24 minute read

Joanna Sadecka-Kurnik i Marcin Kurnik

Joanna Sadecka-Kurnik i Marcin Kurnik.

Eko, wege i slow po lasowiacku

Advertisement

Joanna wróciła do korzeni, Marcin mówi, że w Alfredówce i jemu serce zaczęło bić po lasowiacku. Na wsi pod Nową Dębą dokonali prawdziwego przewrotu, czyniąc odziedziczony po dziadkach dom kultowym adresem dla miłośników eko, wege i slow life. Kiedy po 10 latach ogłosili, że koniec z przyjmowaniem gości, bo nastał czas wychowywania dzieci, turyści nie kryli żalu. Ale przewrót trwa. Założona przez Marcina Fundacja Q nie ustaje w promowaniu Puszczy Sandomierskiej. 100-tysięczna społeczność moderowanej przez niego grupy Kultury w Kwarantannie zachwyca się pierwszym numerem magazynu „Chmury Kultury”, a Joanna zdobywa fanów podcastami „Kuchnia z sercem”. Swoje gospodarstwo przygotowują do produkcji marchewkowego pesto. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

Wtle ściana lasów Puszczy Sandomierskiej. Wśród nich, niedaleko, są setki hektarów stawów rybackich, które 100 lat temu zakładała rodzina Tarnowskich. Teraz królestwo zwierząt i ptaków. Odnalezienie domu Joanny Sadeckiej-Kurnik i Marcina Kurnika w tym sielskim krajobrazie nie jest trudne. Wieś to ulicówka, położona wzdłuż biegnącej środkiem drogi. Wystarczy wypatrywać uplecionej z gałęzi bramy, by za chwilę przez podobną furtkę wkroczyć do Dobrego Miejsca. W Internecie reklamowało się hasłem: „Mamy dla Was czas”.

Ksiądz nie dowierzał

To był odruch serca i podróż w nieznane. Kiedy zmarł dziadek Joanny, a rodzina zastanawiała się, co począć z gospodarstwem pod Nową Dębą, podjęli spontaniczną decyzję, by się tu wprowadzić. Mieszkali wtedy w Krakowie i wiedzieli, że chcą domu na wsi, chociaż wydawali się wtedy raczej mieszczuchami. Wprawdzie Joanna studiowała kulturoznawstwo i interesowała się etnografią, a jej przodkowie z dziada pradziada gospodarowali w Alfredówce, ale już ojciec po naukę ruszył do szkoły w Szczecinie, został marynarzem i w nadmorskim mieście osiedlił się na stałe. Tam też Joanna urodziła się i wychowała. Z kolei Marcin pochodzi z rodziny górniczej związanej z Jaworznem na Wyżynie Śląskiej. W mieście, które sto lat temu zapewniało ponad 80 proc. wydobycia węgla w Galicji (bo do niej wtedy przynależało) i on ukończył szkołę górniczą. Jak jego ojciec i dziadek. Dopiero potem wziął się za studiowanie mediacji. Wieś zdecydowanie nie stanowiła jego korzeni. Mimo to ciągnęło go do Alfredówki tak samo jak Joannę. 2-hektarowe gospodarstwo, z drewnianą chałupą, oborą i stodołą było okazałe, ale nadawało się do generalnego remontu. To ich nie zniechęciło. – Na początku, kiedy tutaj przyjechaliśmy, zamierzaliśmy zadomowić się w stodole – wspomina Marcin. – Kiedy to usłyszała babcia, która wciąż tu mieszkała, od razu przygotowała dla nas pokój w domu i wyprowadziła się do Szczecina, oddając nam całe gospodarstwo. No i wprowadziliśmy się. Tuż przed zimą. – Obłęd – kręci głową Joanna. Nie żałuje, chociaż ta pierwsza zima dała im w kość. Dziś lubią sobie przypomnieć wizytę księdza po kolędzie, który wkroczywszy w ich progi sceptycznie pytał, jak sobie dadzą radę i z czego będą tu żyć. Chcieli z agroturystyki.

