
9 minute read
WYWIAD
Wiara na emigracji
z ks. Andrzejem Niskim rozmawia Iwona Sokołowska (cz. 2)
Advertisement
IS: „Zawalczyć o katolickość naszych lokalnych, szkockich parafii” – to piękne wyzwanie, ale czy realne? Z doświadczenia wiem, że bez polskiego kapłana jest to bardzo trudne. Nie wszyscy proboszczowie są przychylnie nastawieni do aktywności Polaków. Są i tacy, którzy wręcz twierdzą, że obnosimy się z naszą polską religijnością. Z jednej strony stawia nam się zarzuty tworzenia „Polish Ghetto”, z drugiej zaś wymaga integracji wyłącznie poprzez dostosowanie, co jest bliższe asymilacji. Czy stwierdzenie „nasze lokalne”, a zarazem „szkockie parafie” niestety wzajemnie się nie wyklucza? Czy mamy szansę czuć się u siebie we wspólnotach, w których nie ma polskich księży? Dodam tylko, że skupianie Polonii wokół polskich kapłanów wynika z pragnienia praktykowania wiary w sposób znany i sprawdzony. Do szukania polskich księży motywują nas przede wszystkim dzieci. Duszpasterstwo dzieci i młodzieży jest tu znikome, a wręcz często szkodliwe, biorąc pod uwagę obowiązkową edukację LGBT, również w szkołach katolickich. Polscy kapłani starannie zaś przygotowują dzieci do I Komunii św., podejmują działania duszpasterskie w kierunku młodzieży. Ksiądz sam jest tego dobrym przykładem, bo w tej chwili przemierza szlak Sanktuariów Maryjnych w Polsce z młodzieżą z Aberdeen. Tu kapłaństwo często traktowane jest jako zawód, a nie powołanie. Gorliwość polskich kapłanów jest wyraźnie widoczna. Rodzi się zatem pytanie – jak zachować i przekazać wiarę w Kościele, który tu świeci nikłym płomieniem? Co nam pozostaje, jeśli nie mamy polskich kapłanów?
AN: Zanim ustosunkuję się do sedna sprawy, czyli do katolickiego wychowania dzieci i młodzieży chcę zaproponować pewną wyjściową diagnozę dla naszej rzeczywistości kościelnej:
Otóż myślę, że model, w którym to parafia jest z definicji domyślnym miejscem praktykowania wiary, punktem odniesienia dla mieszkających na jej terytorium praktykujących katolików właśnie mija. Ten proces zaczął się już wiele lat temu, może nawet dekad – tu na zachodzie, jako jego początek wskazałbym przełom lat 60. i 70., kiedy wielu biskupów, a nawet całe episkopaty, a za nimi poszczególni księża, dopuścili się gorszącego buntu wobec autentycznego Magisterium Kościoła. Mam tu na myśli reakcję na encyklikę Humanae Vitae i jej recepcję w praktyce duszpasterskiej. Był to czas pierwszego, sejsmicznego w skali, wstrząsu dla Kościoła po Soborze (II Sobór Watykański). Myślę, że to wtedy nastąpił bardziej widoczny początek końca pewnej wewnętrznej jedności Kościoła zachodniego. Abstrahując już od samego przedmiotu buntu – jakim był stosunek do antykoncepcji – a szerzej w ogóle do seksualności, to na poziomie psychologicznym, ze względu na skalę kontestacji zarówno doktryny jak i dyscypliny, dało to legitymizację do postawy nieposłuszeństwa całej rzeszy księży i biskupów o nastawieniu progresywnym. Kościoły lokalne, poszczególne diecezje i parafie zostały „zatomizowane” – tak jakby każdy ksiądz dostał przyzwolenie, by kierować się swoją własną interpretacją doktryny katolickiej.
