2 minute read

Sasina śnić - pisze Szymon Kaczmarek

Dziennikarz, filozof robotniczo-chłopski.

Sasina śnić

Advertisement

Miałem sen. Może i w tym fakcie nie było by niczego niezwyczajnego, gdyby nie jeden szczegół: otóż pamiętam go, ten sen ma się rozumieć, z najdrobniejszymi szczegółami, mimo upływu kilku tygodni.

„…wróciłem z zakupami do ciepłego, jasnego i cichego domku. Usiadłem na balkonie i ze świeżutko otrzymanej dostatniej szesnastej emerytury, przelałem na wakacyjne konto odpowiednio wysoką kwotę. Bo taki miałem zwyczaj: dwa miesiące w roku spędzałem w ciepłych krajach, raz wczesna wiosną, raz późną jesienią. W końcu po to jest emerytura. By zwiedzać świat, pomagać wnukom i spędzać resztę kurczącego się czasu na różnego rodzaju fanaberiach, na które wspomnianego czasu nie było w okresie aktywności zawodowej.

Choć żal wyjechać, choćby na chwilę, z Kraju, w którym tyle miłości, przyjaźni i dobroci wyziera z każdego kąta, w każdej chwili.

Radośni, dostatnio żyjący rodacy przechadzają się miło uśmiechnięci, roztaczając wokół różany zapach i opary przyjaźni. Z telewizorów, jakiejkolwiek stacji byś nie włączył, płyną słowa poetyckich sonetów, dźwięki miniatur bachowskich i przyjacielskie pogaduszki funkcjonariuszy partyjnych między skrajnymi frakcjami sejmowymi. Pod kwitnącą wiosennie pergolą, spacerują zgodnie pod rękę Sasin z Budką, Czarzasty z Korwinem, przy stoliku nad kawą i ciasteczkami szczebioczą wesoło zanosząc się radosnym śmiechem Tusk z Kaczyńskim. Po stawie pływają śnieżnobiałe łabędzie. Dzieci, syte i uśmiechnięte, w marynarskich ubrankach trzymają trzeźwych tatusiów za czystą rękę i rozrzucają beztrosko między rabaty 500+. Słonko przeciąga się rozleniwione… W mediach państwowych znów pracują dziennikarze. I nikt nie wierzy, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

Wyregulowałem zegarek, bo jechał autobus 54, a nie mogę się spóźnić na wizytę u gastrologa, o której przypomniała mi porannym telefonem pani z przychodnianej recepcji. Wczoraj, gdy umawiałem wizytę, obiecała i dziś dotrzymała słowa. Zadzwonił domofon. Uprzejmy pan zapytał czy czasami nie potrzebuję węgla orzecha w cenie połowy cen urzędowych, które przecież i tak rząd obniżył do granicy czterdziestu złotych za tonę. Czterdzieści złotych! Czysty śmiech, jak pojadę za granicę, to tę kwotę mogę przecież wymienić na osiemdziesiąt dolarów albo sto dwadzieścia euro. No co robić, gdy złoty wciąż idzie na giełdach w górę? Upycham paczki banknotów, gdzie tylko mogę. Szafa już się nie domyka, a metraż mam niewielki. Po ulicach cichutko suną elektryczne auta rodzimej produkcji. Policjant przeprowadza na drugą stronę ulicy starszą feministkę. Pomaga jej nieść transparent z napisem „chrońmy pożycie!” i styropianową tęczę. Ogólnie jest pachnąco i jakby luksusowo. Termometr wskazuje, a wiatr wieje ledwie, choć ze zmiennych kierunków. Poranną cisze przerywa donośny huk. To inflacja spadła do wartości minusowych…”.

Obudził mnie niepokój. Oczy miałem mokre od łez szczęścia i wzruszenia. Przemogłem ogólną niechęć i poszedłem na zakupy.

W sklepie zostawiłem dwakroć więcej pieniędzy za dwakroć mniej produktów niż przed tygodniem. Wróciłem z zakupami do jeszcze na razie ciepłego, jasnego i cichego domku. Usiadłem na balkonie … nad szkarłatnym horyzontem kłęby dymu, słychać szczęk żelaza…