Pierwsze dwa lata spędzili porządkując i przygotowując gospodarstwo na przyjęcie gości. Byli najlepszą ekipą remontową w okolicy, bo zapałem nie miał im kto dorównać. Poza tym Marcin lubi ciesielkę i ma do niej talent. Najpierw wyremontowali jedną izbę, do której przyjechali pierwsi turyści. Potem kolejne pomieszczenia. Kiedy zrobili poddasze, mogli zamieszkać na górze, a trzy pokoje na parterze oddać przybyszom. W dawnej oborze powstała obszerna kuchnia z jadalnią – z niskim sufitem, ceglaną ścianą i wielkim drewnianym stołem – niedługo miejsce rozmów z pasjonatami, artystami i miłośnikami natury, którzy zaczęli docierać tu z różnych zakątków Polski i świata. Zmęczeni zgiełkiem, krzykliwą miejską przestrzenią, z ulgą siadali przy grubym blacie, odnajdując jakąś pierwotną radość w tej pozbawionej blichtru i trochę surowej przestrzeni. – W drugim roku mieszkania wzięliśmy ślub, wyprawiając w stodole wesele. Wtedy nie wyglądała jak dziś – wspomina Marcin pokazując przestrzeń, która przypomina wiejski loft – w drewnianych ścianach gigantyczna przestrzeń z wydzielonymi strefami pracy i odpoczynku, schodami na antresolę, gdzie mieści się sypialnia. Przez otwarte drzwi wchodzi się wprost do lasu, który zasadził dziadek Joanny, a w którym Marcin wyciął prostą jak struna alejkę – jeden z najpiękniejszych zakątków Dobrego Miejsca. – W stodole mam dziś biuro, ale mieszkaliśmy tu przez pewien okres – opowiadają. Do czasu aż zapadła kolejna życiowa decyzja. Ich rodzina urosła. Najpierw urodził się Jasiek, a dwa lata temu na świat przyszły bliźnięta Rozalka i Fryderyk. Postanowili zrezygnować z wynajmowania pokoi gościom i stworzyć dzieciom dom, w którym to one, a nie przybysze, będą najważniejsze. – Więc znów coś zmieniamy, przemeblowujemy, remontujemy. I cieszymy się, bo okazuje się, że to naprawdę wygodny dom.

Puszcza niepokornych

Goście, którzy wracali do Alfredówki co roku, decyzję o zamknięciu zrozumieli. W końcu taka była idea Dobrego Miejsca – żyć w zgodzie z sobą, naturą, bez przymusu. Iść za głosem serca. Po lasowiacku. Nie może być inaczej, kiedy się zamieszkało w Puszczy Sandomierskiej. Na jej obszarze, wskutek asymilowania się różnych nacji osiedlających się na tych terenach od XIV wieku, wykształciła się grupa etnograficzna zwana Lasowiakami. Puszcza była rozległa i równie daleko rozciąga się wpływ kultury lasowiackiej – od Sandomierza i Gorzyc po Głogów Małopolski, Leżajsk, na północ od Ropczyc. Od Baranowa Sandomierskiego i na wschód od Mielca po Stalową Wolę, Nisko, Sarzynę, a według Franciszka Kotuli jeszcze dalej na wschód, aż po Tarnogród. – Najbardziej kocham właśnie etniczność – stwierdza Marcin. – Przyglądanie się ludziom pod kątem miejsca, w którym są osadzeni, sięgając 200-300 lat wstecz. Czym byli uwarunkowani, że dziś żyją tak, jak żyją? Tu, w Alfredówce, dokonywałem ważniejszych odkryć i obserwacji. Jak mówiłem, pochodzę z Jaworzna, gdzie płynie Przemsza. Była granicą między Śląskiem a Galicją. I w Jaworznie czuć te granice Śląska – zaborów, powstań śląskich i wszystkich rzeczy związanych ze Ślązakami. Mimo to bardziej czułem się związany z Galicją i Austro-Węgrami. Może dlatego od razu poczułem się tu dobrze.

Kiedyś zapytał kogoś z miejscowych, dlaczego ludzie nie uprawiają tutaj pól, tak jak po drugiej stronie Wisły. Usłyszał, że tam jest lepsza ziemia, a tutaj ugór i piach. – Ale ma to też inne uwarunkowania. Za rzeką był pan, który nie pozwalał chłopom przemieszczać się, a tu była wolność. Nikt kajdanami do ziemi nie przywiązywał – stwierdza Marcin. – Lasowiaków postrzegam jako ludzi charakternych. Zawsze pociągały mnie niepokorne typy, Stanisław Grzesiuk i jego książka „Boso, ale w ostrogach”, śląskie historie o Ondraszku, zbójnikach z gór. Tu ludzie

też musieli mieć silne charaktery. Żyli w trudnym miejscu. Widły Wisły i Sanu porastała puszcza pełna bagnisk. Wyrywali jej ziemię kawałek po kawałku. Tworzyli małe osady, próbowali żyć. Co jakiś czas król, ułaskawiając jeńców tatarskich, szwedzkich, osadzał ich w tych lasach. Takie tu było sąsiedztwo. I wydaje mi się, że doskonale rozumiem tych ludzi. Tutaj, mimo że większość życia jestem wegetarianinem i walczę o to, aby zwierzęta mogły funkcjonować niezagrożone, wpuściłem promyk zrozumienia dla kłusownictwa – zrozumiałem tych ludzi, którzy żyjąc tutaj byli zmuszeni do tego, żeby od czasu do czasu coś upolować. To bliskie kulturze Indian. Pierwotne, prawdziwe. Pamiętam, jak tu pierwszy raz przyjechaliśmy, na wakacje. Poszliśmy do skansenu i od razu w nim się zakochaliśmy. Mieliśmy tam nawet część imprezy ślubnej i kroiliśmy weselny tort. Pracownicy nam czajnik pożyczali. Przyjaźnimy się z nimi do dziś.

