SportNews Magazine 4/2015

Page 1


Drodzy Czytelnicy! W Rio de Janeiro rozpoczęło się Final Six Ligi Światowej siatkarzy. Dlatego też w kolejnym wydaniu naszego Magazynu zamieściliśmy, specjalnie z myślą o fanach siatkówki, obszerny materiał na ten temat. To u nas będziecie mogli znaleźć najciekawsze fakty dotyczące drużyn, które będą walczyć o medale. Sportowe lato to jednak nie tylko siatkarskie emocje. Rozpoczyna się bowiem nowy sezon piłkarski. Na sam jego start przeanalizowaliśmy, jakie szanse będą miały drużyny z małych miejscowości, które awansowały na piłkarskie salony. W kręgu najściślejszych zainteresowań pojawia się przede wszystkim, rzecz jasna, Termalica Bruk-Bet Nieciecza. Nie zapomnieliśmy jednak także o innych ligach i choćby włoskim Carpi, które zapowiada się na bardzo dobrą ekipę. W dzisiejszym numerze mamy również kilka niespodzianek. Coś dla siebie znajdą zwolennicy teorii spiskowych, którzy na pewno chętnie przeczytają artykuł o nieprawidłowościach w sędziowaniu walk bokserskich i drukowaniu pojedynków. Coś dla siebie znajdą również fani... e-sportu, który zadebiutuje na łamach naszego Magazynu. Co więcej? O tym musicie już przekonać się sami! Gorąco zachęcam do czytania i pozdrawiam! Dawid Brilowski, Redaktor Naczelny SportNews

Wyścig Solidarności i Olimpijczyków zdominowany przez Holendra!

Niesamowity w tym sezonie Johim Ariesen (Metec-THN P/B Mantel) wygrał aż 4 na 5 etapów rozgrywanych na polskich szosach, jedyny raz, na 4. etapie pokonał go kolarz z grupy Whirpool Author - Alois Kankovsky. Najlepszy z rodzimych kolarzy w klasyfikacji generalnej Paweł Franczak (ActiveJet Team) został sklasyfikowany na drugim miejscu i stracił 15 sekund do zwycięzcy. Wracając do Holendra - był pierwszym zawodnikiem, który wygrał cztery etapy w jednej edycji, co jest historycznym wyczynem. PAWEŁ ŚCIERKA

2

Kanadyjczycy pierwszymi ofiarami nowego systemu

FIVB wprowadziła w tym sezonie istotną zmianę do regulaminu. Według niej wyższe miejsce w tabeli miał uzyskać zespół, który wygra większą liczbę spotkań, a nie uzyska większą liczbę punktów. Pierwszą „ofiarą” tego systemu została Kanada. Siatkarze z „Kraju Klonowego Liścia” rywalizowali w dywizji II. W swojej grupie uzyskali największą ilość punktów (23). Wiele spotkań przegrywali jednak 2:3. Stąd też, mimo dużej liczby „oczek” na koncie, zanotowali jedynie 6 zwycięstw. W tabeli wyprzedziły ich więc Argentyna i Bułgaria, pomimo iż obie te ekipy miały zaledwie po 21 punktów. Kanadyjczycy w tej sytuacji mogli jedynie przełknąć gorycz porażki i poczekać kolejny rok, na następną edycję LŚ.

DAWID BRILOWSKI


3


Próba przedolimpijska, której mogło nie być Choć decyzja o tym, że medale Ligi Światowej w tym roku rozdane będą w Rio de Janeiro, podjęta została w październiku 2014, to do lutego byliśmy utrzymywani w niepewności. W grudniu wraz z informacjami o aferze korupcyjnej w brazylijskiej federacji pojawiły się głosy, że w ramach protestu za kary nałożone przez FIVB na kilku zawodników i trenera Bernardo Rezende (w związku z zachowaniem na Mistrzostwach Świata w Polsce) Brazylia wycofa się z organizacji turnieju finałowego. Wtedy do walki o przejęcie Final Six stanęły Polska, Australia i Iran. Ostatecznie jednak w marcu światowa federacja potwierdziła, że turniej zostanie rozegrany nieopodal Copacabany. Rywalizacja toczyć się będzie w hali Ginásio do Maracanãzinho, gdzie już dwukrotnie zapadały najważniejsze rozstrzygnięcia Ligi Światowej – w 1995 i 2008 roku. Triumfowały wówczas odpowiednio reprezentacje Rosji i Stanów Zjednoczonych. Za rok dokładnie w tym samym miejscu siatkarze i siatkarki będą walczyć o medale olimpijskie. Wąskie grono medalowe Mimo że Liga Światowa odbywa się corocznie od ponad ćwierćwiecza, po medale sięgało w niej tylko 9 krajów. Na pewno po najbliższym Final Six w Rio grono to się nie powiększy,

4

bowiem wszyscy uczestnicy widnieją już w tabeli medalowej. Najwięcej triumfów zanotowali Brazylijczycy (9) i Włosi (8). Te drużyny uczestniczą w cyklu od samego początku, tj. od 1990 roku. Polacy ze skromnym dorobkiem dwóch krążków plasują się w końcówce klasyfikacji medalowej, ale w odróżnieniu od Serbów, którzy siedem razy stawali na podium, mogą poszczycić się triumfem w rozgrywkach. W 2012 roku, po pamiętnym finale w Sofii, pokonaliśmy Amerykanów 3:0. Rok wcześniej podczas turnieju finałowego w Gdańsku (z udziałem ośmiu zespołów) prowadzona wtedy przez Andreę Anastasiego reprezentacja Polski zdobyła brązowy medal po zwycięstwie nad Argentyną w pięciu setach. Najważniejsza impreza sezonu? Zarówno trener Stephane Antiga, jak i nasi zawodnicy zgodnie zaznaczają, że dla nas najważniejsza impreza roku to wrześniowy Puchar Świata, gdzie stawką jest przede wszystkim awans do przyszłorocznych Igrzysk Olimpijskich. Podobnie mogą powiedzieć Włosi i Amerykanie – oni również pojadą na ten turniej do Japonii. W przypadku innych ekip priorytetem może być właśnie Liga Światowa. Brazylijczycy, z racji gospodarzenia zawodom olimpijskim, nie uczestniczą

w Pucharze Świata, zatem impreza może stanowić dla nich ostatnią szansę na grę z zespołami z najwyższej półki. Serbowie zaś zakwalifikowali się do Final Six po raz pierwszy od 2010 roku i nie zamierzają na tym poprzestać. Z kolei Francuzi awansowali do I dywizji (i zarazem do turnieju finałowego w Rio) w wielkim stylu. W miniony weekend w Warnie rozbili w trzech setach Argentynę, a następnie Bułgarię. W Brazylii będą chcieli udowodnić, że miejsce w elicie należało im się już wcześniej (kto pamięta historię finału II dywizji w Sydney sprzed roku, ten wie, o co chodzi). Jednak drużyny wymienione dwa akapity wyżej też mają o co walczyć. Liga Światowa to przede wszystkim duże gratyfikacje finansowe - zwycięzca otrzyma do podziału łącznie ponad milion dolarów. Zainkasuje również 50 punktów do rankingu FIVB, co może pomóc w walce o prawo gry w Rio de Janeiro za rok, gdyby nie udało się tego dokonać przez Puchar Świata. Krótko mówiąc: im wyżej się plasujesz, tym więcej turniejów kwalifikacyjnych do Igrzysk Olimpijskich rozegrasz.

KRZYSZTOF SĘDZICKI


5


Reprezentacja Polski

Reprezentacja Polski nie bez problemów awansowała do turnieju finałowego Ligi Światowej. Biało-czerwoni rywalizowali w grupie B z Iranem, Rosją oraz Stanami Zjednoczonymi. Podopieczni trenera Stephana Antigi awans do Rio de Janeiro zapewnili sobie dopiero w ostatniej kolejce fazy grupowej, spotykając się z reprezentantami USA. Przed rozpoczęciem Ligi Światowej wszyscy kibice siatkówki w naszym kraju zadawali sobie jedno pytanie - jak pod nieobecność Pawła Zagumnego, Michała Winiarskiego, no i oczywiście Mariusza Wlazłego będą spisywali się nasi reprezentanci. Szansę powrotu do kadry, właśnie w miejsce Wlazłego otrzymał Bartosz Kurek i z owej szansy świetnie skorzystał, gdyż z dorobkiem 207 punktów został najlepiej punktującym zawodnikiem fazy interkontynentalnej. Rola zmiennika Fabiana Drzyzgi przypadła Grzegorzowi Łomaczowi, choć pierwsze dwa mecze z Rosją to właśnie on zaczynał w pierwszej szóstce. Polacy, po wygranych przed własną publicznością ze Sborną a także Iranem, w trzeci weekend rozgrywek World League

6

musieli uznać wyższość Amerykanów, choć po walce, zwłaszcza w pierwszym meczu, gdzie do rozstrzygnięcia potrzebny był tiebreak. Po potyczkach ze Stanami przyszedł czas na wyprawę do Kazania, gdzie Białoczerwoni odnieśli kolejne dwa zwycięstwa.

Piąty weekend fazy grupowej początkowo nie zapowiadał się ciekawie, gdyż na jednym z treningów przed pojedynkami z Iranem kontuzji doznał Kurek i sztab szkoleniowy musiał szybko coś wymyślić, aby uzupełnić brak podstawowego atakującego. Znakomite mecze rozegrała cała drużyna i z bardzo trudnego terenu Polacy przywieźli aż cztery punkty. Na uwagę zasługuje znakomita postawa w drugim starciu z Persami Jakuba Jarosza, który godnie zastąpił Kurka. Mistrzowie Świata zmagania w fazie interkontynentalnej kończyli w Krakowie, gdzie przypieczętwali swój awans, pokonując w pierwszym meczu Amerykanów 3:2. Turniej finałowy będzie na pewno niezwykle ciężki dla naszych reprezentantów, których i tak los trochę oszczędził przy losowaniu grup, gdyż trafiliśmy na Włochów i Serbów, a nie Amerykanów

i Brazylijczyków, ale na tym etapie nie ma już słabeuszy. Finały, jak to finały, rządzą się swoimi prawami i ciężko powiedzieć, co się wydarzy, jednak moim zdaniem nasza reprezentacja jest w stanie dojść do decydującego meczu, ponieważ tworzy niezwykle zgrany kolektyw. Plusy Zgranie - mało modyfikacji w szóstce bez wyraźnej konieczności; jeśli trener dokonuje zmian to zazwyczaj z powodów sportowych Bartosz Kurek - na chwilę obecną to zdecydowany lider naszej kadry Minusy Brak zmiennika dla Kurka - niby na Final Six został powołany Dawid Konarski, ale kiedy tak naprawdę rozegrał ostatni dobry mecz w pierwszej reprezentacji? Jak sięgam pamięcią, to przypomina mi się pojedynek z Rosją podczas ubiegłorocznych MŚ. W mojej opinii na teraz lepszym dublerem dla Kurka byłby Jakub Jarosz.

JERZY GRANIETZNY


Reprezentacja Serbii

Reprezentacja Serbii to kolejna drużyna, która weźmie udział w turnieju finałowym Ligi Światowej.

problemem może okazać się temperament zawodników, a także ich skłonność do kłótni.

Ekipa z Bałkanów w fazie interkontynentalnej rywalizowali w grupie z Australią, Brazylią oraz Włochami. Podopieczni trenera Nikoli Grbicia zaliczyli 7 zwycięstw i 5 porażek. Bardzo wartościowe zwycięstwo (pokonanie Włochów 3:1) pozwoliło Serbom uwierzyć, że są w stanie powalczyć nawet z Brazylią. To właśnie, w meczu z Brazylią, w Nowym Sadzie 12 czerwca drużyna z Bałkanów pokazała swój charakter, bo choć przegrywała już 0:2, to pod kierunkiem Aleksandara Atanasijeviciovi oraz Nemanji Petriciovi zdołali odwrócić losy pozornie przegranego meczu i wygrać 3:2.

Serbowie powinni być w stanie dotrzeć do półfinału.

PIOTR KONIECZYŃSKI

Drużyna serbska nie ustrzegła się jednak także jednej zawstydzającej wpadki — przegranej 2:3 z Australią w ostatnim meczu grupowym. Chociaż można zaryzykować tezę, iż Serbowie chcieli wyrzucić z elity reprezentację Rosji. Jeżeli chodzi o postawę ekipy Serbii w turnieju finałowym, dużo zależeć będzie od kondycji Aleksandara Atanasijevica i jego ewentualnych zastępców. Niewątpliwie ekipie Grbića nie zabraknie serca do walki, ale jak to w przypadku reprezentacji z Bałkanów bywa,

7


Reprezentacja Włoch Wspaniała drużyna, jedna z najlepszych na świecie. Zespół, z którym należało się liczyć z uwagi na ich nieprzewidywalność, czasem nawet przeradzającą się w nieobliczalność. Od lat zajmują miejsce w czołówce na najważniejszych imprezach siatkarskich (w ostatnich latach osiągnęli m.in. 3. miejsce IO 2012, 2. miejsce ME 2013, 3. miejsce LŚ 2013 i 2014). Obecnie zajmują czwartą lokatę w rankingu FIVB. Dane te jednoznacznie pokazują, jak wspaniałą i ważną dla siatkówki na świecie drużyna jest zespół Mauro Berutto, złożony w większości z doskonale znanych kibicom siatkówki zawodników. Nie tylko fani Serie A rozpoznają takie nazwiska jak Dragan Travica, Simone Buti, Dante Boninfante, Ivan Zaytsev czy Simone Parodi. Niestety, ostatnio ta włoska maszyna nie pracuje już tak efektownie jak jeszcze do niedawna. Kryzys ekipy Borutto jest widoczny, mimo że udało się jej awansować do Final Six Ligi Światowej. Kiedy to się zaczęło? Pierwszym sygnałem, że w ekipie z półwyspu Apenińskiego źle się dzieje, był zupełnie nieudany występ podczas Mistrzostw Świata 2014 (13. miejsce). Gra reprezentacji Włoch nie układała się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Drużyna zawsze niezwykle bojowo nastawiona do gry, energiczna i szybko przeprowadzająca skuteczne akcje, jakby przestała żyć. Mówiło się

8

wtedy o poważnym konflikcie trenera z zawodnikami. Spekulowano również, iż Mauro Berutto straci swoje stanowisko po powrocie do kraju. Tak się jednak nie stało, ale czy to odniosło pozytywny skutek? W pierwszej fazie rozgrywek tegorocznej Ligi Światowej reprezentacja Włoch zmierzyła się z zespołami Brazylii, Serii i Australii. Nie byli to łatwi przeciwnicy, ale jakże liczyć na „łatwą” grupę podczas rozgrywek Ligi Światowej I Dywizji? Włosi od początku walczyli jak mogli. Ich pierwszym rywalem była drużyna z Australii. Zespół ten nigdy nie należał do światowej czołówki. Obecnie zajmuje 12. miejsce w rankingu FIVB. Włosi w dwumeczu z udziałem tej właśnie ekipy wypadli bardzo dobrze, dwukrotnie wygrali 3:1 i mogli cieszyć się udanym początkiem sezonu reprezentacyjnego. Triumfy były szczególnie budujące, ponieważ sukces osiągnięty został na obczyźnie. A to dodatkowo wzmacnia, głównie na tle psychologicznym. Potem zaczęło robić się ciężko. Mecze stawały się coraz trudniejsze, a i przeciwnicy coraz bardziej wymagający. Liderem grupy od początku była Brazylia, jednak po pewnym czasie również Serbia stawiła Włochom opór.

Pierwsze starcie z Serbami Włosi przegrali nie bez walki (1:3). Kolejne, choć nie tak emocjonujące, zakończyło się na korzyść podopiecznych Mauro Berutto (3:2). Po tak trudnych spotkaniach zaskoczeniem okazała się łatwa wygrana Australijczyków we Włoszech. W kolejnym spotkaniu Włosi odbili pałeczkę. Pokazali rywalom, że to oni są lepsi, a wyrównana walka pozwoliła im zgarnąć kolejne 3 punkty. W starciach z Brazylijczykami zwyciężyli dwukrotnie po tiebreakach. Dwukrotnie również przegrali 0:3. Trzeba jednak przyznać, że pokazali klasę. Po każdej porażce potrafili wyciągnąć wnioski i zagrać jeszcze lepiej. Dodawali kolejne punkty do swojego konta, jakby sami chcieli sobie udowodnić, że stać ich jeszcze na bardzo wiele i że nadal należy się z nimi liczyć. Po jednym dniu słabszej gry mobilizowali się i dążyli krok po kroku do Rio de Janeiro. Ponieważ gospodarz Final Six bez względu na wyniki w fazie grupowej ma zapewnione miejsce w turnieju finałowym (Canarinhos w grupie zajęła 1. miejsce), Włochy, mimo trzeciej lokaty, wystąpią w stolicy Brazylii.

MAGDALENA URBAŃSKA


Reprezentacja Brazylii Chociaż Brazylia miała zapewniony awans do turnieju finałowego Ligi Światowej, to nie odpuściła fazy grupowej. W pierwszym etapie rywalizowała z Serbią, Włochami oraz Australią. Canarinhos w tym sezonie nie wezmą udziału w wymagającym Pucharze Świata. Dlatego należało się spodziewać, że w Lidze Światowej zaprezentują wysoką formę. Nie można jeszcze mówić o bezkonkurencyjności Brazylii w grupie A, ale tylko Serbia nawiązała z nią rywalizację punktową. Brazylijczycy zakończyli pierwszą fazę na czele tabeli z 28 „oczkami”. Serbowie stracili do nich 5 punktów.

Riad Ribeiro, Ricardo Lucarelli, Murilo Endres, Sergio Dutra Santos, Mario Da Silva Pedreira Junior. Zestawienie uzupełnili Felipe Fonteles oraz Lucas Loh. Dwaj przyjmujący, których bardzo dobrze znają polscy kibice z plusligowych parkietów.

MONIKA WITKOWSKA

Brazylijski zespół w finałach Ligi Światowej zagra w grupie I przeciwko triumfatorowi drugiej dywizji (15 lipca) oraz USA (16 lipca). Zespół z Ameryki Południowej na pewno jest jednym z faworytów do zwycięstwa. Ma pomóc im w tym hala Maracanazinho.

Gospodarze turnieju finałowego w rozgrywkach grupowych rozegrali 49 setów, z czego 33 były wygrane. Zanotowali 9 zwycięstw, a tylko trzy mecze przegrali. Nie zawiódł Ricardo Lucarelli, który w rankingu na najlepszego punktującego zajmuje 3. miejsce (169 p.) Dobry poziom reprezentowali również Wallace De Souza (124), Lucas Saatkamp (95), Isac Santos (76) i Felipe Fonteles (75). Selekcjoner Canarinhos Bernardo Rezende wybrał 14-osobowy skład na Final Six Ligi Światowej. W reprezentacji znaleźli się Bruno Rezende, William Arjona, Wallace De Souza, Evandro Guerra, Lucas Saatkamp, Isac Santos, Eder Carbonera,

9


Reprezentacja USA Tę drużynę znamy niezwykle dobrze. Z reprezentantami Stanów Zjednoczonych, Polakom przychodziło mierzyć się nie tylko podczas tegorocznej edycji Ligi Światowej, ale także wielokrotnie w przeszłości. Można zatem stwierdzić, że Jankesów znamy na wylot. Na co stać ich jednak tym razem? Jeśli chodzi o rywalizację siatkarzy, USA to światowa czołówka już od wielu lat. Pomimo iż na Mistrzostwach Świata wiecznie im nie wychodzi i za sprawą pecha bądź nieco gorszej dyspozycji już od dawna nie meldowali się na podium, to... ich siła od lat jest widoczna. Ostatnimi czasy Amerykanie wyraźnie stawiają jednak na Ligę Światową, którą obrali sobie jako turniej szczególnie ważny. Co roku w grze w LŚ prezentują się bardzo dobrze. W ciągu ostatnich 5 lat, tylko raz te rozgrywki mogli uznać za wyraźnie nieudane. Było to jednak w 2013 roku, kiedy to zasady turnieju zostały drastycznie zmienione. Wówczas organizatorzy chcąc „przepchnąć” jedną ze słabszych drużyn do Final Six, doprowadzili do sytuacji, w której niektórzy spośród faworytów musieli być szybko eliminowani. Jedną z „ofiar” tego systemu została właśnie reprezentacja USA, która została sklasyfikowana na odległym, 12. miejscu. Poza tym jednym sezonem, Amerykanie grają znakomicie. Już w 2012 roku pokazali siłę, dochodząc do finału, który przegrali jednak wówczas z... Polską. W zeszłym roku w finale nie było już jednak Polski, ale Brazylia. Canarinhos ulegli Jankesom,

10

dzięki czemu w 2014 r. zawodnicy z USA wywalczyli złote medale Ligi Światowej. Czy w tym roku Amerykanie będą w stanie obronić tytuł mistrzowski? Czy ponownie sięgną po krążki z najcenniejszego kruszcu? Wiele wskazuje na to, że będą mieli ku temu całkiem spore szanse. Od początku rozgrywek grają bardzo spokojnie i... bardzo skutecznie. Wygrali grupę B i pewnie awansowali do Final Six, gdzie najpierw zagrają z Brazylią i Francją. Na 12 rozegranych dotychczas przez nich meczów, aż połowa zakończyła się zwycięstwem 3:1. Dwukrotnie wygrywali 3:0, dwukrotnie doprowadzali do tiebreaku. Dwa razy także przegrali po 0:3. Były to jednak spotkania rozgrywane przy piekielnej atmosferze w Teheranie, w momencie, kiedy Amerykanie mieli już niemal pewny awans do finałów. Nie ulega wątpliwości, że Jankesi są drużyną bardzo silną, nie ulega także wątpliwości, że Liga Światowa jest dla nich tegoroczną imprezą docelową. Bronią złotych medali i mnóstwa punktów do rankingu FIVB. Czy będą jednak w stanie w Rio de Janeiro zagrozić Polakom, Włochom... No i pytanie numer jeden – jak spiszą się w starciu z gospodarzami? Odpowiedzi na te pytania poznamy w najbliższych dniach. To z kolei da nam wgląd na to, czy Amerykanie rzeczywiście są w stanie ponownie wygrać Ligę.

DAWID BRILOWSKI


Reprezentacja Francji

W meczu otwarcia turnieju finałowego Ligi Światowej gospodarze – Brazylijczycy –zagrają z reprezentacja Francji. Trójkolorowi są ostatnią ekipą, która zakwalifikowała się do Final Six. Ich droga do Rio była najdłuższa ze wszystkich finalistów, a to dlatego, że musieli przebijać się przez 2. Dywizję tych elitarnych rozgrywek. Czy to oznacza, że będą tylko dostarczycielami punktów? Niekoniecznie.

Francuzi rozgrywki na zapleczu elity Ligi Światowej rozpoczęli w grupie z Czechami, Japonią i Koreą Południową. Przez ten etap przeszli jak burza, wygrywając wszystkie spotkania i tracąc zaledwie pięć setów. Jedynie Japonia potrafiła ugrać przeciwko Trójkolorowym jeden punkt, przegrywając na wyjeździe 2:3. Pewne zwycięstwo w grupie dało podopiecznym Laurenta Tillie awans do turnieju finałowego 2. Dywizji, który rozgrywany był w Bułgarskiej Warnie. To właśnie gospodarze mieli okazać się bezpośrednim konkurentem w walce o wyjazd do Brazylii. Tak też się stało. Francuzi gładko pokonali w meczu półfinałowym Argentynę i w Wielkim Finale zmierzyli się z Bułgarią. Mimo wsparcia trybun, siatkarze z Bałkanów nie mieli jednak w tym meczu nic do powiedzenia. Francja wygrała znów 3:0 i mogła rezerwować sobie bilety do Ameryki Południowej.

W Brazylii poprzeczka będzie jednak postawiona już znacznie wyżej. Oprócz gospodarzy Trójkolorowi zmierzą się tam bowiem w grupie ze Stanami Zjednoczonymi. Ciężko więc stawiać ten zespół w roli faworyta. Błędem byłoby jednak również skreślanie ich już na początku. Siatkówka przez nich prezentowana jest niezwykle widowiskowa, czasem wręcz można odnieść wrażenie, że główny cel podopiecznych Tilliego stanowi zrobienie show. Przy tym wszystkim są jednak bardzo skuteczni i poukładani. Dodatkowo jednym z największych atutów reprezentacji Francji jest zagrywka. Większość zawodników zagrywa mocno i skutecznie. Na tym polu szczególnie dobrze prezentuje się Kévin Le Roux, który choćby w meczu finałowym 2. Dywizji siał spustoszenie w szeregach Bułgarów, zdobywając serwisem pięć punktów. Wraz z Earvinem Ngapethem i Antoninem Rouzier plasuje się on w najlepszej dziesiątce punktujących zagrywką w całej Lidze Światowej. Ta trójka to zresztą najlepiej „wbijający” zawodnicy w całej kadrze i to ich najbardziej powinni się obawiać rywale. Takie połączenie pozwala zakładać, że Trójkolorowi mogą zostać czarnym koniem Final Six. Największymi sukcesami w historii francuskiej męskiej siatkówki były: trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata w Argentynie w 2002 roku, a także trzy wicemistrzostwa Europy: w Belgii w

1987, w Niemczech w 2003 i w Turcji w 2009 roku. Dwukrotnie Trójkolorowi stali również na najniższym stopniu podium w Mistrzostwach Starego Kontynentu (1951 i 1985 rok). Należy również pamiętać, że w tak radosnych dla nas Mistrzostwach Świata w Polsce w zeszłym roku uplasowali się oni tuż za podium. Znacznie gorzej wiedzie się im w Igrzyskach Olimpijskich, na których występowali do tej pory zaledwie trzykrotnie, a najwyższą pozycją była ósma lokata w 1988 roku. Rozgrywki Ligi Światowej również dla Francuzów nie należą do wartych wspominania. Trójkolorowi zaledwie raz stanęli w nich na podium – 2. miejsce w 2006 roku w Rosji. Co więcej, tegoroczny awans do Final Six już zapewnił im najlepszy wynik od ośmiu lat. Dwie ostatnie edycje kończyli na dziesiątych pozycjach. Obsada tegorocznego turnieju finałowego jest niezwykle mocna. Ciężko wskazać oczywistych faworytów. Francuzi na pewno do nich nie należą, choćby z powodu przebijania się do tego turnieju przez zaplecze rozgrywek. Jednego możemy być jednak pewni – Trójkolorowi postarają się zabawić publiczność swoimi kombinacyjnymi i widowiskowymi akcjami, a przy tym sprawić niespodziankę już podczas meczu otwarcia.

SZYMON RUSZKOWICZ

11




Transferowy zawrót głowy po skończeniu zakazu. Co ciekawe, klub miał w umowie zastrzec klauzulą możliwość szybkiej odsprzedaży zawodnika… w razie zmiany prezydenta klubu w nadchodzących wyborach. W Realu Madryt jest na razie w miarę spokojnie. Za 31,5 miliona euro do klubu przyszedł obrońca Danilo z FC Porto. Dość ciekawie sprawa wygląda natomiast w Atletico. Do Juventusu Turyn odszedł co prawda Mario Mandżukić, ale w ostatniej chwili podebrano Milanowi Jacksona Martineza, płacąc 35 milionów euro FC Porto, i za 20 milionów euro zakupiono Luciano Vietto. Kosmetyczne zmiany w angielskich drużynach

Mamy lipiec, piękna pogoda za oknem, na zasłużone urlopy wyjeżdżają wszyscy… tylko nie agenci piłkarscy i działacze klubowi, którzy w pocie czoła negocjują warunki transferów oraz starają się, by wszystkie strony były zadowolone ze zmian. Które transfery przykuwają największą uwagę po pierwszych dniach okienka?

Gorąco na ojczyźnie

Sezon 2014/15 Ekstraklasy rozpoczyna się już 17 lipca, więc kluby z naszego podwórka robią wszystko, co mogą, by dość szybko dokonać wszelkich ruchów transferowych. Ciekawie wygląda sytuacja w Lechu Poznań. Mistrzowie Polski poszerzyli kadrę o Marcina Robaka, Dariusza Dudkę, Abdula Aziza Tetteha i Denisa Thomallę. Największą niewiadomą wydaje się Tetteh. Ghańczyk jest pomocnikiem, ale może pełnić też role destrukcyjne w obronie. Miał za sobą krótkie przygody w Hiszpanii i we Włoszech, ale dopiero w Grecji, a dokładniej w Platanias Chania, mógł przykuć uwagę scoutów „Kolejorza”. Jeżeli chodzi o największego rywala w walce o mistrzostwo Polski, czyli w Legii Warszawa, nastąpiły roszady kadrowe. Odeszli Orlando Sa, Inaki Astiz, Dossa Junior i Helio Pinto, a nie wiadomo nadal, co z transferem Ondreja Dudy do Interu Mediolan. Przyszli za to Michał Pazdan, Pablo Dyego, Nemanja Nikolić i Aleksandra Prijovicia, zaś na ostatniej prostej jest zakup Pawło Ksionza z Karpaty Lwów. Ciekawe ruchy można zauważyć też w innych klubach. Do Wisły Kraków przyszli Krzysztof Mączyński i Radosława Cierzniaka, w Lechii powitano Lukasa Haraslina, Michała Maka czy Marko Maricia. W Podbeskidziu Bielsko-Biała znaleźli się dość znani

14

zawodnicy z naszych boisk, tacy jak Wojciech Kaczmarek, Mateusz Możdżeń czy Bartłomiej Pawłowski. Widać zatem dość sporą aktywność na rynku zarówno tych „mocarniejszych”, jak i mniej bogatych klubów. Co tam zakazy… Jak się okazuje — zakaz transferowy służy FC Barcelonie. Tuż przed rozpoczęciem banu na transfery, Katalończyków wzmocnił Luis Suarez. Teraz za 35 milionów euro Blaugrana zakupiła Ardę Turana z Atletico Madryt. Oczywiście zawodnik będzie mógł grać dopiero od stycznia,

Arsenal kosmetyką stoi — ale jaką! Z Londynem pożegnał się Lukas Podolski, który jako nowy kierunek wybrał Stambuł, a dokładniej Galatasaray. Na Emirates Stadium przywędrował za to Petr Cech, którego rywalizacja z Wojciechem Szczęsnym w nowym sezonie zapowiada się elektryzująco. Przed powrotem do rywalizacji w europejskich pucharach wzmacnia się Manchester United. „Czerwone Diabły” zakupiły za 27,5 miliona euro Memphisa Depaya. Natomiast za dość śmieszne pieniądze, bo jedynie sześć milionów euro, Nani odszedł do Fenerbahce. Na Anfield Road przywitano za 41 milionów euro odchodzącego z TSG Hoffenheim Roberto Firmino. Za prawie osiemnaście milionów euro sprowadzono też Nathaniela Clyne’a z Southamptonu. Nie będzie rewolucji w niemieckich drużynach Bayern Monachium chce potwierdzić swoją dominację w nowym sezonie. Dlatego Josep Guardiola nie przewiduje rewolucji w swojej kadrze, choć za 16 milionów euro pozwolił odejść Xherdanowi Shaqiriemu do Stoke City, na jego miejsce powołując Douglasa Costę z Szachtara Donieck. Thomas Tuchel po objęciu Borussii Dortmund za 11 milionów euro sprowadził Gonzalo Castro z Bayeru Levenkusen. Mediolańczycy szykują duże działa We włoskim mercato także sporo się dzieje. Zwłaszcza w Mediolanie. Inter wzmocnił się, sięgając po takich piłkarzy jak Miranda z Atletico Madryt, Martin Montoya z FC Barcelony czy Geoffrey Kondogbia z AS Monaco. Z tego ostatniego transferu działacze Interu mogą być szczególnie zadowoleni, bo o Kondogbię walczyła cała czołówka europejska, a to Roberto Mancini i spółka wygrali tę bitwę. Całkowicie nową linię ataku po zakupie Luiza Adriano z Szachtara Donieck (za osiem milionów euro) i ściągnięciu Carlosa Bacci z Sevilli (trzydzieści milionów) zyskał AC Milan. Nie można też zapomnieć o zakupie Andrei Bertolacciego z AS


Romy (piętnaście milionów). Widząc, jak wzmacniają się przeciwnicy, ostro do roboty wzięli się mistrzowie, czyli Juventus Turyn. Miejsce po Carlosie Tevezie, który wrócił do Boca Juniors, załatali Simone Zaza z Sassuolo, Mario Mandżukić z Atletico Madryt i Paolo Dybala z Palermo. Andreę Pirlo ma zastąpić grający dotąd w Realu Madryt Sami Khedira. Nowy kierunek przygód? Nowym i dość ciekawym kierunkiem kilku piłkarzy stała się Turcja. Fenerbahce pozyskało dwóch znanych z europejskich boisk piłkarzy: Naniego i Simona Kjaera. Z kolei lokalny rywal – Galatasaray – może pochwalić się ściągnięciem do swoich szeregów Lukasa Podolskiego. Do Antalyaspory zawitały dwie byłe gwiazdy FC Barcelony – Samuel Eto’o i Ronaldinho. Te transfery zwiastują ciekawy sezon w lidze tureckiej. Co jeszcze się wydarzy? Możemy snuć przypuszczenia. Xherdan Shaqiri z całą pewnością nie pozostanie w Interze Mediolan, który został zmuszony do wykupienia go po wypożyczeniu z Bayernu Monachium. Szwajcar był już jedną nogą w Stoke, jednak okazało się, iż może trafić do Schalke 04. Ciekawie wygląda też sytuacja Raheema Sterlinga, który jest skonfliktowany z Liverpoolem – nie chce grać na Anfield Road, ale klub żąda sumy nie mniejszej niż 50 milionów funtów. Krok od Atletico Madryt jest zawodnik AS Monaco – Yannick Ferreira-Carrasco. Manchester United przygotowuje się do przyjęcia Matteo Darmiana z Torino. Wydarzyć może się zatem naprawdę sporo.

KAMIL GIEROBA

a

„Arsenal kosmetyką stoi — ale jaką! Z Londynem pożegnał się Lukas Podolski, który jako nowy kierunek wybrał Stambuł, a dokładniej Galatasaray. Na Emirates Stadium przywędrował za to Petr Cech, którego rywalizacja z Wojciechem Szczęsnym w nowym sezonie zapowiada się elektryzująco.”

15


Kopciuszek w piłkarskim raju

Początek kwalifikacji europejskich pucharów już za nami. Klubowa machina wolno się rozkręca, by na właściwe sobie obroty wejść dopiero w okolicach sierpnia i września. Faza wstępna eliminacji to tradycyjne pojedynki ekip z zaścianka futbolowej Europy – Gibraltaru, Luksemburga czy San Marino. Zdarzały się jednak przypadki, że drużyny bez większych perspektyw wdzierały się do piłkarskiej elity i walczyły o najważniejsze trofeum w klubowych rozgrywkach europejskich – Champions League. Zapraszam na lekcje z historii piłkarskiej, której temat brzmi: „Kopciuszek w bramach piłkarskiego raju”. Końcowe lata Pucharu Europy Wbrew pozorom historia i piłka nożna to dziedziny mające ze sobą wiele wspólnego. Analogię widać na prostym przykładzie, jakim jest cezura roku 1989. Wtedy to znika słynna „żelazna kurtyna” i zaczyna się szybka pogoń Europy ŚrodkowoWschodniej za zachodnią częścią kontynentu. Podobnie jest w futbolu. W latach 1956 – 1989 tylko jednemu klubowi z tego regionu udało się wygrać Puchar Europy – była to Steaua Bukareszt, która zdobyła trofeum w roku 1986. Pięć lat później podobnej sztuki dokonała Crvena Zvezda Belgrad ze wschodzącymi gwiazdami bałkańskiej piłki – Sinisą Mihajloviciem, Dejanem Saviceviciem i Robertem Prosineckim. W decydującym meczu „Czerwona Gwiazda” pokonała po rzutach karnych Olympique Marsylia z odchodzącymi powoli w cień wielkimi wirtuozami francuskiego futbolu – Abedim Pele i Jean Pierrem Papinem w składzie. Ostatnie tchnienie polskiej piłki W roku 1992 przestaje istnieć Puchar Europy i Europejska Unia Piłkarska tworzy rozgrywki słynnej dzisiaj Champions League. Nie sposób w tym momencie nie wspomnieć o sezonie 1995/1996 i „głośnym” marszu warszawskiej Legii aż do ćwierćfinału tych rozgrywek. Najpierw zwycięstwo w rundzie kwalifikacyjnej z IFK Goeteborg, później wyjście z trudnej grupy ze Spartakiem Moskwa, Rosenborgiem Trondheim i Blackburn Rovers to ostatnie

16

większe sukcesy polskiego klubu w Lidze Mistrzów. Drużyna z ówczesnymi i przyszłymi gwiazdami polskiej reprezentacji - Leszkiem Piszem, Cezarym Kucharskim, Jackiem Zielińskim i Jerzym Podbrożnym była wtedy polskim postrachem Europy, teamem co prawda bez wielkich gwiazd, ale z kolektywem, ogromną wolą walki i świetnym trenerskim nosem Pawła Janasa. Sezon później w elicie zameldował się Widzew Łódź, który w trudnej grupie z Atletico Madryt, Borussią Dortmund i Steauą Bukareszt musiał uznać wyższość dwóch pierwszych klubów. Skoro o Widzewie mowa – upadek polskich drużyn w kwalifikacjach elitarnych rozgrywek po sezonie 1996/1997 można spokojnie porównać do upadku, jaki w ostatnich miesiącach dotyka klub z Alei Piłsudskiego. Ot, taka ironia losu.

stawce. Prawdziwa sensacja wydarzyła się jednak w ćwierćfinale, gdzie poległ wielki Real Madryt, a na Andrija Szewczenkę (strzelca trzech goli w dwumeczu) zaczęła spoglądać cała Europa. Marsz tej wielkiej niespodzianki zatrzymał dopiero Bayern Monachium, choć doprawdy nie wiadomo, co stałoby się, gdyby w pierwszym meczu półfinałowym Dynamo utrzymało przewagę — prowadziło bowiem 2:0 i 3:1; dopiero bramki Stefana Effenberga i Carstena Janckera w końcówce dały remis, zaś w rewanżu Monachijczycy wygrali 1:0 i to oni awansowali do finału, kończąc wielki, piękny sen ukraińskiej sensacji. Nigdy później wielokrotny mistrz Ukrainy nie był taką potęgą, jak w sezonie 1998/1999.

Kijów o krok od finału

W sezonie 2003/2004 nie można było mówić o „sensacyjnych kopciuszkach”, gdyż na taki tytuł nie zasługują Deportivo La Coruna, FC Porto czy AS Monaco. Jednak tamtejsze wydarzenia są godne przypomnienia. Przez fazę grupową wszystko odbywało się zgodnie z planem, jednak już w pojedynkach pucharowych polegli giganci – Arsenal Londyn, Bayern Monachium, Manchester United czy Milan. Ten ostatni przypadek był niezwykle epicki. Rossoneri mierzyli się w dwumeczu ćwierćfinałowym ze wspomnianą drużyną z La Coruni. Łatwe zwycięstwo gospodarzy na San Siro (4:1) właściwie przesądzało sprawę awansu. Kiedy podczas rewanżu gospodarze prowadzili do przerwy 3:0, nawet najodważniejsi nie zdecydowaliby się chyba postawić pieniędzy na Mediolańczyków. Czarę goryczy w 75. Minucie przelał wprowadzony na boisko w drugiej połowie Gonzalez Fran i sensacyjny obrót spraw stał się faktem. Mediolan tonął we łzach, przegrywając wygrany dwumecz. Równie interesujący okazał się finał tych rozgrywek, w którym FC Porto powalczyło z AS Monaco. Rosnący geniusz młodego trenera Jose Mourinho zmierzył się z solidną gwardią Didier Deschampsa. Nie należy oczywiście zapominać, że w składzie ówczesnych mistrzów Portugalii roiło się od gwiazd portugalskiej piłki – Deco, Maniche, Costinha, Ricardo Carvalho – niektórzy u szczytu kariery,

W sezonie 1998/1999 zaczęły wschodzić gwiazdy ukraińskiej piłki, które potem przez wiele lat stanowiły o jej sile. Andriej Szewczenko i Siegiej Rebrow - taką formację ataku chciało mieć wielu trenerów ówczesnej Europy. Przypadła ona jednak w posiadanie wspaniałego Walerego Łobanowskiego, który zrobił ze swojej ekipy półfinalistę prestiżowych rozgrywek. Szewczenko zaaplikował rywalom w tamtej edycji 10 bramek, Rebrow – o dwie mniej (łącznie z eliminacjami). Jeśli można nadużywać porównań, był to atak na miarę dzisiejszego duetu Lewandowski – Milik. Dodatkowym plusem okazywał się fakt, iż obaj panowie zgrywali się w klubie, z czego można było zrobić duży pożytek w reprezentacji. Ostatecznie nie do końca wyszło, ale tamto Dynamo w pełni korzystało z piekielnej formy dwóch napastników, co zapewne zapisze się w pamięci widzów będących świadkami owych wydarzeń. W eliminacjach ta drużyna wywalczyła łatwe zwycięstwo z Barry Town (10:1 w dwumeczu), po czym w dramatycznym boju wyeliminowała po rzutach karnych Spartę Praga. Zawodnicy z Kijowa nie byli uważani za faworytów grupy z Arsenalem Londyn, RC Lens i Panathinaikosem Ateny, jednak gromadząc 9 punktów w 6 meczach, wygrali zmagania w tej

Sezon sensacji


inni dopiero na jej początku. Ich rywale wcale nie byli pod tym względem słabsi. Karierę kończył „stary wyga” Fernando Morientes, do tego znakomita linia pomocy z Jeromem Rothenem i Ludoviciem Giuly oraz defensywa ze wschodzącą gwiazdą Patricem Evrą. Porto zwyciężyło 3:0 i pewnie zapewniło sobie trofeum. Co by nie powiedzieć, nie był to sezon wielkich klubów, ale sezon wyłaniających się nowych gwiazd uzupełnionych doświadczeniem. Zwyciężyła jednak zespołowość, nie pieniądze. Słowacki kopciuszek Artmedia Petrzalka – klub z Bratysławy powstały w roku 1898 – jest drugim

najstarszym zespołem Słowacji. Jednak na mistrzostwo kraju kibice tego klubu byli zmuszeni czekać aż do 2005 roku. Wówczas, oprócz trofeum, nadeszła niepowtarzalna szansa na sprawdzenie się w gronie najlepszych klubów Europy. Droga od 1. rundy kwalifikacyjnej okazała się wyboista. Była to drużyna bez gwiazd, oparta w większości na czeskich i słowackich zawodnikach, uzupełniona jedynym Brazylijczykiem Fabio Gomesem. Wówczas piłkarscy kibice po raz pierwszy usłyszeli o takich piłkarzach jak Roman Konecny, Balasz Borbely czy Błażej Vascak. Mało kto wie, że w barwach słowackiej rewelacji występował wtedy, grający obecnie w T-Mobile Ekstraklasie, Pavol Stano. W klub warto było inwestować – zbiór wschodzących gwiazd, które wymieniłem powyżej, wziął w swoje ręce bardzo doświadczony trener Vladimir Weiss. Drogę do bram raju Artmedia rozpoczęła od wygranej w dwumeczu z Kajratem Ałmaty, w kolejnej rundzie trafiła na Celtic i nikt o zdrowych zmysłach nie dawał jej szans. Słowacka lokomotywa pokazała wielką siłę na własnym boisku i zmiażdżyła Szkotów 5:0, a trzy gole w tamtym meczu zdobył Juraj Halenar, który choć potem wielkiej kariery nie zrobił, zyskał swoje pięć minut sławy. Na Celtic Park w Glasgow inicjatywa poszła w drugą stronę i bramka na 4:0 Craiga Beattiego w 81. minucie zmroziła krew w żyłach Weissa i jego piłkarzy, którzy do końca zagryzali palce, walcząc o awans. Udało się go jednak osiągnąć, a w ostatniej rundzie pokonać – dopiero po rzutach karnych – Partizan Belgrad. Słowacy w grupie trafili na Inter Mediolan, Glasgow Rangers

i FC Porto. Wygrana i remis z obrońcą tytułu oraz punkty zdobyte w meczach z Rangersami nie dały jednak awansu, do którego zabrakło… 1 punktu. Niezwykle barwna historia skończyła się na 1/16 finału Pucharu UEFA i porażce z Levskim Sofia. Większa szansa dla małych firm Zmiana formatu w sezonie 2009/2010 i podział eliminacji na cztery rundy miał teoretycznie pomóc drużynom słabszych lig w osiągnięciu dalszych faz elitarnych rozgrywek, jednak na przebojową niespodziankę musieliśmy trochę poczekać. Po reformie w Lidze Mistrzów witaliśmy wiele słabszych klubów, które w fazie grupowej przepadały, nie prezentując

odpowiedniego poziomu – rumuńskie Otelul Galati czy cypryjski Anorthosis Famagusta to tylko dwa przykłady pokazujące słabość niektórych miernych drużyn. Ostatnie lata Obfite żniwo wielkich niespodzianek zebrano w dwóch ostatnich sezonach Champions League. Mowa tutaj o trzech klubach. Warto zacząć od ciekawego przypadku Viktorii Pilzno w sezonie 2013/2014. Na początkach drugiej dekady XXI wieku klub z Pilzna zaburzył hegemonię praskich potęg, zdobywając mistrzostwo kraju trzykrotnie - co dwa lata – w 2011, 2013 i 2015 roku. Po tym drugim przypadku przyszła niezwykle pomyślna eskapada w Lidze Mistrzów. W II rundzie kwalifikacyjnej Czesi łatwo pokonali Zeljeżnicar Sarajewo – w dwumeczu 6:4, następnie estońskie Nomme Kalju aż 10:2, by w decydującej fazie pokonać NK Maribor – w dwumeczu 4:1. Grupa, do jakiej przyszło trafić mistrzom Czech, była jednak bardzo pechowa. Dwie wielkie firmy – Bayern Monachium i Manchester City uzupełnione solidnym CSKA Moskwa to najgorsze z możliwych losowań. Nie dziwiło więc nikogo ledwie jedno zwycięstwo w grupie, dające jednak fazę pucharową Ligi Europy. Tam czeski zespół odpadł w 1/8 finału, ulegając Olympique Lyon.

Luksemburga, później przyszło zwycięstwo z bardzo wymagającym Partizanem Belgrad, jednak prawdziwe cuda działy się w IV rundzie. W pierwszym meczu w Bukareszcie miejscowa Steaua wygrała 1:0, w rewanżu bramkę na miarę dogrywki zdobył dopiero w 90. minucie Wanderson. Dogrywka przyniosła jednak jeszcze większe emocje. Pod sam koniec miała miejsce bezprecedensowa sytuacja – bramkarz drużyny z Razgradu Vladislav Stoyanov otrzymał czerwoną kartkę, a że gospodarze wykorzystali limit zmian, na bramce stanąć musiał środkowy obrońca – Cosmin Moti. Co więcej, Rumun obronił dwie jedenastki, stał się botaterem, zaś Ludogorets Razgrad znalazł się w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Grupa dla Bułgarów nie okazała się łaskawa – w pojedynkach z Realem Madryt, FC Basel i Liverpoolem nie było większych nadziei, ale zespół z Bułgarii pokazał, że zasłużenie znalazł się w elicie Europy – wielkim firmom w meczach z tą drużyną nieraz strach zaglądał w oczy. Na koniec NK Maribor, drużyna, na którą kibice z Polski zwracali większą uwagę z racji tego, że zmierzyła się ona w ostatniej fazie z Celtikiem Glasgow. Wiele osób zastanawiało się, czy po tak słabym dwumeczu z Legią Warszawa i wywalczeniu awansu przy „zielonym stoliku” Szkotom uda się przedrzeć do kolejnego spotkania. NK Maribor pokazał, że słabsza forma szkockiego klubu nie była przypadkiem i po remisie 1:1 u siebie, na Celtic Park, radość małemu słoweńskiemu miastu dał Marco Tavares, zdobywając bramkę na miarę awansu. Podobnie jak zespół z Bułgarii, Słoweńcy nie zwojowali fazy grupowej – Chelsea Londyn, Schalke i Sporting Lizbona okazali się zbyt trudnymi rywalami, jednak dobre wrażenie mimo wszystko pozostało. Czekamy na Polskę Piękne historie przedstawione w tym artykule to epickie fragmenty wyciągnięte z życiorysów małych klubów, najczęściej usytuowanych na terenie Europy ŚrodkowoWschodniej. Piłka idzie do przodu, a małe państwa nadrabiają dystans i starają się zagrażać wielkim potęgom. Szkoda tylko, że leni się Polska. Rok w rok kibice nad Wisłą czekają, by unieść ręce w geście triumfu i wreszcie powiedzieć: „mamy swojego przedstawiciela w elicie”. Kiedy to nastąpi? Trudno przewidzieć. Na razie musimy spoglądać na Bułgarię, Słowenię, Czechy, Słowację czy Rumunię i zazdrościć tym krajom, choć przecież nie są one lepiej ukształtowane piłkarsko od naszej ojczyzny. Piękne opowieści skończę niestety smutnym morałem: czekać nam nadal wypada. Kto wie – może w tym roku…

RADOSŁAW KĘPYS

Ostatni sezon przyniósł aż dwie niespodzianki. Mowa tu o bułgarskim Ludogorets Razgrad i bośniackim NK Mariborze. Droga ekipy z Bułgarii do Champions League była wspaniała. Najpierw zgodnie z oczekiwaniami udało się wyeliminować F91 Dudelange z

17


„Słonie” w składzie porcelany

Coraz większymi krokami zbliża się start kolejnego sezonu piłkarskiej Ekstraklasy. Większość fanów czeka na pasjonującą rywalizację największych faworytów na czele z Lechem Poznań i Legią Warszawą o mistrzostwo kraju, warto jednak przyjrzeć się także ekipom, które będą beniaminkami najważniejszych rozgrywek piłkarskich w naszym kraju. ZAGŁĘBIE LUBIN Od początku minionego sezonu I ligi mówiło się, że popularni „Miedziowi” mają zdecydowanie największy potencjał piłkarski, aby walczyć o awans do Ekstraklasy. Wielu ekspertów podchodziło jednak do ich szans z pewną ostrożnością, bo... od dobrych kilku lat w Lubinie dochodziło do dość nielogicznej sytuacji. Piękny stadion, wysoki budżet, trenerzy z wyższej półki – wydawać by się mogło, że Zagłębie jest klubem skrojonym idealnie pod walkę nawet o europejskie puchary. Tymczasem lubinianie konsekwentnie zawodzili w rozgrywkach Ekstraklasy, a czara goryczy przelała się w sezonie 2013/2014. Mimo świetnego występu w Pucharze Polski, w którym Zagłębie dotarło aż do finału na Stadionie Narodowym, „Miedziowi” kompromitująco prezentowali się w lidze. Efekt? Zasłużone ostatnie miejsce i spadek o klasę rozgrywkową niżej. Dla wszystkich osób związanych z Zagłębiem degradacja musiała być autentyczną tragedią. Kto wie jednak, czy „Miedziowi” nie potrzebowali właśnie takiego katharsis? Jeszcze przed rozpoczęciem walki na drugim poziomie rozgrywkowym władze klubu pozbyły się m.in. Pawła Widanowa, Elvedina Dzinicia, Johana Bertlissona, Jiriego Bilka czy Manuela Curto – czyli kwintesencji fatalnej polityki transferowej z poprzednich lat polegającej przeważnie na kontraktowaniu marnej jakości zawodników z zagranicy. Coraz więcej szans od trenera Piotra Stokowca otrzymywali młodzi Polacy, w tym wychowankowie lubińskiej szkółki, która słynie jako jedna z najlepszych w Polsce. W ten sposób z tygodnia na tydzień gra Zagłębia wyglądała coraz lepiej – o ile jesienią zdarzały się jeszcze co jakiś czas wpadki, jak np. niespodziewane porażki z Wigrami Suwałki czy Miedzią Legnica, to wiosna już zdecydowanie należała do lubinian, którzy w tym czasie nie przegrali żadnego

18

meczu i… stracili zaledwie 2 bramki! Ogromna w tym zasługa przemyślanych wzmocnień w przerwie sezonu – formację obronną Zagłębia zasilili wszakże doświadczeni zawodnicy: Maciej Dąbrowski z Pogoni Szczecin oraz znany m.in. z dobrej gry w Polonii Warszawa Macedończyk Aleksander Todorovski. Nie można zapominać jednak o doskonałej dyspozycji golkipera lubinian – zaledwie 22-letni Konrad Forenc rozegrał swój pierwszy pełny sezon na bardzo wysokim poziomie rozgrywkowym, czym zrobił furorę na pierwszoligowych boiskach. Nic więc dziwnego, że kibice Zagłębia szybko zapomnieli o bardziej i mniej udanych występach Silvio Rodicia i Tomasza Ptaka z poprzedniego sezonu. Tuż przed powrotem do Ekstraklasy ruch transferowy w Lubinie nie jest zbyt duży. Dość niespodziewanie dla niektórych pożegnano jednego z liderów środka pola Zagłębia w poprzednim sezonie – Aleksandra Kwieka, lecz od razu postarano się o godne zastępstwo w postaci Krzysztofa Janusa, który z jeszcze lepszej strony pokazywał się w barwach trzeciej drużyny I ligi, Wisły Płock. Najważniejsze jest jednak to, że z Lubina dochodzą

sygnały, iż nikt nie powtórzy błędów z poprzednich lat: bardzo zatem możliwe, że zapomnimy o tłumach tzw. „zagranicznego szrotu”, a w zamian na ekstraklasowych boiskach zobaczymy kolejne młode polskie talenty. Takiej postawie należy tylko przyklasnąć, wszak przykład Jagiellonii Białystok w poprzednim sezonie pokazuje, że na takim pomyśle Zagłębie na pewno nie powinno nic stracić! TERMALICA BRUK-BET NIECIECZA Dużo większe zamieszanie nie w tylko sportowych (a nawet nie tylko polskich) mediach wywołał jednak drugi beniaminek zbliżającego się sezonu Ekstraklasy. Przyznam, że Termalicą (występującą wtedy jeszcze pod nazwą LKS Nieciecza) zainteresowałem się już kilka lat temu, gdy w fenomenalnym stylu wygrała w swoim debiutanckim sezonie rozgrywki ówczesnej grupy wschodniej II ligi, w których rywalizowała również ekipa z moich rodzinnych stron – Ruch Wysokie Mazowieckie. Piszę o tym nieprzypadkowo, bo porównanie obu klubów pokazuje jak niewielka czasem różnica występuje między piłkarskim „niebem” a „piekłem”. W międzyczasie obijający się wów-


czas co sezon o awans do I ligi Ruch stracił możnego sponsora, przeszedł najróżniejsze problemy organizacyjne, rozpoczynał wszystko „od nowa” w podlaskiej klasie okręgowej i obecnie stacjonuje w IV lidze, natomiast Termalica już za kilka dni rozegra swoje pierwsze historyczne spotkanie w Ekstraklasie. Obecność klubu z Niecieczy w najwyższej klasie rozgrywkowej jeszcze przez wiele tygodni będzie szokiem dla wielu fanów polskiej piłki nożnej. Trzeba też przygotować się na to, że najwierniejsi szalikowcy największych polskich ekip raczej nie przyjmą piłkarzy i fanów popularnych „Słoni” z większym szacunkiem. Jakkolwiek bowiem historię klubu datuje się już od 1922 r., to przez dziesiątki lat niecieczanie nie odnosili na ogólnopolskiej arenie jakichkolwiek sukcesów, co zresztą nie dziwi, gdy mowa o drużynie ze wsi, która liczy około 750 mieszkańców. Spójrzmy zresztą na ekipy, z którymi ówczesny LKS rywalizował jeszcze 8-9 lat temu w nowosądecko-tarnowskiej grupie V ligi: Wolania Wola Rędzińska, Victoria Witowice Dolne, Skalnik Kamionka Wielka, Szreniawa Nowy Wiśnicz, LKS Gnojnik, Łosoś Łososina Dolna... Mogłoby się wydawać, że to właśnie w takim gronie znajduje się odpowiednie miejsce

dla ekipy z podtarnowskiej wsi. „Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze” – ta ludowa maksyma sprawdza się również jeśli chodzi o obecną potęgę klubu z Niecieczy. Z całą pewnością „Słonie” nie występowałyby w Ekstraklasie, gdyby nie finansowe wsparcie Krzysztofa Witkowskiego - właściciela jednej z największych w Polsce firm zajmujących się produkcją m.in. kostki brukowej, płyt tarasowych i kamieni dekoracyjnych. Oprócz tego uchodzi on za lokalnego dobroczyńcę, który w swojej firmie zatrudnia wiele osób z rodzinnej miejscowości, a także nie jest obojętny na mniejsze i większe tragedie osobiste mieszkańców Niecieczy. To właśnie ze względu na swoich współziomków państwo Witkowscy podjęli się także zadania finansowania lokalnego klubiku i doprowadzili go aż do najlepszej szesnastki w Polsce. Awans do Ekstraklasy kosztował jednak niecieczan parę lat ciężkiej pracy i wiele nerwów. Pierwszy sezon w I lidze wiązał się z rozpaczliwą, lecz skuteczną walką o utrzymanie na drugim poziomie rozgrywkowym, jednak począwszy od sezonu 2011/2012. Termalica na stałe usadowiła się w czubie pierwszoligowej tabeli. Wtedy też zaczęły pojawiać się pogłoski, że ekipa

z Niecieczy, ze względu na swoją organizacyjną niegotowość, wcale nie chce awansować do Ekstraklasy. Trzeba zresztą przyznać, że 3 lata temu świetnie do tej pory prezentujące się „Słonie” w ostatnich 5 meczach zdobyły zaledwie 1 punkt, co tylko spotęgowało liczbę niekorzystnych plotek na temat drużyny. Sezon później Termalica rozminęła się z niemalże pewnym awansem w jeszcze bardziej niecodzienny sposób – w przedostatniej kolejce straciła pewne kluczowe zwycięstwo z Olimpią Grudziądz dzięki bramce z ostatniej minuty meczu strzelonej przez... bramkarza rywali, Michała Wróbla, który pojawił się w polu karnym „Słoni” przy okazji wykonywanego przez grudziądzan rzutu rożnego. Kiedy zatem po świetnej rundzie jesiennej Termalica zaczęła głupio tracić punkty na początku piłkarskiej wiosny 2015 r. (m. in. porażki z późniejszymi spadkowiczami – GKS-em Tychy i Widzewem Łódź), złośliwi znów zaczęli przebąkiwać, że „Słonie” planują oddalić się od „groźby” awansu. W ostatnich 9 kolejkach podopieczni Piotra Mandrysza wygrali jednak 8 spotkań, w tym z bezpośrednim rywalem do awansu – Wisłą Płock, oraz w ostatniej kolejce zremisowali z Zagłębiem Lubin,

19


wtedy jednak obie drużyny były już pewne awansu do Ekstraklasy. Podobnie jak w przypadku „Miedziowych”, warto postawić sobie pytanie: co czeka Termalicę w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce? Na ten moment największym osłabieniem ekipy z Niecieczy jest utrata ostoi obrony – Jakuba Czerwińskiego, który odchodzi do Pogoni Szczecin; Bartosza Kopacza kusi z kolei Górnik Zabrze. Wydaje się jednak, że trener Piotr Mandrysz nie musi się bać o utratę jakości swojej ekipy. Gwarantowane przez państwo Witkowskich bezpieczeństwo finansowe już skusiło m.in. wyróżniającego się w poprzednim sezonie Bartłomieja Babiarza z Ruchu Chorzów. W momencie pisania artykułu pojawiały się także plotki, jakoby blisko podpisania kontraktów z Termalicą byli doświadczeni ligowcy: Radosław Janukiewicz, Tomasz Podgórski,

20

Adam Mójta czy Bartosz Iwan. Jeśli potwierdziłyby się te doniesienia, największym problemem fanów ekipy z Niecieczy stałby się mankament infrastrukturalny – lokalny stadion poddawany jest obecnie gruntownej przebudowie, toteż przynajmniej kilka pierwszych „domowych” meczów Termalica musiałaby rozgrywać gdzieś indziej. Obecnie w grę wchodzą areny Hutnika Kraków, Unii Tarnów i Stali Mielec. Mimo to wydaje się, że „Słonie” mają potencjał sportowy, finansowy i organizacyjny pozwalający na spokojne utrzymanie się w gronie 16 najlepszych ekip w Polsce. Jeśli natomiast chodzi o przyszłość – wszystko pozostaje w rękach Krzysztofa Witkowskiego i jego małżonki Danuty, która piastuje stanowisko prezesa klubu. W poprzednich latach pojawiały się już w Ekstraklasie drużyny z niewielkich mieścin, jak choćby Amica

Wronki czy Groclin Grodzisk Wielkopolski. Mimo chwilowych dużych sukcesów na dłuższą metę projekty te po kilku latach paliły na panewce – trudno bowiem o utrzymywanie w Polsce ekipy na najwyższym poziomie bez większego potencjału kibicowskiego i sponsorskiego, o co wydatnie łatwiej jest w większych metropoliach. Dopóki jednak Krzysztof Witkowski będzie chciał sprawiać mieszkańcom Niecieczy nieco przyjemności poprzez finansowanie piłkarskiej drużyny na dobrym poziomie, dopóty Termalica ma szansę na utrzymywanie swojej potęgi. Bez dobroczyńcy ekipy nie mogłoby czekać nic innego niż powrót do poziomu amatorskiego.

DAWID POGORZELSKI


Droga-do...historii z Titanica

„Nie matura, a chęć szczera zrobi z Ciebie oficera” - słowa te jeszcze do niedawna odbijały się echem w uszach tegorocznych maturzystów. Same szczere chęci nic jednak nie dadzą. Wiedzą o tym doskonale w Łodzi. Obiecywano tu złote jajka, a nawet... Ligę Mistrzów. Tymczasem po wielkich klubach pozostał tylko płacz i zgrzytanie zębów.

Oba łódzkie teamy – Widzew i ŁKS – zapisały się złotymi zgłoskami w historii polskiego futbolu. Wieloletnia walka na szczycie o kolejne mistrzostwa, fantastyczne mecze zarówno na arenie krajowej, jak i międzynarodowej, czy wreszcie Champions League. Tak, to Widzew Łódź jest jedną z dwóch drużyn w historii polskiej piłki nożnej (obok Legii Warszawa), która awansowała do tych elitarnych rozgrywek. Aż trudno uwierzyć, że wszystko to zostało zrujnowane i zaprzepaszczone w ciągu zaledwie kilku lat, zaś w tym momencie oba zespoły borykają się już nie tylko z problemami finansowymi, ale także sportowymi. Mogą walczyć jedynie na poziomie klas regionalnych i modlić się o to, aby idąc drogą choćby Lechii Gdańsk czy Pogoni Szczecin, wrócić powoli do elity. Problemy rozpoczęły się już w sezonie 2008/2009. Obie drużyny z Łodzi wylądowały wówczas w I lidze. ŁKS dzielnie walczył z najlepszymi polskimi klubami. Zajął co prawda 8. miejsce w Ekstraklasie, ale... niespodziewanie nie otrzymał licencji na grę w najwyższej klasie rozgrywkowej na następny sezon, przez co ostatecznie – wraz z Górnikiem Zabrze –z Ekstraklasy wypadł. Widzew

natomiast miał wrócić do elity po bojach w I lidze. Rzeczywiście, na zapleczu Ekstraklasy Łodzianie byli najlepsi. Awansem nie cieszyli się jednak długo – w ramach kary za korupcję zostali... cofnięci o jedną klasę rozgrywkową w dół. Zamiast zatem mieć ekstraklasowe derby w Łodzi, mogliśmy je oglądać tylko na jej zapleczu i tylko z powodów pozasportowych. Aż chciałoby się rzec... #letfootballwin Wspomniane derby w sezonie 2009/2010 padły łupem Widzewa, który wygrał u siebie 2:1 i rozgromił ŁKS na jego stadionie aż 4:1. Cały sezon RTSu był wprost fenomenalny. 23 zwycięstwa, 8 remisów i tylko 3 porażki zapewniły Widzewiakom zwycięstwo w lidze i ponowny – tym razem już zaakceptowany przez Komisję Ligi – awans do Ekstraklasy. ŁKS-owi nie szło dużo gorzej. Do awansu co prawda nieco zabrakło, ale 4. miejsce w I lidze dawało nadzieję na świetlaną przyszłość. Apetyty kibiców – szczególnie ŁKS-u – w kolejnym sezonie urosły z pewnością jeszcze bardziej. Łódzki Klub Sportowy rozegrał bardzo dobry sezon w I lidze. Być może nie w takim stylu jak rok wcześniej Widzew, ale... zostawił w tyle Podbeskidzie

Bielsko-Biała, Piast Gliwice, Pogoń Szczecin czy Górnik (zwany wówczas Bogdanką) Łęczna i awansował do Ekstaklasy. Widzew również zanotował udany rok. Pewne utrzymanie i 9. miejsce w najwyższej polskiej klasie rozgrywkowej było tym, na co liczono w Łodzi. Bardzo dobry sezon w wykonaniu łódzkich zespołów okazał się jednak łabędzim śpiewem. Później było tylko gorzej. Jako pierwszy padł ŁKS. Już po powrocie do Ekstraklasy, w sezonie 2011/2012, łodzianie zaliczyli fatalny start. Ligę zaczęli od dotkliwej porażki 0:5 z Lechem Poznań na własnym stadionie. Po raz pierwszy wygrali dopiero w 7. kolejce, ogrywając Cracovię – jedyna drużynę grającą wówczas jeszcze gorzej. Ogółem w sezonie wygrali jedynie 5 meczów, 9 zremisowali. Na pocieszenie – mimo wszystko -ograli na wyjeździe 2:1 Widzew (u siebie zremisowali 1:1). To jednak nie mogło się zbytnio liczyć. Lokalni rywale utrzymali się bowiem w lidze, ŁKS zaś przy takich statystykach nie miał na to szans i ponownie z hukiem wylądował w I lidze. Następny rok był jeszcze tragiczniejszy. Dały o sobie znać problemy finansowe, kadrowe i... chyba wszelkie, jakie mogły się nadarzyć. Łódzki Klub Sportowy spadał z wysokiego konia i nie potrafił się podnieść po kolejnych upadkach i ciosach. Mając na koncie zaledwie 3 zwycięstwa i 5 remisów, ŁKS wycofał się z rozgrywek I ligi po 22 kolejkach gier. W tym momencie klub musiał niestety ogłosić upadłość. Tak istnieć przestała pierwsza z łódzkich legend – bez zawodników, bez formy i bez pieniędzy. Klub nie zmienił co prawda herbu, a tylko oficjalną nazwę z „Łódzki KS” na „ŁKS” i... przystąpiono do budowy drużyny na nowo. „Na nowo” oznacza grę od IV ligi. Tak, niestety to od tej klasy rozgrywkowej grają wszyscy bankruci. Tak stało się i z „nowym” ŁKS-em. Łodzianom przyszło zatem przez rok

21


walczyć z takimi „potęgami” jak choćby Boruta Zgierz, Ner Poddębice czy Orzeł Nieborów. Poszło im jednak nadspodziewanie dobrze, gdyż po zdobyciu niebagatelnej sumy 95 punktów awansowali pewnie z 1. miejsca do wyższej ligi. W poprzednim sezonie rywali mieli już ciekawszych. III liga łódzko-mazowiecka to bowiem nie tylko drugie drużyny Legii Warszawa czy Pogoni Siedlce, ale także upadłe – podobnie jak ŁKS – świetności z przeszłości polskiej piłki: Radomiak Radom, Ursus Warszawa, Polonia Warszawa, Pelikan Łowicz, Świt Nowy Dwór Mazowiecki. W tym roku z awansu cieszyć się mógł Radomiak. ŁKS „utknął” na 5. miejscu i o skok do II ligi będzie musiał bić się za dwanaście miesięcy. Mimo to sytuacja ŁKS-u nie wygląda jednak najlepiej. Klub, który wciąż ma spore problemy finansowe, będzie musiał kolejny sezon rywalizować w III lidze z wcale nie anonimowymi klubami. Dodatkowo dochodzi kwestia kolejnej reformy rozgrywek, która utrudni awans do tego stopnia, że w tym sezonie... klub z Łodzi będzie walczył raczej tylko o utrzymanie w III lidze. Widzew na piedestale polskiego futbolu utrzymał się nieco dłużej.

22

W sezonie 2011/2012, czyli tym, w którym ŁKS żegnał się na dobre z Ekstraklasą, Widzewiacy nie zagrali tak źle i sezon zakończyli na 11. pozycji. Już wówczas wiadomo było jednak o ich ogromnych problemach finansowych, które niebawem miały pociągnąć za sobą falę innych. Co rok stawało się coraz gorzej: w sezonie 2012/2013 zajęli tylko 13. miejsce, a w sezonie 2013/2014 uratować mógł ich wyłącznie podział punktów. I ten nie zmniejszył ich strat na tyle, żeby mogli dogonić kogokolwiek. Byli lepsi tylko od Zagłębia Lubin i – wśród wielu afer i spekulacji – spadli na zaplecze Ekstraklasy. Ostatni sezon stanowił istną groteskę. Nie zakończył się jednak happy endem. Drużyna, która spadała z gorszym bilansem od Widzewa – Zagłębie Lubin – zdołała wygrać I ligę i odbić się z powrotem do najwyższej klasy rozgrywkowej. RTS upadł jednak zupełnie. Z ogromnego zadłużenia zasłużony team próbował wyciągnąć jeszcze prezes Cacek. Próbował również trener Stawowy, który na swojej pierwszej konferencji prasowej zapowiedział: „Chcemy wspólnie z prezesem Cackiem zbudować silny zespół. To wymaga czasu. Jeśli

utrzymamy Widzew w pierwszej lidze, celem w następnym sezonie będzie walka o ekstraklasę. A jak do niej wrócimy i dane mi będzie nadal w Łodzi pracować, za trzy lata chcę zagrać o eliminacje Ligi Mistrzów”. Champions League do Łodzi jednak już nie wróciła i nic nie zapowiada, żeby choćby jej cień miał tu szybko zawitać. Prognoza Stawowego od samego początku była nierealna. W momencie jego przyjścia do klubu Widzew znajdował się już na dnie tabeli, z ogromną stratą do przedostatniej ekipy. Same chęci nie zmieniły nic, a legendarny klub ledwie dociągnął do końca sezonu. Upadło wszystko – wraz ze spadkiem do II ligi posypała się także czysto sportowa część klubu. Duża część zawodników zaczęła szukać nowego miejsca pracy. Poskutkowało to zmuszeniem Widzewa do – podobnie jak ŁKS kilka lat wcześniej – ogłoszenia upadłości. Jak na razie nie wiadomo do końca, co stanie się z Widzewem. Na pewno jednak nie pojawi się w rozgrywkach II ligi. Czy zatem łódzką drużynę obejrzymy, idąc za przykładem ŁKS-u z sezonu 2013/14, w IV lidze? Taki wariant wydaje się na chwilę obecną


najbardziej prawdpodobny. Możliwe jest jednak także, że przez rok Widzewa nie będzie nigdzie (oprócz Pucharu Polski). Jeśli do tego dojdzie... przyszłość RTS-u stanie pod znakiem zapytania. Szkoda, że tak się stało. Szkoda, że dwa legendarne polskie kluby musiały upaść, aby włodarze miasta Łodzi zwrócili uwagę na sytuację, jaka miejsce ma od lat, i zainwestowali godne pieniądze w miejscowy futbol. To fakt – w Łodzi budują się teraz 2 stadiony, a dwie spółki zostały zasilone setkami tysięcy złotych. Cóż jednak z tego, jeśli ŁKS gra aktualnie w III lidze, a Widzew w IV? Czy nie można było zapobiec katastrofie łódzkiego futbolu, inwestując pieniądze nieco szybciej? Czy Łódż musiała zatonąć, aby ktokolwiek spoj-

rzał na nią przychylnym okiem? Łódź już nie tonie, Łódź jest w tym momencie na dnie. Nie potrzeba teraz kapitana, bosmana czy sternika. Nie potrzeba fantastycznych piłkarzy. Na szczęście cudotwórcy też nie potrzeba. Potrzebni są nurkowie – rzemieślnicy, którzy zdołają na nowo postawić te potęgi na nogi. Potrzebny jest pomysł, który będzie mógł ożywić Widzew i ŁKS. Na szczęście prezes PZPN, Zbigniew Boniek, sam w jednym z wywiadów przyznał, że w głębi serca jest Widzewiakiem. Może to będzie mobilizacją dla wszystkich ludzi dobrej woli, którzy postawią sobie w tym momencie za cel wyniesienie dwóch tak wspaniałych sportowych firm z powrotem na piedestał, a nawet do samej Ekstraklasy.

Nigdy nie spodziewałem się, że nadejdą czasy, w których żaden z łódzkich teamów nie pojawi się choćby na zapleczu Ekstraklasy. Moje zdanie podziela Marek Chojnacki i... wcale mu się nie dziwię. Jesteśmy bowiem świadkami wielkiego upadku legend – dwóch naraz, jednocześnie, niemalże z tych samych przyczyn. Czy ten upadek da się powstrzymać? Próbować będzie wiele osób, ale... nikt nie może przecież dać gwarancji. Nie ma się co czarować: Łódź zatonęła...

DAWID BRILOWSKI

„Nie matura, a chęć szczera zrobi z Ciebie oficera” - słowa te jeszcze do niedawna odbijały się echem w uszach tegorocznych maturzystów. Same szczere chęci nic jednak nie dadzą. Wiedzą o tym doskonale w Łodzi. Obiecywano tu złote jajka, a nawet... Ligę Mistrzów. Tymczasem po wielkich klubach pozostał tylko płacz i zgrzytanie zębów.

Łódź już nie tonie, Łódź jest w tym momencie na dnie. Nie potrzeba teraz kapitana, bosmana czy sternika.

23


Olympiastadion

Czas bliżej przyjrzeć się miejscu rozegrania tegorocznego finału Ligi Mistrzów, w którym Duma Katalonii pokonała Starą Damę. Chodzi oczywiście o berliński Olympiastadion, dokładniej mieszczący się w Charlottenburgu.

Jest kolejnym rozpoznawalnym na całym świecie obiektem sportowym, fanom futbolu kojarzącym się głównie z reprezentacją Niemiec, spotkaniami Herthy Berlin bądź też finałami rozgrywek pucharowych naszych zachodnich sąsiadów. Jego historia jest ściśle związana z przykrymi wydarzeniami, które miały miejsce w Europie w pierwszej połowie XX wieku. Początkowo stadion olimpijski miał powstać na Igrzyska Olimpijskie, które były planowane w Niemczech w 1916 roku, jednak I wojna światowa pokrzyżowała te plany i budowa obiektu rozpoczęła się dopiero w roku 1934, a miejsce pierwszego projektanta Otto Marcha zajął jego syn Werner. Całość nadzorował Adolf Hitler, ówczesny kanclerz Niemiec. Stadion nie ucierpiał zbyt mocno w czasie II wojny światowej, a po renowacji w 1974 roku zagościły na nim piłkarskie Mistrzostwa Świata. Wówczas rozegrano tutaj 3 spotkania. Po kolejnej przebudowie (w 2004 roku), kosztują-

24

cej 242 mln euro, stadion został drugim największym niemieckim obiektem piłkarskim, ustępując jedynie dortmundzkiemu Signal Iduna Park. Rozegrano na nim 6 meczów Mistrzostw Świata w 2006 roku, w tym wielki finał. Jest to chyba najsłynniejsze spotkanie, które odbyło się na tym obiekcie - wtedy to Włosi zostali najlepszą ekipą globu, pokonując w finale Francuzów po serii rzutów karnych. To starcie jest też kojarzone z niesportowym zachowaniem Zinedina Zidana, który głową zaatakował jednego z przeciwników i musiał opuścić boisko, ukarany przez arbitra czerwoną kartką. Stadion nie jest jednak kojarzony tylko i wyłącznie z piłką nożną. Oprócz Herthy Berlin na co dzień swoje spotkania rozgrywa tutaj drużyna futbolu amerykańskiego Berlin Thunder. Ponadto odbyły się na nim 12. Mistrzostwa Świata w lekkiej atletyce, a także Mistrzostwa Świata w piłce nożnej kobiet przed czterema laty. Ponadto, dzięki organizowanym tutaj koncertom,

jak choćby ten, kiedy w 2009 r. przed 70-tysięczną publicznością wystąpił Depeche Mode, czy rok wcześniej Madonna, wzrastają przychody i popularność obiektu. Potwierdzają to dane o ilości zwiedzających, które każdego roku po ponownym otwarciu stadionu w 2004 roku sięgają 300 tysięcy osób. Kiedy i za ile można zwiedzić berliński obiekt? Jest to możliwe przez cały rok, w godzinach zależnych od miesiąca, lecz głównie między dziewiątą a dziewiętnastą. Ceny uzależnione są od tego, jakim typem zwiedzania jesteśmy zainteresowani - do wyboru mamy spacer indywidualny bądź z niemieckolub angielskojęzycznym przewodnikiem. Kwoty wahają się od 4 do 7 euro w pierwszym przypadku i 8 do 11 euro w drugim. Istnieje także możliwość zakupu biletu rodzinnego. W przypadku chęci uzyskania większej ilości informacji dotyczących zwiedzania i historii zapraszamy na oficjalną stronę stadionu.

DANIEL KOŁODZIEJCZYK


Wylosowani...

W ostatnich dniach, w wielu sportach następowały losowania rywali dla reprezentacji narodowych oraz klubów w rozgrywkach międzynarodowych. Nie inaczej było w przypadku piłki ręcznej. Mężczyźni poznali przeciwników, z którymi zmierzą się podczas polskiego EURO 2016, a kobiety w mistrzostwach świata. Czego możemy się spodziewać?

Naszą handballową imprezą numer jeden w najbliższych miesiącach będą Mistrzostwa Europy organizowane w naszym kraju. Zawodnicy Bieglera jeszcze przed losowaniem zostali przypisani do grupy A, która swoje mecze będzie rozgrywała w Krakowie. Do biało-czerwonych dolosowano Francję, Serbię oraz Macedonię. Jak można ocenić takie losowanie? Z pierwszego koszyka ciężko wylosować drużynę, którą uznać można za wymarzoną. Nas los skojarzył z Trójkolorowymi. Jest to jedna z nielicznych ekip, które sprawiają nam naprawdę spore problemy. Jednakże drużyna oparta na micie Karabatica, który przechodzi z Barcelony do PSG to naprawdę wymagający rywal. Francuzi to obecni mistrzowie świata, którzy w tylko sobie znany sposób zatrzymali w finale ostatniego mundialu reprezentację Kataru. Teraz to oni będą największym przeciwnikiem reprezentacji Polski. W ostatnich latach starcia z Francją były dla naszych zawodników trudne, jednakże z pierwszego koszyka to Chorwacja i pokonana przez nas w meczu o trzecie miejsce mundialu Hiszpania uchodziły za drużyny, z którymi nie potrafiliśmy nawiązać walki. Ciężko więc powiedzieć, że wylosowanie Francji to jakiś wybitny pech Polaków. Pozostali dwaj rywale to drużyny z

charakterem, jak zwykło się mówić o drużynach z krajów Bałkańskich. Macedończycy niegdyś pokonali nas na imprezie mistrzowskiej, Serbia zaś odebrała nam marzenia o występie w Londynie, a także stanęła na naszej drodze podczas Mistrzostw Starego Kontynentu, co świadczy o tym, że mamy sporo rachunków do wyrównania z tymi ekipami. Nie da się jednak ukryć, że obie drużyny stracą część swoich atutów, otoczeni przez kibiców reprezentacji Polski, którzy niewątpliwie będą ósmym zawodnikiem polskiej reprezentacji podczas czempionatu. Wydaje się więc, że bezapelacyjnie powinniśmy nie tylko awansować do drugiej fazy grupowej, a zabrać wręcz ze sobą jakieś punkty. Oby to nie okazało się być „mission impossible”. Jeszcze więcej szczęścia mają podopieczne Kima Rassmusena. Reprezentantki Polski to czwarta drużyna ostatniego mundialu oraz uczestnik drugiej fazy grupowej mistrzostw Europy. Progres pod okiem duńskiego trenera jest nad wyraz widoczny. Teraz los postanowił umożliwić naszym zawodniczkom powtórzenie sukcesu sprzed dwóch lat. Polki z niewiadomych przyczyn (EHF lubi zaskakiwać) trafiły do czwartego koszyka podczas losowania, znajdując się dużo wyżej od teoretycznie bardziej utytułowanych

rywalek. Los jednakże oszczędził najtrudniejszych rozstrzygnięć. Biało-czerwone znalazły się w grupie B, wraz z Kubą, Szwecją, Holandią, Chinami oraz Angolą. Polkom więc sprzyjało szczęście. Z pierwszego koszyka to właśnie Kuba była rywalem marzeń. Obok tej ekipy losowane były mistrzynie: świata Brazylijki, olimpijskie Norweżki oraz niezwykle silne Dunki. Kubanki, nie wiadomo dlaczego, znalazły się aż w pierwszym koszyku. Z drugiego koszyka wylosowane zostały Szwedki. To bardzo silny rywal, jednakże na porównywalnym poziomie do Polek. Mając w zamian Francję, Hiszpanię lub Czarnogórę, na pewno nie można powiedzieć, że trafiliśmy najgorzej jak się dało. Również rywal z trzeciego koszyka to nie jest drużyna grająca lepiej od Polek. Oranje jest mocną, acz możliwą do pokonania drużyną. Ostatnie dwie ekipy powinny być dostarczycielem punktów, zwłaszcza jeśli mówimy o Angoli. Spoglądając więc na wszystko obiektywnie, kobiety mają dużo łatwiejsze zadanie od mężczyzn, choć to właśnie brązowych medalistów ostatniego mundialu wspierać będą wspaniali polscy kibice. Tak więc możemy liczyć na bogatą w handballowe sukcesy zimę. Oby ten delikatnie napompowany balonik nie pękł w przedbiegach...

MICHAŁ SKRZYPSKI

25


Wałki w boksie

Dariusz Sęk osiągnął 4 lipca spory sukces na monachijskim ringu, który wygrał z faworytem lokalnej publiczności, Shefatem Isufim. Od samego początku walki to Polak miał wyraźną inicjatywę i z łatwością punktował silniejszego, aczkolwiek ograniczonego boksersko rywala. Podopieczny Andrzeja Gmitruka lokował wiele ciosów na tułów, aby osłabić kondycyjnie przeciwnika, bowiem zdawał sobie sprawę, że na punkty nie wygra. Ostatecznie taktyka się opłaciła – Niemiec albańskiego pochodzenia został poddany w ósmej rundzie. Na kartach punktowych oczywiście… prowadził. Zakładać można, że szykowany był kolejny bezczelny wałek na zawodowych ringach. W ostatnim czasie patologia goni patologię, pojawiają się nowe sposoby robienia przekrętów, a końca tego procederu nie widać. Na kontuzję Ostatnio coraz popularniejszą patologią jest przerywanie walk „na kontuzję”. Do perfekcji doprowadzono ten sposób w Anglii, gdzie poddaje się przyjezdnych rywali nawet przy lekko rozciętym łuku brwiowym. W ostatnich tygodniach taki proceder miał miejsce w Manchesterze podczas walki Lee Selby’ego z Jewgienijem Gradowiczem, której stawką był pas IBF w wadze piórkowej. Rosyjski bokser został niedopuszczony do dalszej rywalizacji przez sędziego pojedynku w ósmej rundzie, mimo, że rozcięcie na jego twarzy w żaden sposób nie kwalifikowało się do przerwania zawodów. Wbrew Sędzia - kalosz kończąc na promotorze Muellera, pozorom najwięcej na tej decyzji Najbardziej klasycznym sposobem Rodneyu Biermanie. Wynik poszedł stracił sam Selby, który wyraźnie oszukiwania w boksie są oczywiście jednak w świat, a notowania pol- kontrolował walkę i żadna pomoc werdykty sędziów punktowych. skiego boksera znacznie spadły. nie była mu potrzebna. Zamiast Jest to zabieg powszechny, stoso- Oprócz walk wyjazdowych, które pełnoprawnym mistrzem, dla wiewany już w latach 70. Największym zawsze są nacechowane pewnym lu kibiców jest jedynie oszustem. ulubieńcem arbitrów punktowych ryzykiem, jeszcze większym wyzwa- Okazuje się jednak, że opisywany był wtedy Muhammad Ali, uwa- niem jest stoczenie pojedynku z sposób dotarł także poza kontyżany dziś za największego bokse- lokalnym prospektem. Przekonał nent europejski. W Campo Nuevo ra w historii tej dyscypliny. Szkoda, się o tym niedawny mistrz świata, Ensenada w Meksyku doszło do że w niepamięć poszła ilość kon- Australijczyk Sam Soliman, który starcia o pas IBF w wadze junior trowersyjnych werdyktów na jego miał być solidnym sprawdzianem muszej pomiędzy Javierem Menkorzyść. Wygrane „The Greatest dla Dominica Wade’a, kreowane- dozą a Milanem Melindo. Walka Ever” nad Jimmym Youngiem go przez amerykańskie media na była całkiem wyrównana, choć czy Earniem Shaversem, a także jedną z gwiazd boksu zawodowe- na kartach punktowych wszystkie wszystkie trzy zwycięstwa z Kenem go. W czwartej rundzie przyjezdny rundy zostały zapisane na korzyść Nortonem i w pierwszej walce z bokser został zahaczony nogami i lokalnego bohatera, Mendozy. Leonem Spinksem widzieli praw- dodatkowo popchnięty rękawica- Jakby tego było mało, do akcji dopodobnie tylko sędziowie punk- mi, wskutek czego runął na matę postanowił wkroczyć sędzia ringotowi. Najświeższym przykładem ringu. Oczywiście, motyw do licze- wy, który przerwał widowisko tylko skandalicznej pracy ludzi punktu- nia to żaden, ale dla Jacka Reis- ze znanych sobie względów. Prawjących jest oczywiście pojedynek sa, sędziującego ten pojedynek, dopodobnie chodzi o kontuzję w RPA, gdzie Mateusz Masternak to najmniejszy problem – Soliman pochodzącego z Filipin Melindo, „przegrał” z Johnnym Muellerem. wywrócił się, jego sprawa. Jednak która w materiałach wideo jest Tak ohydnego przekrętu nie wi- mimo tego nokdaunu, Australijczyk naprawdę słabo widoczna. Prodziano od wielu lat. Polak dwukrot- szkolił młodego Amerykanina. Wy- testów nie było końca, ale oczynie położył rywala na matę i przez korzystywał swoją przewagę do- wiście na nic się one zdały. Mizdecydowaną większość rund świadczenia, trafiał lewym prostym strzem świata jest Javier Mendoza. kontrolował pojedynek. Werdykt i inicjował większość akcji, zdecy- Nie mniej ciekawie było 30 maja był jednak prawdziwym ciosem dowanie wygrywając większość w Arena Coliseo, kiedy to bój poniżej pasa, którym praktycznie rund. Walkę oczywiście przegrał. stoczyli Saul Juarez i powoli schowszyscy byli zażenowani, poczydzący z piedestału boksu zawonając od polskiego pięściarza, a dowego, Adrian Hernandez. Tutaj

26


miast „I can” („mogę (walczyć)”) zrozumiał „I can’t” („nie mogę (walczyć)”). Bardzo brzydka sytuacja, zakrawająca wręcz o kpinę.

niedozwolonym ataku głową, wykonanym przez Juareza i rozbiciu łuku brwiowego u Hernandeza przerwał pojedynek i ogłosił zwycięstwo Meksykanina po ataku głową. Nokaut po uderzeniu głową? W dzisiejszym boksie – norma. Pisząc o tym sposobie przekrętów muszę jednak odejść od wydarzeń aktualnych i przypomnieć prawdziwego konesera przerywania walki „na kontuzję”. To zaszczytne miano otrzymuje Charles Fitch, który poddał boksera wmawiając wszystkim, że taką prośbę usłyszał od… samego pięściarza. Wydarzenie to miało miejsce w Weronie podczas walki Briana Very z mało znanym Litwinem, Donatasem Bondorovasem. Skazany na po-

żarcie przybysz ze wschodu Europy radził sobie całkiem nieźle, tocząc równe zawody z całkiem solidnym przeciwnikiem. Co prawda Litwin krwawił od czwartej rundy z nosa, jednak sędziemu ringowego nie przeszkadzało to, kiedy walkę prowadził Brian Vera. Problemy pojawiły się w momencie przejmowania przewagi przez Bondorovasa. W przerwie pomiędzy siódmą a ósmą rundą sędzia Fitch podszedł do narożnika Litwina i po bardzo krótkiej rozmowie wykonał gest kończący walkę. Obóz Donatasa był w niemałym szoku, podobnie jak i sam zawodnik. Z dużą dozą pewności można stwierdzić, że sędzia postanowił źle usłyszeć słowa pięściarza z Litwy i za-

Miał być nokaut? Jest nokaut! Zdarzają się też przypadki, kiedy sędzia ringowy chcąc zapisać „faworytowi” walki zwycięstwo przed czasem, kończy pojedynek z tylko sobie znanych przyczyn. Przekonał się o tym ostatnio Ivica Bacurin, który miał być tylko przekąską dla powracającego do treningów Tony’ego Bellew. I tak faktycznie było. Brytyjczyk obijał przeciwnika od pierwszej rundy, mając go kilka razy na deskach. Jednak niezłomny Chorwat nie chciał się poddać. „Na szczęście” z pomocą przyszedł sędzia, przerywając marzenia Bacurina o przetrwaniu pełnego dystansu z bardzo solidnym zawodnikiem. Notorycznym sposobem wygrywania walk w niedozwolony sposób jest także przymykanie oka przez sędziów na niedozwolone ciosy. Oczywiście, zdarzały się przypadki, kiedy ringowy dyskwalifikował zawodnika za czyste ciosy, podczas gdy ofiarą padał faworyt promotorów organizujących pojedynek. Dużo częstszym procederem jest nokaut na przeciwniku poprzez używanie nieczystych ciosów lub stosowanie innych elementów taktycznych, uniemożliwiających rywalowi pokazanie swoich własnych umiejętności. W ostatnim miesiącu było całkiem sporo takich przypadków. Prym wiedli tutaj dwaj „prospekci” wagi ciężkiej, którzy są uważani za wielkie talenty chyba tylko przez swoich menedżerów i swoją rodzinę – Dominic Braezeale i Oscar Rivas. Pierwszy z nich mierzył się z bardzo ciekawym Kubańczykiem, Yosmanym Consuegrą. Przez pierwsze dwie rundy przybysz z „gorącej wyspy” szkolił amerykańskiego zawodnika, będąc od niego lepszym w każdym elemencie bokserskiego rzemiosła. Nie mogąc sobie poradzić z przeciwnikiem, Breazeale zaczął notorycznie uderzać w tył głowy i w potylicę, co jest oczywiście niedozwolone. W ten sposób Kubańczyk trzy razy wylądował na macie ringu i nie był zdolny do kontynuowania walki. Podobnie zachował się Oscar Rivas, który w pojedynku

27


z Jasonem Pettawayem pokazał w jednej rundzie wszystkie odcienie chamstwa i niedozwolonego zachowania w ringu, poczynając od uderzenia poniżej pasa, kończąc na biciu klęczącego rywala. Zresztą Kolumbijczyk to nie jedyny przypadek podobnego haniebnego zachowania w tym miesiącu. Niedawno, podczas gali w Echo Arenie w Liverpoolu, nadzieja brytyjskiego boksu zawodowego, Rocky Fielding znokautował swojego przeciwnika, Briana Verę w momencie, kiedy ten próbował podnieść się po odepchnięciu ze strony Brytyjczyka. Sędzia prowadzący zawody oczywiście nie miał ku temu żadnych zastrzeżeń i chwilę później ogłosił wielkie zwycięstwo Fieldinga. Nieczyste zagrywki stosował też Amant Ruenroeng, który w swojej kolejnej obronie pasa IBF w wadze muszej pokonał wysoko na punkty Johna Riela Casimero, pięściarza rodem z Filipin. Wyższość Taja nie podlegała dyskusji, jednak ilość fauli czy ściągnięć była zdecydowanie zbyt duża. Na neutralnym ringu bardzo szybko ringowy reagowałby odjęciem punkty czy nawet dyskwalifikacją. Problem w tym, że pojedynek odbywał się w Tajlandii… Głuchy sędzia Ostatnią już kontrowersją mijającego miesiąca była walka pomiędzy Timothy Bradleyem a Jessie Vargasem o tymczasowy pas WBO w wadze półśredniej. W StubHub Center w Carson nie popisał się sędzia ringowy Pat Russell, który zakończył pojedynek 10 sekund przed ostatnim gongiem. Teoretycznie wygląda to na błąd ludzki, ale jeśli przyjrzymy się sytuacji dokładnie, wątpliwości pojawiają się w sporych ilościach. Po jedenastu starciach wyraźnie na punkty prowadził Bradley, który chciał zakończyć walkę trochę w stylu Floyda Mayweathera Jr i przebiegać całą rundę nie zadając ciosu. Wszystko wyglądało doskonale aż do 2 minuty i 40 sekundy, kiedy to potężnym prawym trafił Vargas i Tim znalazł się na skraju nokautu. Dokładnie wtedy do akcji wkroczył Pat Russell i zarządził koniec pojedynku. Po walce powstało

28

wielkie zamieszanie i choć ostatecznie na punkty zasłużenie wygrał „The Desert Storm” to smród pozostał. 10 sekund to w boksie niewiele czasu. Najprawdopodobniej Vargas nie znokautowałby swojego rywala, tym bardziej, że jest on zawodnikiem lekko bijącym. Jednak synkretyczne pojedynki zostały już zapisane w historii boksu zawodowego. Chyba najbardziej znanym przykładem jest starcie Julio Cesara Chaveza i Meldricka Taylora, które zakończyło się nokautem tego pierwszego na dwie sekundy przed końcem walki, mimo że na punkty wyraźnie przegrywał. Bradley mógłby cieszyć się więc z pełnowartościowego zwycięstwa, a tak musi odpierać całkiem słuszne zarzuty teamu meksykańskiego pięściarza. Co ciekawe, o elastyczności czasu danej rundy przekonał się kiedyś we Francji Mateusz Masternak. Podczas jego pojedynku z Jeanem Marcem Mormeckiem, długość rundy zależała od tego, kto akurat atakował. Jeśli był to Polak, gong potrafił zabrzmieć już po dwóch minutach, z kolei jeśli w ofensywie był Francuz, dane starcie trwało blisko cztery minuty… Przekręty w historii boksu zawodowego zawsze były i zawsze będą. Jednak w ostatnich latach z niesmacznego procesu zrobił się patologiczny proceder, który z każdym rokiem narasta. Ilość ustawionych, nieczystych walk wydaje się być zdecydowanie większa, niż pojedynków, w których decydują umiejętności stricte sportowe. W ostatnich pięciu tygodniach nali-

czyłem aż 10 bardzo kontrowersyjnych werdyktów czy zakończeń, a przecież odbyły się jeszcze tysiące mniejszych walk, których nie sposób obejrzeć. Taki proceder powoli staje się męczący dla fanów boksu zawodowego. Nie dziwi więc zbytnio fakt, że w Stanach Zjednoczonych ten w teorii piękny i fantastyczny sport zostaje brutalnie wyparty przez MMA, które nie dość, że są bardziej widowiskowe, to do tego uczciwe. Boks staje się powoli parodią sportu, zwykłą patologią, gdzie zapomniane zostają takie wartości, jak waleczność czy hart ducha. Teraz jedynymi elementami, które przedstawia sobą to korupcja, złodziejstwo i chciwość na pieniądze. Ktoś kiedyś powiedział, że boks to już tylko biznes. Nie pomylił się, choć to już zdecydowanie przekracza pojęcie „biznesu”, gdzie jednak jakieś reguły obowiązują. Boks stał się karykaturą, będącą całkowitym przeciwieństwem sportowej rywalizacji. Ostatnia walka Dariusza Sęka odbyła się w cyrku Krone. Myślę, że jest to właściwe miejsce na organizowanie gal bokserskich. Pomiędzy występami klaunów i tresowanych zwierząt zarządzić dwunastorundowy pojedynek. Tylko, że wtedy David Copperfield mógłby zarumienić się na twarzy, widząc jak widzowie są prostacko oszukiwani. On swoimi najlepszymi trikami nie potrafił wywołać takiego efektu.

JAKUB ZEGAROWSKI


Skaczemy z Chińczykami 10 konkurencji, zdobyli 14 krążków, w tym… 10 złotych.

Skoki do wody to naprawdę bardzo interesujący i niezwykle widowiskowy sport. Większości Polakom chciała to uświadomić stacja Polsat podczas jakże niesamowitego programu pt. „Celebrity splash”, w którym występowali szanowani przez wielu cerebryci. Niestety show stanowiło wyłącznie parodię dość niskich lotów, a z rzeczywistością miało tyle wspólnego, ile spełnienie obietnic wyborczych przez wszystkich polityków. Prawdziwy majstersztyk zaczyna się na oficjalnych zawodach, podczas których występują prawdziwi sportowcy. Niedługo tych najlepszych zobaczymy na jednej trampolinie i wieży – za nieco ponad tydzień rozpoczynają się Mistrzostwa Świata w Kazaniu. Gdy spojrzymy na klasyfikację medalową państw ostatnich czterech Igrzysk Olimpijskich, nietrudno zauważyć, że zawsze przewijają się tam dwa państwa – Stany Zjednoczone i Chiny. Reprezentanci pierwszego mocarstwa zawdzięczają tak wysoką pozycję m.in. znakomitym pływakom, ci drudzy natomaist mogą się pochwalić wybitnymi skoczkami do wody. Biorę pod uwagę cztery ostatnie imprezy, gdyż od Sydney wprowadzono do repertuaru skoki synchroniczne, co niewątpliwie oznacza kolejne ogromne szanse na triumf Chińczyków. Jeśli jednak chodzi o samą konkurencję — została wprowadzona już w 1904 roku podczas IO w St. Louis i całościowo, po 100 latach, najwięcej medali zdobyli… Amerykanie (49 – 42 – 44; odpowiednio złote – srebrne – brązowe). Reprezentanci Państwa Środka plasują się natomiast na drugim miejscu (33 – 17 – 9). Jednak im bliżej bieżącego roku, tym większa dominacja Chin. Mistrzostwa Świata w tej konkurencji rozgrywane są od 1973 roku. Najlepiej spisują się w nich odpowiednio: 1. Chiny (65 – 42 – 21), 2. USA (13 – 13 – 13), 3. Rosja (12 – 13 – 13). Najczęściej obserwatorom pozostaje tylko pytanie, czy zdołają coś ugrać reprezentanci jakiegoś innego państwa. Azjaci przeskoczyli samych siebie 4 lata temu w Szanghaju. Na 30 możliwych medali, czyli

Poprzednie Mistrzostwa Świata w skokach do wody zapewniły niesamowite wrażenia. Nie chodzi mi tu o sam poziom, ale o miejsce rozgrywania - Piscina Multipal de Montjuic w Barcelonie. Arena na świeżym powietrzu, przepiękna, bezchmurna pogoda i zapierające dech w piersiach widoki z tego Żydowskiego Wzgórza. Czego więcej potrzeba do szczęścia? Wówczas sportowcy z Azji stracili jeden złoty medal, który w skokach synchronicznych z 10-metrowej wieży wydarli im Niemcy (Patrick Hausding i Sascha Klein). Bardzo blisko triumfu była również Włoszka Tania Cagnotto, która z Chinką Zi He przegrała o… 0,1 punktu! O pozostałych startach aż trochę smutno wspominać, różnica między Państwem Środka a resztą świata wahała się od 20 do nawet 63,6 punktu. W tym roku w Kazaniu szykuje się chyba jeszcze większa dominacja, gdyż zostanie rozegranych aż 13 konkurencji (doszły drużyny mieszane – z trampoliny 3-metrowej, wieży 10-metrowej i, co jest bardzo ciekawe – kombinacja tych dwóch rywalizacji). Areną zmagań będzie niesamowity „Aquatics Palace”. O przepychu Rosjan świadczy fakt, że w tej nowoczesnej hali startują tylko i wyłącznie skoczkowie do wody – brakuje „klasycznego” basenu dla pływaków. Hala została oddana do użytku w marcu 2013 roku, świeżo na Uniwersjadę właśnie w tym mieście, i może pomieścić 3600 widzów. Myślę, że warto tu wspomnieć o innych zawodach, które miały miejsce niedawno. Popatrzmy na sprawę chronologicznie - postanowiłem wybrać pięć ostatnich, najważniejszych startów. W maju odbyły się trzy imprezy z cyklu World Series: Londyn (1-3.05), Windsor (22-24.05) i Merida (29-31.05). W każdej z nich rozegrano po 10 konkurencji i Chińczycy nigdy nie schodzili poniżej pewnego poziomu, minimalnie notując siedem zwycięstw, maksymalnie natomiast – dziewięć. Dosłownie w ostatnich dwóch tygodniach rozegrano również dwie edycje Grand Prix, w Madrycie (26-28.06) i Bolzano (3-5.07). Azjaci chyba polubili siódemkę, ponieważ znów triumfowali tyle właśnie razy. Przeglądając ponownie wszystkie wyniki można zauważyć, że jeśli szukać gdzieś szansy medalowej dla innych, najbardziej postarać muszą się mężczyźni na trampolinie 3-metrowej. W tych ostatnich pięciu turniejach Chińczyk wygrał tylko

raz – przed kilkoma dniami w Bolzano. Wniosek pozostaje jeden – forma rośnie. Należy również zauważyć, iż jednym z zawodników, którzy przeciwstawili się przedstawicielom Państwa Środka był… Polak Andrzej Rzeszutek! Nie zapominajmy też o Europejczykach, którzy mogą pokazać pazur. W dniach 9-14 czerwca rozegrano Mistrzostwa Europy w niemieckim Rostocku i nikogo nie zaskoczy klasyfikacja medalowa, w której zwyciężyli Rosjanie (3 – 6 – 2), przed Włochami (3 – 0 – 1) i Niemcami (2 – 2 – 2). Podczas rosyjskiego czempionatu zwróćmy uwagę na takich zawodników jak Matthieu Rosset, Ilya Zakharov, Evgeny Kuznetsov, Victor Minibaev, wspominani Hausding, Klein, Cagnotto czy Francesca Dallappe. Skoki do wody to sport wszechstronny. Tutaj nie liczy się tylko skok, jak np. w lekkoatletyce – pod uwagę brana jest również gracja. Ciało musi być naprężone od początku do końca. Taki skok to zajmuje tylko sekundę, może dwie, trzy, w czasie których zawodnicy wykonują chociażby 2 ½ salta w tył z 1 ½ śruby lub 3 salta ze stania na rękach… Sędziowie muszą widzieć każdą fazę skoku, od odbicia, przez lot, po wykończenie – najlepiej bez najmniejszego rozprysku. Wtedy mogą pojawić się „10”, choć ich osiągnięcie jest niezwykle trudne. Droga do perfekcji, jak bywa zazwyczaj, usłana różami nie jest. Niektórzy twierdzą, iż skoków do wody nie rozumieją. Jednak moim zdaniem w tej pięknej dyscyplinie można się zakochać, przy niej natomiast – zrelaksować. Nie wierzycie? Sprawdźcie na własnej skórze już za tydzień. Usiądźmy razem przed telewizorami!

MATEUSZ SOSIŃSKI

29


Fnatic zwycięzcą pierwszego sezonu ESL ESEA Pro League W dniach 2-5 lipca w niemieckiej Kolonii odbywały się finały pierwszego sezonu ESL ESEA Pro League w grze Counter Strike: Global Offensive (w skrócie CS:GO). Rozgrywki wygrała szwedzka drużyna fnatic w składzie: Robin „flusha” Rönnquist, Jesper „JW” Wecksell, Markus „pronax” Wallsten, Olof „olofmeister” Kajbjer i Freddy „KRiMZ” Johansson. W czwartek rozgrywano mecze fazy grupowej w systemie Best of 1 (jeden mecz). W grupie A grali: Virtus.pro (jedyna polska drużyna w tym sezonie rozgrywek), Cloud9 i Luminosity Gaming z USA oraz francuski Team EnVyUs. W pierwszej rundzie tej grupy „Virtusi” pokonali na mapie de_cobblestone Luminosity Gaming wynikiem 16:4, a Cloud9 poradziło sobie z Team EnVyUs 16:13 na mapie de_cache. W drugiej rundzie fazy grupowej o bezpośredni awans do półfinału Amerykanie z drużyny Cloud9 przegrali z Virtus.pro 10:16 na de_ overpass. Tym sposobem Polacy już zapewnili sobie grę w półfinale, a Cloud9 awansowała do ćwierćfinału. W walce o ćwierćfinał Francuzi z EnVyUs pokonali 16:7 Luminosity na mapie de_dust2. W grupie B mecze rozgrywali między sobą: brazylijski Keyd Stars, szwedzkie fnatic, TSM Kinguin z Danii oraz Counter Logic Gaming z USA. W pierwszej rundzie tej fazy grupowej Counter Logic Gaming dosyć niespodziewanie pokonało fnatic 16:12 na de_mirage, a Team SoloMid przegrał 12:16 z Keyd Stars na de_inferno. W drugiej rundzie tej grupy o półfinał walczyli Counter Logic Gaming i Keyd Stars. Na mapie de_cache wygrali Amerykanie 16:9 i mieli oni już miejsce w półfinale, a drużyna z Brazylii musiała jeszcze walczyć w ćwierćfinale. W walce o ćwierćfinał fnatic pokonało Team SoloMid 16:14. W piątek odbyły się dwa ćwierćfinały w systemie Best of 3. Ten system jest podobny do tego, który stosuje się w kobiecym tenisie. Rozgrywane są maksymalnie trzy mecze. Jeśli jedna drużyna wygra pierwsze dwa, to trzeci jest już niepotrzebny. W pierwszym pojedynku Cloud9 ponownie zmie-

29

rzyło się z EnVyUs. Pierwszy mecz tego ćwierćfinału rozegrany został na mapie de_dust2. Tam C9 wygrali 16:12. W drugim meczu Cloud9 na de_cache pokonali EnVyUs również wynikiem 16:12, pomimo tego, że Francuzi po pierwszej połowie prowadzili 10:5. Amerykanie zatem w całym pojedynku wygrali 2:0 z Francuzami. W drugim ćwierćfinale niespodziewanie znaleźli się zwycięzcy tegorocznego ESL One w Katowicach, szwedzka drużyna fnatic. Jej rywalem była brazylijska ekipa Keyd Stars. Pierwszy mecz na de_inferno bez przeszkód 16:5 wygrali zawodnicy fnatic. Drugi mecz rozgrywano na de_train. Ten mecz był bardzo wyrównany. Po pierwszej części spotkania fnatic prowadziło minimalnie (8:7). Brazylijczycy w drugiej połowie zdołali doprowadzić do remisu i było 15:15. W dogrywce Szwedzi byli lepsi i spotkanie zakończyło się wynikiem 19:16 dla fnatic. Wynik ćwierćfinału to 2:0 dla fnatic. W sobotę rozegrano półfinały, również w systemie Best of 3. W pierwszym z nich zmierzyły się dwie amerykańskie drużyny - Counter Logic Gaming i Cloud9. W obu pojedynkach lepsza okazała się drużyna C9. W pierwszym meczu na de_cache wygrali 16:5, a w drugim na de_dust2 pokonali swoich przeciwników wynikiem 16:8. Drugi półfinał zapewne przyciągnął przed ekrany o wiele więcej widzów z Polski. Pierwszą mapę w pojedynku Virtus.pro - fnatic wybierali Polacy. Wybór padł na mapę de_cache, a tam po pierwszej połowie „Virtusi” przegrywali 7:8. W drugiej połowie meczu zawodnicy

z Polski grali zdecydowanie lepiej i ostatecznie zwyciężyli 16:12. W następnym meczu mapa została wybrana przez zawodników fnatic. Wybrali oni de_overpass. Tam Polacy przegrali aż 3:16. Trzeci mecz, czyli decydujące starcie odbywało się na de_dust2. Szwedzi wygrali tam 16:9 i zapewnili sobie awans do finału. Polacy jako nagrodę pocieszenia dostali 25 tysięcy dolarów. W niedzielę przyszedł czas na wielki finał pierwszego sezonu ESL ESEA Pro League. Został on rozegrany w systemie Best of 5. System ten jest podobny do tego z tenisa panów na Wielkim Szlemie. W nim zmierzyły się dwie najlepsze drużyny tego turnieju - fnatic i Cloud9. Decyzją fnatic pierwszą mapą tego pojedynku była mapa de_cobblestone. Tam Amerykanie poradzili sobie znacznie lepiej pomimo tego, że to fnatic prowadziło po pierwszej połowie 8:7. Spotkanie zakończyło się wynikiem 16:14 dla Cloud9. Na drugiej mapie Szwedom grało się o wiele lepiej. Na de_cache pokonali C9 16:6. Trzecią mapą była de_overpass. Cloud9 pierwszą połowę wygrało 9:6, ale po zmianie stron fnatic odrobiło straty i wygrało 16:14. Ostatnią mapą była chyba najpopularniejsza mapa wśród wszystkich graczy CS:GO czyli de_dust2. Tam po pierwszej połowie znów prowadziło Cloud9, tym razem 10:5. Straty wydawały się ciężkie do odrobienia, lecz Szwedzi doprowadzili do remisu (15:15). O losach całego turnieju zadecydowała zatem dogrywka. Fnatic zwyciężyło w niej 19:15 i zgarnęło łącznie 100 tysięcy dolarów.

ALEKSANDER SIERADZKI



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.