19 minute read

Zaginiona Twierdza

Leslie Allin Lewis

tłumaczenie: Sławomir Krysztowiak

Advertisement

Peter Hunt miał zaledwie siedemnaście lat, kiedy dotarła do niego wieść o śmierci ciotki w londyńskim szpitalu. Został ostatnim jej żyjącym krewnym i wiedział, że była bez grosza. Nie spodziewał się dostać po niej żadnego spadku. Zaskoczył go zatem list od jej gospodyni, mówiący o wysyłce małego, zamkniętego pudełka znalezionego w skrytce przy łóżku cioci Kate. Tą samą pocztą dotarła także przesyłka od samej ciotki, zaadresowana dawno temu cienkim pismem z zawijasami. Zawierała klucz oraz krótką notatkę: Dla siostrzeńca, Petera Hunta. Otwórz pudełko i uczyń z zawartością to, czego chce przeznaczenie.

Owo pudełko dotarło dostawczakiem wieczorem tego samego dnia. Peter wniósł je po schodach do swego nędznego pokoju w pensjonacie w Tilbury. Nie było przesadnie ciężkie i wszelka nadzieja na zgromadzone w nim monety zniknęła, gdy tylko je uniósł. Wciąż, rzecz jasna, pozostawała niewielka szansa na banknoty czy papiery wartościowe. Peter przeciął sznury, którymi obwiązana była szkatułka, wyjął, wyjął z kieszeni klucz i otworzył ją. Kryła w sobie trzy przedmioty: mały model kamiennej fortecy, zamontowany na cokole przypominającym skaliste wzgórze, zwinięty arkusz papieru i coś, co wyglądało jak oprawione w srebro szkło powiększające. Z tą różnicą, że było nieprzejrzyste, niemal czarne i właściwie nie przepuszczało światła.

Peter przysunął miniaturę do siebie – była nie wyższa niż trzy cale – i przyjrzał się jej na tyle, na ile pozwalało kiepskie światło wpadające przez brudne okna. Było za wcześnie, by włączyć lampę gazową. Zbyt szybko opróżniała kieszeń.

Nawet dla takiego laika jak Peter jakość wykonania modelu była znakomita. Mógłby być dziełem czyjegoś życia. Każdy kamień w strukturze budynku – a było ich tysiące – został wiernie odwzorowany, zadbano nawet o takie szczegóły jak porosty. Przy odrobinie szczęścia taka ciekawostka byłaby warta kilka funtów. Peter pewnie spienięży ją u Christie.

Nie zaufa „wujkowi” Abe w sklepie na rogu.

Odstawił model na bok i sięgnął po zwiniętą kartkę. Jak tylko rozprostował papier, rozpoznał charak- terystyczne pismo swojego ojca. Treść odnosiła się do zawartości pudełka i brzmiała następująco:

Ja, Vernon John Hunt, któremu lekarze dają trzy miesiące życia, zdecydowałem się opisać to, co znane jest pod nazwą Zaginionej Twierdzy. Niniejszy model przedstawiający ową twierdzę był przekazywany z ojca na syna, z matki na córkę, od wielu pokoleń.

Legenda głosi, że miniaturę wykonał włoski rzemieślnik pod groźbą śmierci. Skazany został przez przodków na uwięzienie w prawdziwej twierdzy do czasu stworzenia modelu fortecy. Fakt jego ukończenia potwierdza sama miniatura, nie wiadomo jednak, czy autor został uwolniony, czy też w znieczulicy feudalnych czasów pozostawiono go w uwięzi na zmarnienie. Istnieją, co przyznaję z żalem, przesłanki potwierdzające drugą z możliwości. Łaciński manuskrypt, dziś zniszczony, oznajmiał, że autor nałożył na swoje dzieło pewien rodzaj klątwy. Osobliwość całej historii polega na tym, że, ze względu na zbyt wiele spadkobierczyń zmieniających godność, nazwisko pierwszego właściciela uległo zapomnieniu. Pamiątka rodowa krążyła chaotycznie od mężczyzn do kobiet, od kobiet do mężczyzn, pomiędzy różnymi rodzinami. Nawet umiejscowienie pierwowzoru wytarto z pamięci za sprawą klątwy. Stąd nazwa – Zaginiona Twierdza.

Forteca, o ile wciąż istnieje, może znajdować się na Islandii, w Skandynawii, w Rosji – właściwie w dowolnej części świata.

Tłumaczenie manuskryptu mówi, że twierdzę może odnaleźć ktokolwiek, kto posiada „spryt albo szczęście pozwalające połączyć szkło, tekst i zrozumienie”. Jednakże temu, komu uda się rozwiązać zagadkę, grożą „większe niż te nękające innych potomków Adama, pokusy Szatana”. Jeśli im ulegnie, spotka go „śmierć w domu z rąk własnego syna”. Bez wątpienia każdy z kolejnych spadkobierców mierzył się z klątwą, lecz nie istnieją nawet pogłoski na temat jej zdjęcia. W swojej turze straciłem godziny na spekulacjach, do czego może służyć czarne szkło, oprawione niby soczewka, a jako soczewka bezużyteczne. Zbadałem każdy milimetr powierzchni modelu, patrząc przez okulary, aby znaleźć grawerunki, lecz nie dostrzegłem nic prócz wspania- łej precyzji wykonania. W ostateczności sprzeda się go – model będzie najpewniej wart sporą sumę wśród kolekcjonerów. Jego tajemnica, jeśli w ogóle istnieje, pozostaje dobrze ukryta.

Usłyszawszy wyrok śmierci, powierzam tę jedyną pamiątkę należącą do rodziny, której majętność się rozpłynęła, mojej siostrze Kate. Proszę, aby przechowała ją dla mojego syna do czasu swojej śmierci lub jego wejścia w dojrzałość.

Dokument nie zawierał daty ani podpisu. Peter oparł się i rozejrzał po brudnym pokoju z niechęcią, której nie zwalczyła nawet zażyłość. Zatem jego ojciec także wierzył, że model jest coś wart? Tym lepiej. Nie miał oporów przed rozstaniem się z miniaturą, bo do dziś o niej nie słyszał. Na pewno spienięży ją przy pierwszej sposobności. Powinno wystarczyć na opłacenie wieczorowych kursów w technikum, a przy większym szczęściu na prawdziwą studencką karierę. Dla niej gotów był rzucić obecną pracę magazyniera i wkroczyć w wyższe sfery, czego instynktownie pragnął. Tymczasem skończył dzień pracy i nie stać go było na to, by wyjść w poszukiwaniu rozrywki. Mógł równie dobrze spróbować szczęścia z ciemnym szkiełkiem.

Uniósł ten pozornie bezużyteczny przedmiot i dokładnie go obejrzał. Rzeczywiście, wyglądał jak szkło powiększające. Był okrągły, grubszy w środku, cieńszy przy brzegach, zamontowany w metalowym pierścieniu i oczywiście – szklany. Peter zapalił staroświecki, gazowy palnik i spojrzał na przedmiot pod światło. Za sprawą nieprzejrzystego szkiełka dostrzegł tylko bezkształtny, rozmyty obraz. Zapewne odległość szkła, czy to od oczu, czy od obiektu skupienia, wyostrzy go. Chłopak eksperymentował zatem, stojąc na odległość ramienia od lampy i stopniowo przybliżając szkło w kierunku płomienia. Wydawało się, że z bardzo bliska przepuszcza nieco więcej światła. Tak go pochłonęło to odkrycie, że nie pomyślał o tym, jak ciepło może wpłynąć na szkło, aż trzask, następująca po nim rysa i brzdęknięcie o podłogę dały mu do zrozumienia, że pękło.

Klnąc pod nosem, podniósł je i zauważył interesujący fakt. Szkło składało się z warstw. Ciepło oddzieliło zewnętrzną z nich, odsłaniając kolejną, niezniszczoną.

Ściągnął usta, pogwizdując. To odkrycie mogło rzutować na rzekomą bezużyteczność przedmiotu. Nasunął mu się wniosek, że prawdziwa soczewka mogła zostać ukryta pod zaciemnioną warstwą, jednak odgadnięcie przeznaczenia tajemniczego szkła oraz miniatury było dla niego zbyt trudne. Znalazł scyzoryk i, delikatnie wkładając ostrze pod nadłamaną krawędź, oderwał kolejny fragment.

Kiedy już zaczął, pozostałości odeszły z łatwością i po paru minutach odsłonił całkowicie wewnętrzną powierzchnię. Warstwę po drugiej stronie usunął z jednakową dokładnością, po lekkim uderzeniu rękojeścią noża. Od teraz przejrzysta soczewka –zabarwiona, jakby zadymiona, na tyle, jeśli mógł dobrze ocenić, stojąc plecami do lampy, na niebiesko – posiadała niesamowitą zdolność powiększania, co wypróbował na dłoni. Ręka właściwie kompletnie zniknęła, a szklany pierścień ukazywał jedynie fragment skóry, powiększony do takiego stopnia, że obraz przypominał ten z mikroskopu. W miarę patrzenia, powiększanie się nie zatrzymało. Peter odniósł wrażenie, jakby linie papilarne wypełzały poza oprawę. Doznał okropnego uczucia, jakby miał całym ciałem zatopić się w szkiełku. Pospiesznie zamknąwszy oczy, odłożył szkło na stół. Dziwne uczucie ustało nagle, pozostawiając mieszaninę zawrotów głowy, podniecenia i strachu. W soczewce było coś osobliwego. Cholernie osobliwego. Do wad Petera nie zaliczało się tchórzostwo, więc postanowił dokończyć eksperyment. Powziąwszy decyzję, zamknął drzwi, przysunął stół do lampy, tak blisko, jak mógł, i usiadł, by sprawdzić, jak szkiełko zadziała na miniaturę.

Szary, wieczysty półmrok nie rozjaśnił ani nie ściemnił się ani na jotę, kiedy Peter po raz siódmy obchodził potężne zabudowania. Daleko w dole fale spokojnego morza rozbijały się, sycząc, o wciąż ten sam fragment gontu, ni to przybliżając się, ni to cofając. Każdej towarzyszył nieskończony ciąg dolin i grzbietów, wyłaniających się zza mglistego horyzontu, horyzontu, sprawiającego wrażenie oddalonego od wysokiego wzgórza, pod którym się znajdował. Oprócz tych wściekłych uderzeń, żaden inny dźwięk nie zakłócał ciszy żaden wiatr nie poruszał zimnego, stojącego powietrza, a na obszarze gigantycznej zabudowy Peter pozostawał jedyną żywą istotą. Ponad nim, grobowo monotonne niebo przedzierał punkt światła wydający się odległą latarnią. Światło było widać tam, gdzie malejąca nić olbrzymiej grobli zlewała się z horyzontem.

Peter zasłonił wilgotną dłonią oczy i znużony pochylił się przed murami. Czyżby oszalał? Czy został w cudowny sposób, natychmiast, w mgnieniu oka, przeniesiony z obskurnego pokoju do tego odległego, dziwnego miejsca? Nie śnił, czego dowodziła boląca kostka, którą uderzył o niewzruszony kamień w chwili ataku paniki. O Boże! – powiedział głośno, w nic nieznaczący sposób i powtórzył to kilkukrotnie. Po części dlatego, aby usłyszeć coś innego niż dźwięk fal, a po części, by się skupić. Nie umiał ubrać tego w słowa, ale ten widok, ten widok, ze względu na jego raczej ograniczony, przyzwyczajony do betonowego otoczenia umysł, zawładnął nim. Przez niego delektował się abstrakcją.

W zdecydowany sposób, kierując wzrok na najbliższą podporę murów, w myślach przeanalizował –chyba dwudziesty raz – szereg własnych doznań od momentu, w którym trzymał soczewkę nad modelem. Wydawało mu się wtedy, że zamek rosnął i rosnął wewnątrz szybko rozchodzących się ze środka szkła pierścieni, a Peter poczuł się brutalnie zasysany do wnętrza. Po chwili – a może po godzinie –całkowitego zamroczenia, zdał sobie sprawę, że stoi przy ogromnej kopii dziedzińca z miniatury. Spojrzał w górę na wspaniałą twierdzę. Pomimo tego, że przeraziła go jej odrażająca wysokość i zmiażdżyło poczucie małości, poczuł przymus wejścia przez otwarte drzwi i nieprzerwanej wspinaczki. Stawiając krok za krokiem po kamieniach, dotarł na szczyt słaby i drżący. To przez to gorączkowe tempo bliskie granicy jego wytrzymałości, myśl, że może stać się ofiarą, strach i zawroty głowy, ilekroć spojrzał w dół na morze. I cały ten szary, nienaturalny półmrok, ciągle dręczący go, dający sygnał podświadomości, że nie znajduje się na Ziemi, ale w jakimś niesamowitym miejscu, całkowicie odciętym od ludzi i życia.

Naturalny, fizyczny głód w końcu przywrócił jego równowagę psychiczną do stanu niemal normalnego. W jakiejkolwiek koszmarnej rzeczywistości wylądował, nie posiadała ona najwyraźniej żadnych źródeł jedzenia. Musiał znaleźć drogę ucieczki, bo groziła mu śmierć z głodu. Zamek był otoczony morzem, a daleka grobla, rozciągnięta od wybrzeża po horyzont, zdawała się jedynym ratunkiem.

Jak tylko kroki właścicielki ucichły na sypiących się schodach, zwrócił się do towarzyszącego mu posterunkowego.

– Kolejny kocioł, jak sądzę – zauważył. – Lokator zalega z czynszem za ten tydzień i nie może zapłacić, więc cichaczem wybywa. Nie może wynieść swoich rzeczy, bo ona ma zbyt bystre oko. Zresztą, ubrania nie są wiele warte. Oczywiście, jest ciężko tej pani, ale to też nie powód, żeby zaraz po nas dzwonić. –Przerwał i rozejrzał się. – Tak czy inaczej – kontynuował – to nieco dziwne, w jaki sposób się wydostał, skoro drzwi były zamknięte od wewnątrz. Okno jest za wysoko, aby zeskoczyć, dach jest poza zasięgiem i nie ma śladów na kluczu sugerujących, że użył go z zewnątrz szczypcami.

– Od jak dawna go nie ma? – zapytał posterunkowy. Sierżant spojrzał na zegarek.

– Około czterdzieści dwie godziny. Widziała go, jak wchodził z przesyłką, prawdopodobnie z tym –wskazał pudło i model na stole – około siedemnastej w sobotę i, jak zakłada, spał cały wczorajszy dzień. Wezwała znajomego, aby wyłamał zamek, kiedy nie pojawił się na śniadaniu dziś rano, a drzwi były zamknięte. To wygląda na wygodne zniknięcie, zważywszy, że nie pojawił się w pracy. Cóż, powinna odzyskać za czynsz, może nawet z nadwyżką, sprzedając tę miniaturę, jeśli chłopak nie wróci jej odebrać w rozsądnym czasie. Ale wątpię, żeby miała zobaczyć pana Hunta w tym domu – podsumował.

– Na litość boską, wody i jedzenia – zabrzmiał za nim ochrypły, osłabiony głos za nimi. Odwrócili się zaskoczeni i zobaczyli zaginionego lokatora, bladego i mizernego, leżącego na łóżku! ***

– Żadnego szkła – powtórzyła buntowniczo pani Stebbings – tutaj nie było ani go nie zabrałam. Te kawałki mogą być z niego, pękniętego, ale to mi nie tłumaczy, gdzie młody Hunt je cisnął. – Pokręciła głową. – No i zalega mi tygodniowym czynszem –dodała stanowczo.

Sierżant policji odwrócił się od wyłamanego zamka i rzucił na nią spojrzenie bez wyrazu.

– W porządku – odpowiedział. – Nie oskarżam pani o jego kradzież, ale z pewnością nie ma go w tym pokoju. Bez wątpienia Hunt ma je przy sobie, o ile szkło faktycznie istnieje, jak wynika z dokumentu.

A teraz, pani S. – zaczął pojednawczo – proszę zobaczyć, czy drugi sublokator jest w domu. Chcielibyśmy z nim potwierdzić pani zeznanie o włamaniu do tego pokoju. Nie żebyśmy wątpili w pani słowa – dodał pospiesznie – a jedynie dla formalności.

Stare przysłowie mówi, że zbytnia poufałość rodzi pogardę. Niewielkie to usprawiedliwienie, tym bardziej, że pogarda była ostatnim uczuciem, jakie Peter Hunt żywił wobec Zaginionej Twierdzy. Nie minęło wiele czasu od chwili, kiedy początkowy strach przed nieznanym zamienił się w beztroską akceptację dziedzictwa i nadprzyrodzonych mocy, jakie daje. Sytuacja trzydziestoletniego Petera znacznie różniła się od tej, w jakiej znajdował się wtedy, kiedy dotarła do niego niezwykła miniatura. Posiadał teraz dom przy słynnej ulicy Londynu, Park Lane, posiadłość letniskową w Dorset, trzy samochody, liczną służbę pielęgnującą jego włości i, co najważniejsze, czarującą, lecz zaniedbaną żonę. Jednym z jej rozlicznych darów składających się na jego pomyślność był syn, także o imieniu Peter, ale dla odróżnienia nazywany Pete.

Pewnego sierpniowego wieczora Peter siedział w bibliotece posiadłości przy Park Lane, kiedy telefonicznie poinformowano go, że Lord Knifton odwiedzi go za pół godziny, żeby porozmawiać. Wąskie usta Petera uniosły się w kącikach, kiedy odkładał słuchawkę. Knifton był prezesem jednego z jego wielkich przedsiębiorstw handlowych, z których czerpał przychody. Ostatnio zachowywał się opornie, odmawiając zaakceptowania pewnych restrukturyzacji, które on – Peter – rozwinął, by wzbogacić ich związek kosztem akcjonariuszy. Był jednym z niewielu finansowych magnatów wystarczająco wpływowych, by zaszkodzić działalności Petera. Nadszedł czas, by jeden z nich znalazł się na drugim planie. Cóż, Knifton mógł wierzyć w co tylko chce, ale Peter wiedział, który z nich to będzie.

Otworzył szufladę biurka i wyjął miniaturową fortecę. Twarda oprawa soczewki przyjemnie naciskała jego brzuch z wewnętrznej kieszeni, gdzie zawsze ją odkładał. Tysiąc Kniftonów nie pokona pana Zaginionej Twierdzy.

W trakcie półgodzinnego odpoczynku myśli Petera powróciły do dnia, w którym odkrył sztuczkę z modelem, niemal tracąc przy tym życie. Nawet teraz zadrżał, przypominając sobie niekończący się marsz po kamiennej grobli aż po horyzont, który nie przybliżył się ani o milę. Niezmienny, szary półmrok szydził z niego i zaprzeczył istnieniu czasu wtedy, w której Peter wyrzucił zegarek do morza i nie był w stanie zliczać upływających godzin. Ponure fale docierały w stałym rytmie do gnijącej trawy otaczającej chłopaka, wznosząc i opuszczając swe grzbiety o stałej wysokości, aż okrzyczał je za nieubłaganą monotonię. Pamiętał, jak kroczył, mila po mili, w kierunku wiecznie oddalającej się linii horyzontu, do chwili, kiedy wyczerpanie ścięło go z nóg. Przy upadku jego ręka spotkała się z soczewką – wtedy przypomniał sobie, że wsunął ją do kieszeni, zanim stracił przytomność w sypialni w Tilbury. Zmęczonymi dłońmi wyjął ją i przytrzymał, za jakimś wewnętrznym podszeptem, pomiędzy oczami a odległym punktem światła, aby natychmiastowo znaleźć się w łóżku, w pokoju z dwoma policjantami i odgłosem wchodzącej po schodach właścicielki mieszkania. Nawet wówczas, kiedy jeszcze nie dotarła do niego wartość odkrycia, instynkt nakazał mu wsunąć soczewkę z powrotem do kieszeni. Na wszystkie pytania o to, gdzie był i w jaki sposób powrócił, powtarzał głupio, że spał. Dali mu wody – ta z dziwacznego oceanu była zbyt słona do picia – i chleba, który pożarł jak wilk. Na wszystkie pytania odpowiadał: „Nie wiem, spałem”, póki go nie zostawili, dziwiąc się i szepcząc między sobą.

W ciągu następnej nocy myśli o fortecy nie dały mu spać. Zaczynał zdawać sobie sprawę z niemal nieograniczonych możliwości, jakie przed nim otwierała. W jakimkolwiek nieznanym zakątku znajdowała się oryginalna twierdza, wiedział, że jej położenie nie zostanie odkryte przez człowieka, a co za tym idzie – pozostawał tam niekwestionowanym władcą. Prawda, nie mieszkał w tamtym miejscu nikt, kim mógłby rządzić – ale zakładając, że znalazłby sposób na przeniesienie innych ludzi w to miejsce, kto wie? Upewnił się, że nie uroił sobie w malignie całej tej historii, odwiedzając twierdzę na krótko jeszcze kilka razy, zawsze uważając, aby dobrze trzymać soczewkę, kiedy zaczynał się okres omdlenia. Obserwacja zegara stojącego obok łóżka wykazała, że jakkolwiek daleko od prawdziwej fortecy znajdowałby się model przeniesienie nie trwało ani sekundy. Sam ten fakt, przeczący regułom fizyki, może dostarczać idealne alibi. Żaden sąd nie przyzna, że człowiek mógłby przemierzać setki, a może tysiące mil w ułamku sekundy. Każde naruszenie prawa czy obyczajów musiałoby zajść wtedy, kiedy znajdował się w domu. Takie rozwiązanie zapewniało bezpieczeństwo jego odkryciu. Powrócił do problemu transportowania potencjalnych ofiar – to byliby istni słudzy – na wyspę, gdzie był zwierzchnikiem. Doszedł do wniosku, że soczewka była na tyle duża, że dwie osoby mogłyby spojrzeć przez nią jednocześnie, jeśli byłaby trzymana w odpowiedniej odległości.

Peter ocknął się ze świata marzeń i uśmiechnął do modelu. Do dziś nie zbliżył się do znalezienia lokalizacji Zaginionej Twierdzy, jednak miniatura służyła mu dobrze i kochał te wczesne wspomnienia. A jaką pogardę okazał jego brygadzista, nie wierząc mu, gdy napomknął o przedmiocie o magicznych właściwościach! Musiał się wykazać nie lada umiarem i taktem, aby przekonać nadzorcę do przyjścia do pensjonatu na demonstrację działania owego przedmiotu. Wciąż pamiętał, jak w niemiły sposób wyrzucił go za niestawienie się w pracy w pewien poniedziałek. Jednak Peter, udając obojętność, wspierał się gadką o czekającej na niego mitycznej, lepszej pracy oraz butelce whiskey kupionej za szczupłe oszczędności, czym sfinalizował sprawę. Po kilku drinkach Peter przyniósł miniaturę i poprosił brygadzistę, aby usiadł obok niego i skoncentrował się. Następnie skupił soczewkę. Typowe powiększanie obrazu i następujące po nim omdlenie pojawiło się zgodnie z planem, ale tym razem po dojściu do siebie na olbrzymim dziedzińcu zobaczył obok siebie drugą postać. Postać, której opadła szczęka, wgapiała się nieobecnym wzrokiem na wielkie wzgórze za nimi. Następnie pan tego miejsca skierował soczewkę w światło i powrócił do Tilbury – sam.

Uczciwie byłoby powiedzieć, co Peter zawsze wspominał – zignorował pijackie usposobienie tego człowieka. Zamierzał go tylko ukarać za swoje zwolnienie tego dnia, a następnego ranka – jego despotyczna moc wciąż była nowa – przerażony znalazł go martwego przy wejściu. Jednakże zapewniona nietykalność szybko zagłuszyła wyrzuty sumienia, a sześć funtów znalezione w kieszeni tego człowieka pocieszyło go po utracie pracy. Te sześć funtów było właściwie podwaliną jego dzisiejszej fortuny. Po wykorzystaniu tej nadzwyczajnej szansy pozyskanie większych sum było oczywistym i łatwym krokiem. Odkrył także, że wszystko, co trzymał przy sobie, przenosiło się wraz z nim w podróżach pomiędzy Zaginioną Twierdzą a codziennym światem. Jego unikatowa własność zapewniała też inne korzyści. Na przykład kobiety, które mu odmówiły.

Jednego Peter sobie gratulował. Nigdy nie pozwolił, aby którykolwiek z jego niewolników uciekł z Zaginionej Twierdzy. Pewnego razu faktycznie kusiło go, aby sprowadzić z powrotem do ciepłego świata ze światłem słonecznym i niebieskim niebem pewną dziewczynę, do której czuł niezwykle długotrwałe pożądanie. Ale zdał sobie sprawę, że to naraziłoby jego sekret na ujawnienie. Pozostawił ją w zimnie, w szarym półmroku, gdzie nikt nie mógł przetrwać więcej niż kilka miesięcy. Dostarczył jej sporo jedzenia, bo bolały go wyobrażenia jej agonii spowodowanej głodem. Widział jej uroczą twarz, jak mizerniała, traciła blask w oczach z każdą wizytą. Pod koniec nie odwiedzał jej przez wiele dni, gdyż nie mógł znieść jej błagań o uwolnienie.

Peter otrząsnął się. Spojrzał na zegarek. Knifton powinien zaraz być. Siedział, wspominając, z podwiniętymi rękawami, bo wieczór był bezlitośnie gorący. Teraz podniósł się i założył ciężki, jedwabny szlafrok przewieszony przez oparcie krzesła. Był wyjątkowo kolorowy, a materiał został utkany dla niego w jedyny w swoim rodzaju wzór z nachodzącymi na siebie okręgami.

Lord Knifton był człowiekiem około pięćdziesięcioletnim. Posiadał mocną osobowość i takt. Otwarcie nie zgadzał się z wieloma zasadami Petera i nigdy nie bał się o tym mówić. Kiedy w grę wchodziły ich wspólne interesy, miał spory respekt co do jego przenikliwości w biznesie, całkiem go też lubił w znaczeniu towarzyskim. I tak oto, kiedy zjawił się w bibliotece, nie przeszedł od razu do tematu ich ostatniej dyskusji, ale uścisnął dłoń i przyjął cygaro, gawędząc o ogólnikach. Szybko zauważył model fortecy i zwrócił uwagę na wspaniałą jakość jej wykonania.

– Tak – zgodził się Peter. – To cudowny przykład miniaturowego rzemiosła, ale jego cudowność widać jeszcze lepiej, kiedy się spojrzy przez to szkło. Stój nieruchomo i skup wzrok na modelu. Nie odwracaj wzroku nawet wtedy, kiedy na sekundę zakręci ci się w głowie. Nie ma zagrożenia dla oczu, a niezwykły efekt ci się spodoba.

Wychylił się zza oparcia krzesła lorda Kniftona i przytrzymał soczewkę tak, aby obaj mogli przez nią spojrzeć na fortecę.

– A teraz, Knifton – powiedział ostro – mam cię dokładnie tu, gdzie chciałem.

Jego towarzysz przetarł oczy i spojrzał zdumiony. Przed chwilą siedział w luksusowo umeblowanej bibliotece Hunta w ciepłą sierpniową noc, patrząc na miniaturę na biurku. Teraz, za sprawą jakiegoś cudu, znalazł się na gigantycznym, kamiennym dziedzińcu przy fortecy o oszałamiających rozmiarach. Wznosił się pod martwoszarym niebem, przez które nie przebijały się żadne promienie słoneczne, a niczym niezmącone powietrze ziębiło go przez cienki, wieczorowy garnitur. Odór jak z kostnicy zaatakował jego nozdrza. Knifton ujrzał odrażający widok ziemi usłanej szczątkami ludzkimi we wszystkich stadiach rozkładu od nagich, białych szkieletów, po okropnie wydętą, krwawą padlinę świeżo zagłodzonych, niedawno jeszcze żywych.

Gwałtownie krzyknął, przeszedł kilka kroków, poruszając się w kółko z podniesionymi rękami, aż zderzył się z osobą za nim.

– Jestem tu tylko gospodarzem – powiedział Hunt zimnym i zarazem grzecznym głosem, z którego wyparowały wszelkie ślady przyjaźni. – Proszę, czuj się tu całkiem jak w domu. To teraz jest twój dom, przynajmniej dopóki nie zdasz sobie sprawy, że jestem skazany na wygraną i podpiszesz tę koncesję, którą zadowolony z siebie wczoraj potępiłeś.

Przygotował imponująco wyglądający dokument, sztywny, z pieczęciami i rozwinął go. Wtedy, widząc, że jego gościowi odebrało mowę, kontynuował namiętnie.

– Jak mniemam, nurtują cię pytania? Co to za miejsce? Jak tu trafiłem? I tak dalej. Cóż, oszczędź sobie. Gdzie jesteśmy, tego nie wiem, podobnie jak ty. Wiem natomiast, że jestem tu władcą absolutnym od wielu lat. Peter Hunt z Park Lane, filar społeczeństwa, lider polityczny, zagorzały zwolennik konstytucji, bezwzględnie posłuszny tuzinowi drobnych instytucji publicznych. Bawię się tą farsą, bo wiem, że mogę i że zrobię to: przyprowadzę tutaj każdego, przed kim na pozór się kłaniam i będę mu rozkazywał, tak jak rozkazuje się psu! – Zaśmiał się nieprzyjemnie. – Głupcze! Myślisz, że potrzebuję twojego podpisu dla pieniędzy? Mogę zdobyć dosyć, by spłacić dług narodowy, ściąga- jąc bogaczy do Zaginionej Twierdzy i pozbawiając ich bogactw. Tam jest jeden – mruknął, gdy rozpaczliwy jęk odbił się echem zza zaryglowanej kraty w kamieniu –próbuje zdecydować, czy warto podpisać czek i napisać do domu, jak bardzo podobają mu się wakacje w Portugalii! Nie, mój szanowny i sumienny partnerze, męczy mnie panowanie nad kilkoma poddanymi w tym ponurym miejscu. Chcę wyjść na zewnątrz i panować nad krajem! Gdy zdobędę tę koncesję, będę mógł to zrobić!

W końcu przemówił Lord Knifton, a w jego głosie nie było słychać strachu ani gniewu. Jedynie głęboki smutek.

– Peterze Huncie – zaczął uroczyście – jakimś diabelskim sposobem, którego nawet nie chcę zrozumieć, dzierżysz władzę, której dzierżenia żaden człowiek nie jest gotowy. Mogę tylko powiedzieć: Boże, zabierz od niego tę moc, zanim spowoduje jeszcze więcej zła!

Gdy to wypowiedział, cień szybko zajął połowę nieba, a Hunt odwrócił głowę w zdziwieniu. Przez cały bieg swojej historii z tym dziwnym zaciszem, nic nigdy nie zmąciło sklepienia półmroku. Jego ręce zawisły nerwowo u boków, kiedy zobaczył duży, lśniący metal, tak wielki, że niemal przerastał twierdzę, cudownie zawieszony w przestrzeni nad nią. Na kilka sekund ogromny szpic zawisł nad wieżami. Po chwili rzucił się w dół i pędził na nich, zgrzytając dolną częścią hałaśliwie o kostkę brukową. ***

– Wujku, obiecałeś, że pokażesz mi twój nowy mikroskop. Mogę go zobaczyć teraz? – zażądał Pete, zerkając na swoją mamę.

– Czas już do łóżka, słonko – powiedziała Lydia Hunt. – Widzisz, że wujek Harry czyta. Biegnij grzecznie na górę, obejrzymy jutro.

Peter z żalem opuścił dolną wargę. Był pogodnie usposobionym dzieckiem, choć nieco rozpieszczonym.

– Ale wujek naprawdę obiecał. Zrobił to dziś, a ja nie mogłem się doczekać przez cały dzień w szkole. Powiedziałem kolegom z klasy i są ciekawi, co dziś przez niego zobaczę. Pokażesz mi coś dzisiaj, wujku Harry? Proszę!

Brat Lydii wyjrzał znad wieczornej gazety z kapryśnym uśmiechem.

– Cóż… – Zaśmiał się. – Powiedziałem, że wezmę go jutro do doktora Prudena, by zbadać jego kultury bakterii, więc lepiej niech chłopak zobaczy go dziś. To nie zajmie długo. W porządku, Pete – zwrócił się do siostrzeńca – drobnowidz jest w bibliotece ojca, a z tego co wiem, jest z nim Lord Knifton. Sprawdźmy, czy go mają.

Peter zacisnął dłoń z entuzjazmem dziesięciolatka i zatańczył w korytarzu. Poszli do biblioteki i zapukali, ale nikt nie odpowiedział. Pete otworzył drzwi i zajrzał.

– Chodź, wujku Harry! – zawołał. – Musieli gdzieś wyjść. Gdzie jest mikroskop?

Wujek przeszedł na drugą stronę szafki, wyciągnął coś dużego i lśniącego i postawił na biurku. Był to drogi instrument z małymi mosiężnymi gałkami. Oczy Pete’a promieniały, gdy go ujrzał.

– Ale śliczny! – zawołał zachwycony. – Chciałbym taki mieć! O, patrz wujku! Tu jest model fortecy tatusia! Nie widziałem go wcześniej z bliska. Możemy spojrzeć na niego przez mikroskop?

– Nie, oczywiście, że nie, głuptasie. Mikroskop służy do badania drobnych rzeczy, takich jak ziarenka kurzu. Musisz je włożyć pomiędzy szklane płytki, żeby móc je podświetlić od spodu. Gdybyś stał na końcu głowicy przed bryłą ciała stałego, nic byś nie widział. A teraz, masz tu płytki – powiedział, przekazując chłopcu dwa małe, prostokątne kawałki szkła. – Weź tylko maleńki płatek kurzu na czubek tego srebrnego nożyka do papieru i włóż pomiędzy. Wtedy pokażę ci, jak wygląda świat dla zarazka grypy.

Pete zachichotał i wydrapał pyłek kurzu z dziedzińca modelu fortecy, otarł nożyk o szkiełko i posłusznie oddał. Wujek wpasował je w ramkę pod głowicą, pochylił się do okularu i zaczął manipulować mosiężnymi gałkami. Pete oglądał go zafascynowany i zirytowany, że odpowiednie ustawienie zajmuje tak długo. Już chciał spytać, jak prędko będzie mógł sam spojrzeć, kiedy usłyszał niski gwizd wujka.

– Pete! – odparł niepewnym głosem, nie odciągając głowy od okularu. – Idź i przyprowadź tu mamę. Zaczekaj w salonie, jak grzeczny chłopiec, aż cię zawołamy. Mam tu coś, co chcę pokazać najpierw jej, a potem będziesz miał mikroskop dla siebie.

Mimo że Pete był przybity kolejnym opóźnieniem, zrozumiał z tonu, że to nie czas na dyskusję. Pani Hunt niebawem zajęła miejsce przy biurku, a jej brat wstał i rzucił dziwne, zastanawiające spojrzenie.

– Spójrz na to, staruszko. – Wskazał na mikroskop. – I powiedz, czy ja śnię.

Lydia usiadła na krześle.

– Ależ, Harry! – krzyknęła. – Tu są miniaturowe szkielety! Jak mogą być tak idealnie wymodelowane w takiej skali?

Brat potrząsnął głową.

– Pete wziął drobinę kurzu z tej miniatury – powiedział. – Ale to nie modele! Weź się w garść i spójrz od lewej do prawej. Tu masz guzik od tego!

Lydia posłuchała go i znów wybuchła zdumionym tonem:

– To niewiarygodne! Rasa pigmejów nie większych od bakterii, ukształtowanych dokładnie jak ludzkie istoty? Jak to – dodała – mają nawet sprzączki i kawałki ubrań, dokładnie jak my. Ale to muszą być modele!

– Przesuń jeszcze kawałek – powiedział Harry cicho, chwytając ją za ramiona, kiedy odskoczyła z wrzaskiem i rozszerzonymi źrenicami od biurka razem z krzesłem. Była blada z trwogi.

– Harry! Harry! – Dyszała. – Nie zniosę tego! To Peter i Lord Knifton! Ten szlafrok. Nie ma drugiego takiego na świecie! To okropne, wszędzie krew… A kończyny wciąż się ruszają! Co to wszystko znaczy?

Jej brat nalał nieco whiskey do szklanki i podał jej do ust.

– To znaczy, jak sądzę, że legenda Zaginionej Twierdzy jest prawdziwa, a Peter odnalazł jej sekret. To by tłumaczyło jego tajemnicze zniknięcia i inne rzeczy! – podsumował ponuro.

Lydia opróżniła szklankę i wyprostowała się na krześle.

– Twierdzisz, że pierwowzór zamku rzeczywiście istnieje, a to w jakiś paskudny sposób odzwierciedla wydarzenia dziejące się tam, w modelu? Powiedz mi, Harry, w jaki sposób znajdziemy prawdziwy zamek? Oni mogą wciąż żyć. Musimy wysłać pomoc. Musimy! Brat westchnął.

– Nie dostaniemy się tam. Czy taka rzecz istnieje, Bóg jeden wie. Tu mamy Zaginioną Twierdzę, a oni są w niej zablokowani, multum in parvo (łac. dużo w małej przestrzeni – przyp. tłum.). Fuj! Niedobrze mi się robi!

Nagle Lydia poderwała się do działania. Zaczęła wyciągać szuflady z biurka, wysypując ich zawartość na dywan.

– Soczewka, Harry. Soczewka! – krzyczała histerycznie. – Sami możemy się tam dostać i to sprawdzić!

Harry delikatnie chwycił ją za rękę.

– Nie, skarbie – odpowiedział kategorycznie. –Peter ma soczewkę.

Leslie Allin Lewis

Urodzony 6 lutego 1899 roku, od dziecka pisał opowieści. Podczas I wojny światowej pilotował samoloty. Cierpiał na halucynacje, wierzył w istnienie postaci nie z tego świata. Do dziś zachował się jego zbiór Tales of the Grotesque (1934). Późniejszą twórczość zniszczył w ataku depresji maniakalnej. Zmarł w 1961 roku na atak serca.

Sławomir Krysztowiak

Programista komputerowy z powołania, jak i z wykształcenia. Meloman mylnie postrzegany jako audiofil. Amator fotografii analogowej. Miłośnik starych komputerów, w szczególności Atari i Amigi. Lutuje do nich różne rozszerzenia, które czasami nie wybuchają.