10 minute read

JUSTYNA SUCHANEK: JAK SIĘ NIE ZABIĆ I NIE ZWARIOWAĆ

PORADNIK UZALEŻNIONA

OD MIŁOŚCI

Advertisement

CZUJESZ CZASAMI, ŻE NIKT CIĘ NIE ROZUMIE? ŻE JESTEŚ TYLKO PROBLEMEM I BYŁOBY LEPIEJ, GDYBY CIĘ NIE BYŁO? NIE WIESZ, JAK WYPEŁNIĆ PUSTKĘ, KTÓRĄ NOSISZ W ŚRODKU? JUSTYNA SUCHANEK („SUKANEK”) ZNA TE MYŚLI – TOWARZYSZYŁY JEJ, ODKĄD TYLKO PAMIĘTA. W swojej niedawno wydanej książce szczerze opowiada o dorastaniu w rodzinie z problemem alkoholowym, o zmaganiach z depresją, próbach samobójczych, pobytach w szpitalach psychiatrycznych, myślach autodestrukcyjnych i uzależnieniu od miłości. Nie zawsze było jej łatwo, ale jednego jest pewna – życie może pozytywnie zaskoczyć. Trzeba próbować znaleźć drogę do samego siebie. Jak ona. Teraz „Sukanek” jest youtuberką, influencerką, montażystką i fotografką. Utworzyła kanał na YouTube i publikuje w nim vlogi, autorskie charakteryzacje i teledyski. W cyklu Szczerze o... porusza kontrowersyjne tematy (depresja, samobójstwo, autodestrukcja). Także na Instagramie sięga do tematów, których inni unikają. Motywuje i inspiruje ludzi do walki o lepsze życie. Wielu dzięki niej sięgnęło po pomoc terapeutyczną i radzi sobie coraz lepiej. Za zgodą Wydawcy drukujemy fragment książki Justyny Suchanek Jak się nie zabić i nie zwariować (Burda Książki 2020, www.burdaksiazki.pl, str. 232). Tytuł i skróty pochodzą od redakcji.

JUSTYNA SUCHANEK

Miłość w moim życiu od zawsze odgrywała ogromną rolę. Zaczęło się od pragnienia, a skończyło na uzależnieniu. Pytasz, jak to możliwe? Otóż życie nie zawsze jest takie, jak byśmy chcieli, a na pewno nie w moim przypadku. Wydawało mi się naturalne, że do życia potrzebuję miłości. Tylko nikt nigdy nie uświadomił mnie, że musi to być miłość do samej siebie. Ja z kolei siebie nienawidziłam, nieustannie. Nie wierzyłam więc w to, że ktoś może mnie pokochać. Jedynie babci się to udawało. Ona jako jedyna kochała mnie za to, jaka jestem. Akceptowała i nigdy nie oceniała. Zawsze mogłam się do niej zwrócić, kiedy jej potrzebowałam. Gdyby miała ostatni bochenek chleba i umierała z głodu, pewnie by mi go oddała. Powtarzała, że jestem najpiękniejsza na świecie, że mam ogromne serce i jestem dobrą osobą. Słuchałam tego, ale nigdy nie rozumiałam. Nie rozumiałam, dlaczego babcia widzi

mnie inaczej, niż ja widzę samą siebie. Przez wiele lat, właściwie niemal przez całe życie, nie dostrzegałam tego, co ona, ale prawda od zawsze była we mnie, musiałam tylko po nią sięgnąć. Babcia nauczyła mnie kochać innych ludzi i wychodziło mi to prawie perfekcyjnie. Byłam oddana, lojalna, troskliwa, pomocna i przede wszystkim dobra. Nigdy nikogo nie oceniałam, nie wyśmiewałam i nie potępiałam czyichś decyzji. Kochałam ludzi. Sęk w tym, że nie kochałam samej siebie (…). I tak właśnie uzależniłam się od miłości. Może wydać się to dziwne i śmieszne. „Przecież od miłości nie da się uzależnić! ” – powiesz. Otóż da się i jestem tego najlepszym przykładem.

(…) Jeśli ktoś wychowuje się w domu dysfunkcyjnym, to nigdy nie ma łatwo. Ja ze wszystkich sił starałam się nie wdać w swojego tatę, a jednak powtórzyłam jego błędy. Nieświadomie. Nie uzależniłam się jednak od alkoholu, ale od miłości, a raczej od niezdrowych zachowań, spowodowanych wykształconym wmojej głowie

KONKURS

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Burda Książki (www.burdaksiazki.pl) mamy dla Was 4 egzemplarze książki Justyny Suchanek Jak się nie zabić i nie zwariować. Otrzymają je Czytelniczki, które pierwsze szczerze uzasadnią odpowiedź na pytanie:

Jak to jest być innym niż wszyscy?