Od początku byli ich sojusznikami w promowaniu kultury lasowiackiej. Kiedy 11 lat temu sprowadzili się do Alfredówki, uderzyło ich piękno puszczańskich lasów i to, że Podkarpacie nie promowało tych terenów. Dla obojga rejon dawnej Puszczy Sandomierskiej był ciekawy, jak dla każdego turysty, który styka się regionalną oryginalnością. – Zamieszkaliśmy tu, więc uczyliśmy się patrzeć na wszystko oczami miejscowych, naszych sąsiadów. Ale też dostrzegaliśmy niezwykłość w rzeczach, które dla nich od zawsze były czymś powszednim – stwierdza Joanna. – Poznawaliśmy ten region dla siebie i przekazywaliśmy tę wiedzę dalej – naszym gościom. Od początku cieszyło nas wynajdywanie ciekawych miejsc, „smaczków”, które mogliśmy polecić turystom, szczególnie, że ta część województwa podkarpackiego nie jest postrzegana jako atrakcyjna turystycznie. Kiedy przyjeżdżają do nas ludzie z Warszawy, Krakowa, innych dużych miast, niewiele skojarzeń nasuwa im się na myśl. Siarka w Tarnobrzegu i filmowy ojciec Mateusz z Sandomierza. Poza tym nie wiedzą nic o dziedzictwie regionu. Tę lukę zaczęliśmy wypełniać, gromadząc przewodniki i niszowe, lokalne publikacje.

Zaczęli organizować plenery fotograficzne. Ludzie przyjeżdżali, by siedząc w krzakach z aparatem „polować” na daniele, łosie czy wilki. – Zachodzą tu trzy watahy – zdradza Marcin. – Dzięki obrożom lokacyjnym założonym zwierzętom mogliśmy kiedyś w naszej kuchni, razem z zoolożką prof. Sabiną Nowak, obserwować, jak przemieszczają się po lesie. Najpiękniejsze, jak basior opiekuje się wilczycą. Już nie wędruje po elipsie, tylko nieustannie przemieszcza się po trasie „jedzenie – dom, jedzenie – dom, jedzenie – dom”. Ona nie odchodzi od młodych, on przynosi im wszystko, łącznie z wodą.

Puszcza Sandomierska jest pełna takich opowieści. Dlatego z Regionalnym Centrum Promocji Obszaru „Natura 2000” w 2016 roku powołali Akademię Przyrody. To były 3 lata spotkań akademickich dla młodzieży, w jedną niedzielę w miesiącu, na które zapraszali przyrodników, ekologów i pasjonatów z całej Polski. Coraz szerzej rozwijali działalność społeczną. W 2018 roku, wspólnie m.in. z fotografem Robertem Wilkiem, z którym odbyli niejedną wędrówkę po lesie, założyli Fundację Q. Cel: inicjowanie, wspieranie i kreowanie działań na rzecz rozwoju twórczości i kreatywności, społeczeństwa wiedzy i kultury współistnienia. Wizja: Sięgając po historię lokalną i dziedzictwo miejsca, obudzić w sobie i innych kreatywność i innowacyjność po to, by budować swoją tożsamość i poczucie własnej wartości, by stawać się.

– Jedną z akcji fundacji była kampania „Nie ma siary, jest Tarnobrzeg”, mówiąca o tym, że chociaż skończyło się wydobycie siarki, miasto wciąż żyje, ma wiele do zaoferowania i już najwyższy czas pozbyć się kompleksów, których się nabawiliśmy, gdy przestało być miastem wojewódzkim – tłumaczy Marcin.

Taką pozbawioną kompleksów więź z przeszłością budowało również Muzeum Opowieści, które przez dwa lata prowadzili w budynku dawnej szkoły w niedalekim Rozalinie. Fundacja zaczęła gromadzić pamiątki dotyczące historii nowodębskich zakładów powstałych wraz z Centralnym Okręgiem Przemysłowym – archiwalne materiały prasowe, plakaty, widokówki, fragmenty polskich kronik filmowych oraz wszelkie inne nagrania i zdjęcia dotyczące historii Nowej Dęby. – Podjęliśmy współpracę z Instytutem Pamięci Narodowej, zorganizowaliśmy kilkadziesiąt wystaw i koncerty zespołów z całej Europy – opisuje Marcin. – Chcieliśmy już otwierać hotel, aby dzieci mogły przyjeżdżać na kilka dni i poznawać region. Na konwentach edukacji domowej lekcje miał prowadzić m.in. zaprzyjaźniony z nami Wojciech Bonowicz. Ale w marcu 2020 roku przyszedł COVID, wszystkie rezerwacje zostały odwołane, a muzeum w Rozalinie musieliśmy zamknąć. To jednak nie koniec. Chcemy je reaktywować, we własnym budynku. I nad tym teraz pracujemy.

