Sofa (14) - pazdziernik 2016

Page 1

nr 14 • październik 2016 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Swetroń Jan Maszczyszyn

WympieŁ Marek Trusiewicz

The BooK Anna Rozwadowska-Zając

Siedziałem w milczeniu Dariusz Zajączkowski

Ta, którą znam Magdalena Majcher


Baw się z SOFĄ tutaj: Konkurs ANTYMIASTO


wstępniak

D

UKŁADAMY

SIĘ

la nas, Polaków, przeważnie szklanka jest do połowy pusta. Dodajmy jeszcze do tego przesilenie jesienne, które na pozór nie napawa zbytnio energią, a wówczas szare postrzeganie rzeczywistości jest rozciągnięte w czasie jak guma w ulubionych majtkach. A gdyby spojrzeć inaczej? Przyznanie w tym roku literackiej Nagrody Nobla Bobowi Dylanowi wywołało spore zamieszanie. A że czemu muzyk dostał, skoro winien pisarz; że niby za co, skoro teksty słabawe; że ustawione, przekupione itd. A ja się uczepię tworzenia, układania słów tak, aby przeciętny Kowalski przy akompaniamencie linii melodycznej został poruszony, a potem koniec końców wsłuchał się uważniej w słowa i zrozumiał niedosłowność formy. Uczepię się tego, że być może w czasach komercji i triumfu obrazu nad tekstem owo wyróżnienie przykuje uwagę i zainspiruje do wsłuchania się w świat literatury, świat bardzo szeroko rozumiany. Powoli odchodzi bowiem (a szkoda) do lamusa era przedzierania się przez masę słów, zestawionych ze sobą w nieoczywisty sposób. Domyślania się, co autor miał na myśli. Social media typu Facebook, Snapchat i inne skutecznie odwodzą dzieci naszych dzieci od wczytywania się w obszerne teksty. A że rynek długi i szeroki, to jest w czym wybierać, dlatego z niegasnącą nadzieją wydajemy kolejny numer „SOFY” – dla tych, którzy wciąż cenią sobie dobrą literaturę i układanie w słowach. Niech każdy wybierze swoje miejsce i przekaz, byle tylko poczuł się zainspirowany do tworzenia, a wszystko będzie w porządku. Można pozytywnie? Można, choć sama wyłapuję jeszcze miejscami ten polsko-zgryźliwy ton, ale praktyka czyni mistrzem! Dużo uśmiechu na nadchodzący jesienno-zimowy czas życzy redakcja dwumiesięcznika „SOFA”.

W

SŁOWA(CH)

Anna Wąsikowska u k ł a d a m y

s i ę

w

spis treści

s ł o w a ( c h )

opowiadania • miniatury • proza UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

SOFA 05/2016 (14) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska anna.wasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl

5 The Book – Anna Rozwadowska-Zając 8

Kozioł ofiarny – Aldona Urbaniak

10 Wympieł – Marek Trusiewicz 21 Chłopiec piękny i młody – Anna Grzanek 25 Czyściciel – Dobra Cobra 27 Kicuś – Dominika Patrycja Wilk 30 Swetroń – Jan Maszczyszyn

DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl

36 SOFA PATRONUJE

PROMOCJA/WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl

publicystyka

OKŁADKA Grzegorz Ptak OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Emilia Garbień, Przemysław Kijowski, Magda Kwasik, Beata Pytel, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka WSPÓŁPRACA Anna Karowicz, Adam Buszek, Dariusz Zajączkowski, Iwona Niezgoda, Magdalena Zimna, Sylwia Kępa WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków

39 Poradnik Milana Kundery: G jak Gra – Adam Buszek 41 Magda Stachula prowokuje do myślenia – Anna Karowicz 42 Siedziałem w milczeniu... – Dariusz Zajączkowski 43 Dziewięćdziesięciosześcioprocentowy obłęd – Tomasz Przyłucki 45 Ta, którą znam – Magdalena Majcher 46 Cała prawda o małżeństwie – Klaudia Skiedrzyńska 48 Pisarskie marzenia i „mordercze myśli”: wywiad z Małgorzatą Rogalą – Aneta Rzepka 54 GALERIA AUTORÓW 57 wSPÓŁPRACA

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Anna Rozwadowska-Zając

The Book J

oanna została oderwana od czytanej książki nagłą i niezrozumiałą myślą. Rzędy drobnych literek rozpłynęły się w mgnieniu oka, znikając w dali jak czarne skrzydła ptaków, przenosząc ją w odległe, niemal zapomniane i głęboko uśpione wspomnienia. – Skąd ta myśl? – zdawało się pytać jej spojrzenie. Rozglądnęła się wokół i, choć nikogo obok nie było, zapytała głośno: – Jesteś tu? Odpowiedziała jej cisza, tylko jakiś trudny do zidentyfikowania zapach unosił się w rozgrzanym letnim powietrzu. Oddychała głęboko, zaciągając się łapczywie każdym haustem przypominającym dzieciństwo. W większości szczęśliwe, poprzecinane jednak momentami, o których chciałaby zapomnieć, a właściwie całkowicie wyprzeć z pamięci. Zapach jednak nie znikał, otumaniając wcale już niemłodą kobietę wyrazistością, głębią i tęsknotą za tytoniowym dymem. Wróciła do lat dzieciństwa.

* Zapach prasowanej na desce bielizny świdrował w nozdrzach. Koszula za koszulą, idealnie sztywne kołnierzyki i mankiety wylatywały spod parującego gorącą duszą żelazka, dzierżonego w rękach panny Stasi. Mała, lekko przygarbiona starowinka była krawcową w babcinym majątku i na zawsze wtopiła się w obraz rodziny. Nie przerwały tego koleje wojny ani zawiłe czasy polskiego komunizmu. Koszule, białe i błękitne jak oczy ojca Joanny, ich właściciela, miękko lądowały w przepastnych ramionach trzydrzwiowej szafy. Był jedynym mężczyzną w tym babińcu, otoczony kochającą rodziną: żoną, trójką córek, teściową i oddaną Stasinką. Ale czy był szczęśliwy…? Joasia siedziała cichutko w kąciku swojego pokoju, czekając z utęsknieniem na koniec parnego widowiska. Wiedziała, że gdy tylko panna Stasia zakończy prasowanie,

5


opowiadania • miniatury • prozA przyjdzie pora na wieczorną lekturę z mamą. Nawykła do tego, już przygotowała przy łóżku pokaźnych rozmiarów tomisko. Pierwsza strona głosiła: NAUKA POEZYI zawierająca teoryą Poezyi i jéj rodzajów oraz ZNACZNY ZBIÓR NAJCELNIEJSZYCH WZORÓW POEZYI POLSKIÉJ do Teoryi zastosowany. Przez H. Cegielskiego, Dok. Fil., b. Nauczyciela przy król. Gymnazyum Śtéj Maryi Magdaleny w Poznaniu Wydanie trzecie. POZNAŃ NAKŁADEM KSIĘGARNI JANA KONSTANTEGO ŻUPAŃSKIEGO. 1860 Joasia od lat wiedziała, że to najcenniejsza książka w rozległych maminych zbiorach. Nie, żeby jakiś biały kruk, nie miała o nich wtedy jeszcze pojęcia, ale podskórnie czuła, że ten wolumen jest bardzo istotny dla matczynych wspomnień. Hipolit był przecież częścią składową rodziny, jak jego silniki w masowo już wtedy produkowanych lokomotywach. Otwarła książkę tam, gdzie haftowana krzyżykami lniana zakładka zaznaczyła ostatnią wizytę, i sama, nie czekając mamy, głośno zaczęła: Pójdźcie, o dziatki, pójdźcie wszystkie razem Za miasto, pod słup na wzgórek, Tam przed cudownym klęknijcie obrazem, Pobożnie zmówcie paciórek. Mickiewicz rozbrzmiał Powrotem Taty w całym domu. Umilkły śmiechy starszych sióstr, narzekania babci i nawet para w Stasinym żelazku przestała zionąć sykiem. Matka usiadła na skrawku kraciastego koca, wpatrując się w najmłodszą córkę. Świat zamilkł, gdy Joasia czytała coraz mocniejszym głosem: Tato nie wraca; ranki i wieczory We łzach go czekam i trwodze; Rozlały rzeki, pełne zwierza bory, I pełno zbójców na drodze. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Zamilkła, zaciekawiona reakcją najbliższych. – Mamo, dlaczego płaczesz? Była małym dzieckiem i nie znała jeszcze porozumiewawczych spojrzeń, gdy mówiono o ojcu. Nie znała wstydliwej tajemnicy, którą kobiety tego domu chciały ukryć przed światem, chroniąc najmłodszą latorośl lub całkiem nieświadomie ją okłamując. Słowo “alkoholizm” nigdy nie padło w czterech ścianach ich domostwa. * Joanna wstała energicznie z przepastnej sofy, aby otrząsnąć się z odległych wspomnień, jednak te nie odpuszczały. Jak na zwolnionym filmie zobaczyła scenę sprzed kilkudziesięciu lat. * Był wieczór, wszystkie światła pogaszone, tylko niebieska poświata telewizora rozpraszała ciemności. Dziewczyna po cichu zajrzała do pokoju ojca, gdy ten akurat kładł się do łóżka. Był całkowicie nagi, z całą swą męskością uwypukloną przez nocne cienie. Patrzyła jak zauroczona, nie mogąc oderwać wzroku od nagiego mężczyzny. Pierwszego, jakiego zobaczyła w życiu. Policzki spłonęły purpurowym wstydem, przyprawiając młode serce o szaleństwo. Długo w noc nie mogła zasnąć, wiercąc się w poczuciu winy. Lata mijały. Kolejno odeszły: panna Stasia ze swoim parującym żelazkiem, za nią apodyktyczna babcia i w końcu w przegranej z nowotworem nierównej walce – matka. Joasia została pod czujną pieczą błękitnookiego, bujającego w chmurach i oparach alkoholu ojca. Żadnego nadzoru, żadnej kontroli… Z przerażeniem obserwowała uszczuplaną z tygodnia na tydzień domową bibliotekę. Mickiewicz w płótnie, Sienkiewicz ze złotymi grzbietami, Prus czy Orzeszkowa w białej oprawie z niebieskimi i czerwonymi literami na obwolucie rozpływały się tak szybko, jak szybko wyparowywał alkohol z głowy ojca. Biżuteria po matce, a nawet Asine złote drobiazgi bezpowrotnie ginęły dzień za dniem. Nienawidziła go coraz bardziej. Pragmatyczna młoda kobieta, znając już niestałość w trzeźwości tatusia, szybko się usamodzielniła. Założyła zamki w pokojach, odcinając ojcu darmowe źródło finansowania nocnych wypraw alkoholowych. – Zamknij pokój na klucz – rzuciła raz ostro do Michała.


– Żeby tu nie wszedł i czegoś nie zabrał! – Ależ Asiu, nie zabierze niczego. Ufam tacie! – Michał po cichu przekręcił gerdę w drzwiach, ze smutkiem spoglądając na żonę. Zrobiła się zgorzkniała, zamknięta w sobie, wyobcowana. Jakby chciała zamknąć przeszłość w niewidzialnym tyglu niepamięci. Wiedział przecież, że teść jest alkoholikiem, ale ona tego nie przyjmowała do wiadomości, zaprzeczała, odrzucała samą myśl, bezwiednie broniąc się przed chorobą ojca. Opowiadane latami niestworzone historie o jego postępkach, zamknęły bramę łączącą ojca i córkę. Tylko on, Michał, mógł ją otworzyć. Nawet zaczął powoli przełamywać opór tego zniszczonego, przepalonego nikotyną człowieka. Potrafili godzinami rozmawiać o historii, sztuce, prądach zmiennych i polityce. Wydawało się już, że nigdy więcej pod wspólnym dachem nie dojdzie do kradzieży. Jakże naiwne było wtedy myślenie Michała… Już przy wejściu Joannę tknęło niemiłe przeczucie. Drzwi do ich pokoju stały otworem! – Nie zamknąłeś rano?! – zapytała podniesionym głosem. – Zamykałem, jestem tego pewien! – Michał poczuł się okłamany. Podświadomie wiedział, że teść gościł w ich sypialni. Ale co wyniósł? Rzucił się do pokoju, sprawdzając, czego ubyło. Sprzęt stał nietknięty na biurku, świecidełka Asi leniwie spoczywały w kasetce, kompakty nieruszone… – Zabrał ją – smętnie powiedziała kobieta, dotykając przeszklonej biblioteki. – Zabrał… – Tuż za encyklopedią ziało pustką miejsce po najstarszej książkowej pamiątce. Zniknęła oprawiona w skórę, ze złoconymi rogami, wyczytana i tak bardzo ukochana przez kilka pokoleń rodzinnej młodzieży książka Cegielskiego. – Chodź! – Michał, patrząc na zegarek, pociągnął żonę za rękę. – Może jeszcze zdążymy! Galopem zbiegli po schodach i poganiani upływem czasu, niemal na bezdechu wpadli do pobliskiego antykwariatu. – Czy… czy ktoś nie oddał dziś w państwa ręce starej książki o poezji? – Zasapana biegiem Asia nie wiedziała, jak zadać to trudne pytanie. – Jak starą? – Antykwariusz bacznie przyglądał się dwójce młodych ludzi. – Starą, bardzo starą – szybko odpowiedział Michał. – Taka w skórze i z okuciami. Dostał pan coś takiego? – My nie przyjmujemy tak starych wolumenów. Od tego jest antykwariat na Świętego Ducha. Oni się na tym

lepiej znają – z przekąsem w głosie odparł mężczyzna. Równocześnie wypadli na zalaną popołudniowym blaskiem słońca ulicę. Postój taksówek był tuż obok i, co dziwne, kilka stało wolnych. Już po kilkunastu minutach wchodzili do ocienionego i mrocznego wnętrza antykwariatu przy Św. Ducha. Księgarz, wysoki, chudy Żyd, krytycznie popatrzył znad okularów na parę, która z wiatrem we włosach przekroczyła próg jego świątyni ciszy. – Czym mogę służyć? – Z głosu biła jawna wrogość. – Czy w pana ręce nie trafiła dziś stara książka o poezji? – Joanna pilnie wpatrywała się w czarne oczy antykwariusza. Ogniki, które natychmiast się w nich pojawiły, od razu dały jej odpowiedź. – Ta książka została dziś skradziona z naszego domu. Proszę o jej natychmiastowy zwrot! – Hola, hola, moja panno! Nikt mnie nie informował o zaginięciu dzieła i transakcja przebiegła zgodnie z prawem. – Mężczyzna wyciągnął spod lady książkę Asi. Odruchowo położyła na niej dłoń, żeby już nigdy nie oddać. – Możecie państwo ją odkupić, jeśli wola. – Antykwariusz zacierał suche pergaminowe dłonie. – Ile pan za nią zapłacił? – ostro wtrącił się do rozmowy Michał. – Odkupimy po tej samej cenie. Mężczyzna za kontuarem roześmiał mu się prosto w twarz. – To tajemnica handlowa, młody człowieku – powiedział z sykiem w głosie. – A wycena jeszcze nie nastąpiła. – To niech nastąpi teraz! – Michał nie dawał za wygraną. Wiedział, jak cenna dla Asi jest ta rodzinna pamiątka, i chciał zrobić wszystko, aby ją odzyskać, ale nie spodziewał się tak wygórowanej ceny. – Pięć i pół tysiąca złotych – z uśmiechem na ustach, odsłaniając sczerniałe zęby, powiedział Żyd. Ręka Joanny drgnęła, ale nie puściła trzymanej książki. Ze łzami w oczach spojrzała na Michała, na jego wahanie. Oczyma wyobraźni widziała maleńkie, kalkulujące w głowie sprężynki, zapadki, szufladki, cały system myślenia i rozrachunków. Tak bardzo pragnęła powrotu tych kilkuset stron do domu… * Kobieta stanęła przed oszkloną biblioteką. Setki książek, równiutko poustawianych, zabezpieczonych przed wciskającym się wszędzie kurzem, przywoływały wspomnienia. Opasły, oprawiony w skórę wolumen dumnie tkwił w zasięgu wzroku na środkowej półce. – Wybaczam ci, tato! I ty mi też wybacz… 

7


opowiadania • miniatury • prozA Aldona Urbaniak

ofiarny O

d czasu, gdy wydawca zaproponował mi udział w szczególnego rodzaju pracy zbiorowej, prawie nie opuszczałam biblioteki, aczkolwiek wczytywanie się w treści niezwykłych materiałów sprawiało ogromną przyjemność. Dowiedziałam się między innymi, dlaczego przebiegający drogę czarny kot jest zwiastunem nieszczęścia, kiedy powstało powiedzenie: „Kruk krukowi oka nie wykole”, o kim mówi się, że jest silny jak niedźwiedź, chytry jak lis, papuguje albo funta kłaków niewart. Zaaferowana gromadzeniem materiałów, dopiero po wielu tygodniach zorientowałam się, że tak zwana praca zbiorowa jest wynikiem wyłącznie moich wysiłków, a dwaj współpracownicy – kuzynami wydawcy, którym chciał wyrobić nazwiska w branży. Nie potrafiłam zaprotestować, jak należy, dałam się zagadać, co nie było trudne, gdyż od dawna oszałamiała mnie niezwykłość odkrywanych tematów. Gubiłam się już w notatkach, różnorodność opowiastek dziwnie mnie niepokoiła, ale mimo wszystko czułam pewien niedosyt, wyraźnie czegoś jeszcze brakowało. Myśl ta trapiła mnie do momentu, gdy któregoś dnia jak zwykle przemierzałam swoją codzienną trasę i niespodziewanie się potknęłam. Próbując zachować równowagę, rzuciłam przypadkowe spojrzenie na witrynę malutkiego sklepiku. Mogłabym przysiąc, że jeszcze poprzedniego dnia wcale go tutaj nie było, a jednak oznajmiał się powykręcanym napisem – tak dziwnym, że w pierwszej chwili można go było skojarzyć z egipskimi hieroglifami: Antykwariat Doktor Honoriusz i Spółka Ostatni wyraz przekreślony był niezdarnym pociągnięciem łuszczącej się już czerwonej farby olejnej. Ostrożnie podążyłam w dół. Pięć omszałych schodków chwiało się podejrzanie pod stopami, drzwi zajęczały, a zawieszony ponad nimi dzwonek wydał z siebie odgłos do złudzenia przypominający chrząkanie. Wytężyłam wzrok, gdyż półmrok pomieszczenia w porównaniu z wiosennym blaskiem ulicy zdawał się być ciemnością. Dopiero po kilkunastu sekundach spostrzegłam, że antykwariat był niewiele większy niż przeciętna komórka – i z taką też się kojarzył. Aż pod sufit, na zdeformowanych ciężarem półkach i w chybotliwym nieładzie, piętrzyły się książki różnej maści i wielkości, niektóre ze smętnie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

8

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


zwisającymi na paru pożółkłych nitkach grzbietami, zakurzone, ze zniekształcającymi tytuły zaciekami wilgoci. Dziwna mieszanina zapachu stęchlizny, zimnej, studziennej wody, starego kleju, odgrzewanej kawy i syropu na kaszel wywołała w mojej pamięci dawno zatarte wspomnienia z dzieciństwa, gdy którejś zimy, na strychu domu moich dziadków, otworzyłam kilka zapomnianych kufrów z przedwojennymi czasopismami. Postąpiłam krok do przodu po miękkiej, zmurszałej podłodze, bezgłośnie wstrzymując oddech, zdziwiona, że nikt nie odpowiedział na niepewnie wymamrotane powitanie. Coś poruszyło się w kącie między regałem a rozsypującą się piramidą książek, pociągnęło nosem. W półmroku dojrzałam właściciela – wciśniętą między niekształtne poduszki fotela skurczoną postać wysuszonego starca w tabaczkowym, aksamitnym, zapewne starszym niż on sam, kubraku. Sękatą dłonią odgarnął z czoła mgłę siwych włosów, spod krzaczastych brwi i w bezradnym uśmiechu dziecka spoglądały na mnie chabrowe oczy. Wyciągnął wielką kraciastą chustkę, przetarł okulary i wskazując na swoje królestwo, zapytał, a raczej stwierdził zadziwiająco młodym głosem: – Szukasz czegoś wyjątkowego.

Nie wiem dlaczego, ale zaskoczył mnie tymi słowami. Zaczęłam odpowiadać coś bez sensu, chaotycznie. Jego lekko kpiący uśmiech onieśmielał mnie coraz bardziej, czułam się jak niedouczona studentka na egzaminie. W końcu wyznałam, jakich materiałów poszukuję. Spojrzał na mnie z wielkim ożywieniem. – Taaak, ciekawe, mnie zawsze najbardziej interesował kozioł ofiarny. Czy zamierzasz i o nim coś napisać? Nie czekał na moją odpowiedź. – Chyba wiesz, że kozioł ofiarny musiał być niegdyś stworzeniem bez skazy. Niektóre ludy nawet teraz zwracają uwagę na idealny kształt rogów, lśniącą sierść; niedopuszczalne jest, aby miał zeza! Niestety, w naszej kulturze kozioł ofiarny stał się marną kreaturą, worem bokserskim, wielbłądem dźwigającym obce grzechy, wykorzystywanym popychadłem i pomimo że jest nieszczęśnikiem, większość nim gardzi. Nadstawiłam uszu, gdyż miałam wrażenie, że zapowiada się interesujący wykład, i to w bardzo mi bliskim temacie, ale staruszek, jak gdyby nigdy nic, zmienił ton głosu na płaczliwo-jękliwy. – Lecz biada, po stokroć biada, gdy kozioł ofiarny stanie się czarną owcą. Przemyśl to – dorzucił z mocą i momentalnie zapadł w głęboki sen. Zdumiona, upewniwszy się, że oddycha, na palcach opuściłam antykwariat. I dziwna sprawa: jakby popychana niewidzialną ręką niemal biegłam w kierunku biura wydawcy. Musiałam mieć bardzo zdecydowany wyraz twarzy, ponieważ po raz pierwszy stanął przede mną na baczność i nawet nie próbował protestować, gdy ogłosiłam, że już nigdy nie mam zamiaru być wielbłądem i popychadłem, a tym bardziej dzielić się moją książką z jego kuzynami. Następnego dnia, prowokując niezliczoną ilość potknięć, starałam się odnaleźć antykwariat. Bezskutecznie. 

9


opowiadania • miniatury • prozA

Wympieł

Marek Trusiewicz

J

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

esień ciągnęła się niczym kiepski film. Już siódmy miesiąc ludzie brnęli w błocie; wracali do domów przemoczeni i załamani. Nawet najtwardsze jednostki powoli zmieniały się w zgarbione manekiny, zalegające ulice miast. Nikt nie chciał i nie mógł im pomóc. Matka natura najwyraźniej miała na ten rok inne plany wobec środkowej części Europy. Maria Strzelecka nie potrafiła przestać myśleć o swoim chłopaku, z którym bardzo się pokłóciła. Miało to jedną dobrą stronę – na kilka ostatnich godzin została uwolniona od myślenia o pogodzie. Stojąc na przystanku, nie zauważyła nawet, że zaczął padać śnieg. Płatki osiadały na jej płaszczu i włosach niczym pszczoły. Temperatura spadała z minuty na minutę, autobus wciąż nie przyjeżdżał. Sytuacja w Perun nie przedstawiała się najlepiej. Kierowcy nie mogli odpalić pojazdów, które wyglądały jak relikt minionej epoki. Gdy jakiś nadjeżdżał, słychać go było z kilometra. Dodatkową atrakcję stanowiła unosząca się za nim chmura rdzy. Maria nazywała ją „gwiezdnym pyłem”, a autobus – wahadłowcem. Siedzący za jego sterami kierowca często był na kacu bądź po prostu pijany.

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


W chwili, gdy usiłowała przypomnieć sobie każdy szczegół kłótni z Radkiem, z zamyślenia wyrwał ją jakiś dźwięk, może kaszlnięcie. Musiała przetrzeć oczy, by powrócić na ziemię. – Przegapiłam pierwszy śnieg – stwierdziła i uśmiechnęła się lekko. – Przegapiłam pierwszy pieprzony śnieg. Stojący kilka metrów dalej mężczyzna w okularach spojrzał w jej kierunku. Na twarzy malowało mu się zdziwienie, nad którym jednak szybko zapanował. Poprawił krawat i ciaśniej otulił się paltem. −Tak – rzekła Maria, szerzej się uśmiechając. – Jestem wariatką i gadam do siebie. Chwilę później znowu zajęła się przeszukiwaniem pamięci i odkopywaniem wspomnień związanych z Radkiem. Byli razem od gimnazjum, czyli jakieś dziesięć lat. To sporo, jak na czasy, gdzie ludzie mają dziesiątki partnerów rocznie i nie bardzo przejmują się pojęciem miłości bądź jest ono tak wypaczone w ich umysłach, że znaczy tyle samo co „rżnąć się”. Marysia zdawała sobie z tego sprawę, analizowała ów temat tysiące razy, tysiące razy też sobie powtarzała, że mają szczęście i są fenomenem. „Jesteśmy wyjątkiem potwierdzającym regułę” – zwykła mawiać, gdy wychodziła z ich wspólnego łóżka. Walczyła z własnymi wątpliwościami, ponieważ już w szkole średniej doszła do wniosku, że nie prowadzą do niczego dobrego. Autobus zatrzymał się na przystanku, wydając przeciągły pisk – niczym umierający wieloryb. Jeden z kołpaków odpadł i wystrzelił do przodu. Ludzie spoglądali, jak mknie ulicą, i zanosili się śmiechem, gdy o mało nie potrącił dziecka przechodzącego przez pasy. Dopiero spora wyrwa w asfalcie zakończyła jego harce. Tymczasem drzwi otworzyły się z sykiem i ludzie ruszyli do środka. Nastolatki parły ku przodowi, używając łokci, osoby w średnim wieku stały nieruchomo niczym zombie, w które prawie zamieniła je rzeczywistość, a staruszkowie na głos wyrażali niezadowolenie ze wszystkiego dookoła, poczynając od młodzieży, a kończąc na spóźnionym autobusie. Kierowca znosił to ze spokojem i tylko lekko kiwał głową, jak zapewne od kilkunastu lat swojej pracy. Marysia nie mogła powstrzymać uśmiechu, gdy spostrzegła jego wielki brzuch i strzechę rozczochranych włosów na głowie. – Wsiadać! – rzekł w końcu. – Wsiadać i nie gadać. Ty! Młody! Do ciebie mówię, cholero! Przepuść tę panią, bo cię drzwiami ścisnę!

„Nic nowego pod słońcem” – pomyślała Marysia i zajęła miejsce. Dopiero gdy zaczęło opuszczać ją napięcie, zdała sobie sprawę z jego istnienia. Dłonie lekko drżały, a żołądek dawał o sobie znać przeciągłym bólem. Nic nie mogła poradzić na to, że mimo upływu lat nie potrafi zaakceptować pewnych rzeczy. Jedną z nich był wyjazd, o który się z Radkiem pokłócili. Domek w górach, przy odrobinie szczęścia śnieg dookoła i jego stara paczka zdrowo popijająca alkohol. Wszystko w najlepszym porządku. Niewinna zabawa i wspominanie minionych lat… – Rozumiem… Boże, potrafię wiele zrozumieć. Nie chcę być jedną z tych zaborczych bab, które trzymają chłopaka na krótkiej smyczy – mówiła, spoglądając mu w oczy. Miała nadzieję dostrzec w nich odpowiedź. – Tylko dlaczego musi tam być Gabrysia? Czy nie pamiętasz, jak wiele kłopotu nam sprawiła? Jak wiele… jak wiele bólu sprawiła mnie? Nie odpowiedział jej, tylko machnął ręką i zaczął się śmiać. Nie potrafił postawić się w sytuacji Marii, bo nie musiał być zazdrosny i radzić sobie ze świadomością, że miała kogoś wcześniej, gdyż on był jej pierwszym, i że zaliczyła z tym kimś prawie wszystkie pierwsze razy, jakie parze nastolatków przychodzą do głowy. – Nienawidzę jej – powiedziała Maria sama do siebie. Autobus podskakiwał na wybojach, przechylał się to na prawo, to na lewo niczym walcząca ze sztormem łódź. Świat za oknem zamienił się w nieprzeniknioną taflę bieli. Śnieżyca sprawiła, że rzeczywistość uległa skurczeniu. Nic już nie miało być takie jak wcześniej. Ludzie chowali się do domów, zwierzęta do nor, a śmierć wychodziła, by zebrać żniwo. – Nienawidzę jej! Miała nadzieję, że nikt jej nie usłyszał. Wychyliła się zza siedzenia i spojrzała w stronę kierowcy. Brakowało jej tylko czyjegoś wzroku, wypełnionego zdziwieniem i pogardą. Na szczęście większość pasażerów była zajęta swoimi sprawami. Jedynie mężczyzna w okularach kolejny raz na nią spojrzał i się uśmiechnął. Kierowca czujnie niczym owczarek pilnujący swych owieczek zerknął w lusterko. – Nie wierzę, że jesteś zazdrosna! To do ciebie takie niepodobne. Zaczynam się bać… Bać się o nas. I wiesz co? – zapytał Radek, oddalając się od Marii. Niemal uciekając. – I tak pojadę w góry i będę się świetnie bawił! Masz mnie zawsze! Kurwa, przecież zawsze mnie masz i zawsze jestem przy tobie, więc ten jeden raz odpuść!

11


opowiadania • miniatury • prozA Chciała, ale nie mogła. „Odpuścić? Co to w ogóle miało znaczyć? Przecież nie kazałam mu zostać. Nie kazałam wybierać między mną a starymi znajomymi. To byłoby potworne!” Jednak on odebrał wszystko jako atak. Wyjawiła mu lęki i prosiła o odrobinę zrozumienia, a dostała garścią piachu prosto w twarz. „Znamy się tak długo, a czasem wydaje mi się, jakbym mieszkała z cieniem; dwuwymiarową postacią, wyciętą z komiksu abstrakcją, do której nie docierają moje odczucia. A przecież ja oddycham, zamartwiam się, staram się i żyję! Żyję dla niego!” W autobus uderzyła pięść wiatru. Jego światła lekko przygasły. Na zewnątrz panowała kompletna ciemność, jednak śnieg wciąż królował. Czaił się niczym bestia i opanowywał metr za metrem całą Polskę. Płatki wielkości guzików przyklejały się do szyby. – Każdy tęsknił za śniegiem – zaśmiał się któryś z pasażerów. Marysia wywnioskowała po głosie, że należał do kobiety w średnim wieku. – Każdy jojczył, że nie można pojeździć na sankach i ulepić bałwana. No to teraz, kurwa, będą mieć swojego bałwana. Ludzie wybuchnęli śmiechem. Śmiał się nawet kierowca. Na ułamek sekundy jego głowa obróciła się do tyłu. Marysia nie była tego pewna, ale podświadomość podpowiadała jej, że powinna. W wyobraźni został postrzępiony obraz uśmiechniętych ust. – Dobrze pani gada! Teraz dopiero się zacznie, jak ulicę zasypie w cholerę! – zawtórował kobiecie jakiś mężczyzna, jednak nikt nie podjął wątku i następne pół godziny minęło w kompletnej ciszy. & Marysia ocknęła się, gdy autobusem gwałtownie szarpnęło. Światło lamp zakłuło ją w oczy. Dojechali do małej miejscowości, zwanej Samotnią. Większość pasażerów wysiadła wprost w śnieżycę i każdy rozszedł się w swoją stronę. Tymczasem do środka wszedł nieznajomy, wyglądający identycznie jak mężczyzna w okularach, tyle że nie miał ich na nosie. Autobusem znowu szarpnęło. Koła zabuksowały. Jezdnia był w coraz gorszym stanie. Zapewne zima kolejny raz zaskoczyła drogowców. W lutym. Telefon wciąż milczał. Marysia domyślała się, że Radek jest już w drodze do chatki w górach i przepełnia go szczęście. Trudno jej się było pogodzić z tym, że nieporozumienie, które podzieliło ich przed kilkoma UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

godzinami, w ogóle nie zrobiło na nim wrażenia. „Ma cię głęboko w dupie – szeptało coś w środku jej głowy. Miejscu pełnym zakamarków, w których kryły się obawy i podejrzenia. – Jedzie z Gabrysią i świetnie się bawią. Dobrze o tym wiesz”. − Nie wiem. Nic nie wiem i wiele bym dała, żeby się dowiedzieć. − Przepraszam… – To był mężczyzna w okularach. – Mogę się dosiąść? − Jest dużo wolnych miejsc. Dlaczego akurat tutaj? Nieznajomy spojrzał na nią dziwnie. Z jego twarzy nie schodził uśmiech. Po chwili milczenia wyjaśnił: − Chciałbym pogadać, nudzi mnie bezustanne gapienie się w szybę. Własne odbicie oglądam co rano w lustrze. − Może porozmawiasz ze swoim bratem? – Z kim? – Mężczyzna potrzebował chwili, by zrozumieć, co Marysia ma na myśli. – Chodzi ci o tamtego faceta? Tego rozmawiającego z kierowcą? − To raczej oczywiste, że jesteście rodzeństwem. − Mhm, możliwe. To nie takie proste. − Jesteście albo nie. Co w tym skomplikowanego? − Pozwól mi się dosiąść, a ci wyjaśnię. Marysia zamierzała się zgodzić. Zgodzić i zabić rozmową podróż do chorej matki. Zabić rozmową jadowite myśli o Radku i jego byłej dziewczynie. Jednak z jej ust padły słowa, których sama się nie spodziewała: − Dziękuję, ale nie. Dzisiaj… dzisiaj mam kiepski dzień i mogłabym być niemiła… Nim nieznajomy zdążył odpowiedzieć, autobusem szarpnęło po raz kolejny. Najpierw w jedną stronę, później w drugą. Z początku wydawało się, że kierowca panuje nad sytuacją. Pasażerowie byli spokojni do czasu, gdy droga skręciła gwałtownie w lewo, a autobus pojechał prosto. Nie powstrzymały go barierki. Marysia pomyślała, że wyglądają jak zrobione z papieru. Bezwiednie zacisnęła dłonie na torebce. W końcu przednie światła pojazdu przestały oświetlać śnieg. Wydawało się, że autobus leci. A on naprawdę zamienił się w wahadłowiec i naprawdę zostawiał za sobą gwiezdny pył! Światła nie wychwytywały przed nimi ziemi, ponieważ znajdowała się kilkanaście metrów niżej. Kiedy podróżni odkryli prawdę, zaczęła się wrzawa. Ktoś próbował zbić szybę, a ktoś inny płakał. Ostatnim, co zapamiętała Marysia, nim pojazd się przechylił i zaczął spadać, był śmiech kierowcy. Śmiech zmieniający się z każdą chwilą; nieludzki, pozbawiony człowieczeństwa rechot.


* Pierwszy pojawił się pisk. Tak musieli czuć ludzie, gdy wybuchał obok nich granat. Marysię powoli opanowywała panika. Nie mogła otworzyć oczu, nie mogła się poruszyć. Pragnęła krzyczeć, by się upewnić, że nie jest martwa. Oczami wyobraźni widziała swoje ciało rozerwane na części. Metal skręcony z kośćmi. Krew plamiącą świeży śnieg i płomienie. Wszędzie szalały płomienie, jakby rozbił się samolot pasażerski, a nie autobus. – Radek! – Serce wypełniła jej nadzieja. Była pewna, że krzyczy. W klatce piersiowej czuła potworny ból. Dopiero gdy spróbowała drugi raz, zrozumiała, że z gardła wydobywa się tylko szept. – Radek… Z daleka dobiegły głosy. Jacyś mężczyźni rozmawiali ze sobą. Echo niosło ich słowa, jakby znajdowali się w pomieszczeniu. Maria nie mogła dłużej wytrzymać niepewności. Zmobilizowała wszystkie siły i poderwała ciało do lotu; udało jej się otworzyć oczy i podnieść na kilka centymetrów. Nie potrafiła zrozumieć, gdzie się znajduje i kto ją uratował przed śmiercią. Skąd wziął się księżyc zaglądający przez okno? Skąd wzięło się śmierdzące stęchlizną pomieszczenie, zalegające podłogę śmieci i walający się wszędzie gruz? Co to za miejsce? −Gdzie jestem? „Gdzie jesteś?” – zapytało echo w jej głowie. Głos należał do matki Marysi. Tylko czy możliwe jest, by odzywały się do nas osoby, które jeszcze żyją? Możliwe, by ich klony siedziały w naszych głowach i pomagały lub podważały nasze decyzje? – „Nie martw się, leż dalej i użalaj się nad sobą. Dzięki temu na pewno dożyjesz ranka. Na pewno też znowu zobaczysz Radka, który niedługo dotrze do domku w górach i zabawi się ze swoją małą latawicą z przeszłości!” Nie. To nie mogła być matka. Ona nigdy nie odzywała się do niej w ten sposób. Jej głosu nie przepełniał sarkazm. Poza tym była daleko stąd. W szpitalu. Dochodziła do siebie po poważnym wylewie. „Może już mnie nie ma? – zapytał głos. – Może leżę obsrana we własnym łóżku i czekam na pielęgniarkę, aby stwierdziła, że dostałam kolejnego wylewu i już po mnie? Pomyślałaś o tym?” Nie wiedzieć czemu, stanął jej przed oczami Radek. Ostatnia rozmowa i jego śmiech. Nawet w takiej sytuacji nie mogła przestać się o niego troszczyć. W dodatku bała się, że go straci. Głosy zbliżyły się i ktoś wszedł do pomieszczenia.

Maria przechyliła lekko głowę, by móc przyglądać się rozmówcom. − Mówiłem, że się uda. Nixo będzie zadowolony. − Tylko w Perun może ujść na sucho wypadek autobusu, w którym znikają wszyscy pasażerowie. Szykuje się uczta. − Przestań pieprzyć. I nie waż się tknąć żadnego z nich, póki nie dostaniemy konkretnych poleceń. − Tylko – rozmówca zaśmiał się, a Marysia ze zgrozą poznała w nim mężczyznę, który wsiadł do autokaru w Samotni – że ja dostałem jasne wytyczne. Możemy z nimi zrobić, co chcemy. Są moi… Nasi. − Żartujesz! – Kierowca autobusu uśmiechnął się i podrapał po brzuchu przypominającym kulę smalcu. Jego oczy dziwnie lśniły w ciemności. – Robisz sobie ze mnie jaja, Stefan! − Myśl, co chcesz. I patrz. Mężczyzna zaczął się zmieniać. Jego skóra przybrała szary kolor, twarz się wydłużyła, a ręce i nogi pokryły łuską. Ostatnią i najbardziej widowiskową częścią przerażającej transformacji było pojawienie się ogona: gruby i długi na kilka metrów zwój mięśni wytopił się z jego ciała. Przypominał teraz jaszczura. Gdy się uśmiechał, trzycentymetrowe zęby odbijały blask księżyca. Marysia nie mogła zapanować nad drżeniem, a wiedziała, że to ją może zdradzić. Usłyszała jęki rannych, wybudzających się z dziwnej śpiączki. Ktoś zawył, ktoś inny puścił bąka, jakieś dziecko zawołało mamę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie była jedyną osobą w pomieszczeniu. Tymczasem Stefan ruszył w ich kierunku, oblizując fioletowym, pokrytym wrzodami językiem sine wargi. Nie śpieszył się. Miał czas, by napawać się atmosferą niewyobrażalnego napięcia. − Ene… due… rike… – rzekł zmienionym, ochrypłym głosem i skoczył do przodu. Do Marysi powoli docierało, że umrze w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Stefan zbliżył pysk do jej twarzy. Z brody kapała mu ślina. W oddechu czuć było gnijące mięso. – Ty będziesz pierwsza, zarozumiała pizdo. Nastąpiło uderzenie. Dziewczyna omal nie zsikała się w spodnie. Czuła, jak zęby przebijają jej gardło i wyrywają kawał mięsa. W rzeczywistości jednak tylko pojawił się kolejny potwór, który odtrącił poprzedniego. – Nie powinieneś się wtrącać, bracie – rzekł Stefan. Cios pchnął go pod przeciwległą ścianę. Hamując, zostawił w posadzce wyryte pazurami bruzdy. – Nigdy więcej, bracie.

13


opowiadania • miniatury • prozA – Ona jest moja. Była moja już w autobusie i na tym skończmy. Chcesz walki na śmierć i życie? Potrzebujesz tego, żeby coś udowodnić? – Jaszczur otworzył paszczę, ukazując garnitur zębów. – Udowodnij więc! – Spokój! – krzyknął kierowca. Wyglądał nieco komicznie, wchodząc między dwie bestie; metr pięćdziesiąt z wielkim brzuchem. – Przestańcie skakać sobie do gardeł. Idioci. Stefan, wybierz sobie kogoś innego. Odstąpię ci nawet swoje mięso. Dłuższą chwilę przyglądali się sobie nawzajem. Księżyc zdążył zajść za chmurę, oblewając ich sylwetki mrokiem, po czym wyjść na powrót. Marysia rozglądała się za jakimś schronieniem, bronią, jednak bez rezultatu. Nic nie mogło jej pomóc. „Pomóż sama sobie – usłyszała głos matki. – Bądź czujna, a w odpowiedniej chwili będziesz wiedziała, co robić. Wbrew pozorom z każdej sytuacji jest wyjście”. * Krew chlusnęła jej na twarz. Podłoga, ściany, a nawet resztka sufitu były nią poplamione. Stefan wraz z kierowcą nie mieli litości. Rozszarpywali ofiary na kawałki, zlizywali krew ze szponów, śmiejąc się przy tym niczym wariaci. Marysia wmawiała sobie, że to wszystko halucynacje bądź przedstawienie. Tak! Spektakl wystawiony na deskach podrzędnego teatru, w którym znalazłby się tylko ostatni dureń. Nie ma ludzi zamieniających się w jaszczury. Nie ma świrniętych kierowców PKS-u. Nie było przepaści i nie było kłótni z Radkiem. – Leżę we własnym łóżku – powiedziała drżącymi ustami. Usiadła i otarła krew z twarzy. Gdy spojrzała na palce, przemknęło jej przez myśl, że musiała wetknąć je w plamę smoły. – Krew w świetle księżyca… Boże, Radek, gdzie jesteś? − Pomogę ci, ale musisz mnie słuchać. Nie odzywaj się i tylko kiwnij głową. Głos dochodził z ciemności. Wiedziała, że należy do mężczyzny w okularach. Od początku się jej przyglądał i teraz zyskał sposobność, by się wykazać. Marysia oczami wyobraźni zobaczyła, jak jej dotyka; jak nachyla się do pocałunku. Prawie krzyknęła. Emocje, których nigdy wcześniej nie znała, szarpały jej sercem. Z całych siły zacisnęła usta, by nie wrzasnąć: „Wypierdalaj!”. Instynkt podpowiadał bowiem, że w propozycji czai się nie tylko coś upiornego, lecz również szansa na ratunek. „Korzystaj z niej – poradziła matka ze swojego miejsca w jej głowie. – Nie bądź idiotką, kochanie”. Skinęła głową. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Nim zdążyła wziąć kolejny oddech, chwyciły ją potężne dłonie i wciągnęły w kompletny mrok. Zapach stęchlizny i śmierci nasilał się. Nie mogła wytrzymać i oddała mocz. Bała się, że zaraz zostanie pożarta lub zgwałcona. Zielony stwór dosiądzie ją i rozedrze na strzępy. „To dopiero będzie romantyczny koniec” – pomyślała. Wyobraziła sobie Radka stojącego nad jej trumną. Oczywiście miałby na sobie garnitur, oczywiście padałby deszcz i – oczywiście – byłaby z nim Gabrysia. Ogrzewaliby się nawzajem, podczas gdy ją spuszczano by do zimnego grobu. Trzy metry pod ziemię, gdzie wiecznym kochaniem pozostanie mrok i żerujące na jej zwłokach czerwie. – Nie pozwolę na to – stwierdziła, zaciskając dłonie. Wciąż drżała, jednak strach powoli zastępowała wola walki. Naczynie myśli w jej głowie kiwało się z jednej strony na drugą, a znajdujące się w nim emocje przybierały coraz ciemniejszy kolor. – Nie pozwolę… Mijali pokoje, korytarze, klatki schodowe. Było coraz niżej, jakby budowniczy tego kompleksu zamierzali dostać się do samego środka ziemi. Mężczyzna nie zwalniał. Parł przed siebie, przybierając dziwaczną postać i wędrując po sieci myśli rozpostartej we własnej głowie. * Nie mogła wyrzucić z pamięci obrazu chłopca, któremu Stefan odgryzł głowę. Dźwięk przypominał pękającą skorupę orzecha. Dziecko nie zdarzyło pisnąć, jego ciało dostało drgawek i łupnęło o ziemię niczym worek ziemniaków. Z szyi tryskała krew, co przypominało efekty w kiepskim filmie. Nieznajomy, który zamienił z nią kilka zdań w autobusie, zaczął zwalniać. Nie przemierzali już obskurnych korytarzy, kojarzących się z opuszczonym szpitalem. Tu sprzęt medyczny, stoły operacyjne i szafki z lekami wydawały się nietknięte. Jedyną rzeczą sugerującą upływ czasu był pokrywający wszystko dookoła gruby dywan kurzu. Większość drzwi ozdobiono napisami w języku rosyjskim. Marysia rozpoznawała poszczególne słowa, ponieważ jej współlokatorka ze studiów miała świra na punkcie Rosji. Kiedyś, gdy wypiły za dużo i nocą siedziały razem w pokoju, wyjawiła jej, że to przez ojca, który był zagorzałym komunistą. Chciał nawet się przeprowadzić to Mateczki Rosji, jednak nie potrzebowali kolejnego Polaka – zdrajcy. Mieli takich na pęczki. − Gdzie mnie zabierasz? – odważyła się w końcu zapytać. – Co to za miejsce?


Była pewna, że nie odpowie, ale potwór zareagował. Najpierw postawił ją na podłogę, później przybrał ludzki kształt. Trwało to dłuższą chwilę. − Wympieł. To nasz dom. − Mieszkacie tutaj? Mężczyzna zaśmiał się i podniósł rękę, najwyraźniej chcąc poprawić okulary. Zapomniał, że nie ma ich na nosie. − Domem nazywam miejsce, gdzie przyszliśmy na świat. Gdzie pozostało nasze serce i nasze wspomnienia. − Jak poetycko. − Z zawodu jestem polonistą. Ponosi mnie czasem. Teraz Marysia się uśmiechnęła. To było silniejsze od niej. − Pokazujesz uczniom swoją prawdziwą twarz? − Oczywiście. Masz ją przed sobą. − Więc to twój dom. Rozumiem, chyba. I co dalej? − To dom mojego brata Stefana i Alberta. − Alberto to ten gruby? − Kierowca. Zgadza się. Chodźmy dalej. Pokażę ci, po co to wszystko. Marysia niechętnie ruszyła za swym wybawcą. −Jeżeli masz zamiar mnie pożreć, powiedz od razu. Nie mogę znieść tej niepewności. −To jedno mogę ci obiecać: nie stanie ci się żadna krzywda. Można powiedzieć, że w tym miejscu jesteś najlepiej chroniona na świecie. −Jakoś ci, kurwa, nie wierzę. −I wcale się nie dziwię. A teraz, proszę, chodźmy. Szybko. Minęli dziesiątki drzwi. Wszystkie pomalowane na biały kolor i pokryte pajęczynami. W końcu dotarli do okrągłego pomieszczenia, przypominającego planetarium. Miejsce to kojarzyło się Marysi z ostatnią misją Mafii II, w którą grała wraz z bratem. Aparatura znajdująca się pod ścianami wyglądała jak sprzęt z dawnych filmów science fiction. Nie pokrywał ich kurz, jakby gdzieś w tym kompleksie wciąż błąkały się duchy radzieckich naukowców. – Tutaj nasza droga się kończy – powiedział ze spokojem mężczyzna i mocno pchnął Marysię, która upadła na ziemię. Uderzyła o schody obite blachą, dlatego porządnie stłukła sobie kolano i piszczel. Czuła, że leje się z nich krew. Dłonie ją piekły, a jeden z nadgarstków pulsował bólem. Usłyszała syk i obróciła się za siebie. Gdy zobaczyła zamykające się drzwi, zrozumiała, że wybawiciel zwabił ją w pułapkę. Oszukał jak ostatnią idiotkę.

– Skurwysynu! – krzyknęła. Rozpacz kolejny raz wzbierała jej w klatce piersiowej. – Nie wybaczę ci tego! Mężczyzna zniknął. Chwilę później w zamontowanych na suficie głośnikach rozległ się jego głos: – Nazywam się Nixo. Byłem pierwszym wyhodowanym nadczłowiekiem. Tych dwóch idiotów dało się zwabić w pułapkę tak samo jak ty. Maszyny stojące pod ścianą zaczęły lekko buczeć, wydając dźwięk podobny do pracującego transformatora. Nixo pojawił się w oknie powyżej. − Proszę cię, wypuść mnie! – Nie mogę… Znaczy… mogę, jednak nie chcę. Potrzebuję kobiety. Samotność mijających dziesięcioleci jest nie do zniesienia. Dopiero teraz dotarło do Marysi, co tak naprawdę ma się stać. Wytarła spocone dłonie o płaszcz. Gorączkowo rozglądała się za jakąś drogą ucieczki. Bohaterowie filmów, postawieni w kryzysowych sytuacjach, zawsze wiedzieli, co robić; odnajdywali sekretne przejście bądź w cudowny sposób rozbrajali bombę sekundę przed wybuchem. Po ścianie zaczęły pełzać wyładowania elektryczne. Włosy na rękach Marysi stanęły dęba. Powietrze się zmieniało. Coraz ciężej było nim oddychać. Z oddali płynął szum. – Nie opieraj się temu! Nie ma sensu! – rozkazywał głos dobiegający z głośników. – To jest nieuniknione! Dziewczyn znowu zadrżała. Jakaś siła podniosła ją do góry i zaczęła miażdżyć. Pękały kości. Nogi i dłonie wykręcały się w dziwacznych kierunkach. Krzyk uwiązł jej w gardle, ponieważ, gdy otworzyła usta, niewidzialna siła wdarła się również tutaj. Po chwili nastąpiła seria ogłuszających trzasków i ściany pomieszczenia spłynęły czernią. * Ocknęła się we własnym łóżku. Oczy miała zaropiałe. Nie mogła ich otworzyć. Pościel przyjemnie pieściła jej policzek. Gdzieś pies wył do księżyca. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko Radka i kołdry. „Przed pójściem spać musiałam zostawić otwarte okno, bo cholerny tu ziąb!” – pomyślała i podniosła się do pozycji siedzącej. Otworzywszy oczy, spostrzegła gwiazdy. Spoglądały na nią nieznane konstelacje i dwa księżyce zabarwione krwią. Trawa, w której spała, miała niebieskawy kolor. W oddali, pod wpływem wiatru, kołysały się niebieskawe drzewa. − Gdzie ja jestem? Z braku lepszego pomysłu wstała i ruszyła przed

15


opowiadania • miniatury • prozA

siebie. Na horyzoncie majaczyły góry, tak jej się przynajmniej wydawało. Nagle usłyszała dziwny skrzek i obejrzała się za siebie. Po niebie szybowało stworzenie przypominające ptaka, jednak znacznie większe od jakiegokolwiek znanego Marysi. Pióra czerwonego koloru lśniły w promieniach słońca. Długi na ponad dwa metry dziób był lekko zakrzywiony ku dołowi. − Piękne – stwierdziła, nie mogąc oderwać od niego wzroku, lecz nagle przeszedł ją dreszcz. Przypomniała UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

sobie, jak tu trafiła. Przypomniała sobie… – Nixo… Nie czekając dłużej, ruszyła w dół wzniesienia. Wiatr uderzał ją w plecy; jakby poganiając. Nieprzenikniona ściana lasu zdawała się teraz o wiele bardziej mroczna niż wcześniej. „Tam może kryć się wszystko – przeszło Marysi przez głowę. – Od jaszczurów na dwóch nogach poczynając, a na różowych wilkach kończąc. Tymczasem ja idę tam bez żadnego przygotowania, czując się jak pieprzony czerwony kapturek!”


Odnalazła wydeptaną w wysokiej trawie ścieżkę i postanowiła jej zaufać. Nie miała nic do stracenia. Nixo przy pomocy tajemniczej aparatury przeniósł ją gdzieś… gdzieś indziej. Słońce zaszło za jeden z księżyców, przez co zapanowała dziwna noc. W półmroku pojawiły się zwierzęta, których szkielety przeświecały przez skórę i kojarzyły się z rybami żyjącymi na dnie oceanu. Widać było rośliny podobne do paproci, jednak nie zielone, lecz fioletowe, większe od drzew. Przykrywały je wielkimi liśćmi, z których spływały krople rosy. W powietrzu rozchodził się dźwięk bębnów. Zbyt wiele nowych odczuć atakowało zmysły Marysi i nie potrafiła wszystkiego ogarnąć. Poza tym bała się, że ten świat przypomina Ziemię; jest na nim wiele piękna, ale na każde cudo przypada dziesięć potworności. Dopiero dźwięki muzyki wyrwały ją ze stagnacji. Rozsądek nakazał zejść ze ścieżki i ruszyć dalej zaroślami. Po chwili zauważyła strzelające w niebo płomienie. Ognisko. Zbliżywszy się jeszcze bardziej, wyjrzała zza wielkiego liścia. Wokół źródła światła, niczym starożytne plemię, siedziały postacie. Miały nienaturalnie długie ręce i nogi. Ich głowy były podobne do ludzkich, jednak nie posiadały oczu. Usta zaś przypominały pękniętą ranę; wypełnione były spiczastymi zębami i lała się z nich przypominająca krew ciecz. − Podejdź, człowieku – odezwało się jedno z dziwacznych stworzeń, wstając. – Nie zaznasz naszego gniewu. Nie zrobiłeś nic złego. Z braku lepszego pomysłu Marysia podeszła na drżących nogach do ogniska. − Dzień dobry – rzekła, czując się jak kompletna idiotka i nie wiedząc, co powiedzieć. − Jesteś od Nixo? Usłyszawszy znajome imię, zrobiła dwa kroki w tył. Napięcie opanowało jej ciało. Nie mogła nad sobą zapanować. − To do was przysłał mnie ten skurwiel? − Czujemy twój strach, człowieku. Nie ma sensu się bać. Nie jesteśmy tacy głupi, jak Nixo sądzi. Kiedyś pojawił się tutaj, tak samo jak ty. Chciał przemiany. I ją dostał. Byłem głupi, dając mu moc. Jednak zło z naszego świata zniknęło setki lat temu. Zapomniałem o jego istnieniu. − Nie macie zła? Jak to możliwe? A wojny? Pożerające się nawzajem zwierzęta? Postęp? Nic wam to nie mówi?

− Mieliśmy wszystko, co wymieniłaś. Nawet więcej. Nasza technologia zabrała nas w końcu do gwiazd. Byliśmy panami kilku planet. Może w końcu dotarlibyśmy nawet do waszej Ziemi. Jednak gwiazdy miały dla nas inną drogę. − Gwiazdy? Wierzycie w gwiazdy? − Wierzymy w dobro. – Głos nieznajomego stał się na moment bardziej szorstki, jakby sama wzmianka o wierze wzbudzała w nim niepokój. – Wierzymy w siebie nawzajem… Jeden ze statków wrócił z wyprawy. To było dawno temu. Wasz świat mógł jeszcze wtedy nie istnieć. Statek przyleciał, mając na pokładzie wirusa. Nic nie mogło go zatrzymać. Technologia, lata pracy, nic to nie jest warte. − Ilu zginęło? − Prawie wszyscy. Jednak to nieważne. Ważne, że świat, który potem powstał, dzięki naszej wiedzy stał się lepszy. Teraz wiemy, że nie liczy się to, co na zewnątrz, lecz wnętrze istoty. Dzięki temu staliśmy się lepsi. Dzięki temu przetrwaliśmy. − Rozumiem. Jednak z Ziemią nie będzie tak łatwo. Ludzie to złe istoty. − Jeszcze mają szansę. Miej wiarę. Marysia skinęła głową. Usiadła przy ognisku, bo wydało jej się, że tak wypada zrobić. − Czy wiecie, jak mogę wrócić do domu? − Jest tylko jeden sposób. Sposób przemiany. − Nie! – stwierdziła stanowczo. – W takim razie tu zostanę! Wszystko jest lepsze od życia jako bestia! − To od ciebie zależy, jak i z kim będziesz żyć. Nikt o tym nie decyduje. Ani my, ani nawet Nixo. Choć… choć może wydawać się inaczej. Siedziała przy ognisku bardzo długo. Postacie nie zakłócały jej medytacji. Dzięki esencji zawartej w tym świecie bądź jakiemuś nienazwanemu, nieuchwytnemu składnikowi w powietrzu jej sposób myślenia zaczął się zmieniać. Wyobraźnia i bodźce płynące z wewnątrz ciała miały teraz niesamowitą moc. Mimo zamkniętych oczu wiedziała o wszystkim, co się znajduje i dzieje dookoła. Wiedziała również, co musi zrobić, by przetrwać i wrócić do ukochanego. Radek był jej obsesją i myślą przewodnią. Wstała i podeszła do jednej z postaci. Znała już jej imię. – Chcę, Kafrysti, żeby dokonała się przemiana. Skoro nie ma innego wyboru, zaczynajmy. – Nie w mojej mocy leży twoja przemiana. Moc nie pochodzi od istot czy magii. Moc to natura.

17


opowiadania • miniatury • prozA – Nie rozumiem. – Marysia powiodła wzrokiem po siedzących przy ognisku istotach. – Skoro nie zależy od was, nie od magii, to od czego? Usta wszystkich zgromadzonych, z których cały czas sączyła się czerwona ciecz, odpowiedziały jednocześnie: − Drzewo Jedynego. − Okej, rozumiem. A gdzie ono się znajduje? Kafrysti wskazał palcem ciemność. – Spójrz. Jeżeli odnajdziesz wzrokiem czerwony punkt, odnajdziesz Drzewo Jedynego. Nie możemy pomóc ci w niczym więcej. Ruszaj. To brzmiało niczym rozkaz, więc Marysia wkroczyła w ciemność, którą wskazywał, i podążyła przed siebie, wypatrując czerwonego światła. * Brnąc przez zarośla, myślała głównie o Radku. O jego szorstkich dłoniach, które mocno nadwyrężyła praca na budowie. O oczach, w których zawarte było tyle niepotrzebnego smutku. Pokochała go od pierwszego wejrzenia. Nie zawsze było między nimi różowo. Każda para ma wzloty i upadki; żyjąc z tą świadomością, starała się powściągać gniew i łagodzić napięte sytuacje. „Inaczej zachowałam się wczoraj” – wpadło jej go głowy. Na chwilę przystanęła i spojrzała w niebo; w gwiazdy i dwa księżyce, które odwzajemniały jej spojrzenie. „Poniosło mnie, ponieważ faktycznie jestem zazdrosna. Gabrysia była jego pierwszą i najważniejszą, więc czy nie mam prawa się martwić?” Ruszyła dalej. Z poczuciem winy i przeświadczeniem, że zachowuje się jak zaborcza stara baba. Obiecała popracować nad tym, może nawet spotkać się z Gabrysią i spróbować dogadać. Wszystko jest możliwe, więc dlaczego nie to? −Dlaczego nie? – rzekła z uśmiechem. Wtedy zobaczyła pulsujący w ciemności czerwony punkt. Nogi same się poderwały do biegu. Liście mocno uderzały ją w twarz. Musiała schylać głowę. Spróbowała nawet zamknąć oczy. Czerwone światło mimo to wisiało w ciemności niczym świetlik zwiastujący krwawą bitwę. − Biegnę do ciebie, Radek – powiedziała na głos i jeszcze bardziej przyśpieszyła. Mijały sekundy, minuty, a świat przyśpieszał wraz z nią. Gdzieś zawyło jakieś stworzenie, które następnie zaczęło się śmiać niczym chory umysłowo człowiek. Las żył swoim odwiecznym tempem, nie będąc niepokojony UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przez technologię i wyższą inteligencję. By istniał, wystarczyła odrobina magii i dobroć gromadzących się przy ogniskach postaci. Nie wiedziała, jak długo biegnie, gdy potknęła się i przeleciawszy w powietrzu kilka metrów, wylądowała na czymś twardym. Otwarła oczy i zdała sobie sprawę, że to korzeń. Nigdy nie widziała, by drzewo miało tak potężne korzenie. −Dotarłam – stwierdziła, starając się uspokoić serce, które galopowało z powodu wysiłku i szczęścia. – Niedługo to wszystko dobiegnie końca! Wstała i rozejrzała się dokoła. Na jednej z gałęzi wisiał jaszczur. Miał zaciśniętą na szyi pętlę. W wyciągniętej dłoni trzymał kryształ, który migał soczystym, czerwonym światłem. − Do ciebie miałam się udać. − Hgffgd. − Teraz podejdę i wezmę kryształ, okej? − Lk… jklo. Chciała mieć to jak najszybciej za sobą, więc w dwóch susach znalazła się przy wisielcu i oburącz złapała kryształ. Bała się bólu, łamania kości, śmierci… Zamiast tego ciemność w jej głowie zastąpiło zrozumienie i wielka moc. Potem uniosła się nad ziemię i stała kolejną częścią tego dziwnego świata. * Wokół domku szalała śnieżyca. Gwałtowny wiatr atakował wyciosane z grubych bali ściany. Płatki śniegu w szaleńczym tańcu torpedowały ziemię niczym kamikadze. Zgromadzonych przy kominku ludzi interesowały tylko pełgające płomienie, alkohol i bliskość drugiego człowieka. Zimno i ciemność panująca za oknem wydawały się jedynie mało istotnymi dodatkami. – Dalej nie wierzę, że udało nam się dojechać! – rzekł odrobinę za głośno Tomek. W jednej dłoni trzymał butelkę wina, zaś drugą ściskał swjąą dziewczynę za szyję. Wydawało mu się, że ona to lubi. – Pieprzony śnieg, jeszcze trochę i spędzilibyśmy weekend w busie na poboczu drogi! – Nawet nie chcę o tym słyszeć – odparła Gabrysia, wstając. Podeszła do barku. – Chyba trafiłby mnie szlag… Radek? Możesz zrobić kolejnego drinka? Ja za ten czas skręcę małego i coś zapalimy, żeby rozruszać towarzystwo. Chłopak nie usłyszał słów koleżanki. Zapatrzony był w okno. Jako jedyny nie zapomniał o mroku i zimnie


czekającym na zewnątrz. W takich chwilach zawsze przypominała mu się Tragedia na Przełęczy Diatłowa. „Co by się stało, gdybyśmy teraz musieli uciekać z tego domku? Jak długo przetrwalibyśmy w takich warunkach bez odpowiednich ubrań i źródła ciepła? Godzinę, dwie?” − Radek? Radek!? Ruszysz cię w końcu? Co z tobą? – Już, już. – Odwrócił wzrok od okna. Czuł się skołowany, jakby przez pewien czas był pod wpływem hipnozy. – Muszę się napić. − Zaraz się rozruszamy! – krzyknął Tomek i na potwierdzenie swych słów głośno beknął. Wszyscy zaczęli się śmiać. Chwilę później wznieśli toast. Potem kolejny i kolejny. Po kilku godzinach śnieg, zamiast przestać padać, zdwoił wysiłki, by zamienić świat w białą kulę. Z domku przypominającego zagubione pośród śnieżycy zwierzę dobiegała głośna muzyka i okrzyki radości. Szyby drżały od basu, a w oknach co chwila majaczyły rozmazane sylwetki tańczących ludzi. Na stole, w kałużach alkoholu, leżały butelki, niedopałki skrętów, papierosy i resztki jedzenia. Tomek zaczął całować się z dziewczyną, szarpiąc ją brutalnie za włosy. Nic go tak nie podniecało, jak odrobina ostrej gry. W końcu, czując, że jeżeli więcej wypije, nie da rady stanąć na wysokości zadania, wyprostował się, zasalutował wszystkim i wybełkotał: – Idę, kurwa, idę, znaczyyy się… idę spać! – Z jego twarzy nie znikał głupawy uśmiech. Dziewczyna stała z boku i płakała ze śmiechu. – I z czego się cieszysz, kurwo! Jedną ręką otworzył drzwi, a drugą szarpnął swą drugą połówkę i wepchnął do drugiego pokoju. Mimo że po chwili rozległ się trzask świadczący o tym, iż upadła na podłogę, wciąż było słychać jej śmiech. −Kurwa… – zaklął na koniec Tomek, splunął i zniknął za drzwiami. – Uwielbiam tę piosenkę! – Gabrysia przekręciła potencjometr w prawo. Z głośników wybrzmiały riffy Briana Maya z Queen. Dziewczyna ruszyła chwiejnym krokiem w stronę Radka. Ściągnęła bluzkę, ukazując małe piersi, po czym siadła na nim okrakiem i zaczęła gładzić po włosach. – Uwielbiałam się z tobą pieprzyć. Pieprzyć, pieprzyć, pieprzyć. Jak króliki, jak… jak sama nie wiem co. – Jak dwoje napalonych nastolatków, którzy dopiero zaczynają przygodę z seksem? – podsunął jej słowa Radek. Ze wszystkich wypił najmniej i nie opuszczała go wredna świadomość.

Gabrysia zaczęła lekko poruszać biodrami, pocierać jego krocze. Wydawała przy tym ledwo słyszalne jęki. Radek z trudem nad sobą panował. Również pamiętał, dobrze im było w łóżku. – Było nam razem cudownie – powiedziała, dotykając swoich piersi. – Możemy to powtórzyć. Tu i teraz. −Tak, było cudownie, póki mnie nie zdradziłaś. W jednej chwili zmysłowa atmosfera wyparowała. −Nie bądź taki. Stare dzieje. Zabawmy się. Tak po prostu. W imię dawnych czasów. – Tak po prostu… Tak po prostu mam zrobić Marysi to, co ty zrobiłaś mi… – Chciał ją z siebie zrzucić. Próbował wstać, jednak Gabrysia przycisnęła się do niego mocniej. −Nic nie musisz robić. Zwyczajnie siedź i nic nie rób. Daj mi chwilę. Wyszła do łazienki. Radek sięgnął do stolika i zaczął skręcać blanta. Nie miał takiej wprawy jak w młodzieńczych latach, więc zajęło mu to kilka minut. Zapaliwszy, trochę się uspokoił. Powieki miał ciężkie i sam nie wiedział, co tu robi. „Dlaczego dałem się namówić na ten wyjazd? – zastanawiał się. – Zrobiłem to tylko po to, by Marysia cierpiała? Naprawdę taki ze mnie skurwysyn?” Niestety wtedy szczerość zwyciężyła: „Przejechałeś tutaj, żeby zabawić się ze swoją starą miłością, więc teraz nie udawaj. Nie rób z siebie głupka, tylko decyduj!” W drzwiach łazienki stanęła Gabrysia. Miała na sobie czerwoną bieliznę. Jej długie, zgrabne nogi odbijały blask płomieni padających z kominka i wyglądały jakby były natarte olejkiem. − Zrobimy dzisiaj wszystko, co tylko zapragniesz. Przypomnij sobie najskrytsze fantazje, bo mam zamiar spełnić je wszystkie. Nie mógł się dłużej oszukiwać. Blant wypadł mu z dłoni i dołączył do braci zalegających dywan. Podszedł do dziewczyny. Dłonie dotknęły znajomego ciała. Rozsądek poszedł na spacer, teraz pierwsze skrzypce grał instynkt i pożądanie. Kochankowie zatracali się w sobie. Świat dookoła nie istniał. Nigdy nie istniał. * Wchodził w nią mocno. Świat trząsł się w posadach. Nigdy nie było mu tak dobrze z kobietą. Czuł, jaka jest ciasna i wilgotna, jakby stworzona właśnie dla niego. W tej chwili śmierć wydawała się nierzeczywista niczym różowe słonie szybujące po niebie. Nie istniało

19


opowiadania • miniatury • prozA nic piękniejszego i przyjemniejszego niż oni – spleceni ze sobą. Jedyne, czego pragnął, to być głębiej. Aż do utraty tchu. Jęki Gabrysi wzmagały jego pożądanie. Czuł paznokcie wbijające się w skórę na plecach i sam miał ochotę krzyczeć. Gdy podniósł głowę, chcąc nabrać porządny haust orzeźwiającego powietrza, zobaczył, że w ciemności za oknem ktoś stoi. To była Marysia. Śnieg oblepiał jej płaszcz, włosy, a nawet policzki. Spływały po nich łzy. W jednej chwili stracił rezon. Kutas zaczął mu mięknąć, a cała przyjemność wyparowywała do atmosfery. − Marysia? – rzekł i zerwał się na równe nogi. Za oknem była tylko ciemność. – A ty znowu o niej? – Gabrysia oparła się na łokciach. – Nawet w takiej chwili? Straszna z ciebie ciota. Skończ to, co zacząłeś, a nikomu nie zdradzę tej żenującej wpadki. Chciał powiedzieć „pieprz się”, ale nim zdołał to zrobić, frontowa ściana domku wyleciała w powietrze. Setki, a nawet tysiące kawałków drewna zamieniło się w pociski. Wszystkie leciały w kierunku ich nagich ciał. Radek poczuł, że jego skóra zamienia się w jedną krwawą ranę. Padł na podłogę, szlochając. Był naćpany, pijany i zdezorientowany. Z tronu na szczycie świata w jednej chwili spadł w najciemniejszy kąt piekła. Z pokoju wyskoczył Tomek z dziewczyną. Rzuciła się na nich potężnych rozmiarów szara postać. Była szybka niczym płatki śniegu wdzierające się do domku pod wpływem porywistego wiatru. Jednym kłapnięciem odgryzła Tomkowi rękę, a jego dziewczynie najzwyczajniej w świecie wypruła flaki. Krew ściekała ze ścian, jelita parowały na dywanie. Jakaś część ciała musiała dostać się do kominka, ponieważ Radek słyszał syk i czuł zapach smażonego mięsa. Zwymiotował na nogę swej kochanki.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

− Co tu się dzieje, do kurwy nędzy!? – wykrzyknęła Gabrysia. Jaszczuropodobny stwór złapał Tomka za głowę i odwrócił się powoli. Radkowi przyszło do głowy, iż potwór się uśmiecha; szczerzy zęby i wpatruje się w ofiary kaprawymi oczyma. Zaczął się zbliżać do Gabrysi, miażdżąc powoli głowę Tomka. Mężczyzna krzyczał, błagał o pomoc nieżyjących rodziców, błagał o pomoc Boga, w którego nigdy nie wierzył, jednak nikt poza współtowarzyszami nie usłyszał jego lamentu. Była tylko ciemność, która w końcu wlała się do chaty i miała zamiar zabrać ze sobą wszystkich lokatorów. −To nie dzieje się naprawdę – stwierdziła Gabrysia, jedną ręką szukając czegoś na stoliku. – Ciebie tu nie ma! −Jestem – wychrypiał powoli stwór – śmiercią. Zgniótł głowę Tomka. Po pomieszczeniu rozszedł się dźwięk pękającego na chodniku melona. Z długich na pięć centymetrów szponów skapywała krew; wiły się na nich resztki włosów. – Ciebie! Nie! Ma! – krzyknęła na całe gardło Gabrysia i rzuciła się do przodu z nożem w dłoni. Ostrze złamało się w zetknięciu z łuskami jaszczura. Radek chciał powiedzieć, żeby przestali, błagać o litość, jednak zamiast tego narobił pod siebie i nim stracił przytomność, zdążył skonstatować, że jaszczur rozrywa Gabrysię na kawałki; zamienia ją w krwawe puzzle, jakimi bawią się demony w piekle. * Obudziło go zimno. Zdał sobie sprawę, że leży zupełnie nagi w jakimś pomieszczeniu. Wstał. Syknął z bólu, ponieważ zamiast prawej nogi miał jedną wielką ranę. „Czyli wydarzenia w chacie były prawdą” – przeszło mu przez głowę. Następnie zobaczył drzwi i przeczytał napis. Nie przeszkadzała mu w tym cyrylica. Uczył się jej na studiach. Wympieł. − Wympieł – rzekł, jakby smakując to słowo. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Był pewny, że to jaszczur. O mały włos znowu narobiłby pod siebie Szybko się obrócił i spostrzegł dziwne urządzenia, po których pełzały wyładowania elektryczne. – Kocham cię – usłyszał głos wydobywający się z głośników. Doskonale go znał. Serce szybciej zabiło mu w piersi. − Też cię kocham… Sekundę później wszystko przykryła czerń, a świat, jaki dotąd znał, przestać istnieć. 


Anna Grzanek

Chłopiec

piękny i młody

Ś

wit wstawał powoli, dno lasu tonęło we mgle. Wilgotne opary wpełzały pod odzież, zaciskały na karku lepkie palce. Młodzieniec siedział skulony pod modrzewiem, obejmując rękami kolana. Okrywał go płaszcz, który jednak nie dawał uczucia ciepła. Chłopak tkwił już tak czwartą noc z rzędu. Gdy mgły opadały, wybierał się na przechadzkę wzdłuż brzegu jeziora, a potem wracał do wioski, gdzie przesypiał kilka godzin i znów spieszył nad Świteź – by wypatrywać zjawiskowej panny.

Raz czy dwa zdołał pochwycić ją spojrzeniem, kątem oka. Jej sylwetka migała między drzewami – tam, gdzie mchy były najzieleńsze, a zdradliwe trzęsawiska czyhały na nieostrożnych wędrowców – albo ukazywała się po drugiej stronie jeziora. Nigdy dość blisko, by porozmawiać, a co dopiero dotknąć. Młodzian czekał cierpliwie, aż niewiasta mu zaufa i pokaże się w pełnej krasie. Traktowała tak wszystkich czy podejrzewała go o podstęp? Wstał, by rozprostować zdrętwiałe członki. Przez chwilę dla rozgrzania tupał w miejscu, dziwiąc się, że

21


opowiadania • miniatury • prozA nie dostał jeszcze zapalenia płuc. Choć zaczynał go chyba brać katar. Przystąpił w końcu do obchodu Świtezi. Co jakiś czas sięgał po bagienne kwiaty, zbierając je w niezbyt udany bukiet. Nieustannie zapadał się po kostki w błoto. Wtem, zgięty wpół, z ręką wyciągniętą w stronę kępy wyjątkowo dorodnych jaskrów, znieruchomiał. Stała ledwie kilkanaście kroków od niego, smukła jak młoda brzózka, gibka niczym sarna. Piękna. Patrzyła na młodzieńca wielkimi jasnymi oczami, na ustach błąkał się delikatny uśmiech. Postąpił ku dziewczynie, trzymając przed sobą kwiaty. – Proszę, nie odchodź… – Zanim skończył mówić, już jej nie było. Zaklął paskudnie i cisnął wiecheć kwiatów na ziemię. Czując ogarniające go zniechęcenie, poszedł w stronę wioski. Zapłacono mu jednak zbyt wiele, by mógł zrezygnować, więc wrócił nad jezioro tuż przed zachodem słońca. Bukiet zniknął. *** Trzy dni później nadszedł wreszcie wieczór, kiedy młodzian i oswojona już rusałka spacerowali razem, dotykając się niemal biodrami i zajadając zbierane po drodze maliny. Wszystko szło jak z płatka. Po kolejnym tygodniu zniknęły wszelkie bariery. – Czemu nie pójdziesz ze mną, luba? – pytał chłopak, doskonale znając odpowiedź. – Nic tu poza mgłą, ptactwem bagiennym i robactwem. Pojedź ze mną, na zamku pana Lubomira dostatek jadła i uciech. Pozwól pokazać ci mój świat, dobrze nam tam będzie razem! Dziewczyna roześmiała się tylko, a jej śmiech brzmiał jak srebrne dzwoneczki. – Łatwo ci prawić o miłości, kawalerze – rzekła poważnie – choć ledwie mnie znasz! Nie słowa, a czyny się liczą. Lico masz gładkie, czy jednak jesteś dobrym człowiekiem? Ojciec przestrzegał mnie przed obłudą mężczyzn, sam wiedział o niej niejedno! Skąd mam wiedzieć, że nie powoduje tobą kaprys, że nie porzucisz mnie, gdy ogarnie cię nuda? Doszli do modrzewia, pod którym zwykł przesiadywać młodzieniec. Chwycił dziewczynę za ramiona i oparł plecami o pień drzewa, a ona zadrżała w oczekiwaniu. Jednak nie namiętność oplotła jej ciało, lecz ciężka siatka. To młodzian pociągnął za linkę, uruchamiając sprytnie ukrytą pułapkę, i błyskawicznie ścisnął rusałUKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

kę powrozem. Choć ramiona miała nadludzko silne, a paznokcie ostre, nie zdołała się wyrwać. – Ty oszuście! – wysyczała z furią. – Ty zdrajco! Ale chłopak tylko pokręcił głową. – Niczego ci nie przysięgałem, kochana – rzekł. – Wszyscy wiedzą, że rusałkom nie składa się obietnic. Dziewczę próbowało przetoczyć się na brzeg jeziora, ale bez powodzenia. Młodzieniec zarzucił ją sobie na ramię jak worek – była zadziwiająco lekka – i ruszył w kierunku pozostawionej nieopodal furmanki. Realizacja zlecenia zajęła mu ponad dwa tygodnie, ale sowita nagroda rekompensowała każdą godzinę spędzoną o głodzie i chłodzie pod modrzewiem. *** Z każdym kilometrem oddzielającym ją od jeziora dziewczyna słabła coraz bardziej. Gdy dotarli na zamek, jej skóra zrobiła się niemal przezroczysta. Straże natychmiast przepuściły przyjezdnych. – Znowu żeś się spisał, panie Samborze – rzekł z uznaniem jeden z wartowników, zaglądając do wozu. Sambor tylko kichnął w odpowiedzi. Przez całą drogę od Świtezi męczyły go dreszcze. Pan Lubomir, uprzedzony o przybyciu nadwornego łowcy, czekał w sali audiencyjnej. Aż podskakiwał ze zniecierpliwienia. Strażnicy i nieliczni dworzanie przyglądali się ciekawie, jak młodzieniec niesie niepotrafiącą już iść o własnych siłach boginkę i sadza ją na rzeźbionym krześle. Potem ukłonił się krótko. – Nie tak to sobie wyobrażałem – zauważył władyka, obchodząc pannę dookoła. – Więc to jest rusałka? Słabowita jakaś. – Z dala od jeziora jest praktycznie pozbawiona mocy, mości Lubomirze – odparł Sambor. – Życie z niej uchodzi. Pan zamku podrapał się po łysiejącej głowie. – Znaczy… zdechnie mi tu? – spytał niezadowolony. Sambor wzruszył ramionami. – Poiłem ją w drodze i oblewałem wodą z wiadra, ale widać, że wiele to nie pomogło. Lubomir przybliżył twarz do dziewczyny tak bardzo, że niemal stykali się nosami. Odchyliła głowę, próbując uniknąć cuchnącego oddechu. – No może i ładna na swój sposób – zaopiniował wreszcie – ale na kolana nie rzuca. Zabidzona taka. Sambor westchnął. W lesie dziewczyna była zjawiskowo


urodziwa. Teraz cała magia dosłownie wyciekła i wyparowała. Zrobiło mu się trochę żal. Ale tylko trochę. Nie miał czasu na wyrzuty sumienia. Poza tym przez to babsko nabawił się przeziębienia. Na potwierdzenie kichnął potężnie. – No nic. – Lubomir obszedł rusałkę po raz czwarty. – Przecież nie będziesz jej odwoził. Może wyżyje. Średnio pasuje do mojej menażerii, ale niech tam. Każę przygotować odpowiednią klatkę nad sadzawką w ogrodzie jaśnie pani. Woda to woda, nie? – A zanim to się stanie? – Sambor wytarł rękawem nos. Humor mu się poprawił, bo wiedział, że zaraz nadejdzie pora na drugą część wypłaty. Lubomir zastanowił się chwilę. – Zabierz ją do łaźni – zdecydował. – Na razie poleży w wannie. No i może… ty! – Skinął na jednego ze strażników stojących przy drzwiach. – Idź z nimi, niech ktoś jej pilnuje. Choć, dalibóg, wygląda, jakby miała zaraz ducha wyzionąć. Sambor chwycił bezwładną rusałkę i razem ze strażnikiem opuścili salę. Przez boczne drzwi wsunęła się do pomieszczenia znudzona pani Lubomirowa. Na rękach trzymała równie znudzonego pieska wątpliwej urody. – Już lepiej, byś bal jakiś wyprawił albo oddział najemników kupił – burknęła. – A ty nic, tylko pieniądze na dziwactwa wydajesz. Pan Lubomir miał już w swej kolekcji harpię, jednorożca oraz ślepego bazyliszka. Z pokazywania ich wielmożom i gawiedzi czerpał spore zyski, więc poszukiwanie nowych zaczarowanych istot uważał za niezłą inwestycję. Uśmiechnął się więc tylko do żony i popędził do kuchni pod pretekstem sprawdzenia, co dziś na obiad. *** – Bywaj zdrowa. – Sambor wsunął rusałkę do żeliwnej wanny na lwich łapach i, nie oglądając się za siebie, wyszedł. Pomoc kuchenna dolewała kolejne wiadra studziennej wody. Gdy i ona się oddaliła, w ciemnym pomieszczeniu pozostał tylko strażnik, mruczący pod nosem przekleństwa. Wcale mu się nie podobało nowe zadanie. Zajęty wyrzekaniem, nie od razu spostrzegł, że został w łaźni sam. Dosłownie. Rusałka, kiedy poczuła świeżą wodę, odzyskała trochę siły. Z trudem przechyliła się przez krawędź wanny i spłynęła kratką ściekową prosto do okalającej zamek fosy.

*** – Jak to: zniknęła?! Strażnik kulił się w progu komnaty pana Lubomira. Długo bił się z myślami, nim postanowił zanieść mu złe wieści. Tak długo, aż nastał wieczór. – Panie, ja tam nie wim… Ledwo żem ją z oka spuścił, przecie byłem tam cały czas! Szast-prast i nagle znikła! Dźwi zamknięte, panie... To wodna wiedźma jest, a bo ja wim, co taka potrafi? Lubomir też nie wiedział i bardzo go to rozsierdziło. – Krowy pasać, a nie dworu strzec! – syknął. – Jazda stąd i nie pokazuj się więcej na zamku! Były strażnik umknął, przestraszony i rozgoryczony. A Lubomir kazał natychmiast wezwać Sambora. *** Młody łowca zajęty był właśnie przepijaniem zarobku w karczmie pod murami miasta. Szło mu chwacko, o zachodzie słońca śpiewał już na całe gardło sprośne piosnki. Potrzebował zrekompensować sobie dwa tygodnie na bagnach i należycie się rozgrzać, przegonić katar i dreszcze. Posłaniec odnalazł Sambora, kiedy ten chwiejnym krokiem zmierzał do wygódki. – Szczaj, ino szybko – poradził. – Bo w dobrym humorze to nasz pan nie jest. Coś mi się widzi, żeś jeszcze nie zapracował na swoją zapłatę. Chwilę trwało, nim młodzian zdołał zasznurować spodnie. Wsadził głowę do beczki z deszczówką, by odegnać pijackie zamroczenie, i ruszył na zamek. Podejrzewał, że zdrowo mu się oberwie za pijaństwo, ale za ucieczkę rusałki nie czuł się odpowiedzialny. Nocne powietrze otrzeźwiło go nieco. Na szczęście, bo w konfrontacji z panem Lubomirem lepiej było mieć głowę na karku, żeby w tym właśnie miejscu ją zachować. Zresztą, pomimo znacznej ilości wypitego piwa, Sambor uważał, że jest w całkiem niezłej formie – przynajmniej dopóki nie zaczął mieć halucynacji. Gdy doszli do mostu zwodzonego, już na niego czekała. Nie tak urzekająca jak nad jeziorem, ale w swoim żywiole – nawet jeśli to była tylko nie pierwszej czystości fosa. Wciąż blada i chwiejna niby płomień świecy w przeciągu, jednak wyraźnie silniejsza. Jej jasne oczy lśniły determinacją i żądzą zemsty. – Nie… – wyjąkał Sambor, cofając się o krok. Za wolno. W jednej chwili stała na powierzchni wody, w drugiej – już oplatała rękami szyję młodzieńca i ciągnęła go

23


opowiadania • miniatury • prozA ku sobie. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy tafla się nad nim zamknęła. – Wiesz – usłyszał jeszcze tylko – tu, w ogrodzie jaśnie pani, też rośnie modrzew… *** – Niezupełnie o to mi chodziło – rzekł Lubomir do małżonki – ale w ostatecznym rozrachunku nie ma co wybrzydzać. – I zaoszczędziłeś na złotej klatce. Spoglądali na ogród przez okno zamkowej wieży. W centralnym punkcie znajdowała się sporych rozmiarów sadzawka. Na brzegu siedziała smukła, wiotka dziewczyna. Nie tak dzika i piękna jak nad Świtezią, ale niezaprzeczalnie magiczna i zjawiskowa. Bosymi stopami rozchlapywała wodę. – Co ona właściwie mu zrobiła? – zapytała pani Lubomirowa.

– Może i nie przysięgał jej przy świętym księżyca blasku – zaśmiał się władyka – jednak zdradzenie niewieścich nadziei pewnie liczy się tak samo. Krucha rzecz taka dusza… Jaśnie pani zerknęła przelotnie na męża, ale nic nie powiedziała. Nieopodal sadzawki stał modrzew, a w promieniu metra wokół pnia ziemia była całkiem naga. Nic nie chciało na niej rosnąć. – I przyjezdnych jakby więcej – dodał pan Lubomir po namyśle. – Oglądają ją niby obrazek jaki. Dziewka kłopotów nie sprawia, karmić jej nie trzeba, sama wrócić do swego jeziora nie może, więc niech tam. Tylko łowcy szkoda. Niezły był. – Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. – Fakt. – Władyka rozchmurzył się nieco. – Na pewno napatoczy się inny. A następnym razem zażyczę sobie chimery. 

reklama

https://www.facebook.com/sofadwumiesiecznik/ UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Dobra Cobra

Czyściciel Kilka lat wcześniej… – Mamo, on do tej pory jeszcze nie kochał się ze mną… – Nie? To pewnie chory jakiś. Uważam, że powinnaś z nim zerwać. – Ale jest moim najlepszym przyjacielem i… – Masz z nim zerwać! Jasno się wyrażam? Dobra Cobra prezentuje opowieść dysonacyjną pt. Czyściciel Nigdy w historii tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym. Winston Churchill

Wynajem to najlepsza opcja przy moim zajęciu. Zazwyczaj gdy płacę z góry, właściciel mieszkania nie żąda dowodu tożsamości. Mówię, że przyjeżdżam na egzaminy do szkoły, kilkudniowe szkolenie czy praktykę. Dzięki temu nie zostawiam zbyt wielu śladów po sobie. Zaciągam story w niewielkim mieszkaniu. Na zewnątrz jest jeszcze widno, ale nie chcę, aby ktokolwiek zobaczył mnie, zanim wyruszę do roboty. Długo przyglądam się rozłożonym na stole narzędziom zbrodni. Wiem, w jaki sposób każde z nich potrafi zadać precyzyjny cios. Wiem, jak nimi władać, aby unieszkodliwienie następowało szybko i sprawnie. Zawsze w takich momentach przechodzi mnie dreszcz emocji, pomieszany z wewnętrznym entuzjazmem. Zbliża się godzina, w której zaatakuję ponownie. Gdy robi się wystarczająco ciemno, zapalam światło w korytarzu i przygotowuję się do wyjścia. Jeszcze raz dokładnie sprawdzam zawartość torby: zestaw noży, składana siekierka,

25


opowiadania • miniatury • prozA mały łom, komplet lin, ostry stalowy sznur, kwas siarkowy… Niczego nie zostawiam przypadkowi, każde narzędzie może być przydatne w trudnej robocie likwidatora. Zawsze staram się przewidzieć rozwój wypadków, obmyślam alternatywny przebieg akcji i planuję zapasowe drogi ucieczki. Klient chce mieć pewność, że eliminacja zostanie dokonana skutecznie i bez zbędnego rozgłosu szkodzącego sprawie. Na koniec robię kilka serii pompek, poprawiam wpijającą się w ciało gumę od majtek, gaszę światło, zasiadam w fotelu i czekam. Próbuję nie myśleć, wyłączam się, co pomaga w okiełznaniu emocji i stresu. O drugiej w nocy ostrożnie wychodzę na klatkę schodową. Podgumowane buty nie wydają żadnego dźwięku. Nie zapalam światła, w pamięci liczę schody i w ciszy docieram do drzwi wyjściowych. Do miejsca egzekucji nie mam stąd daleko. Trasę znam na pamięć. Zmierzam tam bezbłędnie. Naraz zauważam sunący powoli radiowóz. – Cholera – klnę pod nosem. Szybko rzucam torbę w wysoką trawę i udaję pijanego. Policjanci przez dłuższą chwilę przyglądają mi się uważnie, by wreszcie odjechać. Nawet ciemność nocy nie zabezpiecza przed przypadkowym zdemaskowaniem. Decyduję się na zmianę trasy marszu: przez miejski park. Wokoło ani żywej duszy. Każdy krok przybliża mnie do celu. Wreszcie staję przy wysokim ogrodzeniu strzeżonego osiedla. We wcześniej wybranym miejscu rzucam kotwiczkę z liną i wspinam się sprawnie po zawiązanych na niej co pół metra węzłach. Znam rozmieszczenie wszystkich kamer. Cicho przechodzę pod oknami mieszkań aż do miejsca, gdzie zamocowany jest piorunochron. Wchodzę po nim na dach budynku, z którego widzę wewnętrzne podwórko eleganckiego mieszkalnego kondominium – cel mojej dzisiejszej wyprawy. Mocuję linę wokół trzeciego komina wentylacyjnego i zjeżdżam po niej sprawnie do gęsto zakrzewionego ogródka na parterze. Za niedomkniętym panoramicznym oknem apartamentu widzę jakiegoś pięknego kolesia, który posuwa zbyt głośno jęczącą – jak na mój gust – lalę z dużymi cyckami. Dekoncentracja. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

Przeskakuję przez chodnik i powoli czołgam się wzdłuż żywopłotu. Docieram do celu mojej wędrówki. Ostrożnie wyjmuję stalową linkę, wstrzymuję oddech i rozglądam się dookoła. Jednym szybkim susem docieram na miejsce egzekucji. Cicho przeżynam korę u nasady rozłożystego drzewa. Poprawiam z drugiej strony, tak aby nie miało czym ciągnąć soków z korzeni. Rozglądam się ostrożnie – wokół nie widzę żywego ducha. Sprawdzam robotę. Podcięcie jest prawie niewidoczne, ale dodatkowo wcieram w nie ziemię, by je lepiej zamaskować. Wyjmuję butelkę śmiercionośnego specyfiku, którym smaruję obwód pnia. Na koniec wykopuję saperką kilka niezbyt głębokich dołków i ostrożnie wlewam do nich kwas siarkowy. Gdy wsiąka, zakrywam dołki płatami trawy. Akcja skończona! Przez chwilę leżę na wznak i patrzę w górę na liście, które już jutro zaczną powoli opadać. Pakuję narzędzia do torby i wycofuję się z miejsca zbrodni. Jestem poszukiwana listem gończym przez organizacje ekologów z siedmiu województw. Za pieniądze pomagam ludziom w likwidacji zbędnego drzewostanu, które zasłania im słońce, widoki z okien czy też najnormalniej w świecie przeszkadza przy budowie domu, ogrodzenia czy basenu. W większości wypadków prawo bezwzględnie wymaga uzyskania zgody na wycięcie drzewa. Procedura jest skomplikowana i bardzo rzadko dostaje się takie pozwolenie. Żyjemy bowiem w świecie, gdzie prawa zwierząt i roślin są o wiele bardziej przestrzegane niż prawa ludzi.

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Wewnętrznym zmysłem wyczuwam, że ktoś mnie obserwuje. Zbyt późno zauważam przechodzącego po alejce ochroniarza. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko udawać wyluzowanego mieszkańca osiedla. Powoli, na pokaz, zapalam papierosa i leniwie zaciągam się dymem. Po chwili przyjaźnie macham do przechodzącego, co ostatecznie rozwiewa jego podejrzenia. Idzie dalej. O dwa nocne spotkania za dużo. Za oknem lala szczytuje spazmatycznie. I jeszcze te moje cholerne majtki za bardzo wchodzące w tyłek. Staram się jakoś poprawić je przez spodnie.

Gdyby tylko nie te moje ciasne majtki… 

Opowiadanie w formie audiobooka: https://www.youtube.com/watch?v=Bm1-koN_WrI


Kicuś

Dominika Patrycja Wilk

N

ieopodal naszego domu biegła ścieżka do lasu, który rozciągał się wzdłuż jednej z granic wsi. Gdzieś w połowie drogę przeszywała płytka rzeka, a za nią ochoczo wyrastał zagajnik. Dalej było pole pszenicy, nad którym kolorowo migotały motyle, wąwóz pełny mięty i krzaków malin, a na końcu ciemny las wysokich drzew, przed którym postawiono drewniany punkt obserwacyjny. To najbujniejszy skrawek naszej okolicy, cichy i gotowy, by odkrywać jego niezbadane zakamarki. W dni mniej upalne wybieraliśmy się na przechadzkę ubitą dróżką, z której gdzieniegdzie wystawały kępy żółtozielonej trawy. Po drodze był tylko jeden niezamieszkany dom, zabite deskami okna zionęły ponurą aurą. Biała cegła po zmroku wydawała się być istotnym szczegółem, pozwalającym ustalić lokalizację w czasie powrotu. Latem, ukrywając się przed oczami pobliskich mieszkańców, zrywaliśmy dorodny słonecznik, dumnie rosnący wśród łodyg pszenicy. Biegliśmy później w stronę lasu i ze śmiechem rzucaliśmy się na świeżo skoszoną polanę, by przez chwilę podumać, zapatrzeni w błękitny

nieboskłon. Łagodne powietrze drażniło nasze nozdrza, przynosząc świeże zapachy lata. Tamtego roku musieliśmy uważać. Nie mogło nas w pełni pochłonąć piękno natury, z którą chętnie budziliśmy się do życia – tak wcześnie, jak rosa osadzająca się na powierzchni roślin. Nie wystarczyło bacznie rozglądać się na wszystkie strony, musieliśmy oprócz tego ostrożnie urządzać swoje spacery. Bo w okolicy zjawił się On. Najpierw odwiedził swoją babkę, Stellę, starą i schorowaną staruszkę, mieszkającą razem z kozą w małym parterowym domku chylącym się ku upadkowi. Jej dom, żółty i brudny, bardziej z czarnym otworem niż drzwiami, stał przy drodze wyjazdowej, w pobliżu zabudowań naszych sąsiadów, a przed nim wyrastała krzywa, obrośnięta trawą studnia, do której często przywiązana była koza. Po drugiej stronie ulicy rozpadała się stodoła, wypełniona starym sianem. Majątek ubogiej kobiety przecinała droga, wtedy jeszcze z płyt betonowych, obsypanych ziemią i drobnymi kamieniami. Idąc tamtędy wieczorem, czuło się strach, obawę, że coś czyha w ciemnościach

27


opowiadania • miniatury • prozA i tylko czeka na odpowiedni moment, by porzucić otchłanie nocy i zacisnąć palce na naszych ramionach. Mówili na niego Kicuś. Jego imię nie utkwiło mi w pamięci bardziej niż ta pochylona sylwetka, odziana w ciemne kolory. Miał twarz wędrowcy, z lekkim młodzieńczym zarostem i nieufnym spojrzeniem. Może zwał się Sulej albo Żelech, nie przykładaliśmy do tego większej uwagi. Budził w nas strach. Kiedy szedł koło naszych domów, w ciężkich butach, z czarnym plecakiem na grzbiecie, nie wiedząc, gdzie i po co podąża, spuszczaliśmy wzrok bądź z ukrycia niepewnie śledziliśmy jego kroki. Dorośli dawali nam do zrozumienia, że nie wolno się z nim spoufalać, a my, nieopierzone jeszcze ptaszki, chcieliśmy wyskoczyć z gniazda, by poznać jak najwięcej. Podczas jednego z urokliwych popołudni poszliśmy na czereśnie do Chwaliszów. W małym, otoczonym chmarą monstrualnych drzew i przykrytym ich cieniem domku, skropionym drobno promieniami słonecznymi, od jakiegoś czasu nie mieszkał żaden z braci. Było ich kilku, jedni schorowani, inni lubiący tanie trunki. Z upodobania do samotności przenieśli się w inny zakątek sołectwa, rzadko zachodząc w dawne miejsce smutnej egzystencji. Drewniany dom został, z dala od drogi, gęsto otoczony różnego rodzaju roślinnością. Najwięcej było wysokich pokrzyw, broniących dostępu do drzew owocowych, a tak chętnie przez nas odwiedzanych. Tu go spotkaliśmy. Stał przy jednej z czereśni z wielkim pasem nad biodrami. Z pasa zwisał żółty sznur, a Kicuś wiązał go odpowiednio, by móc wspiąć się na drzewo. Wziął od nas wiklinowy koszyk i po chwili wdrapał się na jedną z gałęzi, a my, obserwując z dołu, nie myśleliśmy o tym, że ów samotny i rzadko uśmiechnięty chłopaczyna ledwo co wyszedł z zakładu.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Od tamtego dnia przy czereśni minął może tydzień lub dwa, a w naszych głowach zrodził się pomysł, z którego nie chcieliśmy zrezygnować. Postanowiliśmy sprawdzić, gdzie skrywa się ten nikomu nieznany bliżej przyjezdny. Bez planu, właściwie bez niczego, ruszyliśmy dobrze znaną nam ścieżką. Robiło się coraz ciszej, ale głęboko w nas dudniły serca, głośno i przeraźliwie. Obeszło się bez niepotrzebnych rozmów, czasem starczyło jedno słowo, a nawet spojrzenie. Przed nami ukazała się rzeka, a za nią lasek, w którym na ławeczce niekiedy przysiadał starszy pan i strugał patyczki, głośno pogwizdując. Zatrzymaliśmy się, przestraszeni własnym chichotem. Przez cienkie pnie drzew widać było zielony materiał namiotu. To tam, pomyśleliśmy, rozłożył swój dobytek. Szybko przebiegliśmy kawałek trawiastego terenu, dzielącego nas od pierwszych drzewek. Okazało się jednak nagle, że żadne z nas nie ma ochoty iść jako pierwsze, stąd drażnienie się i szarpanie nawzajem za rękawy. W końcu się przełamaliśmy. Delikatnie stawiając kroki, tak by nie za mocno nadeptywać na suche gałązki, doszliśmy aż do namiotu. Przejął nas skromny świergot ptaków, więc nie zważaliśmy na to, że właściciel mieszkanka może zjawić się w każdej chwili. W końcu przysunęliśmy twarze do małego okienka z siatki, przez które jednak nic nie udało nam się zobaczyć. Obeszliśmy namiot i stanęliśmy przed wejściem. Któreś z nas się odważyło i wśród śpiewu skrzydlatych istot zaczęło powoli odsuwać zamek. Wtedy nagle w środku coś drgnęło. Zobaczyliśmy uwypuklenie z obu stron namiotu – ktoś się przebudził, rozprostował ręce i uderzył nimi o wewnętrzne ściany. Nie czekaliśmy na powitanie. Z krzykiem uciekliśmy w stronę jednej z polan, brnąc przez trawę w kierunku zabudowań i śmiejąc się do rozpuku. Im dalej, tym bardziej. Obejrzałam się może raz.


Nie biegł za nami, więc zadyszani, zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości, na ziemi suchej i gołej, czując w sobie bicie serc tak mocno, jakby strach osobiście walił w nie młotem z całej siły. Zachowaliśmy to zdarzenie w tajemnicy. Póki w okolicy był On, wciąż zamykaliśmy okna w domu, niechętnie uchylając je nawet w dzień. Żadne z nas nigdy nie zostawało samo, najczęściej schodziliśmy się wszyscy w naszym domu, co jakiś czas spoglądając przez szybę w drzwiach lub oknach, czy szeroki w barach, ubrany zawsze w to samo, nie zbliża się z zamiarem zemsty na ciekawskich dzieciach. Słyszeliśmy jeszcze o pewnym zajściu, które miało miejsce niedługo po naszym wtargnięciu na nowe terytorium Kicusia. Pewnego sierpniowego dnia ciotka Olcha wraz z córką wyprawiła się do swojego sadu i zauważyła go, gdy maszerowały między malinami. Kucał wśród krzewów z błyszczącą siekierą w ręce, przygotowany do ataku. W nieruchomej pozie, przygnieciona jego gniewnym i czujnym spojrzeniem ciotka, stała dłuższą chwilę. Ciało przyczajonego wędrowca błyszczało od potu, gdzieniegdzie obsiadane było przez muszki, które odganiał drugą ręką. Czoło, nos i policzki czerwieniały od upalnego słońca. Wtedy Łucja skubnęła dłoń matki i obie, odprowadzane jego uważnym wzrokiem, pomknęły ścieżką z powrotem do domu. Nam, dzieciom, wiadoma była przyczyna malinowej afery, ale nie wolno nam było się zdradzić. Wstrząśnięci incydentem, przestaliśmy na jakiś czas zapuszczać się w tamte rejony. Pewnego dnia zebrał swoją własność i przygarbiony jej ciężarem, pomaszerował w dalszą wędrówkę, nigdy już nie wracając w nasze nieufne okolice. 

29


opowiadania • miniatury • prozA Jan Maszczyszyn

I

nspektor Treavis pochylał się nad pacjentem. W skupieniu nasłuchiwał jakichkolwiek oznak życia. Od oddechu począwszy na ekstremalnej postaci pierdnięcia zakończywszy. Bał się tej pokurczonej postaci. Odsuwał wszelką myśl o dotknięciu dziwnie gorącego ciała, czy chociażby trąceniu go metalowym szpitalnym drągiem w okolicach krocza. Leżący nie oddychał od kwadransa. Wydawał się być martwy. Splatał dłonie gdzieś na wysokości gardła. Za wysoko. W tej pozycji mogły być tylko paskudnie odłamane i przystawione. Dochodził spod nich męczący swąd tlącej się izolacji, a towarzyszył nieustanny szum trzasków, podobnych do tych z automatycznego radia przeszukującego wolne zakresy. Inspektor cofnął się o krok. Spojrzał na całość. Z tej pozycji nieruchomy osobnik nie wydawał się aż tak odpychający. Był bosy i gruby, nieprzykryty. Na wypukłości czegoś, co przy odrobinie fantazji można byłoby nazwać głową, utknął naciągnięty do krańcowego oporu sweter z grubej, chówczej wełny. Sprawiał wrażenie założonego w pośpiechu. Właściwie nie był prawidłowo założony. Dużo brakowało. Dziwne, ale… nie był przeciągnięty przez głowę. Nitki tkaniny pulsowały miarowo. W przyćmionym świetle sali wyglądały jak splecione mordami długie gąsienice. – To Harold Cromhagen. Leży u nas od tygodnia w comie odzieżowej – rzucił ozięble lekarz, stając niespodziewanie obok. Spojrzeli na siebie. Oczy inspektora napotkały ciepły uśmiech medkrawca, medkrawiec – ponury wzrok gliniarza. – Dotarłem do tego pokoju przypadkiem – usprawiedliwił się glina. – Właściwe dochodzenie prowadzimy w przyszpitalnym parku, gdzie znaleziono wielki rozkopany dół ze starymi swetrami. Dokładnie takimi, jak UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

ten… – Tu wskazał palcem półgolf leżącego. – Wiemy, że za odrzuconą odzieżą zawsze kryje się sfrustrowany człowiek. A frustracja nierzadko wywołuje samobójstwo. – Oczywiście – zgodził się medyk. – Od godziny pańscy koledzy obwąchują każdy szpitalny kąt. Trudno o chwilę spokoju nawet w sraczu. – Niestety, smutna konieczność – podsumował inspektor, po raz wtóry obchodząc łóżko. – A ten przypadek – wskazał leżącego – to kto taki? – Cromhagen? – No, właśnie. Pan Cromhagen. Skąd się tu wziął? I dlaczego, do cholery, nikt mu przed śmiercią nie pomógł przeciągnąć tego parszywego półgolfa przez głowę? – Operacja niewykonalna, panie inspektorze. – Ktoś jednak próbował. Jak się okazuje, zrobił to w sposób wysoce brutalny. Naciągnąć na leżącą osobę półgolf aż po kolana z jednej strony, a nie przeciągnąć przez szczyt głowy z drugiej? Materiał jest doprowadzony do skrajnej wytrzymałości. Włókna aż trzeszczą od wyładowań statycznej elektryczności. Głowa jest niemal zupełnie wgnieciona w tułów. Brakuje na nią w swetrze otworu? Jak to się wszystko trzyma kupy? Jest sklejone? – Nie wiem, czy pan zauważył, ale jest zrośnięte. – Chyba pan żartuje? – Pacjent dotarł do nas w tym półgolfie, prosząc o pomoc w przeciągnięciu przez głowę. – Lekarz niespodziewanie parsknął. – A my nie wykonujemy usług tego rodzaju. Mógł wybrać się do pierwszej lepszej przymierzalni odzieży. W okolicy mieszka wielu nielegalnych krawców nie-medów. Przyszedł z pretensjami. Pielęgniarka, wiedziona współczuciem, spróbowała pomóc i niestety skończyła ze straszliwymi obgryzieniami dłoni. – Przepraszam… Że co?


– Może sam chce się pan przekonać? Wystarczy dotknąć tej wełnianej szramy na domniemanym szczycie głowy pacjenta… Ugryzie, jak nic. – Tę, o tu, przypominającą w złożeniu grubą bliznę? – Glina zaledwie musnął palcem powietrze tuż ponad omawianym szczegółem. Wyraźnie się bał. – Wydaje się zszyta dratwą. – Sweter, z którym mamy do czynienia, jest najgorszym ciuchem, jaki spotkałem w mojej dotychczasowej karierze zawodowej. – Dlaczego? – Czy w codziennym użytkowaniu biologicznej odzieży spodziewa się pan skutków ubocznych? Nie? A nie orientuje się pan przypadkiem, w jaki sposób odbywa się jej metabolizm? Dlaczego jest niezmiennie dopasowana, świeża i czysta? Nie? To powiem panu: wykorzystuje nas jako źródła energii. Proszę zajrzeć pod własne ubranie. Nie zauważył pan sporych braków naskórka? Inspektor przyjrzał się skórze pod mankietem. – Jest różowiutka jak u noworodka – odpowiedział z uśmiechem ulgi.

– Ma pan około sześćdziesiątki, inspektorze. W tym wieku skóra powinna mieć drastycznie mniej młodociany wygląd. Spodziewać się można licznych przebarwień i mnóstwa nieprzyjemnie wyglądających zmarszczek. – Ciuch wpływa na mnie odmładzająco. – Nie sądzę. Nie tylko nas obżera, ale w sporym zakresie używa naszego systemu limfatycznego dla oczyszczenia z produktów syntezy pokarmu. Wie pan, żyje jak roślinka, światło pobiera z powietrza, a wodę i minerały z mikroskopijnych korzeni wpiętych w pory skóry nosiciela. Kiedy ostatnio ściągnął pan z siebie mundur i wykąpał się porządnie? – Zabił mi pan ćwieka, ależ ja nie pamiętam. Było to gdzieś na początku służby… Dziesięć lat temu? – Spodni pan też nie nosi od tego czasu? – Przecież góra opina mi wygodnie ciało aż po same łydki. Na potrzeby fizjologiczne mam specjalne zdalnie sterowane otwory. – Pokazał z dumą frontowy, automatyczny rozporek. – Nigdy panu nie przyszło do głowy, aby zerwać z siebie to stare gówno i pobiec gdzieś nago?

31


opowiadania • miniatury • prozA – W moim wieku? Musiałbym być samobójcą. Ale przyznam się szczerze, że w przeszłości miałem chwile słabości i próbowałem podwinąć rękawy. Zbyt bolało, by kontynuować. – Przed panem leży ktoś, kto spróbował różnych rzeczy. Może się pan naocznie przekonać, jak tragicznie się to dla niego skończyło. – Doktor wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Po chwili obaj zaciągali się dymem. – Chce pan posłuchać jego historii? – Oczywiście. Proszę. – Pana Harolda przywiozła na izbę przyjęć jego żona w piątek o ósmej wieczorem, czyli dokładnie tydzień temu. Opowiedziała mi przy kozetce przedziwną historię męża. Znamy się od paru lat z kortów tenisowych w Craigeburn. Mówi do mnie: „Jack, kurwa, takiej historii jeszcze nie słyszałeś”. I tu zaczyna opowiadać. Jakby zupełnie nie przejęła się losem małżonka, a historia ją najzwyczajniej w świecie zakręciła. Niech pan słucha, co mówiła: Jakiś miesiąc temu mąż Harold wrócił po pracy do domu z odparzeniami skóry na plecach. Wiesz, Jack, on był starym uparciuchem. Nosił pod spodem przestarzałą bieliznę syntetyczną. Wiadomo, jak bardzo się nienawidzą te dwa gatunki tkaniny. Wierzchnia odzież biologiczna natychmiast wydzieliła substancje dezintegrujące komponenty bielizny syntetycznej, obwiniając ją za przepocenia ciała. Po paru dniach chemikalia rozniosły podkoszulkę i majtki w strzępy. Kupowałam u Humpreya na rogu Kelwin i Slam’s Street specjalny, drogi puder biotoleranta, bo Harold był uparty. Wolał otwarte ranki niż całkowite przejście na nowoczesne ciuchy biologiczne. – Za nic nie będę nosił tego cholerstwa! Zobacz, co robi z ludźmi biotkanina krawców Dawsona – mówił, a raczej darł się na mnie dzień po dniu. – Każdy z was jest spięty z ubraniem jak ślimak z muszlą! Wystarczy znaleźć porzuconą szmatę na chodniku, a byle jaki glina już podejrzewa cię o morderstwo! Zresztą sama tkwisz w swoim uniformie, zadurzona w nim po uszy. Gdyby nie twoje zdalnie sterowane rozporki, dawno byśmy musieli zapomnieć o seksie. Wiesz, Jack, przyznawałam mu czasami trochę racji. Mnie samej brakowało kąpieli. Wielu ludzi już dawno pozbyło się łazienek. My nie. Z uwagi na Harolda trzymałam osobny pokój kąpielowy. Uwielbiał milczące taplanie się w wannie. Mógł siedzieć godzinami po pas w wodzie, czytając „The Age” i ćmiąc swą nieodłączną podwodną fajkę. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Jednak pewnego dnia przesadził. Ranki na ciele nadzwyczajnie się pogłębiły pod wpływem wody. Mocno krwawiły, uwalniając czerwone smugi pod mydlaną pianą. Pojawił się dziwny twór w miejscu ich koncentracji, wokół nasady szyi. Zawołał do mnie przerażony: – Sofrie, Sofrie! Zobacz… I jeszcze tutaj… Prosił, błagał i panikował załamującym się głosem. Potem nagle wydobył z siebie wrzask mrożący krew w żyłach: – Co to za zgrubienie pod skórą? Widzisz? Widzisz?! Nie powiem, żeby jego trwoga sprawiała mi przyjemność. Zaledwie pociągnęłam to coś pod spodem, a syknął z bólu. Zasmarkał się cały i pozieleniał. Twór sterczał, usztywniony napiętą skórą. Jakby wezbrana skórna fałda na powierzchni nieregularnego guza. Przypominał, nie wiem czemu, podskórny kołnierzyk zapomnianej, nieściągniętej i przez to wrośniętej flanelowej koszuli. Kiedy człowiek przestaje się myć, może po latach zapomnieć, co miał na sobie pod wierzchnim okryciem. – Sofrie, przestań ciągnąć! Jesteś sadystką! – wrzeszczał. – Aj, aj… Boli, och, jak boli, kurwa… Nie mów nikomu – prosił, a jeszcze siny był od niedawnego wrzasku. – Natrzyj tym twoim kremem czy proszkiem. Czymkolwiek. – Absolutnie nie zakładaj jutro syntetycznej podkoszulki pod twoje robocze palto, Haroldzie – pouczyłam go spokojnym głosem. – Z ciuchami nie ma żartów. Czy kiedykolwiek nosiłeś pożyczoną koszulę marki „Reynolds”? Zarzekał się, że nie. A ja i tak wiedziałam swoje. – Przygotuję ci palto na rano. I tylko palto! Dureń mnie nie posłuchał. Sprawdziłam rano krzesło. Przywdział tę jebaną podkoszulkę z napisem „Jim Beam” i założył na wierzch nowoczesny, tekstylny golf Fineya. Ja w życiu nie igrałabym z odzieżą biologiczną. Przecież ostrzegali mnie nawet dziadkowie, kiedy jeszcze byłam dzieckiem. Ale on nie… Cały Harold. Następnego dnia już w progu drzwi uprosił mnie, aby pomóc mu zdjąć palto. Z trudem zdarliśmy strzępy pokrwawionej bielizny. Wokół szyi wyrżnął się twardy brzeg tkaniny. Większość wyszła spod skóry za pierwszym pociągnięciem pincety. Czekaliśmy całą dobę, aż udało się wbić metal nieco głębiej i poprawić uchwyt. Potem już tylko uparcie ciągnęłam. Nad ranem pochwyciłam palcami posypaną przedtem talkiem krawędź. – Oszaleję z bólu. Proszę cię, kobieto! Spiesz się. Ciągnij z całej siły, Sofrie. Zacisnę zęby na godzinę! Nie, żebym była strachliwa, ale niemal mnie sparaliżowało, kiedy ujrzałam to coś wysuwające się spod

33


opowiadania • miniatury • prozA skóry. Przeszło przez jego łepetynę i ze zgrozą odkryłam, że zamykający się szybko otwór na głowę posiada dalszą część w głębi syczących trzewi. Bez wahania gwałtownie szarpnęłam, mając nadzieję, że zakończę tym cierpienie męża. Urwałam jakąś błoniastą tkaninę. Tak… Czułam to parszywe szarpnięcie z wnętrza jego ciała. Jakby jakaś wściekła psia morda trzymała w ukryciu nieskończoną resztę. Pozostała w moich rękach jednak sensowna całość. Sporo tego było. Z trudem wymieściłam to coś w podstawionej w tym celu na podłodze misce. Harold oddychał ciężko. Patrzył na mnie błędnym wzrokiem. Spokojnie wykręciłam to coś z krwi i rozłożyłam mokry jeszcze ciuch na poręczy krzesła. Wisiał, plamiąc kroplami krwi Harolda podłogę. Opatrzyłam męża. Na szczęście rana dookoła szyi zasklepiała się szybko. Wyglądał biedaczysko jak po porodzie przez gardło. – Co to było? – zapytał szeptem. – Z początku wyglądał na fragmenty pękniętego balonu. Ciągnął się jak błona zdarta z kawałka mięśnia brzusznego. Po wyschnięciu okazał się być świeżutkim półgolfem. Wyszedł z ciebie z porozcinanymi bokami i z luźnymi, niezszytymi rękawami. Miałeś szczęście. Tylko dzięki temu w ogóle udało się go wyciągnąć. Góra była już w całości. Zaciskała się. Jeszcze chwila, a w ogóle pozostałbyś w nim na wieki z odciętą głową. Może przeżarłby skórę i wypluł żebra? Ale spójrz – pokazałam błyskawicznie zrastające się rękawy – one są już w całości. Powietrze… To robi kontakt z atmosferą. Zrastają się nawet boki. – Paskudztwo. Ostrzegałem cię całe życie, jak bardzo nowe technologie są niehumanitarne. A ty tylko nie i nie. Wielkie Tkaniny używają nas dla swoich celów. Sukinsyny z nici i włosia! – Nie przesadzaj. Urodziłeś ładny kawałek szmaty. A ta świetna kopia biologicznej koszuli „Reynoldsa”? Po prostu cacko. Każda kobieta z sąsiedztwa marzyłaby o takim mężu. – Uśmiechnęłam się do Harolda promiennie. – Tylko przerzuć się na konkretne firmowe mundury, a zarobimy kupę szmalu. I przede wszystkim pamiętaj, że to twoje własne gówno. Nawet takie pozarastane, ale tylko twoje. – Próbowałam wlać w niego trochę otuchy. Nie wiem, ale zdawało mi się, że widzę rozbłysk humoru w jego twardym spojrzeniu. – Tylko skąd tak pokaźna infekcja odzieżowa? Masz paprochy brudu na całym ciele. Może to stąd? Wkrótce jego szyja na nowo napuchła. Wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Urodził następnego dnia. Wydobyłam dwie bliźniacze sztuki swetrów. Przecież bez otworu na głowę nikt za to nie dałby UKŁADAMY

u k ł a d a m y

34

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

złamanego szeląga. Nie wiedziałam, co robić. Bałam się policji. Niekończące się przesłuchania, policyjne taśmy wokół domu, tropiące psy i sokoły. Wykopałam spory dół, mając nadzieję, że winą za grzebanie szmacianych noworodków zostanie obarczony szpital. Zawsze istniała szansa, że dokonują tam nielegalnych ciuchowych aborcji, więc nikt się nie domyśli… – Dopóki nasz ubrany w fartuch pościgowy pies nie zdemaskował masowego grobu – roześmiał się inspektor. – Co dalej działo się z Haroldem? – Nie wiadomo. Sofrie nie chciała mi zdradzić tajemnicy do końca. Uciekła, pozostawiając go zdychającego na tym wyrze. Proszę spojrzeć, co znalazłem na wewnętrznej stronie swetra. – Doktor podał mi plastikową torbę, ukrytą dotąd pod łóżkiem. – Co to jest? – Nie radzę dotykać. Lepiej wyciągnąć i rzucić na podłogę. Tutaj są obcęgi. Czerwona, sflaczała masa rąbnęła na deski. – Dobry kilogram. Czy to rozbabrany kotlet mielony? – Tkanka pochodzi z resztek zrostów wyskrobanych z wewnętrznych ścianek innego swetra. Tamten facet miał mniej szczęścia. Nagle zwłoki na łóżku pod wpływem serii długich pierdnięć gwałtownie się poruszyły. Leżący zyskał zwinność węża. Wolno się podniósł i obrócił w ich stronę. Lekarz cofnął się ku drzwiom. W jego oczach zadrżał ogromny strach. Inspektor szybko sięgnął po broń. – Nie widzę głowy – wyszeptał. – Gdzie mam strzelać? Wymierzył do swetra rozdygotaną lufę. Jednak złowrogie warczenie popchnęło ich do drzwi. Zatrzymali się w progu, ciągle ciekawi, co stanie się dalej. Zaglądali jeden przez drugiego. Pacjent najwyraźniej się zasapał. Zastygł, zbierając siły. – U innej osoby znaleźliśmy buty. – Medkrawiec wskazał mimochodem na próg i obuwie, o które mało się nie potknęli. Kawałkiem długiej rurki od stojaka na transfuzje zaczął z plątaniny plastiku i sznurówek niecierpliwie wygrzebywać buty, wskazując na lśniące podeszwy. Gumę przecinała wzdłuż linia zamka błyskawicznego. – Widzi pan? – zapytał inspektora. – Kto normalny projektuje zamek na podeszwie butów? – Tego mogła dokonać tylko samoprojektująca się


odzież obuwnicza – stwierdził ze znawstwem glina. – Myśli pan, że but w obawie przed nosicielem ukrył istnienie zamka i w ten sposób ratował się przed ściągnięciem i odrzuceniem? – Dokładnie. Pacjent znów się rozbudził. Tym razem odkrył, że jest przywiązany, i wpadł w szał. Podskakując szybko na łóżku, nie przypominał już człowieka. Szalał na popiskującym materacu jak rozjuszony pies. Sweter naciągnął się samoczynnie, opinając coraz mocniej i coraz większą porcję gołych nóg. Półgolf Harolda Cromhagena rozwierał miarowo ogromną paszczę, w której jak lampion paliło się różowawe podniebienie wyściółki z organicznej chówczyny. Gardziel ciągnęła się aż do odległego i w ogóle już nie ludzkiego tyłka, podobnego do małej, pogiętej miednicy. Z pozbawionego wnętrzności ciała wydobył się przeciągły syk. Poczuli zatęchły smród beknięcia. Stwór wyprężył się do skoku. Zatrzasnęli drzwi przed atakującym swetro-ciałem. Poczuli serię gwałtownych uderzeń. Jakby ktoś rzucał gigantyczną kulą wełny o powierzchnię drzwi. Obaj trzymali klamkę, podczas gdy inspektor z wprost histerycznym piskiem próbował przekręcić klucz w zamku. – Niech pan zamknie dokładnie drzwi! – zawołał zdenerwowany medkrawiec. – Widział pan ten pysk? Boję się, kurwa! Medyk gwałtownie przejął klucz. Zamek uspokajająco zgrzytnął. Odskoczyli równocześnie, bo kilka luźnych nici gorączkowo penetrowało szparę pod drzwiami. Wyglądały jak nadepnięte glisty. Ruch przypominał szybkie wymiatanie, jakby sprzątacz pragnął za wszelką cenę wydostać śmieć spoza zasięgu włosia miotły. – Dalej, dalej – poganiał gliniarz. – Ruszaj się, pan. – Co tutaj tak ciemno? Znów siadły agregaty prądotwórcze? – Może ktoś obwiązał je szmatą. – Gliniarz zachichotał krótko. Sunęli wzdłuż ściany, depcząc się nawzajem i poszturchując. Po chwili dotarli do końca korytarza. Odpoczywali jak po biegu, oparci plecami o chłodną powierzchnię muru. Smród surowego mielonego mięsa był tam jednakowo intensywny. Podobne warczenie i uderzenia o drzwi kulami z chówczyny dochodziły z piętra powyżej. – To mały szpital, inspektorze. Niemal w całości już zajęty przez zainfekowanych. – Ale dlaczego ludzie zakładają to świństwo?

Gdzieś z boku trzasnęły drzwi wejściowe. Słychać było głośne kroki. Ktoś się zbliżał, szukając drogi czasami po omacku, a czasami przyświecając sobie wielką policyjną latarką. Wreszcie naprzeciw inspektora stanął szeregowy Hammond, jakiś pokurczony i chybotliwy w zwyczajowej pozycji zasadniczej. – To pan? – Owszem – odparł przełożony z nutką rodzącej się złości. Wyrwał latarkę z ręki podwładnego. Włączył i snopem światła zawisł na wyczekującej postaci. – Szeregowiec Hammond. – Przybyły strzelił obcasami. – Musi pan to zobaczyć na własne oczy, inspektorze – powiedział, z trudem rozpoznając szefa poprzez siatkę z włókien. – Dół wypełniony po brzegi zajebistymi ciuchami! Wygląda jak brama do raju. Chyba jakiś sklep konkurencji splajtował! Myśli pan, że robią takie wrzuty w ramach reklamy? – Hammond! Do jasnej cholery, co ty masz na sobie? – ryknął inspektor. – A właśnie… Pomoże mi pan to na siebie wciągnąć? Otwór na głowę jest trochę za ciasny i pije mnie na krawędzi, ale wyciągnie się po paru razach, bo ciuch niczego sobie. Przykleja się na całej długości ciała. Opina nawet kostki u nóg. Naprawdę trendy. Widziałem reklamy podobnych modeli. Są uniwersalne, do każdej roboty! Nie jak ten pana ciulaty mundur po kolana. Wszyscy w przyszpitalnym parku szarpią się o każdy drobiazg, chociaż dół jest wypełniony swetrami po brzegi. No, niech pan pociągnie od dołu – zachęcał, nachylając się w stronę przełożonego. – Bo zdechnę od smrodu. Ktoś się tu zrzygał mielonym kotletem, bo nie widzę? 

35


ANTYMIASTO

POZNAŃ FANTASTYCZNY IV

SOFA patronuje!

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

36

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

W

nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Fantastyczną antologię można nabyć tutaj!


SOFA patronuje! Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że Kieszenie przeszłości czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać.

Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś. Równo rok temu nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się powieść Jana Maszczyszyna pt. Światy Solarne, oscylująca w klimatach głęboko steampunkowych. Okazało się, że autor nie potrafi na dobre uciec od wyimaginowanej rzeczywistości i powraca wraz z nią w Światach Alonbee. Do znanych z poprzedniej części bohaterów i kosmicznych ras dołączają nowe. Oto czeka nas druga odsłona porywającej steampunkowej przygody pośród rybopodobnych Alonbee, Houlotee i Ludzi.

W nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.

37


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Adam Buszek

Poradnik Milana Kundery:

g jak gra L

iteratura jest dobra na wszystko. Na deszcz, na katar, na miłość i na samotność. Powiem więcej: literatura jest często najlepsza na wszystko. Zwłaszcza w porze jesiennej, której niejako z urzędu wmawia się melancholijność, zamyślenia owiane mgłą, tęskne nastroje ciała i ducha. 1 Co to znaczy być samotnym we dwoje? Niektórzy z nas doskonale to wiedzą, inni tylko przeczuwają, jeszcze inni pukają się w czoło albo wzruszają ramionami. Prawie każdy pamięta jednak chwile, w których, mimowolnie czy świadomie, oddalał się od bliskiej osoby. I odwrotnie: kiedy ktoś bliski zdawał się dystansować, wymykać, gasnąć. W takim mniej więcej momencie relacji na wspólną przejażdżkę w góry wybierają się bohaterowie opowiadania Milana Kundery. Jeszcze nie wiedzą, że wbrew wszelkim pozorom, po roku znajomości, u progu wakacji – oddalają się od siebie. Wyobraźmy sobie tych dwoje na samym początku młodości i dwutygodniowego urlopu. Błękit nieba, szosa, stacja paliw. Brakuje benzyny. Chłopak czeka w kolejce do dystrybutora. Dziewczyna oddala się za potrzebą. Wraca jednak zupełnie inna niż przedtem…

W tym miejscu otworzymy nawias. Dziewczyna należy do skrytych, wciąż odczuwa wstydliwość ciała. Chłopak właśnie te cechy w niej adoruje. Inne jego sympatie były ich zupełnie pozbawione. Dziewczyna wie o tym i obok radości obawa miesza się w niej z zazdrością. W lesie pod szosą, opodal stacji paliw, przychodzi jej do głowy pomysł inscenizacji innej wersji samej siebie. Podchodzi do drzwi zatrzymującego się na poboczu samochodu jako przypadkowa autostopowiczka. Nawiązuje się dość konwencjonalny z początku dialog, w którym oboje odgrywają z lubością swoje nowe role. Samowolni aktorzy są nadzwyczaj ciekawi, co z tej zabawy wyniknie, ale jest to zabawa tylko do pewnego czasu… 2 Dlaczego niektóre gry tracą swoją pierwotną niewinność? Dziewczyna jest teraz kimś dalekim od swojego autentycznego „ja”. Jest pewną siebie, zadziorną, swawolną, a niekiedy wręcz bezczelną nieznajomą spotkaną na szosie przez obcego mężczyznę, z którym nawiązuje dwuznaczną grę. Czuje się szczęśliwa z poczuciem wakacyjnej bezkarności tego eksperymentu, a jednocześnie ciekawa, jak się w nim oboje odnajdą. Chłopak pozwala się uwieść grze

między innymi dlatego, że nowe oblicze jego ukochanej jeszcze mocniej wydobywa to wszystko, co w niej uwielbił. Przynajmniej tak mu się na początku wydaje… Oto bowiem w pewnym momencie jeden z graczy chce przerwać grę. Przerwać albo przynajmniej ją zawiesić. I wtedy… Był wściekły na dziewczynę, że nie usłuchała go i nie zgodziła się znów być sobą, gdy on tego zapragnął, a ponieważ nadal upierała się przy swojej masce, przeniósł złość na obcą autostopowiczkę, którą udawała, i nagle odkrył właściwy charakter swojej roli. (…) Ta rola była czymś krańcowo różnym od jego czułego stosunku do dziewczyny.* No właśnie. Żarty się kończą, kiedy zaczynamy na poważnie wcielać się w swoją rolę. Aby dobrze ją odegrać, musimy się z nią w jakimś sensie utożsamić. Pułapka polega na tym, że w efekcie możemy obnażyć rzeczywiste problemy w naszych autentycznych rolach i relacjach… Każda ludzka relacja jest przecież swego rodzaju wyborem z dostępnych możliwości. Jest wypadkową napięcia autokreacji i rzeczywistych tożsamości. Właśnie dlatego od zaciekawienia i fascynacji można tak łatwo dotrzeć do zaniepokojenia, a nawet zalęknienia… Nie chcąc pozbawiać Was radości odkrywania tajemnic tej opowieści,

39


g jak gra

publicystyka

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

chciałbym tylko zwrócić uwagę, jak często (o wiele częściej, niż zwyczajowo sądzimy) brakuje nam rzetelnej wiedzy o sobie samych i jak „przy pomocy” drugiej osoby można tę wiedzę poszerzać. Nie odbywa się to jednak bez istotnych kosztów. Jak wiadomo, pewnych rzeczy o sobie wolelibyśmy nie wiedzieć, inne uparcie wypieramy, a jeszcze inne selekcjonujemy według wygodnych nam kryteriów i zasad. Twarz, z jaką zwracamy się do drugiego, jest często starannie wypielęgnowaną „ofertą” – mówiąc językiem handlowym – albo po prostu: maską we wzajemnych inscenizacjach. Co więcej, rzadko przyglądamy się swojemu odbiciu w drugim człowieku z należytą uważnością. Czasami, kiedy odczuwamy tę potrzebę szczególnie intensywnie, inicjujemy rozmaite eksperymenty. Wystawiamy partnera na próbę, ale poddajemy jej również siebie. Wiąże się z tym szczególny rodzaj przyjemności. Dziewczyna mogła zapomnieć o samej sobie i oddać się swojej roli.* 3 Podejmując grę, bohaterowie zyskują i tracą. Zyski i koszty są wliczone w niepisany regulamin gry. Jej wartość, obok możliwości lepszego samopoznania, polega też na tym, że nie sposób jednoznacznie zbilansować efektu. Jeśli bowiem rezultaty gry ujawnią poważny problem w relacji, należy przypisać rozgrywce oczywistą pożyteczność. Jeśli jednak staną się początkiem końca związku, gracze mogą pożałować swej beztroskiej

4 Na każdym kroku zalecają się do nas rozmaite przewodniki dobrego życia, dobrego związku, recepty na kryzysy, zwątpienia, traumy. Ośmielę się zaproponować Wam, Drodzy Czytelnicy, terapię literaturą. Nie gwarantuje ona sukcesu, nie musi nawet dotknąć istoty problemu. W dobrej opowieści odnajdziecie jednak coś prawdziwego z siebie i z zawiązanej między Wami relacji, zyskacie perspektywę niedostępną w gabinecie specjalisty, na sali wykładowej czy na łamach psychologicznych „niezbędników”. Życzę Wam i sobie powodzenia! 

* Cytaty z opowiadania Milana Kundery Fałszywy autostop [w:]: Milan Kundera, Śmieszne miłości. Anegdoty melancholijne, przeł. Emilia Witwicka, Katowice 1971.

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

z początku rozrywki. Idąc jeszcze dalej: gracz, który odkrył niewygodne prawdy o sobie, może sobie z ową wiedzą w późniejszym życiu rozmaicie radzić… Swoją największą siłę gra ujawnia od chwili, w której gracze tracą nad nią początkową kontrolę. Kiedy gra bierze ich w posiadanie jako zakładników. Chwila ta trwać może aż do końca gry, a niekiedy i długo po jej zakończeniu. Wybór roli jest często uruchomieniem domina. W pewnej chwili zawieszeniu ulega nie tylko rzeczywista, ale również fikcyjna trasa podróży bohaterów. A to dopiero początek… Życie-gra zaatakowało życie, które grą nie było. Chłopiec oddalał się od samego siebie i od swojej dokładnie wytyczonej drogi, z której nigdy dotychczas nie zboczył.* Niektóre gry nie pozwalają graczom wrócić do stanu sprzed jej podjęcia. Kunderowska „gra w autostop” do takich właśnie należy…


Anna Karowicz

Magda Stachula prowokuje do myślenia

Tytuł: Idealna Autor: Magda Stachula Wydawnictwo: Znak Literanova Rok wydania: 2016 ISBN: 9788324037186

Ż

yjemy w czasach, w których kamery obserwują nas niemalże z każdego zakątka: na skrzyżowaniach, w sklepach, w tramwajach i autobusach, na stokach narciarskich, a czasem nawet na własnym podwórku. Z tych samych kamer ktoś może śledzić każdy krok… Niemożliwe? Przekonajcie się, co o tym mówi Magda Stachula. Akcję powieści Idealna oglądamy z perspektywy paru bohaterów, wśród których jest małżeństwo: Adam oraz Anita. Między nimi rosną konflikty, mnożą się niedopowiedzenia, a w tle rozgrywają się dwa pozornie nieistotne wątki.

Autorka parokrotnie celowo wprowadza czytelnika w błąd, aby utrudnić mu rozwiązanie zagadki… Anita bowiem od czasu problemów z zajściem w ciążę zachowuje się dziwnie, momentami agresywnie, a czas spędza na wirtualnym jeżdżeniu praskim tramwajem. Dodatkowo wśród swoich rzeczy osobistych odnajduje zupełnie nowe, nieznane przedmioty. Oszalała? Ma zaburzenia pamięci? A może ktoś jakimś cudem podrzuca różne rzeczy, by zrobić z niej wariatkę? Wszystko jest możliwe i dzięki temu Idealna potrafi zaintrygować. Porównanie okładki powieści do Dziewczyny z pociągu jest, moim zdaniem, krzywdzące dla Idealnej. Książka Magdy Stachuli jest o niebo ciekawsza, bardziej wciągająca, choć faktycznie oparta na podobnej zasadzie obserwacji ludzi i wyciągania z tego wniosków. Momentami lektura była dla mnie za bardzo przegadana. Na pierwszych stu stronach zabrakło dynamiki, ale później czytałam z wypiekami na policzkach. Ze względu na nadmiar emocji, ciężko czytało mi się tę książkę, bolał zupełny brak komunikacji między ludźmi, całkowite niezrozumienie drugiej osoby i okropna zmiana relacji w małżeństwie, spowodowana bezsilnością i problemem z zajściem w ciążę. Przecież tak naprawdę Adam nadal kochał żonę, a ona jego, tylko nie umieli się odnaleźć i szczerze porozmawiać. Najgorsze jest jednak to, że tego typu nieporozumienia są u nas na porządku dziennym, nie tylko wśród małżeństw, ale również całych rodzin czy środowisk rówieśniczych. Wielkim plusem książki jest to, że autorka pobudza do refleksji nie tylko nad małżeństwem czy problemami z zajściem w ciążę, ale również nad komunikacją i naszym światem pozbawionym empatii. Jestem zaskoczona, że Idealna to debiut literacki, gdyż powieść została dopracowana pod niemalże każdym względem. Postaci są świetnie zarysowane, język lekki, akcja od połowy książki aż wre i potrafi zaskoczyć. Samotność we dwoje, nieporozumienia, konflikty, tajemnice i zagadki – to wszystko znajdziemy w tej niepozornej książce. Polecam Idealną przede wszystkim miłośnikom thrillerów i kryminałów, a sama czekam na kolejne dzieła Magdy Stachuli. 

41


publicystyka Dariusz Zajączkowski

Siedziałem w milczeniu…

Autor: Maria Nurowska Tytuł: Listy Miłości Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rok wydania: 2016 ISBN: 9788380694682

C

zy sięgnąłbym po tę książkę dwa, trzy lata temu? Nie. Przeciągnąłbym tylko opuszkami palców po osłoniętym folią grzbiecie i popłynąłbym na kolejną półkę, by w kurzu innych stron szukać wrażeń i intelektualnych podniet. Ale dziś, gdy pomimo upływu wielu miesięcy nadal tkwią we mnie podmalowane emocjami obrazy bieszczadzkich ostoi ukrytych w Nakarmić wilki i Requiem dla wilka, a wsączone w myśli dramaty bohaterki Drzwi do piekła i Domu na krawędzi po tygodniach wciąż nie przysypiają na dnie umysłu, stało się inaczej. Przyznam, że do biblioteki nie poszedłem w poszukiwaniu konkretnej pozycji. Po prostu tam, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

gdzie zwykle na okładce umieszcza się nazwisko autora, miało być: Maria Nurowska, to wszystko. Wybierałem w ciemno… Dobra, przyznam, że delikatnie podglądałem spod opuszczonych powiek, ale i tak zdziwiłem się tytułem: Listy miłości. Romans?! Z książkami tego gatunku (dla jasności, literaturę dzielę jedynie na dobrą i złą) jest pewien problem. Panuje powszechne przekonanie, że to teksty niskiego lotu, mało ambitne i przeznaczone wyłącznie dla kobiet. Oczywiście duże to i nieuzasadnione uogólnienie, szufladka, wręcz sztywna reguła, którą choćby z przekory należy przełamać. Dziś fizyczne wydanie książki nie stanowi problemu, dlatego też teksty marne, wręcz chłam, znajdziemy wszędzie, w każdym literackim gatunku, a sztuka rozsądnego wyboru spośród tysięcy rocznie wrzucanych na rynek tytułów, staje się iście mistrzowską umiejętnością. Po lekturze innych tekstów Marii Nurowskiej nie bałem się tandety, oczekiwałem warsztatu, który pozwoli zanurzyć się w opowieść, zatracić w wątkach, tak, by życie bohaterów zawładnęło codziennością. Kunszt i warsztat autorki nie zawiódł. Książkę przeczytałem jednym tchem, zachłannie, choć emocjonalne kopniaki stopowały często i skutecznie, do bólu, zwłaszcza na początku, gdy realia getta roztrzaskiwały tak bliskie mi relacje ojca z córką. Później też nie było lepiej. Może jakieś literackie autorytety zechcą wcisnąć Listy miłości do działki romansów, w końcu bohaterów przez dziesięciolecia kształtowało trudne, skomplikowane, czasem mroczne i niezrozumiałe uczucie. Dla mnie książka pozostanie prawdziwym psychologicznym dreszczowcem. Wydana po raz pierwszy w roku 1991, w Polsce znalazła nikłe uznanie, natomiast w Niemczech rozeszła się w setkach tysięcy egzemplarzy. Zresztą, do dziś Maria Nurowska jest autorka niezwykle cenioną za nasza zachodnią granicą. Powieść powstała w formie listów, kreślonych przez kobietę, która w wieku dziewiętnastu lat za murami warszawskiego getta pozostawiła swoja żydowską tożsamość Elżbiety Elsner i, jako Krystyna Chylińska trafiła, do rodziny Korzyckich. Jednak bohaterka praktycznie nigdy nie uwolniła się od koszmaru prostytucji i ohydy tamtych dni. Przez wiele lat, drżąc o każdy dzień, tkwiła w lepkim, permanentnym strachu. Wdrukowane w jej umysł uwarunkowania i fakt, że obawiała się przyznać do swoich korzeni, na długie lata zaciążyły ogromnym psychicznym balastem. Samotność tajemnicy nie pomagała utrzymać w ryzach rozchwianej tożsamości, a ogromne poczucie winy i upokorzenia zmagało się z rozpaczliwym poszukiwaniem usprawiedliwienia. Swoiste zniewolenie przeszłością i niepewność, nawet nie jutra a teraźniejszości, pętało na podobieństwo narkotyku. Wtedy upadała,


choć wówczas nie myślała o tym w ten sposób. W którymś momencie, ponownie chlaśnięta znienacka biczem losu, całkowicie wyalienowana i zdezorientowana, desperacko stłumiła w sobie krzyk: Czy grzechem było to, co zrobiłam ze sobą, czy raczej to, co uczyniłam innym?! W tym rozpaczliwym pytaniu zawarła całą głębię zagubienia i rozdarcia pomiędzy Torą a światem, w którym przyszło jej żyć. Swoista schizofrenia, dwie tożsamości ścierające się przez lata. Czyżby fakt, że związała się z dwoma mężczyznami, cieniem zza murów getta i polskim lekarzem, paradoksalnie utrzymywał w równowadze jej osobowość? Jakim cudem nie została złamana, skoro do traumy okupacji i ukrywanej przeszłości dochodziły upiory zmartwychwstającej Warszawy i podnoszącego się z ruin kraju, w którym brutalnie krzepła czerwona władza towarzyszy? Andrzej Korzycki, mąż – nazywajmy go tak od początku – żołnierz Armii Krajowej, sierpniowy powstaniec był przecież wrogiem ustroju. Nieświadom, jak ciężką został wykupiony ofiarą, powraca do swoich. W międzyczasie w ich mieszkaniu pojawia się śmiertelnie chora, odnaleziona przez Czerwony Krzyż, pierwsza żona Andrzeja, jeniec obozu koncentracyjnego i matka Michała, chłopca,

z którym Krystynę połączyły trudne do nazwania, niesamowicie mocne więzy. A za zakrętem czaił się jeszcze cień roku 1968. Czy można jednoznacznie osądzić bohaterkę, ocenić jej postępowanie? Na długo przed dotarciem do ostatniej strony, poczułem się zbyt mały, by w ogóle takie próby podejmować. Bo niby względem jakich praw i jakich kodeksów miałbym to zrobić? Czekałem więc na zakończenie, na kropkę, która domknie opowieść definitywnie. Gdy to nastąpiło, przez kilka długich chwil siedziałem w milczeniu. 

Tomasz Przyłucki

Dziewięćdziesięciosześcioprocentowy obłęd Autor: Jacek Dehnel Tytuł: Krivoklat Wydawnictwo: Znak Rok wydania: 2016 ISBN: 9788324036288

W

arto czy nie warto? To z lekka szekspirowskie pytanie zadaje sobie – przypuszczam, wnioskując z własnych doświadczeń – wielu czytelników, którzy, przeglądając półki księgarń, starają

się wybrać z zalewu niemożliwych do przeczytania w całości lektur tę jedną jedyną. Wybrać, kupić, poświęcić czas – zaufać osobom odpowiedzialnym za powstanie książki. Co stanowi o tym, czy to czytelnicze zaufanie zostanie nagrodzone, czy może nadużyte? Wydaje się, że wśród takich przyczyn będą doświadczenia z produktami wydawcy, wcześniejszymi publikacjami autora, oczekiwaniami, wzbudzonymi emocjami i innymi innościami możliwymi do odnalezienia w literaturze – słowem: każdy czytelnik inaczej dobiera lekturę. Sięgnąłem po nieznanego mi wcześniej autora, Jacka Dehnela, publikowanego przez wydawnictwo Znak. Zdarzyło mi się czytać Bernharda (na którego powołuje się Dehnel), Krzysztonia, Styrona, Plath, Kipphardta czy kilka innych pozycji związanych tematycznie z chorobą psychiczną, czyli tematem przewodnim wydanej 18 maja 2016 książki Krivoklat. Sprowokowany powyższym, postanowiłem zaufać Dehnelowi.

43


publicystyka

Krivoklat jest monologiem tytułowego bohatera, pacjenta zakładu dla osób psychicznie chorych. Monolog koncentruje się wokół rozważań o sztuce, dziele i próbie przeanalizowania własnego zachowania, które jest przyczyną leczenia w zakładzie zamkniętym. Co robi Krivoklat? Odwiedza europejskie galerie i muzea ze schowaną w kieszeni butelką kwasu siarkowego o dziewięćdziesięciosześcioprocentowym stężeniu i oblewa nim arcydzieła najlepszych, według własnych przekonań, malarzy. Tym samym przyczynia się do „wielotysięcznych strat dla kultury”. Jeśli oczywiście, tropiąc myśli bohatera, wielokrotnością zer można określić wartość kawałka pomalowanego płótna. Bohater opowiada nie tylko o zachowaniu mas, gościach galerii, krytykach sztuki, znienawidzonych lekarzach (i ich metodach) zapętlonych w spoglądaniu na pacjentów jak na „przypadki”, a nie na „ludzi” czy samych dziełach i uczuciach, jakie w nim wzbudzają, ale również o osobach, które w pewnym stopniu go rozumieją: pacjencie z sali 22A oraz żonie. Podczas lektury miałem wrażenie, że postaci drugiego planu są lepiej zarysowane, łatwiejsze do wyobrażenia, realniejsze, a to ze względu na stosunkowo niewielki do objętości książki opis przeżyć narratora. Czyżby postać pierwszoplanowa nie była człowiekiem z krwi i kości, a jedynie zlepkiem kilku zachowań i automatycznych myśli? Z drugiej strony mogę nie mieć racji; wszak Krivoklat jest indywiduum niespotykanym. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Z pewnością Dehnelowi nie można odmówić solidnego przygotowania i równej formy językowej do ostatniej strony monologu. Czuć w tym wszystkim właściwe odwzorowanie czegoś, co nazywa się pogonią myśli, a jest charakterystyczne dla niektórych osób w stanie psychozy. Drugim przymiotem bohatera jest ogromna wiedza o malarstwie. Tutaj Dehnel się popisał i zrobił na mnie dobre wrażenie, które jednak nadwyrężyła dziewięćdziesięciosześcioprocentowa austriackość dzieła, czego nie spodziewałem się uświadczyć w serii „Proza PL” (i tutaj wychodzi konfrontacja z oczekiwaniami). Dbałość o detale i język to atuty Krivoklata (w tym miejscu niestety należy wspomnieć o sporej ilości literówek w książce w wersji .mobi). Jednak sam bohater… nie to, że nie mogłem się z nim utożsamić, chociażby w niego uwierzyć, zrozumieć lichego humoru (według mnie humoru w książce nie ma, mimo miejsca na to przeznaczonego), po prostu mnie irytował. Niszczenie obrazów wydaje się porównywalne z paleniem książek. Nawet rozgraniczając przyczyny tych zachowań między chorobę a ideologię, trudno jest uporać się z wywołanym przez bohatera niesmakiem. Krivoklata można bez wątpienia nazwać wandalem; a jest to kolejna postać literacka otrzymująca piedestał przeznaczony dla głównego bohatera, którego nie warto naśladować. Jednak pisanie o losie wandali, morderców i szaleńców jest ostatnio bardzo popularne. Niepokojące zjawisko. I irytacja wywołana przez Herr Krivoklata przesłaniała mi przez większą część powieści skryte w monologu rozważania. Bo je należy koniecznie zaliczyć do wartości książki. Rozważania głównego bohatera nie powodują szoku, oporów, niedowierzania w stosunku do osoby rozumującej inaczej, niż nakazuje większość ludzi, jednak pozostają w myślach. A te układają się w refleksje. Co jest arcydziełem, kto ma prawo o tym rozstrzygać? Czy autorytet może nam wmówić, że Malczewski wielkim malarzem był? Jak zdanie jednostki ma się do plebiscytu kserowanych słów? To są sprawy nad wyraz aktualne i najcenniejsza wartość książki, dzięki czemu zaufanie, którym obdarzyłem ten zakup, nie zostało nadwyrężone. Czy przy następnej wizycie w księgarni książki Jacka Dehnela będą moim pierwszym wyborem? Z pewnością nie pierwszym, lecz nie odrzucę ich bez namysłu. W końcu autor pokazał w Krivoklacie kilka godnych uwagi detali. Warto czy nie warto? Na to pytanie nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Co przeczytałem, to moje. 


Magdalena Majcher

Ta, którą znam

Autor: Małgorzata Warda Tytuł: Ta, którą znam Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rok wydania: 2016 ISBN: 9788380694453

M

ałgorzata Warda nie boi się trudnych tematów, czego dowodem jest jej najnowsza powieść Ta, którą znam. To jedna z tych książek, których recenzowanie jest czystą przyjemnością. Jestem pewna, że bohaterowie zostaną ze mną na długo. Dlaczego? Takich powieści się nie zapomina. Dla takich perełek warto poszukiwać, selekcjonować zapowiedzi i nowości wydawnicze, a potem zarwać noc, by powrócić do czytelników bloga z recenzją kapitalnej książki. Ada, bohaterka najnowszej powieści Małgorzaty Wardy, wciąż

cierpi z powodu niezabliźnionych ran. Wydarzenia z przeszłości odcisnęły piętno na jej psychice. Piękna kobieta, popularna modelka, debiutująca autorka. Próbuje zapomnieć o traumatycznych przeżyciach, uciekając, ale, jak się zapewne domyślacie, to niemożliwe. Przeszłość upomni się o nią w najmniej spodziewanym momencie. Cóż, nie można zostawić za sobą przeszłości, gdyż ona jest częścią naszej historii. Historia Ady, opisana w Tej, którą znam, jest tego najlepszym przykładem. W Tej, którą znam Małgorzata Warda zabiera głos w sprawie zgwałconych kobiet. Poświęca szczególną uwagę przeżyciom młodej dziewczyny, która padła ofiarą gwałtu. Postać Ady jest niezwykle realistyczna, a jej myśli, rozterki i zachowanie – bardzo prawdziwe. Warda weszła w psychikę swojej bohaterki. Podziwiam za odwagę i jednocześnie zastanawiam się, jak autorka „odchorowała” ten temat. To nie jest lekka powieść. Autorce udało się nie przytłoczyć czytelnika ogromem cierpienia i krzywdy, jakiej doznała Ada. Ta, którą znam to wielowątkowa historia rodziny z małego miasteczka i miłości, która zawsze znajdzie drogę. Książkę czyta się jednym tchem. Brawa dla autorki za ciekawą konstrukcję, opartej na gęstniejącej atmosferze niedopowiedzeń i stopniowo zdradzanych sekretów. Małgorzata Warda w umiejętny sposób dawkuje napięcie, czekając niemal do końca z tym, co najlepsze. Uważam Tą, którą znam za jedną z lepszych, o ile nie najlepszą powieść Małgorzaty Wardy. Warto było czekać ponad rok na nową książkę autorki. Fantastyczna, emocjonująca i wciągająca historia, dla której, jestem o tym przekonana, z pewnością zarwiecie moc. Warda wchodzi głęboko w psychikę swoich bohaterów, dokonuje swoistej wiwisekcji postaci i wyciąga na wierzch najgłębiej skrywane lęki i mroczne demony przeszłości, jednocześnie kończąc tę trudną powieść optymistycznym przesłaniem. Ta, którą znam jest swoistym połączeniem powieści obyczajowej i psychologicznej z mocno nakreślonymi wątkami kryminalnymi. Monumentalna, rewelacyjna proza, która przypadła mi do gustu w stu procentach. 

45


publicystyka Klaudia Skiedrzyńska

Cała prawda o małżeństwie

Autorzy: Agnieszka Lingas – Łoniewska, Daniel Koziarski Tytuł: Zbrodnie pozamałżeńskie Wydawnictwo: Novae Res Rok wydania: 2016 ISBN: 9788380831681

M

ałżeństwo to wspólne życie, rodzina, kompromisy, śmiech i łzy, ale również kłótnie, czasem nawet zdrady, brak zrozumienia, dialogu oraz życie obok siebie zamiast ze sobą, patrzenie w dwóch różnych kierunkach zamiast w tym samym. Uczucia w małżeństwie posiadają różne oblicza, te radosne i te przygnębiające. O trafnych obserwacjach i zjadliwych uwagach na temat małżeństwa przeczytacie w Zbrodniach pozamałżeńskich. Alicja i Marcin są zupełnie różni, mają odmienne cele i priorytety. Ona chce zostać naukowcem, natomiast on – sławnym piłkarzem. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

46

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Ich małżeństwo powoli zaczyna się rozpadać. Marcin sądzi, że jedynym ratunkiem jest dziecko, o którym Alicja nie chce słyszeć. Ich sprawy łóżkowe również się nie układają. Przyjaciel i jednocześnie sąsiad, Arek, zasiewa ziarno niepewności, sugerując Marcinowi, że być może jego żona ma romans. Marta i Arek to drugie małżeństwo opisane w powieści. On – mecenas spełniający się zawodowo, oczekujący od wszystkich (w szczególności od żony) posłuszeństwa. Ona to kura domowa, poświęcająca marzenia dla dobra rodziny. Małżeństwo doskonałe, ale to jedynie pozory stworzone dla świata zewnętrznego. W rzeczywistości czułość i bliskość w tym małżeństwie zastępują ciągłe kłótnie, wytykanie sobie błędów oraz skrzętnie ukrywane tajemnice. Autorzy opisali dwa pozornie skrajnie różne małżeństwa. Wnikliwy czytelnik zauważy jednak podobieństwa. Obaj mężowie bardzo dobrze zarabiają. Ich żony mogą lub mogłyby zostać w domu i spełniać się jako pełnoetatowe panie domu. Aczkolwiek dla Alicji zawód wykonywany przez jej męża jest dziecinadą i przez to w domu są ciągle kłótnie. Alicja stawia na naukę i rozwój, chce obronić doktorat i napisać książkę. Jest wiecznie niezadowolona. Marcin z kolei wolałby, żeby żona zajęła się domem, bo on zarabia wystarczająco dużo. Arek jest wziętym adwokatem i nadal rozwija się zawodowo. Jego żona opiekuje się dzieckiem i domem. Nie jest głupią dziewczyną. wcześniej też miała marzenia. Zostały jednak zepchnięte na drugie (lub jeszcze dalsze) miejsce, bo najważniejsza była kariera Arka. Narratorami są wszyscy bohaterowie powieści. Każdy ma prawo się wypowiedzieć i uzasadnić swoje czyny. Autorzy nie oceniają zachowania postaci, a i nam, czytelnikom, trudno jest jednoznacznie stanąć po czyjejś stronie. Wszystkie osoby są kontrowersyjne. Szczerze nie znosiłam Alicji i Arka. Ala myślała, że jest najmądrzejsza, a wszyscy dookoła to ciemnogród. Przecież ona wszystko wie, bo pracuje na uczelni, pisze książkę i chce obronić doktorat! Jak tylko pojawiał się wątek Alicji, mnie momentalnie rosło ciśnienie. Arek jest podobny, liczy się jego praca, jego znajomi i jego samopoczucie, na obiad jest to, na co on ma ochotę, wychodzą tam, gdzie on chce… Kreacja postaci wypadła bardzo dobrze, otrzymujemy postaci o zróżnicowanych cechach charakteru i wyglądu. Wydaje się, że to zwykli ludzie. Autorzy nieźle namieszali w życiu swoich bohaterów, nie zostawiając na nich suchej nitki. Żaden nie ma od początku do końca kryształowo czystego charakteru. O ile wcześniej znałam twórczość Lingas-Łoniewskiej, tak pióro Koziarskiego jest dla mnie zupełną nowością. Przyznam, że nie zdołałam wyłapać, które


zdania były pisane przez danego autora. Mogłam się jedynie domyślać. Książkę czyta się bardzo przyjemnie. Lekturze towarzyszą duże emocje. Niejednokrotnie ciężko było mi się powstrzymać przed rzuceniem czymś o ścianę, by dać ujście złości Język powieści jest przystępny, opisy plastyczne, akcja wartka. Opowiedziana historia: spójna, logiczna, bardzo życiowa i daje do myślenia. Obfituje też w wiele niespodziewanych zwrotów akcji, jedne są przyjemne, inne nieco mniej, ale wszystkie bardzo fascynujące. Zakończenie totalnie mnie zaskoczyło. Gardzenie małżonkiem, zależność finansowa, zmiana orientacji seksualnej, morderstwa, zdrady, egoizm, brak czułości, przepaść intelektualna.

O tym wszystkim przeczytacie w Zbrodniach pozamałżeńskich. Historia pochłania czytelnika bez reszty. Jeżeli szukacie książki, w której pisarze przedstawili „prostotę” małżeństwa, to z czystym sumieniem polecam tę pozycję. 

reklama

Tw orz

ym

y

studio BLacK to grupa specjaListów Z wieLoLetnim doświadcZeniem w reKLamie i poLigrafii. nasZe dZiałania oBejmują: • projeKtowanie graficZne • druK • oKLejanie samochodów • gadżety reKLamowe • projeKtowanie stron www • Banery internetowe • preZentacje muLtimediaLne Studio BLACK tel. kom. +48 530 357 635 e-mail: biuro.studioblack@gmail.com

dla ciebie

47


a

ze e

cz

er

d i” or l m ś i„ y m

Pi

m

sa

ni

r ar sk

ie

publicystyka

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Aneta Rzepka u k ł a d a m y

48

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Dzisiaj na SOFOwych poduchach gościmy Małgorzatę Rogalę, introwertyczkę, miłośniczkę języka francuskiego, muzyki jazzowej i kawy z kardamonem. Nasza dzisiejsza rozmówczyni uwielbia wsłuchiwać się w ciszę. Zapewne wtedy, pomiędzy jednym a drugim łykiem aromatycznej kawy, powstają zarysy fabularne jej powieści. Małgorzata Rogala jest nie tylko nałogową czytelniczką, ale też pisarką. Spod jej pióra wyszła powieść obyczajowa To, co najważniejsze oraz poczytne kryminały: Kiedyś cię odnajdę, Zapłata i Dobra matka.

Aneta Rzepka: Czy trudno wczuć się w psychikę seryjnego mordercy? Małgorzata Rogala: Z lektury reportaży sądowych wynika, że ludzie zabijają z różnych powodów, często błahych i trudnych do zrozumienia dla przeciętnego obywatela. Używamy stwierdzenia, że „to nie mieści się w głowie”, a z drugiej strony badacze człowieczej natury reprezentujący nurt socjobiologiczny przekonują, że w każdym z nas tkwi instynkt zabójcy i, w sprzyjających okolicznościach, możemy pójść za jego głosem. A jednak nie jest łatwo wczuć się w psychikę mordercy, choćby dlatego, że w ogóle trudno

jest wczuć się w przeżycia kogokolwiek, jeśli nie mamy podobnych życiowych doświadczeń. Możemy sobie tylko wyobrażać, co czulibyśmy albo zrobilibyśmy na miejscu takiej osoby. Ważna też jest motywacja zabójcy. Inna jest psychika zimnego, pozbawionego empatii psychopaty, mordującego dla przyjemności, a inaczej jest, gdy mamy do czynienia z człowiekiem niepogodzonym z przeszłością, przeżywającym wciąż na nowo swoją traumę i którego zawiedli ludzie, powołani do tego, żeby pomagać. W tym drugim przypadku można próbować zrozumieć dramat mordercy, jednak zrozumienie nie oznacza zarazem akceptacji i usprawiedliwienia.

49


publicystyka

ARz: W Pani powieściach morderca jest samozwańczym sędzią wymierzającym sprawiedliwość. Nie bała się Pani, że czytelnik przyzna mu rację? Że właśnie zaakceptuje i usprawiedliwi? MR: Dobra matka powstała w wyniku narastającej we mnie niezgody na coraz powszechniejsze łamanie tabu, przekraczanie granic w celu zaspokojenia pragnień ego, brak szacunku; w Zapłacie zaś poruszam temat ułomnego systemu sprawiedliwości, który stoi po stronie silniejszych i uprzywilejowanych. Pokazując niedoskonały świat, nie usprawiedliwiam czynów morderców, ale jednocześnie rozumiem, że pewne czynniki mogą wpłynąć na zachowanie ludzi i często są to czynniki sytuacyjne, a nie dyspozycje wewnętrzne. Jednak powtórzę raz jeszcze, że zrozumienie nie oznacza automatycznej akceptacji. Czytelnik nie powinien mieć wątpliwości, po której stronie stoję. Jednak nie przeceniałabym wpływu autora na sposób odbioru lektury. Większą rolę odgrywa tutaj wyznawany UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przez czytelnika system wartości, bagaż doświadczeń życiowych i cechy osobowości. Intencje autora mają mniejsze znaczenie. ARz: Jak jest morderca, to musi być też policjant. Trudniej stworzyć wiarygodnego mordercę czy autentycznego policjanta? MR: Trzeba wiedzieć kto i dlaczego zabija: czy mamy do czynienia z psychopatą, którego postępowanie wymyka się logice tak zwanego normalnego człowieka, z mścicielem, czy z desperatem, którego świat rozpadł się na kawałki. Wiarygodny morderca musi mieć dobrą, przekonującą motywację. Jeśli chodzi o policjanta, powieściowy i filmowy stróż prawa często jest człowiekiem po przejściach, nadużywa alkoholu i przekleństw, bywa, że stosuje przemoc fizyczną i prawie zawsze ma nieudane życie osobiste. Nie wiem, jaka jest prawda, ale taki stereotypowy wizerunek budzi moją niechęć i opór przed powoływaniem


do życia kolejnego niedomytego brutala. Dlatego nie miałam problemu, żeby stworzyć innych policjantów. Wszak fikcja literacka to nie literatura faktu; na szczęście nie muszę dociekać, jacy naprawdę są policjanci (pewnie każdy jest inny, jak to ludzie), mogę sobie pozwolić na wyobrażenia. ARz: A co z doborem miejsc wydarzeń? Planuje je Pani, rysuje mapy, wyobraża sobie mroczne zakątki, w których morderca będzie czyhał na ofiary? MR: Do tej pory akcja moich książek toczyła się w Warszawie, moim mieście rodzinnym, więc nie miałam problemu, żeby coś zobaczyć lub sprawdzić. Na przykład, pisząc Dobrą matkę, jeździłam rowerem po Lesie Kabackim, wybierałam miejsce zabójstwa

i obmyślałam drogę ucieczki mordercy. Obrazy zakamarków buduję w wyobraźni. Ulice i parki są prawdziwe, niektóre budynki też, natomiast ich wnętrza oraz miejsca spotkań bohaterów (kawiarnie, kluby etc.) są fikcyjne. ARz: A Pani powieści to tylko fikcyjne historie czy chce Pani przekazać czytelnikowi coś między wierszami, na coś uczulić? MR: Opisane historie są fikcyjne, ale do napisania każdej z nich zainspirowało mnie coś, z czym się zetknęłam w prawdziwym życiu – przeczytany artykuł, zjawisko społeczne, czyjaś opowieść. Zawsze jest to coś, co budzi moje emocje i sprawia, że zadaję sobie pytania: co by było, gdyby? albo: do czego to może

51


publicystyka

doprowadzić? Nie mam jednak zapędów moralizatorskich, nie chcę pouczać. Wolę dostarczać emocjonalnych przeżyć i tego samego szukam w książkach jako czytelniczka. ARz: W Pani powieściach chyba najbardziej zaintrygował mnie wątek Agaty Górskiej. Jest bardzo „na czasie”, bo sfera intymności wielu dziewczynek jest naruszana przez bliskich, przyjaciół domu albo inne zaufane osoby. Planuje Pani rozwinąć ten wątek?

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

52

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

MR: Wątek przeżyć Agaty z okresu dzieciństwa, a także jej problemów osobistych w dorosłym życiu jest zbudowany na podstawie prawdziwej historii. Różnica jest taka, że Górska została policjantką, widząc w specyfice tego zawodu sposób na zapewnienie sobie bezpieczeństwa, natomiast życie prawdziwej bohaterki potoczyło się innym torem i jest dowodem na to, jakie emocjonalne i życiowe koszty ponoszą w przyszłości dzieci – ofiary nadużyć ze strony dorosłych. Obecnie mówi się dużo więcej o molestowaniu niż kiedyś, piętnuje się i karze, ale to wcale nie znaczy, że zjawisko ma mniejszy zasięg.


Jeśli chodzi o wątek przeszłości Agaty, myślę że wyczerpałam temat w pierwszym i drugim tomie cyklu. W trzecim już pora, żeby Górska przestała płacić za cudze grzechy i odnalazła szczęście. Czy jej się uda? Tego nie powiem, żeby nie odbierać przyjemności czytania. ARz: Zadebiutowała Pani powieścią obyczajową, kolejne książki to już kryminały. Czy planuje Pani powrót do pisania tekstów typowo obyczajowych? MR: Czasem czuję pokusę, marzy mi się ciepła, magiczna, bożonarodzeniowa historia. Prędzej czy później taka opowieść pewnie powstanie. Jednak na razie, jak tylko zaczynam myśleć o nowej fabule, pojawiają się w mojej głowie „mordercze myśli”. ARz: A co czyta Małgorzata Rogala?

MR: Wszystko, poza fantasy, SF i horrorami. Najchętniej kryminały, powieści obyczajowe i literaturę faktu. ARz: Może nam Pani zdradzić, jakie są Pani plany pisarskie? Nad czym Pani obecnie pracuje? MR: Skończyłam trzecią część cyklu o Górskiej i Tomczyku. Książka jest u wydawcy, a ja chwilowo odpoczywam, co nie znaczy, że nie myślę. Krążą mi w głowie różne pomysły i czekam na charakterystyczny dreszczyk, który mi powie, że to jest właśnie to, czym powinnam się zająć. ARz: Życzę zatem, aby jak najszybciej poczuła Pani ten "dreszczyk". Bardzo dziękuję za rozmowę. MR: Ja również bardzo dziękuję za zaproszenie. Pozdrawiam redaktorów i czytelników „SOFY” i życzę przyjemności z lektury moich książek. 

53


piszą dla nas

Galeria

autorów

Adam Buszek Rocznik 1985. Jestem absolwentem filologii polskiej UJ, mieszkam w Krakowie. Zajmuję się korektą i redakcją, współpracą dziennikarską, twórczością literacką. Teksty publikowałem w prasie kulturalnej i artystycznej, m.in. w „Teatraliach”, „Zalewie Kultury”, „Metaforze”, „Poezji dzisiaj”, „SzaFie”, „Inter”, „Pisarze.pl”, oraz w kilku antologiach poetyckich. Jestem laureatem ogólnopolskich konkursów literackich. Przygotowuję do druku książkę poetycką, pracuję nad książką dla dzieci. Dobra Cobra Dobra Cobra – ukrywający się pod pseudonimem autor nieco surrealistycznych opowiadań, publikowanych od wielu lat z dużym powodzeniem na Portalu Pisarskim, przez przypadek realizuje w swojej twórczości motto Bohumila Hrabala: „Życie jest straszne, ale ja postanowiłem, że jest piękne”. Pasją DoCo są autorskie audiobooki, które można znaleźć na kanale YouTube/dobra cobra. Słuchając ich, Czytelnik odważnie igra z losem. O czym niniejszym usłużnie ostrzega Autor. Niezwykła wyobraźnia Dobrej Cobry sprawia, że jest on porównywany przez niektórych do francuskiego surrealisty Borisa Viana. Anna Grzanek Rodowita, dumna ze swojego brzydkiego miasta łodzianka. Z wykształcenia geograf i zarządca nieruchomości. Literaturę, a zwłaszcza fantastykę, kocha od dziecka – czytać nauczyła się wcześniej niż chodzić. Jest aktywnym członkiem społeczności portali Szortal oraz Nowa Fantastyka. Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. Magdalena Majcher Autorka powieści obyczajowych, blogerka i recenzentka Przeglądu czytelniczego, copywriter, redaktor. Uwielbia dobre obyczaje i klasyczne kryminały. Pisze i czyta codziennie, to już uzależnienie. Jak sama przyznaje, chyba jest pracoholiczką. Podejmuje działania mające na celu promocję polskiej literatury. Jest autorką licznych wywiadów z pisarzami, opublikowanych w prasie i w sieci. Jan Maszczyszyn Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka” (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w 1977 roku opowiadaniem Strażnik. Teksty publikował w wielu gazetach. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach (np. w Bizarro Bazar czy Toystories), jak też w kwartalniku ZLP „Metafora” (Kraków 2013) oraz w postaci elektronicznej na różnych portalach fantastyki i grozy. Wydał antologię opowiadań Testimonium (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku Światy Solarne. Współzałożyciel klubu fantastyki „Somnambul”. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

54

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Tomasz Przyłucki Urodzony w 1991. Publikował opowiadania w antologiach Uniwersum Metro 2033, a także w Smokopolitanie, Lost&Found, Szortalu, Szortalu Wydaniu Specjalnym i oczywiście w SOFIE! Laureat Kryształowych smoków 2015 i kilkunastu konkursów recenzenckich. Rozpoczyna przygodę z tekstami publicystycznymi i gdzieniegdzie pokazał już recenzje, artykuły, wywiady i relacje. Czyta ciągle mniej, niż chce, a na co dzień pracuje z dziećmi i młodzieżą oraz pisze powieść. Anna Rozwadowska-Zając Z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania bibliofil. Zakochana w rodzinnym Gdańsku wieczna podróżniczka, obywatelka świata, wciąż poszukująca swojego miejsca na ziemi. Związana parantelą z Wielkopolską, publikuje w kwartalniku Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. Klaudia Skiedrzyńska Autorka bloga Nowe Horyzonty. Rocznik ‚86, obecnie mieszkanka Niemiec. Absolwentka Ochrony Środowiska na Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. W skrócie: matka, żona, recenzentka, miłośniczka literatury. Lubi odkrywać nieznane tereny, lubi podążać zakazanymi ścieżkami, lubi eksperymentować i wytyczać nowe szlaki, dlatego kocha czytać książki, bo właśnie dzięki Nim otwierają się przed nią Nowe Horyzonty. Marek Trusiewicz Urodzony w 1989 roku. Od dziesięciu lat zajmuje się grą na gitarze, a od czterech – pisaniem. Za największych twórców literackich uważa: Tadeusza Micińskiego, Witkacego, Marka Hłaskę, Charlesa Bukowskiego i Stephena Kinga. Wolne chwilę spędza na oglądaniu filmów, słuchaniu muzyki i czytaniu. Aldona Urbaniak Psycholog, weganka, wielbicielka piękna w każdej postaci. Od 1981 na emigracji w Austrii. Mieszka w Salzburgu, pięknym mieście nad połyskującą kolorem jade rzeką Salzach. Pracuje z ludźmi wielokrotnie upośledzonymi, od których uczy się żyć prawdziwie. Autorka Tęczowej Julenki. Dominika Patrycja Wilk Wykształcona, ale wciąż się uczy. Nie zna się na modzie, więc siebie i świat ubiera w słowa. Opublikowała utwory w dwóch tomikach poetycko-prozatorskich: Dziki Teksas: almanach literacki młodych i Dokąd płyniemy, sterniku? Almanach literacki młodych, a także w kilku czasopismach literackich. Wygrała jeden konkurs poetycki, więc pisze dalej. Fascynuje się prozą Brunona Schulza i zastanawia się, dlaczego jest tylu poetów, a tak mało poezji. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.

55


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

56

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

październik (14) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


współpraca

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W SOFIE publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje.

57


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.