałkowskiej, zamieniając go w TR Warszawa w 1998 roku i dopiero wtedy krwioobieg warszawskich teatrów zaczął inaczej pulsować. Teatr Powszechny grał znakomicie napisane, świetnie wyreżyserowane i wspaniale zagrane dramaty. Publiczność odpłynęła dopiero po odejściu z zespołu Krystyny Jandy i późniejszych perturbacjach w teatrze. Kilkakrotnie widziałem tu „Masterclass” o Marii Callas i „Shirley Valentine”, czyli najsłynniejsze monodramy Krystyny Jandy, gra je zresztą do dzisiaj, tyle że w swoich teatrach Polonia i OCH. Poszedłem kiedyś do Powszechnego zobaczyć „Masterclass” w towarzystwie Krystyny Graban, legendarnej bibliotekarki starego ogólniaka, dzięki której, co muszę przyznać, w ogóle czytałem poważne książki. Oczywiście postanowiliśmy po spektaklu pogratulować Krystynie Jandzie. Wchodziło się od tyłu budynku, od podwórka, czekało się w dużej grupie przy wejściu do portierni. Krysia Graban zawsze reagowała „z serca”, tak i teraz, widząc aktorkę, powiedziała, co czuje. Zapytała: „Czy mogę panią przynajmniej pogłaskać?”. Krystyna Janda, może jedynie trochę zdziwiona, pozwoliła. No i Krysia pogłaskała swoją ulubioną aktorkę. Anegdota ma swój finał w innym miejscu. Kilka lat później byliśmy w nieistniejącym już Teatrze Małym (mieścił się na tyłach Domów Towarowych Centrum), oglądaliśmy gościnnie spektakl Teatru Wybrzeże „Szary anioł” o Marlenie Dietrich ze wspaniałą Joanna Bogacką. Na widowni był pan Andrzej Seweryn, z którym miałem już doświadczenia zawodowe. W przerwie przedstawiłem Krysię, która zapytała: „Czy ja mogę pana pogłaskać?”. I żeby się usprawiedliwić dodała: „Miałam kiedyś przyjemność pogłaskać panią Jandę”, zapominając, że byli małżeństwem. Andrzej Seweryn roześmiał się i powiedział: „Sprowokowała mnie pani, więc odpowiem. Ja też miałem kiedyś przyjemność pogłaskać panią Jandę”.

Anegdoty, pozornie nieistotne historie, przelotne spotkania lubią mieć swoją kontynuację i swoje puenty. do tramwaju „25” jadącego na Pragę. Już za Wisłą, gdzieś w okolicach Ronda Waszyngtona, a może tuż przy Powszechnym odezwał się do mnie starszy pan siedzący za mną. - Czy powie mi pan, jak będziemy na Targowej? Prawie nie widzę. – Oczywiście. – A może pan mnie odprowadzić? Mieszkam na Targowej 15. Pamiętam, że miał siwą brodę. Wyglądał jak prorok, jednak był dosyć zabiedzony. Tramwaj wjechał w Targową, pomogłem panu wydostać się z wagonu. Na ulicy zapytał mnie, czym się zajmuję. Odpowiedziałem, że studiuję dziennikarstwo. – A, to słyszał pan o Witkacym? – Fascynuje mnie Witkacy – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – To był mój przyjaciel. Chodziliśmy razem na wódkę. Miałem aparat i często go fotografowałem. Mam dużo listów, bo pisywaliśmy do siebie. Powiedział, że maluje, jest filozofem, autorem zbioru aforyzmów. Zapamiętałem jego nazwisko, Zdzisław Dolatkowski. Nieczęsto zdarza się spotkać kumpla Witkacego. Prawie dziesięć lat później, 24 lutego 2005 przypadała 120 rocznica urodzin Witkacego. W swoim blogu przywołałem wówczas tamto spotkanie. Kilka osób zostawiło komentarze dotyczące pana Dolatkowskiego, m.in.: „Poznałem go na pierwszym zebraniu założonego przez niego oraz p. Ziemlańskiego (jako chłopiec znalazł Witkacego z Oknińską w Jeziorach, kiedy popełniali samobójstwo w 1939) Towarzystwa im. St. I. Witkiewicza. Biała broda, biały garnitur, dziarski staruszek w roku 1983-4. Był malarzem, korespondował z Witkacym o filozofii. Mam wykonane przez niego zdjęcie Witkacego z Wisły z roku 1938. Niezwykła osobowość…” „Ja poznałem Dolatkowskiego w drugiej połowie lat 70-tych. Zagadnął mnie w Teatrze Powszechnym na Pradze. Oryginał, miał wielką siwą brodę. Odwiedziłem go raz na Targowej – zasugerował, by mówić do niego mistrz Zdzisław, pokazywał swoje obrazy. Te obrazy nie podobały mi się. Czuł się niedoceniony, wspominał, że światem kultury rządzi sitwa. Kilka razy widziałem go na Nowym Świecie, ale teraz pewnie już nie żyje. Jeszcze na początku lat 90-tych widziałem jego listy do redakcji pism w sprawie Witkacego. Oryginał, samotnik, ale nie umiejący znaleźć swojego miejsca i chyba niewiele po sobie zostawił”.

Nagle, kilka lat temu, czyli ponad jedenaście lat od mojego wpisu na blogu, dostaję komentarz do wpisu, przesłany e-mailem: „Jestem wnukiem Pana Dolatkowskiego, trafiłem tu przypadkiem, dziadek miał tylko dwie córki bliźniaczki. Jedna wyjechała do USA, a druga do Syrii. Zawsze żył sam i nie wiem czy to lubił, ciągle kogoś zaczepiał i zapraszał! Wydał upragnioną książkę Aforyzmy, mam po nim obrazy. Przetrwał interesujący zbiór korespondencji z Witkacym”.

Odpowiedziałem natychmiast. Zadałem różne pytania. Pan Marek, dzielący życie między Londyn i Szczecin, pisał m.in. „Obrazy dziadka w większości są abstrakcją, nie są ładne dla laika jak ja, ale niektóre są piękne i właśnie te mam w swoim domu w Szczecinie. Cały jego zbiór obrazów trzymam na slajdach, gdzieś w mojej piwnicy. W ostatnich latach życia mojego dziadka, widywałem go raz w miesiącu. Córki nigdy nie chciały zabrać go do siebie, pobyć z nim czy pomóc. Stosowały politykę: jak najdalej od niego, a on nigdy nie poczuwał się do odpowiedzialności za kogoś. Był lekkoduszny, żył chwilą i faktycznie nie zostawił po sobie nic oprócz obrazów i książek. Cieszę się, że ktoś o nim pisze, bo taki facet nie powinien zgasnąć jak świeca, nie

pozostawiając śladu w kulturze polskiej. Nie chcę tu przesadzać, ale z pewnością nie był zwykłym zjadaczem chleba”.

Wciągnęła mnie ta historia, więc zadałem kolejne pytania. Stąd wiem, że kiedy bliźniaczki, czyli córki pana Dolatkowskiego miały cztery lata ich mama zachorowała na białaczkę i zmarła. Dziewczynki wychowała babcia ze strony matki, mieszkała w Laskach pod Warszawą. Być może dlatego, że żadnej relacji z ojcem nie miały, obie wyjechały daleko. Matka pana Marka mieszka w Syrii, niszczonej w tej chwili przez okrutną wojnę. To w jej posiadaniu są listy Witkacego. Z powodu wojny pan Marek nie ma kontaktu z mamą, czasem tylko dostaje strzępy wiadomości od znajomych znajomych.

Myślę o tym, jak opowieść prowadzi z tramwaju na Targowej dwadzieścia lat temu, do wojennej Syrii, dzisiaj płonącej, niszczonej, w której gdzieś tam, być może nadal są nigdy dotąd niepublikowane listy Witkacego. Kilka dni później, pocztą tradycyjną, dostałem od pana Marka egzemplarz „Aforyzmów” Zdzisława Dolatkowskiego. Od razu trafiam na sentencję: „Jest tyle prawd, ile złudzeń i tajemnic”.

I myślę, że to nie koniec.

Wspomniałem, że moja relacja z Pragą jest skomplikowana. W czasie studiów dwa razy mnie tu okradziono. Pierwszy raz niezauważenie, drugi był bardziej „spektakularny”. Było późno, wracałem do Centrum. Na Targowej wsiadłem do drugiego wagonu tramwaju 25, był pusty. Nie wsiada się wieczorem do pustego wagonu. Na następnym przystanku wsiadło kilku bynajmniej nie studentów. Czytałem coś. Usiedli wokół. Ktoś stanął nade mną. Miałem na sobie nową skórzaną kurtkę. Zainteresowała ich. Ale dali mi wybór. Portfel albo kurtka. Było dość zimno i nie zamierzałem wracać w samym swetrze. Wybrałem portfel. Studencki. Na moście Poniatowskiego kazali mi wysiąść z tramwaju. Rozumiem, zabezpieczali się na wypadek, gdyby ktoś dosiadał, a ja chciałbym zareagować. Wysiadłem. Nauczyłem się ostrożności. Długo Pragę omijałem. Niesłusznie. Przez lata się zmieniała. Ma swój niepowtarzalny klimat, który należy docenić, bo tylko tu tak wiele kamienic przetrwało wojnę. Dzisiaj nie przypominają już swojej świetności, są odrapane, zaniedbane, często ze wspólnymi toaletami na piętrze, z kapliczkami w podwórkach… Targowa ciągle jeszcze taka jest, chociaż to tu siedzibę ma Lotto. Na Targowej wychowała się wielka reporterka Hanna Krall. Kiedy pod koniec lat 90. zapytałem, jaki był jej dom, mówiła: „Taki jak wszystkie – biedny. Niedawno tam zajrzałam. Jakaś pani powiedziała: Pani tu mieszkała, w trzecim podwórku. Później wyszłam za mąż i przeniosłam się na Malczewskiego. Tam było wszystko eleganckie, ale nijakie. A Targowa tętniła życiem. Dla reportera to świetne miejsce – podwórka między Dworcem Wschodnim, a bazarem Różyckiego. To taki włoski neorealizm. Bohaterką mojego reportażu Życie jest Jasia, która handlowała na bazarze. Nie musiała mi dużo mówić, wszystko było mi doskonale znane. Kiedy mówiła mi, że stała z lodami przy księgarni Gebethnera i Wolffa, natychmiast zobaczyłam to miejsce. Kupowałam tam przecież używane książki”. Targowa czeka jeszcze na swój lepszy czas, chociaż zmiana jest nieunikniona, odkąd powstała tu stacja drugiej linii metra przy Dworcu Wileńskim, aktualnie nad stacją jest elegancka galeria handlowa. Lubię zaglądać do Antykwariatu Praskiego vis a vis dworca. Od Targowej odchodzi Ząbkowska, niegdyś „szemrana”, która po odrestaurowaniu wygląda jak Nowy Świat, ma swoje legendarne miejsca jak pub Łysy Pingwin i rewitalizowaną fabrykę Wódek Koneser, miejsce koncertów i wydarzeń kulturalnych. Tutaj wiele ze swoich spektakli, m.in. „Dybuka” według An-skiego i Hanny Krall, grał teatr Krzysztofa Warlikowskiego. Na terenie Konesera działał Teatr Wytwórnia, z którym byłem związany. Miejsce artystycznego fermentu. To w nim powstał spektakl „Uwaga – złe psy”, monodram Małgorzaty Rożniatowskiej, według mojego tekstu o Anicie, szalonej żonie Jerzego Szaniawskiego, która pisarza odsunęła od świata, zamykała, karmiła gipsem, żyjąc swoją urojoną miłością. Wyreżyserował go Michał Siegoczyński. „Złe psy” zgarnęły wszelkie możliwe nagrody teatralne. Małgosia Rożniatowska zagrała fenomenalnie i weszła tą rolą do historii polskiego monodramu. Pamiętam, jak z jej mężem, Adamem Marszalikiem siedzieliśmy na widowni i Adam, który widział „Złe psy” po raz piąty, czy szósty mówił do mnie ze łzami w oczach: „Nie poznaję swojej żony. Nie poznaję swojej żony jako aktorki”. Bo pokazała wtedy, że potrafi zagrać wszystko, że posiadła jakąś tajemnicę życia, potrafiła zejść w głąb mroku, jaki nosimy w sobie. Zaprosiliśmy na spektakl rodzinę Anity Szaniawskiej. „Właśnie taka była” – usłyszeliśmy. Cieszę się, że mogłem „Psy” pokazać kilka lat temu na scenie SCK. Była z nami w Starogardzie, Agata, moja agentka, której od trzech lat już nie ma. Wciąż słyszę jej śmiech, po kolacji w moim rodzinnym domu. Pracowała długo na Pradze, przy ulicy Kowieńskiej, w agencji GRAMI Grażyny Miśkiewicz, reprezentującej m.in. Irenę Kwiatkowską, Krystynę Jandę, Katarzynę Figurę, Urszulę Dudziak, nie mówiąc o słynnej rodzinie jazzowej Miśkiewiczów. Agata w Grami zajmowała się m.in. moimi sprawami zawodowymi. A kiedy zmieniła, na krótko, pracę, Grażyna Miśkiewicz zatrudniła na jej miejsce zdolnego młodego agenta, Adama Szarmacha. Moje sprawy trafiły do Adama, który… jest bratem mojej młodszej koleżanki licealnej, Ani, znanej wokalistki. W ten sposób zyskałem kolejne połączenie ze Starogardem. Ale przecież nie ma przypadków. Później Adam otworzył swoją agencję, Agata swoją.

Z Teatru Wytwórnia mam od ponad 12 lat kotkę Tutkę. Koleżanka znalazła ją na drzewie rosnącym na terenie „Konesera”, pewnie kilkutygodniową. Powiedziała, że zostawiła u weterynarza, do adopcji. Rzuciłem: „Jeżeli jest czarna, biorę”. „Jest czarna”. Teatru już nie ma. Nawet budynek wyburzono. Teraz bywam częściej w okolicy, bo projektantka mody Jola Szala prowadzi tam w Hotelu Stalowa 52 coś w rodzaju show-roomu, a właściwie miejsca spotkań, salonu, w którym się rozmawia i poznaje ludzi, a nie tylko kupuje ubrania. Jestem ambasadorem jej marki JOSZ i nie tylko z tego powodu chętnie tam zaglądam. Lubię iść ulicą Inżynierską, gdzie swoją pracownię miał wybitny artysta Paweł Althamer, konsekwentnie zmieniający przestrzeń. Pozostawił po sobie tablicę na murze zabytkowej Kamienicy Towarzystwa Akcyjnego Przechowywania Mebli A. Wróblewski pod

numerem 3: „Tu żyje i tworzy Paweł Althamer”. Obecnie mieszka i tworzy na Bródnie, gdzie m.in. zainicjował Park Rzeźb. Naprzeciwko Inżynierskiej 3 są studia telewizyjne. Czasem idąc na Stalową, nie skręcam w Inżynierską, tylko idę prosto Wileńską. Za każdym razem uwagę przykuwa schowany w podcieniu budynku „47” za metalowym płotkiem duży polny kamień z wypisanymi białą farbą słowami: „Tu leży Rozalia Zamoyska. Umarła RP 1795”. „Ilustrowany przewodnik po Warszawie” z 1893 r. informował: „ Zamoyska miała być tu zamordowana i przez zbrodniarzy głęboko w piasku zagrzebana; po odnalezieniu zwłok rodzina ten pomnik na grobie ofiary wystawiła. Najprawdopodobniejszym jest to, że musiał tu być niegdyś cmentarz. Na sąsiednim bowiem placu stanowiącym niejako rynek Nowej Pragi, na który wychodzi ulica Wileńska, odkopują mnóstwo kości i mogił ludzkich. Jest to więc jakieś cmentarzysko, na krańcach którego może pochowano Zamoyską”, która była szlachcianką. Kamień jest już tylko symbolem. Rodzina pochowała jej szczątki w grobowcu. A kamień przesunięto w 1934 roku z Wileńskiej 33, gdzie budowano wówczas stację benzynową. Jest najstarszą pamiątką Pragi, która kiedyś była oddzielnym miastem, a w 1791 roku, czyli cztery lata przed śmiercią Zamoyskiej, została dołączona do Warszawy.

W oknie warzywniaka na Wileńskiej kartka: „Sok z kiszonej kapusty na kaca”. Na Stalowej, która należała jeszcze do niedawna do tzw. Trójkąta Bermudzkiego, wyznaczały go również ulice 11 Listopada i Szwedzka, mieszczą się dwa znakomite antykwariaty, do których lubię zaglądać, jedna oberża, kilka barów, w tym mleczny, jedna z lepszych galerii sztuki współczesnej „Stalowa” (niedawno była w niej retrospektywna wystawa Ewy Kuryluk), a także galeria sztuki w Hotelu Stalowa 52, o którym wspomniałem. Spotykają się w nim, u projektantki Joli Szali jej klienci, m.in. maestro Jerzy Maksymiuk z żoną Ewą Piasecką, Andrzej Seweryn z żoną Katarzyną Kubacką. Rzut beretem, gdyby użyć „praskiej” metafory, od Stalowej, bo na Otwockiej jest „Fabryka Trzciny”, w której koncertowali i Stanisława Celińska i Woody Allen ze swoją grupą jazzową. A Remigiusz Grzela – dziennikarz, pisarz, dramaturg. Autor kilkunastu książek. Ostatnie to: „Było, więc minęło. Joanna Penson – dziewczyna z Ravensbrück, kobieta Solidarności, lekarka Wałęsy”, „Złodzieje koni” (powieść), „Wybór Ireny”, „Obecność. Rozmowy”, „To, co najważniejsze. Irena Jun i Stanisław Brudny. Rozmowy”. Właśnie wyszła jego nowa książka „Krafftówna w krainie czarów” (Wyd. Prószyński i S-ka). Mieszka w Warszawie.

teraz swoją działalność w „Trzcinie” rozpoczyna Teatr Żydowski, wyrzucony z Placu Grzybowskiego. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby kiedyś centrum miasta przeniosło się na Stalową. W końcu rzeka zaczęła łączyć miasto. Po jednej stronie latem pełne tłumów rozśpiewane bulwary. Po drugiej, Stadion Narodowy z targami książki w maju, czy wielkimi koncertami, np. Madonny. Dalej druga nitka metra. Miasto wchłania Pragę. Wyrównuje niesprawiedliwość. Cywilizuje, bo zaczęło od sztuki.

Podsumowanie Programu „GRYF”

„Gryf” to regionalny program wspierający tworzenie nowych miejsc pracy poprzez aktywizację zawodową i wspieranie zatrudnienia osób bezrobotnych oraz rozwój przedsiębiorczości w oparciu o wykorzystanie lokalnych zasobów i potencjału regionu, a w szczególności usług i branż rozwijających się na obszarach wiejskich. W 2016 roku Powiatowy Urząd Pracy w Starogardzie Gdańskim pozyskał na realizację tego programu 532 800,00 zł, co pozwoliło na aktywizację 78 osób bezrobotnych.

Okres realizacji Programu: 09 lutego 2016 – 31 grudnia 2016 roku.

Uczestnikami Programu „GRYF” mogą być osoby bezrobotne mieszkające na obszarach wiejskich oraz kobiety zamieszkujące tereny miejskie powiatu starogardzkiego, posiadające II profil pomocy.

Program realizowany jest w oparciu o usługi i branże rozwijające się na obszarach wiejskich, takie jak:

- budownictwo, - przedsięwzięcia związane z dziedzictwem kulturowym, - energetyka odnawialna i konwencjonalna i związane z nią usługi, - przetwórstwo żywności w tym wyrób i sprzedaż wysokiej jakości żywności tradycyjnej, rozwój grup producenckich w zakresie związanych z nimi przetwórstwa, - turystyka i powiązane z nią usługi, - tzw. „srebrna gospodarka”, - inne (transport, logistyka i utrzymanie dobrej jakości terenów zielonych).

W ramach Programu „Gryf” zrealizowane zostały następujące formy aktywizacji:

• szkolenia grupowe w ramach, których uczestnikom przysługiwało stypendium szkoleniowe w następujących zawodach: - pracownik terenów zielonych – dla 9 osób - operator wózków jezdniowych – dla 9 osób - brukarz – dla 8 osób - zbrojarz-betoniarz – dla 8 osób - operator koparko-ładowarki – dla 8 osób - opiekunka z j. niemieckim – dla 10 osób; • szkolenia indywidualne w ramach, których uczestnikom przysługiwało stypendium szkoleniowe w zawodach wskazanych przez osoby bezrobotne – dla 10 osób; • staże, w ramach których uczestnikom przysługiwało stypendium stażowe – dla 12 osób; • dotacje na rozpoczęcie działalności gospodarczej – dla 4 osób.

W chwili obecnej Urząd nie prowadzi naborów do niniejszego Programu. W połowie listopada dobiegła końca realizacja wszystkich zaplanowanych form wsparcia. Ostateczna efektywność zatrudnieniowa w całym projekcie będzie znana na początku 2017 roku. Natomiast efektywność, jaką osiągnięto w szkoleniach, w 2 miesiące po zakończeniu realizacji tej formy wsparcia, wynosi: 53,2% (z czego w szkoleniach grupowych osiągnięto efektywność na poziomie: 48,0%, zaś w szkoleniach indywidualnych: 80,0%), w stażu dotychczas osiągnięto efektywność w wysokości: 75%. Wszystkie osoby zainteresowane udziałem w Programie GRYF zapraszamy już na początku 2017 roku, wówczas będzie można wziąć udział w kolejnej edycji projektu!

This article is from: