SportNews Magazine 9 2015

Page 1


2 W momencie, gdy rozgrywki klubowe nie wkroczyły jeszcze w żadną decydującą fazę, a reprezentacyjne są dopiero na etapie eliminacji EURO 2016, już zaczynamy zastanawiać się, który z zawodników tym razem zdobędzie Złotą Piłkę FIFA. Od 2008 roku konkurs zdominowali Leo Messi i Cristiano Ronaldo, którzy od tamtego czasu zawsze pomiędzy sobą rozstrzygali o nagrodzie dla najlepszego piłkarza globu. Mało kto pamięta, który ze wspaniałych zawodników jako ostatni otrzymał tą nagrodę, a był to... Brazylijczyk Kaka. Przed nim choćby Fabio Cannavaro, Ronaldinho, Szewczenko, Nedved, Ronaldo, Michael Owen czy Figo. Ostatnimi jednak, którzy choćby dwukrotnie dostąpili zaszczytu odebrania nagrody, byli jednak Ronaldo Nazario da Lima oraz Marco van Basten. I ci zawodnicy nie mogą jednak równać do osiągnięć, jakie w tym konkursie przypadły CR7 oraz Leo Messiemu. Stało się tak, gdyż od dłuższego czasu nie mieliśmy na świecie zawodnika, który wyraźnie by zabłysnął. Przejawy znakomitości mieli Bale, Iniesta, Xavi, Benzema, Suarez, ostatnimi czasy również Neurer. Nikt jednak nie traktował ich na poważnie w wyścigu o miano najlepszego na świecie. Nikt nie wygrał bowiem przecież tyle, ile Messi i Ronaldo. Nikt nie strzelał tyle bramek, nikt nie podawał tak celnie, nikt nie grał tak inteligentnie. W tym roku pojawiło się jednak na „rynku” dwóch zawodników, którzy – jeśli utrzymają formę – będą mogli realnie włączyć się w walkę o Ballon d’Or. Pierwszym jest Sergio Aguero. Argentyńczyk zaczął fenomenalnie grać w Manchesterze City i wyrósł na czołowego napastnika BPL. Jego problem pojawia się jednak przy grze w reprezentacji. Aguero jest tak przyćmiony przez Messiego czy Di Marię, przez co nie wyróżnia się zbytnio. W mojej opinii zamknie mu to drogę do czołowe trójki najlepszych futbolistów. Otworzy zaś innemu zawodnikowi. Piłkarzowi, który fantastycznie gra w lidze i ciągnie swoją reprezentację na wyżyny. I choć nie gra w kraju, który obecnie liczy się w walce o medale, daje swojej drużynie tak samo dużo, o ile nie więcej, co Messi i Cristiano Ronaldo. Tak, mowa o Robercie Lewandowskim. Zaczęło się koncertem strzeleckim przeciwko Wolfsburgowi i nadal się nie skończyło. Reprezentant Polski bramki strzela jak na zawołanie – zarówno w Bayernie Monachium (dzięki czemu jest obecnie liderem klasyfikacji Króla Strzelców Bundesligi), jak i w reprezentacji. Klubowi w tym sezonie może przynieść potrójną koronę, reprezentacji – awans na EURO 2016. Fakt, Złota Piłka zostanie rozdana jeszcze przed wszelkimi klubowymi rozstrzygnięciami, ale... być może elity piłkarskie, ludzie przyznający nagrodę, już wówczas zauważą, że Bayern – dzięki grze Lewego – pewnie kroczy po wyznaczone cele. Tak, uważam, że realnie stoimy przed szansą na to, że Polak zostanie wybrany najlepszym piłkarzem globu. A nawet jeśli nie, to awansuje do ścisłego finału tego konkursu. Mówię poważnie, poważniej nie potrafię... REDAKTOR NACZELNY DAWID BRILOWSKI


3


4


5


6


7


8


9


10


11


12

O urazach w brytyjskiej piłce

Premier League - jedna z najostrzejszych i najbrutalniejszych lig świata. Mecze w Anglii są dynamiczne, wymagają od piłkarzy świetnej kondycji i ogromnego charakteru. Na Wyspach przetrwają tylko najsilniejsi, choć niektóre sytuacje i faule jakie oglądamy w Premier League nigdy nie przestaną dziwić. Warto jednak zaznaczyć, że brutalni obrońcy to nie jedyna przyczyna tak licznych, poważnych kontuzji. Sezon w Anglii pełen jest trudnych okresów, jak choćby znany i uwielbiany na całym świecie okres świąteczno-noworoczny. Kibice nie posiadają się z radości, mogąc nawet w święta oglądać swoich ulubieńców. To ma jednak ogromny wpływ na zdrowie piłkarzy. Ich organizmy są przeciążone intensywnym sezonem i bardziej podatne na urazy. Czas więc przyjrzeć się najpoważniejszym kontuzjom jakie napotkali piłkarze w ostatnich latach. Poznamy też dalsze ich losy i dowiemy się, czy po długim okresie rehabilitacji powrócili do dawnej formy. Kilka dni temu bardzo poważnej kontuzji nabawił się Luke Shaw. Nie był to co prawda uraz doznany w meczu angielskiej ekstraklasy, ale z pewnością jest to kontuzja, która na długi czas wykluczy z gry młodego Anglika. Shaw po wdarciu się z piłką w pole karne rywala został nieprzepisowo zatrzymany przez Hectora Moreno i doznał otwartego złamania nogi. Obecnie Shaw przebywa w szpitalu w Eindhoven a jego powrót do treningów będzie możliwy prawdopodobnie w marcu. To czy Shaw powróci do świetnej formy pokaże dopiero czas. Teraz jednak wszyscy wspierają bocznego obrońcę Czerwonych Diabłów mając nadzieję na jego szybkie i udane wyleczenie kontuzji. W przyszłości może on stać się najlepszym obrońcą ligi i kluczowym zawodnikiem kadry. Jego uraz to z całą pewnością wielka strata dla angielskiego futbolu. Na ile możliwy jest jego szybki powrót? Podobne kontuzje już się przecież zdarzały, a poszkodowani piłkarze nie raz pokazywali jak zawziętość w połączeniu z dobrą opieką lekarską może odsunąć bolesne chwile w niepamięć. Był październik 2006 roku, kiedy jeden z najlepszych napastników ówczesnej Premier League doznał otwartego złamania nogi. Djibril Cisse, dopiero zaczynający swoją karierę w Liverpoolu, po trzech miesiącach spędzonych na Anfield musiał walczyć o odzyskanie zdrowia. Złamanie było tak poważne, że gdyby nie nastawienie nogi już na stadionie, prawdopodobnie skończyłoby się kalectwem i amputacją nogi francuskiego napastnika. Prawie całą resztę sezonu Francuz przechodził intensywną rehabilitację. Świetna dyspozycja The Reds pozwoliła Cisse na jeden z najlepszych w historii powrotów po kontuzji. Djibril pojawił się na boisku w bardzo emocjonującym finale Ligi Mistrzów i wykorzystaną jedenastką w serii rzutów karnych znacznie pomógł angielskiemu zespołowi

sięgnąć po ten prestiżowy tytuł. Przygoda Francuza z Liverpoolem szybko się jednak zakończyła. Początkowo został wypożyczony do Olimpique Marsylia. Pomimo kolejnego złamania nogi zdołał wrócić do formy i rozegrać sezon dobry na tyle, że Francuzi postanowili ostatecznie wykupić jego kartę zawodniczą. Cisse często zmieniając kluby zdołał wystąpić między innymi w Grecji, Katarze i wrócić do Premier League w barwach innych zespołów. Obecnie występuje w Saint- Pierroise. O prawdziwym pechu mogą mówić fani Kanonierów którzy w przeciągu dwóch lat musieli oglądać drastyczne kontuzje dwójki perspektywicznych graczy. Pierwszym z nich był Eduardo, który w lutym 2008 roku doznał jednej z najbardziej makabrycznych kontuzji w historii futbolu, otwartego złamania stawu skokowego. Podczas meczu z Birmingham został sfaulowany przez Martina Taylora i z ogromnym grymasem bólu padł na murawę. Uraz pozbawił go szansy występu na Euro 2008. Po 10 miesięcznej rehabilitacji wrócił na boisko, nie był jednak dość dobry by znowu przebić się do składu Arsenalu. Szybko odszedł do Szachtara Donieck. Po krótkiej przygodzie z piłką brazylisjką wrócił do Szachtara w którym występuje do dziś. Kolejnym zawodnikiem Kanonierów, który doznał poważnego urazu był Aaron Ramsey. Krótko po tym jak trafił na Emirates Stadium z powodu kontuzji nie dokończył meczu ze Stoke. Diagnoza- otwarte złamanie kości piszczelowej. Jego rehabilitacja trwała aż rok. Po powrocie udał się na wypożyczenie do zespołu grającego na zapleczu Premier League. Kiedy nadal nie umiał odzyskać formy wydawało się, że jego przygoda w ekipie Arsena Wengera powoli się kończy. Wtedy Ramsey odzyskał znakomitą dyspozycję i zaczął brylować na brytyjskich boiskach. Dziś jest jednym z kluczowych graczy Kanonierów. Podobny los co Ramsey’a spotkał jego nowego, klubowego kolegę Petra Cecha. 14 października 2006 roku po tym, jak Robert Huth uderzył go kolanem w głowę, czeski golkiper doznał pęknięcia czaszki. Dzięki świetnej opiece lekarskiej już po trzech miesiącach wrócił do gry w piłkę. Teraz jednak Czech każdy mecz zaczyna w specjalnym ochronnym kasku. Po wielu świetnych latach w Chelsea ustąpił miejsca zdolnemu Courtoisowi i nie chcąc być rezerwowym odszedł do Arsenalu. Obecnie jest podstawowym golkiperem tej drużyny. Jak już wspomniałem nie wszystkie urazy w Anglii są spowodowane bezpośrednio brutalnymi faulami. Żywym tego przykładem jest angielski snajper

Liverpoolu, Daniel Sturridge, który jest wielkim nieobecnym większości spotkań The Reds. Intensywny sezon, powołania do kadry Anglii i brak czasu na regenerację organizmu często prowadzi do poważnych kontuzji tego piłkarza. Obecnie czekamy na jego powrót po prawie półrocznej przerwie. Anglik przeszedł kurację w Stanach Zjednoczonych i już trenuje w Melwood, ośrodku szkoleniowym LFC. Kolejna kontuzja może znacznie utrudnić mu rozwój kariery, a to, podobnie jak u Shawa i innych wielkich zawodników, może być jedynie wielką stratą dla piłki nożnej. Wszyscy fani brytyjskiej piłki kochają ostrą i szybką grę. Kochają „walczaków” którzy z narażeniem zdrowia poświęcą się dla ich drużyny. Warto jednak by wszystko odbywało się w granicach rozsądku a piłkarze unikali brutalności w sytuacjach w których to możliwe. Wszyscy chcemy oglądać mecze Hutha, Shawcrossa, Skrtela, czy Terry’ego, których podziwiamy za bezwzględność. Warto jednak by ci i wszyscy pozostali „Kolekcjonerzy Kości”, jak ostatnio żartobliwie nazwali tego typu zawodników dziennikarze nc+, szanowali zdrowie zawodników innych drużyn i groźne akcje zatrzymywali w sposób ostry, choć przepisowy. Każde chamskie zachowanie nie mające na celu dobra drużyny a jedynie chęć wykluczenia z gry rywala, powinno być surowo karane, nie tylko dla dobra piłkarzy, ale i dla dobra futbolu.

Daniel Kołodziejczyk


13

Kontuzje NBA NBA trochę zmieniło swój obraz. Swego czasu w lidze występowali zawodnicy będący uzależnieni od różnych używek oraz posiadali kłopoty z prawem. Przekładało się to na ich grę. Dochodziło wtedy do wielu bójek a zatem i obić i rożnych złamań. Czasy się zmieniły i kontuzje również. Jako że liga stała się szybsza oraz bardziej atletyczna, a do starć i bijatyk między graczami raczej nie dochodzi (albo nie są w taki stopniu niebezpieczne) ewentualne urazy wychodzą z gry Dołączając do tego ilość spotkań, podróży po całych Stanach Zjednoczonych, co składa się na małą ilość czasu do odpoczynku, kontuzje wynikają z przemęczenia, czysto sportowych starć bądź ”przypadków losowych”. Kontuzje są przeróżne. Od zwykłych naciągnięć czy wybić, do groźnych naderwań i złamań. Największą niewiadomą (głównie po tych groźniejszych urazach) jest styl i forma w jakiej gracz po kontuzji wróci. Skąd nagle wzięło nas na takie rozważania? Ten sezon w NBA będzie stał pod znakiem powrotów po kontuzjach. Kevin Durant, Paul George (on co prawda rozegrał kilka spotkań w końcówce ubiegłego sezonu, ale nie można było określić w jakiej jest formie; jego kontuzja została uznana jako jedna z najgorzej wyglądających w historii kontuzja gracza NBA - doszło do złamania kości piszczelowej i strzałkowej. Warto też dodać, że urazu tego nabawił się w wewnątrz kadrowym sparingu przed MŚ), Kobe Bryant, Kyrie Irving, Carmelo Anthony, Ricky Rubio czy Wesley Matthews to tylko część graczy, którzy w ubiegłym sezonie tracili końcówkę za rzecz kontuzji, bądź też nie grali przez większość sezonu. Wiele z nich stanowi o sile drużyny, a niektórzy są wręcz gwiazdami swoich ekip lub całej ligi. Kibice zatem na pewno będą trochę nie pewnie patrzeć w przyszłość i oczekiwać pierwszych spotkań, które wszystko wyjaśnią. Zobaczmy kilka przykładów graczy, którzy przechodzili przez różne groźne kontuzje i jak to się potem zakończyło.. Jeśli mowa o kontuzjach graczy NBA w ostatnich latach, większość kibiców myśli Derrick Rose. Rozgrywający Chicago Bulls pierwszej kontuzji 29 kwietnia 2012 roku, kiedy to w spotkaniu z Philadelphią 76ers zerwał więzadło krzyżowe w prawej nodze. Z powodu tej kontuzji stracił cały sezon 2012-13, a gdy wrócił do gry, po zaledwie kilku tygodniach zerwał łąkotkę w prawym kolanie. Do gry udało mu się wrócić w minionym sezonie, ale nie obyło się bez odnowień którychś z urazów. Na szczęście jednak absencje gracza trwały raczej krótko i udało mu się w końcu zagrać ponad połowę spotkań w sezonie (dokładnie 51 w sezonie zasadniczym i 12 w play-offach). Nie można powiedzieć, że kontuzja Derricka zniszczyła, ale na pewno zmieniła jego styl i troszkę osłabiła. Przed kontuzją był to niesamowicie dynamiczny gracz. Potrafił genialnie wchodzić pod kosz i ranić przeciwników wsadami czy lay-upami. Dokładał do tego też bardzo dobry rzut z półdystansu po dryblingu. Dodatkowo dzięki wejściom pod kosz, bardzo często wykonywał akcje 2+1, ponieważ często bezradni rywale próbowali zatrzymywać go faulem. Taka gra dała mu w 2011 roku tytuł MVP sezonu zasadniczego. Stał się tym samym najmłodszym posiadaczem tego tytułu (miał wtedy 22 lata i 211 dni) oraz pierwszym od 1998 graczem Chicagu Bulls, który go osiągnął. Mimo innej pozycji zaczął być przez kibiców Byków porównywany do Jordana i znowu wskrzesił w fanach wiarę na mistrzostwo. Po kontuzji nie jest to już ten sam gracz. Dalej jest on co prawda liderem drużyny, jednak zdecydowanie rzadziej wchodzi pod kosz. Widać w nim strach, bowiem ta pierwsza, groźniejsza kontuzja była spowodowana właśnie takim wjazdem. Zaczął zdecydowanie częściej (prawie 3 rzuty więcej na mecz) próbować swych sił w rzutach za trzy punkty. To jednak nigdy jego silną stroną nie było. Trafia mniej, mniej punktuje i mniej asystuje. Kibice mogą powoli tęsknić za tym starym Rose’m.

Przykładem gracza, który mimo groźnej kontuzji wrócił do gry i dalej gra na wysokim poziomie jest Danilo Gallinari. Włoch w spotkaniu przeciwko Dallas Mavericks w momencie wejścia pod kosz źle postawił nogę. Rezonans magnetyczny wyjaśnił, że gracz zerwał więzadło krzyżowe przednie. Ten uraz spowodował, że Danilo nie wystąpił w ani jednym spotkaniu w sezonie 2013-14. Wrócił w ubiegłym roku, chociaż też dość często pauzował. Rozegrał jednak łącznie 59 spotkań. Nie grał on na takim poziomie jak przed urazem, jednak poniżej pewnego, solidnego poziomu nie schodził. Swoją dobrą grę pokazał też na tegorocznym Eurobaskecie. Jest więc to przykład gracza, który wrócił po kontuzji i dalej jest w stanie, bez zmiany stylu, grać dobrą koszykówkę.punktuje i mniej asystuje. Kibice mogą powoli tęsknić za tym starym Rose’m.


14

Gilbert Arenas miał być liderem Washington Wizards, który pozwoliłby w końcu osiągać tej drużynie sukcesu. Był on genialnym graczem. Bardzo szybki i atletyczny, wręcz identyczny do starego Rose’a. 3 lata z rzędu grał w All-Star Game. Podpisał kontrakt z Adidasem na 40 mln $, miał własny model butów, a z ekipą z Waszyngtonu przedłużył kontrakt na 6 lat i miał zarobić w tym czasie aż 111 mln $. Wszystko wyglądało fantastycznie, Arenas był porównywany do najlepszych rozgrywających w historii koszykówki, gdy nagle mecz z Charlotte Hornets. Po niefortunnym zderzeniu z Geraldem Wallacem, gracz Charlotte upadł Gilbertowi na nogę. Początkowo mówiło się o skręceniu kolana. Prawda okazała się jednak znacznie gorsza. Gwiazda Wizards zerwała więzadło w kolanie (MCL, czyli więzadło piszczelowe). Przez wiele błędów był to początku drogi w dół. Taka kontuzja oznacza bowiem czasem nawet rok przerwy w grze. Arenas wrócił na parkiet jednak aż po 6 miesiącach! Uraz bardzo szybko mu się odnowił. Ten błąd jednak Arenasa nic nie nauczył i po kolejnych zbyt szybkich powrotach (mimo wątpliwości lekarzy) uraz się odnawiał i pogłębiał. Spowodowało to, że Wizards z niego zrezygnowali i Arenas tułając się po innych klubach zagrał w ciągu 5 lat zaledwie 123 spotkania. Ostatnio grał w Chinach jednak tam też go już nie chcą. Oficjalnie Gilbert karierę zakończył i wątpliwe, by miał szansę na powrót. mniej asystuje. Kibice mogą powoli tęsknić za tym starym Rose’m.

Kontuzje zdarzają się nie tylko niskim, lub rozgrywającm. Yao Ming - rosły chiński zawodnik jest postacią znaną nie tylko z gry. Jest on też twarzą jednego z najpopularniejszych w ostatnim czasie memów. Mierzący 229 cm zawodnik był doskonałym materiałem na stojącego centra. Idealny do zbiórek, bloków i punktów z pomalowanego. Bez większego wysiłku był w stanie zrobić wsady. Oczywiście taki wzrost powoduje, że kontrola nad piłką, czy rzuty z półdystansu już takie dobre nie były, ale Yao miał inne zadania, z których wręcz wzorowała się wywiązywał. Średnia kariery bloków na mecz wynosiła 1.9. 8 razy występował w Al.ll-Star Game. Niestety przytrafił mu się uraz stawu skokowego. Był on na tyle przewlekły, że w dwóch sezonach zagrał zaledwie w 5 spotkaniach. Zdecydował się zakończyć karierę, ponieważ był już zmęczony walką z kontuzją.

Maciej Jankowski


15

Eurobasket 2015 - przeżyjmy to jeszcze raz Tegoroczny Eurobasket ogłaszany był jako turniej z wieloma faworytami, czy też drużynami, które o ewentualne medale chętnie zawalczą i, co najważniejsze, nie będą bez szans. Skończyło się jednak jak zwykle. Hiszpania, Litwa i Francja to drużyny znane na europejskim podium. Troszkę zabrakło powiewu świeżości. Okazało się jednak, że na strącenie tych drużyn ze szczytu, nie wystarczy kilku zawodników oraz głośne słowa i zapewnienia.

W trakcie trwania fazy grupowej oczy wszystkich kibiców były głównie skupione na grupę B. Z grupy śmierci, mimo naprawdę dobrej gry, nie udało się awansować Niemcom. I mogą oni być sami sobie winni. Spotkania przegrywali małymi ilościami punktów i na ogół byli oni w stanie mecze wygrać. Czegoś jednak zawsze brakowało. Wykorzystały to drużyny Hiszpanii, Serbii, Włoch oraz Turcji. Szczególnie Turcy zaskoczyli w tej grupie. Grali bardzo interesującą do oglądania, ofensywną koszykówkę. W spotkaniach 1/8 okazali się jednak zdecydowanie za słabi na Francję. Najgorsza w tej grupie była Islandia. Można ich nazwać największymi pechowcami turnieju. Nie grali źle, a z Turcją byli nawet w stanie doprowadzić do dogrywki. Gdyby nie fakt, że trafili do grupy śmierci, z taką grą mieliby szanse nawet na awans do 1/8 finału. Mogłoby do tego dojść, gdyby znaleźli się w grupie D, gdyż pod względem drużyn była to najsłabsza stawka. Ale śmiało można ją też uznać za najciekawszą. Wiele spotkań było na styku. Bardzo często o zwycięstwie decydował rzut w ostatnich sekundach, a kibice praktycznie co mecz przeżywali zawał. Tempa spotkań nie wytrzymały drużyny Ukrainy i Estonii. Zaliczyły one po jednym zwycięstwie i nie pozwoliło to na awans. Najsłabiej w dalszej fazie turnieju wypadła Belgia. Odpadła ona już w 1/8 finału. Litwa, Czechy oraz dość niespodziewanie Łotwa awansowały wyżej. Najsłabiej wypadły drużyny z grupy C. W samej fazie grupowej nie dochodziło do żadnych większych sensacji, ale najlepsza Grecja awansowała jedynie do ćwierćfinału. Chorwacja, Gruzja i Słowenia odpadły w 1/8. No i została oczywiście jeszcze grupa A, która była dla nas najważniejsza. W końcu to w niej

występowali Polacy. Poza porażką na własne życzenie z Izraelem oraz mimo doskonałego meczu z Francją awansowaliśmy z trzeciego miejsca. Ostatnią drużyną, która zakwalifikowała się do następnej rundy z naszej grupy była Finlandia. Dwa ostatnie miejsca, nie dające awansu, przypadły, osłabionym przez kontuzji swych gwiazd z NBA, Rosji oraz Bośni i Hercegowinie. W 1/8 doszło do pierwszych niespodzianek.

Jedną z nich można nazwać nawet sensacją. Mianowicie chodzi tu o porażką Chorwacji z Czechami. Drużyna z Bałkanów miała być zagrożeniem drużyn aspirujących do strefy medalowej. Zagrali oni jednak słabo z naszymi geograficznymi sąsiadami i taka szansa prysła. Nie można jednak spotkania wygrać, gdy ma się na swoim koncie 24 straty. Ten wynik został niepobity do końca turnieju. Kolejną niespodzianką należy uznać mecz Łotwy ze Słowenią. Ten pojedynek wygrali Łotysze. Słoweńcy może nie byli uznawani za faworytów, jednak porażka ze zdecydowanie niżej rozstawioną drużyną Łotwy musiała zaboleć kibiców. Na tym etapie z dalszą grą musiała się niestety pożegnać nasza kadra - przegraliśmy z Hiszpanią. Nie byliśmy jednak zdecydowane słabsi od przyszłych Mistrzów Europy. Mimo wysokiej porażki 80-66 nie możemy się wstydzić. Przez trzy kwarty trzymaliśmy równy poziom, a w niektórych fragmentach byliśmy nawet lepsi. Zabrakło jednak kondycji, ogrania, skuteczności, ale przede wszystkim chyba umiejętności wytrzymania presji. W tym aspekcie Hiszpania była daleko przed nami. Spotkania ćwierćfinałowe obyły się bez niespodzianek. Jednak dwa z nich stały na bardzo wysokim poziomie. W meczu Litwa-Włochy doszło do dogrywki. W efekcie Litwa wygrała 10 punktami (95-85), ale Włosi mogli ten mecz przechylić na swoją stronę. Mieli oni bowiem okazję na rzut w ostatnich sekundach spotkania, który mógł dać zwycięstwo. Tak się jednak nie stało i to Litwa mogła cieszyć się z awansu do półfinałów, gdzie czekała już Serbia, która pokonała Czechy. Trzecim pewnym półfinalistą była Francja. Gospodarze turnieju pewnie pokonali

Łotwę. Pierwszy mecz ćwierćfinałowy był jednak najciekawszy. Hiszpania grała w nim z Grecją. Faworytami byli Hiszpanie, ale Grecy przez cały mecz pokazywali, że tanio skóry nie sprzedadzą. Mecz zakończył się wynikiem 73-71, ale sporo było w trakcie i już po meczu rozmowy, czy Hiszpania słusznie awansowała. I tu nie chodzi o ich grę (znowu przełom III i IV kwarty o wszystkim zadecydował), ale o sędziów. Gwizdali bardzo kontrowersyjne faule na korzyść Hiszpanii. Dwukrotnie odgwizdali też błąd kroków Giannisowi Antetokounmpo, którego (raczej) nie było. Jednak ocenę tego spotkania i poprawności owych decyzji pozostawiam Państwu do osądu. Drużyny, które przegrały w półfinałach nie zakończyły jednak swojej gry na tym turnieju. Trzy z czterech drużyn, które przegrały miały jeszcze szansę na awans do turnieju eliminacyjnego na Igrzyska Olimpijskie w Rio. Te trzy przepustki przypadły Włochom, Grecji oraz Czechom. Dla tych ostatnich był to też najlepszy wynik, od kiedy oddzielili się od Słowacji. Tą jedną pechową drużyną została Łotwa, jednak i tak należy ich pochwalić za wolę walki i ambicję. Przejdźmy jednak do tego ważniejszego punktu turnieju. Mowa oczywiście o półfinałach. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że finaliści mieli od razu awans na IO w Rio, natomiast przegrani awansowali do wspomnianego już turnieju kwalifikacyjnego. Półfinały trzeba jednak ująć jako specyficzne spotkania. Francja zagrała najsłabszy mecz na turnieju, co, mimo długiego czasu kiedy przegrywali, wykorzystali Hiszpanie (znowu zadecydował początek IV kwarty). Drugi półfinał był koncertem defensywy oraz niecelnych rzutów. W tym kiepskim dla przeciętnego kibica spotkaniu Litwa pokonała słabo grającą pod koniec turnieju Serbię. Ostatni dzień to oczywiście najważniejsze mecze, ale jednak zabrakło w nich dramaturgii. Jedno jak i drugie spotkanie rozwiązało się bardzo szybko, praktycznie już w II kwarcie. W spotkaniu o III miejsce znowu fatalnie zagrała Serbia, co doskonale wykorzystała Francja, która po naprawdę niezłym spotkaniu wywalczyła brązowy medal. Finał również okazał się mało ciekawy pod względem emocji. Zapamiętamy go na pewno z fatalnej pierwszej kwarty Litwy, kolejnego genialnego meczu Pau Gasola oraz pechowej kontuzji Rudy’ego Fernandeza. Mecz o złoto został wygrany przez Hiszpanię 80-63. Litwa na złoto czeka już 12 lat. Hiszpania natomiast powróciła na tron. Następne emocje z reprezentacyjną koszykówką już za rok. Wtedy odbędą się IO w Rio. Za dwa lata kolejny Eurobasket, który może odbyć się w Polsce. Oczekiwanie na następne spotkania umilą nam jednak na pewno spotkania NBA, które rozpoczną się już niedługo.

Maciej Jankowski


16

Fanką być! Znacie to. Niejeden i niejedna z was to zna. Przecież teraz z takich „fanek” ten świat się składa. To one pracują na to, żeby głośno było o nowych związkach, zdradach. To one chcą, żeby i o nich było głośno. Dlaczego? Bo „kochają”, bo nie potrafią usiedzieć na miejscu, jak tylko widzą siatkarza. Piszczą, krzyczą, robią miliony selfie, robią wszystko tylko po to, by to ktoś zauważył. Mówią na nie „hotki”. Takich niestety jest wiele. Spora część z nich w dużym stopniu nie zna się też na siatkówce, nie wie dokładnie, na czym ta gra polega, z czym się „to je”, z czym się to wiąże. Bądźmy szczerzy - sport, jakikolwiek sport, potrzebuje kibiców. Prawdziwych kibiców - na dobre i na złe. Takich, którzy w razie porażki nie odwrócą się na pięcie i nie zmienią ulubionej dyscypliny na inną, w której nasi odnoszą większe sukcesy. Jak już wszystko wróci do normy, zwycięstwa w poprzedniej dyscyplinie będą znów widoczne, wtedy wracają i udają, że nic się nie stało. To na odmianę ci tak zwani sezonowcy. Wiecie jaka jest prawda? Tacy też są potrzebni! Dzięki takim osobom można zobaczyć, można sprawdzić, ilu tak faktycznie fanów dany sport ma, ilu zapalonych kibiców, zdrowo zapalonych, przyjdzie na mecz, wyścig, walkę, biegi po to, żeby wesprzeć, nie obrzucić błotem. Owszem, krytyka jest bardzo ważna. O ile nie najważniejsza, tyle że ta konstruktywna. Niektórzy nie potrafią jej przyjąć, nie potrafią docenić jej wartości, ale i tak wiedzą, że kryje się w niej często wiele prawdy. Bez takiej krytyki nikt daleko nie zajdzie, bo może popaść w samozachwyt, a „nigdy nie jest na tyle dobrze, żeby nie mogło być lepiej”. Prawda? Prawda!

Nie zapominajmy jednak, że takie „hotki”, latające ze smartfonami za każdym przypadkowym, dajmy na to siatkarzem, bo ostatnio o nich jest bardzo głośno, też są w jakimś stopniu potrzebne, i że i one mają swoje uczucia. Może faktycznie są tak „zakochane” w danym siatkarzu? Z ich ust krytyka rzadko pada, ale po to są właśnie tacy, jak my! Dziennikarz potrafi sprowadzić do parteru. Bądź odwrotnie - są przypadki, że to właśnie taki sobie prosty dziennikarz obrywa, ale to też jest potrzebne, bo nie na wszystko można sobie pozwolić, z tym też się zgadzamy. Wracając jednak do siatkówki, do tych „pseudofanek”, o ile to jest odpowiednie słowo, w końcu i one fankami są, ale może takimi nieco zbzikowanymi. Co złego jest w tym, że one są? Właściwie to ciężko stwierdzić. Może po prostu denerwują ludzi, którzy obserwują ich zachowania. Ale, dziewczyny, odpowiedzmy sobie na jedno pytanie: która z nas nie szalała kiedyś (albo nawet nadal to robi) na punkcie jakiegoś przystojnego piosenkarza, aktora, sportowca? „Kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem”... Chyba, że takowa kobieta jest, to niech podniesie rękę i się tym pochwali, bo jest fenomenem na skalę światową! Ale tak, widząc takie dziewczęta, irytacja bierze górę. Na tyle jest to silne, że czasem chciałoby się omijać je szerokim łukiem na meczach, ale zazwyczaj bywa to niemożliwe. Z drugiej strony dajmy im żyć. Wolni jesteśmy!