To już wtedy parafie i diecezje, księża i biskupi zaczęli między sobą się różnić w podejściu do fundamentalnych spraw doktrynalno-dyscyplinarnych. Różnice te zostały jeszcze bardziej pogłębione wraz z wprowadzeniem zmodernizowanej Mszy św. wg Mszału Pawła VI, który stworzył niespotykaną dotąd w liturgii przestrzeń wieloznaczności interpretacyjnej 28 | www.polskimagazyn.co.uk
rytuału i treści modlitw. Jest to istotny aspekt kontekstu historycznego, który ukształtował tutejsze parafie, które rzeczywiście charakteryzują się pewną inercją, biernością duszpasterską i raczej podejrzliwym podejściem do doktryny jako takiej, a tym samym do nauczania treści naszej wiary, czyli katechizacji. To oczywiście wielki skrót, ale chciałem naszkicować choć trochę kontekst, z którym się tu mierzymy. Mówi Pani bowiem o tym zderzeniu się w parafiach z niechęcią do polskich inicjatyw, do polskiego stylu duszpasterskiego… myślę – mam nadzieję – że nie tyle jest to niechęć do nas na tle narodowościowym, a po prostu niechęć i uprzedzenie do katolicyzmu, który w siebie nie wątpi, który jest wierny wypróbowanym formułom katechetycznym, który nie ma kompleksów wyrosłych na gruncie relatywizmu prawd wiary. Pomimo wielu słabości polskiego Kościoła, może połowicznie słusznej krytyce miałkości intelektualnej czy niskiej kultury części polskiego kleru, to jednak wciąż jest zachowany pewien podstawowy etos: wiara jest nam dana jako Objawienie do przyjęcia, nie do kontestacji.
Tyle tytułem ustosunkowania się do naszkicowanego przez Panią problemu relacji w szkockich parafiach – niestety, nie mam recepty na zaradzenie tej sytuacji. Ważne, by dobrze zdefiniować problem i zdać sobie sprawę z jego wagi. Tak naprawdę, przecież nie jest to „konflikt” pomiędzy dwoma różnymi, ale równouprawnionymi stylami duszpasterzowania, polskim i szkockim. Niestety, jest to konflikt pomiędzy dwoma wykluczającymi się modelami Kościoła. Ten konflikt Polski też nie omija.
Co więc robić? Jak sytuować parafię w swoim życiu rodzinnym i wychowawczym? Pan Jezus ustanowił dla nas zwyczajne środki zbawienia – czyli Sakramenty
Kościoła i tutaj struktur diecezjalnych, parafialnych nie można lekceważyć – one są z „nadania Bożego”. Pomimo tych wielu trudności należy się więc im nasza miłość i troska, również i o księży, i o konkretne kościoły. W oczekiwaniach jednak trzeba być realistami – przed nami dużo ciężkiej, organicznej pracy. Naprzeciw wychodzi nam pięknie wyeksponowana przez II Sobór Watykański nauka o roli świeckich w Kościele i koncepcja Ecclesia domestica – Kościoła domowego. Pozwolę sobie zacytować Katechizm, bowiem tu w pigułce mamy wyłożone nasze zadania i obowiązki, a tym samym gotowy program działania:
W dzisiejszym świecie, który często jest nieprzychylny, a nawet wrogi wierze, rodziny chrześcijańskie mają ogromne znaczenie jako ogniska żywej i promieniującej wiary. Dlatego też Sobór Watykański II, nawiązując do tradycji, nazywa rodzinę „Kościołem domowym”. W rodzinie „rodzice przy pomocy słowa i przykładu winni być dla dzieci swoich pierwszymi zwiastunami wiary”, pielęgnując „właściwe każdemu z nich powołanie, ze szczególną zaś troskliwością powołanie duchowne” W szczególny sposób tu właśnie jest praktykowane kapłaństwo chrzcielne ojca rodziny, matki, dzieci i wszystkich członków wspólnoty rodzinnej „przez przyjmowanie sakramentów, modlitwę i dziękczynienie, świadectwo życia świątobliwego, zaparcie się siebie i czynną miłość”. Dom rodzinny jest więc pierwszą szkołą życia chrześcijańskiego i „szkołą bogatszego człowieczeństwa”. W nim dziecko uczy się wytrwałości i radości pracy, miłości braterskiej, wielkodusznego przebaczania, nawet wielokrotnego, a zwłaszcza oddawania czci Bogu przez modlitwę i ofiarę ze swego życia – paragrafy 1656-57. Pokuśmy się o taką drobną, pobieżną analizę tego fragmentu. Pierwsze, co zwraca moją uwagę to to, że w tych trudnościach nie jesteśmy sami – Matka Kościół wie, że jesteśmy uwikłani w świat, który jest nieprzychylny, a nawet wrogi wierze. Bardzo ważne słowa, bo diagnozują nasze położenie. Niestety, tak się stało, że narracja większej części hierarchii Kościoła nie odzwierciedla tej diagnozy, która w wielu dokumentach Kościoła jest solidnie wyakcentowana, począwszy od samego Pisma Świętego (np. Jan 15:18-27). Wróćmy jednak do omawianego fragmentu, bowiem dalej Katechizm wskazuje dokładnie, gdzie ma być ośrodek praktykowania wiary w sposób nam znany i pewny – otóż wcale nie jest to parafia, gdzie na dodatek jest „polski ksiądz”. Tym ośrodkiem wiary jest rodzina, gdzie rodzice, a szerzej - wszyscy którzy jakoś uczestniczą w „rodzicielstwie” – dziadkowie, wujostwo, itd. są zwiastunami wiary przez przyjmowanie sakramentów, modlitwę i dziękczynienie, świadectwo życia świątobliwego, zaparcie się siebie i czynną miłość.
Doświadczenie wielu kapłanów, katechetów, wspólnot formacyjnych to potwierdza – nawet najbardziej starannie przeprowadzana katecheza nie uczyni z dzieci wierzących dorosłych. Oczywiście, solidna katecheza jest ważna, ale ona niejako ma sens dopiero gdy spotyka w dziecku pewną intuicję „kultury wiary”, którą tylko i wyłącznie może dać dom rodzinny. Jeśli tej „kultury wiary” brakuje, to nie katecheza jest potrzebna a „pierwsza ewangelizacja”, tylko że do tej jest potrzebny już intelektualnie ukształtowany człowiek, zdolny do krytycznej analizy i samokształcenia, samostanowienia o swojej tożsamości. Chociażby dlatego osób dorosłych nie chrzci się z dnia na dzień, jak to można robić z dziećmi z rodzin katolickich, a dopiero po gruntownym przygotowaniu nie tylko duchowym, ale i intelektualnym.
W wielkim skrócie można więc powiedzieć, że cała tragedia naszych czasów, problemy Kościoła i parafii mają istotne źródło w dezercji rodzin z czynnego pielęgnowania powołania rodziny. Oczywiście ta dezercja to nie był i nie jest wybór konkretnej osoby, konkretnych rodzin, ale znowu – rozłożony w czasie proces dotyczący całych pokoleń, który – jakby ukradkiem – podmienił nam wszystkim rozumienie czym w istocie jest rodzina, a zatem i kim jest i jakie ma zadania tak ojciec rodziny jak i matka rodziny. W konsekwencji doświadczamy tego samego w Kościele – dokonuje się teraz bowiem podmiana Kościoła Chrystusowego na jakiś nowy, inny Kościół. Wszystko to jednak ma swoje źródło w podstępnej zmianie paradygmatu stanowiącego o roli męża i żony, ojca i matki w naszych rodzinach.
Wracając do Pani pytań - Jak zachować i przekazać wiarę w Kościele, który tu świeci nikłym płomieniem? Co nam pozostaje, jeśli nie mamy polskich kapłanów? – Myślę, że odpowiedzią jest jak najszybszy powrót do naszych podstawowych tożsamości – mężczyzny i kobiety, a dalej każdy do swojego miejsca – ojca i męża, żony i matki, kapłana i duszpasterza.
Domyślam się, że teraz wielu może westchnąć ze zniechęceniem – że to tak łatwo mi powiedzieć, taka prosta, acz życzeniowa recepta! Ilu bowiem z nas jest w bardzo trudnych, zagmatwanych małżeństwach, a może i związkach niesakramentalnych, gdzie są np. dzieci, gdzie są okoliczności komplikujące szybkie uporządkowanie sytuacji… Ilu jest małżonków samotnych, którzy po latach wspólnego życia czują, że mają inne wartości i odniesienia niż mąż czy żona…
Ilu z nas jest bez własnej rodziny, gdy z różnych powodów nie zdołali wejść w związek małżeński czy odnaleźć się w obecnych strukturach Kościoła, realizując powołanie zakonne… Ilu jest wreszcie samotnych, wewnętrznie rozbitych zakonników i zakonnic, ilu księży i biskupów, zdezorientowanych sprzecznymi komunikatami, o zmęczonych sumieniach, wciąż wystawianymi na próbę przez co raz to nowe wyzwania… – ale właśnie tym bardziej, nie ma innej drogi, jak nieustannie wracać do tego, co pewne – do rzeczywistości, w której powołał nas Pan. Każdy z nas ma swoje „poletko” do uprawy, stosownie do miejsca i okoliczności, w których – albo z woli Bożej albo przynajmniej z Jego miłującego dopustu – się znajduje.
Nie ma zatem co narzekać i popadać w apatię i zniechęcenie – zawsze jest coś do uratowania, począwszy od własnej duszy. Każdy z nas – nawet osoby samotne, poprzez dar chrztu świętego konstytuuje wokół siebie taki mały, czasami maluśki Ecclesia domestica. Trzeba zdać sobie sprawę z doniosłości tej rzeczywistości. Jeśli odzyskamy ten pierwotny zapał do pracy nad sobą, do tego by w posłuszeństwie Kościołowi Świętych ofiarowywać siebie Chrystusowi, to stopniowo świat dookoła nas, najpierw wśród przyjaciół, rodziny, wreszcie wspólnot kościelnych, zacznie się porządkować. Ten imperatyw ciągłego nawracania każdy z nas w sobie nosi poprzez znamię Ducha Świętego, którym jesteśmy naznaczeni przez sakramenty chrztu i bierzmowania – może właśnie jest to czas, kiedy tę fundamentalną tożsamość trzeba sobie uzmysłowić i nią w codzienności żyć.
Jak to w praktyce ma wyglądać? Zacznijmy od sumiennych, częstych, dobrze przygotowanych spowiedzi – to jest bardzo ważne w tym czasie w jakim jesteśmy, bo bez uporządkowanego sumienia, bez bycia chronionym przez nadprzyrodzoną łaskę Bożą, bardzo łatwo nam popadać w błędne rozeznanie tego, co słuszne. Jesteśmy ze wszech stron atakowani szumem informacyjnym, również tym, dotyczącym życia religijnego i kościelnego, trzeba więc zadbać o to, by kierować się tradycyjnymi, sprawdzonymi przez świętych formułami rachunku sumienia. Dalej, trzeba nam się radykalnie zwrócić ku Najświętszej Maryi Pannie, która przez swoją pokorę i posłuszeństwo jest postrachem dla wszelkich duchów herezji i zamętu. Jako Matka Naszego Pana jest Ona wychowawczynią prawdziwego człowieczeństwa, a zatem naszej właściwej tożsamości, dla której Bóg Ojciec każdego nas stworzył. Jest wiele sprawdzonych form realizowania pobożności Maryjnej, o których teraz Opatrzność nam przypomina. Kto szuka, ten znajduje.

Ks. Andrzej Niski, kapłan diecezji Aberdeen, proboszcz parafii Św. Wawrzyńca w Dingwall w Szkockich Highlandach. Studiował w Rzymie i w Anglii. Do Szkocji przybył jako młody student poszukujący pracy na wakacje 2005 r. Tu po 4 latach odnalazł swoje powołanie i tej ziemi służy. Jednak z krwi i kości Polak, noszący w sobie całe dziedzictwo wiary, tradycji i kultury wyniesione z ojczystego kraju. Rozumie rozterki rodaków i zmiany zachodzące w Kościele. Młody, skromny kapłan o szlachetnym sercu, a jednocześnie wielkiej sile ducha i mądrości. * Kolejna część wywiadu ukaże się w następnym numerze Magazynu.