Odpowiedzi wysyłajcie na adres: redakcja@ladysclub-magazyn.pl. pewnym wzorcem. Od dziecka miałam wrażenie, że nikt oprócz babci mnie nie kocha. Zawsze czułam się samotna i niezrozumiana. Uważałam, że tata by nie pił, jeśli naprawdę by mnie kochał, że moja mama już dawno by się stąd z nami wyniosła, gdyby chciała mnie ochronić, a siostra byłaby moją przyjaciółką, a nie wrogiem, jeżeli byłabym dla niej wystarczająco ważna. Jedynie babcia darzyła mnie miłością. Dlatego przejęłam wzorzec jej miłości – trzeba całkowicie się poświecić i choćby inni nas bili i krzywdzili, nigdy nie wolno ich zostawić, bo oni nie są źli, są po prostu chorzy. Właśnie tak przez wiele lat tłumaczyłam sobie swoje zachowanie. Stawianie siebie na ostatnim miejscu, zaniedbywanie się, doprowadzanie do wykończenia psychicznego i fizycznego tylko po to, żeby ktoś inny był w końcu szczęśliwy, mimo że jego szczęście nie było możliwe bez podjęcia odpowiednich kroków, takich jak chociażby terapia. Ci ludzie potrzebowali pomocy, której ja, niestety, nie mogłam im udzielić, ale robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby czuli się lepiej. I, jak każdy nałogowiec, potrzebowałam coraz więcej i więcej, a że kochałam zazwyczaj ludzi chorych i niedostępnych emocjonalnie (na przykład gejów), to dochodziliśmy do momentu, w którym nie mogli mi dać więcej. I wtedy zaczynała się zabawa. Już nie byłam miła i kochana. Byłam w amoku. Krzyczałam, złościłam się. Nieraz groziłam nawet, że się zabiję albo faktycznie próbowałam to zrobić. Manipulowałam nimi i próbowałam ich kontrolować. Kłamałam, płakałam, rwałam sobie włosy z głowy, byle dostać odrobinę więcej uczucia, ale na próżno. Stawałam się więc zazdrosna. „Dlaczego jej możesz dać więcej, a mnie nie? ” Nie rozumiałam, jak ktoś niedostępny emocjonalnie dla mnie, może być dostępny dla innej osoby. Przecież on jest chory, nie potrafi kochać.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że już nad sobą nie panowałam. Jeśli kogoś kochałam, to na śmierć i życie. Musiałam wiedzieć, gdzie ta osoba jest, co robi, z kim i o której. Musiałam mieć kontrolę nad wszystkim. Zamykałam takiego człowieka w klatce, wmawiając sobie, że chronię go przed całym złem tego świata. Po części tak było. Chciałam go ochronić i kiedy wreszcie zyskiwałam pełną kontrolę, przestawałam wariować. Nie można jednak mieć nad kimś kontroli przez całe życie. Ostatecznie albo ten ktoś ucieknie, albo zwariuje, albo po prostu umrze. Prawdę mówiąc, nie miałam kontroli nad nikim, a na pewno nie nad swoim życiem. Powoli, z dnia na dzień, coraz bardziej się zatracałam. Były takie okresy, że nie wiedziałam już, kim jestem. Nie rozumiałam, dlaczego się taka stałam. Przecież babcia mówiła, że jestem dobra, że mam dobre serce, ale wydawało mi się, że to nieprawda. Nigdy jednak nic z tym nie zrobiłam. I to nie tak, że tylko ja wyrządzałam innym krzywdę. Mnie także krzywdzono. Przecież odtwarzałam sytuacje z mojego dzieciństwa. Babcia zamykała tatę w klatce, żeby go chronić, a on z tej klatki uciekał w picie, a później w kłótnie, awantury, przepychanki. To samo działo się u mnie. Codziennie. Raz było super, a innym razem – okropnie. Nigdy nie było w sam raz, nigdy nie było spokojnie. Żyłam więc na łasce innych ludzi. Stale prosiłam ich o więcej miłości, ponieważ wydawało mi się, że bez miłości po prostu umrę. Bo co to za życie? Za każdym więc razem, gdy groziła mi utrata tego uczucia, włączało mi się zachowanie mojej babci.

