SportNews Magazine 3/2015

Page 1


Drodzy Czytelnicy! Konflikt pomiędzy Francją a Wielką Brytanią wybuchł mniej więcej w... 1337 roku. Wówczas rozpoczęła się bowiem wojna stuletnia, która trwała – a jakże – 116 lat i na dobre poróżniła ze sobą oba państwa. Wydarzenia historyczne, nie tylko te związane z wojną stuletnią, bardzo mocno zapadły w świadomości Brytyjczyków i Francuzów. Na tyle, że po dziś dzień jedni i dudzy nie chcą mieć ze sobą za wiele wspólnego. Wieki temu walczono na miecze. Teraz na szczęście rozkwitła na dobre kultura sportu i to przez niego Francuzi i Brytyjczycy co i ruszy mogą się ze sobą mierzyć i sprawdzać, który z krajów jest lepszy na danym polu. Wypada to bardzo różnie. W jednych konkurencjach brylują „Trójkolorowi”, w innych dużo lepsi są „Synowie Albionu”. Wydaje się, że największym placem boju pozostaje piłka nożna. Tu jedni i drudzy walczą równo, jedni i drudzy mierzą w najwyższe cele. Kolejny numer SportNews Magazine poświęcony jest właśniej tej „świętej wojnie” (sportowej rzecz jasna) pomiędzy Francją a Wielką Brytanią. Okazję ku temu pojedynkowi dają dodatkowo rozgrywane równolegle Tour de France i tenisowy Wimbledon. Co jest zatem lepszego – angielski tenis czy francuskie kolarstwo? Którzy sportowcy mogą więcej i radzą sobie lepiej? O tym właśnie w najnowszym wydaniu, do którego czytania serdecznie zachęcam. Miłego czytania! Redaktor Naczelny SportNews, Dawid Brilowski



Tour de France

Lipiec 2012. Bradley Wiggins staje na najwyższym stopniu podium na Polach Elizejskich, po prawej stronie mając swojego rodaka i kolegę z ekipy Sky, Chrisa Froome’a. David Brailsford tryumfuje, właśnie zrealizował plan, który większość ekspertów uważała za niemożliwy do spełnienia – zwycięstwo brytyjskiego kolarza w Tour de France. Reprezentanci Zjednoczonego Królestwa nigdy wcześniej nie należeli do światowej czołówki w kolarstwie szosowym. Owszem, w latach 80. mieli Roberta Millara, który trzykrotnie stawał na podium Wielkich Tourów, w ich barwach jeździli wybitni specjaliści od jazdy na torze czy czołowi czasowcy, jak Chris Boardman czy David Millar, i wreszcie wspaniali sprinterzy ( wystarczy wspomnieć Marka Cavendisha), ale zwycięstwo w całym Tour de France? „Jeszcze przez wiele lat nieosiągalne”, można było pomyśleć nawet pół dekady temu. Wszystko zmieniło się w 2010 roku, gdy powstała brytyjska grupa Sky. Od początku liderem miał być tam Wiggins, czwarty w TdF 2009 (po dyskwalifikacji Armstronga awansował na najniższy stopień podium), wokół którego budowano całą drużynę, jednak w 2011 roku zupełnie niespodziewanie 2. miejsce we Vuelcie zajął nieznany szerszemu gronu kibiców Chris Froome. Rok później doszło między nimi do konfliktu w czasie Touru, ale ostatecznie wygrał przedwyścigowy lider drużyny, Wiggins. W taki sposób w ciągu kilku lat Wielka Brytania stała się jednym z najmocniejszych państw w kolarstwie szosowym. Zawodnicy z tego kraju równie dobrze pokazali się rok później, gdy Froome zwyciężył w Tour de France, a zmagania kolarzy stały się dla Brytyjczyków sportem narodowym. Sezon 2014 nie należał dla nich do najbardziej udanych, przede wszystkim przez kraksy Cavendisha i Froome’a, ale na koniec roku Sir Wiggo zdołał zostać Mistrzem Świata w jeździe na czas. Na przeciwnym biegunie znajdują się kolarze z Francji. Od samych początków kolarstwa, jeszcze w XIX wieku, Francuzi byli, obok Belgów i Włochów, zdecydowanie najmocniejszą nacją. Nie ma kibica tego sportu, który nie słyszałby o takich ikonach tej dyscypliny jak Anquetil, Poulidor, Bernard Hinault czy Laurent Fignon, a przecież można

4

by tak jeszcze długo wymieniać. Problem polega jednak na tym, że dwóch ostatnich wspomnianych przeze mnie kolarzy dominowało w Tour de France do 1985 roku, a po zakończeniu kariery przez obydwu tylko Richard Virenque stanął na podium Touru, w 1996 i 1997 roku (kolejno 3. i 2. miejsce). Dla reprezentantów kraju Napoleona przełomowy był poprzedni sezon, chociaż trzeba dodać, że mieli trochę szczęścia. Po tym jak wycofać się z powodu urazów musieli Froome i Contador, dla Francuzów, czyli Jean-Christophe’a Peraud, Thibaut Pinota i Romana Bardeta, pojawiła się realna szansa na podium. Za plecami Nibalego toczyli walkę o 2. i 3. miejsce z Alejandro Valverde i Tejayem van Garderenem, z której zwycięsko wyszli Peraud i Pinot. Po raz pierwszy od 1984 roku dwóch Francuzów stanęło na podium Wielkiej Pętli. W związku z wszystkimi opisanymi powyżej faktami nie sposób nie zauważyć, jak ważne dla obu narodów będzie tegoroczne TdF. Brytyjczycy, a dokładniej Chris Froome, będą walczyć o powrót na pozycję zwycięzcy Touru, Francuzi zrobią wszystko, by potwierdzić, że

zeszłoroczne wyniki nie są dziełem przypadku i znów trzeba się z nimi liczyć w rywalizacji o najwyższe cele. W chwili pisania tego tekstu nie opublikowano jeszcze oficjalnej listy startowej, jednak według zapowiedzi poszczególnych ekip na trasie Wielkiej Pętli możemy spodziewać się ok. 40 reprezentantów gospodarzy oraz 10 Brytyjczyków. Myli się jednak ten, kto jedynie na tej podstawie wyciąga wnioski o zdecydowanej wyższości Francuzów nad ich sąsiadami zza kanału La Manche, bowiem w rzeczywistości te reprezentacje (oczywiście w barwach wielu różnych drużyn) są bardzo wyrównane. W walce o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej tej edycji wymienia się czterech zawodników – Nibalego, Quintanę, Contadora i Froome’a. „Biały Kenijczyk” wielokrotnie pokazał w tym sezonie znakomitą dyspozycję, wygrywając chociażby rozgrywane niedawno Criterium du Dauphine, jednak wszystkim czterem wspomnianym zawodnikom w przedstartowych rozważaniach przyznaje się podobne szanse na tryumf w całym wyścigu. Praktycznie nigdy nie mówi się w tym kontekście o innych kolarzach – oni mogą naj


wyżej liczyć na niepowodzenie kogoś z wielkiej czwórki i rywalizować o pozostałe miejsca w pierwszej dziesiątce. Wiemy jednak, jak nieprzewidywalne są Wielkie Toury (najlepszym przykładem jest przecież zeszłoroczny TdF), więc warto pochylić się nad drugim szeregiem GC contenders. Wśród nich wielu Francuzów – przede wszystkim oczywiście młodzi Pinot i Bardet oraz bardzo doświadczony, jednak z roku na rok mocniejszy JC Peraud. Poza nimi duże szanse na dobry wynik mają Warren Barguil i Pierre Roland. Brytyjczycy mogą pochwalić się za to braćmi Yates. Oni wszyscy, w zależności od tego, jak potoczy się wyścig, mają szanse nawet na miejsce w TOP 10, jednak tegoroczne Le Grande Boucle charakteryzuje się tym, że 1/5 peletonu, czyli ok. 40 kolarzy, stawia sobie cele podobne do ich. Podsumowując, Francuzi mają obiektywnie patrząc 5 zawodników, którzy przy odrobinie szczęścia mogą skończyć wyścig w pierwszej dziesiątce, niektórzy z nich nawet w piątce, jednak tę rundę na papierze wygrywają Brytyjczycy – Froome według mnie jest faworytem numer 1 całego wyścigu, a zwycięstwa nie można porównywać z żadnym innym wynikiem. Poza rywalizacją o żółtą koszulkę, najwięcej uwagi skupiają na sobie sprinterzy. Tutaj mamy podobny problem jak z czołowymi góralami – przy słabszej dyspozycji Kittela Cavendish ma dużą szansę na powrót na pozycję najszybszego kolarza na świecie. Z drugiej strony atakują 3 francuskie pociski w barwach trzech drużyn z tego kraju – Demare, Bouhanni i Coquard. Należą oni do wąskiego grona pretendentów do czołowych miejsc na płaskich etapach, a jednocześnie potrafią wygrywać

na nieco bardziej wymagających końcówkach, na których szanse Manxmana znacznie maleją. Tak się składa, że tego typu odcinków w tym roku organizatorzy Wielkiej Pętli przygotowali dużo – z tego powodu punkt dla Francuzów. Osoby zajmujące się wytyczaniem tras nie zadowoliły za to swoim wyborem czasowców – tylko jedna, w dodatku krótka (14 km) czasówka otwierająca wyścig. Trudno mi sobie wyobrazić, by mógł ją wygrać ktoś inny niż Dumoulin, Martin, Cancellara lub, ewentualnie, Froome. 1. etap będzie jednak ważny dla kwestii posiadania żółtej koszulki w pierwszym tygodniu wyścigu, o co w tym sezonie walczyć będą przede wszystkim specjaliści od klasyków. Z jednej strony etapy z krótkimi, ale sztywnymi podjazdami, jak chociażby Mur de Huy i Mur de Bretagne, z drugiej czwarty etap i bruki znane z Paris-Roubaix. Kto wie, czy specjaliści od pagórkowatego terenu nie będą mieli więcej szans na zwycięstwa etapowe niż sprinterzy. Ani Brytyjczycy, ani Francuzi nie należą do faworytów w wyścigach klasycznych, ale lepiej stoją akcje gospodarzy – Gallopin, Voeckler czy Chavanel wygrywali już w swojej karierze wiele etapów Touru, zakładali żółtą koszulkę lidera i trudno mi sobie wyobrazić, by którykolwiek z nich (albo jakikolwiek inny Francuz) nie wygrał w tej edy-

cji żadnego z etapów. Konkurencję, którą mógłbym nazwać: „specjaliści od klasyków i harcownicy” zwyciężyłaby zatem Francja, ale trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że na podjazdach takich jak Mur de Huy żaden z nich nie ma szans z Valverde czy Kwiatkowskim, więc , podobnie jak w przypadku jazdy na czas, pozostawię obie drużyny bez punktów. Kończymy zatem wynikiem 1-1. Trzeba pamiętać, że to tylko i wyłącznie rozważania na temat przebiegu etapów, które można nawet nazwać zabawą, bo często nie znajdują odzwierciedlenia w rzeczywistości. Na papierze zastępy Francuzów i kolarzy ze Zjednoczonego Królestwa prezentują wysoki, bardzo podobny poziom, zaś szanse na ich dobre wyniki na poszczególnych etapach czy klasyfikacjach są niemal identyczne. Trzeba jednak powiedzieć jasno, że w przypadku Brytyjczyków wystarczy jedna kraksa Froome’a czy Cavendisha, by ich szanse na górskich etapach lub sprinterskich finiszach zmalały prawie do zera, a Francuzi mają kilku zawodników należących do światowej czołówki w obydwu specjalnościach.

Kuba Komczyński

5


Wimbledon To wydarzyło się dokładnie 10 lat temu. Pamiętam, jakby to było dzisiaj, 2 lipca 2005 roku, moje dziewiąte urodziny. Zasiadam wygodnie na łóżku. Zaczyna się – Wimbledon, finał kobiet. Świątynia tenisa – Kort Centralny, trawa już mocno wytarta. Jako pierwsza wychodzi ta niżej rozstawiona – Venus Williams, tuż za nią numer jeden – Lindsay Davenport. Gerry Armstrong przeprowadza losowanie. On występuje ostatni raz na stołku sędziowskim w finałach wielkoszlemowych pań. Amerykanki zaczynają finał, jak się później okazało – ostatni mecz przeciwko sobie. Ja rozpoczynam swoją przygodę z tenisem. Po tylu latach wydaję mi się, że lepiej trafić nie mogłem. To był fenomenalny, stojący na niesamowitym poziomie i przez wielu uważany za najlepszy w historii finał. Trzy sety, każdy kolejny lepszy od poprzedniego. W pierwszej partii już od samego początku była widoczna lekka dominacja starszej zawodniczki. Prowadziła nawet 5:2, ale ostatecznie, po posłaniu przez rywalkę returnu w siatkę, Lindsay wygrała 6:4. Następna odsłona była już bardziej zacięta. Do stanu 5:5 odbyło się bez przełamań, chociaż Venus musiała bronić break pointa. Wtedy do głosu doszła Davenport, „wyrwała” serwis przeciwniczce i mogła swoim podaniem wygrać Wimbledon. Jednak prawdziwe mistrzynie się nie poddają – stop wolej z forhendu, dwa bekhendy i czas na tie-break. Tam lepsza Williams. nie to miejsce i nie takie spotkanie, trawniki są niesłychanie kojące. Do Na początku kolejnego seta znów nie byłbym zaangażowany w ten tego dochodzą zawodnicy – ubragórą liderka ówczesnego rankin- sport tak, jak jestem teraz. Dlate- ni w biel, bo tego wymaga tradygu. 4:2 40-15, ale gem przegrany. go z miłą chęcią o tym mówię i z cja. Ta kompozycja powoduje, że Potem 5:4 40-30. Na tablicy wyni- niecierpliwością czekam na każdy możemy czuć się jak przed wieków pojawia się upragniony napis kolejny przełom czerwca i lipca — kiem, gdy tenis był sportem elirat„Ch’ship point” (punkt mistrzow- czas dla mnie obowiązkowy, jak nym, a tenisiści grali w elegancski). Młodsza z Amerykanek bierze Liga Mistrzów dla fanatyka piłki kich strojach – długich spodniach, wszystko na jedną szalę – bekhend nożnej. Tylko że Wielki Szlem trwa swetrach, sukniach. Klimat, który po linii wchodzi w kort, gramy dalej. zaledwie dwa tygodnie. Zanim tam panuje, jest wręcz nierealny. Jednak najlepiej pamiętam punkt zdążę dobrze ułożyć się w fotelu, Przecież nie tylko gracze mają swój przy wyniku 7:6 30-15 dla Lindsay. już muszę podziwiać jak Edward, dress code, sędziowie i dzieci do To, co wtedy się działo, przerosło książę Kentu, wchodzi na kort, za- podawania piłek również od lat chyba oczekiwania wszystkich gadując dzieci do podawania noszą ubrania w tych samych barzgromadzonych kibiców. Po po- piłek, aby wręczyć nagrody – w wach – zieleń, granatowy, kremonad 2,5 godzinie walki mieliśmy przypadku Venus Williams było to wy. Kolejny obowiązkowy aspekt – wymianę złożoną z 25 odbić. Wy- trofeum „Venus Rosewater Dish”. truskawki ze śmietaną. 142 tysiące grała ją Venus, forhendowym Tego chcą doświadczyć wszyscy, porcji tych owoców, czyli prawie crossem, po dość szczęśliwym za- a mogą tylko nieliczni. Wszystko 30 ton, zbieranie dzień wcześniej. haczeniu siatki przez Davenport. na Wimbledonie jest dopięte na Co ciekawe, w ubiegłym roku to To mógł być moment zwrotny. Wil- ostatni guzik. Tu nie ma miejsca na polska gmina Buczek była ich doliams wygrała od tej pory trzy ko- wpadki, to czysty wzór do naśla- stawcą. Do tego 7 tysięcy litrów lejne gemy. Forhend w siatkę prze- dowania. Różni ludzie różnie zapa- śmietany… A to wszystko trzeba sądził o jej zwycięstwie. Chyba nie miętują ten turniej. A co sprawia, popić. Czym? Do wyboru, do kolomogło być inaczej — nie przegra- że dla mnie to wszystko jest ma- ru – 28 tysięcy butelek szampana, ła na Wimbledonie żadnego poje- giczne i jedyne w swoim rodzaju? 230 tysięcy szklanek likieru Pimm’s, dynku ze swoją ówczesną rywalką. Najpierw, zanim na kort wyjdą 100 tysięcy kufli piwa, 350 tysięcy pierwsi zawodnicy w pierwszym szklanek kawy i herbaty, 150 tyWimbledon był dla mnie swoistym dniu turnieju, można podziwiać sięcy butelek wody… Dość tego darem z nieba. Myślę, że gdyby piękną zieleń kortów. Długo pielę- dobrego, przejdźmy dalej. Co ma gnowane i równiutko przystrzyżone wspólnego Rudyard Kipling, lau-

6


reat literackiej Nagrody Nobla, z Wimbledonem? Uwierzcie mi, że sporo. Gdy na Kort Centralny wchodziły Venus Williams i Lindsay Davenport, tuż przed drzwiami, nad głowami mogli zobaczyć napis: „If you can meet with Triumpf and Disaster/And treat those two impostors just the same” (w polskim tłumaczeniu: „Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane/Jednako przyjmujesz oba te złudzenia”). To fragment poematu „If” — zdecydowanie warty lektury. Jeśli mówimy o Wimbledonie, na myśl przychodzą też niesamowite pojedynki, zwłaszcza finały stojące na niesamowitym poziomie, jak choćby lata 2006-2008, kiedy w decydujących starciach spotykali się Roger Federer i Rafael Nadal. Hiszpan był coraz bliżej przerwania niesamowitej passy Szwajcara. Aż w końcu udało się za trzecim razem. Wynik w piątym secie taki sam, jak u pań w 2005 roku. W 2009 pojedynek o tytuł był jeszcze bardziej zacięty. Tym razem rywalem pokonanego rok wcześniej był Andy Roddick. Pamiętam, że w piątym secie siedziałem jak na szpilkach, emocjonowałem się i skakałem niemal tak, jakby grał ktoś z mojej rodziny. Po 4 godzinach i 18 minutach, 16-14 i korona wraca do Szwajcarii. Nietrudno zauważyć, że jednym z bohaterów tych meczów jest Federer. Nie inaczej było rok temu, tyle że opór stawiał wtedy Novak Djokovic. I to były za wysokie progi dla króla tenisa. Szkoda, że nie mogłem widzieć tego meczu. Wielka szkoda. Żałuję, że wśród pań nie ma tak zaciętych spotkań finałowych. Najbardziej w pamięć zapadł mi Wimbledon 2012 i droga Sereny Williams. To, przez co musiała przebrnąć w trzeciej rundzie, przerosło chyba jej oczekiwania. Dopiero 9-7 w trzecim secie ograła Jie Zheng (3. runda), potem 7-5 w decydującej partii Yaroslavę Shvedovą (4. runda), grającą z dziką kartą. I to był moment przełomowy. Potem bez zająknięcia wyeliminowała Kvitovą i Azarenkę, a o finale z Radwańską nie trzeba wspominać. Wimbledon to magia. To coś, co potrafi zaczarować na dwa tygodnie i o czym potem rozmawiamy przez kolejny rok. Tego nie da się pominąć, przeoczyć. To po prostu

przyciąga. To impreza, od której zaczęła się moja przygoda z tenisem. I myślę, że będzie turniejem, na którym swoją „wycieczkę” zakończę. Nim to jednak nastąpi, mam nadzieję, że czeka na mnie mnóstwo wyjątkowych meczów i niesamowitych rozstrzygnięć. Wimbledon natomiast niech nigdy się nie zmienia. Bo kochać go można tylko w takiej postaci, w jakiej jest.

Mateusz Sosiński

7


Ligue1 kuźnią Premier League Premier League uważana jest przez wielu ekspertów piłkarskich za najsilniejszą ligę świata. O jej potędze świadczą niezupełnie same drużyny, a przede wszystkim główni aktorzy futbolowych widowisk. Patrząc na aktualne składy ekip najwyższej klasy rozgrywek, głównymi rolami w większości „obsadzani” są obcokrajowcy. A znaczna ich część pochodzi z dawnego historycznego wroga Anglii, czyli z Francji. Czemu akurat Francuzi mają taki wpływ na Premier League i dobrze czują się na Wyspach? Przede wszystkim dlatego, że Ligue 1 jest... bardzo podobna do niej. We Francji na co dzień możemy oglądać świetnie przygotowanych fizycznie graczy. Styl siłowy dominuje także na Wyspach, a taktyka nie odbiega mocno od tej, jaką widzimy w Anglii. Można śmiało powiedzieć, że francuska liga jest takim „poligonem przygotowawczym” przed przejściem na wyższy poziom. Jeżeli piłkarzowi dobrze wychodzi kopanie piłki we Francji to można sądzić, że uda mu się też robić swoje w Anglii. Również dla Afrykańczyków Francja staje się „naturalnym” miejscem do zapoznania się z piłką europejską. Wiele piłkarzy z Czarnego Lądu wypromowało się we Francji, wzbudzając zainteresowanie możnych z Anglii. Aby potwierdzić tę tezę skupiłem się na transferach z Ligue 1 do Premier League od sezonu 1997/98, czyli od sezonu poprzedzającego Mistrzostwa Świata we Francji, gdzie triumfowali gospodarze. Początek Wygranie Mundialu 98’ przez Francuzów w dużej mierze odpaliło tę maszynę transferową. Przed Mistrzostwami Świata „Les Bleus” w Premier League też odgrywali swoje role na boisku, ale po tej imprezie nastąpił nawrót mody na Trójkolorowych. Jednak jeszcze przed wspomnianym turniejem pojawili się w Anglii tacy piłkarze jak Emmanuel Petit, bez którego ciężko było sobie w tych czasach wyobrazić reprezentację „Tricolores”. Karierę zrobił w londyńskich klubach Arsenalu i Chelsea (z przerwą sezonową na Barcelonę). Udało mu się zostać Mistrzem Anglii z Kanonierami. Też na Wyspach, ale w West Hamie na chwilę zagościł drugi bramkarz Francji Bernard Lama, ale jego przygoda nie była tak udana jak kolegi z kadry. Te dwa pierwsze przypadki pokazują, że nie każdy wyróżniający się gracz

8

Ligue 1 musi zaistnieć w Premier League. W ciągu sprawdzanych przeze mnie 18 sezonów na ziemi brytyjskiej pojawiała się setka piłkarzy zbierających szlify w Ligue 1. Czas na podział wybranych przez mnie piłkarzy, którzy mieli okazję lub zwojowali Premier League. Jestem Legendą Gdy Petit przechodził do Arsenalu, to na Highbury swoją historię pisał już Patrick Vieira. Ciężko byłoby wyobrazić sobie lata świetności Kanonierów i reprezentacji Francji bez tego świetnego oraz zabójczo pracującego w destrukcji środkowego pomocnika. W Premier League rozegrał ponad 300 meczów i trzykrotnie został Mistrzem Anglii (na koniec kariery z Manchesterem City). Razem z Claudem Makelele był uznawany za najlepszego defensywnego pomocnika przełomu wieków. Nosa do Francuzów zawsze miał Arsenal, oczywiście kierowany przez Arsene’a Wengera, który musiał wiedzieć, co potrafią rodacy. Tak do Kanonierów trafił piłkarz wybrany do Jedenastki Wszech Czasów Premier League - Thierry Henry. Snajper reprezentacji Francji nie trafił bezpośrednio z Ligue 1 do Anglii, ale najpierw zanotował półroczny pobyt w Juventusie. Henry jest żywą Legendą Kanonierów, a kibice do dziś wzdychają za

czasami, kiedy to piłkarz z numerem 14 na plecach siał postrach wśród defensorów rywali. Francuz w PL zanotował 258 występów, w których strzelił 176 goli. Inną z legend Arsenalu jest Robert Pires. Lewoskrzydłowy w Anglii rozegrał 198 spotkań, strzelając 63 gole. Do miana Legendy (lekko przyszywanej) kandyduje również Vladimir Smicer. Czech, który poznawał grę w czołowej lidze europejskiej w Lens, trafił do Liverpoolu na 6 lat i był członkiem złotej drużyny zwycięzców Ligi Mistrzów. Czech pojawił się na boisku jako joker i strzelił bramkę kontaktową Milanowi. Jak to się skończyło, to nie muszę przypominać, bo każdy Polak (i nie tylko) doskonale pamięta parady Jerzego Dudka w Stambule. W 2002 roku na Wyspy Brytyjskie zawitał Nicolas Anelka odbudowujący swój talent. „Złote Gniewne Dziecko”


w Anglii nie zawodził. W XXI wieku do Premier League zawitał drugi raz po dobrym starcie w Arsenalu (potem został sprzedany do Realu Madryt). Najdłużej zakotwiczył w Chelsea, zdobywając dla niej Mistrzostwo Anglii i upragnioną Ligę Mistrzów. W sumie rozegrał 364 mecze, strzelając 126 goli. W Londyńskich klubach świetnie się czuł także William Gallas, który dwukrotnie zdobył Mistrzostwo Anglii rozgrywając 321 meczów w PL. W obecnym sezonie Anglia pożegnała jedną ze swoich Legend, która na Wyspy przybyła zza kanału La Manche. Mowa tu oczywiście o Didierze Drogbie. Iworczyk dla swojego ukochanego klubu zdobył cztery mistrzostwa, cztery krajowe puchary i najważniejsze trofeum - Ligę Mistrzów. W Premier League rozegrał 254 gry, strzelając 104 gole. Niemal przesądzony jest transfer ostoi defensywy Chelsea - Petra Cecha. Przez wielu uważany, niemal na równi ze Schmeichelem, za najlepszego bramkarza w historii Premier League. Czech w 2004 roku razem z Drogbą zawitał na Stamford Bridge i przez 10 lat był nie do ruszenia z pozycji pierwszego bramkarza. W ostatnim sezonie przyszedł młody Courtois, odsyłając Legendę na ławkę. W przeciwieństwie do kolegi z ataku Cech jeszcze nie zamierza opuszczać Wysp i całkiem prawdopodobne, że zawita po sąsiedzku w Arsenalu. Ostatnim piłkarzem, bez którego nie można było sobie wyobrazić lewej obrony Manchesteru United jest Patrice Evra. Przez długi czas nawet był uznawany za najlepszego skrzydłowego obrońcę na świecie. Dla Czerwonych Diabłów rozegrał 273 mecze w Premier League. Pięciokrotnie cieszył się z tytułu Mistrza Anglii. Solidni rzemieślnicy Nie każdy przybysz z Ligue 1 stawał się wiodącą postacią w swojej nowej drużynie. Wielu nie zawodziło, ale też jednocześnie nie wykazywało umiejętności ponad to, co pokazywali we Francji. Swoje momenty na Wyspach notował Luis Saha, który najlepiej wspomina czasy Manchesteru United. Również ciężko było sobie wyobrazić Liverpool bez rudowłosego lewego obrońcy Johna Arne Riise. Dłu-

go w Premier League występował Steed Malbranque. Nie grał on w najlepszych klubach, ale z pewnością zapisał się w statystykach angielskiego futbolu (336 występów). Również w słabszym klubie, ale ze swoim charakterystycznym „polotem” czarował rywali Jay-Jay Okocha. Nigeryjczyk rozegrał w Anglii 124 mecze. Swoją „robotę” zrobili także Michael Essien, Emmanuel Adebayor, Florent Malouda czy Gervinho. Obecnie w Anglii na swój rachunek jeszcze pracują wyróżniający się Sagna, Nasri, Koscielny, Azpilicueta, Lloris, Debuchy czy Giroud. Oni jeszcze mają szansę poprawić swoje statystyki i pozycje w historii Premier League. Równocześnie stać ich na więcej i być może jeszcze wyskoczą zza wysoko postawionej poprzeczki. Misja przerosła Nie każdy nowy nabytek, który znalazł się w Anglii sprostał oczekiwaniom. Pojawiali się na Wyspach piłkarze, którzy już pokazywali światu swoje umiejętności i swoją grą od razu mieli prowadzić nowe kluby do sukcesów. Po Sylvainie Wiltordzie w Arsenalu na pewno spodziewano się znacznie więcej. Francuz jednak lepiej czuł się w Ligue 1 niż na Wyspach. Co prawda, akurat reprezentant Trójkolorowych grał na Highbury w latach świetności Henry’ego, a do partnerowania Legendzie Arsenalu było jeszcze kilku chętnych. Przez lata opoką w bramce Czerwonych Diabłów miał być Fabien Barthez. Mimo przyzwoitej roboty na tej pozycji, kibice Manchesteru United bardziej zapamiętywali błędy, jakie Francuz popełniał. Po Mundialu w Korei i Japonii do Anglii zawitał lider jednej z rewelacji turnieju Senegalu - El-Hadji Diouf. Zaczął mocno od Liverpoolu, a potem grał już tylko w słabszych zespołach. Snajper rodem z Afryki przez swój trudny charakter nie pokazał w pełni swojego talentu i w ponad 200 występach strzelił tylko 28 goli. Zadowolony z swojego epizodu w Manchesterze United nie może być Eric Djemba-Djemba. Kameruńczyk był jedną z twarzy w przebudowywanej drużynie i z czasem okazał się jedną z pomyłek. Kto wie, w jakim świetle rozmawialibyśmy dzisiaj o

Djibrilu Cisse, gdyby nie jego kontuzje? Francuz znakomicie grał w Auxerre i z hukiem wszedł do kadry. Liverpool nie wahał się wydać na niego 20 mln euro. Na Anfield Road również zaczął z „wysokiego C”, ale wkrótce doznał poważnego złamania nogi. Gdy wrócił po ciężkiej kontuzji, walczył jeszcze o miejsce w kadrze na Mundial. W ostatnim towarzyskim meczu przed wylotem kadry ponownie złamał tę samą nogę. Te dwie kontuzje wyhamowały drastycznie świetnie zapowiadającego się piłkarza. Inni gracze, po których spodziewano się więcej niż pokazali to m.in. Diaby, Flamini, Aruna Dindane, Piquionne, Chamakh, Ben Arfa. Część z nich nie rozwinęła się z powodu kłopotów zdrowotnych, a część nie zaaklimatyzowała się w nowym otoczeniu. cieszył się z tytułu Mistrza Anglii. Transfery niezrozumiałe oraz odskocznie Dla kilku piłkarzy Premier League była tylko początkiem ścieżki do udanej kariery. Jednym z przykładów może być Frederic Kanoute, który w Anglii „liznął” wielkiej piłki. Malijczyk został potem graczem Sevilli, gdzie przez 7 lat grał w ataku, zdobywając 89 goli. W Anglii także tylko chwilę pograł Daniel van Buyten. Belg po krótkim epizodzie w Premier League swoje umiejętności pokazał w Bundeslidze, zdobywając różne trofea. Trochę dziwnym przypadkiem jest Asamoah Gyan. Napastnik Ghany grał dobrze w Sunderlandzie, ale po roku gry wolał przejść do Al-Ain. W ZEA wcale nie spuścił z tonu, co można było zobaczyć na ostatnim Mundialu. W Arsenalu Gervinho nie czuł się tak dobrze jak teraz w Romie, a Cabaye po 2 latach gry na Wyspach stęsknił się za krajem i teraz gra dla PSG. W ciągu analizowanych przeze mnie transferów zdarzały się transakcje niezrozumiałe lub traktowane w kategoriach wpadki. Liverpool przyjrzał się młodemu zapleczu klubów Ligue 1 i postanowił ściągnąć do siebie przyszłe gwiazdy futbolu. Jak pokazała historia, transfery Anthony’ego Le Talleca i Bruno Cheyrou nie były najlepsze. Dobrze zapowiadający piłkarze nie objawili swojego talentu ani w Anglii, ani

9


pować Andre Ayew. Dla Ghańczyka Ligue 1 zrobiła się za mała i powędrował naturalną ścieżką do Premier League. Głośno mówiono o Liverpoolu, ale jednak zostanie on kolegą Łukasza Fabiańskiego. W tym sezonie będzie można zobaczyć Divocka Origiego. Belg został kupiony przez The Reds w zeszłym sezonie, ale na zasadzie wypożyczenia został jeszcze na rok w Lille. Młody napastnik swój potencjał pokazał na Mundialu, gdzie skutecznie wyręczał Lukaku w zdobywaniu goli. Okno transferowe jeszcze nie zostało otwarte i niewykluczone, że zobaczymy jeszcze kilka nowych twarzy z Francji. Coraz bardziej niezadowolony ze swojej pozycji jest Adrien Rabiot z PSG. Młody Francuz chciałby znaleźć klub, który da mu możliwość większej ilości występów. Czołowe kluby angielskie chciałyby mieć w swoim składzie Alexandre’a Lacazette’a. Przeszkodą do transferu będą władze Lyonu, które chciałyby zostawić sobie swojego snajpera na jeszcze jeden sezon. Być może ci dwaj będą wkrótce błyszczeć na Wyspach.

po powrocie do Francji. Kilka lat później na Anfield Road pojawił się inny młody talent z Francji - David N’Gog. Pokazał się lepiej od wcześniej wspomnianych rodaków, ale było to za mało na tak wielki klub i dzisiaj próbuje błyszczeć w Ligue 1. Do jednego z dziwniejszych transferów w historii Manchesteru United można zaliczyć Gabriela Obertana. W młodych latach nie wyróżniał się na tyle, żeby zapracować na transfer do tak dużej marki. Do dziś nie mam pojęcia, co takiego we Francuzie zobaczył Alex Ferguson, że zapragnął mieć go w swojej drużynie. Występuje on w Premier League, ale nie wystaje ponad przeciętność.

10

Przyszłe legendyTo nie jest jeszcze koniec piłkarzy z przeszłością Ligue 1 na Wyspach Brytyjskich. Obecnie najlepszym piłkarzem ściągniętym z Francji, a grającym dla Chelsea jest Eden Hazard. Belg już jest uznawany za jednego z najsolidniejszych piłkarzy świata, a w tym roku został wybrany najlepszym graczem Premier League. Ma on dopiero 24 lata, a już rozegrał ponad 100 gier, strzelając 37 gole. O ile nie skuszą go hiszpańskie potęgi, to jest w stanie pobić mnóstwo rekordów tej ligi. Na swoje nazwisko w Anglii pracują jeszcze Dejan Lovren, Hugo Lloris czy też pukający coraz mocniej do pierwszych składów Kurt Zouma i Benjamin Stambouli. Od tego sezonu na boiskach Swansea będzie wystę-

Już niemal w ostatnich 20 latach Francuzi stanowili o sile drużyn z Premier League. Gra na Wyspach pozwalała im na szansę zdobycia najważniejszych klubowych trofeów w Europie. Piłkarze przyszykowani przez warunki Ligue 1 potrafili znakomicie odnaleźć się w Anglii. W zeszłym sezonie tylko w jednej drużynie nie było piłkarza wytransferowanego z Francji. Dla większości piłkarzy marzeniem jest gra w Premier League lub La Liga. Francuzi mogą zazdrościć Anglikom renomy ligi piłkarskiej. Ale nie mogą zapominać o swoim podwórku, które świetnie przygotowuje ich do zderzenia się z realiami angielskimi. Czasem warto przypomnieć, że Anglicy też maja co zazdrościć Francuzom. W Ligue 1 na co dzień możemy oglądać w większości piłkarzy rodzimych, w Premier League jest ich coraz mniej. cieszył się z tytułu Mistrza Anglii.

Michał Krzeszowski


11


12


13


Król Zidane i cud w Lizbonie

Do jednego z najbardziej dramatycznych spotkań między Francją a Anglią doszło podczas EURO 2004. To jakże prestiżowe spotkanie obu ekip udowodniło, że dopóki piłka jest w grze, zawsze wszystko jest możliwe i nigdy nie wolno się poddawać - „Synowie Albionu” odbyli podróż z nieba do piekła, a Zinedine Zidane został mianowany... królem. Był 13. czerwca 2004 roku, czyli dru- nie do wyjęcia przez bramkarza! gi dzień gier na Mistrzostwach Euro- Dzięki tej pięknej bramce Lampy w Portugalii. Do gry wkraczała pard został na Wyspach bogrupa B. W pierwszym jej spotkaniu haterem. A raczej... zostałby, działo się niewiele – Szwajcarzy gdyby Anglicy zdołali dowieźć zremisowali bezbramkowo z Chor- zwycięstwo do końca spotkania. watami. Drugi, wieczorny, miał W drugiej połowie wszystko wskabyć za to o wiele ciekawszy. Na zywało na to, że Wyspiarzom może przeciwko siebie stanęły bowiem się udać. Francuzi próbowali, ale dwie fenomenalne drużyny – pie- piłka jakoś nie chciała wpaść do kielnie mocni Anglicy i zawsze silni bramki. Ich rywale za to coraz barmistrzowie świata z 1998 – Francuzi. dziej kontrolowali przebieg spotkaMimo aury legendy, jaką otacza nia. Anglicy mieli okazję, aby dobić się to spotkanie, atmosfera przed rywali. Dostali bowiem rzut karny, nim nie była specjalnie nerwowa. który... został jednak obroniony Ot, po prostu – mecz Anglii i Fran- przez znakomicie spisującego się cji. Kibice szykowali się na to starcie goalkeepera – Bartheza. Mimo pumniej więcej tak, jak Polacy szykują dła z jedenastu metrów, w ostatsię na walkę z Niemcami o punkty nich minutach spotkania kibice w w kwalifikacjach ME. Może starcie Anglii już świętowali. Nikt nie prze- podanie dotarło pod nogi Thierry podwyższonego ryzyka, ale jed- widział tego, że Trójkolorowi jeszcze Henry. Ten jednak nie zdążył wynak o całkiem normalną stawkę. nie zwiesili głów i wciąż próbują. konać egzekucji, został bowiem I dla jednych i dla drugich był to Nikt nie przewidział tego, iż wszyst- brutalnie sfaulowany przez wypoczątek udziału we wspomnia- ko może się jeszcze odwrócić. chodzącego z bramki bramkarza. nym EURO. Każdy chciał dobrze Tymczasem piękna interwencja Sędzia nie wahał się i wskazał na wejść w turniej, ale – przyznaj- Bartheza natchnęła Les Bleues. wapno. Kolejną szansę otrzymał my szczerze – obie ekipy czuły Sygnał do ataku dał także jeden zatem Zinedine Zidane. I tym rasię zdecydowanymi faworyta- z wielkich tej ekipy – Zinedine Zi- zem Francuz potrafił zachować mi grupt. Zarówno Anglicy, jak i dane. To właśnie on miał zostać zimną krew, pomimo iż wiedział, Francuzi byli zdecydowanie lep- bohaterem końcówki tegoż poje- że jest to ostatnia akcja meczu – si od Chorwatów i Szwajcarów. dynku. Zizou dokonał niemożliwe- pewnym technicznym strzałem Poczucie wyższości nad pozo- go. W pierwszej doliczonej minu- pokonał goalkeepra, zapewstałymi rywalami grupowymi nie cie Francuz z charakterystyczną niając swojej ekipie zwycięstwo. spowodowało jednak, że kto- „dyszką” na plecach otrzymał „2:1 dla Francji i 2:1 dla Zidane’a” kolwiek potraktował ten mecz możliwość wykonywania rzutu wol- - zakomunikował smutnym głosem ulgowo. Poprzez uwarunkowania nego z dosyć bliskiej odległości. komentator w brytyjskiej telewizji. kulturalno-historyczne Anglicy i Presja była ogromna. Wydawa- I trudno znaleźć inne słowa opiFrancuzi są odwiecznymi wroga- ło się, że Zidane bezpiecznie do- sujące tę sytuację. Na naszych mi i nigdy nie marnują okazji, aby środkuje. On był jednak piłkarzem oczach dokonał się bowiem jedołożyć swoim rywalom. Zatem wielkiego formatu – wziął wszystko den z (wielu) futbolowych cudów. i tym razem wzajemne starcie na siebie. Nie zważając na świę- Bohaterem okazał się urodzony potraktowali bardzo poważnie. tujących już niemal angielskich w Marsylii wirtuoz futbolu – Zizou. O godzinie 19:45 lokalnego czasu kibiców... huknął nad czterooso- Ostatecznie co prawda obie ekioba zespoły wyszły na murawę Es- bowym murem z taką mocną, że py z grupy wyszły. Co więcej – tadio da Luz w Lizbonie. Pierwsza goalkeeper mógł jedynie patrzeć, obie odpadły niespodziewanie połowa spotkania była bardzo jak piłka wpada do jego bramki. już w ćwierćfinale. Mecz między wyrównana, choć gołym okiem Tym trafieniem Zizou uciszył kibi- nimi przeszedł jednak do historii dało się zauważyć lekką optycz- ców rywali. Ale nie oznacza to, że jako pełna heroizmu walka o zwyną przewagę reprezentantów na trybunach zrobiło się spokojnie cięstwo z odwiecznym rywalem. Anglii. Synowie Albionu zdołali ją – wręcz przeciwnie. Francuzi roz- Droga z piekła do nieba (w przynawet udokumentować, gdyż poczęli swoją fiestę, jakby przeczu- padku Francji) lub też z nieba do w 38. minucie gry futbolówkę do wając, co wydarzy się za chwilę. A piekła (w przypadku Anglii) odbysiatki skierował Frank Lampard. na murawie walka wciąż trwała. ła się tu w ciągu... dwóch minut. Ówczesny zawodnik Chelsea Trójkolorowi byli na fali i chcieli za Londyn po rzucie wolnym strze- wszelką to wykorzystać. Udało im lił głową tuż przy słupku. Piłka się! Już 2 minuty później wysokie

Dawid Brilowski

14


Parc des Princes - Francuski Park Książąt Parc des Princes - Francuski Park Książąt. Na co dzień swoją grą zabawiają tutaj tłumy takie osobistości jak Edinson Cavani, Zlatan Ibrahimovic czy Blaise Matuidi.

Co to za miejsce? Oczywiście znany na całym świecie „Park Książąt”, czyli stadion, gdzie wszystkie domowe mecze od 1974 roku rozgrywa PSG. Skąd wzięła się nazwa tego boiska? Od dzielnicy, do której przynależy, a także od nazwy parku, na terenie którego został on niegdyś wybudowany. Historia tego słynnego francuskiego obiektu sięga końcówki XIX wieku. Pierwowzór stadionu powstał bowiem już w 1897 roku, jednak początkowo był głównie areną wyścigów kolarskich. Dlatego też jego pierwsza nazwa w języku polskim oznaczała Stadion Kolarski w Parku Książąt (z francuskiego Stade Vélodrome du Parc des Princes). Od 1902 roku odbywały się na nim nawet odcinki finałowe Tour de France. To tutaj reprezentacja Francji w 1905 roku rozegrała pierwszy piłkarski mecz przed własną publicznością; to tutaj rozpoczęła się piękna historia, której ciąg dalszy piszą dziś Paul Pogba,

Karim Benzema i wielu innych. Stadion został zmodernizowany z myślą o Mistrzostwach Świata rozegranych we Francji w cieniu II wojny światowej, w roku 1938. W 1954 miał tutaj miejsce pierwszy historyczny finał Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. Wówczas Real Madryt pokonał Stade de Reims 4:3 i było to jedno z najlepszych spotkań rozegranych na tym obiekcie. Ciężko jednak zliczyć ważne mecze, które rozegrały się na tym stadionie, gdyż oprócz wspomnianego finałowego starcia, organizowano na nim już 33 finały pucharu Francji i trzy finały Ligi Mistrzów.

we Francji, planowana jest kolejna modernizacja obiektu. Choć właścicielem stadionu jest miasto, stale odnawiane umowy pozwalają zarządzać nim drużynie PSG. W 1998 Parc des Princes był jedną z aren mundialu. Jego pojemność wynosi 48 tysięcy osób, a rekordowa frekwencja odnotowana w czasie starcia PSG z Waterschei wyniosła 49 tysięcy. Jest to jednak rekord frekwencji w czasie spotkania piłkarskiego. Warto natomiast odnotować, iż w 1989 roku, w czasie meczu rugby, na Parc des Princes zgromadziły się aż 52 tysiące fanów. Czy możliwe jest zwiedzanie stadionu? Oczywiście, jednak zgodnie z informacjami, z którymi można spotkać się na forach internetowych, w środy stadion zostaje zamknięty dla turystów. Zwiedzanie trwa około godziny, zaś całkowity koszt wizytacji wynosi około 15 Euro.

Daniel Kołodziejczyk

Po II wojnie światowej odbyła się kolejna modernizacja obiektu według planów opracowanych przez Roberta Talliberta. Dla niego najważniejszy aspekt na stadionu stanowiła wygoda kibica. Park Książąt posiada dzięki temu bardzo dobrą widoczność tego, co dzieje się na murawie. Po Euro 2016, które odbędzie się

15


16


Wembley - Twierdza w Londynie

został jednak w roku 2003, a na jego zgliszczach wzniesiono drugi największy (zaraz po Camp Nou) stadion piłkarski w Europie, posiadający 90 tysięcy miejsc „Home of football” (dom piłki nożnej). Na pamiątkę Starego Wembley przed budową nowego obiektu umieszczono w ziemi kapsułę czasu zawierającą nagranie z meczu finałowego Mistrzostw ‚66, a także kronikę występów Anglików na tym boisku i fragment murawy.

Wembley - Kolebka światowego futbolu. Triumf w dowolnym spotkaniu na tym stadionie jest marzeniem każdego młodego Brytyjczyka, ba, śmiało można powiedzieć, że prawie każdego kibica futbolu na świecie. Marzeniem, które udało się już spełnić tak wielu w niespełna stuletniej historii tego niesamowitego obiektu znajdującego się w Londynie. Zacznijmy jednak od początku. Historia stadionu sięga roku 1922 — wówczas rozpoczęto trwającą rok budowę. Pierwszym rozegranym na stadionie spotkaniem było słynne „White horse final” z 1923 roku, kiedy naprzeciw siebie stanęły ekipy Boltonu i West Hamu, mierzące się w ramach finału prestiżowego pucharu Anglii FA Cup. Początkowa mieściło się na nim 127 tysięcy osób, a w związku faktem, iż organizatorzy pierwszego spotkania chcieli zapewnić sobie wielu kibiców, wstęp był dla fanów darmowy.

Liczba osób, które pojawiły się tego dnia pod stadionem, zaskoczyła wszystkich i wynosiła w przybliżeniu

200 tysięcy. Ci, którzy nie zmieścili się na trybunach, próbowali zejść na murawę, a tam w oczy rzucał się wszystkim policjant galopujący po płycie głównej na białym koniu i starający się wyprosić żądnych widowiska fanów, by można było rozegrać mecz. W końcu spotkanie zostało rozegrane i zakończyło się wygraną Młotów. Obiekt

17

zburzony

„Wembley jest świątynią, sercem i stolicą futbolu” głosił jeden z najlepszych piłkarzy w historii — Pele. W związku z faktem, iż na Wembley rozgrywane są finały wszystkich najważniejszych krajowych rozgrywek o awans do Premier League, często

możemy przeczytać lub usłyszeć, jak kolejny gracz w czasie konferencji prasowej dumnie oznajmia, iż spełniło się jego marzenie — występ na owym „mitycznym” stadionie. Najsłynniejsze spotkania na Wembley? Cóż, obiekt każdemu kojarzy się z czymś innym. Anglikom na myśl przychodzi przede wszystkim finał Mistrzostw Świata z 1966 roku, kiedy drużyna Synów Albionu pokonała na nim Niemców 4:2. Na pamiątkę tego wydarzenia przed stadionem znajduje się pomnik Bobby’ego Moore’a, ówczesnego kapitana angielskiej reprezentacji. Nasi zachodni sąsiedzi „pokonali” jednak fatum w 1996 roku,


gdy na tym samym obiekcie udało im się zdobyć Mistrzostwo Europy. Natomiast wydarzenie mające miejsce przed paroma laty pamięta już chyba każdy, bo kto nie słyszał o „niemieckim” finale na angielskiej ziemi? Mowa oczywiście o finale Ligi Mistrzów z 2013 roku. Spotkały się w nim Borrusia Dortmund i Bayern Monachium. Lepsi, p po golu Arjena Robbena, okazali się ci drudzy. Był to drugi finał Champions League w historii nowego Wembley. W pierwszym dwa lata wcześniej z Manchesterem United zmierzyła się Brazylia, zresztą po raz kolejny nieszczęśliwie dla Anglików, gdyż ulegli oni dumie Katalonii aż trzy do jednego. Polakom Wembley kojarzy się z 17 października 1973 roku. Białoczerwoni dzięki trafieniu Jana Domarskiego zremisowali wówczas z niezwykle silną ekipą Synów Albionu. Obecnie Wembley Stadium jest mekką każdego fana piłkarskiego (i nie tylko) zwiedzającego Londyn. Śmiało można nazwać go „Koloseum naszych czasów”. Warto dodać, że obecnie to nie tylko stadion piłkarski — rozgrywane są na nim także mecze rugby czy futbolu amerykańskiego. Organizuje się też tam wielkie koncerty. Na jego terenie mieści się hotel z dwustoma miejscami do spania. Ponadto jest to budynek zawierający największą liczbę toalet na świecie, dokładnie 2618. Jak zwiedzić Wembley i ile taka przyjemność może nas kosztować? Najlepiej wcześniej zarezerwować sobie zwiedzanie przez internet, choćby po to, by pod stadionem nie okazało się, że liczba osób chętnych przekracza liczbę wejściówek. Obiekt jest otwarty dla turystów każdego dnia od godziny 9.30 do 17.00, a ceny wahają się od 8 do 15 funtów. Istnieje także możliwość zakupienia biletu rodzinnego kosztującego 38 funtów. Obiekt mieści się w dzielnicy Wembley (stąd też wzięła się jego nazwa) na Empire Way. Czas zwiedzania to około półtora godziny — dziewięćdziesiąt minut pozwalających na poznanie wszelkich tajemnice skrywanych przez obiekt i zaspokojenie naszej piłkarskiej ciekawości.

DAN I E L K O Ł O D Z I E J C Z Y K

18


19


WRC - francuska dominacja, brytyjska historia Każdy, kto interesuje się Rajdowymi Mistrzostwami Świata wie, że od wielu lat trwa francuska dominacja. Począwszy od 2004 roku, przez 9 kolejnych sezonów tryumfował Sebastien Loeb, po nim zaczął rządzić Sebastien Ogier. Mało osób jednak pamięta, który Brytyjczyk po raz ostatni zdobył tytuł Rajdowego Mistrza Świata. Gdyby zapytać widzów WRC, wielu z nich odpowiedziałoby, że to Colin McRae. Faktycznie, był on czempionem, ale w 1995 roku. Sześć lat później dokonał tego Richard Burns i to właśnie on jest ostatnim brytyjskim Mistrzem Świata WRC. Odkąd z najwyższej kategorii tych rozgrywek odeszli wspominani już McRae i Burns, Brytyjczycy długo nie mieli kierowców, którzy byliby w stanie wspiąć się choćby w okolice ich poziomu. Co prawda, w WRC rywalizował Matthew Wilson, jednak daleko mu było do sukcesów zmarłych już poprzedników. Dopiero w ubiegłym roku dość wysoko zaczęli meldować się Kris Meeke i Elfyn Evans, choć trzeba przyznać otwarcie - jak na razie o tytule w World Rally Cars mogą zapomnieć.

Można jasno stwierdzić, że dominacja Francuzów trwa, trwa i trwa. Jedyną zagadką, która może obecnie nasuwać się na języki fanów WRC jest pytanie o kierowcę, który jako pierwszy przerwie tę serię i kiedy to nastąpi. Wiele jednak wskazuje na to, że w tym roku Ogier przedłuży pasmo francuskich zwycięstw do dwunastego tytułu z rzędu.

KAROL G Ó R K A

Natomiast we Francji nastroje są zgoła odmienne. Wielu francuskich kibiców rozpaczało po odejściu Sebastiena Loeba, jednak Sebastien Ogier zastąpił go bardzo godnie. I trzeba przyznać otwarcie, Francuzi nie powinni odczuwać żadnej różnicy. Dominacja zastąpiła dominację. W tym sezonie młodszy z francuskich kierowców pewnie mknie po swój 3. tytuł i z całą pewnością będzie chciał gonić najbardziej utytułowanego kierowcę w historii. Będąc przy rekordach, nikogo nie powinien dziwić fakt, że najwięcej tytułów Mistrza Świata i najwięcej zwycięstw w kolejnych rajdach ma Sebastien Loeb. Nieco bardziej może dziwić obecność w tej drugiej klasyfikacji Colina McRae, który w swojej karierze wygrał aż 25 rajdów zaliczanych do Mistrzostw Świata World Rally Cars.

20


Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie? wypełniona niemalże po brzegi. Oczywiście w znacznym stopniu przyczynili się do tego mieszkający w Londynie i okolicach Polacy, jednak niesamowitą atmosferę w siatkarskiej arenie zauważyły i doceniły również niezbyt zainteresowane tą dyscypliną sportu brytyjskie media.

Miliony Brytyjczyków z zapartym tchem śledzą teraz zmagania najlepszych tenisistów świata na trawiastych kortach Wimbledonu. Inni już zacierają ręce na myśl o zbliżającym się kolarskim Tour de France, kolejni zaś nie mogą doczekać się startu Premier League, a w międzyczasie pilnie śledzą doniesienia transferowe. Kto natomiast w Zjednoczonym Królestwie interesuje się rozgrywkami siatkarskimi? Niestety prawie nikt… Wielu kibiców liczyło na to, że impulsem do rozwoju siatkówki w Wielkiej Brytanii staną się igrzyska olimpijskie w Londynie, w których – jak wiadomo – gospodarze mogli wystawić swoją reprezentację. Trzeba zresztą przyznać, że fakt ten przyczynił się choćby do wzrostu zainteresowania brytyjską kadrą w Polsce, o czym może świadczyć zaproszenie jej do udziału w Memoriale Huberta Jerzego Wagnera w 2007 r. czy też zakontraktowanie Andrew Pinka przez I-ligowy Ślepsk Suwałki. Rzecz jasna nikt nie oczekiwał, że Brytyjczycy powalczą na igrzyskach o wysokie pozycje; wydawało się, że głównym zadaniem będzie uniknięcie totalnej kompromitacji. Ten cel z całą pewnością został zrealizowany – panowie co prawda przegrali wszystkie swoje spotkania w stosunku 0:3, lecz potrafili postraszyć faworyzowanych rywali (zwłaszcza Bułgarię, która ostatecznie otarła się o olimpijskie podium), zaś paniom udało się nawet pokonać po tie-breaku Algierię. Poza tym hala Earls Court Exhibition Centre, gdzie rozgrywano turnieje, praktycznie codziennie była

21

Olimpijski turniej nie był jednak końcem sezonu 2012 dla reprezentacji z Union Jack na koszulkach. We wrześniu Brytyjczycy walczyli jeszcze o awans na organizowane w następnym roku w Polsce i Danii Mistrzostwa Europy. I choć ostatecznie okazali się w swojej grupie słabsi od Białorusinów, Turków i Portugalczyków, to mogło

się wydawać, że systematyczny, zauważalny rozwój daje brytyjskiej siatkówce przynajmniej niezłe rokowania na przyszłość. Czemu zatem większość kibiców zdążyła już zapomnieć o Plotyczerze, Bakare, Frenchu i spółce? Jak mówi znane polskie przysłowie: „Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze”. Pod koniec 2012 r. Brytyjska Agencja Sportu postanowiła o podziale dofinansowań z budżetu państwa na poszczególne dyscypliny na kolejny cykl olimpijski. Decyzja ta okazała się drastycznym wyrokiem – środki na volleyball ograniczono o… 88,7%! W praktyce musiało to oznaczać koniec brytyjskiej siatkówki na profesjonalnym poziomie, z tym momentem kończą się też informacje na temat istnienia reprezentacji Wielkiej Brytanii.

Nie oznacza to oczywiście jednak, że w całym państwie zamknięto siatkarskie hale na cztery spusty. Mimo wielu przeciwności losu Irlandia Północna i Szkocja wystawiły swoje reprezentacje w pierwszej fazie europejskich eliminacji do polskiego mundialu. Ci pierwsi byli zdecydowanie słabsi od Belgów, Rumunów i Austriaków, zaś chłopaki z Glasgow, Edynburga i okolic pokonali Luksemburg oraz San Marino, lecz wskutek porażki w kluczowym meczu z Cyprem również zakończyli swoją rywalizację po 3 meczach. Jeszcze gorsze wyniki osiągnęły jednak panie – kadra Ulsteru we wszystkich spotkaniach otrzymywała brutalne lanie (w jednym z setów z niewybitnymi przecież Szwajcarkami reprezentantki

Irlandii Północnej przegrały aż… 2:25!), natomiast Szkotkom udało się „wtopić” nawet z San Marino. Być może to właśnie te kompromitujące rezultaty przyczyniły się do tego, że do eliminacji do tegorocznych europejskich czempionatów nie zgłoszono już jakiejkolwiek kadry z obszaru Zjednoczonego Królestwa. Czy w tym momencie można postawić przysłowiową kropkę, jeśli chodzi o historię tej pięknej dyscypliny sportu w Wielkiej Brytanii? Na szczęście nie! Grupa zapaleńców ze związku Volleyball England postanowiła reanimować siatkarskiego „trupa” i ostatnio znacznie zaktywizowała swoją działalność. Dowodem na to jest przygotowany przez nich dokument Strategy 2024, w którym zawarte


zostały cele do zrealizowania w ciągu najbliższych lat. Reprezentacja Anglii w siatkówce ma - przy zachowaniu odpowiednich proporcji – zyskać w Wielkiej Brytanii pozycję podobną do tej, jaką zajmuje jej piłkarski odpowiednik, czyli stać się niejako najistotniejszym reprezentantem Zjednoczonego Królestwa na sportowej arenie międzynarodowej. Według planów, już za 9 lat 2430 angielskich zawodników ma posiadać profesjonalne kontrakty, zaś kadra powinna występować w Lidze Europejskiej, kwalifikować się do Mistrzostw Europy, a także pozytywnie zaznaczać swoją obecność w eliminacjach do czempionatu globu. Aby tak się stało, działacze Volleyball England planują działać na rzecz istotnego wzrostu roli siatkówki podczas zajęć sportowych na wszystkich szczeblach edukacji, a także ukazać tę dyscyplinę sportu jako atrakcyjną formę spędzania wolnego czasu w gronie rodziny i przyjaciół. Przygotowany ma zostać również program „wyławiania” oraz rozwoju młodych siatkarskich talentów, kolejnym istotnym celem jest profesjonalizacja kadry szkoleniowej. W międzyczasie różnie kształtowały się losy brytyjskich zawodniczek i zawodników z olimpijskich reprezentacji. Wielu z nich postanowiło kontynuować grę na poziomie półamatorskim, przenieść się do lepiej finansowanej w Wielkiej Brytanii plażowej odmiany siatkówki albo też zająć się szkoleniem młodych adeptów lub działalnością w Volleyball England. Najlepsi trafili do solidnych zachodnioeuropejskich lig – m.in. do Niemiec, Francji i Hiszpanii. Środkowa Ciara Michel przez ostatnie 2 lata reprezentowała nawet barwy włoskiej ekipy Unedo Yamamay Busto Arsizio (2. miejsce w Lidze Mistrzyń 2014/2015), a w następnym sezonie zagra w tureckiej drużynie Bursa BBSK. Niektórzy zawodnicy natomiast rozluźnili swoje związki z siatkówką – Savanah Leaf łączy swoją sportową przygodę z karierą modelki, z kolei Christopher Lamont zakończył swoją karierę i obecnie zajmuje się projektowaniem mobilnych aplikacji. Z całą pewnością najwięcej czasu antenowego brytyjskiej telewizji poświęcono jednak Lynne Beattie. Nie było to jednak związane ze sportowymi sukcesami siatkarki –

Lynne wystąpiła bowiem w tamtejszej wersji popularnego niegdyś również w Polsce teleturnieju „Grasz czy nie grasz?” i wygrała 11 tysięcy funtów! Nie można nie wspomnieć także o angielskich rozgrywkach ligowych. W minionym sezonie najlepsza okazała się ekipa Team Northumbria, która w zaciętym finale pokonała Sheffield Hallam. 5. miejsce w The Volleyball England Super 8s zajęła drużyna… CBL Polonia Londyn. Wynik ten należy uznać wręcz za rezultat poniżej oczekiwań, bowiem w 2013 r. polskiej drużynie udało się nawet

zdobyć tytuł mistrzowski. Nie zmienia to jednak faktu, że Polonia jest bardzo szanowana jako najstarsza ekipa w całej lidze, a jej zawodników regularnie powołuje się do reprezentacji „reszty świata” podczas rozgrywanego co roku Meczu Gwiazd. Na koniec trzeba postawić sobie kluczowe pytanie: jaka przyszłość czeka siatkówkę w Anglii i w całej Wielkiej Brytanii? Przyznam, że postawione przez działaczy Volleyball England cele brzmią ambitnie, a przez to wydają się być bardzo ciężkie do zrealizowania. Nie oszukujmy się – niełatwo będzie przebić się do szerszej świadomości narodu, który w tak ogromnym stopniu pasjonuje się innymi grami zespołowymi, choćby piłką nożną czy rugby. Nie można także zapominać, że siatkówka na Wyspach Brytyjskich naprawdę podnosi się z samego dna – w ostatnim rankingu FIVB reprezentacja Anglii nie ma na swoim koncie ani jednego punktu i zajmuje w nim ostatnie

miejsce ex aequo z takimi „potęgami” jak Boliwia, Erytrea, Fidżi, Kongo, Samoa, Tonga czy Turkmenistan, zaś Szkocja i Irlandia Północna plasują się w nim tylko nieznacznie wyżej. Mam jednak nadzieję, że Volleyball England doprowadzi swoją kadrę przynajmniej do poziomu reprezentowanego w 2012 r. przez drużynę Wielkiej Brytanii. Paradoksalnie w rozpropagowaniu siatkówki w największym stopniu mogą pomóc… polscy imigranci. Przecież nie ma narodu bardziej zakochanego w tej dyscyplinie sportu niż Polacy! Wszystkim „siatkówko maniakom” na Wyspach

życzymy zatem dużo samozaparcia i cierpliwości!

D A W I D

P O G O R Z E L S K I

22


23


Równia pochyła francuskiej siatkówki Ostatnio na podium większej imprezy Francuzi byli w 2009 roku. Od wielu lat w ich reprezentacji wyraźnie coś się psuje. Coś, co nie pozwala walczyć z rywalami, a także (a może przede wszystkim) z przepisami, jakie ustalają organizatorzy. Dobre kilka lat temu, gdy gwiazdorami reprezentacji Francji byli tacy zawodnicy jak choćby Stephan Antiga, z „Trójkolorowymi” musieli liczyć się wszyscy. I nie są to puste słowa. Francuzi co prawda nigdy w historii nie zdobyli złota ani Mistrzostw Swiata, ani Mistrzostw Europy, jednak z obu imprez bardzo często wywozili krążki zarówno brązowe, jak i srebrne. Najbardziej udany mundial w historii Les Bleus zanotowali w 2002 roku, gdy mistrzostwa rozgrywane były w Argentynie. Już w grupie Francuzi udowodnili swoją siłę, pokonując takie potęgi światowe jak Rosja czy Bułgaria. Na ich nieszczęście nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż z grupy do dalszej fazy turnieju awansowały po 3 ekipy. Słowa „nieszczęście” nie użyłem tu przez przypadek. Okazało się bowiem, że to właśnie te zespoły, z którymi Francuzi wygrali w grupie... pokrzyżowały im później szyki i spowodowały, że Francuzi zamiast o złoto, walczyli tylko o brąz. Medal ten mimo to okazał się jednak – jak pokazały późniejsze lata –ogromnym sukcesem. Po mundialu 2002 Francja pozostała topową drużyną na kontynencie, co udowodniła już rok później, podczas Mistrzostw Europy. W Niemczech lepsi od „Trójkolorowych” byli tylko Włosi. Azurri zdecydowanie pokazali jednak, że rzeczywiście są dużo mocniejsi, a ich złoto to nie przypadek. Francuzów ograli dwukrotnie – w meczu grupowym i finałowym – za każdym razem nie dając im najmniejszych szans na wygraną. Les Bleus mieli sporego pecha jeśli chodzi o formę ich rywali. Za każdym razem, gdy byli w stanie wygrywać, niesamowicie grający przeciwnicy po prostu im to uniemożliwiali. Kolejny

fenomenalny turniej reprezentacji Francji przyszedł w roku 2009. W Turcji, dokładnie tak jak 6 lat wcześniej, ponownie zakończyli na drugiej pozycji. Dużo lepsi od każdej innej drużyny, ale także... dużo słabsi od zwycięskiej Polski, która na tamtym turnieju (znowu znajdujemy analogię do roku 2003) z zatrważającą pewnością ograła ich dwukrotnie – w grupie i w finale. Trójkolorowi nie mieli szczęścia, choć ich forma przez lata była niesamowita. Na każdym turnieju, podczas którego dawali występ , byli zagrożeniem i jednym z głównych faworytów do złotego medalu. Czy to Mistrzostwa Europy, czy Igrzyska Olimpijskie – Francuzi zawsze znajdowali się wśród czołowych drużyn, zawsze byli groźni, a siatkarski świat drżał przed ich potęgą. Od 2009 roku wszystko zaczęło się jednak sypać. „Pokolenie Antigi”, złota generacja siatkarzy francuskich, powoli odchodziło. A kadra wyraźnie nie potrafiła poradzić sobie z brakami. Jak na równi pochyłej, Francja spadała w klasyfikacji czołowych ekip. Dwa kolejne turnieje Mistrzostw Europy (2011, 2013) Trójkolorowi kończyli już w ćwierćfinale. Następne lata okazywały się jeszcze gorsze. W Lidze Światowej wprowadzono sztuczny podział na dywizje, przez który Francja

wylądowała poza elitą. Był to moment, w którym Les Bleus znaleźli się niesamowicie nisko. Do dziś walczą bowiem o awans i mimo niezłej gry nie mogą go wywalczyć. Stali się zatem istnym zaściankiem siatkarskim. Z tego marnego stanu próbowali wyjść na mundialu w Polsce. Rzeczywiście było blisko, bo sprawowali się naprawdę nieźle. W decydujących meczach ulegli jednak Brazylii i Niemcom, lądując ostatecznie poza podium. Przez to – jak na razie – pozostają wciąż w drugiej (a może i trzeciej) linii siatkarskich potęg. Pomimo że wciąż są silni i potrafią wygrywać, nikt nie wskazuje ich już jako głównych faworytów do zwycięstw w największych imprezach. Czy to ma szanse się zmienić? Oczywiście, Trójkolorowi nie zapomnieli przecież, jak się wygrywa. Aby przypomnieć się w topowych turniejach, muszą jednak czym prędzej awansować do najwyższej dywizji LŚ, tak by co roku móc mierzyć się z najlepszymi. Awansować jednak łatwo nie będzie – ochotę na elitę mają bowiem również Bułgarzy czy Kanadyjczycy, a to nie byle jakie ekipy. D A W I D B R I L O W S K I

24


25


Statystyka Przed nami 102. edycja Tour de France. W swojej bardzo długiej historii (pierwszy raz kolarze rywalizowali w 1903 roku) wyścig oficjalnie wygrywało 60 zawodników, z czego 21 to Francuzi. Gospodarze stawali na podium 99 razy, więc w tym roku mają szanse osiągnąć trzycyfrowy wynik. Jakie będą inne rekordy (i rekordziści) w wyścigu, który startuje w najbliższych dniach? Tegoroczna Wielka Pętla będzie 14. startem Haimara Zubeldii - jest on rekordzistą wśród obecnie jeżdżących kolarzy. Stuart O’Grady, który karierę zakończył 2 lata temu ma na swoim koncie 17 występów, co jest natomiast rekordem wszech czasów. Warto dodać, że Adam Hansen pojedzie w swoim 12. Wielkim Tourze z rzędu (jak do tej pory wszystkie ukończył), dzięki czemu wyjdzie na samodzielne prowadzenie w tej „specjalności”. Najwięcej zwycięstw etapowych zanotował oczywiście Eddy Merckx – 34. W tym roku na pewno nikt tego osiągnięcia nie poprawi, ale Mark Cavendish może się do niego znacznie zbliżyć (przed startem wyścigu ma 25 zwycięstw i zajmuje w tej klasyfikacji 3. miejsce – za Merckxem i Hinault, ex aequo z Leducqiem). Pozostali kolarze startujący w tegorocznej edycji mają poniżej 10 tryumfów. Najwięcej zwycięstw w całym wyścigu mają z kolei Anquetil, Merckx, Hinault i Indurain – po 5 wygranych. Oprócz nich 7 razy wygrywał Armstrong, któremu 3 lata temu odebrano te osiągnięcia. W tym roku z zawodników, którzy wcześniej stawali na najwyższym stopniu podium na Polach Elizejskich mamy Alberto Contadora (dokonywał tego 2 razy, trzeci tryumf, z 2010 roku, odebrano mu za stosowanie clenbuterolu), Christophera Froome’a i Vincenzo Nibalego. Najstarszym zawodnikiem na trasie tegorocznej Wielkiej Pętli będzie (według nieoficjalnej listy startowej) Nowozelandczyk Greg Henderson, który we wrześniu skończy 39 lat. Stosunkowo niewiele w porównaniu do Jensa Voigta, który był zeszłorocznym rekordzistą – prawie 43 lata. Z kolei najmłodszy będzie Erytrejczyk Merhawi Kudus, dokładnie 21,5 roku. W tym roku po raz pierwszy podczas Tour de France pojawi się drużyna z Afryki, MTN Qhubeka, w której składzie wystąpi 5 zawodników z tego kontynentu (3 z RPA, 2 z Erytrei), co również jest dotychczasowym rekordem. Z innych egzotycznych kolarsko nacji zobaczymy jeszcze Argentyńczyka Eduardo Sepulvedę w barwach Bretagne – Seche Environnement. Jeśli chodzi o Polaków, na starcie staną Michał Kwiatkowski, Michał Gołaś (obaj Etixx), Bartosz Huzarski (Bora-Argon) oraz Rafał Majka (Tinkoff-Saxo). Dla przypomnienia, najlepszym wynikiem w klasyfikacji generalnej wyścigu było 3. miejsce Zenona Jaskuły w 1993 roku, a zwycięstwa etapowe odnosili Jaskuła (również 1993 rok) oraz Majka (2 razy, 2014 rok). Michał Kwiatkowski wystartuje tu po raz trzeci, dla pozostałych Polaków będzie to ich drugi występ w największym wyścigu na świecie.

J A K U B K O M C Z Y Ń S K I

26


Droga do... zwycięstwa w Wimbledonie

W poniedziałek ruszyła 129. edycja Wimbledonu, turnieju tenisowego o największych tradycjach, który dla większości kibiców jest najważniejszym Wielkim Szlemem. Błyszcząca zielona trawa, nieskazitelnie białe stroje oraz długa historia powodują, że dla każdego fana tenisa ziemnego okres trwania Wimbledonu jest czasem niezwykłym. Jak co roku, do Anglii jedzie kilku naszych reprezentantów. Niestety, wśród mężczyzn w singlu będzie nam dane oglądać tylko jednego Polaka – Jerzego Janowicza. Z kolei w turnieju kobiet ujrzymy aż trzy „białoczerwone”: Agnieszkę Radwańską, Urszulę Radwańską i Magdę Linette.

podobne atuty z mocnym serwisem na czele. Jeśli Janowicz przez cały mecz będzie skoncentrowany i skuteczny, nie jest powiedziane, że nie może sprawić niespodzianki. Przy ewentualnej wygranej, w trzeciej rundzie też powinien sobie poradzić. Bo jeśli Jerzy pokona Andersona, to znaczy, że forma jest. A myślę, że najlepsza wersja Polaka jest bardziej wszechstronna i po prostu tenisowo lepsza niż kogokolwiek z trójki Luciano Mayer, Janko Tipsarević i Marcel

Granollers. Czwarta runda wydaje się być w zasięgu Polaka, ale tam prawdopodobnie będzie musiał wspinać się na Mount Everest i walczyć z Novakiem Djokoviciem. Tutaj szanse Janowicza są już mizerne. Jeśli jednak udałoby się Polakowi stoczyć na tym turnieju aż cztery pojedynki, byłoby wspaniale. Ostatnie występy Janowicza nie były dobre i taki sukces byłby mile widziany.

Dobre losowanie Janowicza Trzeba przyznać, że Jerzy Janowicz zazwyczaj ma szczęście w losowaniu. Z racji tego, że nie jest rozstawiony, już w pierwszej czy drugiej rundzie mógłby trafić na ścisłą czołówkę ATP i stanąć przed arcytrudnym zadaniem na samym początku turnieju. Zamiast tego, przeciwnikiem Polaka na otwarcie Wimbledonu był Turek Marsel Ilhan, który plasuje się na 80. miejscu w rankingu ATP. Rywal nie łatwy, ale załóżmy, że Janowiczowi udało się awansować dalej. Kolejnym rywalem Jerzego będzie zwycięzca meczu Lucas Pouille – Kevin Anderson. Faworytem francusko – południowoafrykańskiego starcia jest oczywiście wyżej sklasyfikowany, rozstawiony z numerem 14. Anderson. Jeśli obyło się w tym spotkaniu bez niespodzianki, Polaka czeka ciężkie zadanie. W bezpośrednich meczach lepiej radził sobie Afrykanin, ale nie zapominajmy, że ostatnimi czasy Janowicza nie było trudno pokonać. Niesamowite męczarnie praktycznie z każdym zawodnikiem, niestabilny serwis oraz nerwy na korcie powodowały, że Polak stawał się łatwym łupem dla przeciwnika. Ostatnie mecze przed Wimbledonem pokazywały jednak wzrost formy Łodzianina. Jeśli ta tendencja wzrostowa się utrzyma, Anderson na pewno będzie rywalem, z którym można powalczyć. Obaj zawodnicy prezentują bowiem

27


Obrończyni tytułu na drodze Agnieszki Radwańskiej Już w czwartej rundzie turnieju rywalką naszej najlepszej tenisistki może być Petra Kvitova, która w zeszłym roku tryumfowała w Wimbledonie. Jednak najpierw trzeba będzie przejść trzy dość trudne przeszkody. Już w pierwszej rundzie rywalką rozstawionej z numerem 13. Polki była mocno grająca Czeszka, Lucie Hradecka. Zakładając, że Agnieszce udało się ją pokonać, w drugiej rundzie czekać na nią będzie teoretycznie łatwiejsza przeciwniczka – Tamira Paszek bądź Casey Dellacqua. Wydaje się, że obie są idealnie uszyte na możliwości Polki i mają małe szanse na jej pokonanie. W trzeciej rundzie może być jednak trudno. Elina Svitolina, rozstawiona z numerem 17., jest mocno bijącą zawodniczką, a z takimi Radwańska nie potrafi grać. Potężnie zbudowana Czeszka może być ciężką przeszkodą dla Polki, ale to jednak Aga powinna być faworytką. Tym bardziej, że forma naszej rodaczki wreszcie idzie w górę. Przegrana dopiero w finale podczas turnieju w Eastbourne, ostatniego sprawdzianu przed Wimbledonem, na pewno dodało Polce dodatkowego animuszu. Pewne wygrane nad solidnymi Sloane Stephens czy Karoliną Pliskovą na pewno jeszcze bardziej ją zmotywują. Jeśli przeszkoda o nazwie Elina Svitolina zostanie już pokonana, Agnieszkę czeka mecz z kolejną Czeszką, Petrą Kvitovą. Prawdopodobnie. Bo warto zauważyć, że turnieje pań często rządzą się swoimi prawami. Przykładem niech będzie ostatni French Open, gdzie finalistki z zeszłego roku, Maria Szarapova i Simona Halep odpadły już w przedbiegach. Niewykluczone więc, że w czwartej rundzie Polka zmierzy się z kimś innym. Jeśli jednak dojdzie do spotkania z obrończynią trofeum, Agnieszka nie będzie faworytką. Kvitova gra bardzo ofensywny tenis, tak niewygodny dla Radwańskiej. Szansą dla naszej zawodniczki jest na pewno jakaś chimeryczność Czeszki. Petra

dobre piłki przeplata z fatalnymi. Jeśli zwycięstwo w czwartej rundzie stałoby się faktem, Polkę może czekać wielki turniej. W ćwierćfinale zmierzy się z kimś nieco słabszym – najwyżej rozstawioną zawodniczką jaka czeka na Polkę w tej fazie turnieju, będzie Rosjanka Jekaterina Makarova. Tu już może zdarzyć się wszystko, jak przed rokiem…

Magda Linette i Urszula Radwańska z szansami w pierwszej rundzie Trudno oczekiwać, aby Magda Linette czy Urszula Radwańska odniosły jakiś sukces na wimbledońskiej trawie. O ile w pierwszej rundzie miały szanse z, kolejno, Kurumi Narą i Ediną GallovitsHall, o tyle w drugiej faworytkami nie będą. Rywalką Poznanianki będzie Czeszka, Petra Kvitova, która doświadczeniem i umiejętnościami biję Polkę na głowę. Z kolei hipotetyczną przeciwniczką Uli będzie Australijka Samantha Stosur. Szanse Radwańskiej są tu niewielkie. Nie dość, że po dobrym początku sezonu forma naszej reprezentantki pozostawia wiele do życzenia, to Stosur gra ciężki, ofensywny styl, niepasujący Polsce.

Awans Magdy lub Uli do trzeciej rundy Wimbledonu byłby wielkim sukcesem i sporą niespodzianką. Moje typy na występy Polaków podczas Wimbledonu: Jerzy Janowicz – druga runda Agnieszka Radwańska – półfinał Magda Linette – druga runda Urszula Radwańska – druga runda

J A K U B Z E G A R O W S K I

28


„Halooo, Wimbledon!” Wydawało się, że będzie żył wiecznie i łączył kolejne pokolenia. Jednak nikt nie jest nieśmiertelny. Przyszedł czas także na niego. Na osobę, która była królem polskiego dziennikarstwa. Wraz z nim pożegnaliśmy to coś, co kształtowało świadomość i wychowywało polskich kibiców. To minęło już bezpowrotnie. 27 lutego 2015 roku zamknęliśmy potężną księgę historii, jak się okazuje, nie tylko sportowej. Ucierpieli na tym niemalże wszyscy. Bez Bohdana Tomaszewskiego nic już nie będzie takie samo. Ten człowiek był postacią legendarną, niedoścignionym wzorem dla większości sympatyków sportu. Jego sprawozdania sportowe są ponadczasowe, to poziom nieosiągalny. Jak wypowiadał się jego starszy syn Krzysztof: „Mówił do mikrofonu w taki sposób, jakby malował. Mówił o tym, co tkwi głęboko – o walce, dzielności. Potrafił przekazać coś, czego przeciętny kibic nie potrafił dostrzec”. To kwintesencja jego stylu. Bohdan Tomaszewski w wywiadzie udzielonym Maciejowi Petruczenko w grudniu ubiegłego roku obwieścił: „Znajduję się na ostatnich metrach finiszowej prostej, ale walczę do końca, bo tego nauczył mnie sport”. Kilka miesięcy temu zakończył się jego życiowy maraton, w którym pobił wiele rekordów, rekordów, które pozostaną na zawsze. Nestor dziennikarstwa przyszedł na świat 10 sierpnia 1921 roku. Wychowywał się w Warszawie, w domu przy ulicy Noakowskiego 4. Chętnie opowiadał, jak jego babcia wybierała się z nim na pobliskie Pola Mokotowskie — gdzie rozgrywano wyścigi konne — kiedy jeszcze był w wózku. Można stwierdzić, że sport zawładnął nim od pierwszych dni, miał go we krwi. Pewnym przeznaczeniem już od początku wydawał się tenis — Polski Związek Tenisowy został założony niemalże dwa tygodnie po jego narodzinach. Nie można mówić tu jednak o miłości od pierwszego wejrzenia. Najpierw w jego życiu królowała piłka

29

nożna. Niedaleko jego rodzinnego mieszkania znajdowało się Publiczne Gimnazjum im. Stanisława Staszica, gdzie uczniowie grali w różne sporty zespołowe. Na dodatek jego bracia

(Janusz i Wiesław) wraz z Tadeuszem Redo założyli Międzyszkolny Klub Sportowy „Wyścig”. Do bardzo elitarnego wówczas sportu, czyli tenisa, wrócił jednak dość szybko. W wieku 12 lat widział dzieci odbijające rekreacyjnie piłkę przez kawałek sznurka zawieszonego w ogrodzie. W 1933 roku przeprowadził się do domu na Czerniakowie, niedaleko którego znajdował się kort. Tomaszewski był dobrym juniorem. Jego umiejętności okazały się na tyle duże, że zauważył go Adam Baworowski, cieszący się wówczas poważaniem gracz, i chciał z nim trenować. Miało to swoje plusy i minusy — Tomaszewski poprawił technikę, jednak musiał powtarzać klasę w szkole średniej. Bohdan przynależał do klubu WKS Legia i na kortach przy ulicy Myśliwieckiej mógł odbijać piłki z takimi ówczesnymi gwiazdami jak Jadwiga Jędrzejowska i Ignacy Tłoczyński. W 1937 roku

został mistrzem Polski kadetów w singlu, w 1938 r. był wicemistrzem Polski juniorów w deblu z Andrzejem Juraszem, a rok później zdobył ten tytuł z Henrykiem Zborowskim. Poza Warszawą Tomaszewski był związany także ze Szczecinem. Przypadek sprawił, że wiosną 1946 roku, gdy szedł alejami Wojska Polskiego, za krzakami odkrył korty. Grał wtedy na nich z Ludomirem Popławskim i Jerzym Księżopolskim. Po nieudanym lobie piłka wyleciała poza kort i Bohdan zaczął jej szukać. I znalazł. A wraz z nią, za krzewami, kort główny. Bez linii i z samochodem Luftwaffe na środku — to było coś! Kort Centralny tego obiektu we wrześniu 2014 roku został nazwany imieniem Bohdana Tomaszewskiego. Ostatni mecz w karierze Tomaszewski rozegrał w 1947, w Międzynarodowych Mistrzostwach Polski, kiedy w ćwierćfinale przegrał z Władysławem Skoneckim. Kariera tenisowa została przerwana przez wojnę — Tomaszewski brał udział w powstaniu warszawskim. Wraz z innymi zawodnikami (Ignacym Tłoczyńskim, Jerzym Gotschalkiem, Czesławem Spychałą) złożyli przysięgę w Związku Czynu Zbrojnego, który stawiał opór okupantowi i zajmował się przenoszeniem broni, dokumentów czy prasy podziemnej. Podczas powstania Tomaszewski znalazł się nieopodal wypadku samolotu, który miał miejsce obok szkoły teatralnej na Miodowej. Chciał wtedy pomóc i wyciągnąć poszkodowanych, ale w jego ręce została dłoń. Piloci byli zmiażdżeni. Ponadto już w czasach komunizmu, w 1954 roku, został współpracownikiem SB o pseudonimie „Guzikowski”. Innego wyjścia nie miał, decydowały się wtedy losy jego syna.


Początki dziennikarskie Bohdana Tomaszewskiego to 1946 rok — praca w „Kurierze Szczecińskim”. Dwa lata później pisał do „Ekspresu Wieczornego”. Dzięki Aleksandrowi Rekszy mógł sprawdzić się jako komentator radiowy podczas meczu Pucharu Davisa między Polską a Wielką Brytanią (rozgrywki odbywały się w Warszawie, a Władysław Skonecki przegrał decydujący mecz z Tonym Mottranem). Początki bywały trudne, potem jednak szło coraz lepiej. Uczył się przecież od najlepszych, jak choćby wspomnianego Rekszy czy wybitnego Wojciecha Trojanowskiego, mistrza mikrofonu. Można powiedzieć, że to po nim Tomaszewski przejął pałeczkę. Z niesamowita dykcją i poprawną polszczyzną posiadał najważniejsze cechy dobrego sprawozdawcy. Jednak według niego najlepszym komentarzem jest cisza. „Gadulstwo to rzecz nieznośna” tłumaczył. Mnóstwo ludzi zachwycało się jego słowem mówionym. Kolarski mistrz świata Ryszard Szurkowski wypowiadał się, że „chcieliśmy naszymi wynikami zbliżyć się do mistrzostwa jego słowa”, a Wojciech Fibak z zachwytem przemawiał — „Pan Bohdan wprowadził do tenisa język literacki”. Praca nie przeszkodziła my w utworzeniu w roku 1968 turnieju o Puchar jego imienia i zostaniu jego patronem. Turniej rozgrywa się do tej pory i mogą w nim brać udział zawodnicy do lat 16. To prestiżowe zmagania, wystarczy wspomnieć, że przed laty wygrywali je m.in. Agnieszka Radwańska i Łukasz Kubot. Gdy nastąpił stan wojenny, Tomaszewski odmówił pracy w Polskim Radiu, ale powrócił tam w 1989 roku. 10 lat później otrzymał ofertę od Polsatu, z której skorzystał. To tam niemalże do ostatnich chwil z wielką pasją opowiadał o tenisie. Współpracujący z nim komentatorzy nie pozostawiają żadnych złudzeń — był mistrzem. Jego głos mogliśmy słyszeć podczas tak wspaniałych polskich chwil Wimbledonu 2013 czy szalonej drogi Radwańskiej do finału rok wcześniej. Ostatni raz w kabinie komentatorskiej pojawił się w pierwszym dniu Wimbledonu 2014 — wspólnie z Marcinem Murasem obsługiwał pojedynek Andy Murraya i Davida Goffin. W trakcie meczu poczuł się źle i wyszedł. Nigdy więcej już nie wrócił.

W życiu prywatnym Bohdan Tomaszewski miał trzy żony — Zofię, Ewę i Izabelę Sierakowską, z którą żył do ostatnich chwil. Co ciekawe, tuż po swoim ślubie poszli na kort podziwiać daviscupowy mecz między Polską a Brazylią, niestety przegrany. Wychowywał także dwóch synów — Krzysztofa i Tomasza. Ten pierwszy — pisarz, autor książek i tekstów publicystycznych, drugi — komentator tenisa, niegdyś aktor. Obaj mają coś po ojcu, przecież on też był autorem kilkunastu publikacji, kilkuset felietonów, trzech scenariuszy filmowych. Co więcej, wystąpił też w dziewięciu filmach. Był mistrzem anegdotek. Jedną z nich jest ta o Jadwidze Jędrzejowskiej. Przed II wojną światową król Szwecji Gustaw V, gdzieś na Francuskiej Riwierze, bardzo chętnie wybierał ją na partnerkę do gry. Potem zwrócił się do gestapo o możliwość puszczenia jej do „jego” kraju z okupowanej Polski. Ona nie skorzystała.

M A T E U S Z S O S I Ń S K I

O Bohdanie Tomaszewskim można pisać i rozmawiać bez końca. Chociaż młode pokolenie zarzucało mu nudny komentarz, zdecydowanie nie zgadzam się z tym twierdzeniem. On pozwalał zawodnikom grać, a kibicom cieszyć się chwilą. Teraz będzie to robił z góry. Powstał o nim film dokumentalny pt. „W biegu za życiem” w reżyserii Henryka Jantosa. Główny bohater zakończył go słowami: „Podsumowanie będzie gdzieś tam, het na górze, ponad chmurami, gdzie postacie, pojęcia wydadzą ostateczny werdykt — wygrałeś czy przegrałeś — 6. miejsce czy przedostatnie, bo może jesteś blisko brązowego medalu”.

30


Bitwa o... Tour de... Wimbledon Lipiec, szczególnie w latach nieparzystych, w świecie sportu należy do dwóch wspaniałych imprez z bardzo długą i bogatą historią – Wimbledonu oraz Tour de France. Trudno porównywać wydarzenia z zupełnie różnych dyscyplin sportu, jednak właśnie o to się tutaj pokusimy. Kibic TdF: Na początek argument za wyższością Touru – mimo coraz mniejszej różnicy pomiędzy nim a Giro di Italia oraz Vuelta a Espana, wciąż jest to zdecydowanie największy wyścig kolarski na świecie, dodatkowo z najlepszą „obsadą”, przewyższający inne pod prawie każdym względem. W tenisie natomiast mamy teraz 4 turnieje o zasadniczo równej randze i prestiżu. Za wszystkie Wielkie Szlemy otrzymuje się tyle samo punktów do rankingu, wszędzie startują ci sami, najlepsi zawodnicy, trudno mówić o tym, by Wimbledon był dla kibiców tenisa czymś dużo ważniejszym niż rozgrywany niedawno Roland Garros… Kibic Wimbledonu: Jednak Wimbledon to jest turniej magiczny. Może się wydawać, że to tylko jedna z czterech takich imprez w roku, ale każdy zawodnik marzy o występie w świątyni tenisa. Klasa, elegancja, zieleń kortów — czego chcieć więcej? Tour de France to nie to samo, często musimy patrzeć na porozrywane koszulki po upadkach, przebijanie się przez peleton i kibiców, którzy wydają się ważniejsi od samych kolarzy, bo chcą choć na chwilę zaistnieć w telewizji. Co więcej, ranking tenisistów a ranking UCI to dwie różne sprawy. Na Wimbledonie widać jak na dłoni, że startują sami najlepsi, co na Tour de France już taką regułą nie jest... Kibic TdF: Oczywiście, specyfika tych dwóch sportów jest zupełnie inna, więc na Tourze nie ma wszystkich

31

najlepszych zawodników. Niektórzy przygotowują formę na wiosenne klasyki, inni wolą jechać w Giro, a później ewentualnie w Vuelcie, jest mnóstwo scenariuszy kalendarza wyścigów dla poszczególnych zawodników. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że trudno wyobrazić sobie lepszą obsadę Wielkiej Pętli niż tegoroczna – startują wszyscy najlepsi specjaliści

od wyścigów trzytygodniowych, zwycięzcy wszystkich tegorocznych monumentów, spece od jazdy na czas, cała czołówka sprinterów (z wyjątkiem Kittela, który po chorobie nie może wrócić do najwyższej formy). Tak bogatej w uznane nazwiska listy startowej nie było od wielu, wielu lat, a kto wie, może nawet nigdy? Kibice kolarstwa od dawna na żaden wyścig nie czekali tak jak na zaczynający się za kilka dni Tour. Co do Wimbledonu – masz rację, niektóre tradycje, jak chociażby białe stroje, w innych turniejach całkowicie zanikły, a tam są kontynuowane. Jednak gra na trawie, chociaż sama nawierzchnia (przynajmniej w pierwszych dniach, bo pod koniec turnieju trawy jest już niewiele) wygląda dużo lepiej niż korty sztuczne, jest inna niż na twardszych nawierzchniach – bardzo rzadko zdarzają się długie wymiany, wiele gemów kończy się praktycznie bez akcji, wygrywane są samymi serwisami. Przynajmniej dla mnie taka gra jest dużo mniej

ciekawa i (poza najlepszymi meczami) trudno ją oglądać przez kilka godzin bez przerwy, pod tym względem inne Wielkie Szlemy są bardziej zachęcające. Kibic Wimbledonu: Takie uroki trawy, że z dnia na dzień się niszczy, ale przynajmniej nie musimy słuchać piszczenia butów, gdy gramy na „hardzie”, lub patrzeć, jak zawodnicy co chwilę wystukują mączkę z butów. Właśnie zwycięstwo na tej nawierzchni określa prawdziwych mistrzów, bo jest najmniej przewidywalna. Gra wygląda tu szybko i konkretnie, nie musimy czekać, aż jakaś zawodniczka lub zawodnik łaskawie zepsuje piłkę po długiej wymianie środkiem kortu. Co więcej, Wimbledon rozgrywany jest w tym samym miejscu świątyni tego sportu, a dodatkowo kilka lat temu nad Kortem Centralnym zamontowano dach i możemy oglądać mecze nawet podczas deszczu. Podczas TdF pogoda często płata figle i kolarze nie wjadą do hali, aby się ścigać, to nie kolarstwo torowe. Co to za frajda, gdy leje deszcz i tylko patrzymy, jak zawodnicy ubrani są pod szyję i chlapią na nich samochody ekip. A nie daj Boże rozpęta się jakaś burza lub na przełęczy typu Galibier spadnie śnieg i będziemy zmuszeni oglądać jeden i ten sam obrazek, bo zerwało się połączenie. Kolarze przecież na nas nie poczekają. Kibic TdF: Akcja Tour de France toczy się na ok. 3500 kilometrach, więc z pewnością dużo trudniej jest kibicom śledzić cały wyścig na żywo (chociaż znajdują się i tacy). Ma to jednak znacznie więcej plusów niż minusów – po pierwsze chyba żaden kolarz, nawet torowy (większość treningów i tak robią na szosie), nie wyobrażałby sobie jeżdżenia w tym


samym miejscu przez całą swoją karierę – to jest po prostu nudne. Czasem nawet kolarze zastanawiają się, jak można przez wiele miesięcy czy nawet lat, kilka godzin dziennie trenować, będąc zamkniętym w jednej sali czy wciąż na tym samym stadionie, skoro oni w tym samym czasie jadąc na rowerze zobaczą dosłownie pół Europy, a może i świata. Do tego dużo łatwiej kibicom jest zobaczyć chociaż jeden czy dwa etapy, bowiem wyścig przebiega przez wiele regionów Francji (w tym zaczyna się nawet w Holandii), dzięki czemu obok tras co roku staje ok. 4 mln kibiców. Istotną zaletą jest też fakt poznawania terenów, przez które przejeżdżają kolarze w czasie transmisji telewizyjnych, oglądając tamtejsze zabytki czy przyrodę i słuchając opowieści komentatorów. Co do problemów z pogodą, istotnie jest to często duża zagwozdka dla organizatorów. W tym roku zrezygnowano ze wspomnianego przez Ciebie Galibier (zastąpiono je jeszcze dłuższym Col de la Croix de Fer) z powodu osuwisk skalnych. Mimo to w lipcu nawet na wysokości 2000 metrów nie ma śniegu, a przekaz telewizyjny z Touru od lat stoi na bardzo wysokim poziomie, więc nie powinniśmy się obawiać większych problemów z transmisją. Do tego deszcz ma swoje plusy – rywalizacja na bruku staje się dużo ciekawsza, wyścig jest bardziej nieprzewidywalny, mokra nawierzchnia pokazuje, kto najlepiej zjeżdża i nawet teoretycznie niezbyt trudny etap może wprowadzić duże zamieszanie. Poza tym, choć może niektórym trudno w to uwierzyć, są zawodnicy lubiący jeździć w deszczu, jak chociażby Vincenzo Nibali, zeszłoroczny zwycięzca. Zresztą pogoda również na Wimbledonie może bardzo przeszkodzić – tylko jeden kort ma zasuwany dach, więc gdyby padało przez cały dzień, w Londynie, poza kilkoma spotkaniami, zasadniczo nic się nie dzieje, zaś później dochodzi do nałożenia się na siebie bardzo dużej liczby spotkań lub nawet opóźnienia zakończenia rozgrywek. Według mnie dla kibiców to dużo większy problem niż zakłócenia w obrazie czy widok moknących kolarzy.

A jeśli jacyś widzowie ustawiają się wzdłuż tras, to przyznasz, że niewiele czasu mogą podziwiać kolarską czołówkę. Tenis jest najbardziej indywidualnym sportem na świecie, podczas TdF natomiast jedzie cała ekipa, tenisiści nie muszą słuchać się swoich dyrektorów sportowych i nie mają wydawanych rozkazów. Myślę, że te dwa sporty najbardziej różni kwestia dopingu. Nie ma wręcz miesiąca, żeby na jaw nie wyszła jakaś afera z użyciem niedozwolonych substancji, co akurat w kolarstwie jest niemal na porządku dziennym. Tenis wypada przy nim jak niemowlę, chociaż nie kryję, że kilka większych wpadek było. Ale kilka, nie kilkadziesiąt lub kilkaset. Wystarczy spojrzeć na listy zwycięzców TdF ze skreślonymi „dopingowiczami”. Czyż nie bywało, że podium wyglądało zupełnie

inaczej? Dla kibiców to nie jest frajda, gdy patrzą na zaciętą rywalizację w czołówce, a potem muszą przełknąć gorzką ślinę, gdy okazuje się, że połowa z nich była wspomagana przez różne substancje. Myślę, że taki argument może jedynie potwierdzić, iż Wimbledon jest lepszym widowiskiem sportowym niż Tour de France, bez względu na liczbę kibiców przed telewizorami. My przedstawiliśmy swoje racje i mam nadzieję, że zachęciliśmy czytelników do debaty, bo to oni tak naprawdę zdecydują. M A T E U S Z

S O S I Ń S K I

vs.

J A K U B

K O M C Z Y Ń S K I

Kibic Wimbledonu: Co do kibiców, to nawet jeśli oglądają Wimbledon na żywo, nie umknie im żadna wymiana.

32



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.