Gotujemy wam kulturę

WAlfredówce pomysły nigdy się nie kończą, a przeszkoda bywa początkiem czegoś nowego i niezwykłego. To stąd w głównej mierze moderowana jest facebookowa grupa „Kultura w kwarantannie”, która powstała z potrzeby chwili spowodowanej epidemią koronawirusa i w krótkim czasie zdobyła 100 tysięcy fanów. – Uruchomił ją nasz przyjaciel Marcin Piotrowski na drugi dzień po tym, jak zorganizowaliśmy chyba pierwszy w sieci koncert online ze zbiórką datków dla irlandzkiego barda Richiego Rosa. Zaprosiliśmy go na występ w rzemieślniczym Browarze Lasowiak, ale zanim zdążył zagrać, 13 marca premier ogłosił lockdown. 30 minut później wszystkie rezerwacje biletów zostały odwołane. No a Richie nie miał za co wrócić do domu. Stąd ten koncert online ze zbiórką datków dla artysty i pomysł Marcina, żeby stworzyć grupę, w której będziemy promować takie akcje – opisuje animator z lasowiackim sercem.

Marcin Piotrowski, który niedaleko Cieszanowa razem z żoną prowadzi Chutor Gorajec, robi dla promocji podkarpackiego Roztocza to, co Joanna i Marcin Kurnikowie starają się robić dla Puszczy Sandomierskiej. Ta przyjaźń zaowocowała też Festiwalem Wędrowiec, którego pierwsza edycja pod szyldem Muzeum Opowieści odbyła się w Cieszanowie. – Wiele rzeczy robimy – przyznają. – Grupa „Kultura w kwarantannie” miała gigantyczny wzrost. Była idealnie wycelowana w potrzebę, a Narodowe Centrum Kultury wsparło ją dotacją, która przez pewien czas pozwalała opłacać kilku moderatorów, organizować koncerty i szkolenia. Udało nam się jednocześnie pokazać, że kultura i wolontariat w kulturze sprawdzają się.

Społeczność internetowa zaczęła się dzielić nieprawdopodobną ilością swoich prac, artystycznych prób i dojrzałych dzieł. A efektem tego trwającego ponad rok twórczego fermentu stał się magazyn „Chmury Kultury”, którego pierwszy numer ukazał się przed wakacjami. Na tym ogólnopolskim forum gospodarze z Alfredówki nie omieszkali znaleźć miejsca dla lasowiackiej kultury i wegańskich przepisów prosto z Puszczy Sandomierskiej. Jest ku temu dobry pretekst. Joanna właśnie została autorką podcastów „Kuchnia z sercem”. W kilkunastominutowych filmikach pokazuje, jak przyrządzić regionalne potrawy, dopasowane do pór roku. Podzieliła się już przepisem na chleb, syrne smarowidło, zapiekankę ziemniaczaną, kalachę babki Hanki z ziemniaków i kaszy jaglanej, czy herbatę miodowo-lipową, wpisaną na listę produktów tradycyjnych Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi. – Hrabia Tarnowski taką herbatką częstował chłopów z okazji świąt – przypomina Joanna. Bo gotowanie stara się łączyć z opowieściami o tradycjach, lokalnych produktach i publikacjach, które ją zainspirowały. Filmiki można oglądać na facebookowym profilu „Podkarpackie”, który prowadzi Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego, wspierający ten projekt.

Zainteresowanie kuchnią przyszło w sposób naturalny. – Kiedy otworzyliśmy gospodarstwo agroturystyczne, musiałam czymś gości nakarmić. Tworzyliśmy miejsce kameralne, w którym byliśmy blisko naszych wczasowiczów – uśmiecha się Joanna. – Słuchałam, co mówili, byłam ciekawa ich opinii. A oni chcieli poznawać kuchnię regionalną. Kiedy w Polsce modny stał się nurt wegański, także od razu to odczuliśmy. Pytania o to, czy taką kuchnię oferujemy, stały się powszechne w rozmowach i emailach dotyczących rezerwacji. To w naturalny sposób rozwinęło moje zainteresowania kuchnią lasowiacką – w głównej mierze jarską. Ona od początku mnie interesowała jako dziedzictwo regionu.

