SOFA(7) - sierpień 2015

Page 1

! Y N

nr 7 • sierpień 2015 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375

1 DZI

O R U

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

WYKOLEJENI TOMASZ MULARSKI

SEKRET (DAUCUS CAROTA) INESA KRUSZKA

W poszukiWaniu słóW Małgorzata Cyprysiak

RECENZJA PAROSTATKIEM W KOSMOS – Dariusz zająCzkoWski



wStępNIak

S

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

SIĘ

W

s i ę

SŁOWA(CH)

w

ierpień do sierpnia… Minął rok! Kolejne numery „Sofy” sypaliśmy po świecie jak ziarna, a one kiełkowały w różnych stronach, wewnętrzach i zewnętrzach, by pod rozgrzanym niebem lata dać obfity plon. Siedząc na drabinie słów wśród poduszek przytulnego atelier, puszczaliśmy do Was… latawce z wypełnionych stron. Niczym zatrzymane kadry tworzyły kolaże z liter, barw, światła i emocji. Waszych i naszych. Choć taki podział jest zbędny. Wspólnych. Zatem także i dzisiaj, w rocznicową godzinę, rozsiądźmy się leniwie na sofie, zanurzmy stopy w trawie, wodzie czy słońcu, dotknijmy głową chmur i tajemnic, które skrywają opowieści Autorów siódmego numeru naszego dwumiesięcznika. W prozie będą i sekrety, i uśmiech, i żar. Będzie podróżowanie, ale nie tylko po spoconych asfaltach czy zakurzonych piaskach. Zagubicie się w miejscach, czasie i sekretach. Nie zabraknie doznań w sianie i przed obiektywem aparatu. Za to publicystyka przywita Was męską kiecką w oknie, podsunie lekarstwo na depresję albo powiezie parostatkiem w kosmos. Powie, co to wolność i powolność, podsunie książkę o istocie człowieczeństwa, ale również podniebnie Was zachyboce. Więcej nie zdradzę. Pobierajcie ziarnko do ziarnka… Rocznicowy numer przed Wami. Tu wszystko się zdarzyć może. Zimowy konkurs latem czy wstępniak pisany nie ręką naszej drogiej Naczelnej. Otwórzcie drzwi sierpniowi. Ania Wasińska

SpIS treścI

s ł o w a ( c h )

opowiadania • miniatury • proza UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

SOFA 05/2015 (6) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska annawasikowska@sofa-redakcja.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofa-redakcja.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofa-redakcja.pl WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Anna Maria Weiss, Anna Torczyńska, Marcin Wasiński, Katarzyna Ślączka, Ewa Światłoczuła, Justyna Florczyńska, Andrzej B. Gawrylczyk, Marek Tymoszczuk, Joanna Otorowska-Duda, Leszek Kostuj, Izabela Szymczak OKŁADKA Paweł Shogun Jędrzejczyk SEKRETARIAT/PROMOCJA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl WSPÓŁPRACA Anna Dudało, Dariusz Zajączkowski, Grzegorz Bryk, Anna Karowicz, Sylwia Kępa

5 6 8 10 19 20 22 24 25 37

Gwarancja na życie – Monika Skrzypek Fotograf, czyli migawka z rzyć-orysu – Anna Zając Sekret (Daucus Carota) – Inesa Kruszka Wykolejeni – Tomasz Mularski Klaun – Piotr Skaradziński Sianokosy – Izabela Kudasik W poszukiwaniu słów – Małgorzata Cyprysiak O dobrej królewnie, której bały się kroniki – Marcin Wasiński Jak balon z helem – Sebastian Marks Trakai – Barbara Marszałek

SoFa patronuje! 40 „Kieszenie przeszłości” – Aneta Rzepka

publicyStyka 43 Męska kiecka w oknie overtona – Beata Żuk 46 Freedom&Postfreedom – Kamil K. Pietrzyk 48 Lekarstwo na depresję od Nataszy Sochy – Anna Karowicz 50 Parostatkiem w kosmos – Dariusz Zajączkowski 52 Opowieść o istocie człowieczeństwa – Aneta Rzepka 53 Podniebnie – Aldona Urbaniak 54 Galeria autorów 56 patronaty

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Monika Skrzypek

gWaranCja

na życie J

estem stary. Jak mówią – styrany życiem. Broń Boże, nie narzekam; co przeżyłem – moje. Patrzę wokół: nie wszystkim dopisało szczęście. Jedni odchodzą, drudzy przychodzą. Odpoczywam, siedząc w kącie, w klaustrofobicznym zakątku, otulony lawendowym zapachem, i wsłuchuję się w opowieści młodych. Oni są tacy wyrywni, ciekawi świata. Kiedyś też taki byłem; rwący junak, otwarty na eksperiencję. W wyniku imaginacji odnajduję w zakamarkach nadwyrężonej pamięci żywe obrazy dawnych podniet. Popieram całym sercem spełnianie marzeń. Własne urzeczywistniałem dzięki mojej Pani. Do tej pory utrzymujemy kontakt, a w zasadzie – jej zawdzięczam istnienie. – Chciałabym wrócić na gwarne ulice Barcelony… – Z rozmyślań wyrwał mnie głos młódki, świeżej niczym pierwszy deszcz po latach suszy. Piękna, kobieca, cała z jedwabiu, malowana subtelną tęczą. Chociaż dzieliła nas niewielka odległość, musiałem wysilić z lekka zakurzone receptory, by zrozumieć, o czym mowa. Starość – nie radość. – Doskonale rozumiem, kochana – weszła jej w słowo druga piękność. Pączuszek wśród wypieków, różowiutki, przywołujący na myśl słodki lukier, który chciałoby się zlizać, by odkryć to, co pod spodem. – Aromat świeżo palonej kawy… A chowając się pod parasolem, móc usłyszeć na Plaza de Espãna szeptane te amo – dokończyła myśl. Tak, z chęcią szeptałbym te zaklęcia, ale niewiele we mnie z romantyka. Nawet lawendowa nutka, którą cały przesiąkłem, nie dodaje mi uroku. Od dawna nikt mnie nie dostrzega. – A ja nie mogę zapomnieć pieszczot paryskiego wiatru na wzgórzu Montmartre… – rozmarzyła się inna. Była starsza od koleżanek, ale jakże ponętna. Pastelowe ciepło biło od jej miękkości, aż poczułem lekkie naprężenie w okolicach… – Pamiętam, jak przyklejona do zimnych schodów tudzież surowych starych kamienic,

sunęłam po śladach wielkiego artysty – Salvadora Dali i niemal dotknęłam jego pędzla! – Frędzla? – powtórzyła niepewnie Mała Czarna. Wszystkie zachichotały. Nagle drzwi otworzyły się z impetem i weszła Lawendowa Pani. – Pora się rozstać! – rzuciła stanowczo, przekraczając próg garderoby. Zaczęła ściągać z wieszaka nagromadzone piękności i wrzucać do kartonu. – Tu plama po hiszpańskiej kawie, ten różowy za mały, ach… żółta apaszka kupiona w Paryżu. Hmmm, szkoda, że wyblakła. Wyabstrahowałem się, jestem zanadto wrażliwy. Kolejne ubrania lądowały w pudle – do czasu, aż sięgnęła po mnie. Delikatnie zdjęła z wierzchu pęczek zasuszonej lawendy – gwarancję na życie. – Widzę, że mole cię nie zjadły – stwierdziła, badając moją wełnianą strukturę. – Zostajesz, staruszku. Odeszła. Znów poczułem na sobie znajomy zapach Prowansji. 

5


opowIadaNIa • mINIatury • proza Anna Zając

Czasem w życiu zdarza się taki dzień, który potrafi wywrócić cały świat do góry nogami. Na zawsze.

Fotograf,

Czyli MigaWka z rzyć-orysu

Ś

wiatło tego popołudnia było wyjątkowe. Widoczność doskonała, a przejrzystość powietrza idealna do robienia zdjęć w plenerze. Nastała jakaś cudna, magiczna chwila; świat zwolnił swe zawrotne tempo, leniwie zastygał w kryształowym lustrze ludzkiego przeznaczenia. Wszystko lśniło, błyszczało, odbijało refleksy niewidzialnych, roznamiętnionych ogni. Zamarłam z dziwnym uczuciem rodzącym się w podbrzuszu; zmrużyłam oczy, bacznie obserwując spacerowiczów – sama będąc obserwowaną. Szukałam źródła narastającego zaniepokojenia, nagłej podniety, szybszego tętna, przyczyn wzniosłej chwili. Po drugiej stronie ulicy zauważyłam śledzący mnie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

aparat fotograficzny. Tropił każdy mój ruch, skinienie głową, przytaknięcie, zaprzeczenie. Był stopiony z dłońmi fotografa w gestach, wymowie, działaniu. Długie, wydawałoby się, dotknięte pierwszą siwizną włosy mężczyzny, spływały na lśniącą czernią skórzaną kurtkę. Nie widziałam jego twarzy, tylko wielki obiektyw, który krok po kroku zaczął mnie wabić, przyciągać, zasysać w dobrowolną niewolę. – Szukam modelki do aktów – powiedział fotograf, wręczając mi elegancką wizytówkę, nie odrywając jednakże aparatu od oczu. Odruchowo wyciągnęłam rękę po piękny kartonik. Szum poklatkowych zdjęć niespokojnie musnął mi po ramionach.


– Dewiant! – Impuls zadziałał natychmiastowo. Odwróciłam się na pięcie i prędkim krokiem oddaliłam od nieznajomego. Serce kołatało, oszukane złudną nadzieją na romantyzm. Świat przyspieszył, kolory zniknęły, odblaski skryły się w ciemnych zaułkach Starego Miasta. Tylko niemy Neptun z wyciągniętą prawicą z trójzębem gromił wzrokiem: czy to za głupią nadzieję, brak odwagi, czy też chęć zgrzeszenia – nie wiedziałam. Uciekłam do siebie, do wewnątrz, do domu. Jednak coś nie dawało mi spokoju, prowokowało, wabiło, łaskotało, motało wyuzdane myśli w zawiły węzeł, drapało od środka wieloznacznością wybujałej wyobraźni. Postać fotografa magnetyzowała, rozpalała uśpione żądze, nieodkryte namiętności, nowe perspektyw wysublimowanych rozkoszy. Śniłam na jawie. Widziałam go odzianego w skórę, z włosami w nieładzie… I… i… brakowało mi puzzli do tej układanki: twarzy, oczu, mięśni, torsu, tembru głosu… Pragnęłam rzuconego wyzwania. Chwyciłam za telefon. Bez słowa wpuścił mnie do spowitego w sepii szarościach studia. Gestem wskazał, okrytą purpurową kapą, starą sofę. Usiadłam z lękiem, nie śmiejąc jeszcze spojrzeć mu w oczy. Wzrokiem ogarnęłam tylko wnętrze niewielkiego lokum. Pod ścianami na pobladłych i zakurzonych płótnach stały niedokończone kobiece akty; a to w węglu, to w oleju. Akwarele zajmowały oddzielne miejsce. W kącie czaił się tabun świeżo przygotowanych blejtramów. Statyw aparatu z wyniosłym obiektywem precyzyjnie wskazywał moje miejsce. Mistrz chodził po pokoju, przygotowując światła, osłony, parasole i zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Poczułam się bezpiecznie ignorowana, a nawet bezużyteczna w tym przesiąkniętym artyzmem pomieszczeniu. Wreszcie stanął gotowy do pracy. Oddzielał nas aparat na trójnogim statywie. – Rozbierz się – zakomenderował zza obiektywu. Tego momentu bałam się najbardziej. To jak egzamin z własnej psychiki. Znasz swoje ciało, ale boisz się oblać w oczach innych. Nie wiesz, co powiedzą, jak ocenią. Wyśmieją chudość czy wiotkie ramiona, bezmleczne piersi, niekształtne pośladki, za grube nogi? Błękitna sukienka bezszelestnie spłynęła na podłogę. Aparat już zaczął szumieć serią kliknięć. Fotograf kaszlnął, skrywając dłonią usta. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam jego twarz. Źrenice miał rozszerzone, tęczówki niebieskie, tygodniowy zarost spowijał policzki pięćdziesięciolatka. Zamarłam. Siedziałam niemal nago przed starszym facetem! Zaskoczyłam sama siebie. Bo czegóż właściwie się spodziewałam?! Obscenicznie rozwarłam kolana, pogłębiając napięcie sytuacji. Aparat zaczął klikać w zawrotnym tempie.

– Zdejmij bieliznę – powiedział z jawną suchością w krtani. Z wyrafinowaniem, patrząc mu bezczelnie w oczy, rozpięłam koronki stanika. Sutki stwardniały z emocji i podniecenia. Wiedziałam, że źle robię, że pakuję się w kłopoty, że kiedyś za to poniosę konsekwencje, ale było już za późno. Przekroczyłam magiczną linię, zza której nie było odwrotu. Zdjęłam figi. – Rozszerz nogi, jak poprzednio. I się nie ruszaj – dodał. Wbiłam w podłogę bose palce stóp. Aparat szumiał, klikając chyba z tysiąc razy na minutę. Fotograf poszedł po wodę, a ja tkwiłam nieruchomo i wilgotniałam z minuty na minutę. Na ścianie za statywem rozświetlił się ekran z bezpośrednią transmisją obrazu. Byłam tam czarno-biała, poklatkowa, naga i coraz bardziej mokra. Patrzyłam oniemiała na kwintesencję własnej kobiecości. On siedział na drugiej sofie, czujnie obserwując moje reakcje. Chciałam się ruszyć, ale zaprzeczył lekkim gestem. Czułam, jakbym była wewnątrz surrealistycznego obrazu Dalego; świat obok przestał istnieć, był tylko ten moment, ta chwila. Napięcie rosło we mnie niczym tsunami. Serce biło, łomotało, trzepotało skrzydłami, jakby za chwilę miało ulecieć gdzieś na wieki. Palce rwały się, żeby wspomóc rozognioną kobiecość, zaspokoić rozzuchwalone żądze, wejść, spenetrować, dopiąć rozpięte, dokończyć, wyrwać z napęczniałego bólu… Zabronił kolejnym spojrzeniem… Spod półprzymkniętych powiek zobaczyłam nagły błysk na ekranie, wszystko zaczęło się zamazywać, blednąć, niknąć. Głowa osunęła się do tyłu, a resztą ciała zawładnęły konwulsje astralnego orgazmu. Tego wieczoru po raz pierwszy szczytowałam na Avenida de la Trinidad. Poczułam, jak wdrapuję się po jej stromych zakosach, jak wędruję w upale, pod lazurowym niebem, w spotnieniu, w szumie morza. Piękna kwiatami kaktusów, akacji, palm. Piękna bielą pomalowanych ścian i spływającą po nich wodą. Jak mija mnie Marquez w rozchełstanej koszuli z krawatem na bok, leniwie kiwając głową na powitanie; jak Gombrowicz przemyka w dół w poszukiwaniu zakazanej przygody, jak Salvador sennie przechadza się po stromych ulicach zaspanego miasteczka. Rozkosz spełnienia. Byłam w innym, nieznanym dotąd świecie. Pragnęłam go całą duszą i ciałem. I chciałam więcej. Pragnęłam fotografa. Czasem w życiu zdarza się taki dzień, który potrafi wywrócić cały świat do góry nogami. To był ten dzień. Fotograf odkrył dla mnie nowe życie. 

7


opowiadania • miniatury • proza Inesa Kruszka

SEKRET (DAUCUS CAROTA)

W

bijanie widelczyka w marchewkowe ciasto zaczynało Kicię intrygować. Duży trójkątny kawałek, oblany wilgotnym lukrem, rozpadał się w zwolnionym tempie, a im dokładniej wymierzała miejsce, tym efekt był ciekawszy. Już po pierwszych kęsach straciła apetyt. Stoliki obok, pełne ściśniętych gęsto postaci, przypominały bezbronne pnie obrośnięte grzybami o zmierzwionych kapeluszach. Muzyka przebijała się przez nakładane na siebie echa głosów. Kicia miała wrażenie, że widzi w powietrzu krystalizujące zmęczenie. Jak szary duch zawisło pod zakurzonym, prowizorycznie zawieszonym sufitem herbacianej knajpki. Popołudnie zahaczało ostrym brzegiem o najwrażliwszy punkt serca, gdzie mieściły się wszystkie emocje, jakich doświadczała. Teraz ciągnęło niczym zębata brona karpę starego drzewa. Zielona herbata stygła powoli w wysokim kubku otulonym wikliną. Zapach mango i cytryny drażnił i uspokajał jednocześnie. Gdyby Kicia wiedziała, czego tak naprawdę chce od złotej rybki, wybiegłaby w jednej chwili, wskoczyła w tramwaj, aby jej to powiedzieć. Tymczasem wbijanie widelczyka skupiło wszystkie myśli dziewczyny – jak soczewka światło. Czas bujał zawieszone pod sufitem zmęczenie. Kołyska minut obejmowała coraz większą przestrzeń. Nikt nie dostrzegłby w tym nic dziwnego, gdyby nie jedna jej niedokładność, takie małe załamanie, błąd fizyki i późniejsze konsekwencje. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

8

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Za wieszakiem na płaszcze, po lewej stronie sali ścianę podpierał betonowy słup, pewnie element konstrukcji budynku, w którym znajdowała się kawiarnia. Zawieszono na nim portrety. Ze zdjęć drukowanych w sepii uśmiechali się pogodnie ludzie; być może szczęście, którym promienieli, było tylko na użytek tej jedynej chwili, gdy fotograf prosił ich o pozowanie. Co takiego się stało, że Kicia nagle wstała i podeszła do jednego z portretów? Tego nikt nie potrafił wyjaśnić, chociaż wezwany przez


policję detektyw długo zadawał pytania obecnym w tym czasie w kawiarni. W jaki sposób dziewczyna znikła z sali w ciągu kilku sekund? I co działo się potem, po drugiej stronie pękniętego szkła, na jednym ze zdjęć śmiejącego się śniadego chłopaka grającego na dziwnym instrumencie? Profesor Nihil Novi, który pojawił się godzinę później, postawił na jednym ze stolików wielki czarny neseser i wyjął palmtop. W notatniku spokojnie dopisał do tabeli kolejną czarną dziurę.

Spojrzał pobłażliwie na detektywa proszącego akurat kelnerkę o próbkę herbaty, którą chwilę wcześniej piła zaginiona, by schować ją do foliowej torebki. Lokal przy wyłączonej muzyce i włączonym pełnym oświetleniu wydawał się ponury. Fotografie na ścianach odbijały światło w przybrudzonych szybkach. Gdyby Kicia w tym czasie nie była po innej stronie, pewnie widziałaby teraz pod sufitem krystalizujące przygnębienie, kulące się z przerażenia. Wizjoner, z którym przyszła krótko ostrzyżona długonoga dziennikarka, wbijał widelczyk w marchewkowe ciasto. Jego uwagę zwróciła odwrócona brzuchem do góry pękata połówka truskawki. – Może ktoś wie, czy zaginiona miała uczulenie na czerwone owoce? – zapytał głośno ku zdziwieniu obecnych, bo przecież to od niego oczekiwano informacji. – To była dziwna dziewczyna – ledwie słyszalny głos dochodził z miejsca niedaleko półek z herbatą. Wszystkie spojrzenia utknęły w pustce nad barem. W pobliżu stała kelnerka. Speszona usiadła. Poczuła, że wieczór zagiętym ostrzem wczepia się jej pod żebro i ciągnie za serce jak brona, dokładnie w miejscu, gdzie codziennie upycha emocje niczym w ciasnej szafie, aby tylko domknąć… W jednej chwili wstała, chwyciła tacę z marchewkowym ciastem i cisnęła nią o ścianę. Zapadła cisza. Właściwie spadła znad jednego miejsca w okolicach wieszaka na płaszcze. Przez kilka sekund rozpadała się na drobne kawałeczki, tak że każdy z obecnych mógł zabrać ze sobą swoją część i wyjść. Profesor Nihil Novi już wsiadał do auta, kiedy przypomniał sobie, że rano nie nakarmił złotej rybki. Postanowił wracać do domu skrótem. Tym razem ominie wspomnienia: moc tkwi w teraźniejszości. Sprawdził w kieszeni, czy zabrał z kawiarni kawałek ciasta. Sklepy już zamknięte, nie zdąży kupić karmy. 

9


opowiadania • miniatury • proza

Tomasz Mularski

Wykolejeni M

ój pobyt w miasteczku dobiegał końca. Od dłuższego czasu ignorowałem subtelne sygnały, że najwyższy czas spakować manatki i podążyć w dalszą drogę. I tak zabawiłem tu długo, nigdy wcześniej nie siedziałem w jednym miejscu ponad miesiąc, nie mówiąc o poznawaniu nowych przy… ekh… przepraszam… znajomych. Ciągnąłem za sobą ogon w postaci przywiązania i akceptacji. Dwie zawzięte suki, które nieustannie próbują mi wmówić, że nie mogę bez nich żyć. Często widzę je we wstecznym lusterku swojego pick-upa. Wtedy wciskam gaz do dechy, nie zważając na konsekwencje. Przeważnie jeżdżę autostradami międzystanowymi, ale równie dobrze może to być targowisko w godzinach szczytu czy szkolna wycieczka na przejściu dla pieszych. Nie mam żadnych hamulców. Szczękowe w samochodzie się starły, moralne stępiły jak piła łańcuchowa w piasku. Gnam na złamanie karku, byleby zgubić ogon. A dwie suki w zielonym gruchocie – przypominającym bardziej ogórek niż samochód – tłuką wtedy wściekłe w deskę rozdzielczą. Posyłam im środkowy palec i jeszcze przyspieszam, choć pick-up wyje, jakby miał się za chwilę rozlecieć. Łożyska zagłuszają wrzeszczące na cały regulator radio basowym buczeniem, a amortyzatory strzelają jak w dobrym westernie. Wyglądam niczym psychopatyczny morderca w horrorach klasy B; auto słychać z kliku kilometrów, wydzieram się wniebogłosy, spod maski buchają kłęby pary, ale ja mknę przed siebie. Brakuje mi tylko grupy napalonych nastolatków: dwójki tępych dziewuch w bikini, jurnych kolesi po solidnej porcji trawy i sztywniaka w okularach, który później prawie zawsze rzuca im pretensjonalne: „A nie mówiłem?”. Nawet radiowozy nie mają odwagi mnie zatrzymać, a gdy próbują, pokazuję im, co potrafi mój zdezelowany, ale jednak pięciolitrowy silnik. Jeśli nie nadążam, zasypuję ich gradem czarnych spalin. Mówię wam, ten samochód to dar od samego Diabła. Kopci jak piekielny kocioł i pędzi, jakby UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Szatan podpalił mu opony. Czuję się w nim niczym król szos, władca asfaltowych czeluści. I pomyśleć, że ściga mnie babski duet w pojeździe jak korniszon. Wstałem dzisiaj wcześniej, czyli blisko południa, i od razu doznałem niepokojącego przeczucia, przedziwnej świadomości, że coś jest bardzo nie w porządku; jakbyś w trakcie pocierania zapałki zorientował się, że w pokoju śmierdzi gazem. Ułamek sekundy, który uzmysławia ci, że znalazłeś się w paskudnym położeniu, ale nie daje drugiej szansy. Wskoczyłem w wytarte dżinsy, zaczepiłem palcem o dziurę w materiale. Zachwiałem się i stąpnąłem ciężko, rozdzierając materiał. Na nogawce od kolana w dół wykwitła przepiękna dziura. W tym momencie kompletnie straciłem równowagę, runąłem na zaplamiony dywan. Ręce wciąż trzymałem po obu stronach spodni, więc wyrżnąłem głową o ziemię. Cudem uniknąłem złamania nosa, zahaczyłem biodrem o nocną szafkę, obiłem żebra, a mimo to nadal nie puszczałem tych zasranych spodni. Puściłem za to wiązankę niewybrednych epitetów. Dopiero znajome przekleństwa zwolniły ręce. Schowałem twarz w oślinioną poduszkę. Krzyczałem, dopóki nie straciłem tchu, po czym głośno wciągnąłem powietrze. Policzyłem do dziesięciu – kilkanaście razy – i znowu nakryłem się materiałem. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile czasu bujałem się przy łóżku, dając upust histerii. Frustracja rodzi gniew, gniew rodzi nienawiść, dalej jest już tylko gorzej. Coś o tym wiem. Przemierzam niezliczone kilometry autostrad, uciekając przed wszystkim: ludźmi, życiem, sobą. Ten na dole się mnie wyparł, ten na górze wstydzi. Pierdolona banicja. Z wielką trudnością podniosłem się na nogi. Ból początkowo przesłonił mi wcześniejszy niepokój. Stanąłem więc przed zasuniętymi żaluzjami, gapiąc się tępo w nikłe paski wpadającego słońca. Znowu dopadła mnie obezwładniająca bezradność, brak chęci na wykonanie najmniejszego ruchu. Męczyło mnie stanie, ale nie miałem ochoty usiąść. Byłem głodny, ale na widok jedzenia przewracało mi się w żołądku. Tkwiłem w koszmarnym zawieszeniu, dopóki za oknem nie przemknęły dwa kształty. Poruszały się szybko, szepcząc coś do siebie. Po głowie przeszła mi straszna myśl: znalazły mnie. Zapadła dziura, gdzie sam trafiłem przez przypadek, brnąc przez błotniste drogi, okazała się niewystarczającym

schronieniem. Te dwie gnidy nigdy nie dają za wygraną. Mógłbym zostać w pokoju i czekać, w sumie nawet polubiłem spleśniałe cztery ściany z tandetną tapetą w groszki, ciasną łazienkę, śnieżący telewizor z kiczowatym porno na większości kanałów, kłujące sprężynami łóżko, bezużyteczną szafkę nocną, lampkę bez żarówki, pilota bez baterii, kuchnię ze złamanym stołem, strzelającą iskrami mikrofalę, cieknącą lodówkę… To miejsce ma dla mnie smak przeterminowanej konserwy z Delikatesów Charlesa, czerstwego chleba z piekarni Boba, herbaty ekspresowej z pobliskiego sklepu samoobsługowego (pół tysiąca torebek za dolara). Ekspedientka ostatnio nawet uśmiechnęła się do mnie. Zostawiłem resztę i uciekłem. Uśmiech – jakie to obce, paraliżujące. Wszystko zwiastowało, że jest źle. Bardzo źle. Senna atmosfera i słodka bezczynność uśpiły moją czujność. Nie mogłem tu dłużej zostać. Z każdą kolejną minutą narażałem się na coraz większe niebezpieczeństwo. Przeklęte siostrzyczki dotarły do miasteczka, znalezienie mojego pokoju to kwestia godzin, ba, minut! Nie było czasu na układanie planu. Musiałem uciekać. Spakowałem resztki prowiantu, schowałem do wysłużonej torby czyste ciuchy, a mokre ubrania do foliowego worka. Nie powinny skisnąć, powieszę je na sznurku podczas jazdy. Nie ma nic lepszego niż gorące pustynne powietrze, najskuteczniejszy morderca wilgoci. Miałem nadzieję, że zabrałem wszystko. Szkoda byłoby coś zostawić. Każda część bagażu jest dla mnie cenna, nawet szczoteczka do zębów z kompletnie wytartym włosiem. Zwiedziła spory kawałek świata, najpierw jako przyrząd do czyszczenia, później jako mikrofon, przy którym wtórowałem największym rockowym głosom wszech czasów. Mogę przytoczyć więcej przykładów: podarta maskotka królik, dzięki której dostałem darmowe wejście na Donnie Darko czy książka Wszystko, co mężczyźni wiedzą o kobietach, pasjonująca lektura, kto czytał, ten wie. Muszę niebawem kupić nowy egzemplarz, aktualny jest strasznie zniszczony, część tekstu się zatarła. Jest jeszcze kilka drobiazgów, ale o tym może później, jeżeli w ogóle. Otworzyłem drzwi pokoju i ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz. Klaustrofobiczny korytarz w kolorze wymiocin świecił pustkami. Z pokoju z lewej dobiegł mnie

11


opowiadania • miniatury • proza

dźwięk butelki tłuczonej na czyjejś głowie, w kolejnym para kochanków dochodziła do finału. Na palcach wymknąłem się tylnymi drzwiami. Co chwila nerwowo zerkałem za siebie w obawie, że w oddali dojrzę dwie znajome twarze. Że tym razem zobaczę je bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Już widziałem owe pełne satysfakcji uśmieszki, haczykowate nosy i niespokojne ręce. Nic takiego się jednak nie stało, choć podczas tego kilkunastometrowego spaceru serce waliło mi tysiąckroć szybciej niż normalnie. Czułem pulsowanie dudniące mi w głowie, przyćmiewające wzrok i słuch, odbierające siły. Zataczałem się jak w pijackim transie, ale w końcu dowlokłem się do drzwi ewakuacyjnych. Złapałem za klamkę i mocno szarpnąłem. Nawet nie drgnęły. Niech to szlag! Czy na końcu każdej wędrówki muszę natykać się na napis: „Zamknięte”? Dlaczego nie mogę tak po prostu wyjść, wsiąść do samochodu i pojechać dalej? Mocowałem się z klamką, skacząc przy niej, jakby drzwi przytrzasnęły mi jaja. Szarpałem, uderzałem ramieniem, pięściami. Nic. Cholerstwo tkwiło ciasno we framudze. Przymierzałem się do ponownego staranowania magicznego portalu do świata wolności, gdy ktoś stuknął mnie w ramię. Podskoczyłem i krzyknąłem. Straciłem równowagę i upadłem tyłkiem na marmurową posadzkę. Kość ogonową przeszyła fala obezwładniającego bólu, a ja stęknąłem, po czym zamilkłem. Poczułem się jak dziecko w pierwszej chwili po dostaniu klapsa; byłem zszokowany. Zwyczajnie odebrało mi mowę. Nade mną stała sprzątaczka. Chciałem ją przeprosić za zamieszanie, ale nie musiałem. Patrzyła na mnie jak na świra, lecz jakby w swojej karierze spotykała takich średnio raz na tydzień. Jej współczujące spojrzenie przeszyło mnie na wylot; zostałem zdegradowany do kategorii szkodnika, myślącego karalucha, straconego dzikusa. – Klucz – powiedziała beznamiętnym głosem. Przekręciłem głowę w geście dezorientacji. Kobieta sięgnęła do kieszeni, po czym wyciągnęła mały metalowy przedmiot. Wsunęła go do zamka i obróciła. Usłyszałem szczęk mechanizmu i ze strachu podskoczyłem. Sprzątaczka zaśmiała się krótko śmiechem starej palaczki. Uchyliła drzwi, a do środka dostał się przedsmak zewnętrznego skwaru. Głośno wciągnąłem duszne UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

powietrze. Spojrzałem na plakietkę przypiętą do chudej piersi starszej pani, widniał tam wydrukowany urzędową czcionką napis: „Mam na imię Stephanie. W czym mogę pomóc?”. – Dziękuję, już mi pani pomogła. – Coo?! – Dziękuję! – Aaa! Podniosłem się i wyszedłem w parne powietrze. Słońce było dzisiaj wyjątkowo bezlitosne, prażyło skórę jak zamożni biznesmeni kurczaka na grillu w sobotnie popołudnia. Poprawiłem plecak, zapiąłem suwak. Odnalazłem w zasięgu wzroku starą stodołę i ruszyłem ku niej. Chciałem pobiec, ale groza motelowego korytarza skutecznie odebrała mi siły. Mój sprint przypominał szarżę debiutanta na wyścigu w workach; nieudolną potyczkę z własnymi nogami. Znowu oczyma wyobraźni zobaczyłem stare znajome. Stały w drzwiach stodoły i pospieszały, zawodząc piskliwie: TIP TOP TIP TOP. Oczy zaszły mi łzami i przez chwilę świat rozmył się jak fatamorgana, stodoła rozproszyła w brązowy nieregularny obłok przypominający psi łeb, sucze cienie wydłużyły się do tego stopnia, że prawie muskały mnie po butach, choć do budynku miałem dobre pięćdziesiąt metrów. Słońce stało się niemiłosiernie wielkie i patrzyło gniewnym płomieniem. Plecak zaciążył na plecach jak martwe truchło. Po chwili zemdlałem. Gdy się obudziłem, było już ciemno. Skarciłem się w duchu za nieroztropne zachowanie. Przecież dwie suki w każdej chwili mogły mnie zauważyć, zawlec do swojego ogórka i zabrać na jakieś pustkowie, gdzie miałyby ze mnie pożywkę na wiele koszmarnych dni. Ruszyłem głową. Bolała jak diabli. Cholera, znowu migrena. Otworzyłem powieki i zorientowałem się, że słońce nadal stoi na straży. Plecak przygniótł mi głowę i zasłonił cały widok. Zrzuciłem go i promienie poraziły mi oczy, jakby w mózgu wybuchła bomba atomowa. Na czworakach zacząłem wlec się do starej stodoły, kroczek po kroczku. Prawym piszczelem szorowałem po suchej ziemi, zdarta skóra po minucie zaprotestowała nieprzyjemnym pieczeniem. Zacisnąłem zęby, człapałem dalej. W końcu dotarłem do wrót budynku. Złapałem za wystającą deskę, zaskrzypiała ostrzegawczo,


ale utrzymała mój ciężar. W cieniu wysokiej ściany czułem się znakomicie, jakbym przebiegł maraton i w końcu znalazł się na mecie. Otworzyłem małe drzwi, wcisnąłem się do środka. Uderzył mnie kojący chłód i zapach dawno skoszonej trawy. Pick-up stał dwa, trzy metry od wejścia, nakryty płachtą. Nie zdejmowałem jej. Wślizgnąłem się do środka i wyłożyłem na pokaźnej przyczepie. Stwierdziłem, że przyda mi się krótka drzemka. Zamknąłem oczy. Z transu wyrwały mnie gryzonie. Szeleściły w suchej trawie, przemierzając swoje prywatne korytarze. Wygramoliłem się spod płachty i zwinąłem ją w kwadrat. Z przyczepy wystawały solidne pręty, zespawane z ramą. Rozwiesiłem na nich sznurki, następnie rozłożyłem wilgotne ubrania. Wyglądało to dość komicznie, ale od zawsze byłem praktycznym człowiekiem. Kwestie wizerunku i PR zostawiałem idiotom w czarnych garniturach z dyplomami wyższych uczelni. Teraz, kiedy w końcu złapałem trochę sił, mogłem spokojnie ruszyć dalej. Otworzyłem wrota stodoły i odpaliłem auto. Rozrusznik zakręcił kilka razy i samochód ożył potężnym ryknięciem. Wyjechałem z budynku, uprzednio zacierając ślady swojej obecności. We wstecznym lusterku zamajaczył kształt wypolerowanego ogórka, więc wcisnąłem pedał gazu, zostawiając za sobą tumany piasku i szaleńczy krzyk ryczącego silnika. Myślałem o wszystkim, co mnie tu spotkało. O uśmiechu ekspedientki, dowcipach Charlesa, gratisach od Boba. To było dobre, oni byli dobrzy. Ale skoro tak jest, to dlaczego teraz czuję się okropnie? Czy taka jest cena stabilizacji? Czy każdy, kto osiada gdzieś na stałe, jest skazany na obecność innych ludzi? Jeśli tak, to nie chcę tego więcej kosztować. Szacunku i dobroci uczymy się od rodziców, obserwując i powielając schematy zachowań, stosując się do ich mądrych rad. Sraty-taty. Ja z domu wyniosłem małą walizkę znoszonych ubrań i niewyczerpane pokłady nienawiści, których nikomu nie skąpię. A że nikt nie chce się częstować, to już inny temat. Dawno temu przestałem oczekiwać czegokolwiek od ludzi poza ich absencją. Najlepszy człowiek brak człowieka. Mimo to w głowie zakiełkowało niemiłe wrażenie pustki, wrażenie, że poza nieśmiertelnym samochodem, autostradami, muzyką z rockowego kanału i przydrożnymi motelami czegoś mi brakuje.

Próbowałem wmówić sobie, że żarty Charlesa, które opowiadał mi podczas kasowania konserw, wcale mnie nie śmieszyły; wcielałem się tylko w rolę. Że drobiazgi od Boba – puszka piwa, energetyczny batonik, przeczytany egzemplarz gazety – to zwyczajne bzdety; brałem je ze zwykłej przyzwoitości, nie wypadało inaczej. Że uśmiech kasjerki w sklepie w ogóle nie podniósł mi kącików ust, nie spowodował nagłej fali ciepła gdzieś w środku, nie ucieszył. Kupa pierdolenia bez większego znaczenia, o, tak! Minąłem tablicę wjazdową do miasteczka i pełną parą pognałem przed siebie. Wilgotne ubrania trzepotały na wietrze jak pirackie flagi. Włączyłem radio. Chris Isaac śpiewał Blue Hotel. Uznałem to za dobry znak. Zwiększyłem głośność, dodałem gazu. Znów byłem tym, kim czułem się najpełniej. Wędrowcem. Po niemal czterech godzinach wskazówka paliwa obwieściła najgorsze: rezerwa. Do najbliższej stacji zostało dziesięć kilometrów. Na samą myśl o wielkim kompleksie ze sklepem i restauracją zrobiło mi się słabo. Gadatliwa klientela i obsługa z przyklejonymi uśmiechami. „Witam Polecam Przepraszam Proszę Zapraszam Ponownie”. Skaczą nad ludźmi jak nad inwalidami. Może poproszę, żeby zanieśli mnie do samochodu, bo bolą mnie stopy. Los chociaż raz postanowił się do mnie uśmiechnąć. Zamiast przenośnego centrum handlowego zajechałem na niewielką prywatną stację z trzema dystrybutorami. Budynek był mały i mieścił sklep z rzędem półek na jednej ze ścian, ciasną toaletę i kasę okrutnie wciśniętą w jeden z kątów przy oknie. Za ladą stał starszy pan walczący z krzyżówką. Wszedłem do środka i stanąłem zgarbiony przed kasjerem. Zagryzał długopis, wpatrując się w puste hasła. – Afekt. Jego bystre oczy zmierzyły mnie znad grubych szkieł okularów. – Proszę? – Afekt. – Pokazałem jeden z kwadratów i przesunąłem palcem w lewo. – „Ekspresja emocji”. Afekt. – Dziękuję, Watsonie. Zaśmiał się, po czym wykonał numer, który na zawsze utkwił mi w pamięci. Rozwiązał całą krzyżówkę, zapisując

13


opowiadania • miniatury • proza

litery w kratkach od lewej do prawej, z góry na dół, nie czytając podpowiedzi. Robił to machinalnie, automatycznie, jak facet rozpinający rozporek nad sedesem. Po chwili wypełnił całą kartkę. Nie musiałem sprawdzać, wszystko było tak, jak powinno. Zmarszczyłem brwi. Spuściłem głowę, zapłaciłem za paliwo oraz napój z charczącej lodówki. – Radziłbym ci się odświeżyć, młody człowieku. Kiepsko wyglądasz – powiedział mężczyzna. Poszedłem do łazienki na randkę z ciepłą wodą i mydłem. Rzeczywiście wyglądałem nieciekawie. Miałem podkrążone oczy, brudne włosy i nieświeży oddech. Przynajmniej z tej walki wyszedłem zwycięsko. Staruszek aż krzyknął dziarsko na mój widok. – No proszę! Warto było zainwestować w ciebie, maszynkę i szampon na koszt firmy. – Dziękuję panu. – Tacy jak my muszą trzymać się razem – odparł. – Jedź już, bo ogórek zaraz usiądzie ci na tyłku. Nie do końca rozumiałem, skąd o tym wiedział, ale uśmiechnąłem się blado i wyszedłem. Jeśli miał rację, to faktycznie muszę się uwijać. Teraz moje odbicie w szybie samochodu wyglądało o wiele lepiej. Wsiadałem do auta, gdy spadła na nią kartka. Plasnęła nad wycieraczką, po czym przykleiła się do zewnętrznej strony szkła. Chwyciłem ją i przeczytałem ogłoszenie. Oddam się w dobre ręce! Jestem zwyczajną dziewczyną, mam 24 lata i szukam kogoś, kto przygarnie mnie do siebie. Mieszkam z rodzicami, którzy ciągle się kłócą, i mam ich serdecznie dość. Zapobiegnij tragedii i zabierz mnie ze sobą. Proszę. PS Jeśli jesteś napalonym erotomanem i czekasz na tanią dupcię, schowaj łapy do kieszeni i zrób swojemu wężowi dobrze, bo tylko na tyle zasługujesz! Z drugiej strony kartki był napisany odręcznie numer telefonu. Przeczytałem tekst raz, drugi, trzeci, od początku do końca, od końca do początku. Nie wierzyłem własnym oczom. Zastanawiałem się, skąd na takie pustkowie mogła przylecieć ta wiadomość. I kto ją napisał. Siedziałem za kierownicą, biłem się z myślami. W sumie i tak jechałem przed siebie, nic nie stało na przeszkodzie, by zadzwonić, dowiedzieć się czegoś o nadawcy. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Wróciłem do staruszka i poprosiłem o telefon. Wykręciłem numer. Pierwsze podejście okazało się kompletnym niewypałem. Po długim sygnale oczekiwania przywitała mnie seria krótkich trzasków. Odłożyłem słuchawkę i zaraz spróbowałem ponownie. Tym razem zerwało po kilku sekundach łączenia. Mężczyzna za kasą zmierzył mnie współczującym wzrokiem i zgarnął drobne. – Może innym razem będziesz miał więcej szczęścia. – Na pewno – zirytowałem się. Wróciłem do samochodu. Odpaliłem silnik i wrzuciłem bieg. Mimo to nadal nie ruszyłem się z miejsca. Może tajemnicza dziewczyna właśnie teraz czeka przy telefonie? Za pierwszym razem odrzuciła, bo była w złości i nie panowała nad emocjami. Może za mocno rzuciła aparatem i drugie podejście z góry było skazane na porażkę przez wyrwany kabel? Teraz miała czas, aby ochłonąć, podpiąć maszynkę z powrotem i czekać cierpliwie na wybawiciela. Ile mogła sterczeć przy szafce z podniesioną nerwowo ręką? Pewnie niedługo. Ona traci nadzieję, a ja cenny czas. Wybiegłem z kabiny. Wszedłem znów do sklepu z determinacją wyraźnie wypisaną na twarzy. Staruszek o nic nie pytał, tylko wyjął spod lady telefon. – Powodzenia – rzucił, po czym opuścił swoje stanowisko, by poprawić batoniki na półkach. Po raz kolejny (ale w razie porażki nie ostatni, jasno to sobie uświadomiłem) wystukałem na klawiaturze numer. Sygnał łączenia był czysty i trwał chwilę. Zaraz później w słuchawce usłyszałem dziewczęcy głos. – Słucham? Zamarłem. Nie szykowałem scenariusza na tę rozmowę. Chyba myślałem, że zamiast lakonicznego pytania dowiem się czegoś więcej, że rozpoczęcie szalonej znajomości będzie o wiele łatwiejsze. Chciałem usłyszeć garść wyczerpujących szczegółów i tylko przytakiwać, kiedy zajdzie potrzeba. Tymczasem pierwszy ruch należał do mnie. Ogarnęła mnie fala dzikiej bezradności. Zacząłem przewijać mój ubogi słownik rozmówek damsko-męskich. – Cześć, dzwonię w sprawie ogłoszenia. Zapadła chwila ciszy, widocznie nie tylko ja miałem problem z komunikacją. Trochę mnie to uspokoiło. – Jesteś na stacji u Grega?


Rozejrzałem się dokoła. Stacja na pewno, imię nic mi nie mówiło. Odwróciłem się do staruszka, przytakiwał zawzięcie, nie ruszając ustami. – Czy stary robi do ciebie miny? – zapytała nagle. – Tak, na pewno. Słuchaj uważnie, nie będę dwa razy powtarzać. Przy wyjeździe skręć w prawo, ale nie wjeżdżaj dalej na autostradę. Przejedź jakiś kilometr i skieruj się na starą drogę przy opuszczonym przystanku. Prawdopodobnie będzie cię czekać najtrudniejsza przejażdżka w życiu, ale jeśli dasz radę, dotrzesz do jednorodzinnego domu przy drodze. Poznasz go po odmalowanym ganku i podróżnej torbie na schodach. Zatrzymaj się i czekaj. – Chwila! Coś mi tu śmierdzi. Mówisz to komuś, kogo nawet nie widziałaś, kogo słyszysz po raz pierwszy w życiu. Skąd mam wiedzieć, że na miejscu nie wytniesz mi nerki i nie sprzedasz na czarnym rynku? I skąd wiesz, że nie jestem gwałcicielem ani mordercą? Odparła z takim samym spokojem, z jakim tłumaczyła mi drogę. – Greg wie, a on zna się na ludziach. W przeciwnym razie wąchałbyś ziemię w krzakach pod obwodnicą. Spojrzałem na staruszka. W żadnym stopniu nie wyglądał na groźnego. Poruszał się pewnie, ale nie posądzałem go o jakiekolwiek skłonności do agresji. Wyglądał jak inteligencik na emeryturze; nauczyciel, może wykładowca. – Nie rozwiałaś moich wątpliwości – stwierdziłem sucho. Zaśmiała się. – Nie zamierzam. Zrobisz, co będziesz chciał. Na razie. I nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, rozłączyła się. Mężczyzna podszedł do mnie i klepnął w ramię. Wyciągnąłem drobne, ale zamknął mi je w ręku. – Zachowaj je na kawę w miłym towarzystwie. Przydadzą ci się. Schowałem monety i wyszedłem ze sklepu. Odpaliłem silnik, ale nie mogłem ruszyć się z miejsca. Dopiero gdy na autostradzie dostrzegłem ogórkowozielony samochód, wskoczyłem do szoferki i ruszyłem. Nie miałem problemów z odnalezieniem drogi, ale z samą drogą walczyłem na śmierć i życie. To, co zastałem za opuszczonym przystankiem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Samotna trasa wśród lasów, gdzie dziury były tak wielkie, że co chwila rysowałem

podwoziem o ziemię. Tłumik pick-upa ledwo utrzymał się na swoim miejscu, przedni zderzak w kilku miejscach się połamał, wielokrotnie wychodziłem z samochodu, żeby zbierać z drogi ciężkie kłody drewna. Gdy nawierzchnia wreszcie zaczęła jako tako wyglądać, byłem zlany potem, wybrudzony w piasku i piekielnie wkurzony. Przystanąłem nad małym jeziorkiem, żeby pobieżnie doprowadzić się do porządku. Teren za małą sadzawką prezentował się o wiele lepiej, więc ten kawałek pokonałem błyskawicznie. Po dziesięciu minutach zza lasów wyłonił się domek, wiejska chata z odnowionym gankiem. Nie widziałem nigdzie podróżnej torby, ale kiedy podjechałem bliżej, faktycznie tam była. Leżała na ogrodowym krześle zaraz przy drewnianym płocie z równo powycinanych desek. Zatrzymałem się w bezpiecznej, aczkolwiek widocznej odległości, zgasiłem silnik. Z otwartego okna dochodziły odgłosy kłótni. Odżyły wspomnienia i w tym momencie wiedziałem, że jestem we właściwym miejscu. Nawet głośny silnik mojego samochodu nie przerwałby dyskusji choćby na chwilę. Zupełnie jakby warczący na cały regulator wóz był codziennością, detalem bez większego znaczenia. Po chwili drzwi wejściowe się uchyliły i stanęła w nich dziewczyna. Ubrana była w obcisłe dżinsy i zapinany sweter w kolorze jesiennych liści. Miała ładną twarz o wąskich ustach, ciemne włosy do ramion powiewały z gracją na lekkim wietrze. Wyszedłem z samochodu i machnąłem do niej ręką. Nie wiem, czemu to zrobiłem. Wyglądałem jak psychol symulujący dziurawą oponę w nadziei na świeżą wątróbkę z głupiego samarytanina. Dziewczyna wzięła torbę z krzesła i ruszyła w moim kierunku. Oczyma wyobraźni widziałem, jak z domu wybiega zdenerwowany ojciec, szarpie córkę i ciągnie z powrotem do środka; jak zapłakana matka patrzy na mnie umęczonym wzrokiem, błagając o pomoc. Widziałem siebie, bezradnego i sparaliżowanego przez irracjonalny strach, zaszczepiony we wczesnych latach dzieciństwa. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Dziewczyna szła do mnie raźnym krokiem, żywiołowa wymiana argumentów trwała w najlepsze, a ja obszedłem maskę pick-upa i wyszedłem ku nieznajomej. Spojrzenia wyprzedziły nogi. Zanim stanęliśmy naprzeciwko siebie, nasze oczy od dłuższej chwili

15


opowiadania • miniatury • proza

trwały w mocnym wzajemnym uścisku. Przeszyła mnie fala mocniejsza od tej, której doznałem w sklepie, gdy uśmiechnęła się do mnie kasjerka. Tam byłem zszokowany. Tutaj czułem, jakby porwało mnie tornado. Dziewczyna przerwała ciszę. – Dziękuję. Jej głos brzmiał o wiele przyjemniej niż przez telefon. Wówczas miałem wrażenie, że rozmawiam z przywódczynią gangu o największym skoku w historii bandy; mówiła protekcjonalnym tonem z lekką nutą irytacji, jakby tłumaczyła zawiłą matematykę debilowi. Teraz była sobą, młodą dziewczyną z bagażem rodzinnych doświadczeń i życiowych wątpliwości. – Jesteś pewna, że tego chcesz? – Zmywajmy się stąd. Wziąłem od niej tobołek i dotarliśmy do pick-upa. Torbę podróżną położyłem z tyłu obok mojej. Przekręciłem kluczyk i uruchomiłem silnik. Pięciolitrowy potwór ryknął, wyrzucając z siebie obłok gęstych spalin. Dziewczyna patrzyła przez szybę w kierunku domu, czekając na cud, przejaw jakiegokolwiek zainteresowania. W otwartym oknie świsnęła szklanka, nawet pracujący silnik nie zagłuszył odgłosu tłuczenia. – Kurwa mać – westchnęła moja nowa pasażerka i spuściła głowę. Odjechaliśmy. Nie pytałem o drogę, a ona żadnej nie narzuciła. Tłukliśmy się trochę po lasach, lecz później znaleźliśmy trasę, dzięki której wróciłem na autostradę. Nie wiedziałem, dokąd mnie… nas zaprowadzi. Miałem to gdzieś. Wielokrotnie chciałem rozpocząć rozmowę, zawiązać nić porozumienia. W myślach układałem pytania i odpowiedzi, ale żadne z nich nie przeszło mi przez usta. Robiłem więc to, co w rodzinnym domu dopracowałem do perfekcji, czego nauczyłem się przez wiele lat pod czujnym okiem rodziców. Milczałem. Gdy wjechaliśmy na autostradę, poczułem błogi spokój. Znowu byłem u siebie. Odetchnąłem z ulgą. Wyludnione szerokie ulice, ja – i nic więcej. Teraz ten schemat został złamany, ale szczerze mówiąc, w ogóle mi to nie przeszkadzało. Czułem, że wrażenie pustki, bliżej nieokreślonej straty niknie. Rozluźniłem się i zaryzykowałem. – Jak masz na imię? UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Spojrzała na mnie. Przez chwilę na jej twarzy malowało się zaskoczenie, ale zaraz ustąpiło miejsca zrozumieniu. – A jak chciałbyś się do mnie zwracać? To pytanie kompletnie zbiło mnie z pantałyku. Myślałem, wpatrując się w drogę przed maską samochodu. Długaśna lista ulubionych imion sprowadziła się do monstrualnego wielokropka. – Megan. Odwróciła do mnie głowę, na jej twarzy malowało się lekkie rozbawienie. – Dlaczego akurat Megan? – To ładne imię, pasuje do ciebie. Może zostać? – Niech będzie. – Uśmiechnęła się. – W takim razie dla mnie będziesz Eddiem, okej? Lekkie, niezobowiązujące. Podobało mi się. Przytaknąłem. – Ile ogłoszeń wywiesiłaś? Spuściła głowę i splotła ręce na podołku. Włosy zakryły połowę twarzy, nadając jej enigmatycznego wyglądu. Atrakcyjna dziewczyna, byłbym głupi, gdybym sądził inaczej, najpewniej ślepy. – Kilka – odpowiedziała niechętnie. – W większości na stacji u Grega. Przykleiłam je do dystrybutorów i słupów, ale wiatr mógł zerwać niektóre z nich. Napisałam to w wielkiej złości, później rozmyśliłam się. Dziecinada, co? Wcale tak nie pomyślałem. To w gruncie rzeczy normalne. Gniew podsuwa najróżniejsze pomysły, ale gdy emocje opadną, do głosu dochodzi sumienie i wtedy nabieramy głupiej tendencji do bagatelizowania całej sprawy. Może dlatego bite żony nie odchodzą od brutalnych mężów, a skrzywdzone dzieci mimo wszystko kochają rodziców? Bo zawsze myślą, że to był ostatni raz? – Chcesz o tym porozmawiać? Rzuciła mi niepewne pojrzenie. – Nie… tak… nie wiem… ale chyba jednak tak… chociaż… niech to szlag! Nie wypowiedziałem ani słowa. Doskonale znałem to uczucie, kiedy chcesz zrzucić z siebie ogromny ciężar, ale tak długo tłumiłeś go w sobie, że urósł do monstrualnych rozmiarów i nie masz pomysłu, jak się go pozbyć. Przypomina to trochę rodzenie kamienia nerkowego; bolesne, ale konieczne, a na końcu czeka cię błogi spokój.