Martyna Kowalczyk


17

Floyd Mayweather Jr Trudno znaleźć w boksie zawodowym osobę tak niejednoznacznie ocenianą i wzbudzającą tak różne emocje, jak Floyd Mayweather Jr. Amerykanin, najlepiej zarabiający sportowiec świata, wykreował negatywny wizerunek, który pozwolił mu bić rekordy w sprzedaży PPV. Ludzie nie kupowali przyłączy po to, aby oglądać jak „Pretty Boy” wygrywa, lecz po to, aby zobaczyć jego spektakularną klęskę. Jednak hejterzy nie doczekali się tego upragnionego momentu. Floyd Mayweather Jr walką z Andre Berto oficjalnie zakończył karierę, nie notując w swojej długiej karierze żadnej porażki. Ostatnia, można powiedzieć benefisowa walka Floyda, zgodnie z planem, nie zachwyciła. „Money” bawił się w ringu i łatwo wygrał na punkty. Mayweather miał cały czas kontrolę, nawet kiedy wydawało się, że na sporo pozwala Berto. A Andre boksował na 100%, ale co z tego, skoro zabrakło mu umiejętności do dociśnięcia rywala? Do tego sporo klinczy, jakichś pyskówek między bokserami, pajacowania - to też nie budowało jakiegoś super widowiska... Do tego mało było dramaturgii, zacięcia, takich sytuacji, gdzie rywal dociskałby Mayweathera do tego, aby ten wykrzesał z siebie maksimum wysiłku, a nie tylko prowadził w pełni kontrolowaną potyczkę. Jeśli chodzi o poziom emocji, zacięcia - to był to pojedynek jakich wiele. Ot, faworyt pewnie pokonał underdoga, a po drodze nie wydarzyło się nic ekstra. Owszem można chwalić spryt, sztuczki FMJ, to dalej kapitalny poziom, ale bądźmy szczerzy - z walki na walkę tego jest mniej. Jednak mimo wszystko, trudno oprzeć się wrażeniu, że Floyd po prostu miał prawo, aby w takiej łatwiejszej walce pożegnać się z kibicami. Zrobić benefis i udać się na zasłużoną bokserską emeryturę. Tym razem werdykt sędziowski kontrowersyjny nie był, jednak w przeszłości zdarzały się punktacje, które, według jego antyfanów, były bokserskimi oszustwami. Czy faktycznie tak było? Moim zdaniem nie. Największe kontrowersje, co dziwne, wzbudza walka „Pieniążka” z Oscarem de la Hoyą. Walka już przeszła do legendy, a krążące koło niej różnego rodzaju teorie spiskowe potwierdzają, że było to wybitne wydarzenie w świecie boksu zawodowego. Pojedynek ten zakończył się niejednogłośnym zwycięstwem Floyda, dwaj sędziowie punktowali na jego konto, a jeden w stronę Oscara. Starcie było niesamowicie dynamiczne i bardzo wyrównane. Bardziej agresywny starał się być de la Hoya, ale wychodziło z tego niewiele, ponieważ znakomita defensywa Floyda i wręcz mityczne kontry powodowały, że to jemu sędziowie zapisywali kolejne rundy. Optycznie mogło się wydawać, że to „Golden Boy” przeważa, jednak tak nie było. Potwierdzają to także statystyki ciosów, które jednoznacznie stwierdzają, że większość ciosów de la Hoyi była zwyczajnie niecelna. Starał się, atakował, ale walkę ostatecznie przegrał. I to całkiem zasłużenie. Dziwi mnie natomiast, że największe autorytety bokserskie w tym kraju wytypowały zwycięstwo

Oscara. Zarówno Janusz Pindera, jak i Andrzej Kostyra do dziś upierają się, że Mayweather Jr powinien wtedy stracić zero w rekordzie… Równie bardzo jestem zaskoczony tym, że antyfani Floyda tak rzadko wspominają jego pierwsze starcie z nieprawdopodobnym Jose Castillo. Fascynująca walka pod każdym względem, taktycznym, technicznym, mentalnym, po prostu bokserki majstersztyk. Do szóstej rundy znakomicie walczył Floyd, jednak wojownik agresywny styl Castillo spowodował, że pojedynek przeszedł do półdystansu i zamienił się w delikatną bitkę. Nieco lepiej radził sobie w niej pretendent do tytułu mistrzowskiego, jednak ostatecznie sędziowie wypunktowali jednogłośne zwycięstwo Floyda Mayweathera Jr. Przyznam, że zwycięstwo dość kontrowersyjne. Pojedynek był tak barwny i trudny do punktowania, że do dziś wielu znakomitych ekspertów nie ma pojęcia, kto bardziej

zasługiwał na wygraną. Co prawda, więcej głosów opowiada się po stronie wygranej „Pieniążka”, ale niewiele mniej twierdzi z szewską pasją, że lepszy był Castillo. Osobiście punktowałem tą walkę trzy razy – raz wygrał Floyd, raz Jose, a raz był remis. Kontrowersja? Tak. Wałek? Nie. Mayweather Jr nigdy nie należał do pięściarzy, który dawał ringowe wojny. Jednak nie oznacza to, że jego starcia były nudne. Wręcz przeciwnie. Pojedynki z Miguelem Cotto, Jose Castillo, Saulem Alvarezem czy Robertem Guerrero stały na kapitalnym poziomie technicznym i są prawdziwą perełką dla koneserów szermierki na pięści. Największym rozczarowaniem jest za to na pewno potyczka „Moneya” z Mannym Pacquaio. Pojedynek okrzyczany „walką stulecia” zwyczajnie zawiódł, jednak w sumie można było spodziewać się takiego starcia, oglądając wcześniejsze dokonania obu bokserów.


18 Dzięki wygranej 12 września 2015 roku, Floyd Mayweather Jr wyrównał rekord Rocky’ego Marciano, który również zakończył karierę z rekordem 49-0. Na dziś to jednak jedyne podobieństwo obu pięściarzy, bowiem style ich wygranych są diametralnie różne. Walczący w latach 50. Marciano, słynął z agresywnego usposobienia, które często powodowało nokauty na jego przeciwnikach. Z kolei „Pretty Boy” zawsze na pierwszym miejscu stawiał defensywę, którą miał wypracowaną do granic perfekcji. Spory o to, który z nich zasługuje na miano największego pięściarza w historii będą trwały w nieskończoność. Dlaczego? Dlatego, że żaden ekspert nie odpowie jednoznacznie na to pytanie. Po prostu się nie da. Obaj to wybitne jednostki, które zapisały złote zgłoski w annałach boksu zawodowego. Era Mayweathera Jr odeszła już do historii. Kibice boksu czekają teraz na nowego dominatora, geniusza, który otworzy nowy rozdział szermierki na pięści. Kandydatów jest kilku, ale każdemu z nich brakuje jeszcze wiele do doskonałości. Kto więc wie, czy nie następuje czas bezkrólewia… 12 września na emeryturę odszedł bokser wybitny. Można go kochać lub nienawidzić, ale nie można odmawiać mu wielkości i bokserskiego kunsztu. Floyd był jeden w swoim rodzaju i cieszę się, że miałem „zaszczyt” uczyć się boksu właśnie w okresie jego panowania. Bo dla mnie był to jeden z lepszych okresów w historii. Ostatni czas, to czas dużego rozgłosu żużlowego bezpieczeństwa. Po feralnym w skutkach upadku znakomitego Darcy’ego Warda, znacznie więcej niż zwykle, mówimy na temat niedoskonałych systemów, chroniących zawodników. Widzimy, że sportowcy na własną rękę szukają i testują zabezpieczające nowinki techniczne oraz zdajemy sobie sprawę, jak wiele jeszcze jest do poprawy w ogólnorozumianej sferze ochrony. Dostrzegamy też to, że źródłem sporej części poważnych, dramatycznie wyglądających sytuacji są torowi „bandyci”. Żużlowcy, którzy swoją postawą na torze stanowią największe zagrożenie dla życia i zdrowia rywali. Żużlowców takich, jak chociażby Nicki Pedersen, bo to on, zdaniem większości, przoduje w zakresie zagrażającej bezmyślności. Wspominam Duńczyka, bo to na niego bardzo cięty jest bohater tego artykułu – 30 letni Australijczyk, Jason Doyle. Choć w elicie staż ma skromniutki, dał już się poznać szerszej publiczności. Jest szybki i waleczny. Ambitny i odważny. Ale jest też wiecznie sfrustrowany. Sfrustrowany wszystkim. Tak przynajmniej zawsze to wygląda. Każda decyzja sędziego jest zła, a on jest wiecznie poszkodowany. Zawodnik drużyny z Torunia lubi jeździć ostro, bardzo ostro, pewnie nie aż tak jak Pedersen, ale zdecydowanie wybija się ponad przeciętność. Gdy jednak sam jest po drugiej stronie barykady, gdy to on jest atakowany, wystarczy minimalny kontakt. Albo choćby bliskość kontaktu, a Doyle już będzie leżał. Tak jest zawsze. Kildemand dotyka Doyle’a, Australijczyk się kładzie. Batchelor dotyka Doyle’a… i znów powtórka z rozrywki.

W tym sezonie leżał już tyle razy, że naprawdę trudno byłoby mi to wszystko zliczyć i wymieniać. Najczęściej te upadki są jeszcze na pierwszym łuku i o dziwo w przypadku słabego, wolnego, nieudanego startu. Po prostu robi klasyczny uślizg sygnalizujący sędziemu o tym, że żużlowcy nie mieszczą się w łuku, a arbiter powtarza bieg w czteroosobowej obsadzie. Standardowa procedura. I powiedzmy, że jest to jego prawo. W końcu takie są przepisy. Być może to właśnie inteligencja jeźdźca decyduje o takiej, a nie innej decyzji oraz kolejnej szansie na dobrą zdobycz punktową, ale błagam. Jason, naprawdę błagam. Jeżeli tak niewiele wystarcza do upadku, to dlaczego grzmisz z oburzeniem na Nickiego, że wywraca się po Twojej, zdaniem wszystkich ekspertów, absolutnie bezpardonowej szarży, przekraczającej normy ujęte w przepisach. Tym bardziej, że Nicki co jak co, nie wywraca się z byle powodu. To jest właśnie hipokryzja. Dwie strony medalu. Z jednej strony nienaruszalny, ciągle upadający Pan Doyle, a z drugiej potężny, lubiący twardą walkę, niezatapialny Doyle. Podczas ostatniego Grand Prix, moglibyśmy oglądać po sto razy te same trzy, pokazujące wszystko jak na tacy, powtórki, ale Jason dalej zawzięcie twierdziłby, że on nie zawinił. Sam przeciw wszystkim. Przecież gdyby chciał to Nicki utrzymałby się na motocyklu, a w ogóle to nie było żadnego kontaktu, a z innej beczki, to sędzia jeszcze nigdy nie podjął dobrej decyzji – zdawał się sugerować Jason podczas Grand Prix w Gorzowie Wielkopolskim. Od razu przypomina mi się kuriozalne Grand Prix z Warszawy. Tam sędzia swoje dołożył, ale Kangur też nie potrafił zrozumieć dlaczego ewidentny falstart i start przed zgaśnięciem lampki miał wykluczyć go z powtórki biegu. Z drugiej strony żużel potrzebuje ludzi barwnych.

Potrzebuje ciekawych, różnorodnych osobistości. Jasonowi życzmy po prostu mniej symulowania, ale jeszcze więcej zaciśniętej manetki. Jak już się wywracać, to jak u Kildemanda – po kolejnej brawurowej próbie odzyskania miejsca. Jason walcz, a pokochają Cię wszyscy. Dobrze brzmiące nazwisko już masz. Upór także. Więcej samokrytycyzmu oraz trzeźwego spojrzenia na sprawę, a nie będzie się o co przyczepić.

Kuba Zegarkowski


19

Czas podsumowań u „królowej” Lekkoatletyka to sport, który można uprawiać cały rok. Jak pogoda nie pozwala, to „wskakujemy” do hali, a między halą i stadionem możemy „wyskoczyć” na maraton. Pewne jest, że sezon na otwartej przestrzeni kończy się i przechodzimy na jesienne biegi uliczne. To jest najlepszy czas na podsumowanie sezonu letniego. A działo się bardzo wiele, mniejsze mityngi, mistrzostwa kraju, Diamentowa Liga, no i ukoronowanie sezonu, czyli Mistrzostwa Świata. Swoją opinią podzielą się Radosław Kępys, Dawid Pogorzelski i Mateusz Sosiński.

Lekkoatletka roku Tutaj nikt z nas nie miał żadnych wątpliwości, że na to miano zasługuje Anita Włodarczyk i nie chodzi tu tylko i wyłącznie o podejście patriotyczne. Nasza zawodniczka była w tym sezonie absolutną dominatorką, a swoje „królowanie” w kobiecym młocie potwierdziła kosmicznym rekordem świata – w Cetniewie nie tylko pokonała granicę snów, czyli 80 m, ale też od razu wyśrubowała ten wynik na poziomie 81,08 m. A przecież na mistrzostwach świata w Pekinie była blisko pobicia tego rezultatu! Nie zapominajmy też o rozgrywanej przez cały sezon klasyfikacji IAAF Hammer Throw Challenge. Do końcowej klasyfikacji zaliczają się trzy najlepsze wyniki z mityngów, które zaliczały się do tego cyklu, a były to: 80.85 m, 77.73 m i 76.70 m. Zwycięstwo nie podlegało dyskusji, gdyż żadna inna kobieta nie rzuciła dalej ani razu. Metry „przemieniły się” na punkty i tym samym, rezultatem 235.28 punktów, Włodarczyk pobiła swój rekord sprzed dwóch lat – 233.83. Czy coś więcej trzeba do powiedzenia?

Lekkoatleta roku Tutaj w naszym gronie było trochę niezgodności, nie mieliśmy tylko jednego typu. Radek ze swojej strony podał Pawła Fajdka. No i jak tu się z tym nie zgodzić? Złoty medal Uniwersjady, złoty medal Mistrzostw Świata, zwycięzca w klasyfikacji IAAF Hammer Throw Challenge z rekordowym wynikiem, dodatkowo jako jedyny przekraczał granicę 80 metrów w tym sezonie. Nie raz, nie dwa, a aż dwanaście razy! Dawid natomiast mówi, że na to miano zasługuje Wayde van Niekerk. Jeszcze przed sezonem dość mało znany 400-metrowiec z RPA nagle wyrósł na jedną z największych gwiazd lekkoatletyki. Wygrał parę mityngów, lecz przede wszystkim w fenomenalnym stylu zdobył w Pekinie tytuł mistrza świata, bijąc rekord Afryki oraz ustanawiając 4. wynik w historii konkurencji. Czyżby rekord Michaela Johnsona z 1999 r. z Sewilli miał być niedługo zagrożony? Ja natomiast bez zbędnego zastanowienia podałbym w tej kategorii Renaud Lavillenie. Ale jest jedno „ale”. Po raz kolejny nie wytrzymał presji na MŚ i nie zdobył złota, tylko brąz. A przecież w tym roku dwa razy pobił barierę magiczną – 6 metrów. A trzeci wynik na listach, 5.95 m osiągnął już po MŚ… Dlatego mój głos pozostanie w Polsce – Paweł Fajdek.


20

Wydarzenie roku Tutaj również można powiedzieć, że ile osób, tyle opinii. Radek zostaje przy swoim kraju i jako ten najważniejszy moment w sezonie podaje 1 sierpnia i Festiwal Rzutów w Cetniewie, gdzie magiczną barierę 80 metrów pokonała Anita Włodarczyk. Co więcej, rekord ten został wyśrubowany na 81.08 m. Dawid wyjeżdza poza Polskę, ale zostaje w Europie: „Po dłuższym zastanowieniu stawiam na rozgrywane podczas MŚ w Pekinie biegi na 100 i 200 metrów, ale... nie chodzi mi o wielki pojedynek Usaina Bolta i Justina Gatlina, lecz o rywalizację pań. Szczególnie myślę o fenomenalnych rezultatach Holenderki Dafne Schippers, która zdobyła srebro na setkę (co by było, gdyby lepiej wyszła z bloków startowych?) i złoto na dwukrotnie dłuższym dystansie w rewelacyjnym czasie 21,63 s (inna sprawa, że tu przy nieobecności Shelly-Ann Fraser-Pryce). Bardzo dawno nie mieliśmy tak fenomenalnej sprinterki-białej Europejki.” Dla mnie w pamięci na długo pozostanie mityng w Monako. Najpierw fenomenalny bieg Asbela Kipropa na 1500 m, ale kto by pomyślał, że kilkanaście minut później przebije to Genzebe Dibaba. Niesiona na skrzydłach Etiopka pobiła wręcz nieosiągalny rekord świata należący do Chinki Yunxi Qu, z tej dziwnej epoki, gdzie Azjatki były nie do pobicia. Czas 3:50.07 zapisze się na długo w annałach. Jeśli Dibaba sama go nie poprawi, to nie widzę nikogo innego. Może złamana będzie bariera 3:50.00?

Impreza roku Niespodzianka roku Według Radka najwyżej w tej kategorii jest Renaud Lavillenie, a właściwie jego brak złota na MŚ. Jak wcześniej pisałem, jego dwa rezultaty powyżej 6 metrów nie przyczyniły się do tego, że mógł usłyszeć „Marsyliankę” w Pekinie. Jak zawsze zaczął wysoko, ale to nie wyszło mu na dobre. Czy za dwa lata w Londynie będzie wreszcie najcenniejszy krążek? To będzie chyba ostatnia szansa. Dawid jako swój typ podaje zwycięstwo Kenii w klasyfikacji medalowej mistrzostw świata w Pekinie. Przyzwyczailiśmy się już do świetnych wyników tej nacji w biegach średnio- i długodystansowych, lecz kenijskie imperium zdaje się coraz bardziej rozszerzać! Idealnym przykładem jest tu bieg na 400 metrów przez płotki, w którym najlepszy wynik w sezonie, jak i złoto MŚ należy do Nicholasa Betta. Czas płynie, a świat się zmienia! Ja podejdę trochę od drugiej strony i niespodziankę rozpatrzę pod kątem negatywnym. A tutaj klarownie ukazują mi się Stany Zjednoczone i ich „klęska” w klasyfikacji medalowej. Dawno nie zdobyli „tylko” sześciu złotych krążków i zajęli trzecie miejsce. Na szczęście ratuje ich ranking punktowy, ale przecież nikt nie wymaże tym sposobem potknięć i rozczarowań ze strony zwłaszcza biegaczy na wysokich i niskich płotkach, czyli Davida Oliviera, Kerrona Clementa, Michaela Tinsleya, Brianny Rollins czy Shariki Nelvis. Coś czuję, że na IO w Rio będą chcieli to powetować.

Tutaj pełna zgodność i chórem okrzyknęliśmy, że w tej kategorii wygrywają Mistrzostwa Świata w Pekinie. Może to mało odkrywcze, ale nie chodzi mi tylko o rangę imprezy, ale także jej poziom. Nie pobito wielu rekordów świata (jedyny ustanowił w dziesięcioboju Ashton Eaton), ale najlepszych wyników w całym sezonie zobaczyliśmy bez liku, a kilka rezultatów było na poziomie, którego nie widzieliśmy od kilku czy nawet kilkunastu lat. Były też wyrównane walki do końca w wielu konkurencjach. To tu swoją klasę pokazał Usain Bolt, który uciął spekulacje o tym, że Justin Gatlin jest teraz najlepszy. No i to tutaj wielkie chwile miała Polska, pokazując się z najlepszej strony. To tutaj mieliśmy też niespodziewanie rozstrzygnięcia, jak złoto Shawnacy Barbera w skoku o tyczce. Można śmiało powiedzieć, że na tych MŚ było wszystko, co chcieliśmy. Od wielkich emocji, niespodziewanych rozstrzygnięć, po dyskwalifikacje faworytów w sztafetach.

Odkrycie roku Radek podaje jako swojego faworyta Amela Tukę. Bośniak poprawił rekord na 800 m w ciągu roku aż o 4 sekundy i ten wynik jest też najlepszym na listach światowych. Do tego brąz na MŚ w Pekinie (co ciekawe z nieco wolniejszym czasem niż rok temu na ME w Zurychu, gdzie był… szósty). Dawid idzie do naprawdę młodego pokolenia: „Postawiłbym na Wayde’a van Niekerka, jednak ustanowiłem już go lekkoatletą roku, więc tutaj zaproponuję Kanadyjczyka Andre de Grasse, który podczas akademickich mistrzostw USA zanotował rewelacyjne wyniki w sprinterskich biegach (9,75 s na 100 m!), jednak przy zbyt sprzyjającym wietrze. Potwierdził jednak swój talent, zdobywając na tych dystansach 2 złote medale podczas Igrzysk Panamerykańskich w Toronto, a także brąz na „setkę” i w sprinterskiej sztafecie w Pekinie. To może być następca Usaina Bolta!” Mi nie pozostaje nic innego, jak zgodzić się z przedmówcą, bo wszystko co chciałem, to zostało powiedziane.

Mateusz Sosiński



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.