Teren był trudny, bagnisty, a kuchnia chłopska i uboga, ale harmonizująca z rytmem pór roku i dostępnością składników. Wiosną, na przednówku, kiedy w komorach pokończyły się zapasy, chodzono do dworu po obierki z ziemniaków i nimi żywiło się całą rodzinę. – Lasowiacy bazowali na tym, co było najbardziej dostępne: ziemniakach, kapuście, roślinach strączkowych. Ta ograniczona lista jest genialną bazą do wielu potraw – zauważa autorka „Kuchni z sercem”. – Kiedy czytam ludowe przepisy, spisane z przekazów ustnych, podawanych z pokolenia na pokolenie, jestem zafascynowana tym, jak te same składniki można wciąż na nowy sposób łączyć, podawać w rozmaitych wersjach. W okolicy popularne były żarty, że gospodynie lasowiackie w kółko podają jedno i to samo. Ale z drugiej strony te potrawy wzbogacano roślinami dzikimi, które występowały w puszczy. Wykorzystywano grzyby i jagody. Z żołędzi robiono kawę – mówi Joanna i przyznaje, że sama także modyfikuje tradycyjne potrawy. – Hitem lasowiackiej kuchni jest kapusta ziemniaczana. Danie, które nie zawiera kapusty i powstaje na bazie ukiszonych ziemniaków. Ziemniaki się rozdrabnia, zostawia na noc w ciepłym piecu, a po ukiszeniu poddaje dalszej obróbce. Powstaje z tego danie o konsystencji gu-

laszu, występujące w milionie wersji. Z grochem, z fasolą, w każdym domu inne.

Joanna także je robi, ale po swojemu. Ziemniaków nie kisi, tylko zakwasza sokiem z cytryny albo sokiem z kiszonej kapusty. Bo nie jest lasowiacką gospodynią, ale kimś, kto z lasowiackiej tradycji czerpie. – Jest w tym pewna wartość – mówi. – Bo tradycja będzie żyła tak długo, jak długo będziemy w stanie adaptować ją do naszego współczesnego życia. Owszem, dbają o jej zachowanie muzea, skanseny, etnografowie. Ale tu chodzi także o utożsamianie się. Kuchnia jest czymś, co towarzyszy ludzkiej kulturze nieustannie i odbija się w niej całe nasze życie, codzienność. Jeśli po składniki, z których korzystali nasi przodkowie, będziemy sięgać w sposób naturalny, zwyczajnie, to to pozwoli nam czuć korzenie, utożsamiać się z daną kulturą.

Wolność kocham

Gospodarze Dobrego Miejsca czują, że nadszedł wreszcie moment, w którym dziedzictwo lasowiackie budzi się w działaniu. Przybywa inicjatyw społecznych z nim związanych, ludzie chcą na nim budować nowe rzeczy. Ostatnio w Stalowej Woli zainicjowano Klaster Lasowiacki, a w oficjalnej komunikacji podkarpackiego samorządu dotyczącej turystyki pojawiają się już nie tylko Bieszczady i Rzeszów, ale również Roztocze Południowe i wreszcie Puszcza Sandomierska. – Ten region nie jest jeszcze gotowy na turystyczny rozmach – przyznaje Marcin. – Potrzebne są różne inicjatywy, rozłożona w czasie strategia władz lokalnych. Miejscowi ludzie wciąż są mentalnie związani z przekonaniem, że praca jest „na zakładach”, że praca to przemysł. Nie są skłonni z tym tak po prostu pożegnać się i z dnia na dzień zdecydować: „Teraz idźmy w przyrodę, w turystykę”. Powstała masa publikacji, w których autorzy pochylali się nad problemami małych i średnich miasteczek. Wrócę jeszcze raz do mojego rodzinnego Jaworzna. W miasteczku, w którym mieszkało ok. 140 tys. ludzi, nagle padła jedna kopalnia, druga, jedna elektrownia, druga. Garbarnia, dolomity. Pach! Została jedna elektrownia, jedna kopalnia i Organika-Azot. Liczba mieszkańców spadła do 80 tys. Ale dziś to miasto sobie radzi. Jest po części sypialnią Śląska, z dolomitów uczyniono najpiękniejszy geopark, z wielu rzeczy, które były umierające, nagle coś powstało. Trzeba było na to 30 lat. A tu, u nas, mamy ludzi, którzy jeszcze do niedawna pracowali w Tarnobrzegu, „na kopalni”. Żyją jeszcze tęsknotą za tamtym, ale powoli to się zmienia. Zainwestowano w Jezioro Tarnobrzeskie, odżył zamek Tarnowskich w Dzikowie, coraz lepiej funkcjonuje Muzeum Siarki w Tarnobrzegu. To już nie tylko Baranów Sandomierski, Muzeum Regionalne w Stalowej Woli i Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej, które wcześniej wydawały się jedynymi jasnymi punktami w ofercie turystycznej regionu.