Megan długo zbierała się w sobie, wreszcie po kilku chwilach zaczęła mówić. – Podobno jestem dla nich ważna, chociaż nie widzą niczego poza czubkami własnych egoistycznych nosów. Ojciec mnie kocha, matka mnie kocha, ale wzajemnie najchętniej by się pozabijali. Wiesz, jak się czuję? – Wiem – odpowiedziałem – jak zardzewiały łańcuch scalający coś, co dawno straciło wszelkie pozory przyzwoitości. Posłała mi uśmiech, specjalny uśmiech zarezerwowany dla ludzi połączonych wyjątkową tajemnicą, rozumiejących się bez słów. Patrzyła z wyrazem nieśmiałej wdzięczności, jakby znalazła magiczną walizkę, do której może wrzucić część traumatycznego bagażu, pozbyć się emocjonalnego balastu. Czułem, że z każdym kolejnym kilometrem zostawiam samego siebie, że staję się kimś innym. Teraz nie było odwrotu, zabrałem Megan i nie mogę jej tak po prostu odwieźć z powrotem. Rozłożyłem ręce i dałem się ponieść fali, nie zostało mi nic innego. – Kim są twoi rodzice? – zapytałem. Byłem głodny informacji o niej, każdego szczegółu. Cholera, co się ze mną dzieje? – Ojciec ma korzenie francuskiej arystokracji. Gwizdnąłem. – No proszę! Dynastia Burbonów? – Burmuszonów. Zaśmiałem się. Lubię prosty i przejrzysty humor. Na policzkach Megan wykwitł lekki rumieniec. – A matka… – Jest niespełnioną boginią domowego ogniska – dokończyłem. Nie musiałem czekać na potwierdzenie, po prostu wiedziałem. Znowu posłała mi ujmująco konspiracyjny uśmiech. Teraz wyglądała inaczej, jakby młodziej, jaśniej. W życiu nie przypuszczałem, że kilka zdań potrafi tak odmienić człowieka, zmyć smutek i psychiczne brzemię. – To było nie fair, prawda? – zapytała nagle. Wyrwała mnie z zamyślenia. – Hę? – Myślisz, że postąpiłam okrutnie? Przypomniałem sobie biały samochód dostawczy odjeżdżający sprzed mojego rodzinnego domu i głośno przełknąłem ślinę. Bałem się tej chwili, czołowego

zderzenia z rzeczywistością. Megan również wyczuła moje zmieszanie. – Co ukrywasz? – zapytała. – Dlaczego uciekasz? Przed czym? Zatrzymałem samochód i stanąłem na pasie awaryjnym. Wyłączyłem radio. Odkąd wziąłem dziewczynę ze sobą, grało o wiele ciszej. Teraz jednak nawet to mi przeszkadzało. – Co zrobiłeś? – dociekała Megan. – Nie pytam, czy miałeś problemy z rodzicami, bo to widać na kilometr. Co z nimi zrobiłeś? Wziąłem głęboki oddech, potem kolejny i jeszcze jeden. Wypuściłem powietrze i spojrzałem w jej piwne oczy. Szczerość za szczerość. – Wywiozłem ich. Spodziewałem się krzyku, spoliczkowania, paralizatora, pogardy. Megan tylko patrzyła na mnie z ostrożną ciekawością, kręcąc głową. – Chyba nie rozumiem. – Wywiozłem ich – powtórzyłem. – Miałem dość ciągłych huśtawek między bójkami a słodkościami, od których zbierało mi się na wymioty. Po którejś z kłótni zakradłem się do rodziców, uśpiłem ich solidną dawką środka nasennego i zapakowałem do dużego pojemnika. Zadzwoniłem po samochód dostawczy i wysłałem gigantyczną paczkę do szpitala psychiatrycznego w Juniper Hill. W liście poprosiłem doktora Friedkina, u którego leczyłem się przez długi czas, aby się nimi zajął, bo ja już nie miałem na to siły. Gdy facet z firmy kurierskiej odjechał, zniszczyłem wszystkie zdjęcia oraz ślady mojej obecności. Spakowałem najważniejsze rzeczy, zabrałem pieniądze i podpaliłem dom. Nigdy więcej nie wróciłem w tamte strony. Pieniędzy wystarczyło mi na długo, jeśli brakowało, podejmowałem różne drobne prace. Potrafię sobie poradzić. I co myślisz o tym? Megan patrzyła na mnie szklistym wzrokiem, nie mówiąc ani słowa. – Trudne sytuacje wymagają trudnych decyzji. Żałujesz, że to zrobiłeś? – Nie wiem – odpowiedziałem. I to była prawda. – Ruszajmy – oznajmiła szeptem. – Widzisz te światła w oddali? Dopiero teraz je zauważyłem. Różnokolorowe błyski

17


opowiadania • miniatury • proza

świadczące tylko o jednym: gdzieś zawitało wesołe miasteczko. – Jedźmy tam – zaproponowała. – Ja też mam oszczędności. Zjemy watę cukrową, poszwendamy się trochę. – Dobry pomysł. W głębi duszy wcale tak nie myślałem, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby spróbować. Miałem wrażenie, że zgubiłem poprzednią wersję siebie daleko na I-95. Własne słowa i zachowanie coraz bardziej mnie zaskakiwały. Czy był sens w dalszej ucieczce? Pojechaliśmy. To nie było zwykłe wesołe miasteczko, to był ogromny park rozrywki. Mnóstwo karuzel, mniejszych i większych, nawiedzone domy, diabelskie młyny, strzelnice z nagrodami, mroczne przepowiednie Madame Fortuny. Od nagromadzenia ludzi zrobiło mi się słabo, ale trzymałem fason najlepiej, jak mogłem. Zjedliśmy watę cukrową, wjechaliśmy do domu strachów, gdzie z ręki nieznanego sprawcy podobno zginęła młoda dziewczyna. Wieczór był przyjemnie ciepły, a niebo rozświetlały miriady gwiazd. To był miły czas, coraz bardziej się o tym przekonywałem. Z Megan u boku czułem się potrzebny, ważny i chciałem, żeby ona czuła się tak samo w moim towarzystwie. Próbowałem ustrzelić dla niej wielkiego pluszowego misia, ale za bardzo trzęsły mi się ręce, więc zdołałem wygrać zaledwie kieszonkowego kurczaka z zabawnie uśmiechniętym dziobem. Megan stwierdziła, że jest uroczy, i nie rozstawała się z nim nawet na sekundę. Na koniec poszliśmy na polankę, gdzie jakiś zespół rozkładał instrumenty. Zabrzmiały pierwsze nuty i ludzie zaczęli się łączyć w pary, bez czekania, jakby za chwilę miał runąć świat, a oni zamierzali zakończyć życie w objęciach swoich ukochanych. – Będzie zabawa – stwierdziła Megan. – Nie umiem tańczyć – przyznałem szorstko. – Ja też nie – żachnęła się i pociągnęła mnie do środka rozkołysanych par. Przez pierwsze kilka utworów kompletnie nie mogliśmy się odnaleźć, tylko cud uratował nas od wzajemnego zadeptania się. Jednak z każdą kolejną piosenką szło nam coraz lepiej, znajdowaliśmy wspólny rytm. Po godzinie rozumieliśmy się jak stare dobre małżeństwo, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

patrzyliśmy sobie w oczy, a nogi same niosły nas we właściwym kierunku. Jakaś część mnie krzyczała w środku, ostrzegała, że to się źle skończy, że trzeba było nie czytać ogłoszenia, tylko dalej jechać przed siebie. Nie potrafiłem pozbyć się tego natrętnego głosu. Towarzyszył mi zbyt długo, by teraz tak po prostu przestać. Megan była jak używka; wyrzekałem się jej bliskości przez tyle lat, by teraz przegrać w wielkim stylu, utonąć w niej po uszy. Pani przy mikrofonie zaczęła śpiewać słodkim głosem Rockin’ Back Inside My Heart, a ja zauważyłem, jak ogórkowy samochód zatrzymał się niedaleko sceny. Zamarłem, ciało napięło mi się jak struna. Megan odsunęła się i zerkała zmartwiona. – Co jest? Podążyła za moim wzrokiem, gdzie z jeżdżącego korniszona, szczerząc zęby, wysiadały dwie czarownice. Dotknęła mojej twarzy i zmusiła do spojrzenia w jej stronę. – Nic ci nie zrobią – uspokajała. I tak nie mogłem opanować nerwów. – Musimy uciekać. Zakryła mi usta dłonią. – Wszystko będzie dobrze – szeptała mi do ucha. Jej głos był łagodny i kojący. Buntownicze krzyki w mojej głowie rozmywały się jak atrament na deszczu. Przytuliła się mocniej, kołysząc biodrami w rytm śpiewającej Julee Cruise. – Rozluźnij się, zamknij oczy. Wykonywałem jej polecenia jak pacjent podczas hipnozy. Kręciliśmy się z zamkniętymi oczami wśród dźwięków gitar i eterycznego głosu kobiety na scenie. Może naprawdę wszystko będzie dobrze? – Zamknij oczy – szeptała Megan. – I tańcz. 


Piotr Skaradziński

G

Klaun

odziny szczytu w Galerii Artystycznej Mokotów nie są rzeczą łatwą ani małą. – Bueno, bueno… – Cmoka, wzdycha, pulchności falują. W kaczym dziobie spod skalpela lądują grube palce. Wysysa je jak sól z frytek, z Maca. – Maestro, pan jest… – Tak, wiem. – A psik! Grzebie po kieszeniach, śmierdzi nikotyną, starzec, żółty-brzydal, wąsacz. – Początkowo to miało być ledwie oko. Nie wszędobylskie oko w trójkącie, po prostu oko. Zatopione i patrzące. Gapi się, ale nie widzi. Pierwszego nie ma, wypadło z biedy, wyschło, choć wcześniej ropiało tak jak drugie, które… – Też wyschło i zostały tylko palce, wspomnienia, ptaki we mgle? – Intelektualne rozkosze powoli rozpełzają się pod odzieniem nieśmiałymi gazami. – Ach, ach… – Nie do końca. Po prostu je zamalowałem. Nie chciałem znów być smutny, posądzony o epatowanie cierpieniem. – A psik! Odrywa kawałek jeszcze ciepłego numeru „Gazety Polskiej”, wyciera gluty w twarz Specjalisty Od Wszystkiego. – Stąd klaun? – Stąd to nieszczere gówno. Ten archetyp przemodelowany abstrakcją. Pokraczny, tak, dobrze to pani ujęła, klaun, wyskrobany na płótnie miedzianą łyżeczką, jak wiewióra z lisiej nory albo resorak z tyłka pederasty. Kulka truskawkowych w kolorze wiśniowym zamiast nosa. Gęba zbitego psa, homo włoski poety okalają twarz z rysami rozsypanymi w przypadkowy układ cierpienia psyche, które zdaje się mówić, że ten mieszkaniec cichego domu biczuje twarz przed lustrem uryną słów: „Przegrałem życie w pasjansa… a mogłem uczyć się na pamięć Prousta albo dymać wszystkie w mieście. Albo jedno i drugie”. – Maestro, pan jest ordynarny, po prostu… – Ach, ach, głębokie afekty pękają na twarzy. – Po prostu… – Chamski? Wiem. – Chrząka, odpluwa, strzępy „Gazety Polskiej” z wizerunkiem Specjalisty Od Wszystkiego lądują w koszu. – Może pójdziemy do mnie, mam ciekawą kolekcję unikatowych pocztówek z Hitlerem? 

19


opowIadaNIa • mINIatury • proza Izabela Kudasik

Sianokosy M

ecenas Lampka był uzależniony. Nie od alkoholu, hazardu ani seksu. Uzależnił się od siana, co może trochę dziwić, bo nie pochodził ze wsi i nigdy nie pracował w polu. Lampka, mieszczuch z dziada pradziada, do osiemnastego roku życia nie opuszczał Krakowa. Wkroczywszy w pełnoletniość, zażył rozkoszy wiejskich smaków i zapachów – wyjechał na zaproszenie kolegi w góry. We wsi Małe Ciche po raz pierwszy w życiu trzymał w rękach grabie, jechał na pękatej furze, deptał suszoną trawę w stodole i zachwycił się spaniem na sianie. Zachwyt nie powstał jednak sam z siebie, tamtego lata bowiem omotał młodego Lampkę duch zamieszkujący stodoły z klepiskiem – Owinnik. Niczego nieświadom Lampka pozwalał czarnemu kocurowi układać się do snu nad swoją głową i przez myśl mu nie przeszło, że Istota Stajenna sączy mu do głowy psoty, mami go nałogiem siennym. Zdawało mu się nieraz, że słyszy nad UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

uchem szczekanie psa (którym demon odstraszał inne koty, chcące skorzystać z ciepła stodoły), a rano stwierdzał, że nadal śpi z tym samym kocurem, i uznawał wspomnienia za senne zwidy. Po powrocie z wakacji zaczął mieć obsesyjne i niepokojące sny o stodole. Siano weszło Lampce do głowy, jednak nie na tyle, żeby nie mógł się nadal kształcić na wydziale prawa. Być może z czasem wyzwoliłby się z nocnych majaków i zapomniał o wakacjach na wsi, ale licho nie śpi i w Krakowie zamieszkała kuzynka kolegi pochodząca z Małego Cichego. Lampka zapragnął i kuzynki, i powrotu do stodoły Gąsieniców. Wyjechali razem, umówili się na wieczorne wąchanie siana i byłoby się pewnie skończyło ognistym połączeniem z Zochą, gdyby młokos nie wpadł w oko Słonecznicom – demonom żyjącym w promieniach, które sprowadziły na niego udar. Zocha znalazła w stodole rozpalonego Lampkę,


ale pozostało jej tylko zmówić zdrowaśkę za płonego amanta. Dogorywając, przeżył tak fantastyczne wizje, że siano ponownie zapisało się w podświadomości młodego adepta prawa jako coś nadzwyczajnego. Do zdrowia przywróciły go kąpiele w sianie, za które płacił całkiem słono w podkrakowskim SPA. Kolejne lato Lampka znów spędził na wsi, tym razem na sianko wpadała do niego Helcia z sąsiedztwa. Ona pierwsza zaczęła podejrzewać, że Lampkę bardziej od jej wdzięków podnieca zapach i dotyk suszonej trawy. Poszła po pomoc do chrzestnej i wspólnie uradziły, czym utrą mu nosa. Poczekały, aż zacznie wiać halny, i nasłały Wietrzycę, złego demona, który odebrał studentowi mowę na kilka ciężkich miesięcy, wypełnionych terapią logopedyczną i wizytami u specjalistów. Lampka odzyskał zdolność mówienia, ale choć zarzekał się, że kończy ze stodołami, sienny nałóg trzymał go mocno w swoich szponach. Pora sianokosów przyciągała mecenasa Lampkę na wieś jak wampira zapach krwi. Z uporem maniaka powracał na Podhale do ukochanego przez siebie przysiółka. Nie szukał nowoczesnych klimatów z rozrzuconą na polach sianokiszonką w balach owiniętych folią, wolał małe, strome poletka z siankiem schnącym na ostrewkach i stodółki, w których od czasu do czasu znów jakiś Owinnik pod postacią kota układał się z nim do snu. Lecz nie z samym kotem sypiał Lampka. Wkrótce znały go – jako amatora stodołowego młócenia – wszystkie panny i mężatki Małego Cichego.

Gazdom dość było tego, skrzyknęli się, zebrali dutki i poszli do wioskowej wiedźmy, szanowanej znachorki, po pomoc. – Babko, pomózcie – błagał Jasiek. – Lampka nom syćkie baby we wsi łomoce. – Bogoty, niebrzyćki i niegupi – skarżył się Władek. – Ni mo na Lampke rady. – Kupilim wom, babko, masynkę, co posieka, uwarzy i jako wcecie, nasykuje wase ziółka – przekupywał Jędrek. – Ino cosik umyślij. Wiedźma uśmiechnęła się pod nosem, zatarła ręce i rzekła: – Juz my mu zrobim sianokosy. Nasłała na Lampkę jedną ze zmór nocnych – Gnieciucha. Górale spijali cepra przez siedem nocy z rzędu, porzucając na polanie Zgorzelisko. Gnieciuch, wabiony odorem przetrawionego alkoholu, siadał Lampce na klatce piersiowej i wdychając opary, przyduszał. I tak zamienił krakowski chojrak jeden nałóg na drugi: zaczął z rozpaczy chlać. Przywiązał się więc Gnieciuszek do pijaka i został z nim, jak z niejednym moczymordą przystaje. Siada teraz na Lampce co noc, przywiera ustami do jego piersi i ssie, aż mecenas straci siły. Następnego dnia nie ma już mocy dopaść żadnej baby. Nawet kąpiele w sianku nie pomagają. Po źle przespanej nocy przyrodzenie mecenasa Lampki zamiast budzić się ze snu, zamienia się w małe ciche. 

21


opowiadania • miniatury • proza Małgorzata Cyprysiak

W POSZUKIWANIU

SłóW

L

ato nie zapowiadało się jakoś szczególnie. Nic nie wróżyło inności od poprzednich czerwców, lipców, prawie jesiennych sierpni, kiedy babie lato otula świat, tworząc spopielałą pajęczynę w kolorowych liściach, utkaną ostatnimi promieniami czerwieniejącego słońca. Refleksja nad ulotnością i noce z coraz bardziej naciągniętą chłodem kołdrą podpowiadały, by schować się przed dręczącymi myślami. Pewnie przeminie nawet nie z wiatrem – myślała Niewielka. A jednak było inaczej. Upał dawał się we znaki. Wdzierał się z wyniszczającą siłą, nie pozostawiając miejsca na oddech pełną piersią. Poranki nie przynosiły ukojenia po dusznych nocach. Cień nie istniał. Wszędobylskie słońce zawładnęło światem. Niewielka tkwiła w tym wszystkim i nie potrafiła sobie znaleźć miejsca i słów. Zwłaszcza tych ostatnich, a mogłoby być pięknie jak w piosence (nie pamiętała całej). Tak lekko płynie w nas to lato, jakby biedronki nim powoziły w zaprzęgu jeszcze polne kwiaty lekko schylają się do zimy1. Nie płynęło lekko. Biedronki odfrunęły – zmęczone wypalającym słońcem; szukały mszyc UKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

wśród liści porzeczek, powykręcanych od żarłocznych pasożytów. Nie było zaprzęgu, polnych kwiatów. Niewielką bolało wszystko. Najbardziej serce, którego od dawna – z założenia – nie miała. Dla innych. Koniec czerwca nie przynosił letnich burz. Nadchodził lipiec. Czas podróży, dworców, ludzi, bagaży. Walizka Niewielkiej była ciężka. Wypchana po brzegi. Morze – może zobaczy horyzont. Jeśli spróbuje otworzyć oczy. Jeśli. *** Szum i lekkie uderzenia fal o brzeg. Piasek rozgrzany upałem. Piekący. Bolesny. Otwiera oczy. Widzi, ba, nawet więcej, Niewielka – czuje. Coś się zmienia. Dziwne uczucie – jak smak pierwszych malin lipca. Ludzie, wielu ludzi. Niewielka boi się tłumu. Nie lubi przepełnienia. Wieczorem plaża pustoszeje. To jest jej czas. Jej i morza. Odkrywania horyzontu, może nawet wielu. Nadchodzą burze.


Oczyszcza się powietrze, piasek wilgotnieje, oczy też. Krople. Niebo robi porządki, szaleje błyskawica, pioruny uderzają miarowo o taflę spienionego morza. Niewielka teraz wcale się nie boi wszechogarniającego żywiołu. Wie, że to niebezpieczne. Jednak nie potrafi oprzeć się pokusie pozostania jedyną. Chociaż raz. Chociaż tak. Myśli zagłuszają grzmoty, fale uderzają ze zdwojoną siłą o brzeg, dosięgają stóp Niewielkiej. Ożywczy dotyk słonej wody, odświeżający płacz. Jutro będzie inne. Bardziej czyste. Rano wychodzi słońce. Osusza plażę. Gdzieniegdzie pojawia się pojedynczy człowiek – jak samotny żagiel na nieboskłonie. Jest zbyt rano. Zbyt wcześnie. Świeże maliny. Niewielka zjada kolejną porcję, wypatruje bezkresu, oddycha, choć jeszcze nie umie odnaleźć zgubionych słów. Poszuka w ziarenkach na plaży, muszlach, okruchach bursztynu. Jeszcze nie wie, że musi znaleźć je w sobie. Zaaferowana – jakby to miało ją wyzwolić od bezmiaru ciążącej walizki – znajduje kamień. Jest inny. Rozświetla niebo i morze. Wszystko zlewa się w jedno. Niewielka chowa kamyk do kieszeni jak najcenniejszy skarb – głęboko. Świat się przeistacza. Powoli. Ona nuci drugą strofę: Ty zapatrzona w malin krople, co z lipca jeszcze nie ostygły, płynę za tobą wnet na oślep, ustami zbieram twe maliny. Znajduje kilka słów. Jeszcze nie wierzy, z pewnością coś przeczuwa.

*** Niewielka szuka koloru, ale jak go znaleźć, kiedy nosi ciemne okulary? (Boi się je zdjąć). Na to pytanie nie umie odpowiedzieć. Jest zmęczona. Świat chłodnieje, plaża powoli zmienia się w samotnię. Niewielka otula się swetrem, siada na piasku. Zdejmuje okulary. Nie ma nikogo, czuje się bezpiecznie w zamglony letni poranek (jak zawsze). Mgła sprawia, że Niewielka staje się niewidoczna. Tylko odgłos z daleka sprawia, że się porusza. Zaczyna oddychać szybciej. Mewy i rybitwy odlatują. Plaża jeszcze bardziej pustoszeje. Niewielka słyszy melodię, odległe znajome brzmienie. Jeszcze nie rozpoznaje, ale idzie w poszukiwaniu słów. W poszukiwaniu dźwięku. Ktoś śpiewa jej piosenkę: Bronisz mi trochę jak przez mgłę i zasłaniasz od wiatru ręką, dopiero później przyjdzie nam odpocząć, znów zejść na naszą ziemię świętą. Niewielka poznaje słowa. Bardzo powoli odkrywa ich znaczenie. Nazywa kolor, który znalazła. Odnajduje go w oczach ze snu, ze swojego zaginionego świata. Biedronki przylatują. Już jest sierpień.

1

Kursywa: Malinowe lato, muzyka: Roman Ziobro, słowa: Adam Ziemianin.

23


opowiadania • miniatury • proza Marcin Wasiński

o Dobrej króleWnie, której bały się korniki C

ałe nieszczęście zaczęło się, gdy zmarł sędziwy i mądry król krainy miodem płynącej, że aż strach, choć przesłanki odnajdujemy już niewątpliwie wcześniej w postaci martwego kota lub utopionej świnki morskiej. Jak już się domyślamy, rządy przejęła córka. Urocza, schludna i dobra; dobra… aż cholera bierze na to wspomnienie. Jej anielskość była wszechogarniająca, jak też litość dla wszystkich i wszystkiego. Gdziekolwiek spojrzały oczy, łzawiły ze współczucia, a czyje – to dopowiecie sobie na koniec. Mottem nowych rządów była przeurocza i jakże przeklinana później myśl: Nie może być normalnie, musi być cudownie. Oczywiście pospólstwo szukające rozrywek po karczmach i oberżach zaraz skandowało toasty, ale przed „cudownie” wstawiając słowo „kurwa”. Królewna i jej zacność doprowadzały wszystkich i wszystko do rozpaczy. Unikały ich zwierzęta, psy kuliły ogony, a pająki wolały się nie mieszać. Ludzie chyłkiem umykali z zamku, ale najgorzej miały fruwaki. Władczyni, widząc ich niedolę pewnego burzowego wieczoru, wybudować szybko kazała wielką manufakturę, gdzie zaczęto szyć sztormiaczki dla ptaków. Pomimo szybkiego rozwiązania problemu spadających na oczy kapturków biedactwa rozbijały się o drzewa i skały, i nawet drobnoustroje, choć to udowodniono dużo później. Nie zdzierżył tego dłużej stary przyjaciel jej ojca, srogi czarodziej. Zarzucił długą brodę za ramię i pomaszerował dziarsko do panienki, a znając królewskiego serca ciche pragnienia, wprost zapytał, czy chce być długowieczna. Dziewczyna, szlochając z wdzięczności, w drzewo zamieniać się poczęła. Przez pięćset lat ni pożar, ni piorun męki nie skrócił, a korniki opuściły las. Drzewo odwiedzają już tylko młode kobiety przed zamążpójściem, by w dziewiczych całunach przestrogi zaznać, co nastanie, gdy mężów hołubić będą głupio, pomyślunkiem zbyt wielkim się nie wykazując.  UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Sebastian Marks

JAK BALON

z helem

B

udzę się. Widzę jeszcze okruchy wczorajszego dnia – że gdzieś tam z kimś stałem obok sportowego samochodu, że coś piliśmy. Nie znałem tego chłopaka, ale jakoś alkohol nas zbliżył; i tak staliśmy, aż on zaczął mnie całować, wpychał mi język do środka jak opętany. Kręcił nim, wywijał… Nawet gdyby to była kobieta, nic nie uległoby zmianie. Jakbym się z psem całował. Okropność! Otwieram oczy i po raz kolejny widzę pokój, który absolutnie nic mi nie mówi. Nad głową mam okno, słońce i kurz osiadają na pogiętych żaluzjach. Łóżko jest jednoosobowe. Fatalnie. Czyli nie ma co liczyć na poranny numerek. Mieszkanie wygląda koszmarnie: stara meblościanka z kilkoma brudnymi kieliszkami za szkłem, stare fotele (żaden od kompletu) i lichy stół pod ścianą. Na nim trzy butelki po winie. Dywan brudniejszy niż niektóre warszawskie chodniki. To nie będzie przyjemny dzień. Trudno, trzeba przeżyć taki, żeby potem bardziej cieszyć się z przyjemniejszych. Tak jest zawsze.

„Tak jest zawsze” – obracam zdanie w głowie. Nie ma zdania tak do mnie niepasującego, jak właśnie to. U mnie zawsze jest inaczej. Pierwszy raz pamiętam w czterdziestym pierwszym. Jeszcze Niemcy chodzili po domach. Byłem Żydem. Nie wiem, czemu zaczęło się z tak grubej rury. Mieszkałem chyba na Smoczej. Dokładnie nie pamiętam. To było, niech pomyślę, siedemdziesiąt cztery lata temu. Akurat była głośna afera, że jacyś Żydzi wyszli samowolnie za teren getta. Każdy mi o tym opowiadał. Złapano kilku chłopaków. Mieli ich sądzić. Jeden z nich był przyjacielem mojego syna albo córki; nie pamiętam, jakie tam miałem dzieci. Byłem wycieńczony już w momencie wstawania, a do jedzenia nie dawali absolutnie nic. Pamiętam, że pierwszy, lecz nie ostatni raz spróbowałem wtedy surowego ziemniaka. Paskudna rzecz. Z dnia na dzień wcale nie było lepiej. Wciąż bieda, wieczny strach, sporadyczne bombardowania w pobliżu miejsc, w których się podówczas znajdowałem. Po drugiej stronie Muru też nie było za ciekawie. Będąc

25


opowiadania • miniatury • proza

Polakiem, nie klepałem aż takiej biedy. Mogłem zjeść porządną kiełbaskę, napić się wina, poszaleć w polskich knajpach. Zapomnieć o tym, co dookoła nas było – o tym wiecznie brzęczącym nad uchem szerszeniu, który w każdej chwili mógł użądlić każdego z nas. Nie o osie i nie pszczole – przed nimi nie czuje się lęku – my staraliśmy się zapomnieć o największym na świecie szerszeniu z czarną swastyką na żądle! Widziałem śmierć. Bardzo wiele śmierci przyjaciół, nawet moich bezpośrednich bliskich. Żonę zastrzelili, gdy wracała z zakupów (miała tylko kupić chleb ulicę dalej), moja inna żona po prostu zniknęła. Nie byłem przy tym. Dowiedziałem się parę godzin później z opowieści. Kiedy bywałem Żydem, było jeszcze gorzej. Całe rodziny mi mordowali. Wielopokoleniowe. Miałem córki, synów i z sześcioro wnucząt. Wszyscy umierali albo znikali. Ja nigdy nie mogłem umrzeć. Kilka razy nawet próbowałem sprawdzić, co się stanie, ale zwyczajnie mi się nie udawało. Walnąłem nawet jednego wyższego rangą hitlerowca prosto w nos. Bardzo lekko, bo zawsze byłem potwornie zabiedzony, ale dostatecznie mocno, by mógł uznać to za niedopuszczalne przewinienie i zhańbienie aryjskiej rasy, a on tylko zaczął się śmiać. Śmiał mi się w twarz, jego młodsi aryjscy podopieczni także. Uznali to za wyborny żart i nawet dali mi wtedy kawałek suszonej wołowiny. Próbowałem jeszcze wiele razy. Jak wyskakiwałem z łapankowego transportu, to po prostu jechali dalej, jakbym w ogóle nie miał znaczenia. Jakbym był powietrzem, którym w ramach wyjątku może pooddychać aryjczyk. To było dawno i nieprawda. Wolę nie pamiętać tamtych dni. Teraz jest dwa tysiące piętnasty. Wszystko uległo zmianie. Mój język także. Być może dlatego, że obydwaj jesteśmy płynną materią. Podnoszę się z łóżka i wyglądam przez okno. Co to za ulica? Wygląda na jakąś Pragę, ale mogę się tylko domyślać. Nie widzę nazwy ulicy. Nigdy nie miałem czasu na zwiedzanie. Tyle co w ciągu dnia po okolicy. Nigdy też nie wyjechałem poza Warszawę. Wiele razy miałem wyjechać, pakowałem się, wrzucałem japonki do walizek, nawet – żeby poprawić sobie humor – oglądałem zdjęcia z krajów, do UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

których następnego dnia miałem się udać. Szperałem w Internecie za ciekawostkami. Wyobrażałem sobie, jak opowiadam o tym przyjaciołom… Mam wrażenie, że polski nie jest moim ojczystym językiem. Często zdaje mi się, że myślę o czymś w innym języku, nigdy jednak nie wiem w jakim. W ogóle nie wiem, dlaczego akurat Polska. Dlaczego, chociaż każdego ranka budzę się w innym łóżku, w innym domu, będąc zupełnie kimś innym, zawsze jednak jestem w Warszawie w najściślejszym tego słowa znaczeniu. Żadne tam Janki, Łomianki, Pruszkowy, Piastowy, Piaseczna, Magdalenki, Kobyłki, zawsze Warszawa. Szczerze powiedziawszy, nigdy nie byłem chyba poza strefą drugą jakiegokolwiek typu komunikacji miejskiej. Polska – kraj nie najlepszy i nie najgorszy. Jak każdy pipidów, który jakimś cudem złapał oddech i płynie co sił na powierzchnię. Ludzie raczej głupi, ale normalni. Żadnych Achmedów zamachowców samobójców, ludzi postanawiających strzelać do dzieci uwięzionych na wyspie, żadnych tornad, tsunami, trzęsień ziemi. Innymi słowy – złoty środek. Nie mam chyba żadnych poglądów politycznych. Trudno je mieć, kiedy wszędzie jest się tylko gościem. Wszędzie jest się dokładnie jeden dzień. Chociaż nie. Kiedyś po kokainie nie spałem dwa dni i faktycznie nie zmieniłem ciała aż do momentu położenia się spać. Wciągam na siebie spodnie i w tej samej chwili do mych nozdrzy dolatuje zapach starego zwietrzałego moczu. Wącham je dla pewności i jak rażony piorunem odrzucam w kąt. W całym domu unosi się jakaś nieprzyjemna woń papierosów, niepranych ubrań, uryny, niemytych ciał i starości. Idę do łazienki. Jest mała, ma zagipsowane ściany bez boazerii czy czegokolwiek, na gipsie ślady gówna, kawałki przyschniętych samoprzylepnych pianek, pewnie od wiszących tu niegdyś odświeżaczy powietrza. Sikam dobre czterdzieści sekund, jakby mój pęcherz potrzebował natychmiastowego wyrzucenia z siebie wszystkich zgromadzonych w moczu toksyn. Obok jest zlew. Lekko odpryśnięty z lewej strony. Zwykły stary porcelanowy zlew z plastikowymi kurkami po obu stronach. Podnoszę głowę i patrzę w lustro. Dziś jestem niskim lekko łysiejącym pijaczkiem. Mam tępe, kaprawe oczy i bardzo nierówne zęby. Dolna


szczęka jest nieznacznie wysunięta, co nadaje mojej twarzy głupawego wyrazu. Nie powiem, żebym miał dzisiaj szczęście… Chociaż zdarzało się, że spałem na ulicy, przykryty gazetą, albo w krzakach nad Patelnią (ten dołek obok wyjścia z metra Centrum), albo w krzakach przy zejściu podziemnym do Złotych Tarasów, tak że własne, chyba własne, mieszkanie to i tak nie najgorzej. Szukam w szafkach jakiejś świeżej szczoteczki do zębów, ale znajduję tylko kilka butelek po wódce i jedną po „piekielnym” winie brzoskwiniowym. Szukam więc pasty do zębów, lecz dostrzegam jedynie tubkę, opróżnioną, zdaje się, do cna. Nadstawiam język i próbuję coś z niej wycisnąć. Wylatuje mała jak ziarno kaszy gryczanej kropelka. Z lubością rozsmarowuję ją po podniebieniu. Jest słabo miętowa. Ma lekko pustawy smak. Język reaguje na miętę jak zwierzę pierwszy raz widzące odkurzacz. Kurczy się, marszczy, szuka drogi ucieczki. Teraz pora na prysznic. Odkręcam ciepłą wodę, lecz słyszę tylko gardłowe pomruki rur. Ciepła pewnie odłączona. Odkręcam zimną – to samo. Czyli woda całkowicie odcięta. Orientuję się, że nie zapaliłem światła w łazience. Przy świetle słonecznym jest widna i bez oświetlenia. Naciskam pstryczek. Ciekawostka – choć światło się nie zapala, kopie mnie prąd. W mig budzę się jak po litrowej butli energetyka. Kiedy wszystko się zaczęło, nie było czasu ani miejsca na opowiadanie o swojej przypadłości. Później, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kazali mi przestać pieprzyć, nie strugać filozofa (pewnie odczytywali moją opowieść alegorycznie) albo nie wymigiwać się od pracy, a ostatnio, może z pięć lat temu, zabrali mnie nawet do szpitala na Sobieskiego. Piszę więc listy. Każdego dnia zaraz po przebudzeniu (oczywiście przebudzeniu w domu, a nie pod krzakiem) piszę list do osoby, którą obecnie jestem. Pamiętam, że pierwszymi słowami, jakie kiedykolwiek wypowiedziałem, było w pełni uzasadnione pytanie: „Co tu się dzieje?”. Już dawno wykluczyłem, że cała ta rzeczywistość jest robiona pode mnie. Myślę, że po prostu wchodzę w jakieś ciało na okres pomiędzy jednym a drugim zaśnięciem. Nie mam pojęcia, kim jestem, albo kim kiedyś byłem (jeśli oczywiście kimś byłem). Tego pierwszego dnia na Smoczej również nie byłem sobą. Wciąż jestem tego pewny.

Nie wiem też nic o człowieku, w ciało którego wchodzę. Wiem tylko, że zawsze będzie to mężczyzna. Nie mały chłopiec czy nastolatek – mężczyzna. Najmniej miałem dwadzieścia jeden lat, tak mi się przynajmniej wydaje. Przeważnie mam od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu lat. Takie życie, o ile można to w ogóle nazwać życiem. Ale tego typu bytowanie jest w sumie dość przyjemne. Nie muszę martwić się o jutro. Czasem jestem bogatym człowiekiem, chodzę na bankiety, jem w drogich restauracjach, uprawiam seks z pięknymi kobietami, a czasem, tak jak dziś, jestem ubogi i zapijaczony. Najgorzej jest wtedy, gdy budzę się jako narkoman. To, że nie znam człowieka, w ciało którego wchodzę, nie znaczy, że nie przejmuję jego ułomności. Przejmuję je wszystkie poza orientacją seksualną. Przejmuję wszystko, co nie jest sprawą umysłu. Tak więc nie muszę palić papierosów, ale już z piciem alkoholu różnie bywa. Zresztą alkohol lubię, więc nie ma sprawy. Nie muszę palić marihuany, ale kiedy budzę się w wielkim łożu z mocno ulepszoną wersją młodej dziwki, a obok mnie leżą pieniądze bądź pistolety, zawsze muszę zacząć dzień od kreski. Nie ma innego wyjścia. Inaczej ciało odmawia zupełnie współpracy. Najgorsza z tego wszystkiego jest jednak samotność. Ludzie, których spotkałem od czterdziestego pierwszego do dziś, nic dla mnie nie znaczyli. Nawet imiona musiałem odkrywać podczas zręcznie przeprowadzanych rozmów. Miłość tych wszystkich kobiet, które nie raz dawały ze sobą robić wszystko, czego zapragnąłem, również nie była miłością do mnie. One tego nie wiedziały, ale ja tak. Summa summarum – nigdy w życiu nie miałem żadnego przyjaciela, a czasami zdarza mi się przecież mieć taką potrzebę. Znajduję inne spodnie. Nie są czyste, ale przynajmniej nie zalatują moczem. Pomału zaczynam odczuwać dobrze mi znane, jednak wciąż nieprzyjemne uczucie swędzących ust. Choć są suche, muszę je nieustannie ocierać. Taki odruch. Zauważam, że trzęsą mi się ręce. Czuję pustkę. Wielką i okropnie doskwierającą, lecz jednocześnie łatwą do zapełnienia. Wystarczy jedno piwo. Choćby najtańsze. Alkoholizm to łatwy nałóg, jeśli trzeba się z nim borykać tylko przez jeden dzień. Wystarczy się czegoś napić.

27


opowiadania • miniatury • proza

Szukam jakiejś pełnej butelki. Podnoszę łóżko, przeszukuję szafki, dopijam ostatnie kropelki z walających się butelek. Pozostała w nich ciecz w ogóle nie smakuje jak wódka. Bliżej jej do leciutko osłodzonej wody. Czuję potworną suszę w organizmie. Odkręcam kran w kuchni. Nie działa. No tak, przecież odcięli. Kuchnia jest cała zagracona. Na blatach także walają się butelki. Oprócz nich jakieś przedpotopowe sprzęty gospodarstwa domowego. Młynek do kawy, sokowirówka z urwanym przewodem, pod oknem pralka marki Frania (dwadzieścia lat temu bardzo popularna), jakiś stary opiekacz, prodiż… Podchodzę bliżej. Nie widziałem prodiża od bardzo dawna. To taka jak gdyby miednica z elektryczną pokrywką, która się nagrzewa. Mikropiekarnik. Kiedyś obowiązkowo pieczono w takich schab na Wielkanoc. Nagły skurcz żołądka. Ręce, oprócz uciążliwego drżenia, zaczynają się pocić. Nie ma, nigdzie nie ma żadnego alkoholu. Co z niego za alkoholik, skoro nie pomyślał o niczym na rano? Pomysł: doskakuję do jakiejś kurtki leżącej na szafce na buty i sprawdzam kieszenie. To nie kradzież, prawdziwy on też pewnie szukałby właśnie pieniędzy na alkohol. W kieszeniach znajduję łącznie dziewięć groszy. Zaczynam się denerwować. Moje ciało drży niczym wstawione do chłodni. Biegam po całym mieszkaniu jak oszalały. Przewracam szafki, wyrzucam szuflady, obmacuję kieszenie spodni, nawet tych obszczanych, zaglądam pod dywan. Nie ma nic! Nigdzie nic! Jeszcze raz patrzę przez okno. Który dzisiaj mamy? Spoglądam na malutki kalendarzyk z kominiarzem. Dziesiąty dzień każdego miesiąca wzięty jest w nierówne drżące kółko. Pewnie wtedy listonosz przychodzi z zapomogą. Dzisiaj jest szesnasty kwietnia. Nigdy nie przeskoczyłem żadnego dnia. Nigdy nie jest tak, że zasypiam zimą, a budzę się latem. Dni płyną normalnie, tylko że spoglądam na nie z różnych stron, pod różnymi kątami. Nie mogę już wytrzymać. Myślę tylko o tym, żeby się napić. Żeby czymś zalać tę czarną dziurę w sobie. Miałem już tak parę razy, ale chyba nigdy nie było do tego stopnia źle. Narzucam na siebie jakąś obmierzłą cienką kapotę, łapię prodiż pod pachę i wychodzę z domu. Nie wiem, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

gdzie są klucze. Co za różnica? I tak nie ma czego stąd ukraść. Sprawdziłem. Pogoda jest idealna. Ani za zimno, ani za ciepło. Słońce świeci antydepresyjnym światłem. Gdybym tylko był dziś kimś innym, kimś ze spokojem wewnątrz organizmu, to mógłby być cudownie spędzony dzień. Kamienica, w której mieszka ten człowiek, jest w opłakanym stanie. Cegły wypadają z elewacji jak popsute zęby. Budynek zatacza łuk. Z lotu ptaka wygląda pewnie jak podkowa. Okala niewielkie podwórko. Jest na nim prowizoryczna piaskownica, kilka starych niespełniających wymogów bezpieczeństwa huśtawek i mały kwietnik z kilkoma w pełni rozwiniętymi przebiśniegami, żonkilami i krokusami. Na obrzeżach piaskownicy siedzą cztery podstarzałe panie. Palą papierosy i obficie gestykulują. Podchodzę do nich. – Czy nie chciałyby panie kupić ode mnie tego prodiża za symboliczną kwotę dziesięciu złotych? Jest w świetnym stanie, sprawdzałem przed wyjściem. – Romek, czy ty w nocy zeżarłeś słownik, czy o co chodzi? – pyta jedna z pań. – Nie rozumiem. – Czego nie rozumiesz? – Tego ze słownikiem. – No bo klepiesz jakieś ą, ę, symboliczne kwoty. Co ty, Romek? Pojebało cię przez noc? – Wszystko w porządku – odpowiadam wymijająco. – To jak? Któraś z pań jest chętna? – mówię, chowając za siebie drżącą dłoń. Ta podtrzymująca prodiż jakoś nie drży. – A to cholerstwo działa w ogóle? – Jak wychodziłem z domu, to działał. – Jak ty w domu prądu nie masz… – Zbija mnie z tropu. – Kupują panie czy nie, bo nie mam czasu. To tylko dziesięć złotych. Nawet jakby nie działał, to żadna strata. – Żadna strata?! – oburza się inna entuzjastka nikotyny. – Patrzta go! Zarabiam sześć na godzinę. Jak nie będzie działał, stracę półtorej godziny z życia. – Trzęsie cię, co? – mówi trzecia. – Widziałam, jak w nocy balowałeś. Wszystkie wyglądają w sumie tak samo. Każda ma krótkie ondulowane włosy, pomarszczone chude ciało, kaprawe oczka i zbyt duży kostropaty nos. Dwie z nich włożyły na niego tanie, kupione na bazarku okulary.


– Bierzecie czy nie? Jak nie, to pójdę gdzie indziej. Czwarta, która nie odezwała się ani razu, wyciąga z kapoty dużą damską portmonetkę i wysupłuje z niej Mieszka I. Podaję jej prodiż, zabieram banknot i odchodzę bez słowa. Do tej pory jakoś nad sobą panowałem – miałem zajęty umysł, zajmowałem się przecież handlem, ale teraz, idąc z dychą w kieszeni, chcę puścić się biegiem do najbliższego monopolowego, kupić tyle alkoholu, ile się da, i wypić wszystko do ostatniej kropli. Wychodzę pogiętą zardzewiałą bramą i od razu dostrzegam mały sklepik na rogu sąsiedniej kamienicy. „Alkohole, Papierosy, Chemia” – idealnie. Wchodzę. Sklepik jest słabo zaopatrzony. Wygląda jak wzorowy skansen PRL-u. Podłoga z lastryko. Idę do lodówki z piwami i chwytam za rączkę. – Romek, a co to?! Samoobsługa?! – jakiś głos drze się do mnie zza pleców. Faktycznie, u dołu lodówki jest napis: Alkohol podaje sprzedawca. – Przepraszam – mówię. – Masz pieniądze? – pyta trzydziestoparoletni facet w dresach i z krótko obciętymi włosami. Pokazuję dychę. – Co podać? – Trzy króle w puszce – odpowiadam po chwili wahania. Król kosztuje trzy złote. Stać mnie na trzy! – Coś jeszcze? – Ze dwa szlugi, to akurat będzie równa dycha. – Nie wiem, czemu to mówię. Nie wiem nawet, czy sprzedają tu szlugi na sztuki, ale wnętrze wygląda, jakby sprzedawali. Wychodzę ze sklepu i zaraz za progiem otwieram pierwsze piwo. Jest cudowne, przepyszne i zimne. Takie ciało to jednak błogosławieństwo. Niby ma swoje potrzeby, ale jakże łatwo je zaspokoić. W przeciągu dwóch minut otwieram drugą puszkę. Ręce już nie drżą, mam ciało ze spiżu, mocne i wszechmogące. Jest rewelacyjnie! Czuję błogość i spełnienie. Spełnienie na poziomie cielesnym oczywiście. Mentalnie od zawsze jestem niespełniony. Mam tyle pytań. Dlaczego to wszystko? Czemu ja? Czasami zastanawiam się, czy nie jest tak, że wszyscy ludzie funkcjonują w ten sposób. Że każdy co dnia wymienia się ciałem. To byłoby sprawiedliwe. Przynajmniej dla

mnie. Ale nie ma co gderać. Nagderałem się już przez te wszystkie lata. Dopiero ostatnio porzuciłem nadzieję na dowiedzenie się czegokolwiek. Nie lubię zawijania w kaftan i zastrzyków. Szczególnie zastrzyków. – Romek, widzę, że się powodzi – mówi jeden z trzech kloszardów idących z naprzeciwka. – Powodzi? No nie wiem, to tylko piwo. – Ty pijesz piwo, a my o suchych gębach od rana. – Nie mój problem. – Nie mój problem. Słyszycie go? Nie jego problem. Ale kradzież zrzutki na trzy winka i zawinięcie się na melinę to już twój problem! – podnosi głos. Jego kumple łypią na mnie jak wygłodniałe wilki. – Nie wiem, o czym mówisz. – Bo ci się pewnie styki spaliły od tej siary! – dogaduje menel po prawej. – Muszę już iść. – Gdzie iść? Do roboty się śpieszysz? Romek, posiedź z kolegami. To jakaś boczna uliczka. Oprócz nas nie ma nikogo. Dalej jest mały skwerek, ale za daleko, by dobiec. Złapią mnie. Tym bardziej że są trzeźwi, a nie ma nic gorszego niż trzeźwi mimo woli. – Chcę iść do domu. – Dobra, Romek, nikt cię nie trzyma, tylko oddaj te piętnaście złotych i idź, gdzie chcesz. – Nie mam piętnastu złotych. – Spoglądam na ostatnie piwo dyndające w siatce. – Mogę wam je oddać. – Jedno piwo na trzech chłopa? Masz, kurwa, gest! – Nic więcej nie mam. – No i co teraz będzie? Romek, wiesz, że to nieładnie kolegom podpierdalać alkohol? Wiesz o tym, prawda? Matka cię nie nauczyła, że się nie kradnie? Próbuję ich minąć, ale jeden mnie popycha. Kompletnie nie umiem się bić. Chyba nigdy tego nie umiałem. Pamiętam, że kiedyś byłem bokserem. W latach osiemdziesiątych. Pamiętam, że wszyscy nosili wtedy takie same ciemnobrązowe skórzane rękawice. Miałem stoczyć wieczorem walkę. Moja żona (bardzo piękna) przez cały dzień mówiła, że jestem najlepszy, że rozłożę gałgana na łopatki, znokautuję go bez problemu. Nie poszedłem wtedy na walkę. Nawet przez moment nie przeszło mi to przez myśl. Brzydzę się przemocą. Popycha mnie po raz drugi. Udaję, że nic się nie dzieje

29


opowIadaNIa • mINIatury • proza

i dalej próbuję się przez nich przedrzeć. Wtedy dosięga mnie pierwszy cios. Jak na menela bardzo mocny. Przewracam się, a wraz ze mną puszka z piwem. Nie wiem, który z nich mnie uderzył. Może wszyscy na raz. – To jakieś nieporozumienie. Nie jestem tym, za kogo mnie bierzecie. Nie znam żadnego Romka. Jestem… Ten najbardziej rozmowny zamyka mi usta kopniakiem. Boli jak cholera. Czuję na języku coś twardego i metaliczny, lekko słodkawy smak krwi. – Gdzie są pieniądze?! – wrzeszczy. – Przecież je przepił, o co ty go pytasz? – jego kolega staje chyba w mojej obronie. – Bo nie lubię, jak mnie okrada taki kutafon jak on. – Mogę wam oddać to piwo. W kieszeni mam jeszcze dwa papierosy, to się podzielicie. To na pewno ząb. To twarde na języku. – Przestań mnie wkurwiać. Miałeś piętnaście złotych, uciekłeś z nimi, a teraz wciskasz nam jebane piwo i dwa szlugi? – To będzie cztery złote. Jedenaście oddam wam jutro. Albo jeszcze dziś, jak coś opchnę. – Co opchniesz? Szczotkę do kibla? – Nie wiem, zobaczę. – A zastanowiłeś się, jak nas wszystkich trzęsie?! Pocę się od rana. Szukamy cię, bo myśleliśmy, żeś jest git, ale kurwa, widzę, że jesteś kurewsko daleko od git. Po raz kolejny kopie mnie w twarz. Na oczy wchodzi mi czerwień. Rozlewa się po całej wizji. – Ty zaszczana kurwo! – krzyczy i zaczyna kopać mnie gdzie popadnie. Patrzę na swoje spodnie – faktycznie zlałem się w gacie. Całe moje ciało po kilku sekundach zamienia się w jeden nieprzerwany ciąg bólu, który na dodatek śmierdzi moczem. – Daj brzytwę – słyszę. – No co ty? Daj spokój. – Powiedziałem: daj brzytwę. Nie do końca to do mnie dociera. Normalnie może zacząłbym uciekać, ale nie mogę. Żadna cząsteczka składowa mojego ciała nie chce mnie słuchać. Może to i lepiej. Może w końcu mnie zabiją i dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi. Na tę myśl bezwiednie zaczynam się uśmiechać. – Patrzcie, kurwa, szczerzy mordę! – mówi ten drugi lub trzeci. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Ja mu się, chujowi, pośmieję! Przykłada mi brzytwę do twarzy. Nie czuję już żadnego bólu, choć wiem, że przecina mi skórę. Łaskocze, jakby wodził po niej gęsim piórkiem. Przestaję widzieć. Jest tylko czerwień, w którą zaczynam się osuwać. Ostatnie, co czuję, to przeszukiwanie kieszeni, wyciąganie spode mnie reklamówki i zapach papierosów. Też bym zapalił. *** Otwieram oczy. W pomieszczeniu panuje półmrok. W rogu sali stoi kobieta w fartuchu. Jest odwrócona do mnie tyłem i myje podłogę. Próbuję się poruszyć, ale zupełnie nie czuję własnego ciała. Kobieta podchodzi bliżej, ale nie patrzy w moją stronę. Traktuje mnie jak powietrze. Staje przy moim łóżku i wspina się na palce. Jest niezła. Ma maksymalnie trzydzieści lat. Nasze spojrzenia się spotykają. Z początku nie widzi nic dziwnego, lecz po chwili rozwiera oczy, jakby zobaczyła najprawdziwszego ducha. Upuszcza mop i wybiega z sali. Mija dłuższa chwila. Jarzeniówki zaczynają migać. Robi się zupełnie jasno. – Panie Eryku? Słyszy mnie pan? – Słyszę – odpowiadam łamiącym się głosem. Moje struny głosowe są zakurzone. Czuję, jakby budziły się do życia po długiej przerwie. Jakby granie na nich już od dawna przestało być normą. Ciałem również nie mogę poruszać. Wszystkie kończyny są zdrętwiałe, czuję w nich tylko nieprzyjemne mrowienie. – Panie Eryku, jest pan w szpitalu. Był pan w śpiączce. – Jak… jak długo? – Prawie pięć miesięcy. Niech pan się nie rusza. A więc wszystko, cały ten koszmar, spowodowane było śpiączką. Nie do końca w to wierzę, ale chwytam się resztkami sił tej namiastki normalności. Może faktycznie mam na imię Eryk. Brzmi znajomo. Poza tym nigdy nie przydarzyło mi się nic takiego. – Miał pan wypadek na nartach. Uderzył pan głową w lód. Niebawem będzie tu pana rodzina. Niech pan stara się nie zasypiać. – Chyba już się wyspałem – silę się na żart, choć wcale nie jest mi do śmiechu.


Lekarz się nie śmieje. Mówi, że za chwilę wróci. – Doktorze – zaczepiam go jeszcze na odchodne – który dzisiaj jest? – Siedemnasty kwietnia. Sala jest biała i sterylna. Tuż obok słyszę miarowe pikanie jakiejś aparatury. Koło mnie leży młody człowiek. Pewnie też w śpiączce. Jest nieprzytomny, ale widzę, że oddycha. Próbuję podciągnąć się wyżej, usiąść, ale nie jestem w stanie. To bardzo irytujące uczucie: nie móc się ruszyć. Byłem raz inwalidą, ale nie mogłem chodzić, a nie – nie poruszać się w ogóle. Być może to jest rzeczywistość, być może wszystko do tej pory tylko mi się przyśniło. Ale czemu pamiętam każde wcielenie? Miałem kiedyś rozmowę o śpiączce. Chyba byłem jakimś artystą. Poetą albo pisarzem, nie pamiętam. W każdym razie rozmawiałem o śpiączce i podobno jest tak, że podczas niej nie ma snów. Po prostu się budzisz, jakbyś przed chwilą zamknął oczy. Jakbyś mrugnął odrobinę wolniej niż zwykle. – Pamięta pan coś, panie Eryku? – Nie. Za to śniło mi się dużo rzeczy. Codziennie byłem kimś innym. Jakbym wcielał się w różne osoby. – Zauważam, że moje struny głosowe wracają do formy. Byłem w śpiączce. Nie wyślą mnie przecież do czubków. Warto spróbować. – Różni ludzie różnie reagują. Być może pan faktycznie śnił. – I za każdym razem nie wiedziałem, kim jestem… – Różnie bywa. W przypadku śpiączki nic nie jest dziwne. – Te sny zawsze działy się w Warszawie. – Jest pan w Warszawie. Do wypadku doszło na Szczęśliwicach. – Taki sen też miałem. Że jeżdżę na Szczęśliwicach. – Mózg nigdy nie przestanie zadziwiać ludzi. – Doktorze, kiedy będę mógł chodzić? – Potrzebna będzie rehabilitacja. Sam nie wiem. Parę tygodni, ale będzie pan na pewno. Proszę się tym nie martwić. – A rodzina? – Nie rozumiem. – Kto jest moją rodziną? Nie pamiętam ich. – Ma pan córkę i żonę. Obie bardzo ładne. – Lekarz się uśmiecha.

– W jakim wieku córka? – Chyba szesnaście lat. Zaraz sam się pan dowie. Już tu jadą. Bardzo się ucieszyły. – Kiedy odzyskam pamięć? – To już jest kwestia indywidualna. Może za godzinę, a może za tydzień. – Może nigdy? – Raczej mało prawdopodobne. Zwykle to kwestia czasu. Proszę się nie martwić. Jest pan znów z nami. To najważniejsze. Coś zaczynam sobie przypominać. Chyba faktycznie wyłożyłem się na nartach. Pamiętam ból z tyłu głowy. Krótki, acz intensywny. Obezwładniający. Imię Eryk też znajome. Chcę w to wierzyć, ale tyle już razy budziłem się jako ktoś inny, że normalność wydaje mi się odrobinę przerażająca. Jakbym w końcu musiał wziąć za coś odpowiedzialność. Wchodzą do sali. Jakaś kobieta z krótkimi blond włosami, ma na nosie okulary. Szczupła i ładna. Usta pełne, z dorodnym przedziałkiem nad górną wargą. Przez oślepiające światło nie dostrzegam koloru oczu. Dziewczynka… nastolatka jest szatynką. Włosy podatne na falowanie. Też nosi okulary. Nie znam ich. Nigdy ich nie widziałem. Zaczynają mnie ściskać. W miejscach dotyku czuję nieco mocniejsze mrowienie. Nic nie mówią. Patrzą, jakby widziały mnie po raz pierwszy. Może w ich głowach od dawna jestem martwy. Może fakt, że wodzę oczami, że oddycham, wydaje im się w jakiś sposób niepokojący. Zaczynają płakać. Bezgłośnie. Widzę błyszczące kropelki na ich policzkach. Nie wiem, co powiedzieć. Zazwyczaj, budząc się w obcym domu, udawałem, że jestem tym, za kogo mnie uważają. Wiedziałem, że i tak po zaśnięciu obudzę się gdzie indziej, ale teraz nie jestem pewien niczego. – Przepraszam, ale nie pamiętam was – mówię – nie wiem nawet, kim jestem. To, że mam na imię Eryk, to wszystko, co wiem. – To nic, to nic – mówi moja żona, ocierając łzy. – Ważne, że się obudziłeś. Ja jestem Ania, a to jest Amelia. Amelia wciąż płacze, widocznie kuriozalność sytuacji ją przerasta. Nie dziwne. Jej własny ojciec, który pewnie zabierał ją na spacery, z którym chodziła do zoo i z którym jadła watę cukrową, raptem nie pamięta, jak nazywa

31


opowiadania • miniatury • proza

się jego jedyne dziecko. W to też chcę wierzyć. Że mam dziecko, piękną dziewczynkę, i że kiedyś chodziliśmy razem do zoo. – Kim ja jestem? – Pracujesz… – Ania gryzie się w język – pracowałeś w nieruchomościach, ale dostałyśmy za ciebie odprawę jakiś czas temu. Nie przejmuj się. Wydobrzejesz i znajdziesz nową pracę. Praca. Co to za śmieszne i obce słowo. Mnóstwo razy byłem prezesem dużej korporacji, parę razy nawet chirurgiem. Dawno temu – polowym sanitariuszem, a ostatnio adwokatem, informatykiem, szewcem, fryzjerem, ale do żadnej z tych prac nigdy nie poszedłem. To znaczy, owszem, czasami siedziałem za biurkiem. Prosiłem sekretarkę o zrobienie kawy, odbierałem telefony, zapewniałem ludzi, że wszystko będzie w porządku, że terminy są dopięte, ale nigdy nie podjąłem się konkretnego zadania. Przecież nie mogłem przeprowadzić operacji. Choćby usunięcia wyrostka robaczkowego – nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. Nie obcinałem też włosów ani nic z tych rzeczy. Prawda jest taka, że nie umiem robić absolutnie nic. Kiedy niby miałem się nauczyć? Umiem się bawić… Umiałem się bawić. Jak jeszcze mogłem chodzić. Teraz nie potrafię absolutnie nic. Nawet w sraniu ktoś będzie musiał mi pomóc. Łapię się na tym, że wcale nie chcę tego wszystkiego. Nie chcę normalnie żyć, przeraża mnie to. Jakbym był aktorem, który ma sobie radzić także pomiędzy ujęciami, a nie bardzo wie jak, bo jakiś czas temu utknął w jednej z ról. W roli kameleona. Był chyba nawet taki serial, nazywał się Kameleon, ale tamtemu gościowi szło znacznie lepiej niż mnie. – Panie Eryku – lekarz pstryka palcami – panie Eryku, proszę z nami zostać. Proszę nie zasypiać. – Nie śpię. Nie śpię. – Dzisiaj jeszcze pan poleży, a jutro zaczniemy rehabilitację. Póki co zostawię państwa samych. Lekarz wychodzi. Następuje niezręczna, o wiele za długa cisza. Żadne z nas nie wie, co powiedzieć, a już w szczególności ja. – Jak się czujesz? – pyta Amelia. – Nie wiem. Nie mogę się ruszać. Znów cisza. Piszczy mi w uszach. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Kiedy wrócisz do domu? – Nie wiem, ale nie martwcie się. Teraz już wszystko będzie dobrze. – Nie mam pojęcia, dlaczego to mówię. Nie mam bladego pojęcia, czy będzie dobrze. Gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że nie. Ania znów zaczyna płakać. Wychodzi z sali. Amelia zostaje. Ściska moją rękę. Czuję mrowienie. – Mama często płakała w nocy. Modliła się, żebyś wyzdrowiał. – Nie wiem, co powiedzieć. To wszystko jest dla mnie nowe. – Rozumiem, tatusiu. Dla nas też. Trochę się w domu pozmieniało bez ciebie. – To znaczy? – No wiesz, całe życie ktoś z tobą jest, a później znika. Musiało się pozmieniać. Ania wraca, a potem bezceremonialnie rzuca mi się nie szyję. Czuję jej ciepłe łzy na policzku. Czuję policzek. Jej, mój, oba policzki. – Mówiłam ci, żebyś zakładał kask. To nic nie kosztuje. Nie. Ty byłeś zawsze najmądrzejszy. – Mamo – wcina się Amelia – później mu nawrzucasz. Teraz się cieszymy. – Masz rację – śmieje się Ania. Bezgłośnie. Pewnie nie robiła tego od bardzo dawna. Niech się śmieje, na zdrowie. – Mam prośbę – mówię, gdy żona się uspokaja. – Macie może lusterko? Chciałbym się przejrzeć. – Chcesz poprawić makijaż? – pyta Amelia, puszczając oczko. – Tak. Chyba się rozmazałem. Nie znam tej twarzy. Mam około czterdziestki, ale z długą ciemną brodą wyglądam znacznie starzej. Czarne włosy opadają mi na czoło. Czy to naprawdę ja? Ten jedyny i niezmienny ja? Nieźle. Mogło być znacznie gorzej. Mogłem zostać tym z wczoraj. Romkiem. Pewnie leży gdzieś biedaczyna i się wykrwawia. Jeśli jeszcze żyje. Sam był sobie winny… Nie, stop! Stop!!! Nie było żadnego Romka. To jestem ja. Nie myśl sobie, że nie. Jedyny i niepowtarzalny ja. Dzisiaj i jutro, i nawet pojutrze, a może nawet już do końca. Coś we mnie walczy. Coś nie godzi się na taki stan rzeczy. Coś każe iść, każe biec, każe wiać stąd, z tego ciała, od tych ludzi. To nie jestem ja. Nie ma mnie. Ja nie istnieję. Są tylko ciała. Obce ciała. Każde osobne.


– Kochanie, nie zasypiaj. Pamiętaj, co lekarz kazał. À propos lekarza: wraca. Niesie metalową tackę. Na tacce kilka kubeczków. Takich małych jak do rozdawania lekarstw. – Co to jest? – pyta Ania. – Postanowiłem przyśpieszyć troszkę rekonwalescencję. To nic inwazyjnego. Aromaterapia. A właśnie, ma pani przypadkiem perfumy, których używała przed wypadkiem? – Mam. Nawet przy sobie. Zawsze noszę je w torebce – czerwieni się. Lekarz bierze od niej flakonik i psika do jednego z kubeczków. – Dobry byłby też szampon, mydło i inne znane zapachy. Jakiś czas temu udowodniono, że zapachy najlepiej stymulują pamięć – mówiąc to, podtyka mi pod nos kubeczek. W jednej chwili potok wspomnień zalewa moją głowę. Muśnięcia szyi, pocałunki, jakieś jezioro, wakacje, restauracja, pieczone ryby, rejs statkiem. To naprawdę moja żona! Czuję to! Wiem! Rodzi się między nami więź. Właściwie nie rodzi, a odżywa. Na nowo. Cudowne uczucie – mieć kogoś bliskiego! Pierwszy raz w życiu. Chcę ją przytulić, pogłaskać po głowie, ale czuję wstyd. Jestem stremowany, jakby to była nasza pierwsza randka. Następne zapachy. Czekolada, wanilia, jaśmin (chyba jaśmin), lawenda, konwalia. Te nic mi nie mówią. To znaczy mówią, ale nic konkretnego. – Potrzebowałbym też perfum pacjenta, jeśli mogłaby je pani przywieźć. – Oczywiście – odpowiada Ania. Czy to możliwe, że po powąchaniu swoich perfum dowiem się, kim jestem? To byłoby wspaniałe. Być może jeszcze wspanialsze niż uczucie bliskości. Trafiłbym w końcu na jakiś trop związany z własną tożsamością. Być może wtedy wszystko stałoby się na powrót normalne. Zwykłe. Prawdziwe. – Czy coś pan sobie przypomina? – Chyba tak – mówię. – To bardzo dobrze. Aromaterapia powinna poskutkować. Myślę, że nie ma już potrzeby dalej męczyć pacjenta. Robi się późno. Niedługo będzie wieczorny obchód. Nie chcę wyganiać… Wiem, że stęskniliście

się za sobą, ale będziecie państwo mieli jeszcze wiele, wiele dni na radość. Ania pochyla się nade mną. – Pamiętam wspólny rejs statkiem – mówię jej na ucho. Uśmiecha się i całuje mnie w policzek. Po chwili Amelia robi to samo. Żegnamy się. Nie na zawsze. Po raz pierwszy nie na zawsze. Już się nie boję. Jestem gotowy na stabilizację. Potrzebuję jej. Później jest obchód. Kilku lekarzy kiwa nade mną głowami. Mówią, że gratulują pobudki. Śmieją się trochę. Lekarze są z natury cyniczni. Tak mi się wydaję. Tyle egzemplarzy śmierci musiało w nich w końcu rozbudzić cynizm. Ja też jestem cyniczny. To znaczy: byłem. Teraz jestem miękki i skory do formowania. Gaszą światła. Zostaję sam. Jutro mają mnie przenieść do innej sali. Chłopak obok wciąż śpi. Trzymam za niego kciuki. Liczę, że niedługo wróci. Może on też przeżywa teraz różne wcielenia. Może na tym właśnie polega śpiączka. Myślę o tym wszystkim, czekając na sen. Trochę boję się zasnąć. Boję się, że po przebudzeniu będę kimś innym. Ale coś mówi mi, że tym razem będzie inaczej. *** Woda! Nie mogę otworzyć oczu! Duszę się! Leci mi do ust, do nosa, uszu. Mam skrępowane ruchy! Chcę krzyczeć, ale z moich ust nie wydostaje się żaden dźwięk. Z całej siły zaciskam krtań. Nie mogę pozwolić, by woda dostała się do płuc. To trwa całą wieczność. Jest mi słabo. Za chwilę się uduszę. Zaczynam tracić przytomność. Po chwili strumień przestaje napierać. Ktoś ściąga mi szmatę z twarzy. Jest sam. To chyba jakaś piwnica. Goła żarówka dynda u sufitu. Po obu stronach na półkach stoją przetwory. Dżemy, kompoty, ogórki kiszone, konserwowe, przeciery pomidorowe. Jest także kącik majsterkowicza. Jakieś śrubokręty, młotki, piły do drewna, diaks. Dostaję kopniaka w twarz. Lekkiego. Na rozbudzenie. Potem nieznajomy podnosi krzesło, do którego jestem przyklejony srebrną taśmą. Napastnik wygląda zupełnie zwyczajnie. Ma trochę dłuższe blond włosy, brązowe oczy i dołek w brodzie. Mijając go na pasach, w ogóle nie zwróciłbym na niego uwagi. Wygląda jak pracownik banku, który obsługuje

33


opowiadania • miniatury • proza

cię w okienku, facet wciskający ci laptopy konkretnej firmy czy zwykły chłopaczyna zatrudniony w spożywczym. Normalnie. Łapię oddech. Gigantyczna ulga rozchodzi mi się po płucach. Nic nie mówię. Czekam na rozwój sytuacji. Co miałbym robić? – Powiedziałbym, że mi cię szkoda. Naprawdę. Czasami żałuję, jak coś zrobię. Rozumiesz, działam impulsywnie, ale ty… ciebie wcale mi nie szkoda. Jesteś zwykłym śmieciem i ludzkim gównem – mówi spokojnie, niemal zmysłowo. – Nie rozumiem – odpowiadam. Może trochę naiwnie, bo czy jest co rozumieć w tym, że ktoś chce cię zabić? – Czego, kurwo jebana, nie rozumiesz?! – w jednej chwili spokojny głos przechodzi w gardłowy, pełen nienawiści krzyk. – Czego nie rozumiesz, się pytam?! Kto ci kazał dzwonić na psy? Widziałeś mnie. Trudno, mój błąd. Zjebałem. Mogłem znaleźć dla niej lepszą kryjówkę, ale żeby na psy? Największy debil w więzieniu, co nie wie, jak się, kurwa, nazywa, wie, że się nie kapuje. Tak, kurwa, czy nie?! – Tak – odpowiadam ciszej, niż zamierzałem. – No to na chuj się mieszałeś? Nie mogłeś tego olać? Co, kurwa, znałeś ją? Pewnie sam chciałeś ją naćpać i wyjebać. Mam rację? Zaczynam się śmiać. Długo i intensywnie. Jak wariat. Mam nadzieję, że ściany w tej piwnicy są grube, bo ewentualni sąsiedzi mogliby dostać zawału, słysząc dochodzący spod podłogi – jeden po drugim – najpierw krzyk, a potem opętańczy śmiech. Ania, Amelia – jakie to mi się teraz wydaje zabawne. Ta moja naiwność. Jasne, obudziłem się ze śpiączki. Wszystko będzie dobrze. No to mam. Rewelacja. Swoją drogą, ktoś się chyba na mnie uwziął, bo trzech takich ekscesów z rzędu nie doświadczyłem chyba nigdy. Wciąż czuję zapach ich włosów. Mojej żony i córki… Tym razem kopniak w twarz jest na tyle mocny, że przez krótką chwilę widzę tylko telewizyjne mroczki. – Zabij mnie – mówię. – Na co czekasz? – Może dasz mi to jednak zrobić w moim tempie, co? Coś ty taki, kurwa, władczy się zrobił? Zanim zemdlałeś, leżałeś jak myszka pod pierdoloną miotłą, a teraz wielki bohater. Odjebało ci już pewnie, co? Krzysiu, jesteś już UKŁADAMY

u k ł a d a m y

34

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

trochę pojebany? Powiedz wujowi. – Mam na imię Krzysztof? – A co? To dla ciebie jakaś nowość? – Ile mam lat? – Nie bój się, prokurator już mnie nie będzie za ciebie ścigał. – Ile mam lat? – powtarzam pytanie. Znów dostaję kopniaka, tylko że tym razem piętą w splot słoneczny. Już nie chcę wiedzieć, ile mam lat. Już mnie nic nie obchodzi. Całe powietrze ucieka ze mnie w jednej chwili. Nie mogę oddychać, ale w znacznie mniej przyjemny sposób niż poprzednio. Przy każdym wdechu charczę, jakbym musiał odtykać gardło z całego bólu, który na nim osiadł. – Nie zapominaj się – słyszę – wujek jest miły, ale jak nie chce czegoś powiedzieć, to się nie nalega. A wracając do prośby: śmierć jest przewidziana na końcu, a my nie dotarliśmy nawet do połowy. Cierpliwości. Zastanawiam się właśnie, co ci zrobić. Wpierdoliłeś mnie po uszy. Jestem przez ciebie ścigany listem gończym, rozumiesz? Źle wyglądam na zdjęciu, rozumiesz? Wiesz, jakie to uczucie? Jesteś sławny, wisisz na każdym dworcu, przystanku, tablicy ogłoszeń. Szukają mnie jak Bartka Bogacza parę lat temu, a ja wyglądam na zdjęciu jak chory na gruźlicę. Nigdy tego nie zrozumiesz. Jeśli wyjdę z kryjówki, od razu mnie złapią. Mam tak samo przejebane jak ty. Jest ci z tym trochę lżej? No może nie tak samo. Ja nie będę miał przybitego do podłogi jelita. Nie będę się czołgał z przeciętą piętą Achillesa. – Robili to już w Hostelu jedynce – mówię. Byłem na tym w kinie z jakąś dziewczyną. Kopniak w żebra, jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty; czuję, jak pękają. Słyszę trzaski jakby łamanych pod butem gałązek. Coś kłuje mnie w płuco. To uciążliwy ból. Nigdy nie czułem tak mocnego. Przy najmniejszym poruszeniu boli jak nic przedtem. – Czy ty sobie wyobrażasz, że to jakiś film, żart czy coś? Ja rozumiem, że jesteś młody, oglądałeś dużo filmów. Pewnie kilka z Jasonem Stathamem. I myślisz, że takie żarciki są w dobrym smaku. Że zajebiście sobie rzucić taki żarcik, bo przecież jesteś tylko aktorem i zagrasz niedługo w jakimś innym filmie. Nawet jak w tym cię odjebią.


Znów zaczynam się śmiać. Trochę dlatego, że wszystko, co mówi, jest prawdą, ale o tym nie wie, a trochę z zupełnie innego powodu. Nigdy nie byłem tak blisko śmierci. Ten człowiek jest świrem. Może z nim się uda. Wystarczy, że jeszcze parę razy kopnie mnie w żebra. Pęknie mi płuco. Utopię się we własnej krwi. Nie przestaję się śmiać, choć ból jest potworny. Silnym pchnięciem wsadza mi szmatę w usta. Tę samą, którą kilka minut temu mnie podtapiał. – Kurwa, przestań się śmiać! – krzyczy. – I tak nikt cię tu nie usłyszy, ale psujesz mi zabawę. Chciałem jeszcze trochę pogadać, ale autentycznie psujesz mi całą radochę z kaleczenia cię, a to moja ostatnia przyjemność w życiu. Nie odbieraj mi jej, bo następnym razem obetnę ci język i przysięgam – zbliża twarz do mojej, nasze oczy niemal się stykają – bez niego będziesz śmiał się zupełnie inaczej. Odchodzi w stronę kącika majsterkowicza. Szuka czegoś. Grzebie w śrubkach. Następnie bierze grubą linę, najpewniej skręconą z pięciu cieńszych. Rozcina taśmę przy oparciu. Moje ręce są na moment wolne. Próbuję nimi odrobinę poruszać, ale czuję szarpnięcie i bezwiednie unoszę je nad głowę. Nade mną jest hak. Przymocowany do sufitu. Dopiero teraz go spostrzegam, choć przez cały ten czas tkwił mi przed nosem. „Wujek” przewiesza przez niego linę i po chwili moje stopy odrywają się od podłogi. Jestem nagi. Z tego też nie zdawałem sobie sprawy. Sądząc po gładkim i smukłym ciele, mogę mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, i to w najgorszym wypadku. Myślę jednak, że jestem znacznie młodszy. Podchodzi do mnie z kombinerkami i chwyta za paznokieć dużego palca lewej nogi. Uśmiecha się miło. Jego twarz w ogóle jest dość przyjemna. Mocne szarpnięcie połączone z jakimś mokrym chrzęstem. Krzyczę, ile sił w płucach. Ból bez problemu opanowuje cały mój umysł. Jestem teraz tylko wielkim balonem bólu. Szok mija po kilkunastu sekundach. Mężczyzna próbuje chwycić za kolejny paznokieć, ale resztkami sił zarzucam mu nogi na szyję. I duszę. Duszę! Ściskam go z całych sił, które mi pozostały. Staram się całą energię skupić w nogach, choć ból żeber jest nieznośny. Macha rękami, próbuje mnie bić po udach.

Dać się zabić to jedna rzecz, ale na śmierć w męczarniach się nie godzę. Jego ciosy słabną, widać, że opada z sił. Sięga po coś ręką. Nie mogę mu przeszkodzić. Moje ręce są przecież przywiązane. Mogę tylko dusić go w nadziei, że zemdleje, zanim znajdzie to, czego szuka. Jego ręka sunie do kieszeni jak ospały wąż. Wyciąga nóż. Nieduży, ale z ostrym szpicem. Zdobywa się na ostatni wysiłek – wbija mi ostrze w udo. Poluźniam uścisk. Krew cieknie bystrym strumieniem, ale wcale o tym nie myślę. Dobrze byłoby zemdleć. Może obudziłbym się gdzieś indziej. Bez pękniętych żeber i z wszystkimi paznokciami. Wyrywa nóż i odskakuje ode mnie jak oparzony. Jest w szoku, że świnia podana mu na srebrnej tacy odważyła się ugryźć. Nie spodziewał się tego. – O ty kurwo zawszona! – sapie. Oczy błyszczą szaleństwem. Nie wiadomo, na czym skupia wzrok. Patrzy jak gdyby przeze mnie. Chwyta nóż i z wściekłością dźga mnie po nogach. Mnie jest już wszystko jedno. Dawno już nie odczuwam bólu, nie wiem dlaczego. Może przez szok, może z rezygnacji. Jest coś gorszego niż ten ból, bo pewnie niedługo obudzę się gdzie indziej, a ból stanie się jedynie przykrym wspomnieniem. Gorszy jest bezsens tego wszystkiego. Czuję się jak żart. Jakby ktoś postanowił zrobić z mojego życia pieprzoną farsę. – Policja! Jesteś otoczony! – słyszę jakby dźwięk z innego wymiaru. – Otwórz drzwi i grzecznie wyjdź z pomieszczenia. Zachowuj się rozsądnie, a nikomu nic się nie stanie. – Widzisz – szepcze mi do ucha – widzisz, co narobiłeś? Musiałeś mi spierdolić życie? – Liczę do pięciu. Do tego czasu masz wyjść z podniesionymi rękami! Denerwuje się, szuka czegoś, zagląda do pudełka. Trzyma w ręku pistolet. Sprawdza magazynek. Pusty. – Pięć! Szuka nabojów, przewraca jakieś pudła. Zbija słoik z brzoskwiniami. Ma! – Cztery! Wkłada je do magazynka. Kibicuję mu. Niech strzeli. Przynajmniej do mnie. Niech strzeli. – Trzy! Patrzy na mnie z autentycznym smutkiem. Na pewno

35


opowIadaNIa • mINIatury • proza

nie jest smutny z mojego powodu. Raczej własnego życia mu szkoda. – Dwa! Odbezpiecza i bez słowa oddaje strzał. Widzę bezgraniczną jasność. Jak błysk flesza trwający całą wieczność. *** Ciało chłopca opada bezwładnie na podłogę. Twarz jest nierozpoznawalna. Zamiast nosa zwisa z niej krwawy ochłap. Musiał dostać w sam środek głowy. Policjanci dobijają się do drzwi, ale jeszcze długo po doliczeniu do jednego nie udaje im się wejść. Napastnik patrzy w wylot lufy. Wącha ją. Przystawia do skroni. Zaciska oczy. Odkłada pistolet. Siada przy ciele chłopca i zaczyna kompulsywnie dźgać je nożem. Na oślep. Gdzie popadnie. Głównie w tors. Brzuch, okolice serca. I tak nie ma ucieczki. Wszystko się już stało. W całym pomieszczeniu unosi się zapach prochu i krwi. Razem pachną trochę jak przypalone mięso. Potworny huk. Kłęby dymu. Policja dostaje się do środka. Wrzucają chyba granat dymny. Nic nie widać. – Leży, kurwa! – krzyczy nieznajomy głos. Pewnie któregoś z policjantów. – Ręce! Dawaj ręce! Opuszczam pomieszczenie. To jakiś hangar. Na zewnątrz stoi czarna zbrojona furgonetka i około dwudziestu policjantów. Obok znajdują się identyczne hangary, kilka rdzewiejących ciężarówek, niektóre bez kół. Dalej jest cmentarz. Pamiętam, że kiedyś na nim byłem. Chyba na grobie dziadka. Cmentarz Wolski. Zapalałem znicze i wyrywałem chwasty. To było ze trzydzieści lat temu. Oczywiście nie sam. Z żoną. Była niska, miała białe równe zęby i kasztanowe lekko kręcone włosy. Najładniejsza z moich żon. Lecę dalej. Wreszcie jestem wolny. Nieograniczony. Widzę głowy ludzi przesuwające się bezładnie jak kapsle w zapomnianej starej zabawie podwórkowej. Niczego się nie nauczyłem. Ani od was, ani od nikogo. Przez te siedemdziesiąt cztery lata ani razu nikomu nie pomogłem. Nikogo przed niczym nie uchroniłem. Nie przygarnąłem pod swój dach. Nie nakarmiłem ani nie napoiłem. Nigdy też o tym nie myślałem. Aż do teraz. Szczęśliwice. Górka pokryta jest zieloną sztuczną nawierzchnią. Nikt nie zjeżdża na nartach. Nic dziwnego. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

36

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Jest pewnie osiemnasty kwietnia. Wzbijam się wyżej, ponad dachy bloków, ponad biurowce. Widzę wszystko z nowej perspektywy. Powoli zamazują mi się kontury. Ludzie to już nawet nie mrówki, a blade powidoki mrówek. Takie też mają znaczenie. Ryją w betonowych korytarzach. Ryją w sobie samych… Przypominam sobie strzykawki. Całe wielkie pudło. Używałem tylko jednej. Miała pusty tłok. Najszybsza i najtańsza trucizna – powietrze. Przyjmowałem pojedynczo. Byli potwornie chudzi i brudni. Widzę biały parawan i metalowe białe łóżko. Siadali na folii, żeby nie nabrudzić. Potem przez okno. Zsypem na dół. Nie wyrzucałem ich sam. Robili to żołnierze. Za oknem był wielki dół. Leżało w nim absurdalnie wiele ciał. Pamiętam też strzał. Kula weszła potylicą i ugrzęzła gdzieś w płacie czołowym. Może przestałem być potrzebny? Mknę coraz wyżej i wyżej. Przestaję wierzyć, że robię to z własnej woli. Bliżej temu do dryfowania. Próbuję uciekać. Z całej siły ciągnę w dół, żeby schować się pod chmurami. Może przestaną na mnie patrzeć. Bo rozumiem już, że cały czas patrzą. Cały ten czas patrzyli. Wszystko na nic. Jakim cudem udało mu się strzelić? Mogło do tego dojść w każdej chwili czy dotarłem wreszcie do jakiegoś konkretnego etapu? Chcę wierzyć w tę drugą opcję. Niebo ciemnieje, a ziemia zaczyna się zaokrąglać. Zostało już niewiele czasu. Nie chcę tam iść. Czuję, że przeoczyłem wiele rzeczy. Że nie będą zadowoleni. Ale co ja mogę? Jak balon z helem jedynie unosić się i pęknąć w odpowiednim momencie. Tylko czy ktoś mnie wreszcie przekłuje? Bo tam, dokąd zmierzam, nie ma z pewnością żadnych ostrych rogów ani krawędzi. 


Barbara Marszałek

Trakai J

eszcze około pięćdziesiąt kilometrów i wskoczę do jeziora w Trokach. Niczego więcej nie pragnę, tylko dojechać do miasta. – Nic tutaj nie jeździ – zagaduję, nerwowo rozglądając się raz w lewo, raz w prawo. Agnieszka beztrosko wzrusza ramionami. Ma rację. Nie ma się czym przejmować. Siadamy na plecakach, dopijając resztkę wody z butelki. Taka właśnie jest precyzja życia. Niebo niebieskie, drzewa zielone, paprykarz szczeciński i pół chleba na drogę. Zaciągamy się papierosem. Każda po trzy machy. Na więcej nas nie stać. Dziewczyna w krótkiej czerwonej sukience przejeżdża na rowerze. Patrzy i napatrzeć się nie może, jakby widziała małpki w zoo. Agnieszka dodaje szczyptę dramaturgii do zaistniałej sytuacji i pokazuje język. Dziewczyna natychmiast odwraca głowę w drugą stronę, udając, że nie istniejemy. Może faktycznie tak jest. Nie mamy żadnej pewności. Mija godzina, dwie. Ściemnia się i spisuję na straty dojazd do Troków tego dnia. Idziemy wzdłuż szosy, przyciśnięte ciężarem plecaków, nadaremno wyczekując dźwięku jakiegokolwiek pojazdu. Cisza, rzec by można – grobowa, którą od czasu do czasu zakłóca ptasi świergot. Myślę o Maćku. Nie mogę go pogrzebać w pamięci. Teraz najprawdopodobniej pije żywca w Bobie, zachęcając jakąś laskę, aby zagrała z nim w lotki. Stary numer, też się nabrałam i chociaż jestem tego świadoma, piszę do niego list o tym, jak dwa dni temu nie umiałyśmy zapalić ogniska, a starsza przygarbiona pani z chaty mieszczącej się na wzgórzu przyniosła kozie mleko. Nie porozmawiałyśmy zbyt wiele, ale nikomu to nie przeszkadzało. Staruszka wskazała ręką na chatę, następnie na szczyty drzew, po czym wręczyła mi dzbanek z mlekiem i odeszła. Piszę list, mając nadzieję, że Maciek, kiedy go przeczyta, pokocha mnie taką, jaką jestem. Schodzimy z szosy. Za lasem musi być jakaś namiastka cywilizacji: szczekające psy, powieszone na płocie ścierki. Wczoraj zostawiłyśmy mapę na deszczu, a spory kawałek folii nie uchronił nas przed zmoknięciem. Śmierdzimy wilgocią zmieszaną z potem. W Trokach jest hostel, ciepła woda, sklepy, bary; piwo marki Svyturys i zupa. Obie to wiemy, obie marzymy, żeby się wykąpać

i wtulić w ciepły koc, kontemplując kolorowe światła miasta. Wchodzimy w głąb lasu, niebo czernieje, a drzewa powoli zapadają w sen. Agnieszka włącza latarkę. Idziemy i patrzymy pod nogi. Nagle coś zaczyna głośno szeleścić. Szepczę, że to nie jest wiatr. Agnieszka kieruje światło na szumiącą leszczynę, wstrzymując oddech. Stado dzików z prędkością światła wybiega z legowiska. Słyszę łomot serca i trzęsę się ze strachu. Na szczęście nie trwa to długo i po chwili znowu jest cicho. 

37


opowIadaNIa • mINIatury • proza

– Myślałam, że pobiegną w naszą stronę – mówię. Agnieszka przytakuje, uspokajając oddech. Bolą nas stopy, jesteśmy głodne, zmęczone i śpiące. Idziemy dalej z naszym dwudziestoletnim życiowym doświadczeniem, czyli praktycznie żadnym. Nasi rodzice są silni i zdrowi. Ukochane babcie czekają na pocztówkę z Wilna, a ojciec Agnieszki nie ma jeszcze Alzheimera i bardzo dobrze pamięta, że córka nie dzwoni. Nie mamy skąd. Obie nie zdałyśmy egzaminu ze średniowiecza. Ja poległam na hagiografii chrześcijańskiej Europy, Agnieszka – na wierszach mistrza Wincentego. Szkoda. Liczyłam na pytanie o pieśni Dusza z ciała wyleciała. „Na zielone łące stała. Stawszy, silno, barzo rzewno zapłekałe”. Agnieszka na nic nie liczyła, nie miała głowy do Galla Anonima. Tuż przed sesją Mirek zdradził ją z Olą, przyszłą panią prawnik. Tyle wiemy o miłości w ciemnym lesie gdzieś na południu Litwy. Wspominam ostatni dzień letniej sesji. Lipiec zapowiadał się słonecznie. Siedziałyśmy pod pomnikiem Korfantego, popijając colę. Agnieszka od niechcenia powiedziała, że pojechałaby gdziekolwiek, bo życie ucieka między palcami. Bez chwili wątpliwości przyznałam jej rację i tego samego dnia pożyczyłam śpiwór od współlokatorki z akademika i policzyłam oszczędności, które zarobiłam w OBI, promując nawozy do iglaków i roślin balkonowych. Pomyślałam, że na wizytę u wschodnich sąsiadów powinno mi starczyć pieniędzy. Agnieszka również miała trochę zaskórniaków. Kupiłyśmy mapę Litwy, parę konserw, wodę, papier toaletowy i wyruszyłyśmy w podróż. Inaczej sobie to wyobrażałam. Wiatr zaczyna coraz silniej podmuchiwać i spada na mnie pierwsza kropla deszczu. Wyjmujemy z plecaków peleryny, dumając, czy iść dalej, czy rozłożyć śpiwory i folię. Nie mamy już wody i ledwo stoimy na nogach, ale podejmujemy decyzję: idziemy, pomimo że rozpadało się na dobre, a srebrne błyskawice co jakiś czas przecinają niebo. Tracę nadzieję – jesteśmy w beznadziejnej sytuacji. Chce mi się płakać. Podnoszę wzrok i nie wierzę własnym oczom. W oddali widać światło w oknie. Przyspieszamy kroku i gdy stoimy przed drzwiami starej chaty, na mój plecak wskakuje czarny kot. Krzyczę z całych sił, Agnieszka wytrzeszcza oczy, a w drzwiach pojawia się łysawy mężczyzna w dresie, który bez wahania zaprasza nas do środka. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam tak szczęśliwa. Coś nad nami czuwa – inne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. Nie musimy ściągać butów. To dobrze, bo strasznie śmierdzą nam stopy. Wchodzimy do sieni, napotykając około trzydziestoUKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


letnią blondynkę z długim warkoczem. Spogląda najpierw na męża, potem na wielkie plecaki i znika w kuchni. Po chwili przynosi miskę z wodą, ręcznik i kładzie czajnik na rozgrzany piec. Myjemy się, zerkając na wielki stół, na który gospodyni stawia flaszkę wódki, słoik ogórków, smalec i chleb. Wchodzimy do pokoju i siadamy na drewnianych krzesłach. Wyciągam portfel, ale mężczyzna odmawia przyjęcia pieniędzy, za to nalewa prawie pełne cztery szklanki wódki. W oczach Agnieszki dostrzegam przerażenie. Niestety nie możemy odmówić. Przechylamy szklanki, krzywimy się i połykamy ogórki. Mężczyzna wyjmuje z kredensu album z fotografiami. Oglądamy zdjęcia: dziadka na froncie, staruszki w chustkach oparte o płot, bliźniaczki zrywające polne kwiaty. Przechylamy szklanki, krzywimy się, połykamy kromki chleba ze smalcem i oglądamy dalej: suknię ślubną gospodyni, chrzest tłustego niemowlaka, jasnowłosą dziewczynkę w spodenkach, uśmiechającą się od ucha do ucha. Uśmiecham się i ja, bo dziecko wygląda prześlicznie, na co blondynka reaguje płaczem, a mężczyznę w ogóle to nie dziwi. Zapala fajkę, dolewając żonie wódki. I dopiero w tym momencie zauważam, że jest ubrana w czarną suknię. Dziewuszka nie żyje. Umarła tydzień temu. Dziewuszka nie żyje. Rozmywa się ze zdjęcia, rozpływa wraz z herbatą w kubku, którego nie mam siły podnieść. Jestem pijana i próbując wstać, opadam na łóżko znajdujące się niedaleko stołu. Taka jest precyzja życia. Po wypiciu dwóch szklanek wódki należy iść spać. Wstaję w południe. Agnieszka cicho chrapie, leżąc obok mnie. Mam kaca i mogłabym wypić wiadro wody.

Z trudem wygrzebuję się z łóżka i wychodzę na dwór. Trawa jest jeszcze wilgotna, a słoneczne promienie suszą nasze ubrania wiszące na sznurze. Blondynka podaje mi talerz z kanapkami i szklankę soku porzeczkowego. Siadam na pniu, jem i patrzę na nieskazitelnie błękitne niebo. Agnieszka pojawia się na ganku, dostaje od gospodyni talerzyk z kanapkami i zajmuje drugi pień. Jemy w ciszy, nie mając siły rozmawiać. Zresztą, nie ma o czym. Nie wiemy, dlaczego dziewczynka ze zdjęcia zmarła; czy była chora, a rodzice nie mieli pieniędzy na leczenie, czy to był nieszczęśliwy wypadek, niefortunnie spadła z drzewa, a może wybiegła na szosę, nie zauważając przejeżdżającego samochodu. Nie wiemy i już nigdy się nie dowiemy. Po śniadaniu pakujemy rzeczy, żegnamy się z gospodarzami i znikamy w lesie, który wygląda znacznie przyjaźniej niż wczorajszej nocy. Za godzinę dochodzimy do drogi, siadamy na plecakach i zapalamy papierosa. Każda po trzy machy. Niczego więcej nie pragniemy, tylko dojechać do miasta. Tego dnia życzenie się spełnia. Zatrzymujemy czerwoną skodę, wrzucamy dobytek do bagażnika, szczerząc zęby do kierowcy w przetartych dżinsach, który potwierdza kierunek: Trakai. Coś nad nami czuwa. Inne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. Jest czwarta po południu. Wieżyczki zamku lśnią w słońcu, znajdując odbicie w tafli jeziora. Agnieszka, wchodząc do wody, dostaje gęsiej skórki. Nie szkodzi, zamykam oczy, dając nura. Pode mną przepływa jakaś ryba, wynurzam się i stwierdzam, że podróże mają słodki smak. Wieczorem pójdziemy do knajpki niedaleko zamku. Wypijemy svyturysa, zjemy gulasz, słuchając Beautiful Day U2 i nie będziemy już pamiętać o blondynce i mężczyźnie w dresie. Planujemy jechać do Wilna, potem nad morze, bo przecież nie chcemy, aby życie uciekało nam przez palce. Zapomnę o pustych oczach blondynki, o szmacianej lalce, którą trzymała w dłoniach podczas naszego pożegnania – do czasu, kiedy zbudzę się z bólami porodowymi i zacznę bać się o swoją córkę. Życie bywa okrutne. 

39


SoFa patroNuje!

kornelia i ola pochodzą z dwóch różnych światów, ale obie zostały w życiu boleśnie zranione. Trudne, nierzadko traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa sprawiają, że przyjaciółki nie zawsze podejmują słuszne decyzje. Nie są ani dobre, ani złe. Próbują być sobą, ale najpierw muszą siebie odnaleźć. Kornelia, by uniknąć samotności, tkwi w związku opartym na przemocy – z chłopakiem, którego nie kocha. Bo nie umie kochać. A raczej boi się miłości, która odsłania w człowieku najsłabsze punkty i czyni go podatnym na zranienie. Ola ma dwie twarze: jest szaloną dziewczyną pragnącą dobrze się bawić i poważną panią prezes zarządzającą rodzinną firmą. Seks bez zobowiązań oraz balansowanie na granicy ryzyka pozwalają jej utrzymać niezbędną równowagę psychiczną. Tylko tak potrafi odreagować stres. Mężczyźni, którzy pojawiają się w życiu tych dwóch młodych kobiet, czy Ola i Nela odważą się być sobą, czy sięgną po marzenia, czy odnajdą miłość i czy jej nie stracą?

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że „kieszenie przeszłości” czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać. również niosą w kieszeniach sporo niełatwych doświadczeń...

W

SŁOWA(CH)

w

http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTIwOA%3D%3D/kieszeni-przeszlosci.html?title=Kieszeni+przesz%C5%82o%C5%9Bci

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


41


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Beata Żuk

Męska kieCka W oknie OVERTONA

O

d zarania dziejów wiadomo było, kto chłop, kto baba. Nawet w Raju, kiedy listek figowy zakrywał to i owo, na pierwszy rzut oka można było jedno od drugiego odróżnić. Później, gdy ludzkość zaczęła odziewać się w materiał, było jeszcze łatwiej, bo sprawa oczywista: jak spodnie, to mężczyzna, sukienka – wiadomo, kobitka. Było, co prawda, z portkami trochę zamieszania, bo od pewnego czasu przylgnęły również do kobiecych nóg, ale przecież nikomu nie zdarzyło się pomylić George Sand z facetem. Nadal wszystko było jasne. A teraz już nie jest. Dziś kieckę może założyć każdy, nawet mężczyzna, niezależnie od tego, w co go natura skąpo lub hojnie wyposażyła. Niektórzy mówią, że tak wolno, ba! nawet powinno się. Pal sześć widok cudaka przebranego w nieswoje piórka! Problem sięga znacznie głębiej: jednopłciowość osobnicza nie jest już „cacy”, lecz „be”, za to istnieje wolność i dowolność kreacji własnej – od nieskończoności do nieskończoności. Pan Bóg w niebie ze smutkiem kiwa głową, bo oto wytwór pracy dnia szóstego zaczyna go poprawiać zależnie od swojego widzimisię lub od humoru, w jakim przywita dzień i przy porannej kawie skonstatuje, że dziś pogoda na bycie dziewczynką. Albo chłopczykiem. Niby jest w tym jakaś logika, bo gdy za oknem leje się żar z nieba lepiej założyć przewiewną sukienkę na ramiączkach, niż kisić się w spodniach. Dla odmiany, gdy pada lub ziąb siarczysty, portki na tyłku będą jak znalazł, bo przynajmniej wiatr po cojones hulać nie będzie. Wychodzi więc taki zwolennik uniseks w wersji kobiecej na ulicę. Rysy ostre, cycków brak, ramiączka zwiewnej kiecki nikną na szerokich barakach. Siada na przystanku autobusowym, gdzie wieje nudą, a siedząca obok kobita może nawet rada by zagadać, ale choćby ją diabeł gonił nic nie powie. Bo nie wie co. Trwa w dysonansie, bo rozum mówi jedno, a oczy swoje. Wie, że chłop, widzi babę. Mechanizmy obronne poszły spać, żeby choć wyparcie albo zaprzeczenie. Gdzie tam! Mało

tego: uniseks patrzy zalotnie i hairami trząsa. Do mnie? – zastanawia się kobitka. Chyba nie? A może jednak do mnie? Pewnie myśli, że i ja przebieraniec. Pora umierać. Żeby była jasność: mam głębokie poczucie empatii w stosunku do osób dotkniętych innością, choćby transseksualistów. Jest niewyobrażalnym piekłem pozostać uwięzionym w ciele, którego się nienawidzi, mentalnie będąc kimś innym. Presja odgrywania właściwej roli społecznej, zgodnie z zewnętrznymi oczekiwaniami, musi być torturą trudną do zniesienia. Droga do uzyskania tożsamości płci wewnętrznej z fizyczną jest długa, wyczerpująca i bolesna. A potem jeszcze wymaga odwagi. Rozumiem transwestytę z jego upodobaniem do damskiej bielizny i fatałaszków. Nie mnie oceniać, jak kto osiąga satysfakcję seksualną. Nie oburzają mnie geje ani lesbijki, bo popęd to popęd i, nawet gdyby Zygmunt Freud powstał z grobu, nic na to nie poradzi. Byle tylko nie dowodził, że to norma, bo kiedyś dojdziemy do absurdu, jak w tym dowcipie o dwóch panach gawędzących przy piwie: – Powiem ci coś o Franku. Ale cicho o tym. – Jasne! – Wiesz, że Franek jest hetero? – No co ty?! Błeee… Ale my nie o tym. Przydługi wstęp jest po to, by zapytać: co się stanie, gdy ustawimy wystrojonego w kieckę faceta w Oknie Overtona? To pojęcie z zakresu inżynierii społecznej, czyli, krótko mówiąc, technik manipulacji, wyprowadzone przez Josepha P. Overtona, Amerykanina, speca od socjotechniki. W skrócie, istota zjawiska zasadza się wokół szeregu technik ukierunkowanych na społeczeństwo w celu zmiany jego nastawienia wobec konkretnego zjawiska,

43


publIcyStyka

z zupełnie nieakceptowalnego na popularne, a nawet wymagające legalizacji. Jak to się robi? Etapami. Gdyby próbować wyobrazić sobie kontinuum czasowe w postaci, dajmy na to, linii prostej podzielonej na wymienione wyżej etapy, i nałożyć nań ruchome okno, takie jak to z kalendarzy, które przesuwamy na różne daty, to mniej więcej w podobny sposób wygląda ruch Okna Overtona. Jest ono wypełnione świadomością społeczną, a dla naszej męskiej kiecki przesuwa się następująco:

Tu argumentacja najczęściej sięga prawa człowieka do wolności i nieskrępowanej kreacji. Przytaczane są argumenty z zakresu psychologii wskazujące, że nawet czasowe oderwanie się od własnej płci w wymiarze wizerunkowym ma dobroczynne konsekwencje dla szeroko rozumianego zdrowia psychicznego i pozwala lepiej zrozumieć płeć przeciwną, co automatycznie zmniejsza odległość z Marsa do Wenus i tworzy wspólny język dla obu płci.

Etap O: niedozwolone Spódnica i sukienka są wyłącznymi atrybutami kobiecości. Nikt w to nie wątpi. W mediach informacje o trendach modowych w zakresie tego rodzaju odzieży kierowane są wyłącznie do kobiet. Żaden mężczyzna z własnej woli nie wyjdzie na ulice w szmizjerce, no chyba że za ciężkie pieniądze, ale też chyłkiem. W społecznej świadomości mocno tkwi zależność: sukienka równa się kobieta. Tożsamość płciowa jest pojęciem jednoznacznym.

Etap IV: popularne Uniseks, jako forma wyrazu bezpłciowości, jest popularyzowana przez media. Męscy celebryci publicznie pojawiają się w damskich kreacjach, kobiety celebrytki szeroko rozprawiają o nadejściu długo oczekiwanego porozumienia świata męskiego i żeńskiego. Polemika toczy się już nie o istotę zjawiska, a o jego historyczne lub mitologiczne wyprowadzenie z przeszłości. Przypomina się na przykład o rzymskich togach i ich miejscu we współczesnym sądownictwie. Celebryci z zapałem promują sklepy z odzieżą gender, epatują z ekranu nowymi, coraz to dziwaczniejszymi kreacjami. Społeczny mechanizm naśladownictwa zaczyna działać w sposób podobny do biologicznej mimikry. Powstają internetowe społeczności uniseks, kluby, puby. Zjawisko zaczyna istnieć w przestrzeni publicznej.

Etap I: niedozwolone, z zastrzeżeniami Temat możliwości wyboru tożsamości płciowej i jej uzewnętrznienia w ubiorze zaczyna pojawiać się na konferencjach, określanych jako naukowe. W mediach pojawiają się informacje, że odbyło się takie czy inne spotkanie ekspertów, cytowane są teorie i argumenty przemawiające za tym, że w zakresie konsekwentnego przypisania rodzaju ubioru do płci i upartego czepiania się jednopłciowości osobniczej, niektóre społeczeństwa tkwiły w błędzie, bo, na przykład w krajach arabskich jelaby, od pokoleń noszą i kobiety, i mężczyźni, a seksualnie wszystko gra. Temat zostaje poddany szerokiej dyskusji społecznej. Etap II: akceptowalne Temat równouprawnienia płci, również w ubiorze, przechodzi do następnego stadium. Pojawiają się eleganckie terminy określające nowy trend: na przykład znany nam już „gender” czy „uniseks”, który zaczyna być traktowany jako trzecia płeć. Mężczyzna w sukience w opinii społecznej przestaje być dziwadłem, które powinno się obwozić w klatce po jarmarkach, a jego widok rodzi jedynie spostrzeżenie, że owa trzecia płeć naprawdę jest wśród nas. Etap III: Sensowne UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Etap V: legalizacja Następuje przesunięcie ze sfery medialnej do legislacyjnej, zjawisko znajduje swoje miejsce w polityce państwowej. Mniejszości uniseks domagają się ustaw penalizujących ich dyskryminację, powstają stosowne akty prawne. Mnożą się publikacje naukowe dowodzące, że bycie gender jest biologicznie oczywiste, a rodzice nie powinni ograniczać dzieci w wyborze płci, bo tego wymaga przynależność do nowoczesnego społeczeństwa. Gdzie obecnie jesteśmy?


REKLAMA

Ano, przy literaturze fachowej. Mamy już Poradnik dla nauczycieli. Jak stosować zasadę równego traktowania kobiet i mężczyzn, zakładający różne scenariusze zajęć przedszkolnych. Na przykład ten oznaczony numerem sześć nosi tytuł „Księżniczki i Rycerze”. Wszystko wzorowo opracowane, tylko tam Kopciuszek jest chłopcem, a ratuje go księżniczka. Charles Perrault i bracia Grimm przewracają się w grobie, bo dotąd całe pokolenia wierzyły, że Kopciuszek to dziewuszka. No, i jak świat światem, to książęta ratowali damy z opresji, a nie na odwrót. Nic w tym złego? Załóżmy, że nic, ale spójrzmy, co proponuje scenariusz numer dziewięć. To „Gender Quiz”. Tak się nazywa. W tej wersji, kilkoro dzieci wychodzi do innego pokoju, gdzie znajdują się różne części garderoby. Maluchy dokonują zmiany płci: Jaś zakłada bibułkową, różową spódniczkę i żółtą perukę, Ola wciska na głowę bejsbolówkę, potem wracają na salę i jest zgadywanka qui pro quo. Zwykła zabawa? Owszem, jednorazowo, ale nie programowo, w powtarzalnych cyklach, bo to nosi już znamiona indoktrynacji. Pytam: gdzie podziała się praca psychologów i psychiatrów, grzmiących jednym głosem, że prawidłowa identyfikacja płciowa jest podstawową formą tożsamości społecznej, a jej istotą jest zgodność płci z fizycznymi cechami płciowymi, tworząca się poprzez oddziaływania środowiska rodzinnego, rówieśniczego i doświadczenia seksualne okresu dojrzewania? W istocie, mamy teraz do wyboru trzy płcie, tak jak kilka rodzajów pieczywa żytniego, i tylko od naszej woli zależy, po które sięgniemy. Bardzo nowocześnie! Czy to znaczy, że J. Money, który wprowadził do seksuologii pojęcie identyfikacji z płcią, nad którym pracowały i nadal pracują niemal wszystkie psychologiczne ośrodki naukowe, bredził jak Piekarski na mękach? No tak, ale to było w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku, czyli w ubiegłym wieku, zatem mniej więcej w okolicach ery dinozaurów. Co tam dinozaury! Wychodzi na to, że i pomysły Boga są passé. Warto było, Panie Boże, tworzyć Adama i Ewę, do tego w nadgodzinach? Nowoczesne społeczeństwa, już od dawna mają wolne weekendy. 

KONKURS! LATARNIA WE

mgle!

Sprawdź się letnią porą, pisząc tekst osadzony w zimowych klimatach! Na Wasze stworki potworki czekamy do 31 sierpnia. Teksty należy słać na adres: proza@sofaczasopismo.pl Więcej na: https://www.facebook.com/ events/1421339604863159/ 45


publIcyStyka Kamil K. Pietrzyk

FREEDOM

&

D

POSTFREEDOM

zisiejsza rzeczywistość premiuje ludzi energicznych, przedsiębiorczych, kreatywnych i niebojących się wyzwań. Kto przez dłuższy czas poszukiwał pracy, ten zapewne zgodzi się ze mną w pierwszym zdaniu. Przedstawiciele handlowi, kierownicy, dyrektorzy czy, modni ostatnimi, czasy menagerowie nie mogą obejść się bez tych cech. Są to przymioty tak naturalne ich profesjom, że nie podlegają nawet najskromniejszej dyskusji. Tak jak chirurg, który powinien być zimny i opanowany, aby nie popełnić błędu lekarskiego. Nawet sprzątaczka, by znaleźć zajęcie, musi być kreatywna, dyspozycyjna i komunikatywna, nie mówiąc już o posiadaniu prawa jazdy i znajomości języków obcych. Obroniony doktorat z nowoczesnych technik froterowania podłogi również byłby smakowitym kąskiem, którym żaden pracodawca by nie wzgardził. Wystarczy przejrzeć pierwszą z brzegu ofertę pracy w internecie, żeby spostrzec pewne zjawisko socjologiczne: pożądany jest pracownik o osobowości ekstrawertycznej, łatwo podejmujący decyzje i nawiązujący kontakt z potencjalnym klientem, elastyczny i komunikatywny, co w praktyce oznacza: potrafiący tak przegadać klienta, aby ten albo zachwycony pierwszymi wrażeniami, albo dla świętego spokoju, z chęci uwolnienia się od natrętUKŁADAMY

u k ł a d a m y

46

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

nego subiekta, zechciał zostawić swoje ciężko zarobione pieniądze. Fascynującą jest stara teoria Hipokratesa o czterech temperamentach człowieka: sangwiniku, melancholiku, flegmatyku i choleryku. Oczywiście, w dobie pożądanych wyników i efektywności, najlepiej na stanowiskach kierowniczych spełniają się dynamiczni cholerycy, którzy dążą do wyznaczonych celów w sposób makiaweliczny. Każdy sukces ich napędza, podnosi adrenalinę społem z hektolitrami żłopanej kawy i enerdżajzerów. Owszem, dzięki takim jednostkom firma prężnie się rozwija, ale na dłuższą metę obcowanie z takimi ludźmi musi być czymś wielce uciążliwym, wymagającym od człowieka o naturze spokojnej i wywiedzionej ze stoicyzmu umiejętności znoszenia przeciwności losu i odrzucenia tego, co jest od nas niezależne. Dla własnego dobrego samopoczucia warto przestawać z ludźmi łagodnego usposobienia. Pisze Seneka Młodszy: Trzeba przestawać z ludźmi, którzy są jak najbardziej łagodni i łatwi do współżycia, jak najmniej z niespokojnymi i kłótliwymi. Właściwości charakteru przyswajamy sobie od tych, z którymi


obcujemy. I podobnie jak pewne choroby ciała przenoszą się przez zetknięcie na innych, tak samo i człowiek swe wady przekazuje najbliższym z otoczenia. Co natychmiast powinni zrobić ze sobą ludzie o dynamice żółwia wygrzebującego się z trocin po kilku miesiącach zimowego snu, ślimaka przechodzącego przez jezdnię w godzinach szczytu czy też popularnej muchy w smole? Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie. Można, oczywiście, spróbować przyjąć maskę osoby energicznej. Ale czy na długo wystarczy tej energii, czy to udawanie nie spowoduje rychłego wypalenia i poczucia rezygnacji? Czy nie wywoła ono konfliktu wewnętrznego. Nie spowoduje złego samopoczucia i poczucia dysonansu między swoją prawdziwą naturą, a formą wymuszoną i narzuconą przez czynniki zewnętrzne? Jeśli stary, zdezelowany maluch będzie chciał ścigać się z najnowszym modelem koreańskiej superbryki, to choćby kierowca dusił na pedał, wyciskał z niego ostatnie krople smaru, to i tak nie dogoni, a jeszcze nie wiadomo, czy nie rozklekocze się na środku drogi. Czeski pisarz Milan Kundera w książce o jakże pięknym dla każdego flegmatyka tytule Powolność napisał: Dlaczego zniknęła przyjemność powolności? Ach, gdzież są niegdysiejsi włóczędzy? Gdzież są owi niespieszni bohaterowie ludowych pieśni, łaziki wędrujący od jednego młyna do drugiego i śpiący pod gołym niebem? Czy zniknęli wraz z polnymi dróżkami, wraz z łąkami i polanami, wraz z przyrodą? Czeskie przysłowie określa ich słodkie nieróbstwo metaforą: wpatrują się w okna dobrego Boga. Ten, kto wpatruje się w okna dobrego Boga, nie nudzi się; jest szczęśliwy. W naszym świecie nieróbstwo przemieniło się w bezczynność, która jest czymś zupełnie innym: człowiek bezczynny jest sfrustrowany, nudzi się, wciąż poszukuje brakującego mu ruchu. Wpatrywanie się w okna dobrego Boga... Bardzo piękna metafora, o tyle zaskakująca, że wywodząca się z kraju dziś nieomal absolutnie zlaicyzowanego. Ileż jest podobieństw między dwoma pięknymi słowami: wolność i powolność? Dwa te słowa, jednakże piękne i szlachetne, niestety, dziś coraz mniej znaczą. Jesteśmy coraz mniej wolni pod względem decydowania o sobie oraz pod względem tempa życia.

Coraz więcej rzeczy nas krępuje, począwszy od szaleńczej pogoni za zyskiem (zarabianie pieniędzy, bogacenie się to rzecz naturalna i zbożna, o ile odbywa się w cywilizowany i nieujmujący człowiekowi ni grama człowieczeństwa sposób), formy społecznych zachowań, w które jesteśmy po gombrowiczowsku wciśnięci czy instytucji, monitorujących nasze codzienne poczynania, i przed którymi nie jesteśmy w stanie uciec. Rzecz to nienowa, bo już w XIX wieku Henry David Thoreau napisał w Waldenie: Dokądkolwiek atoli człowiek się uda, ludzie będą ścigać i obłapiać go swoimi brudnymi instytucjami i jeśli zdołają, zmuszą go, aby stał się członkiem ich zdesperowanego towarzystwa totumfackich. Jesteśmy wolni na tyle, na ile inni nam pozwalają, czy to szef, czy najbliższe osoby, czy, w przypadku, ludzi młodszych – rodzice. Ludzkość od zawsze podziwiała jednostki wybitne, pełne werwy, choć nie zawsze dawało to pozytywne rezultaty, o czym pisze przywoływany już po raz wtóry w tym tekściku stoicki filozof Seneka Młodszy (przypomnijmy: wychowawca Nerona), niosąc pocieszenie wszystkim wolnym i powolnym: Ale pospólstwo jest pełne podziwu dla czynów porywczych, i zuchwałych ludzi otacza szacunkiem, łagodnych i cichych uważa za niedołęgów i tchórzów. Owszem, tylko być może, sądzi tak na pierwsze wejrzenie. Z chwilą jednak kiedy stateczność życia u tych ostatnich dostarczy wiarygodnego dowodu, że ich cichość nie jest ospałym lenistwem, ale pokojem ducha, ten sam motłoch okazuje im cześć i uszanowanie. Niczego zatem pożytecznego nie zawiera w sobie ta wstrętna i wroga namiętność, lecz wprost przeciwnie, wszelkie zło z niej pochodzi – rzezie oraz pożogi. Doceniajmy ludzi spokojnych i zrównoważonych, którzy nie rzucają się w oczy, ale w swoim ciasnym, prywatnym i niehałaśliwym kąciku realizują własne cele. Odrobina harmonii i spokoju, którymi dysponują ludzie „wpatrujący się w okno dobrego Boga” przyda się każdemu, nawet największemu raptusowi, któremu to okno przytrzasnęło paluchy. 

47


publIcyStyka Anna Karowicz

lekarstWo na Depresję OD NATASZY SOCHY

Autor: Natasza Socha ocha tytuł: rosół z kury domowej Wydawnictwo: pascal rok wydania: 2015 isbn: 978-83-7642-558-0

R

osół z kury domowej to potrawa znana ze swojej mocy uzdrawiania i rozgrzewania. Nie bez powodu mówi się przecież, że „rozbieramy się jak do rosołu”, bo z góry wiemy, że zaraz zrobi nam się gorąco. Podobnie jest z najnowszą książką Nataszy Sochy, która sprawia, że robi się cieplej na sercu, a dusza nagle zdrowieje. Rosół z kury domowej jest, moim zdaniem, książką niezwykle prawdziwą i dającą do myślenia. Opowiada bowiem o kobietach, które poświęciły się dla rodziny: prały, zmywały, gotowały, sprzątały, polerowały, czyściły, odkurzały, piekły, a do tego zajmowały się dziećmi i ogrodem, ale... zapomniały zupełnie o sobie! Przeraziło mnie, jak szare i bezbarwne musiało być ich UKŁADAMY

u k ł a d a m y

48

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

życie, zwłaszcza tych bezdzietnych, które czekały na mężusia z gazetką i trzydaniowym obiadem w sterylnie czystym domu. Same w czterech ścianach przez cały dzień, bez hobby, bez przyjaciółek, ale za to z domem, który wymagał sprawnej ręki kury domowej. Przeraża mnie to do głębi, bo sama interesuję się milionem rzeczy i potrzebuję często

zmem i czułymi słówkami, przystaje na propozycję męża i rezygnuje z poszukiwania pracy po studiach. Zamiast zostać architektem i projektować domy, doprowadza swój własny dom do perfekcji. Jej sposób organizacji czasu wprawiał mnie w osłupienie. Ta kobieta na wszystko miała gotową odpowiedź, a w sumiennym dbaniu o dom o sto-

czasu tylko dla siebie. Muszę czuć się wolna, móc wyjść, kiedy chcę, spędzić czas w teatrze, kinie albo chociażby w parku. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym zrezygnować nie tylko z moich zainteresowań, ale również ze spotkań ze znajomymi. Zastanawiam się, czy coś takiego jest w ogóle możliwe: oddać siebie w całości mężowi i poddańczo spełniać jego zachcianki... To dla mnie niemalże równoznaczne ze sprzedaniem duszy diabłu! Nic dziwnego, że te kobiety czuły się szare i odrzucone, skoro nie miały skąd czerpać radości.

kroć przewyższała znaną z telewizji Perfekcyjną Panią Domu. Wszystko błyszczało i pachniało, z kuchni wychodziły coraz wykwintniejsze dania, a mąż mimo tego znalazł nową zabawkę! Inteligentną, niezmiernie elokwentną, nieprzewidywalną i zupełnie niepotrafiącą gotować.

Tresura żony jest bardzo podobna do tresury psa. Metodą kar i nagradzania należy wymusić posłuszeństwo i wyeliminować warczenie na pana oraz wszelkie przejawy dominacji*. Pierwszą wytresowaną kurą, którą poznajemy jest Wiktoria, szczęśliwa żona Tymona, który zrobił sobie z niej najprawdziwszą w świecie służącą. Nieprzytomnie zakochana dziewczyna, uwiedziona romanty-

I w tym momencie Wiktoria zostaje na lodzie. Mąż daje jej parę groszy na życie, bo przecież tylko on zarabiał, a ona ucieka od dręczących wspomnień i zmartwień do mieszkającej w Niemczech ciotki. Czy znajduje tam ukojenie? Tak. Wiktoria ma bowiem niesamowite szczęście. Trafiło się ślepej kurze ziarno, gdyż odnalazła tam nie tylko spokój, ale również wspaniałe przyjaciółki: Leę, Judith, Marę, które borykają się z podobnymi problemami. Niestety, przed ślubem nasze bohaterki były ślepe jak kury po zmierzchu i nie dostrzegały wad swoich partnerów. Ale o tym dowiecie się już bezpośrednio od nich. Natasza Socha zachwyciła mnie elokwencją, lekkim piórem, umie-


jętnością pisania o trudnych sprawach z przymrużeniem oka. Autorka jest doskonałym obserwatorem polskiej rzeczywistości, często szarej i ponurej. Książkę wzbogaca praktycznymi informacjami na temat organizacji prac domowych i gotowania. Porusza też zagadnienia dotyczące mechanizmów psychicznych, które sterują naszym postępowaniem. Teraz już wiem, że jestem zupełnie niezorganizowaną i działającą chaotycznie gospodynią... Dowiedziałam się jednak z książki, co robię źle i czym należy spierać plamy ze szpinaku, krwi, owoców czy nawet wina. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie, a Natasza Socha z każdą stroną mnie dokształca, za co serdecznie dziękuję! Jest jeszcze jedna rzecz, która jednocześnie zachwyca i bywa przykra. Kiedy zaczęłam czytać książkę (na telefonie, od razu po otrzymaniu maila) siedziałam na przystanku autobusowym i umierałam z głodu. Natasza Socha była jednak bezlitosna i opisywała liczne smakołyki lepiej niż Maciej Kuroń, Okrasa i Pascal razem wzięci. Ślinka ciekła, kiszki marsza grały, głodny żołądek przyklejał się do kręgosłupa, ale czytałam dalej, najadając się zachwytem. Rosół z kury domowej jest niezwykle apetyczną książką, na pewno niewskazaną dla ludzi głodnych bądź będących na diecie. Warto przy tym wspomnieć, że Socha jest współautorką kulinarnego bloga chilifiga.pl.

Rosół z kury domowej nie da wam odłożyć lektury przed końcem. Obawiam się również, że mężowie tych kur domowych, które przeczytają książkę i wyciągną z niej słuszne wnioski, powinni spodziewać się domowej rewolucji. Jeżeli nastąpi w Polsce nowa fala rozwodów, to odnalezienie przyczyny nie będzie zbyt trudne… Książka uczy bowiem, że każda z nas jest piękna, wartościowa i ma prawo do własnych marzeń, potrzeb, a nawet słabości. Autorka zwraca również uwagę na szalenie istotną rzecz, którą jest strach kobiet przed samotnością. Skoro bowiem kury domowe zerwały kontakty ze znajomymi, aby w pełni poświęcić się mężom, to nagle poza nimi nie mają nikogo bliskiego! Boją się zatem podjąć decyzję o rozwodzie, aby później nie tylko nie zostać samotne, ale również nie narażać siebie na nieprzychylne komentarze otoczenia. Nie da się przecież ukryć, że każdy jest w takiej sytuacji najmądrzejszy i dziwi się: jak ona mogła mu to zrobić, skoro całe życie ją utrzymywał, dawał dach nad głową, a ona miała TYLKO zajmować się domem!

„odkurzaniu”. Postacie są niezwykle wiarygodne, od razu wzbudziły moją sympatię i współczucie. Czułam się tak, jakbym je osobiście poznała i z całego serca kibicowałam „odkurzaniu”. A czy uda im się zrzucić kurze piórka i znów stać się kobietami pełnymi marzeń i własnych pragnień? Sprawdźcie same. Książka dosłownie hipnotyzuje i mocno potrząsa czytelniczką. Uważam, że Rosół z kury domowej powinien być przepisywany jako lek na kobiecą depresję, zmartwienia i brak pewności siebie! Ja po tej książce poczułam się po prostu… piękniejsza. I jestem przekonana, że jeszcze nieraz wrócę do tej lektury, by przypomnieć sobie zawartą w niej mądrość. * Cytaty pochodzą z książki Nataszy Sochy Rosół z kury domowej.

W powieści przyglądamy się procesowi „ukurzenia” żon (Ukurzenie, to proces przemiany normalnej kobiety w domowe ptactwo. Proces celowy, ale na szczęście odwracalny*), a później ich stopniowemu

49


publIcyStyka Dariusz Zajączkowski

PAROSTATKIEM W KOSMOS

autor: jan Moszczyszyn tytuł: Światy solarne Wydawnictwo: solaria rok wydania:2015 isbn: 978-837-590-22-66

Ś

wiaty Solarne trafiły do mnie pocztą. Książka z okładkami w szarościach nierówno załamanych sepią wywołała wśród domowników zdumione uniesienie brwi i w powietrzu zawisło milczące pytanie: czym jest steampunk? Zwrot pobieżnie wyjaśniłem i dokonałem organoleptycznego badania: blisko czterysta stron tekstu bez zdjęć i grafiki. W lekturę zagłębiłem się dopiero kilka dni później. Trochę wiedzy uszczkniętej tu i ówdzie pomogło docenić pomysł autora, ale jej brak nie przeszkadza doskonale wczuć się w dziewiętnastowieczny świat techniki parowej, która opanowała przestrzeń pomiędzy planetami o swojsko brzmiących nazwach, jak choćby Wenus. Co prawda, nie zgadzały się liczby księżyców, to pozostawiam uwadze czytelnika. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Przyznam, że skupiłem się na sprawdzaniu spójności, ujmę to: aspektu inżynierskiego wykreowanej cywilizacji. Niestety, Jan Maszczyszyn nie ułatwia zadania, pędząc z akcją na złamanie karku czy raczej rozerwanie nitów parowego silnika, za nic mając kilka ograniczeń wynikających z praw fizyki. O! I tu cię mam, pomyślałem. No cóż, nieco czerwieniąc się, proponuję jednak poczekać z opiniami na koniec historii. Choć mała zadra pozostaje, gdy przy gęsto ścielącym się trupie bohater, sir Ashley, stawiając czoła całym armiom, w nieprawdopodobny sposób unika śmierci. Jeszcze przed połową tekstu — może to zaleta, może wada – bardziej byłem ciekaw rozwiązania kolejnej krytycznej sytuacji niż kontynuacji wątków fabuły podkręcanej inwazją Obcych, rodzącą się miłością, porwaniem i pościgiem. Mam nadzieję, że bardziej wymagający Czytelnik nie rzucił jeszcze moim tekstem w kąt – Światy Solarne mają również drugie oblicze, głębsze i nieco ukryte. W eksplozjach bomb, kurzu bitew, zgiełku abordaży i w tętniących życiem międzygalaktycznych przestrzeniach można odnaleźć zakamuflowanego współczesnego człowieka. A to w mojej ocenie dobrze świadczy o powieści. W końcu nawet fantastyka nie jest pisana dla mieszkańca Jowisza, a dla zwykłego Ziemianina, który może konfrontować śledzoną historię z własną egzystencją i odczytać, choćby podświadomie, poruszające przesłanie. Oczywiście pod warunkiem, że dana pozycja je zawiera, jak ma to miejsce w przypadku Światów Solarnych. Jan Maszczyszyn jest autorem świadomym uwarunkowań czasu i środowiska, w którym żyje i tworzy i wie, że od nich nie ucieknie. Zresztą nie próbuje, tylko z pełnym wyrachowaniem ukazuje w krzywym zwierciadle cechy współczesnego świata. Nasz brak poszanowania dla życia, brak tolerancji, chciwość, zadufanie, cynizm i – źródło wcześniej wymienionych – przeświadczenie o nieomylności i wielkości własnego rozumu i pojmowania Natury, podczas gdy świat i otoczenie w rzeczywistości poznajemy jedynie powierzchownie, w pogardzie mając osiągnięcia i interesy innych kultur i cywilizacji. Ot, przykładowe zdanie: W tym przypadku rabunek jest konieczny*, stwierdza sir Ashley, dżentelmen, arystokrata i opiniotwórca, komentując trudności w pozyskiwaniu antygrawitacyjnego


piasku merkuriańskiego, niezbędnego do funkcjonowania kosmicznych statków transportowych. Analogii proszę poszukać choćby w wieczornych Wiadomościach. Autor stopniowo, ale też dynamicznie, rozszerza horyzonty. Zaczynamy w międzyplanetarnym, jak się potem okazuje, grajdole i pędzimy w jądro galaktyki. Ważniejszy jednak jest fakt, że proces zachodzi nie tylko w fizycznej przestrzeni Wszechświata, ale również w umysłach bohaterów, a zmiany widoczne z rozdziału na rozdział, stymulowane są pojawiającymi się różnorodnymi formami życia i przede wszystkim rosnącym zrozumieniem ważkości wydarzeń i pewnością istnienia hipotetycznej cywilizacji, kierującej i inicjującej ewolucje światów. Podobne sugestie wysuwało już wielu, mniej lub bardziej poważne, że nawiążę do prześmiewczej wizji Stanisława Lema, który w człowieku widział owoc kosmicznego nierządu, twór o wiele mówiącej nazwie: Ohydek Szalej – pełną i świetną systematykę. Czytelnik znajdzie w Dziennikach Gwiazdowych. Sęk w tym, że ostatnio nie tylko na łonie literatury fantastyczno-naukowej, ale również w kręgach alternatywnych pojawia się myśl zgoła odmienna, której również Jan Maszczyszyn przynajmniej w tej książce hołduje: człowiek należy do rasy szczególnej, by nie rzec wybranej, która swój rozkwit zawdzięcza ingerencji bardziej

rozwiniętej cywilizacji. Czy jesteśmy gotowi na taką zmianę przyjętych, dotąd na pozór niewzruszonych paradygmatów nauki? Cenię w powieściach detale idealnie wpasowane w fabułę, ale będące również elementem pewnej, nie zawsze świadomej, gry autora, elementem swoistego wyzwania stawianego dociekliwemu czytelnikowi. Na przykład, dlaczego na jednej z planet bodajże hrabiego „zaatakowały” akurat mrówki, a nie pszczoły, nie chrząszcze czy jakikolwiek inny żyjący drobiazg? Natomiast z dużą dozą pewności, znając miejsce zamieszkania Autora, mogę wytłumaczyć, dlaczego to właśnie wolni Aborygeni, a nie Masaje czy rdzenne plemiona Ameryki Północnej, odegrali tak ważną rolę w opowieści. Pogardzani, traktowani wręcz jak zwierzęta w świecie kwitnącego niewolnictwa, mistyczni, aczkolwiek praktyczni Aborygeni w powieści okazali się niedocenianym i pogardzanym duchowym dopełnieniem czysto technicznego, jedynie słusznego postrzegania świata. Czy czegoś to nie przypomina? I czy swoistym przesłaniem nie jest fakt, że bohaterowie wychodzą z opresji tylko w efekcie współpracy obu tych sił? Powieść Jana Maszczyszyna ma jeszcze jedno oblicze: tajemnicze, przyczajone i pełznące podskórnie strona po stronie. Na scenie pojawia się dopiero w ostatnich odsłonach, gdy bohaterowie docierają w końcu do rodzinnych Światów Solarnych. W pewien, co prawda odległy, sposób opisana sytuacja przypomniała mi Shire i wracających z Mordoru hobbitów. Ich wioska nie była już taka sama – cień zmienił wiele. Powyższe jeszcze raz wskazuje, że godną podkreślenia cechą książki jest szerokość spojrzenia, mnogość ukrytych tematów i wątków nawiązujących również do problemów i wyzwań stojących przed człowiekiem początku XXI wieku. I nie mam tu na myśli podróży międz planetarnych, ale choćby kwestie ekologii (ilość wycieków z silników maszyn parowych w powieści jest imponująca), stosunków społecznych, kierunku rozwoju medycyny, czy nawet duchowości. Wszystko to sprawia, że książka, mimo zaszufladkowania w wąskim kręgu steampunku, może, przynajmniej w niektórych aspektach, przypaść do gustu szerszemu gronu czytelników. * J. Maszczyszyn, Światy Solarne, Wydawnictwo Solaria 2015, s. 73.

51


publIcyStyka Aneta Rzepka

opoWieŚć o istoCie CzłoWieCzeństWa

autor: sabina Waszut tytuł: rozdroża Wydawnictwo: Muza rok wydania: 2014 isbn: 978-83-7758-875-8

W

1934 roku życie na Górnym Śląsku toczyło się swoim rytmem. Może nie było ono dostatnie, ale w miarę poukładane. Obok Polaków mieszkali Niemcy. Prowadzono mniej lub bardziej udane interesy z Żydami. I chociaż narodowość miała znaczenie, społeczeństwo potrafiło wspólnie funkcjonować. Powieść Rozdroża Sabiny Waszut szkicuje ten obraz bardzo wiarygodnie. Pozwala nawet, aby Niemkę, Sophie, oraz syna polskiego powstańca, Władka, połączyło uczucie. Dla zakochanych nieważne jest pochodzenie, a miłość, która zakwitła pomiędzy nimi, daje nadzieję na dobre, spokojne życie. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie wielkie idee wielkiego przywódcy. Wybuch drugiej wojny światowej weryfikuje poglądy mieszkańców Górnego Śląska i wystawia na próbę uczucia. Władek zostaje wcielony do UKŁADAMY

u k ł a d a m y

52

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

polskiej armii, a kiedy Śląsk zajmują Niemcy, jedyną szansą na przetrwanie dla Sophie jest przyznanie się do swojego pochodzenia i wykorzystanie go. Ona zostaje stenotypistką, on przymusowym żołnierzem Wehrmachtu, jeńcem. Oboje każdego dnia stają do walki o swoje człowieczeństwo. Najważniejsze w tym całym zamieszaniu nie jest dążenie do wielkich celów, ale przetrwanie. Obawiałam się trochę, że Rozdroża będą kolejną powieścią o wielkich bohaterkach poświęcających życie za ojczyznę i o patriotyzmie, dającym siłę do pokonywania wszystkich przeszkód, dominującym nad rozsądkiem, własnym dobrem oraz innymi uczuciami. Nic z tych rzeczy. Tu największym wrogiem jest wojna, która wszystko niszczy. Właśnie z nią bohaterowie walczą. Są ludźmi słabymi. Czują głód, tęsknią, boją się, a nawet odrzucają wielkie idee. Pragną jedynie jakoś poukładać swoje życie, odpocząć, mieć spokój. Ambicje przywódców nie mają znaczenia. Nie chcą za nie ginąć. Pragną żyć wśród bliskich, budować bezpieczny świat bez wojny. Siłę czerpią nie z uczuć patriotycznych, ale z miłości oraz z nadziei na spokojne jutro. Język powieści jest płynny, akcja wartka, przez co tekst czyta się szybko, bez znużenia. Sabina Waszut nie próbuje wyciskać łez żalami bohaterki, opisami bestialstwa wojennego oraz ludzkiego cierpienia. W krótkich zdaniach, prostymi słowami szkicuje bardzo realny obraz

życia wywróconego przez wojnę do góry nogami. Nie rozwodzi się nad krzywdą, tylko o niej wspomina, pozwalając czytelnikowi czuć ją i rozumieć wedle własnych możliwości. I chyba właśnie dzięki takiemu zabiegowi powieść jest niezwykle poruszająca. Rozdroża pokazują całą brutalność wojny oglądanej oczami Sophie. Dziwna jest ta wojna, bo przyjaciel walczy przeciwko przyjacielowi. Sąsiad nagle staje się wrogiem albo wręcz odmawia mu się prawa do funkcjonowania w społeczności, w której żył od lat. I nawet nie ma właściwiej odpowiedzi na pytanie: kim jesteś? Oczywiście, w literaturze, nie tylko polskiej, jest wiele powieści poruszających tematykę drugiej wojny światowej. Rozdroża pokazują jednak jej nieco inne oblicze. Brutalne, ale możliwe do oswojenia. Ludzie głodni, odzierani z człowieczeństwa, poniżani pragną tylko jednego: szczęścia dla siebie i swoich bliskich. Bo człowiek jest w stanie przetrwać naprawdę dużo, dopóki ma nadzieję, dopóki kocha i jest kochany. Książka nasączona cierpieniem, ale też prawdziwą miłością. Taką bez terminu ważności. Rozdroża są powieścią dla czytelników odważnych. Tematyka, wbrew pozorom, bardzo aktualna. Bo to nie jest książka o drugiej wojnie światowej, ale o istocie człowieczeństwa. Polecam osobom, które nie boją się wejść w świat młodej kobiety zbyt okrutnie doświadczonej przez los.


Aldona Urbaniak

PODNIEBNIE

autor: inesa kruszka tytuł: poskładać niebo Wydawnictwo: Miniatura rok wydania: 2013 isbn: 978-837-606-50-14

D

ebiut literacki Inesy Kruszki Poskładać niebo otrzymałam wraz z pajdą pachnącego, wiejskiego chleba. Potraktowałam ją jak część dedykacji. Pasowała do emocji kiełkujących podczas czytania. Tych najgłębszych, związanych z dobrym dzieciństwem, tęsknotą za śliwką z ogrodu sąsiada, wzruszeniem pierwszego świadomego zapatrzenia i zasłuchania, z oczarowaniem. Poezja Inesy Kruszki oczarowuje. Autorka podzieliła tomik na trzy części. Powroty, Na Poetyckiej – zanutki oraz Rozmowa z Julią. Zdawałoby się, sądząc po tytułach, że każda z nich powinna podejmować diametralnie odmienną tematykę. Nic bardziej mylnego. Tak jak chmury i błękit należą do nieba, tak Poetycka jest w Julii. I Powroty: do wspomnień, miejsc, do myśli i spostrzeżeń, które kiedyś

pojawiły się na jeden nieokreślony okruch chwili, aby w odpowiednim momencie powtórnie narodzić się w wierszu. Czy dorośli potrafią marzyć tak pięknie jak dzieci, tworzyć światy, w których wszystko jest możliwe, proste i czyste? Światy, do których zawsze chętnie się wraca, gdyż wyobraźnia zbudowała w nich bezpieczną przystań. Inną, niezwykłą i tylko naszą. Inesa Kruszka wymarzyła Poetycką. I dzieli się nią z każdym, kto zechce otworzyć jej tomik. Ten, kto od zawsze wiedział, co opowiada wiatr w kominie, i dokąd leci puch dmuchawców, bez trudu odnajdzie wąską ścieżynę prowadzącą ku tej niezwykłej ulicy. I będzie tam u siebie, gościnnie przyjęty przez... Julię. Biały obrus kłaść nam trzeba znów na stół, dzielić słowa razem z chlebem tak na pół. Czego zbrakło, co się zdarzy jeszcze dziś – drzwi otwarte może ktoś zapragnie przyjść*. Wiersze Inesy Kruszki czytałam z prawdziwą przyjemnością, z podziwem. Zachwycają bogactwem impresji, finezyjną metaforyką, harmonią i subtelnością. Poezja autorki to prawdziwa uczta dla wrażliwych, zakochanych w pięknie czytelników. W dzisiejszym zabieganym świecie, gdzie niemal każdy krok odmierza sygnał telefonu komórkowego, musztra sygnałów świetlnych na skrzyżowaniu i krzykliwa reklama, jak nigdy dotąd potrzebujemy wyciszenia. Potrzebujemy spokoju, gdyż tylko w nim możemy znowu odnaleźć siebie, rozwinąć wrażliwość, która pozwoli nam powędrować tam, gdzie pojedyncze źdźbło zachowało pamięć preludium zdziwione najdrobniejszym dotykiem zamienia wzruszenie w modlitwę* Gorąco polecam ten cudowny świat. Polecam Poskładać niebo. * Cytaty pochodzą z tomu Inesy Kruszki Poskładać niebo.

53


pISzą dla NaS

Galeria

autoróW

małGoSia cyprySiak Autorka tomiku poetyckiego Garderoba, wydanego w 2010 roku. Lubi podróżować i odkrywać nowe miejsca. Pielęgnuje w sobie Alicję, odczarowując codzienność. anna karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. ineSa kruSzka Rocznik ’61, z wykształcenia magister inżynier ogrodnictwa, jednak czuje się humanistką. W latach 80. debiutowała wierszami na łamach prasy, a do pisania wróciła w roku 2008, publikując na wirtualnych portalach literackich. Niektóre z wierszy ukazały się drukiem w antologiach Niebieskie krzesło i Harmonia dusz; w czterech almanachach: Miejsce. Zbiór Wierszy, Zapisywanie życia, Z ogrodów przeszłości, A Duch wieje, kędy chce… Jest współautorką antologii fantastyki Dziedzictwo Gwiazd, a w 2013 r. ukazał się jej debiut książkowy pt. Poskładać niebo. Laureatka VIII Ogólnopolskiego Konkursu Jednego Wiersza im. Wiktora Gomulickiego o Laur Błękitnej Narwi. izabela kudaSik Od narodzin pod Giewontem pląta się po południowej Polsce: podstawówkę ukończyła w Zakopanem, LO – w Nowym Targu, studia pedagogiczne – we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem i synami mieszka w Rzeszowie. Harmonia wydała jej serię „Suwaków terapeutycznych”. Nomadyczna, czyli cygańska dusza żyje dla wakacji, zamyka wtedy mieszkanie i o nim zapomina. Pisanie pomaga jej przetrwać zimę. SebaStian markS (to jego prawdziwe nazwisko) Urodzony w Warszawie przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Prawie skończył polonistykę i filozofię. Z wykształcenia – Nikt, z zamiłowania – utracjusz i megaloman. Nie lubi ludzi i świata, lecz bez wzajemności. W gimnazjum wygrał wojewódzki konkurs na najlepsze opowiadanie. Ma bogaty dorobek literacki, doceniony głównie przez rodzinę i znajomych. barbara marSzałek Obywatelka świata, rodowita zasolanka, mieszka w czeskiej Pradze. Miłośniczka spacerów, muzyki, poznawania ludzi i innych kultur. Gotuje dobrą pomidorówkę. W chińskim horoskopie – małpa, w pracy – szczur biurowy. Chęć napisania czegokolwiek dopada ją w metrze lub w parku na ławce. Optymistka ze skłonnością do zamyślania się. tomaSz mularSki Miłośnik dobrej prozy, szczególnie Stephena Kinga; oddałby duszę Diabłu za jeden dzień w Świecie Pośrednim z Rolandem z Gilead… lub w miasteczku Twin Peaks z Audrey Horne i Donną Hayward. Dzięki uprzejmości Sensownie – WiS P. Pufal wydano jego dwa e-booki (Spod przymkniętych powiek oraz Kolejny rodzaj prawdy). Mizantrop, lubi ciszę i dobrą muzykę. Fascynuje go tanatologia i człowiek „na zimno”. Trochę ogląda, trochę czyta, trochę pisze. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

kamil krzySztoF pietrzyk Urodzony w 1989 roku w Katowicach, mieszka w Zawierciu. Absolwent polonistyki na UŚ w Katowicach. W 2015 roku wydał tomik wierszy pod tytułem Labirynt kretyński. Miłośnik muzyki rockowej, starego kina i literatury. u k ł a d a m y

54

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


anna rozwadowSka-zając Z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania bibliofil. Zakochana w rodzinnym Gdańsku wieczna podróżniczka, obywatelka świata, wciąż poszukująca swojego miejsca na ziemi. Związana parantelą z Wielkopolską, publikuje w kwartalniku Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. aneta rzepka Mieszka w Warszawie, chociaż marzy jej się drewniana chatka w górach. Studiowała filologię polską na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Czyta odkąd pamięta. Recenzując pomaga autorom w promocji książek, a czytelnikom w ich właściwym doborze. Wie, że żadnej chwili nie można zatrzymać, ale można jej nie stracić, dlatego stara się brać z życia to, co najpiękniejsze. W wolnym czasie bawi się w przelewanie na monitor wymyślonych historii. Pisze głównie teksty prozą, poezja to jednak nie jej bajka. piotr SkaradzińSki Rocznik 1978. Z wykształcenia ekonomista, w wyniku splotów życiowych – ktoś inny. Lubi krzątać się po kuchni, co zawsze owocuje pojawieniem się na talerzach domowników jakiegoś krwistego flaczka. Niekłamaną przyjemność czerpie ponadto z gitarowych hałasów, całkiem rozmaitych w formie i treści. Czasem zdarza mu się coś napisać; pod warunkiem, że kot nie okupuje klapy od laptopa. monika Skrzypek Urodziła się w na terenie nadleśnictwa Rozwadów gdzieś w okresie między pierwszym śniegiem a pierwszą odwilżą. Wikłając się w literackie bezdroża, postanowiła pójść własną drogą i napisała wiekopomne dzieło pod tytułem Glony też muszą czasem pić, które wydała w formie e-booka. Ponieważ jednak elektroniczna forma książki nie była tym, o czym docelowo marzyła, zdecydowała się kontynuować przygodę z pisarstwem i tworzyć kolejne dzieła, które w przyszłości mogłaby wydać w wersji papierowej, najlepiej w formie antologii pt. Grzyby zebrane. aldona urbaniak Urodziła się w drugiej połowie XX wieku. Nauczyła się czytać między czwartym a piątym rokiem życia, wertując kartki W pustyni i w puszczy. Potem wertowała już wszystko, co tylko w ręce wpadło. Poprzysięgła wieczystą wierność Stu latom samotności. Psycholog. Pracuje z ludźmi wielokrotnie upośledzonymi, dla których gotowa jest wskoczyć w ogień. Weganka z przekonania i od bardzo dawna. Autorka książeczki dla dzieci Tęczowa Julenka. marcin waSińSki Autor krótkich miniatur prozatorskich i poezji. Publikuje na Portalu Pisarskim, z którym jest związany od pięciu lat. Człowiek unikający wszelkich przejawów ekstremizmów religijnych i obyczajowych. W każdą niedzielę zbiera kamienie, tak na wszelki wypadek. dariuSz zajączkowSki Rocznik ’68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć. beata Żuk Z wykształcenia psycholog, z zamiłowania autorka prozy. Gorący sympatyk wszelkich futrzastych czworonogów i nałogowy pożeracz książek, najchętniej z gatunku mystery. Mówi o sobie, że nie należy do współczesności, a jej dusza błąka się gdzieś w zamierzchłych czasach. Zapytana o najpiękniejszą rzecz na świecie, odpowie bez wahania: szczery uśmiech.

55


patroNaty WYDAWNICTWO PSYCHOSKOK Powstało w 2011 r. Współpracuje z czołowymi dystrybutorami rynku księgarskiego w Polsce, dzięki którym możliwa jest sprzedaż książek w kilkuset księgarniach (również w sieciach handlowych), stacjonarnych i internetowych. Bezpośrednio zaopatruje także indywidualne księgarnie w dużych miastach, a aktualnie tworzymy własną sieć dystrybucji książek. Autorom oferuje nie tylko samo wydanie ich książek i dystrybucję, lecz także rzetelną informację i promocję w Internecie, zarówno w serwisach ogólnokrajowych, jak i lokalnych.

NOVAE RES Wydawnictwo Novae Res jest największym wydawnictwem dziełowym na Pomorzu. Zostało powołane do życia w sierpniu 2007 roku przez Wojciecha Gustowskiego i Krzysztofa Szymańskiego. Od początku istnienia wydawnictwo wchodzi w skład Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni, na którego terenie posiada swoją siedzibę. Wydawnictwo opublikowało dotychczas 750 tytułów, głównie z zakresu beletrystyki i literatury popularnonaukowej. Od czerwca 2009 roku Novae Res jest członkiem Polskiej Izby Książki. Oficyna jest również organizatorem ogólnopolskiego konkursu „Literacki Debiut Roku”.

WWW.PORTAL-PISARSKI.PL Portal Pisarski – wyjdź z szuflady, stań na półce! Uprawiamy tutaj wiele gatunków. Począwszy od poezji, prozy, publicystyki, a skończywszy na pograniczu. Zaparz duży kubek kawy, rozsiądź się wygodnie i zajrzyj do głębokiej, zakurzonej szuflady, gdzie chowasz przed całym światem Twoją twórczość. Najwyższa pora zarzucić debiutancki haczyk i czekać, aż zaroi się od czytelników. Mili i rzetelni redaktorzy oraz użytkownicy z chęcią skomentują Twój tekst.

WWW.AUTORZY365.PL Serwis poświęcony zarówno książkom jak i autorom, ale również aktualnościom związanym ze spotkaniami autorskimi, polecanymi książkami, recenzjami, badaniami czytelnictwa i rynku wydawniczego. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y

56

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (7) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


TW ORZ

YM

Y

stuDio blaCk to grupa speCjalistóW z WieloletniM DoŚWiaDCzenieM W reklaMie i poligrafii. nasze Działania obejMują: • projektoWanie grafiCzne (CzasopisMa, ulotki, reklaMy, rollupy, banery, folDery, WizytóWki, itp.) • Druk • oklejanie saMoChoDóW • gaDżety reklaMoWe • projektoWanie stron WWW • banery internetoWe • e-Mailingi i prezentaCje MULTIMEDIALNE.

stuDio blaCk • izabela szyMCzak ul. ziMoWa 65/1, 05-500 noWa iWiCzna tel. koM. +48 530 357 635 e-Mail: biuro.stuDioblaCk@gMail.CoM

DLA CIEBIE


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.