Tata nieraz jej mówił, że ma dość, że to koniec, że wychodzi i nie wróci, a babcia, oczywiście, zalewała się łzami i przepraszała. Obiecywała, że przestanie, że się zmieni, ale nie mogła tego zrobić. Nie była do tego zdolna. Ja słyszałam dokładnie to samo. I dokładnie tak samo reagowałam. Pamiętam, że gdy kiedyś tata wyszedł do sklepu i nie wrócił na czas, a telefon mu się rozładował, babcia dostała ataku paniki. Chciała już dzwonić na policję, żeby go szukali, bo na pewno coś się stało. Nie mogliśmy przemówić jej do rozumu. Nie mogliśmy do niej dotrzeć. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy wrócił. Z jednej strony rozumiem, dlaczego tata się złościł i miał dość. Nikt nie chce być ciągle kontrolowany. Z drugiej strony rozumiem też babcię. Bardzo go kochała i martwiła się, że ktoś go napadł albo że zasłabł i nikt mu nie pomoże, ponieważ była pewna, że tylko ona może mu pomóc. Kiedy więc babcia umarła, spodziewałam się, że mój tata sobie nie poradzi, a – o dziwo – dał sobie radę lepiej ode mnie. Nie tyle on potrzebował jej, by przeżyć, ile ona potrzebowała jego, bo kochała go za bardzo.

Kiedy pierwszy raz usłyszałam od mojej terapeutki, że może kocham za bardzo i jestem uzależniona od miłości, popatrzyłam

na nią, jakby była świrnięta. Przecież nie można się uzależnić od miłości! Przecież to dobrze, że kogoś tak bardzo kocham, przecież to normalne. W dysfunkcyjnych rodzinach jednak jest tak: dziecko widzi, że tata pije, że kłóci się z mamą, że jest agresywny, a mama na to pozwala, właściwie wszyscy na to pozwalają. I kiedy to dziecko dorasta, to choćby się starało z całego serca, nie zmieni tego, co ma w głowie. Odtwarza więc te „normalne”, jego zdaniem, zachowania w dorosłym życiu do momentu, aż będzie tak bardzo złe i tak bardzo zmęczone, że poszuka jakiejś pomocy. I ja tej pomocy szukałam. Śmieszne jest to, że na terapię wysłała mnie osoba, którą kochałam za bardzo, bo miała już dość i oboje liczyliśmy, że nasza relacja się poprawi. A skończyło się tak, że nie utrzymujemy już ze sobą kontaktów. I to nie tak, że kazała mi je zerwać terapeutka. Kiedy zobaczyłam, jaką krzywdę wyrządzałam tej osobie i na jaką krzywdę pozwalałam wobec siebie, złapałam się za głowę. Dobraliśmy się lepiej niż można było przypuszczać. Ja odtwarzałam jego dzieciństwo, a on moje. Żylibyśmy jeszcze długo w ten sposób, gdybym nie zaczęła się leczyć. Na moje szczęście jednak coś zrozumiałam. Przerwałam więc tę toksyczną więź, mimo że na początku jeszcze za tym tęskniłam. Teraz wiem, jak chore

JUSTYNA SUCHANEK: NADAL NOSZĘ W SOBIE DZIEWCZYNKĘ. TO DLA MNIE TROCHĘ DZIWNE, BO W KOŃCU MAM JUŻ DWADZIEŚCIA TRZY LATA, ALE DOŚĆ ZROZUMIAŁE ZE WZGLĘDU NA NIEKTÓRE MOJE ZACHOWANIA. TĘ DZIEWCZYNKĘ NOSIŁAM W SOBIE, ODKĄD SIĘ URODZIŁAM. RÓŻNICA BYŁA TYLKO TAKA, ŻE JA DOROSŁAM, A ONA WCIĄŻ JEST PRZESTRASZONA, NIEZROZUMIANA I BARDZO, BARDZO SAMOTNA. ODRZUCONA PRZEZ WSZYSTKICH, NAWET PRZEZE MNIE.

i złe to było. Nigdy więcej nie chciałabym do tego wrócić.

(…) Nigdy nie jest łatwo stawić czoła prawdzie, której się tak długo unikało. I to nie tak, że zobaczyłam, jaką wariatką i złą osobą jestem. Zrozumiałam, że dopóki nie uporam się ze swoim dzieciństwem i tym, co przeżyłam, będę stała w miejscu i nigdy nic nie zmienię. Na terapii zaczęłyśmy więc nad tym pracować. Powoli odkrywałam, że odtwarzam zachowania babci i taty. Zobaczyłam też, że od dziecka czułam się bardzo samotna, nierozumiana, niekochana i wiecznie porzucana. Zawsze na drugim miejscu. Nigdy ważna. I tak właśnie pojęłam, dlaczego nigdy nie potrafiłam pokochać samej siebie. Dlaczego niby miałam postawić siebie na pierwszym miejscu? Dlaczego miałam być najważniejsza dla samej siebie? Przecież nie byłam ważna dla nikogo innego. Terapeutka spytała mnie: A co, gdybyś całą miłość, którą dajesz innym, dała w końcu sobie? Zaniemówiłam. Ale jak to sobie? Tak po prostu? Sam pomysł wydawał mi się dziwny i niemal niemożliwy. To, o co tyle walczę, o co tak bardzo się dopominam, o co ciągle muszę prosić i błagać, dostałabym ot tak? Po prostu? Przecież to było nie do pojęcia i naprawdę długo mi zajęło, zanim zrozumiałam, że to jedyna droga. Nie tylko do wyzdrowienia, lecz także do szczęścia. Powoli zaczynałam się ze sobą kolegować. Rozmawiałam ze sobą i starałam się być wobec siebie wyrozumiała i pomocna. Przestałam się stale krytykować, oceniać i obrażać. Nie wymagałam już od siebie tyle i nie byłam na siebie zła, jeśli coś mi nie wychodziło. Jeżeli miałam zły dzień, pomagałam sobie przez niego przejść i robiłam dla siebie miłe rzeczy. Dawałam sobie prezenty, chodziłam ze sobą do kina, jadłam ulubione jedzenie i byłam dla siebie na wyłączność. Stopniowo przestawałam usilnie wpychać innych na pierwsze miejsce, a zaczęłam stawiać tam siebie. Oczywiście, na początku trudno było się przestawić, ale wiedziałam, że tak trzeba. Moja terapeutka mówiła, że nie ma nic złego w tym, że ktoś jest egoistą, dopóki jest to zdrowe i nie wiąże się z krzywdą innych.

W mojej drodze do wyzdrowienia odkryłyśmy na terapii, że nadal noszę w sobie dziewczynkę. Było to dla mnie trochę dziwne, bo w końcu mam już dwadzieścia trzy lata, ale dość zrozumiałe ze względu na niektóre moje zachowania. Często się obrażałam, kłóciłam, zachowywałam impulsywnie, dużo płakałam, ale przede wszystkim bardzo się bałam. Tę dziewczynkę nosiłam w sobie, odkąd się urodziłam. Różnica była tylko taka, że ja dorosłam, a ona wciąż była przestraszona, niezrozumiana i bardzo, bardzo samotna. Odrzucona przez wszystkich, nawet przeze mnie. Stale szukała w innych ludziach taty, który wreszcie wybierze ją, a nie alkohol. Na początku musiałam ją zobaczyć. Kiedyś więc przy pierwszej lepszej kłótni zauważyłam, że zaczyna rzucać rzeczami i uciekać w bezpieczne miejsce, żeby płakać. A płakała tak, że niejednej osobie pękłoby serce. Zobaczyłam ją. Biedną, małą, całą zalaną łzami i trzęsącą się ze strachu. Przytuliłam ją do serca. Powiedziałam, że już nigdy jej nie zostawię i że ją kocham, najmocniej na świecie, bo jest najważniejsza i zawsze będzie. Nie musi się już bać, nic złego jej nie spotka. I myślę, że właśnie to potrzebowałam usłyszeć.

Kiedy po tylu latach czułam się wreszcie kochana, bezgranicznie i bezwarunkowo, wróciły do mnie radość i energia do życia. To uczucie jest niesamowite. Żyć w zgodzie ze sobą i kochać siebie. Nawet jeśli wcale nie tak łatwo do tego dojść. Nawet jeżeli trzeba odkopać pewne rzeczy z przeszłości, które chciałoby się wymazać z pamięci. I nawet jeśli to mimo wszystko bolesny i długi proces. Naprawdę warto. Warto się pokochać, bo tylko tak zdołasz się otworzyć na świat, być szczęśliwym i obdarzyć drugiego człowieka zdrową miłością. Zanim to zrozumiałam, zmarnowałam ogromne pokłady energii, czasu i zdrowia, ale w końcu dotarło do mnie, że innej drogi, niestety, nie ma.