Rozwój turystyki jest szansą na znalezienie sposobu na życie i utrzymanie dla tysięcy mieszkańców także północnej części Podkarpacia. Marcin i Joanna, pozostając wciąż nieformalną agencją marketingową lasowiackiej kultury, na swój biznes już pomysł mają. – Na razie jesteśmy głównie rolnikami i hodujemy sześć owiec – śmieją się. – Ale niebawem zostaniemy producentami rolnymi. Rozbudowujemy gospodarstwo i będziemy robić wegańskie pesto alternatywne. Z marchwi. Posadzimy ją w dwóch tunelach, ponieważ natka musi mieć cieplarniane warunki, dużo wilgoci i ciepła. To z niej powstanie pesto. Korzeniami nakarmimy konie. W planach jest także danie z pokrzyw. Już rosną!

BĄDŹMY szczerzy Zakładnicy własnej totalności

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Zaraz po wyborach w 2015 roku, w których PiS zdobyło większość parlamentarną, Grzegorz Schetyna obwieścił, że Platforma Obywatelska będzie teraz opozycją totalną. Czułem wtedy, że mi się gdzieś z tyłu głowy zapala przysłowiowa czerwona lampka. A to dlatego, że w perspektywie ostatnich stu dwudziestu lat były już w Europie partie polityczne, które parły do zdobycia władzy jako opozycje totalne. Pierwsza to bolszewicy, czyli leninowska frakcja Socjaldemokratycznej Partii Robotników Rosji, po rewolucji Rosyjska Komunistyczna Partia (RKP-b), w końcu Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego (KPZR). Druga – to Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników, czyli partia Adolfa Hitlera. Bolszewicy przejęli władzę w Rosji w trybie rewolucyjnym, natomiast hitlerowska NSDAP doszła do władzy w wyniku jak najbardziej demokratycznych wyborów. Obie swoich poprzedników u władzy definiowały jako absolutne zło zasługujące na wypalenie. Obie zapowiadały lawinę zmian rewolucyjnych, po których będzie możliwe budowanie absolutnej pomyślności i szczęśliwości społecznej. Po objęciu władzy obie partie przestały być opozycyjne, ale pozostały totalne. Krótko mówiąc – opozycja totalna stała się totalną władzą. Ciąg dalszy jest powszechnie znany – totalne szaleństwo skończyło się niewyobrażalną katastrofą, pochłonęło życie blisko 100 milionów ofiar, na dziesięciolecia zniewoliło pół Europy, tyleż Starego Kontynentu cofnęło w rozwoju... Ciągle trudno mi otrząsnąć się ze zdziwienia, że pomysł na przybranie uniformu opozycji totalnej zrodził się w partii obfitującej w dyplomowanych historyków! Sam Schetyna jest historykiem, Donald Tusk również. Zdawałoby się, że polityk z wykształceniem historycznym, szczególnie w Polsce, powinien sam z siebie żywić odrazę do wszystkiego, co choć trochę zalatuje totalitaryzmem. Tymczasem platformersom po przegranych wyborach nawet nie chciało się czekać do następnych – wymyślili, że przegrali przez pomyłkę i wystarczy uruchomić „ulicę”, by doprowadzić do upadku rządu. Ulica nie wypaliła, więc może zagranica? I tak już sześć lat trwają permanentne nagonki wpływowych środowisk liberalno-lewicowych na Polskę i Węgry, bo w tych dwóch krajach rządzą konserwatyści, i to już drugą kadencję – w przypadku Polski, a na Węgrzech nawet dłużej. Naciski na Polskę weszły w nowy, bardzo niebezpieczny etap – w nagonkę włączają się instytucje Unii Europejskiej, które nie stronią od szantażu. Rozumiem, iż jest to cena za to, że nasz imponujący wzrost gospodarczy uwiera najsilniejszych. Odejście w najsilniejszych państwach UE od zasad ojców założycieli powoduje, że jedna z nich: im którekolwiek państwo Unii staje się silniejsze, tym silniejsza staje się Unia – również odeszła w zapomnienie. Chwilowo, mam nadzieję. Oczywiście pomyślny rozwój państw niewielkich może być tolerowany, bo one, choćby nie wiem co, nigdy pozycji tych największych nie zagrożą. Polska ma tego pecha, że jest jednym z kilku największych państw UE. Doprawdy, nie zazdroszczę panu Morawieckiemu... Wielu komentatorów wytyka PO, że nie ma programu, że jedynym jej celem jest odsunięcie PiS od władzy. Trudno się z tym zgodzić. Przecież politycy PO ciągle powtarzają, że zlikwidują: CBA, Wojska Terytorialne, Instytut Pamięci Narodowej, kilkaset szpitali (wymsknęło się marszałkowi Grodzkiemu w Olsztynie). Obiecują też postawienie przed Trybunałem Stanu prezydenta (po zakończeniu kadencji), premiera, wielu ministrów i wiceministrów, postawienie przed sądem prezesów i zarządy spółek Skarbu Państwa itd, itp. Pani sędzia, która nazwała sędziów in gremio „nadzwyczajną kastą ludzi”, oświadczyła publicznie, że ona pragnie zemsty... Donald Tusk po powrocie do polskiej polityki już jako p.o. szefa Platformy Obywatelskiej nazwał PiS złem, co oznacza, że akceptuje totalność swojej partii jako opozycji. Platforma chyba jeszcze nie wie, że tak naprawdę zastawiła na siebie pułapkę - wychowała sobie całkiem spory elektorat scementowany histeryczną wręcz nienawiścią do PiS i tylko kwestią czasu jest, gdy odkryje, że stała się tegoż elektoratu zakładnikiem.

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

Jazda bez toastu

MAGDA LOUIS

Nie przystąpiłam do linczu w mediach społecznościowych na solistce zespołu Bajm, Beacie Kozidrak, która kilka tygodni temu została przyszpilona za jazdę pod wpływem alkoholu. Wpływ był spory, media podały, że 2 promile. Nagłówki brukowców krzyczały, że jechała ZYGZAKIEM, i ten właśnie zygzak będzie stanowić dowód w sprawie, a sprawa będzie, bo za jazdę po pijanemu grożą jej nawet 2 lata więzienia. Beata powiedziała publicznie: przepraszam, jest mi wstyd, bardzo żałuję. Na tym etapie nie można chyba oczekiwać niczego więcej, pomyślałam ze smutkiem i zamknęłam komputer. Jeszcze tego samego dnia „przyjaciele” solistki ruszyli do piór i zaczęli rzygać na Facebooku opowieściami, których sens sprowadzał się mniej więcej do tego – fajna kobitka, ładnie śpiewa, niestety od dawna pije, wręcz chleje, jej były mąż też pił, w sumie to wszyscy artyści piją, a ci, co nie piją, widocznie już nie mogą. Pokrzepiła mnie myśl, że nie mam przyjaciół wśród znanych osób z zasięgami po kilka tysięcy followersów, bo gdyby mi się coś przydarzyło, to chwaląc się znajomością ze mną, na pewno wywlekliby na ścianę FB takie sprawy, które nawet w piwnicy boję się trzymać.

Czy jeździłam kiedykolwiek po spożyciu alkoholu? Tak, bo pozwalało mi na to prawo obowiązujące w Wielkiej Brytanii oraz zdrowy rozsądek. Kto nie wie, ten się w tym momencie bardzo zdziwi, ale po angielskich ulicach można kierować autem mając 0,8 promila w wydychanym powietrzu! W innych krajach europejskich (nie wszystkich) limity ustawiono na 0,5 promila, w Polsce 0,2, tyle co w Szwecji czy Norwegii. W kilku krajach obowiązuje surowe zero.

W 2020 roku w Polsce na 1 milion mieszkańców przypadło aż 65 śmiertelnych ofiar wypadków drogowych. W Wielkiej Brytanii, gdzie prawo pozwala przed drogą wypić kieliszek wina czy szklankę piwa, 28 osób (na 1 milion mieszkańców) straciło życie w wypadku drogowym. Przed Polską w czarnej statystyce jest Bułgaria (67) i Łotwa (74).

I mam wielki problem z limitami, bo człowiek ten sam, auto to samo, Unia jedna, wspaniała wielka rodzina, a limity różne. Po kieliszku wina jestem zagrożeniem na drodze dla innych kierowców, ale tylko w Polsce, na Węgrzech czy w Bułgarii, a we Włoszech, Niemczech, Francji czy Szwajcarii już nie?

Nie tylko limity w promilach mnie zastanawiają. Ostatnio dowiedziałam się, że mam za wysoki cholesterol … ale tylko w Polsce, bo gdybym poszła do lekarza w Anglii czy w Niemczech, to mój cholesterol byłby w normie i nikt by mi statyn na siłę nie wciskał.

Wracając do Beaty i kary, jaką internet jej wyznaczył, będąc pod wpływem gniewu i w przekonaniu, że wie najlepiej, co się jej należy za te 2 promile. Hm… nie znalazłam ani jednej sensownej propozycji. Zatem wysuwam swoją, w oparciu o moje wieloletnie doświadczenie zawodowe. Dla Beaty i wszystkich innych z tego samego paragrafu. Dobrym rozwiązaniem byłoby zabranie prawa jazdy na minimum 3 lata, po upływie tego okresu nakaz zrobienia ponownie kursu i zdania egzaminu na prawo jazdy oraz uczestnictwo w zajęciach (choćby 32 godziny) uświadamiających zagrożenia wynikające z jazdy pod wpływem alkoholu. Dalej, wysoka – adekwatna do zarobków – kara grzywny, która powinna pójść na fundusz pomocy ofiarom wypadków drogowych oraz do odrobienia 300 godzin prac społecznych – najlepiej w szpitalu, w hospicjum lub w domu starców.

Jestem też za wprowadzeniem tego, co kiedyś zrobili Anglicy – tablica hańby. Name and shame, czyli po nazwisku i niech się wstydzi. Na pierwszych stronach gazet darmowa „sława” dla celebrytów, polityków, sportowców, którzy wsiedli za kółko na dużym promilu.

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako pełnomocnik prezydenta ds. współpracy międzynarodowej WSIiZ.

AS z rękawa

Sztuczna inteligencja jeszcze nas uwodzi, ale już powinniśmy się bać!

KRZYSZTOF MARTENS

Zamierzam się zająć fenomenem sztucznej inteligencji. Jak chcę zacząć moją długą opowieść? Najlepiej od zamierzchłych czasów. Człowiek od ponad miliona lat korzysta z ognia, od kilku tysięcy zna koło. Od kilkuset lat potrafi drukować, a ponad 100 lat temu Watt wynalazł maszynę parową. Pierwsza elektrownia powstała 140 lat temu. Wilbur Wright zawojował przestworza w 1903 roku w samolocie Flyer. Medycyna też odnosiła swoje sukcesy. W 1885 roku Roentgen odkrył promienie X. W 1922 roku pojawiła się insulina, a kilka lat później penicylina. W latach czterdziestych XX wieku światło dzienne ujrzał pierwszy komputer. W latach pięćdziesiątych sensacją była tabletka antykoncepcyjna i rozrusznik serca. Moją opowieść mógłbym ciągnąć dalej, ale mądrzej będzie wyjaśnić jej cel.

Postęp na przestrzeni wieków dokonywał się powoli, a istotne dla świata wynalazki czy innowacje pojawiały się rzadko. Dzisiaj świat „zapierdala” na złamanie karku. Wzrostem liniowym – to znaczy 1, 4, 7, 10, 13 charakteryzował się XX wiek. W XXI wieku mamy do czynienia ze wzrostem wykładniczym – 1, 3, 9, 27, 81, 243. Lata dzielą się w tygodnie, a dekady w miesiące. W dwudziestym wieku od zbudowania pierwszego komputera do stworzenia komputera osobistego upłynęło blisko 30 lat.

Dzisiaj sieć internetowa 5G jest jeszcze w powijakach, a już trwają zaawansowane prace nad następną generacją 6G, oferującą prawie nieograniczone możliwości. Jeszcze dwa lata temu Google chwalił się, że autonomiczne samochody, nad którymi pracuje, mogą przejechać 1000 mil bez żadnej kolizji. W sierpniu przeczytałem, że już przejeżdżają bez udziału człowieka 300 tysięcy mil. To właśnie miałem na myśli, mówiąc o postępie wykładniczym. Internet przyśpieszył zmiany, a sztuczna inteligencja, która rozwija się szybciej niż jesteśmy to w stanie pojąć, sprawi, że zatęsknimy za starym, dobrym życiem. Tworzymy demona, który zagrozi naszej egzystencji. Czytałem wywiady z politykami, szefami wielkich korporacji, generałami, na temat przyszłości sztucznej inteligencji (dalej nazywanej SI). Porażały butą i arogancją. Przebijała z nich pewność doktora Frankensteina, że potrafią kontrolować demona.

SI szybko zmieni świat. Dzisiaj jeszcze nas uwodzi, pomaga w codziennym życiu, umacniając w słodkim lenistwie. Zawierzamy mechanizmom i wymagamy od siebie coraz mniej.

Co najgorsze, nie widzimy w tym nic złego. Obserwujemy pozytywny postęp w medycynie, transporcie, a nie wiemy nic o dramatycznych zmianach w wojsku. Niepowstrzymany i dynamiczny rozwój autonomicznych systemów uzbrojenia, które bez udziału człowieka mogą decydować o strategii, wybierać cele i eliminować całe formacje przeciwnika, przypomina mi serię filmów z Terminatorem w roli głównej. Autonomiczne maszyny uzyskały świadomość i rozpoczęły eliminację ludzkości. Filmy się dobrze oglądało, ale znaleźć się w tamtym świecie nikt by nie chciał. Przerażają mnie żołnierze w nowej wersji, którzy otrzymają rodzaj dodatkowego zmysłu z dostępem do wszystkich danych, systemu sterowania ogniem i wielu innych funkcji. Parafrazując stare powiedzenie – żołnierz strzela, a SI kule nosi. Innym demonem jest zabijanie na odległość przy pomocy joysticka i samolotów bezzałogowych. Kiedyś przeczytałem w Gazecie Wyborczej – zabiliśmy 1600 osób, nie ruszając się sprzed komputera. Co się stanie, gdy do zabijania komputery i samoloty nie będą już potrzebować ludzi? Wyobraźnia podpowiada, że przyszłość będzie mroczna i spowita mgłą. Świat staje się coraz bardziej skomplikowany, coraz bardziej niebezpieczny i przygnębiający. Intuicja nakazuje w nadchodzącym chaosie dostrzec i opisać niebezpieczne tendencje, które będą miały wpływ na przyszłość naszego globu.

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

This article is from: