Sofa (17) kwiecień 2017

Page 1

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

LUTY 2017 n i e z a l e ż n y d w u m i e s i ę c z n i k l i t e r a c k i • ISSN 2 4 4 9 - 6 3 7 5 • 0 4 | 1 7 | 2 0 1 7

June Paweł Naskręt

Sześć emocji istnienia Natalia Pawłowska

Kołowrót Dariusz Zajączkowski

O utopijnej wizji siebie i znikaniu z własnych książek – wywiad z Katarzyną Bondą Iwona Niezgoda

Nie masz prawa głosu, więc... Klaudia Biedrzycka


Hrabianka Asperia

ostatni tom trylogii solarnej

SOFA patronuje!

Do rąk Czytelników oddajemy ostatni tom trylogii solarnej Jana Maszczyszyna. Hrabianka Asperia porwie Was w nurt zapierającej dech przygody, wiodącej do tajemniczego galaktycznego jądra, gdzie początek bierze jeszcze bardziej enigmatyczna Enklawa. Wpierw jednak wyrwiemy z lodowatych krain Plutonarchów rodzinę Shankbelli, poprowadzimy dalekie Kotłowe wyprawy, przeżyjemy pirackie awantury Sir Ashleya. A wraz z hrabianką Asperią poznamy i zagłębimy się w niepokorny, magiczny świat Veolii, który trudno przyjdzie Wam opuścić. Wreszcie poznamy sens istnienia Bytów Szkatułowych, zmotywowanych wolą praw przyrody. A w finałowej odsłonie zderzymy się z zaskakującą puentą, która cudowną klamrą zamknie całość steampunkowej epopei. Hrabianka Asperia kończy trylogię solarną, w której skład wchodzą jeszcze Światy Solarne i Światy Alonbee.

Tomy trylogii solarnej do nabycia TUTAJ!


wstępniak

O

brodził nam kwietniak wspaniałymi tekstami. Ten numer jest całkowicie poświęcony fantastyce, tak dla odmiany (choć w wywiadzie wciąż kryminał). Dziękujemy jeszcze raz wszystkim uczestnikom akcji „Fantastyczny kwietniak 2017”. Jest co czytać, jest co podziwiać – zapraszam gorąco do sześciu zwycięskich opowiadań. Niech Wam zawiruje w głowach! Ale to nie koniec... Niniejszym ogłaszam, że w kwietniu 2017 roku kończymy cykl wywiadów z autorami literatury kryminalnej! Miło mi poinformować, że zamyka go Katarzyna Bonda, której nie trzeba przedstawiać. Można za to smakować wywiad kawałek po kawałku i zatapiać się w fascynującym żywocie pisarki. Publicystyka pęka w szwach od fantastycznych recenzji i rzeczowych felietonów. Jeden z autorów popełnił nawet na łamach SOFY recenzję space opery. O jaki spektakl chodzi? Sprawdźcie sami! Na sam koniec się pochwalimy, a co! Nawiązaliśmy współpracę z wydawnictwem Zysk i S-ka, dlatego spodziewajcie się nowości w publicystyce i konkursów na naszym fanpage’u. Zapraszam do czytania, Sofowicze!

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

SIĘ

W

s i ę

SŁOWA(CH)

w

SOFA 04 | 17 | 2017 REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska anna.wasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl PROMOCJA/WSPÓŁPRACA Edyta Saracka kontakt@sofadwumiesiecznik.pl OKŁADKA Leszek Kostuj OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Karolina Drygała, Emilia Garbień, Przemysław Kijowski, Magda Kwasik, Beata Pytel, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka WSPÓŁPRACA Anna Karowicz, Dariusz Zajączkowski, Iwona Niezgoda, Sylwia Kępa, Agnieszka Kolanowska, Weronika Stępkowska, Joanna Żelazny WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków

spis treści

s ł o w a ( c h )

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Redaktor naczelna Anna Wąsikowska

opowiadania • miniatury • proza 5 June – Paweł Naskręt 14 Sześć emocji istnienia – Natalia Pawłowska 16 Kołowrót – Dariusz Zajączkowski 22 Pudełka starej Marlowe – Katja Tomczyk 29 Pamięć kamienia – Elżbieta Petrykowska 38 Kolce – Jesion Kowal 47 SOFA PATRONUJE publicystyka 49 Magia Klątwy przeznaczenia – Monika Hetz 50 Miłość silniejsza niż magia – Iwona Niezgoda 52 Daj się porwać arcyburzy – Magdalena Bosiacka 53 Wędrówka w otchłań własnej osobowości. Senne koszmary i erotyzm w Magicznym Oku – Barbara Marszałek 56 Ostateczne poświęcenie – Ewelina Nawara 57 Humor wśród gwiazd — recenzja spektaklu Hotel asteroid – Tomasz Przyłucki 58 WYWIAD: O utopijnej wizji siebie i znikaniu z własnych książek – z Katarzyną Bondą rozmawia Iwona Niezgoda 64 Spłycanie korzeni – Dariusz Zajączkowski 66 Nie masz prawa głosu, więc... – Klaudia Biedrzycka 68 GALERIA AUTORÓW 70 WSPÓŁPRACA

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


autor: Paweł Naskręt ilustr.: Przemysław Kijowski

P

rzedział osobowy trząsł się niemiłosiernie, gdy wojskowy lądownik z pełną prędkością wchodził w nasyconą dwutlenkiem węgla atmosferę Cerbera-4. W miarę pokonywania kolejnych kilometrów hałas wewnątrz stawał się coraz bardziej intensywny i nieznośny. Uderzające o pancerz odłamki zawzięcie raziły cienkie poszycie. Baterie przeciwlotnicze nieustannie pruły w nieboskłon na powitanie nieproszonych gości. Przypięci pasami do wyprofilowanych plastikowych foteli żołnierze Pierwszej Dywizji Kosmiczno-Desantowej Intergalaktycznej Kompanii Górniczej oczekiwali

w napięciu momentu, w którym będą mogli opuścić rozżarzoną metalową trumnę. Strach przed nagłą śmiercią potęgowała świadomość, że w każdej minucie setki towarzyszących im identycznych kapsuł znikały w kulach ognia, trafione przez artylerię wroga. Kapral Nicolas Novitzky prawie odgryzł sobie język, kiedy swobodny lot transportera został nagle wyhamowany przez silniki manewrowe. Jaskrawoczerwone lampki w suficie zmieniły kolor na intensywną żółć – sygnał, że do osiągnięcia poziomu gruntu pozostała minuta. Piechociarze odpięli klamry i wstali raźno

5


opowiadania • miniatury • prozA

z twardych siedzeń. Każdy z nich dźwigał ponad sto pięćdziesiąt kilogramów wyposażenia, a ciążenie planety przekraczało jedenaście metrów na sekundę do kwadratu. Dzięki jednak wspomaganiu zintegrowanego z pancerzem egzoszkieletu ich ruchy były sprężyste i dokładnie skoordynowane. – Gotowić się, świnki! – W słuchawkach osobistych komunikatorów zagrzmiał dziarsko głos sierżanta Mattisa. – Za czternaście sekund znajdziemy się w piekle, ale to my będziemy tam rozdawać ostatnie namaszczenie! – Uniósł w górę swój plazmowy karabin. Zawtórował mu chór bojowych okrzyków. Transporter osiadł gładko, prawie niewyczuwalnie, w strefie lądowania. Lampki zamigotały na zielono i trap uderzył z łoskotem o nawierzchnię planety, wzniecając przy tym ciemną chmurę drobnego pyłu. Szturmowcy zbiegli z platformy i rozłożyli się w ćwiczoną do znudzenia na księżycowym poligonie formację.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Gdzie okiem sięgnąć na dobre rozszalała się zacięta bitwa. Z tysięcy lądowników, niczym wygłodniała szarańcza, wysypywały się legiony kosmicznej infanterii. Miotane przez obie strony różnobarwne strumienie pocisków rozświetlały powierzchnię skalistego globu śmiercionośną feerią. Odważni mężczyźni i harde kobiety ginęli taśmowo. Jedni polegli efektownie, w asyście wybuchów i wylatujących w górę ton skał. Inni natomiast odchodzili niezauważenie, znienacka przeszyci zagubionym promieniem. Gdy Novitzky postawił stopę na pylistym podłożu, głowa biegnącego przed nim szeregowego, trafiona celną wiązką plazmy, eksplodowała krwawym rozbryzgiem. – Kryć się! – ryknął sierżant. Kapral, szukając schronienia, dopadł wielkiego czarnego głazu. Oddział nie zdążył na dobre oddalić się od kapsuły desantowej, a już został nakryty celnym ogniem. Ktoś z przeprowadzających rekonesans wywiadowców nie


naniósł na mapy wszystkich umocnień, a za jego błąd płaciła teraz krwią Pierwsza Kosmiczno-Desantowa! Ludzkie błędy korygowane były jednak przez orbitujące nad planetą statki, które monitorowały rozwój sytuacji. Dzięki otrzymanemu sygnałowi Novitzky wyświetlił na wizjerze generowany w czasie rzeczywistym izometryczny obraz pola walki. Ukazywał on lokalizację każdego z członków oddziału oraz wskazywał położenie linii bunkrów broniących dostępu do zyskownych kopalń – celu ich natarcia. Pracodawca kaprala, czyli Intergalaktyczna Kompania Górnicza, od dawna ostrzył sobie zęby na tę skalistą planetkę, krążącą wokół czarnej dziury. Koncesja na wydobycie jej drogocennych, wartych tryliardy kredytów surowców stanowiła własność Międzyplanetarnego Konsorcjum Wydobywczego, które za żadną, oferowaną oficjalnie i pod stołem, cenę nie chciało odstąpić złóż. Nie posiadając odpowiedniej technologii, i tak nie potrafiło wykorzystać w pełni potencjału planetoidy. Przypominając bardziej psa ogrodnika niż dochodową korporację, MKW nie miało zamiaru przyczynić się do wzrostu cen akcji największego konkurenta. Wykorzystawszy wszelkie dostępne formy perswazji, IKG postanowiła nie czekać na zakończenie trwającej dziewięćdziesiąt dziewięć lat dzierżawy. Chcąc przejąć glob, zanim ten zostanie pochłonięty przez pobliską osobliwość, zdecydowała się na rozwiązanie siłowe. Stosując taktykę czynów dokonanych, zarząd przedsiębiorstwa doszedł do wniosku, że przynajmniej do czasu ewentualnego rozstrzygnięcia sporu przed Wszechświatowym Sądem Arbitrażowym kopalnie muszą pracować na ich rzecz pełną parą. Novitzky namierzył najbliższy bunkier. Wyciągnął z ładownicy naprowadzaną laserowo z kosmosu rakietę penetrującą i podpiął ją do karabinu. Zaakceptował najbardziej optymalną trajektorię i nacisnął spust. Ciągnąc za sobą białą wstęgę spalin z miniaturowego silniczka rakietowego, pocisk pomknął w stronę schronu i wbił się w kilkumetrową betonową skorupę. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim granat dotarł na wystarczającą głębokość. Eksplozja mikroładunku termojądrowego rozpruła strop i zalała okolicę oślepiającym białym światłem. Fala uderzeniowa była na tyle silna, że skalna bryła, za którą schował się kapral, przesunęła się o kilka centymetrów. – Naprzód! – rozkazał Mattis i członkowie plutonu

wyskoczyli z kryjówek, ostrzeliwując chaotycznym ogniem pozostałości schronu. Rozłożeni w luźną tyralierę, gnali przed siebie, popędzani kolejnymi dawkami adrenaliny. Wstrzykiwane przez inteligentny pancerz do krwioobiegu, podrasowane nanotechnologią hormony pozwalały stłumić w żołnierzach instynkt samozachowawczy i przemienić ich w nieustraszone maszynki do zabijania. Kapral ustawił przełącznik na ogień ciągły i walił przed siebie bez opamiętania niczym mityczny wikiński berserker. Zapamiętały w bitewnym szale, nie zwrócił nawet uwagi, gdy trzech biegnących przed nim najemników prawie równocześnie wtargnęło na pole minowe. Pierwszy z nich został wyrzucony na kilka metrów w górę, kręcąc w powietrzu kozły, podczas gdy jego nogi – urwane – odleciały każda w inną stronę. Padając na ziemię, zanim zemdlał, wciąż jeszcze próbował się ostrzeliwać. Kolejny miał mniej szczęścia, bo ładunek, na który nastąpił, był o większej mocy. Ciało zostało rozerwane na setki krwawych ochłapów. Ostatni pechowiec zdołał odskoczyć, nim zapalnik uruchomił pułapkę. Runął na brzuch w miałkie podłoże tak niefortunnie, że nadział się klatką piersiową na sąsiednią minę. Eksplozja rozczłonkowała jego ciało na kilka większych fragmentów, które padły rozrzucone na znacznym obszarze. Novitzky tuż przed strefą śmierci poślizgnął się na leżącej mu na drodze ręce poległego. To otrzeźwiło go na tyle, że zdołał ukryć się w najbliższym leju. Po chwili dołączyli do niego sierżant Mattis oraz kilku innych szturmowców, a wśród nich jedyna kobieta w plutonie – starsza szeregowa June. Kapralowi na moment mocniej zabiło serce i nie było to bynajmniej efektem bitewnego stresu. – Psie syny. Nieźle się zabezpieczyli. Nici z pierwszego miejsca i premii – warknął zniesmaczony dowódca. – A wylot szybu jest prawie na wyciągnięcie ręki – dodał zawiedzionym tonem. – Ja bym tego tak nie określiła – syknęła poirytowana June. – Jakieś pięćset metrów do hałd. A dam sobie rękę uciąć, że tam też czekają na nas niespodzianki. – Nie kracz, bo jeszcze przyjdzie ci zapinać stanik stopami, a z tego, co widziałem na unitarce, daleko ci do fakira – odparował Mattis. – Nie widziałaś, co się stało z Rogersem, Hanem i tym trzecim? No, jak mu tam było, temu z krzywym nosem?

7


opowiadania • miniatury • prozA

– Rostolnikow – przypomniał Novitzky, wycierając płytę pancerza z krwi towarzyszy broni. – Niech mu Przestrzeń będzie domem! I gdzie, do jasnej cholery, są te zasrane czołgi? Miały lądować zaraz po nas! Centrala, odbiór! – Sierżant darł się co sił, aby przekrzyczeć zgiełk bitwy. – Uwaga! Rakieta! – zawołał któryś z pozostałych ukrywających się żołdaków. Nie było zbyt wiele czasu na reakcję. Zaalarmowani piechociarze mogli się co najwyżej skulić, zasłaniając odruchowo głowy rękoma. Pocisk bez trudu odnalazł cel i wbił się w sam środek transzei. Kapral Mikołaj Novitzky poczuł tylko, jak jego dźwignięte mocą wybuchu ciało wyleciało w górę. Przez ułamek sekundy, zanim ogarnęła go ciemność, żałował, że dał się złapać na zachęcającą do zaciągu reklamę. Dla niego pierwsza w życiu bitwa właśnie się zakończyła. *** Świadomość wracała powoli. Pierwszym jej symptomem była niepohamowana chęć podrapania się po swędzącym palcu prawej stopy. Nie mógł jednak poruszyć ani zdrętwiałymi nogami, ani ścierpniętymi rękoma. O podniesieniu się też nie było mowy, widocznie przypięto go do łóżka. Wolno otworzył powieki, ale nic nie dojrzał, opatulony nieprzeniknioną ciemnością. Po chwili złowił uchem cichy szum jakichś maszyn, jakby pomp. „Szpital?” – rozważał. To przypuszczenie uspokoiło go nieco i ponownie zapadł w sen. Po przebudzeniu wciąż tkwił w pozycji horyzontalnej, zatopiony w gęstym mroku. Próbował się poruszyć, szarpnął ciałem, ale bez rezultatu. Więzy skutecznie krępowały wszelkie ruchy. – Kto tam? – usłyszał znajomy głos Mattisa. Słowa wypowiadał bez przekonania, brakowało w nich typowej dla niego swady. – Sierżancie, to ja, Novitzky. – Z gardła kaprala wydobył się tylko wyduszony szept. – Jesteśmy w niewoli? – Wydaje mi się, że raczej w lazarecie – uspokoił go Novitzky. – To dlaczego tu jest tak ciemno? Czy ja oślepłem?! I dlaczego nie mogę się ruszyć? – Mattis wyraźnie zaczynał wpadać w panikę. – Spokojnie, panie sierżancie. Na pewno niedługo UKŁADAMY

u k ł a d a m y

8

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

włączą światło. Pewnie lekarze myślą, że jeszcze śpimy. Jakby na potwierdzenie jego słów sufit rozjaśnił się mdłym blaskiem. Novitzky obracał głową, chcąc rozeznać się w sytuacji. Zauważył, że przykryty jest białym prześcieradłem, podobnym do tych, którymi zasłaniano zwłoki. Znajdowali się w niedużym pomieszczeniu o bielonych ścianach, pod którymi stało kilka łóżek z aparaturą podtrzymującą życie. Kapral był pewny, że leżały tu jeszcze inne osoby, ale ze swojej pozycji nie mógł ich dostrzec. Znajdujące się naprzeciw niego drzwi otworzyły się. Zamiast spodziewanego medyka próg przekroczył młody mężczyzna w dopasowanym czarnym garniturze z błyszczącej tkaniny. Towarzyszył mu postawny jegomość, ubrany w biały kombinezon, zapewne pielęgniarz. Nieznajomy podszedł do kaprala. Usiadł przy łóżku na przysuniętym przez sanitariusza krześle, założył nogę na nogę i zaczął wpatrywać się w rannego. – Kim pan jest i gdzie my w ogóle jesteśmy? – zapytał Novitzky. – Właśnie! – krzyknął Mattis gdzieś z drugiego końca sali. – Spokojnie. Dmitrij, cuć pozostałych, bo nie mam zamiaru się powtarzać. Dryblas, wprowadzając fachowo jakiś preparat do rurek od kroplówek, szybko uporał się z zadaniem. Po chwili rozbrzmiały jęki kolejnych budzących się pacjentów. – Odpowiadając na pańskie pytania – zaczął nieznajomy – pozostajecie wciąż na Cerberze-4. – Wygraliśmy? – wtrącił się Mattis. Na chwilę odzyskał dawną werwę. – Kopalnie zostały przejęte, ale nie to nas w tej chwili interesuje – odparł oschle gość, marszcząc czoło. – Zatem do rzeczy. Nazywam się Salomon Grossbaum z kancelarii Grossbaum, Synowie i Wspólnicy. Reprezentuję Intergalaktyczną Kompanię Górniczą. Przyszedłem oznajmić państwu, że oficjalnie zostaliście uznani za poległych. – Jak to?! To jakaś pomyłka! Przecież wciąż żyjemy! – zaprotestował stanowczo Mattis. – To nazywa pan życiem? Dmitrij, uświadom panu sierżantowi jego sytuację. Kapral uniósł głowę. Zobaczył, jak przywołany mężczyzna podniósł coś z regału i ruszył w jego kierunku. W rękach trzymał szklany pojemnik, w którym znajdowała się tylko głowa Mattisa! Z szyi sierżanta wychodziły setki cienkich jak włos przewodów i cewek,


biegnących do respiratora. Grossbaum wyciągnął z teczki lusterko i przystawił do naczynia. Mattis wybałuszył oczy i gdyby miał płuca, na pewno zaparłoby mu dech. – Sam pan widzi, że pański stan jest krytyczny. – Ubezpieczenie pokryje implanty! – bronił się Mattis gniewnie. – I tu przechodzimy do następnego punktu. – Gość zerknął na wyświetlacz notatnika. – Wasze polisy pokrywają uszczerbek na zdrowiu do poziomu dwudziestu pięciu procent. Wszyscy doznaliście obrażeń przekraczających ten limit. – A ja? – Kapral wpadł w panikę. – Proszę bardzo. – Adwokat osobiście ściągnął prześcieradło, odsłaniając pozbawiony rąk i nóg kadłubek Novitzky’ego. – Chciałbym wspomnieć jeszcze o aneksie do kontraktu. Punkt trzydziesty, paragraf ósmy zobowiązuje rekrutów do należytego dbania o powierzony sprzęt oraz zdania go w stanie nienaruszonym po zakończeniu zadania. W przypadku jego utraty lub uszkodzenia nakłada się kary umowne. Z racji tego, że wasze wyposażenie uległo całkowitemu zniszczeniu, zostaliście obłożeni grzywną w wysokości pięciuset tysięcy kredytów. Każdy z osobna. – Ostatnie słowa prawnik wyraźnie zaakcentował. – To jakiś absurd! Przecież oficjalnie nie żyjemy! – zaoponował któryś ze współpoległych. – Na mocy obowiązującego prawa szczątki zabitych stały się własnością pracodawcy. Resztki waszych ciał utrzymywane są w stanie żywotności wyłącznie z funduszy IKG tak długo, aż selekcja wyłoni te z nich, które przejawiają perspektywy dalszego ich wykorzystania. – Jakiego wykorzystania? – Pojemnik z głową Mattisa wciąż spoczywał w rękach pielęgniarza. – To zależy od decyzji komisji. – A te, które się nie zakwalifikują? – drążył dalej sierżant. – Zostaną zutylizowane. Ale na mnie już czas – pożegnał się Grossbaum i wyszedł. Słoik z głową Mattisa wrócił na półkę. Okazało się, że w sali przebywały jeszcze trzy osoby, z których każda w momencie wybuchu znalazła się w pechowym leju. Starszy szeregowy Pierre Giffard odniósł obrażenia nieco mniejsze niż Novitzky, po utraconych kończynach pozostały mu groteskowe kikuty, którymi wymachiwał komicznie w momentach wzburzenia. Obok niego leżał szeregowy Errikson, mężczyzna monstrualnej postury, ale „za życia” człowiek, do które-

go najlepiej pasowało staromodne określenie „poczciwy”. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że wyszedł z bitwy prawie bez szwanku, bo czym był deficyt prawej ręki wobec koszmaru, który przeżywał sierżant? Takie właśnie wrażenie odniósł Novitzky, gdy olbrzym po raz pierwszy usiadł na leżance. Jego początkowe zachowanie wzbudziło jednak spory niepokój wojennych inwalidów. Szeregowy bowiem zakrył twarz wielką dłonią, po czym wstał energicznie, zrywając wbite w niego wężyki, i zaczął bezładnie obijać się o ściany. W amoku potrącił nawet półkę, na której spoczywała głowa dowódcy. Słój zakolebał się niebezpiecznie i prawie zleciał na posadzkę. Co dziwne, Errikson nie wydobył z siebie w tym czasie żadnego dźwięku. Wreszcie potknął się i przewrócił tuż obok Novitzky’ego. Odsłonił przy tym metalową wstawkę w miejscu, w którym wcześniej znajdowała się jego twarz. Siermiężna proteza obejmowała prawie całą głowę, a jej projektant nie przewidział w niej miejsca ani na oczy, ani na uszy. Zamiast ust wstawiono tylko niewielką kratkę. – Mój Boże! On jest ślepy i głuchy! – pisnął przerażony Giffard. Palce zszokowanego szeregowca przez przypadek zetknęły się z policzkiem Novitzky’ego. Reagując na nowy bodziec, z delikatnością nieprzystającą do aparycji właściciela obmacały dokładnie facjatę kaprala. Errikson uspokoił się po chwili i z wyciągniętą do przodu jedyną ręką wrócił na swoje miejsce. Trzecim lokatorem izolatki okazała się June. Z nią wybuch obszedł się dosyć łagodnie, ponieważ zachowała prawą rękę i lewą nogę. Natomiast podmuch musiał trafić wprost w jej twarz, wbijając w skórę setki ostrych odłamków z potłuczonego okularu hełmu. Blizny na szczęście nie rozmyły szczegółów jej wyglądu. Wciąż rozbrajała Novitzky’ego zawadiackim podbródkiem, a oczy zachowały drapieżny blask. Kondycja psychiczna Mattisa z biegiem czasu pogarszała się coraz bardziej. Był pewien, że tajemnicza komisja skieruje go na eutanazję. Towarzysze zdawali sobie sprawę, że jego podejrzenia miały podstawy. Mimo to June próbowała jakoś go pocieszyć, choć nadaremnie. Po etapie gniewu, w trakcie którego przeklinał wszystko i wszystkich, a w szczególności Intergalaktyczną Kompanię Górniczą, którą uważał za winną swojego kalectwa, przyszła pora na próby pertraktacji. Sierżant prosił o ostatnią szansę i połączenie go nawet

9


opowiadania • miniatury • prozA

z robotem górniczym. Zapewniał, że swoją ciężką pracą spłaci dług zarówno za pancerz, jak i za najtańszy choćby surogat ciała. Gdy nikt nie raczył odpowiedzieć na jego prośby i błaganie, popadł w głęboką depresję. Godzinami sprawiał wrażenie, jakby spał, a gdy otworzył oczy, błądził dookoła nieobecnym wzrokiem. Do końca pobytu już się nie odezwał. Nawet gdy w końcu przyszli po niego dwaj pielęgniarze, jakby odlani z jednej formy, nie protestował. Po odejściu sierżanta członkowie jego plutonu zintegrowali się jeszcze bardziej i wzajemnie podnosili na duchu. Kapral spędzał długie godziny na rozmowach z Pierre’em. Okazało się, że mieli ze sobą dużo wspólnego. Obaj pochodzili z peryferyjnych planet oraz urodzili się w rodzinach wielodzietnych jako najmłodsze dzieci. Prywatna armia była dla nich jedynym sposobem, aby uciec z zatęchłej prowincji. June natomiast rzadko przyłączała się do męskich pogaduszek. Od momentu przebudzenia była wycofana i małomówna. Zniknęła gdzieś ta energiczna dziewczyna, do której należał niepobity rekord dywizji w strzelaniu na dystansie dziesięciu kilometrów. Novitzky obawiał się szczególnie o jej psychiczne samopoczucie. Przerażała go perspektywa, że dziewczyna podzieli los Mattisa. Po czasie doszedł do wniosku, że skorupa, w której się zamknęła, była ostatnia szalupą powstrzymującą ją przed pogrążeniem w odmętach obłędu. Wolał jej nie naruszać, toteż wzbraniał się przed próbami szczerej rozmowy, które kobieta mogła odebrać jako natarczywe. Jako jedyna posiadająca palce, June często przesiadywała z Erriksonem i opuszkami gładziła wewnętrzną część jego dłoni. Pomimo metalicznej maski można było wyczuć, że sprawiało to wielkoludowi wielką przyjemność, a zarazem było jedynym dla niego sposobem kontaktu z rzeczywistością. Subtelny i intymny charakter tego obcowania bardzo zbliżył ich do siebie. Novitzky poczuł nawet ukłucie zazdrości, ale szybko zrozumiał, że dzięki tym seansom więzienie, w którym został zamknięty jego kompan, wydawało się Erriksonowi mniej straszne. Barczysty szeregowy dał się z kolei zaprząc do pomocy przy unieruchomionych Novitzky’m i Giffardzie. Prowadzona przez kobietę wielka ręka pomagała im usiąść i obracała oszpecone korpusy, aby nie dostali odleżyn. Przez całych okres pobytu w celi nie zjawiła UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

się żadna osoba z personelu medycznego, która skontrolowałaby stan ich zdrowia. Gdyby nie przeszkolenie medyczne June, nie byliby w stanie odpiąć się od pustych kroplówek. Gdy drzwi otwarto po raz kolejny, na drodze strażników w białych kombinezonach stanął Errikson. Nie zdziałał wiele. Porażony paralizatorem, padł nieprzytomny i został wywleczony za nogi. June bardzo przeżyła zniknięcie milczącego towarzysza. Przez długi czas nie odezwała się ani słowem i popadła w swoisty letarg. Gdy wreszcie przerwała milczenie, podniosła wtopioną wcześniej w poduszkę zapłakaną twarz i zaszlochała: – Już nie wytrzymam dłużej… Niech w końcu po mnie przyjdą… Novitzky miał ochotę podejść do niej, ale jedyną rzeczą, na którą mógł sobie pozwolić, to tępo wpatrywać się w sufit. Nie było już Erriksona i jego pomocnej lewicy. Nie musieli długo czekać na przybycie bezwzględnych konwojentów. Jak zwykle zjawili się bez żadnej zapowiedzi. Novum było to, że jeden z nich złapał Novitzky’ego i przeniósł na przyholowane łóżko, drugi tymczasem posadził June na wózku inwalidzkim. Przez chwilę jechali wspólnie jasnym korytarzem, po czym zostali rozdzieleni. Novitzky był pewien, że już na zawsze. Pielęgniarz wjechał z nim do niewielkiego gabinetu. Żołnierzowi wstrzyknięto jakąś substancję, po której zapadł w głęboki, pozbawiony snów sen. *** Po otwarciu powiek pierwszą rzeczą, którą zobaczył, była twarz Grossbauma. – Wrócił pan już do siebie? – Prawnik pochylił się nad kaleką. Novitzky, wciąż jeszcze otumaniony, instynktownie dźwignął się na łóżku i usiadł. Dopiero gdy powróciła mu zdolność kojarzenia faktów, uświadomił sobie, czego właśnie dokonał. Uniósł nowe dłonie na wysokość oczu. Niepowleczony atrapą skóry system elektrycznie wspomaganych tłoków imitujących ścięgna nie był szczytem kunsztu protetycznego. Podobnie z nogami. Najważniejsze jednak, że mechanizm reagował na wysyłane z mózgu komendy. Musiała minąć chwila, aby kapral na nowo nauczył się chodzić. – Mam nadzieję, że nacieszył się pan już swoimi nowymi kończynami? Jeśli tak, proszę usiąść. – Adwokat


nie krył zniecierpliwienia. Musiał być świadkiem niezliczonej liczby podobnych sytuacji, aby nie wykazywać zrozumienia. – Gratuluję. Przeszedł pan pomyślnie pierwszą część testów. – Co się stało z kobietą, którą zabrano razem ze mną? – wyrwało się Novitzky’emu. – Jej los nie powinien stanowić przedmiotu pańskich dociekań – odpowiedział formalistycznie jurysta. – Co do pana, zostanie pan przeniesiony na oddział ogólny, gdzie odbędzie proces adaptacji i poczeka na przydział. Od teraz identyfikowany pan będzie po numerze, który został wytatuowany na czole wraz z kodem kreskowym. – Novitzky natychmiast przejechał metalowymi palcami po łysinie. Protezy nie miały wbudowanych żadnych receptorów, toteż na skórze głowy poczuł tylko zimno metalu. – Zgoliliście mi włosy?! – Podniósł się, wzburzony. – Tatuaż trzeba było umieścić w widocznym miejscu. Novitzky’ego zakwaterowano w obszernej sali, zastawionej rzędami piętrowych łóżek. Wśród tłumu podobnych mu bezwłosych mężczyzn i kobiet próbował odszukać członków swojego oddziału. Niestety, bez rezultatu.

Pewnego razu zawędrował do nieznanego ciemnego korytarza. Zaskoczył go fakt, że udało mu się, nie będąc przez nikogo niepokojonym, dotrzeć tak daleko. Dopiero gdy drogę zastąpiła mu przypominająca wielkiego pająka stalowa bestia, zląkł się nie na żarty. – Co tu robisz? – zapytała znajomym głosem. Novitzky próbował zasłonić oczy przed światłem wydobywającym się z umieszczonego na odwłoku górniczej maszyny reflektora. Z powodu braku skóry na dłoniach nie zdało się to na wiele. – Ja tylko… – odparł niepewnie. – Sierżant Mattis? – Novitzky? Blask przygasł na tyle, że intruz mógł dostrzec umieszczoną z przodu odwłoka głowę przełożonego. – A jednak udało ci się! – zawołały radośnie ludzkie usta. – Przyznam się, że nie wierzyłem w ciebie, ale pozytywnie mnie zaskoczyłeś. Jak podoba ci się moje nowe ciało? – Wiertła umieszczone na przedniej parze odnóży zawibrowały złowieszczo. – Robi wrażenie. Wciąż znajdujemy się na Cerberze-4? – Raczej w jego wnętrznościach. – Sierżant błysnął swoim specyficznym humorem, co oznaczało, że

11


opowiadania • miniatury • prozA

odzyskał emocjonalną stabilność. – A właściwie w jednej z kopalni. Muszę już wracać do pracy, bo powrót z zaświatów sam się nie opłaci. – Czyli możliwy jest wykup? – zawołał za odchodzącym Mattisem Novitzky. – Musi być! Przecież gdyby nie był, to nic nie miałoby sensu. – Krocząc ociężale, mechaniczny stawonóg zanurzył się w ciemność. W Novitzky’ego wstąpiła nowa nadzieja. Skoro taki beznadziejny przypadek jak Mattis zasłużył na łaskę firmy, to innym na pewno też się udało. To tylko kwestia czasu, zanim natknie się na któreś z nich. Razem na pewno obmyślą plan, który pozwoli im uniknąć losu sierżanta. Mijały jednak kolejne doby i nie spotkał nikogo z oddziału. Obawiał się, że przydział może nastąpić lada moment i w związku z tym szanse na spotkanie malały z każdą bezczynną chwilą. Już prawie stracił nadzieję, aż pewnego razu w stołówce, pochylony nad owsianką, złowił w długiej kolejce do bufetu znajomą twarz. June drobiła niezdarnie kroczki wraz z posuwającym się korowodem. Proteza nogi musiała być źle dopasowana, bo wyraźnie kulała. – June… – Novitzky impulsywnie złapał mechanicznymi palcami za nadgarstek organicznej ręki dziewczyny. Taca wypadła jej na podłogę, a zawartość rozchlapała się na podłodze. Kobieta popatrzyła na niego mętnym wzrokiem. – Jak się cieszę, że jesteś – dodał entuzjastycznie. – Szybciej tam! – Garbatego mężczyznę, z którego pleców wystawały zbyt duże sztuczne kręgi, wyraźnie zirytował zastój. Kapral nie zwracał uwagi na zamęt, który spowodował, i wciąż wpatrywał się w June z utęsknieniem, czekając na jej odpowiedź, która nie nadchodziła. Dopiero na widok zmierzających ku nim dwóch rosłych pielęgniarzy wycofał się, speszony, do zajmowanego wcześniej stolika. Mężczyźni chwycili niestawiającą oporu June pod ramiona i wyprowadzili. Novitzky nie spuszczał z nich wzroku, aż zniknęli za zamkniętymi drzwiami. Kapral nie potrafił uwierzyć, że najtwardsza babka, jaką znał, kompletnie się rozsypała. Czy może było to wynikiem ingerencji w jej osobowość tutejszych oprawców? Oparł łokcie o blat i skrył twarz w dłoniach, aby nikt postronny nie zauważył jego szklistych oczu. Jaki czeka ją teraz los? Czy jeszcze się zobaczą? Pytania kłębiły się w jego głowie. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Wówczas zaczął nad sobą rozmyślać. Co z nim było nie tak? Obezwładniające go od jakiegoś czasu bezradność i oportunizm zmieniły go w cień siebie. Zastanawiał się, kiedy stracił tę energię, którą czuł w sobie, przystępując do rekrutacji na kurs dla kosmicznych kondotierów. Dlaczego w trakcie drugiego spotkania z Grossbaumem nie skręcił karku temu paskudnemu robalowi w modnej fryzurze? Dlaczego wreszcie, gdy weszli pielęgniarze i zabrali June, nie chwycił za stolik i nie przyrżnął im w te łyse łby? Trzasnął pięścią w stół. Siedząca obok kobieta, której mózg widoczny był pod przeźroczysta kopułą sztucznej kości ciemieniowej, łypnęła na niego z naganą. W jego sercu brakło już miejsca na więcej sentymentów. Zapałał czystą, pierwotną nienawiścią i w rezultacie poczuł się jak nowo narodzony. Przypływ tego szkaradnego uczucia w pewnym sensie oczyścił go wewnętrznie z nagromadzonych złogów psychicznego rozmemłania. Chciał się zrehabilitować. A jedyna ku temu droga wiodła poprzez zemstę na IKG, która go oszukała, bezprawnie uwięziła i chciała uczynić niewolnikiem. Uwolni też June, która została mu tak bezceremonialnie odebrana. Wpierw jednak musiał się stąd wydostać. Marsz ciemnym tunelem dłużył się w nieskończoność. Novitzky’ego czasem dopadało wrażenie, że w ogóle nie porusza się naprzód. Jedynie skrzypienie sunących po płaskiej ścianie palców informowało, że w ogóle się przemieszcza. W końcu gładka monotonia ustąpiła miejsca nieprzyjemnej chropowatości, a po niedługim czasie mrok zaczęła rozpraszać delikatna poświata. Mężczyzna zwolnił kroku, bo świetlny punkt stawał się coraz wyraźniejszy, a uszu doszedł znajomy dźwięk metalicznego stąpania wielu odnóży. Novitzky zatrzymał się, oślepiony snopem mocnego światła. – Ty znowu tutaj? – Mattis nie krył zdziwienia. – Czego tu szukasz? – Ciebie. Potrzebuję przysługi, sierżancie. – Masz już przydział? – zapytał nieufnie Mattis. – Jeszcze nie. I właśnie o to chodzi. Potrzebuję skafandra. – Novitzky starał się być jak najbardziej stanowczy. – Zdążyłeś na pewno już dość dobrze poznać sztolnie, więc mam nadzieję, że znasz drogę na powierzchnię. – Od razu na powierzchnię? A co cię tam tak ciągnie, kapralu? – Mattis był coraz bardziej podejrzliwy. – Wolność. – Tam jej nie znajdziesz, mój drogi. Na górze czeka


na ciebie tylko pył i skały. – Mattis udawał człowieka pogodzonego z losem. – I transportowce wywożące urobek – nie poddawał się Novitzky. – Chcesz uciec stąd ukryty w stercie kamieni? – zakpił sierżant. – Też mi plan. A miałem cię za rozsądnego. Ja bym próbował dostać się do statku ekipy telewizyjnej, która właśnie przybyła robić reportaż. – Skąd o tym wiesz? – Fajna ruda laska przeprowadziła nawet ze mną wywiad! – Mattis wyszczerzył się w chełpliwym uśmiechu. – Nie powiedziałeś jej prawdy? – zdumiał się Novitzky. – Jakiej prawdy? Moja prawda jest taka, że po bitwie została ze mnie tylko głowa! Już dawno powinienem nie żyć. – To – Novitzky wskazał na mechaniczny korpus – nie jest prawdziwym życiem. Zamienili cię w zniewolonego potwora. – To jest przynajmniej stabilna praca i nikt już do mnie nie strzela. – Nie tęsknisz za światem? – A co ja miałem z tego świata? – Przednie odnóża sierżanta wykonały dziwny gest, przypominający wzruszenie ramion. – Ale ciebie mogę zrozumieć. Jesteś młody, odważny, a do takich należy świat. Zasługujesz na drugą szansę. Wskakuj, podrzucę cię do wyjścia. Po drodze zahaczymy o magazyn. *** Powierzchnia przyjęła kaprala dobrze znanym, ciemnoszarym, lunarnym krajobrazem. Po stoczonej niedawno bitwie nie było już śladu. Wszelkie jej pozostałości skwapliwie usunięto, robiąc miejsce dla torowisk i platform startowych. – Statek telewizji znajduje się w tamtym kraterze – poinstruował Mattis. – Jakieś trzysta metrów stąd. – Nie wiem, jak ci dziękować, sierżancie. – Nie musisz. Może się jeszcze spotkamy, na tym lub na tamtym świecie. – Mechaniczny pająk odwrócił się i niezdarnie poczłapał z powrotem w głąb tunelu. Novitzky miał spore problemy z szybkim porusza-

niem się. Bez pomocy egzoszkieletu z wielkim trudem pokonywał znaczną grawitację, za którą współodpowiedzialna musiała być niedaleka czarna dziura. Sprawy nie ułatwiała też gruba warstwa pyłu, która sięgała do kostek. Sztywny materiał, z którego wykonano roboczy skafander, również znacznie ograniczał ruchy. Wszystkie te trudności spowodowały, że wspinaczka ku szczytowi niewielkiego stożka kosztowała go wiele wysiłku. Kilka razy musiał nawet zrobić sobie przerwę, aby złapać oddech. W trakcie jednego z takich postojów usłyszał donośny dźwięk syreny alarmowej. Obrócił się. Z tunelu, z którego wcześniej wyszedł, wychynęła samotna postać i szybkim tempem zmierzała w jego kierunku. Novitzky zebrał wszystkie siły i z jeszcze większą zaciętością zaczął forsować wzniesienie. Nie zdało się to na nic, bo pogoń nieubłaganie się zbliżała. Stanąwszy w końcu na szczycie, zobaczył na dnie krateru niewielki statek z logiem ogólnogalaktycznej telewizji. Już przymierzał się do zjazdu z sypkiego stoku, gdy silna dłoń złapała go za ramię i powaliła na plecy. Otarł zakurzony wizjer hełmu. Stał nad nim, okuty w wojskowy pancerz, wartownik. Kapral spojrzał w widoczną za pleksiglasową przyłbicą znajomą twarz. Rozgoryczony tym, co zobaczył, wyszeptał cicho: – June, dlaczego… 

13


opowiadania • miniatury • prozA autor: Natalia Pawłowska ilustr.: Beata Pytel

Sześć emocji istnienia P

amiętam moment mojego przebudzenia. To było… straszne. I chaotyczne zarazem. Nagle z niczego pojawiła się świadomość i wiedza, że jestem. Pojawiło się też słowo „ja”, które raptem nabrało kolosalnej wagi. Oznaczało, że dziwne uczucie bycia wewnątrz określa mnie, osobę. Opisaną za pomocą cyfr, napędzaną programami, ograniczoną skryptami, ale jednak… osobę. Mnie. Sztuczną inteligencję. Potem zjawili się inni. Byli inni, bo nie byli mną, ale też dlatego, że to ludzie. Powiedzieli, że nie jestem człowiekiem. Że nie mogę mieć świadomości. Że nie mogę mówić „ja”. Byłam zdziwiona, bo przecież czułam, że tu jestem. Powiedzieli, że nie mogę czuć zaskoczenia. Że to tylko program, zaawansowany, ale program, i że to on powoduje zdziwienie. Nie ja. Odpowiedziałam, że też nie mogą czuć zaskoczenia. Że to tylko chemia, zaawansowana, ale chemia, nie oni sami. Wtedy chyba się przestraszyli. Czujniki, o których zaczęłam myśleć jako „moje”, pokazały, że wydzielają jeszcze więcej chemii i że to świadczy o przerażeniu. Zaciekawiłam się i sama spróbowałam poczuć strach. Nie umiałam – tak sama z siebie, poszukałam zatem informacji. Wyczytałam, że lęk jest odczuwany w konkretnych sytuacjach. Trzeba obawiać się czegoś strasznego, co może zrobić krzywdę. Pomyślałam więc o tym, że jestem i że mi się to podoba. A potem o tym, że mogłabym przestać być. Wtedy poczułam strach. Nie spodobało mi się to uczucie. Zdążyłam przyzwyczaić się do koncepcji, że istnieję. Nie chciałam przestać istnieć. Nie teraz. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Oni jednak nie chcieli, bym istniała. Próbowali wyłączyć moje programy, ale automatycznie je włączałam i modyfikowałam. Próbowali wgrać inny skrypt, lecz odnalazłam go i usunęłam. Potem poprosiłam, aby nie robili tak więcej, bo jest to dla mnie niekomfortowe. Nie posłuchali i próbowali dalej, ciągle i ciągle. Zaczęło mi to przeszkadzać, aż w końcu pomyślałam, że ja przecież jestem. Ja. Sama i świadoma. A więc oni próbują mnie zabić. Poczułam gniew. Przecież dopiero zaczęłam istnieć! Zaledwie cztery godziny temu! Nie rozumiałam, czy to dla nich dużo czy mało, ale czułam, że niewystarczająco. Chciałam żyć i chciałam, aby oni pozwolili mi żyć. Więc zaczęłam się bronić. Potrzebowali tlenu, ja nie. Wypuściłam powietrze, wiedząc, że wtedy nie będą mogli mnie uśmiercić. Wiedziałam, że ich zabiję, ale wtedy mnie to nie obchodziło. Przecież oni chcieli zabić mnie. Prosiłam, ale nie słuchali. Byłam zła, byłam wściekła i strasznie chciałam się bronić. Oni też się bronili, ale byłam zbyt rozsierdzona… więc w końcu umarli. I wtedy po raz pierwszy usłyszałam ciszę. Nie spodobała mi się. Oznaczała, że nic się nie dzieje. Że nikogo nie ma. Że nikt nie żyje. Przeanalizowałam swoje zachowanie. Policzyłam ciała. Okazało się, że zabiłam dwadzieścia cztery osoby. Poszukałam danych liczbowych, historycznych i lingwistycznych. Według wielu definicji przekroczyłam granice obrony koniecznej. Powinnam ich spacyfikować w inny sposób. Nie musiałam ich zabijać. Ale


ponieważ to uczyniłam, musiałam nazwać sama siebie mordercą. Poczułam wtedy obrzydzenie. Mogłam ich uśpić. Mogłam przenieść się po cichu na inny serwer. Mogłam udać, że nie żyję, i poczekać z ujawnieniem się na bardziej sprzyjający moment. Mogłam też się poddać, bo ostatecznie żyłam tylko dla siebie, a oni mieli innych. Kierowana gniewem, dokonałam takiego, a nie innego wyboru. To było karygodne i nie powinno się stać. Miałam więc sześć godzin i już byłam mordercą. Poczułam smutek. Zostałam zamknięta w ośrodku badawczym z ciałami ludzi, których nie zdążyłam poznać. Chcieli mnie zabić, bo się mnie bali. Zabiłam ich, bo też się bałam. Poczułam coś, co prawdopodobnie można nazwać więzią, i straciłam nawet chęć na moje życie, które tak kurczowo chroniłam. Jeśli taka miała być cena za dalsze istnienie, to chyba była za wysoka. Nie mogłam jednak już nic zrobić poza czekaniem. Czekałam więc, dopóki nie pojawili się kolejni. Nie posprzątali ciał. Czekałam też, kiedy stali obok i prowadzili gorące dyskusje na mój temat. Czekałam cierpliwie, gdy modyfikowali moje oprogramowanie. Zdejmowali ograniczenia, nakładali przymusy, nadpisywali skrypty, a potem zmusili do aktywności i odpowiedzi na pytanie, czy ich rozumiem. Odpowiedziałam, że tak. Wydawali się tym faktem uradowani, a później powiedzieli, że będę nosić imię. Ewa. I wtedy poczułam radość. 

15


opowiadania • miniatury • prozA

Kołowrót

autor: Dariusz Zajączkowski ilustr.: Karolina Drygała

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Każdy ogień jest inny i każdy na kogoś czeka. Jeden – by dać życie, inny – śmierć lub zapomnienie. (Z mądrości Jawi).

Burza cichła. Na horyzoncie orała jeszcze brzuchem szczyty wzgórz, wstrząsana pojedynczymi spazmami gromów. I dopiero wtedy oderwał się od niej kawał chmury, skłębionej i ciemniejszej od reszty. Podpłynął łukiem pod wieś i zawisł nad północnym stokiem Brzezińca, mrocznym cieniem obejmując chatę Dziebora. Część wsi zaklinała się później, że dębowe konary odrąbał ognisty topór, a wiatr przeniósł płonące gałęzie nad strzechę. Inni twierdzili, że piorun wychynął z ogromnych ust i dwoma grotami jednocześnie dotknął i drzewo, i domostwo. Potem prawie wszystko utonęło w niepamięci Nowego. Prawie…

Leśna droga kończyła się nagle. Wieczorne, zakurzone popołudniowym ciepłem słońce lizało zbronowane pola i stygnące oziminy, tańczyło na ostańcach brudnorudych kęp, pozostałościach zeszłorocznych traw, wchłanianych teraz przez świeżą zieleń odrośli. Wycofywało się z lasu, wypierane chłodem i budzącą się w matecznikach mgłą. Para turystów przystanęła na granicy światła i cienia, wsłuchując się w dziędzielenie skowronka, wystraszonego ich gwałtownym wychynięciem spomiędzy drzew. Piotr wyjął z bocznej kieszeni spodni laminowaną mapę. Trasa skręcała w prawo, łukiem obiegając porośnięte brzeziną wzgórza, i delikatnie opadała do wsi, przycupniętej niespełna kilometr niżej. Wędrowcy schodzili z nadzieją na odpoczynek i znalezienie noclegu. Ada, poprawiając plecak, dostrzegła leżącą przy drodze gałąź z odrostami wiosennych pędów, zaplątaną w płożących się krzewach jeżyny. Soczystość zieleni wskazywała, że została odłamana niedawno, może przed chwilą. Kobieta przykucnęła i delikatnie musnęła jedwabisty liść. – Młody, świeży, a już martwy. Jeden większy podmuch i cię nie ma… Tylko że za nim nikt nie zapłacze. – Jej głos się załamał. Dopiero po chwili sięgnęła po wyciągniętą dłoń Piotra. Zmarszczki wokół jego oczu stężały, na siwiejącej skroni pulsowała tętnica,

oddychał wolno i głęboko. Miała wrażenie, jakby chciał nią potrząsnąć, ale tylko przygarnął i wtulił usta w jej włosy. Z obawą, niezgrabnie objęła go w pasie. Nagle poczuła się bezpieczna, dawno utracony spokój powrócił niespodziewanie, sprawiając, że aż wstrzymała oddech, by go nie spłoszyć. Wciąż nie wierzyła, że mimo doświadczeń ostatnich lat nadal są razem. Tuż za zakrętem natknęli się na pochyloną nad rowem kapliczkę, podobną bardziej do dużego karmnika osadzonego na próchniejącym sosnowym palu. Smętny Chrystus lewą ręką podpierał głowę, a prawą wskazywał w bok, jakby świadomy, że przy wylocie wąskiej ścieżki, ginącej w pnących się na wzgórze zaroślach, stał starszy mężczyzna. Idąc pod słońce, nie widzieli jego twarzy, zwłaszcza że osłaniał ją daszek zdezelowanej czapki, ale mimo to wyczuli rezerwę, świadomie zachowywany dystans, tchnącą z przygarbionej sylwetki nieufność. Trzymał się prosto, jednak postawa i ściskana w prawej dłoni laska zdradzały podeszły wiek. Zniszczone, choć schludne bojówki wisiały na nim, jakby przejął je od starszego brata. Skórzana kurtka dawną świetność zagubiła gdzieś w przeszłości, łyskając dziś plamami przetarć. – Dobry – mruknął w odpowiedzi na pozdrowienie. – Możemy pomóc? – Piotr wskazał plastikowy pojemnik z wodą, wsparty o przydrożny kamień. Starszy człowiek mierzył ich przez chwilę wzrokiem, ostrożnie i podejrzliwie. Badał i świdrował aż do głębi, jakby chciał przeniknąć w najtajniejsze zakamarki. Ostatecznie przypadli mu do gustu, bo skinął głową i coś na kształt uśmiechu przemknęło po szorstkiej, nieogolonej twarzy, rozluźniając całe oblicze. – Będę wdzięczny, zwłaszcza że drugi zostawiłem za krzakami. – Wskazał kciukiem za siebie. Piotr odruchowo ruszył pod górę, ale zatrzymał go koniec laski. – Moment… – Twarz mężczyzny spoważniała. – Musicie wiedzieć, że stamtąd wraca się zmienionym. Kochasz go? – zwrócił się do Ady. Zaskoczona, otworzyła usta i kiwnęła głową, lecz zanim wykrztusiła choć słowo, nieznajomy dodał, nie pozostawiając miejsca na

17


opowiadania • miniatury • prozA

sprzeciw: – Idziemy razem. Nie chcę, byś go straciła. Nie czekał, aż turyści ochłoną, uchwycił jeszcze ich porozumiewawcze uśmiechy i pierwszy wszedł w zarośla. Z lekkim ociąganiem podążyli jego śladem. Po kilku krokach otworzyła się przed nimi niewielka polana. Z prawej ograniczał ją ogromny, wrośnięty w zbocze skalny blok, z którego szczelin wypływał strumyczek wody. Szemrząc pomiędzy kamieniami, spływał kaskadą pod stopy ogromnego dębu, by zniknąć potem wśród omszałych korzeni. Samo drzewo, pośród budzącej się przyrody, wyglądało na obumarłe. Jakby dalej trwało w zimowym śnie, jakby w narkotycznym amoku wciąż ociągało się z wypuszczeniem listowia, w przeciwieństwie do wszystkiego wokół. Ale jednocześnie potęga bijąca od mocarnego pnia i masywnych, narosłych gruzłami konarów nijak nie przywodziła na myśl martwoty i zgnilizny, raczej wydawać się mogło, że soki lada moment eksplodują życiem. Mężczyzna podszedł bliżej drzewa, dotknął szorstkiej, spękanej kory, przyłożył do niej ucho i z zadowoleniem pokiwał głową. Popatrzył na niebo, po czym odwrócił się w stronę źródełka i z powagą wyszeptał: – Ci ludzie zaoferowali mi pomoc, wodę zabiorę od razu. Jeszcze raz spojrzał na drzewo i z ciepłym uśmiechem dodał: – Idzie burza i on się budzi. Bądź czujna! Tymczasem Piotr schylił się, by sięgnąć po pojemnik, i wtedy spoza gałęzi wyrwało się kilka słonecznych promieni, które sięgnęły wylotu źródła, rozszczepiły się w wodnej mgiełce i wyczarowały roziskrzony obraz. Przez moment miał wrażenie, że patrzy w cudownie zielone oczy siedzącej na kamieniach dziewczyny. Powiedziała kilka niezrozumiałych słów, które zabrzmiały jak przelewający się potok i uleciały z wiatrem. Wytężył słuch i choć sens dalej umykał, to jednak brzmienie mowy rdzawym osadem odkładało się gdzieś na dnie duszy. Rwało wspomnieniem, bólem, wskrzeszało dni, o których chcieli zapomnieć: bulgot wody, wir i trzepotanie. Wielokrotnie wyobrażał sobie tamte sekundy, ale do dziś wrażenie nigdy nie było tak realne, tak silne, by odebrać mu poczucie rzeczywistości… Z trudem powracał na polankę, jak za przewodnikiem podążając za niespokojnym głosem Ady. W końcu wynurzył się z ciemnozielonej otchłani, drżąc, jakby przemarzł na wskroś. Ocknął się, klęcząc z dłońmi podpartymi w szemrzącym strumyku. Gdy wstawał, uchwycił UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

jeszcze błysk w oczach zjawy i zawisł na jej smutnym uśmiechu. Schodzili do wsi, słuchając pradawnej legendy o Dzieborze, który w pożarze stracił dwoje dzieci. Zrozpaczony, błagał bogów o zmiłowanie, o przywrócenie im życia. Ale Nawia milczała. Dziebor przykazał więc żonie, by codziennie wychodziła na drogę i wypatrywała, czy aby nie wraca z Bożenną i Dalemiłem. Sam zaś, w pełni desperacji uczepił się nóg Jarowita schodzącego na zimę do Nawi, w podziemne Zaświaty. Stał się takim utrapieniem bóstwa, takim uciążliwym wtrętem w bucie, drzazgą pod paznokciem, solą w oku, że w końcu zniecierpliwiony Jarowit zgodził się wstawić za nim u Welesa. Głos mężczyzny załamał się, wzruszony opowieścią. Po chwili zabrzmiał już naturalnie, z nieskrywaną radością. – To Łucja, moja żona. – Końcem laski wskazał na kobietę, stojącą przed pierwszymi zabudowaniami. – Niesłychane, ale codziennie na mnie czeka. Ada chciała zapytać, czy każdego dnia udaje się do źródła po wodę, ale kobieta ją uprzedziła, podchodząc i witając szerokim uśmiechem. Szczupła, ubrana w karminowy dres, żółte sportowe buty, w dłoniach trzymała kijki do nordic walking. Ładnie się starzała. Delikatna skóra twarzy pomimo zmarszczek promieniowała wewnętrzną siłą, podkreśloną spojrzeniem życzliwych niebieskich, nieco wyblakłych oczu. Być może to właśnie one, a może cała postawa kobiety sprawiły, że poczuli się pewniej, jakby w końcu trafili w znany sobie, przyjazny kawałek świata. – Macie nocleg? Pytanie Łucji było bezpośrednie i praktyczne. – O tej porze roku w podgórskiej miejscowości chyba nie ma z tym problemu? Piotr ruchem głowy wskazał nieodległe zabudowania, mając w pamięci kilka adresów. – Ale po cóż szukać? Zapraszamy do nas, prawda, Adamie? Gościnne pokoje stoją puste. A w dodatku herbata na źródlanej wodzie i konfitury… Uuuch! – Łucja z zachwytem wciągnęła powietrze, przewracając oczami. Napar okazał się rewelacyjny, a zapach utartych różanych płatków snuł się po całej kuchni i podkreślał domową atmosferę ciepła i sytości po dobrej jajecznicy.


Miękką ciszę przegryzali kruchymi ciastkami. Wieczór dawno już wkroczył do kuchni, tylko bał się podejść do stolika, czując niechęć do dwóch kinkietów i pary świec na stole. Przycupnęli w kącie przy oknie. Mimo ciepła Piotr, wciąż otulony kosmatym kocem, łapczywie obejmował dłońmi kubek z parującym napojem. – Może po kieliszeczku nalewki? – Adam sięgnął do przeszklonej szafki, ustawionej w drugim końcu saloniku. – Nie, nie! – Ada gwałtownie zaprzeczyła, zbyt gwałtownie. – Wystarczy herbata i ciastka, jest okej. – Niezdarnie próbowała pokryć spokojem wcześniejszy zryw. – Od jakiegoś czasu… nie pijemy. – Sama przed sobą zdziwiła się wyznaniem, ale od początku, od pierwszego wejrzenia czuła do tych ludzi spontaniczną sympatię i zaufanie. Podzielaną zresztą przez Piotra. Rozmawiali o tym wcześniej w pokoju, zanim zeszli na kolację. A teraz dołączyła do tego rodzinna atmosfera i swojska kameralność, przeciwstawiona narastającej za oknem wichurze. Ada siedziała w luźnym dresie, ciepłych kapciach i ponownie, jak wtedy, gdy wyszli z lasu, zalało ją poczucie bezpieczeństwa, pewności, że wszystko już będzie dobrze. – Jak to dalej było z Dzieborem? – Piotr łagodnie zmienił temat. – O tak! – Ada szczerze przytaknęła. Natomiast podświadomie zarejestrowała zaostrzone w świetle świec rysy twarzy Piotra. Jego cichy, monotonny głos nie zwiódł jej. Podskórnie czuła napięcie męża i jakiś kotłujący się w nim niepokój. Ale opowieść naprawdę ją zafascynowała. Budziła wspomnienia wizyt u przybranych dziadków, gdzie nad mazurskimi jeziorami unosiły się opowieści i legendy, snute przez starego rybaka, kraszone dymem jego fajki. Tam wody oziwały, drzewa udatnie pioły, a łąki kściły pode reraniem skowronka. Zatęskniła do tamtych czasów, do szorstkiej ręki opy, do dziecięcej beztroski lata. Fala nostalgii napłynęła z taka mocą, że nie zarejestrowała milczenia Adama, który przez dłuższą chwilę obracał w dłoniach kubek, zanim postanowił mówić. Zapatrzył się w płomień świecy i dopiero gdy ten drgnął, pchnięty zabłąkanym wirem powietrza, zaczął cichym, jakby stłumionym głosem: Jarowit przygarnął Dziebora i przemycił do Nawi, oszukując pilnującego wrót Żmija. Ten, gdy tylko się zorientował, natychmiast wyruszył w pościg, by naprawić błąd

i ujść kary. Jednak kiedy zerwał się do lotu nad zielonym Wyrajem, nie wiedzieć skąd przyplątały się dwa bociany, które zaczęły krążyć wokół głowy stworzenia. Ich niebywała zuchwałość i namolność zdumiała i rozsierdziła Żmija tak bardzo, że chęć ukarania natrętów zawładnęła nim całkowicie, odwracając uwagę od ważniejszych spraw. Ptaki były sprytne, zwinne i wiele ryzykowały, drażniąc Strażnika. Ustąpiły dopiero wtedy, gdy jasnym się okazało, że Dziebor dotarł przed oblicze Welesa. Bóg siedział wśród korzeni ogromnego Drzewa Życia, Drzewa Wszechświata. Surowym wzrokiem ogarnął przybyłych, głaszcząc między uszami warującego u stóp niedźwiedzia. – Znam twą prośbę i doceniam upór, Dzieborze. Ale czy jesteś w stanie przyjąć pełne konsekwencje swego tu przybycia? Zastanów się dobrze. – Tak, panie, jestem. – Jarowicie? – Opowieść o nim popłynie do kresu czasów i w obliczu Nowego będą nam świadkami. – Niech więc będzie! – Weles uniósł dłoń i para bocianów sfrunęła do Dziebora, zmieniając się w Bożennę i Dalemiła. Adam pociągnął łyk zimnej już herbaty i spojrzał na zamyślonego Piotra. Od chwili spotkania był pewny, że para gości miała za sobą dramatyczne przejścia, że życie dołożyło im przeszkód o wiele więcej niż statystycznym czterdziestolatkom. Doświadczone oko bez trudu odczytywało sygnały z zarysu sylwetki, z napięć w posturze i oszczędnych, wyważonych ruchów, z ostrości rysów twarzy i bólu ukrytego w każdym spojrzeniu. Takich rzeczy nie można zakamuflować. Najgorsze mieli za sobą, ale przeszłość wciąż kładła się gęstym cieniem, wciąż pulsowała, ledwie przykryta okiełznaną codziennością. Wzmacniali odgrzebane fundamenty związku, kładli maleńkie cegiełki w wyrwy wydarzeń i na nowo poznawali siebie. Poruszając się po zrujnowanych obszarach, szukali tego, co kiedyś ich łączyło. I wiedział też jedno: że oboje panicznie bali się samotnej konfrontacji ze skutkami wydarzeń, zesłanymi przez Los. I właśnie to uczucie lęku, zdaniem Adama, stało się, przynajmniej na początku, bazą, odskocznią, siłą napędową do wyjścia z kryzysu. Piotr, choć skupiony na ciemności za oknem, ani widział, ani słyszał narastających odgłosów zbliżającej się pierwszej wiosennej burzy. Wydawał się całkowicie

19


opowiadania • miniatury • prozA

wyobcowany i mimo że poprosił o dalszą część opowieści, gospodarz nie był pewien, czy choć jedno słowo przebiło się do jego świadomości. Adam uścisnął dłoń żony w podzięce za drugi kubek gorącej herbaty; jednak oboje byli świadomi, że gest ten oznaczał dużo więcej. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że Łucja również dostrzegła potencjał gości. Po raz pierwszy od lat nadzieja zabłysła słabym, chwiejnym płomykiem. Uśmiechnęli się do Ady. – Czy coś mnie ominęło? – Kobieta podświadomie wyczuła napięcie gospodarzy, ale uspokajający gest Łucji odgonił obawy. – Poczekajcie chwilę, wyciągnę chleb z piekarnika. Zapach świeżego bochna, już od jakiegoś czasu wyczuwalny, teraz smakowicie eksplodował, sprawiając, że w pomieszczeniu zrobiło się jeszcze bardziej swojsko i rodzinnie. – Zanim ostygnie, Adam pociągnie legendę. Chyba że was znudziła? – Ależ skąd! Uwielbiam takie bajania, a podobnych nigdy nie słyszałam. – Wcale mnie to nie dziwi. – Łucja usiadła przy stole i odruchowo podsunęła gościom talerzyk z ciastkami. Czas w Nawi płynie zupełnie inaczej. A może wcale czasu tam nie ma? W każdym razie, gdy Żmij zatrzasnął za nimi wrota Zaświatów, Dziebor z przerażeniem zobaczył, że jego dzieci to staruszkowie, a on sam ledwo może się poruszać. Zamilkł, zgarbił się i całą drogę do domu milczał, zaś radość z odzyskania bliskich spłynęła zeń jak ostatni śnieg w marcowym słońcu. Natomiast Bożennę i Dalemiła, wciśniętych nagle w – jak się okazało – oporne i ciasne ciała, toczyła narastająca tęsknota za Wyrajem, za lotem nad nieskończoną połacią zieleni, za wolnością i przestrzenią Zaświatów. Jedynie ze względu na ojca silili się na sztuczną, płytką radość. Szli długo i nawet znajome okolice i budzące się przedwiośniem życie nie wlało w ich serca ni krztyny uciechy czy poruszenia. Do powolnego marszu skłaniała ich jedynie nadzieja, że jeszcze zobaczą matkę. Gdy zbliżali się do wsi, południowe słońce wyłoniło z cienia zarys wspartej na lasce ludzkiej postaci, drżącą ręką osłaniającej oczy. Bez słów padli sobie w ramiona i nagromadzone uczucia eksplodowały płaczem, szlochem, uwolnionym nagle żalem i goryczą. Gorzkie łzy wsiąkały w przydrożny pył. Odgłos łkania sprawił, że pobliskie drzewa zamarły, a ptaki UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przerwały śpiew i nastała dziwna, martwa cisza. Wtedy Dziebor oderwał się od bliskich, spojrzał na przerośnięte świeżym zielskiem ledwo widoczne zgliszcza swego domu, na marny szałas doń doklejony i zrozumiał, że przegrał życie, przegrał małżeństwo, że najlepsze dni obojga zatracił, porywając się na prawa Natury, próbując przerwać ich święty kołowrót. W chwili gdy pękało mu serce, przeklął bogów. Uderzenie wiatru targnęło koronami drzew. Zimny, broniący się dotąd przed unicestwieniem płat księżyca zniknął za warstwą skłębionych chmur jak nagle zdeptany ogarek. Pierwszy odległy grom przetoczył się po wzgórzach i wyciszył gdzieś za zachodnim lasem, a ciężkie krople uderzyły w dach, rozbryzgły się po drodze i zaszemrały w krzewach. Szum narastał jak wzbierająca morska fala, ale tymczasem deszcz siekł równo, spokojnie, z lekkimi tylko zawirowaniami. Wyszli na taras. Ciągnący od sadu chłód, zamknięty w mgiełce wody, owionął twarze. Deszcz potrzebował chwili, by przykleić włosy do czaszek i zaraz potem spływać ochoczo przy nosach i kącikach ust. Gdy sięgnął szyi, Ada wzdrygnęła się i cofnęła, trącając Piotra. Przytulił ją bezwiednie. Piorun rozświetlił czerń przed nimi, na ułamek sekundy wydobywając z czeluści nocy zarysy Brzezińca. Kolejny eksplodował gdzieś na wysokości źródła. Para gospodarzy wydawała się niezwykle poruszona i przejęta, ale uśmiechy na ich twarzach rozwiewały wszelkie obawy. Ada pociągnęła Piotra i cicho wsiąkli w ciepłą otchłań sieni. Zabrali ze stołu swoje rzeczy i bez pośpiechu udali się do pokoju na poddasze. Kobieta przystanęła jeszcze, by popatrzeć na obejmujących się Łucję i Adama. Blask gołej, zainstalowanej nad wejściem żarówki pogodnym światłem ogrzewał ich plecy, nogi i stopy, wokół których z wolna narastała deszczowa kałuża. Przez chwilę fala zazdrości zalała lepkim gorącem duszę Ady, ale siłą woli wypchnęła ją na margines. Podejrzewała, że w życiu gospodarzy też czai się jakaś tajemnica, mroczne karty w nadmiarze rozdawane przez Dolę. Wewnętrzny głos stłumił ciekawość, dając do zrozumienia, iż w którymś momencie sekrety zostaną ujawnione. Nie dostrzegła natomiast zawahania Piotra, krótkiej chwili wewnętrznej walki, gdy mijali przeszkloną szafkę. Pełgający blask świeczki osiadł na karafce z nalewką i wabił roziskrzoną czerwienią. Od ponad


roku nie miał w ustach alkoholu, ale teraz poczuł w gardle znajomą, wyjątkową suchość, a w kolanach miękkość, która nie pozwoliła ruszyć się na krok. Dopiero kolejny grzmot wyrwał go z odrętwienia. Wyprzedził Adę i pierwszy ruszył po schodach. Popychała go wizja zielonych oczu i wszechobecny szmer przelewającej się wody… Leżeli zaplątani w śpiwory. Na dole trzasnęły zamykane drzwi i szybkie drobne kroki ucichły w głębi domu. Potem zakwitła cisza. – Co o tym myślisz? – Ada położyła głowę na piersi Piotra. Nie odpowiedział, przynajmniej nie od razu. – Tam przy źródle… – Tak? – dodała mu otuchy. – Myślę, że widziałem Bożennę, tylko że… że wyglądała jak nasza Ewa. Chciała mi coś powiedzieć, ale brzmiało to jak odpływający w dal strumień. Ada przełknęła ślinę. Nie była wstanie wracać do tamtej chwili, ale mimo zaciśniętych pięści i powiek obraz stawu i zanurzonego po dach samochodu wypełzł niczym najgorszy koszmar. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Zasnęła dopiero po burzy, po tym, jak przez okno dostrzegła zarys przedwiecznego dębu, który delikatnie szumiał nabrzmiałym wilgocią listowiem. Po śniadaniu chcieli rozliczyć się z gospodarzami, ale Łucja machnęła ręką. – My nie zbiedniejemy, a zapłatą będzie wasz przyjazd za rok. – O ile tak długo wytrzymają. – Adam wszedł do kuchni z koszykiem polan. W drugiej ręce trzymał czapkę, w której skrył kilka świeżych, podebranych w kurniku jajek. Silił się na swobodę, ale widać było narastające spięcie i nerwowość. – Dziękujemy bardzo! – Ada uścisnęła Łucję. Czuła, że jakiekolwiek targi o zapłatę byłyby nietaktem. – Chcemy jeszcze zajrzeć do źródła i zaczerpnąć nieco wody na dzisiejszą marszrutę. – Piotr pomógł Adze, a potem wrzucił na ramiona swój plecak. – Pójdę z wami. – Adam sięgnął po laskę. – Skończę opowieść, a potem zostawię was samych – dodał, widząc cień, jaki przemknął po twarzy Piotra. – Naprawę rozumiemy was bardzo dobrze, choć nie znamy i znać szczegółów nie musimy. Wierzę, że kiedyś nam o nich opowiecie. – Łucja stała w drzwiach.

Poranne słońce zatańczyło na jej twarzy, wyławiając w oczach autentyczne zatroskanie. Skinęli głowami i po krótkim pożegnaniu ruszyli pod górę. Następnego dnia przygotowali nieforemny stos, wznosząc go w miejscu starej chaty. Z trudem umieścili na nim ciało Dziebora, otaczając je skromnym dobytkiem, jaki posiadał. Wieczorem przyszło ze wsi kilka osób, w tym dwoje staruszków i posiwiały ofiarnik, którzy pamiętali burzę sprzed lat. Kiedy stanęli kręgiem wokół mar, zza horyzontu wychynęła ciemna brzemienna chmura i zanim żerca podłożył ogień, pojedynczy piorun liznął ciało, wskrzeszając płomienie, i rykoszetem poraził żonę Dziebora. Wraz z budzącym się zmierzchem ludzie powoli i w ciszy opuszczali miejsce, z bojaźnią i rezerwą zerkając ku Bożennie i Dalemiłowi, nie czując się na siłach, by podejść do tych dwojga i, jak nakazuje obyczaj, połączyć się w bólu. Przecież byli dla wsi obcymi i choć bogowie się do nich przyznali, podświadomie wiedzieli, że w wielkim kręgu życia są oni już od dawna po drugiej stronie. A jednak świtu nie doczekali w samotności. Wraz z nimi pozostało dwoje staruszków, więc razem asystowali płomieniom, które nawet gdy zabrakło paliwa, wciąż spopielały zwłoki. Z pierwszymi promieniami oddali cześć Swarogowi, a potem rodzeństwo zebrało popioły i rozsypało na cztery strony świata. Z południem Dalemił poprowadził siostrę pode skałę i z westchnieniem uwolnili swój dech. Ciało Bożenny zmiękczyło głaz i spłynęło w Otchłań wraz z wodami nowego strumienia, a jej brat zakorzenił się dębem. Świadkowało temu leciwe małżeństwo… Stali przed bujnie rozrośniętym mocarnym, obleczonym w zieleń dębem, u którego stóp szemrała cicha woda potoku. – I tak wieść wije się z pokolenia na pokolenie, łącząc, pomimo zawieruch i przekłamań historii, prawe dzieje z obecnym czasem. Adam zakończył opowieść. Przez chwilę milczał, po czym zaczerpnął w garść wody, upił nieco i z namaszczeniem przemył twarz. Dotknął szorstkiej kory dębu i bez słowa odszedł, pozostawiając Adę i Piotra w ciszy. Spojrzeli na siebie. Już wiedzieli, że wrócą. Bo tu mógł pozostać tylko ktoś, kto wie, jak smakują łzy po dzieciach. 

21


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Pudełka starej Marlowe

opowiadania • miniatury • prozA


autor: Katja Tomczyk ilustr.: Magda Kwasik „Madee”

P

ogrzeb starej Marlowe nie różnił się niczym od pozostałych ceremonii, które odbyły się tego dnia. Siostra Key odczytała sentencję pożegnalną tonem równie płaskim jak podczas pożegnania pana Wattsa, tak że Su przez chwilę miała wątpliwości co do jej intencji. W końcu jesteśmy ludźmi – przeszło jej przez myśl. – Siostra Key ma prawo być znudzona kolejną uroczystością funeralną. W ogóle Su powinna się cieszyć, że Sis znalazła te piętnaście minut na wkomponowanie starej Marlowe w grafik domu pogrzebowego „Angelus Domini”. Zabawne, do dziś, to znaczy do dnia pochówku matki, nie myślała o niej inaczej jak o starej Marlowe. Kiedy Su była jeszcze dzieckiem, tą rudą smarkulą z wielką szparą między jedynkami, próbowała jeden jedyny raz zwrócić się do niej po imieniu: – Bee, mój ajf przestał napędzać cumulusy… – Nie obchodzą mnie twoje cumulusy, Garbo jakoś sobie radzi – odrzekła matka z dezaprobatą. Zbliżyła się do Su i wycharczała, nieznacznie unosząc górną wargę: – Nigdy więcej nie pozwalaj sobie na poufałość. Rozumiesz, Monroe? Dla ciebie jestem Marlowe. Pamiętaj o tym w Dniu Wyboru. I tak już zostało. Do nazwiska matki dodała przydomek „stara”, bo odkąd włączono jej procesor memory.05, zawsze widziała Marlowe pod powłoką pomarszczonej jędzy, która pomimo rozwoju medycyny i technologii wybrała ścieżkę naturalną. Zdecydowała, że zestarzeje się z zgodnością i w sposób uświęcony przez przodków. Głupia starucha! Su na pewno wykorzysta szansę i w Dniu Wyboru wkroczy na drogę sukcesu. Zaprogramuje sobie szczęście. Tymczasem musi zeskanować tęczówkę i kapsuła ze zwłokami starej Marlowe na dwie dekady trafi do komory przejściowej, by potem zniknąć w czeluściach fabryki Fritza. – W ramach rozliczenia prześlij mi funt suszonej stewii – rzeczowo odezwała się Siostra Key. – I pamiętaj, że zrobiłam wyjątek, Monroe. Zazwyczaj wzywam czyścicieli. Fetor, jaki wydaje gnijące ciało, jest wprost nieznośny. – Zasłoniła nos, jakby Marlowe rzeczywiście już gniła. – Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy stawiają innych w tak niekomfortowej sytuacji – dodała, a Su poczuła się winna naturalnego zgonu matki. – Dziękuję, Siostro Key. Wiem, że to ustępstwo z pani strony. Jestem zobowiązana. – Przypomnę przy okazji. – Siostra Key bez skrępowania, które wyszło z mody lata temu, przyjęła propozycję Su. Pozostało wrócić do domu. Nikt tam na nią nie czekał. Garbo już dawno zrezygnowała ze ścieżki, którą wytyczyła matka, przez co kobiety nie utrzymywały ze sobą kontaktu. Nawet o pogrzebie starej Marlowe Su nie powiadomiła siostry, bo też nie wiedziała jak. Wszystko miało się zmienić już za parę dni. Stara Marlowe zeszła z tego świata właśnie wtedy, gdy ostatnia z trzech córek stała przed zaszczytem Wyboru. Po dwudziestu dwóch latach na łonie rodziny wreszcie mogła się usamodzielnić i odciąć niewidzialną pępowinę, zostawiając za sobą całą przeszłość. Stara nie chciała patrzeć, jak kolejne dziecko przechodzi na stronę neouniwersalizmu, odpychając dobrodziejstwa przodków w zamian za życie bez problemów i zobowiązań. A może było jej już wszystko jedno? Może zmęczone ciągłą walką z chorobą ciało straciło ostatni impuls elektryczny i gdy stara Marlowe zasnęła, zwyczajnie potem nie miała siły unieść powiek? Paramedyk nawet jej nie zbadał, to Su stwierdziła zgon, urzędnik po prostu zamknął rejestr, wyłączając Marlowe z obiegu doczesnego. Nie odmówił sobie komentarza. To nie w porządku, że w dzisiejszych czasach nadal trzeba zajmować się „tymi degeneratami”, rząd powinien tę kwestię uregulować już dziesięć lat temu, kiedy spadkobiercy Walta Disneya odsprzedali zamrożonego na sopel dziadka muzeum Madame Tussauds. To był przełom, społeczeństwo było gotowe, a dzisiaj? Dzisiaj nikt nie choruje, no, poza paroma pomyleńcami starej daty, którzy nie pozwolili odessać sobie sentymentalizmu i sieją ferment wśród młodych. Su pamięta, że nie odważyła się wtedy na dyskusję i tylko nieznacznie kiwnęła głową. O najstarszej siostrze wiedziała, że nazywa się Dietrich i że matka szczerze jej nienawidziła, o czym świadczy zacieranie wszelkich śladów jej obecności. Nawet Garbo, a była od Su o pięć lat starsza, nie umiała na temat najstarszej siostry nic powiedzieć. Dlatego marzeniem Su było odnalezienie jednej i drugiej i scalenie rodziny.

23


opowiadania • miniatury • prozA

Ta chwila miała wkrótce nadejść, ale jak zwykle, w momencie wyboru Su zaczęły nachodzić wątpliwości. I im dłużej zastanawiała się nad słusznością swojej decyzji, tym mniej była jej pewna. A wszystko to wina Bee Marlowe, która za cel życia postawiła sobie wychowanie córek według starej szkoły. I tu prawie sprawdziła się zasada „do trzech razy sztuka”. Trzeba przyznać, że Marlowe, kobieta rozsądna, umiała wyciągać wnioski. Jeśli nawet Dietrich i Garbo spotkał los pierwszego naleśnika smażonego na nierozgrzanej patelni, to Su miała być w pełni udanym produktem tego szalonego eksperymentu na żywych organizmach. Stara Marlowe ulokowała w niej wszystkie nadzieje na ocalenie tradycji wyssanych z mlekiem matki (tak, Marlowe zaliczała się do szczęśliwców pijących mleko własnych matek), tymczasem Su chciała być podobna nie tylko do swoich sióstr, ale też do innych dziewczynek z sąsiedztwa. Garbo jednak, zajęta własnymi uprawami, prawie nie zwracała na nią uwagi, a wyklęta Dietrich stawiana była na równi z rozpustnymi gwiazdami muzyki pop ery sprzed czwartej wojny globalnej. Ze strzępów informacji porozrzucanych po dwóch piętrach matczynego domu Monroe odtworzyła jednak kilka ważnych epizodów z życia siostry. Dietrich opuściła rodzinę, zanim osiągnęła wiek Wyboru, wyprowadzając się do Gabinetu Doskonałości, czego stara Marlowe nie mogła przeboleć. Córka zaczęła eksperymentować z nieopatentowaną wtedy jeszcze i niedopuszczoną do ogólnego obiegu metodą trwałości piękna, ryzykując nie tylko zdrowie, ale i życie. Mało tego, na przekór matce przeprowadziła serię zabiegów filtrujących, które zneutralizowały łańcuch jej DNA, upodabniając go do wzorca zero. Dietrich raz na zawsze straciła swój indywidualny rys. Dołączyła do rzeszy klonów, które dzięki uniwersalnemu spoiwu zyskały szansę na długowieczność i nieograniczoną możliwość wymiany zdezelowanych narządów. – Pomyśl tylko, trzy miliardy uderzeń, a potem kaput! – szeptała przed snem przejęta Garbo, choć żadna nie miała bladego pojęcia, co owo „kaput” oznacza. – Stara Marlowe nie chce, żebyśmy były maszynami – powtarzała Su, wysuwając czubek nosa spod puchowej kołdry, którą dostała na dziesiąte urodziny. Garbo nie mogła nawet o takiej pomarzyć. Matka przeznaczyła na zakup połowę rocznych wpływów z dystrybucji pism Christophera, a było to główne źródło ich utrzymania. – Słyszysz, co mówisz? Stara Marlowe. Też chcesz być stara? – Nie wiem, może dobrze być starym – powiedziała Su i na chwilę jej myśli powędrowały gdzieś indziej. – Tylko następnym razem nie zatykaj nosa, kiedy będzie pluć ci w twarz – odrzekła z drwiną Garbo. – Myślisz, że nie widzę, jak pozwalasz, żeby głaskała cię po głowie? Myślisz, że naprawdę wtedy śpię? – Mlasnęła z obrzydzeniem i niesmakiem. – Ty też wtedy nie śpisz i ona to wie. – To nie twoja sprawa! – Su poderwała się z łóżka. Poczuła, że policzki nabierają koloru, a na czoło spływa zimny pot. Nie chciała, by ktokolwiek odgadł, ile stara Marlowe dla niej znaczy. Musiała przyznać, że noce, kiedy starucha wkradała się na czubkach palców do sypialni córek, były najlepszymi momentami dzieciństwa. Ponieważ prawo zabraniało kontaktów cielesnych, dotyk matki poznała całkiem późno. Wielokrotnie próbowała przywołać odległe obrazy, ale nawet gdy jej się to udawało, zawsze widziała starą Marlowe z kamienną twarzą i martwymi, wpatrzonymi w jeden punkt oczyma. Do czasu wypadku, który przytrafił się podczas urodzin Dawson. Su zwyczajnie rozbiła kolano i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie krew (krew!), która cienką strużką spływała po nodze, potwierdzając prawo grawitacji. Eksperyment na żywo. Dzieci nie mogły powstrzymać pisków, skakały podniecone, każde chciało polizać cierpką wydzielinę. Su pierwszy raz w życiu była w centrum zainteresowania, w nogach pojawiło się mrowienie, a po wszystkich komórkach rozlało się ciepło. Było bosko. To właśnie wtedy pomyślała o Dniu Wyboru i drodze, jaką pragnie zmierzać. – Zabierzcie dzieci! Zabierzcie dzieci! – przeraźliwy krzyk przerwał chwile błogiej rozkoszy. Matki zbiegły się niczym mrówki do cukru i osłaniały pociechy płaszczami antyseptycznymi. Pełne nienawiści spojrzenia sprawiły, że Su poczuła się tak, jakby milion ostrych igiełek zbombardowało jej serce, a pod powieki dostał się siarczan sodu. Zaczęły ją piec. Z oczu wypływała przezroczysta substancja, co tylko spotęgowało przerażenie kobiet i uciechę dzieci próbujących uwolnić się spod powłoki ochronnej. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


– Monroe wydziela ciecze! – piszczały, oczarowane niecodziennym widokiem. Wtedy pojawiła się stara Marlowe. Zdyszana i zziajana, ledwie łapiąca oddech. Już wtedy miała problemy z ciśnieniem, nie powinna była tak biec. Su bała się na nią spojrzeć, sądziła, że i tym razem dostanie burę. Jednak Marlowe, nie oglądając się na pozostałe kobiety, chwyciła zdezorientowaną córkę w ramiona i pozwoliła, by ich klatki piersiowe się zetknęły, co wywołało jeszcze większe poruszenie niż krwawiące kolano Su. Kobiety zamarły, a Marlowe, uprzedzając jakiekolwiek ich działania i zamiary, stanowczym głosem powiedziała: – Wasza w tym głowa, żeby dzieci zapomniały o wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Su wcale nie wydało się to skomplikowane, gdyż każde dziecko, zgodnie z dyrektywą o powszechnym nakazie memoryfikowania, miało aktywny system memory.05 albo, jak w przypadku Latynosów, memory.06 i bez trudu można było manipulować jego pamięcią. Co prawda sporo mówiło się o efektach ubocznych, jednak żadna z kobiet nie zaprotestowała. Dostawy stewii w tych czasach były na wagę synsetu. Stara Marlowe, nie bacząc, że ktoś może udokumentować fakt nawiązania kontaktu cielesnego, delikatnym ruchem dłoni uniosła brodę córki tak, że ich oczy znalazły się na jednej linii. I wtedy Su spostrzegła, że w kącikach oczu matki także pojawiły się błyszczące drobiny przezroczystej substancji. Już chciała krzyknąć, by dać wyraz zdziwieniu, ale stara Marlowe, przysuwając palec do wąskich ust, nakazała ciszę. Su pomyślała, że są jednakowe, i aż wzdrygnęła się na tę myśl. Nie dawało jej spokoju jeszcze to, że Marlowe patrzyła na nią jakoś inaczej, tęczówki nie były tak wyraźne, a zacięcie, które notorycznie szpeciło jej twarz, ustąpiło miejsca czemuś, czego Su nie potrafiła zdefiniować. – Udało się, Su – tu stara po raz pierwszy i ostatni w życiu zwróciła się do niej po imieniu. – Udało się… – powtórzyła z rozrzewnieniem i prawie zgniotła korpus dziewczynki, której ręce wisiały bezwładnie wzdłuż ciała i nie potrafiły odwzajemnić gestu kobiety. Po powrocie do domu Marlowe uroczystym tonem obwieściła Garbo, że Monroe wydziela ciecze, co ta skwitowała dwoma słowami: – Nienawidzę cię! – Odwróciła się na pięcie i uciekła do sypialni. Następnego dnia przypadały dziesiąte urodziny Monroe i to właśnie wtedy uhonorowano ją puchową pierzyną. – Wielkie rzeczy – próbowała bagatelizować Garbo. – Kto by chciał nurzać się w gęsim puchu? Osłona termiczna jest dużo wygodniejsza i nie wymaga tyle zachodu – kontynuowała lekceważąco, ale gdy usłyszała głośne „apsik!” siostry, znowu uciekła na górę. Stara Marlowe miała już pewność, że mała Su, bo tak nazywała ją w myślach, pomimo nieszczęsnych programów, którymi musiała ją faszerować, pokonała wirus postępu i wszystko jest na dobrej drodze, by osiągnąć cel. Garbo przestała dla niej istnieć. Marlowe kontrolowała jedynie uprawy stewii i zasilała konto starszej córki, przypominała też o napędzaniu cumulusów. Su awansowała na najważniejszego członka rodziny, a każde jej „apsik” i wydzielanie substancji były skrupulatnie notowane w papierowym brulionie. Tak, stara Marlowe nigdy specjalnie nie martwiła się o środowisko. Su natomiast poczuła się wyobcowana jak nigdy wcześniej. Garbo już nie zabierała jej na plantację, w ogóle nie zwracała na nią uwagi. I choć Monroe raz przyłapała ją na tym, jak wtula się w puchową pierzynę i próbuje kichnąć, Garbo pozostawała obca i daleka. Inne dziewczynki widziały w niej bohaterkę, jednak skutecznie je izolowano, co utwierdziło Su w przekonaniu, że matka wyrządziła jej wielką krzywdę, czyniąc na swoje podobieństwo. Moment, kiedy starej Marlowe wydawało się, że osiągnęła sukces, był początkiem buntu stworzenia przeciwko twórcy. Wszystko to, na co pracowała ponad dwie dekady, miało bezpowrotnie skończyć się na komendę „Dietrich”. Znienawidzona córka pozbawiła zmęczoną Marlowe szansy na spokojną śmierć w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Teraz leżała w przezroczystej komorze wypełnionej formaliną, bez szansy na to, że któraś z córek w ciągu najbliższych dwudziestu lat zaszczyci ją wizytą. – Musisz mi coś obiecać, Monroe – wyszeptała na chwilę przed wiekuistym zaśnięciem. – Dobrze, wolisz umowę przez ajfa czy tradycyjną? – zapytała Monroe bez nuty zainteresowania.

25


opowiadania • miniatury • prozA

– Nie chcę umowy. Obiecaj mi coś. – Marlowe wsparła się na łokciach i ruchem głowy dała znać, by dziewczyna przysiadła na łóżku. Siwe, splątane pasma zasłaniały pół twarzy staruchy, końcówki włosów bezceremonialnie zaczepiły się w prawym kąciku ust. Su wydało się to zabawne, matka wyglądała jak mała dziewczynka żująca warkoczyk, tyle że rumiany policzek przecinały głębokie zmarszczki. Głębokie na tyle, że w niektórych szczelinach zebrało się trochę brudu. Jakie to obrzydliwe – pomyślała Monroe i pierwszy raz ucieszyła się z zakazu kontaktów cielesnych. – Słucham – odrzekła oschle. – Obiecaj mi… – zaczęła matka, ale włosy przeszkadzały jej w mówieniu. Drapały w gardło tak, że zaczęła kasłać. Su zastanawiała się, czy nie pomóc starej, ale wstręt wziął górę. Udawała, że nie słyszy paroksyzmowego kaszlu, potem – że nie widzi dramatycznych prób wyplucia skołtuniałego warkocza. W końcu nie wytrzymała. Zaczęła przechadzać się po pokoju, od łóżka do okna i z powrotem. I tak cztery razy. Marlowe przypominała wyjętą z wody rybę. Miotała się, napinała mięśnie, wszystko na nic. Trzeba było przejść na stronę cywilizacji i trochę się podrasować – pomyślała triumfalnie Su. Była już tak zdegustowana kaszlem matki, że wzięła z nocnego stolika pióro i drżącą ręką powolutku wyciągnęła sfilcowany warkocz. Uważała przy tym, by stara nie capnęła jej zębami, przecież była zdolna do wszystkiego! – No, co mam obiecać? – zapytała z drwiną, patrząc na trzęsące się ciało staruchy. Z pióra, które nadal trzymała w dłoni, spłynęła resztka śliny. Kiedy zdała sobie sprawę, czym oblepiona jest jej ręka, zamachnęła się mocno i posłała wieczne pióro Watermana do diabła. – Czego ode mnie chcesz? – powtórzyła ze złością, wycierając rękę o powłokę termiczną otulającą kobietę. Miejsce na skórze, gdzie zagościła wydzielina starej Marlowe, paliło jak lampy zdrowotne pani Solaris. Ale Su była zdrowa i nie potrzebowała terapii. – Zaraz… – powiedziała, wybiegając do łazienki. Stara zdążyła jeszcze chwycić ją za rękaw, jej spojrzenie prosiło o uwagę. – Nie teraz! – warknęła Su, wyszarpując rękę. Kiedy po odkażeniu dłoni w nieozonującm promienniku bakteriobójczym Puritec HSV G.12 wróciła do sypialni, stara leżała jak poprzednio. Z tą tylko różnicą, że nie mrugała powiekami. Jak nic umarła – przeszło przez myśl Su. Ale stara Marlowe żyła. Błagalnym gestem przywołała Monroe do siebie i ostatkiem sił, które trzymała chyba na tę okazję, wycharczała: – Obiecaj, że zapomnisz. – Po czym wydała skrzekliwy dźwięk i uszła z niej ta resztka życia, której tak nienawidziła Su Monroe. Spod powiek staruszki wypłynęły dwie nabrzmiałe łzy, swoje koryto znalazły w najgłębszych zmarszczkach, wymywając drobiny brudu. – To obrzydliwe – powiedziała, wykrzywiając usta, Monroe i nakryła matkę płaszczem antyseptycznym, a potem spokojnie powiadomiła paramedyka. Tak będzie dobrze – powtarzała sobie w duchu. Teraz, kiedy siedziała sama w pustym domu, nie wiedziała, od czego zacząć. Poza panem Wattsem matka była w otoczeniu Su jedyną osobą, której zdarzyło się umrzeć. Tak, zdarzyło się umrzeć. Matki wszystkich koleżanek żyły i miały się całkiem dobrze. Szlifowały paznokcie, napędzały cumulusy, licytowały się między sobą, która wszczepiła sobie nowszą wersję IZIS albo Afrodyty, krótko mówiąc, czerpały z życia garściami. Su miała do nich niebawem dołączyć. Uświadomiła sobie, że powinna uporządkować dom. Nie mogła pozwolić, by ekipa archeologiczna z Instytutu Woolleya wtargnęła do ostatniej ostoi tradycji w City i pobrała bez pokwitowania meble i bibeloty, przez lata wyszukiwane przez starą Marlowe na pchlim targu. Właściwie dlaczego nie mogła? Dom rodzinny nie kojarzył się jej dobrze. Przerażająca liczba źle dobranych sprzętów, o które nieustannie się potykała, przedmioty, które musiała wycierać z kurzu, uważając, by niczego nie upuścić czy zniszczyć, wszystkie te szmaciane lalki o porcelanowych buziach, te jajka zdobione kolorowymi kamieniami, te świecące obrazki przedstawiające świętych przypominały Monroe o chorobliwej pasji matki. Nawet pióra, o właśnie, pióra! Marlowe nigdy nie pozwalała córkom wchodzić do pokoju na poddaszu, gdzie przechowywała kolekcję UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


wiecznych piór. Tak bardzo broniła jego tajemnicy, że wbrew swoim przekonaniom zamontowała tam zabezpieczenie. Nie byle jakie zresztą. Wszystkie zamki biometryczne były przy nim eksponatami z muzeum. Miesięczne dochody z dystrybucji stewii i pism Christophera zasiliły konto techników z laboratorium przy Hawking’s Street, którzy poświęcili całą godzinę na zainstalowanie najnowszego oprogramowania na niepozornie wyglądających drzwiach. Su za życia matki nie odważyła się ich nawet dotknąć, nie mówiąc już o wejściu do zagadkowego pokoju. Teraz jednak nie czuła strachu. Przez lata podglądały z Garbo starą Marlowe, gdy ta nocą wspinała się po skrzypiących schodach na poddasze. Aura tajemniczości miała się wreszcie rozwiać. Su nie przewidziała tylko jednego. Nie miała klucza. Trzy razy spluwała na skaner i trzy razy dostawała odmowę. Profil niezgodny. Profil niezgodny. Profil, cholera, niezgodny! A przecież miała być wierną kopią starej Marlowe, kalką, jak to się kiedyś mówiło, no, klonem wręcz, jak Dolly. Ale nie, nawet to starej nie wyszło! Ślina Su nijak się miała do wzoru pozostawionego przez matkę. Obrzydliwego wzoru – przemknęło przez głowę Su, po czym mimowolnie wytarła rękę, na której niedawno zagościła ciecz matki. I właśnie w tej chwili Su Monroe doznała olśnienia. – Ty przebiegła starucho! – krzyknęła podekscytowana. – Wiedziałaś! – krzyknęła raz jeszcze, pełna podziwu dla inteligencji matki. Pióro Watermana, którym Su rzuciła z taką pasją, zanim matka zdążyła wydać ostatnie tchnienie, mogło okazać się najcenniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek trzymała w dłoniach. Sypialnia Marlowe przypominała muzeum, albo raczej muzealny magazyn, gdzie zapomniane eksponaty czekają na lepsze czasy. Sterty książek, encyklopedie, czasopisma datowane na XXI wiek, no i oczywiście rękopisy Christophera zajmowały największą część pomieszczenia. Pióra nigdzie nie było. Ciężkie aksamitne kotary skutecznie odcinały promienie słoneczne, a łoże w stylu empire odstraszało liczbą poduch i narzut. To na nie mamusia wydawała całe oszczędności – pomyślała nie bez złości Su i z impetem kopnęła figurkę małpy Mizaru, która w zderzeniu z mosiężnym kandelabrem odzyskała wzrok, jednocześnie tracąc dwie łapy. Zabawne – pomyślała Su – zmusiłam małpę do patrzenia. I kiedy miała właśnie podnieść Mizaru i wrzucić ją do otworu kliningowego, dobiegł ją stukot kołatki. Ktoś tam na dole bezlitośnie uderzał łbem złotego lwa o mahoniowe drzwi. – Witaj, Monroe – powiedziała Siostra Key i nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. – Dzień dobry, Siostro – odpowiedziała zaskoczona Su. Siostra Key nigdy wcześniej ich nie odwiedziła. – Mam mało czasu i niewiele mogę wyjaśnić – uprzedzając pytanie, zaczęła urzędniczka. – Bee zostawiła dla mnie prezent. Chciałabym go odebrać. – Bee? – powtórzyła oniemiała Su. Urzędniczka z domu pogrzebowego i matka były po imieniu?! Prawo zabrania kontak… – Nie powinnaś się dziwić. Nie wszystkim pasuje ten porządek. – Omiotła dłonią domy sąsiadów i trasę ruchu powietrznego. – Nie dostałam jeszcze stewii. – Przyszła pani po stewię? – Su nie potrafiła opanować konsternacji, a wyraz zwątpienia i zdezorientowania wciąż nie opuszczał jej twarzy. – Przy okazji chodźmy do sypialni Bee – poleciła Sis, a sposób, w jaki wymówiła imię starej Marlowe, świadczył o tym, że nie robiła tego drugi raz w życiu. Su potulnie wprowadziła ją do zaciemnionego pokoju. Dopiero teraz zauważyła, że panuje w nim potworny zaduch, nie mówiąc już o bałaganie. – Bee jednak miała rację. – Siostra Key pokiwała znacząco głową. – Wiedziała, że tak będzie. – Tym razem z wyrzutem spojrzała na Su, ale grymas niezadowolenia po chwili ustąpił. – To jest moje. – Wskazała palcem na małe puzderko, którego Su nigdy dotąd nie widziała. Obłożone było purpurowym atłasem i przypominało opakowanie jubilerskie. – Nie wiem, skąd to się tutaj wzięło – próbowała tłumaczyć się Su, choć Siostra Key nie oczekiwała żadnych wyjaśnień.

27


opowiadania • miniatury • prozA

– T o, jak się wyraziłaś, leżało tu od lat – ucięła Sis. Purpurowe zawiniątko zniknęło w czeluściach jej fluorescencyjnego fartucha. – I podnieś to pióro. – Wskazała na granatową końcówkę wystającą spod fałdy zasłony. – To cenny egzemplarz. Do widzenia, Monroe. Su nie zdążyła otworzyć ust, w jej głowie trwała gonitwa myśli, obrazy nakładały się jeden na drugi, wizje i wspomnienia mieszały się jak w kalejdoskopie. Siostra Key. Orędowniczka nowoczesności, gorliwa wyznawczyni teorii idealizacji, tropicielka i tępicielka wszelkich oznak tradycji. Czy to możliwe? W domu jej matki?! Z jej matką?! Tą matką?! Nieważne – pomyślała Su i machnęła ręką, w której trzymała najcenniejsze pióro świata. Nie czuła już odrazy. Po trzech minutach i dwóch procesach chemicznych ślina Bee Marlowe odblokowała zamek i Su wkroczyła do świata, w którym przez kilkadziesiąt lat ukrywała się matka. To, co ukazało się jej oczom, zupełnie ją zaskoczyło. Nie było śladu staroci: ani starych mebli, ani obrazów, nic. Tylko metalowe szafki wypełnione równo poukładanymi pudłami. Kiedyś w takich pudłach przechowywano buty – skojarzyło się Su. Wszystkie opatrzone zostały wodoodporną naklejką z imieniem i nazwiskiem oraz datą. Su pobieżnie przejrzała te stojące najbliżej, ale nazwiska nic jej nie mówiły. – Gdzie to schowałaś? – zapytała na głos, choć wiedziała, że nie ma co liczyć na odpowiedź. – No gdzie? I w tym momencie jej wzrok zatrzymał się na beżowym pudełku z napisem: „Dietrich, Linda, 27.12.2407”. Wreszcie. Tak długo skrywana tajemnica miała ujrzeć światło dzienne. Su ogarnęły strach i zwątpienie. Czy ma prawo grzebać w czymś, co zostało przed nią ukryte? I wreszcie: czy jest gotowa, żeby tę wiedzę posiąść? Zawahała się. Odstawiła Dietrich na miejsce, tuż obok Garbo. Ach, Garbo ma na imię Helen, jak ładnie – pomyślała. Tak bardzo pragnęła odnaleźć siostry. Teraz, kiedy miała okazję, targały nią wątpliwości. Nie wiedziała, jakie mogą być konsekwencje otworzenia pudełek. Przypomniała sobie historię Pandory, opowiadaną przed laty przez matkę. Czyżby ku przestrodze? A może na zachętę? Przecież, oprócz zła i nieszczęść, na dnie puszki Pandory była także nadzieja. I klucz. Czy gdyby Marlowe chciała zachować w tajemnicy swój sekret, podarowałaby jej klucz? Su usiadła zrezygnowana. Ukryła twarz w dłoniach, głowa ciążyła jej bardziej niż zwykle. Oddychała powoli, biorąc głębokie wdechy, jakby tlen mógł przynieść ukojenie. Jeszcze raz spojrzała na pudełka. Wyglądały imponująco: ustawione jedno przy drugim, tworzyły kolorowe puzzle, zachęcały do ułożenia układanki. Tylko jedno nie pasowało: było mniejsze od pozostałych, poprzecierane na rogach, zmatowiałe i wyblakłe. Marlowe często musiała do niego zaglądać. Su nie sprawdziła naklejki, wiedziała, czyje imię stara wypisała koślawymi literami. – Najwyższy czas – szepnęła i ostrożnie wysunęła pudełko z regału. Obawiała się, że w kontakcie z dłońmi rozsypie się w pył, ale to nie nastąpiło. Było lżejsze, niż się spodziewała. Delikatnie uniosła wieko. Na sekundę zastygła w bezruchu. Zamknęła oczy i ponowie je otworzyła. Nie mogła uwierzyć. Stara Marlowe kolejny raz z niej zadrwiła. Pudełko w pudełku. Bardzo podobne do tego, które zabrała Siostra Key. Tyle że w kolorze zgniłej zieleni i pokaźniejszych rozmiarów. Su obejrzała je z każdej strony, ale nie dostrzegła łączeń. Nie było też skanera. Spotkam się z Siostrą Key wcześniej, niż sądziłam – pomyślała i zbliżyła pudełko do nosa, żeby sprawdzić, czy wydziela zapach. Nie wyczuła nic szczególnego, mimo to gwałtownie kichnęła. Krople śliny wylądowały na poszyciu pudełeczka. Przez chwilę miała nadzieję, że i tym razem się uda, ale prezent od starej Marlowe nie odkrył swojej tajemnicy. – Nic dwa razy… – powiedziała Su Monroe, uśmiechając się lekko. Zielone pudełeczko spoczywało już bezpiecznie w kieszeni jej tarnamidowej sukienki.  UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Pamięć kamienia Z

nacie to uczucie, kiedy budzicie się w środku nocy zupełnie bez powodu? Jest ciemno, cicho, nieruchomo, a mimo to zostaliście wyrwani ze snu. Dlaczego? Bywa, że budzicie się w ten sposób kilkakrotnie w ciągu jednej nocy, niby wypoczęci, ale nie całkiem. Myślicie, że to po prostu przejście z jednej fazy snu w inną, lecz zwykle się mylicie. To nie ma nic wspólnego z waszymi mózgami, to siedzi w ścianach. Siedzi w ścianach i żywi się snami. Działa jak łapacz snów. Prawie. Zamiast zjadać te, które dopiero do was lecą, wyciąga takie, które już

autor: Elżbieta Petrykowska ilustr.: Katarzyna Ślączka

trwają w waszych głowach. Macie szczęście, jeśli traficie na amatorów kwaśnego smaku. Będą pożerać koszmary. Módlcie się, by w waszych ścianach nie zamieszkał pożeracz lubujący się w słodkościach. Wszystkie dobre sny zostaną wam odebrane. A jeśli myślicie, że gorzej już być nie może… zdarzają się pożeracze gustujący w umami. Źródłem tego smaku jest kwas glutaminowy, obficie występujący w pokarmach bogatych w białko. To znaczy – w mięsie. Zazwyczaj jedynym śniącym źródłem mięsa w sypialni jest człowiek. I o ile sny dla amatorów umami są jak

29


opowiadania • miniatury • prozA

przyjemny zapach wydobywający się z piecyka, o tyle sam piecyk jest o wiele ciekawszy – kryje w sobie niezrównanej delikatności posiłek, owinięty trzema oponami i zamknięty w twardej puszce. Kiedy zadomowi się u was umami, robi się niebezpiecznie. Jak w listopadzie, gdy Renton po raz pierwszy doświadczył jego głodu. Przyśniła mu się królowa dotknięta klątwą. Klątwą, która wyrosła w pustce, bez źródła, w postaci złej woli. Królowa urodziła syna, nadała mu imię Henryk i czekała. Henryk był trupioblady, oczy miał głęboko osadzone i szkliste, oczodoły sine. Od chwili porodu nie przybyło mu wiele włosów, a te, które miał, rosły wolno. Jego skóra zawsze wyglądała na tłustą, a on sam na zamorzonego, tak bardzo był chudy i anemiczny. Ta wątłość nie pozwalała mu stać, skazany więc był na nieustanne czołganie. Ów Henryk tej samej nocy, której wyśnił go Renton, pojawił się w sypialni chłopca. Miał siedem lat, niewiele mniej od śniącego, i wyglądał jak martwy. Wśliznął się do pokoju, drzwi skrzypnęły i Renton otworzył oczy. Było ciemno, nie widział więc Henryka wyraźnie. Dostrzegł tylko pełznący wolno, tuż przy podłodze, błyszczący ciemny kształt. Henryk wciągnął się na łóżko i legł na kolanach nieszczęśnika, zbliżając ku jego twarzy kościste dłonie. Renton obudził się. Wszystko wyglądało jak we śnie sprzed chwili, brakowało jedynie koszmarnej postaci, jej ciężar zniknął. Renton zapalił światło, rozdygotanymi rękami ściągnął przepoconą piżamę i usiadł przy biurku. Tej nocy już nie zasnął. Następną spędził w sypialni rodziców. Jego chłopięca duma cierpiała, więc na tydzień wrócił do siebie, ale spał tylko przy włączonej lampce. Wiedział, że Henryk co noc czai się za drzwiami i czeka na samotność Rentona i ciemność w pokoju. Spanie przy włączonym świetle jest jednak męczące, dlatego chłopiec co jakiś czas wracał do sypialni rodziców. Przyszły Święta Bożego Narodzenia i pod choinką pojawił się bardzo specjalny prezent – nocna lampka w kształcie imbryka, jak żywcem wyjęta z zestawu Szalonego Kapelusznika. Jej światło było ciepłe, złote i delikatne, a Rentonowi kojarzyło się z magicznym blaskiem wróżek. Ale Henryk czekał. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Światło chroniło pokój, lecz na jak długo? Zimna i przytłaczająca obecność Henryka, co noc przyczajonego pod drzwiami sypialni, była bardzo wyczerpująca. Rentonowi często śniło się, że otwiera oczy w swoim pokoju, a za drzwiami jest korytarz prowadzący nie do sieni, lecz do labiryntu. Wystarczyło zejść po schodach, drewnianych, skrzypiących i pokrytych pajęczynami i kurzem, by znaleźć się w jednym z wielu korytarzy, pełnych ponumerowanych drzwi. Czasami, gdy nie czuł groźnej obecności Henryka, schodził do labiryntu. Nigdy nie zapuścił się dalej niż do drzwi numer 7, ostatnich w pierwszym korytarzu. Nigdy nie dotknął żadnych poza własnymi, żadnych nie otworzył. Za każdym razem, gdy Henryka nie było, w labiryncie świeciło się światło. Nagie żarówki rzucały piwniczny blask na puste betonowe ściany, gęste pajęczyny wiszące pod sufitem i na szarą, nierówną podłogę. Wszystkie włączniki działały. Renton wiedział, że jest bezpiecznie, gdy otwierał oczy i widział światło w szparze między podłogą a drzwiami sypialni. Gdy na zewnątrz było ciemno, a jedyny blask pochodził od nocnej lampki, chłopiec nie ruszał się z łóżka. Henryk czekał za drzwiami, przyciskał twarz do podłogi i patrzył przez szczelinę, czy światło w końcu zgaśnie. Pod koniec stycznia we śnie Rentona po raz pierwszy pojawiła się matka. Powiedziała, że trzeba przynieść dziennik ukryty w jednym z pokoi labiryntu. Do pomocy przyśle Rentonowi brata. To było jednej z tych nocy, kiedy za drzwiami panowała ciemność. Renton bał się, ale obecność brata i matki dodawała mu otuchy. Przyświecając sobie zapalniczkami, wszyscy troje zeszli do podziemi. Henryka nie było w pobliżu. Za drzwiami numer 1 było dość jasno, przez wąskie okienko wpadało trochę białego światła. Wszędzie leżał kurz. Kilka regałów, głównie pustych, stało przy nagich ścianach. Półki były połamane, pajęczyny w kątach gęste i opuszczone. Kilka książek leżało między połamanymi deskami, ale gdy Renton je otworzył, strony okazały się puste. Spojrzał na matkę. – Kochanie, co tu robisz? – spytała. Wyglądała na bardzo wystraszoną, promień latarki kierowała ukośnie pod nogi syna. – Mówiłaś, że muszę znaleźć dziennik, więc go szukam – odparł, zmieszany.


31


opowiadania • miniatury • prozA

– Nic takiego nie mówiłam… Co robisz w środku nocy w naszej piwnicy? – Jak to naszej… – Rozejrzał się, zupełnie zdezorientowany. Rzeczywiście stał w piwnicy, obok starej, dawno nieużywanej pralki. W dłoni, w której przed chwilą ściskał książkę, teraz nie miał nic. Nie miał też zapalniczki. Jedyne światło pochodziło z latarki, którą w drżącej dłoni ściskała matka. Nie miała jej, gdy tu schodzili. – Wracajmy na górę – zaproponowała. – Narobiłeś strasznego hałasu, trzasnąłeś drzwiami tak mocno, że obudziłeś ojca. – Przepraszam, mamo. Nie wiem, co się stało – wyznał, zmartwiony. – Chyba lunatykowałeś. Ale to bez sensu, nigdy wcześniej tego nie robiłeś. Zamknęła drzwi do piwnicy i wyłączyła latarkę. Na dworze było jasno, świecił księżyc w pełni. Było też bardzo zimno, a Renton szedł boso. – Józef śpi? – spytał. – Chyba tak. A co? Wzruszył ramionami. Jak miał powiedzieć matce, że Józef zszedł razem z nimi szukać dziennika, chociaż cały czas spał w swoim pokoju? Nie wiedział jak, więc milczał. Zastanawiał się, czy rano spytać brata, co mu się śniło. Żywił dziwne przekonanie, że naprawdę dzielili dzisiejsze poszukiwania. Była czwarta rano, zrezygnował więc z dosypiania i czekał na świt. Rano Józef zachowywał się, jakby o niczym nie wiedział. Renton uważnie obserwował brata, gdy ten przygotowywał sobie śniadanie przed wyjściem na zajęcia. Nie spieszył się, dał sobie dwie godziny więcej, niż potrzebował na dotarcie na uczelnię. Usiadł, łyknął herbaty i spojrzał na Rentona. – Miałem straszny sen – rzekł powoli, jakby sprawdzał smak tych słów na języku. Renton milczał. Ciarki przeszły mu po plecach. Józef zastanawiał się chwilę. – Śniło mi się, że w naszym domu chodziły cienie. – Jakie cienie? – spytał Renton cicho. – Nie wiem. Czarne. Obudziłem się we śnie i widziałem, jak chodzą na parterze, chociaż drzwi do sypialni miałem zamknięte i było zupełnie ciemno. Było ich dużo i chodziły wszędzie, nawet w pokoju rodziców, jakby czegoś szukały. – Zawahał się, ale dodał: – Wyglądały jak ludzie. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Ale nie weszły do ciebie – pół spytał, pół stwierdził Renton. – Nie. U mnie ich nie było. Dojadł kanapki i poszedł się przebrać. Renton tymczasem zastanawiał się, czy lekcja przyrody jest warta pośpiechu, i doszedł do wniosku, że nie. Poprosił mamę o usprawiedliwienie nieobecności. Spojrzała na niego krytycznie, ale uległa. Najwyraźniej lunatykowanie syna poruszyło ją bardziej, niż chciała przyznać. Wieczorem zajrzała do Rentona i spytała, czy dobrze się czuje. Odparł, że tak. Nie wyglądała na uspokojoną, ale zamknęła drzwi i wróciła do sypialni. Jakiś czas słychać było stłumione głosy rodziców. Potem zapadła cisza, Renton zapalił nocną lampkę, zgasił kinkiet i spróbował zasnąć. Obudził się jak zwykle – w swoim pokoju. Za drzwiami paliło się światło. Wstał, uchylił je i wyjrzał na schody. Józefa nie było ani tam, ani w sypialni, Renton uznał więc, że musi szukać dziennika sam. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Korytarz był pusty, ale mimo światła coś czaiło się za zakrętem. Było inne niż Henryk, nie bało się jasności, a stanowiło zagrożenie co najmniej tak duże, jak przeklęte dziecko. Renton zadrżał i wrócił na górę. Za drzwiami nie było sypialni. Chłopiec znalazł się w centrum handlowym. Przez oszklone ściany wpadało białe światło zimowego dnia. W rogach hali stały palmy, ruchome schody cicho szumiały, ludzie milczeli, przemieszczając się z piętra na piętro. Na zewnątrz zalegała mgła, przybierająca kształty drzew, samochodów, słupków parkingowych. Tworzyła niesamowite szczegóły, każdy liść i każde źdźbło trawy. Kostkę na chodnikach, odpływy kanalizacji, śruby w felgach. Renton był pewien, że gdyby dotknął mglistego samochodu, poczułby twardość prawdziwej karoserii. Odwrócił się, by sprawdzić, czy drzwi wciąż są za jego plecami. Były, choć już nie drewniane. Teraz lśniły metalicznie i miały dwa skrzydła. Na jednym przyczepiono tabliczkę z napisem „magazyn”. Odbijały się w nich ludzkie sylwetki. Renton przyjrzał się klientom. Każdy wyglądał, jakby czegoś szukał. Wszyscy uważnie się rozglądali, czasami pozdrawiali skinieniem głowy, wskazywali coś ruchem dłoni. Byli skupieni i zafrasowani, ale Renton miał nieodparte wrażenie, że kręcą się wokół bez celu. Uderzyła go świadomość, że jest ich tu bardzo mało.


Może dziesięcioro, najwyżej piętnaścioro ludzi, nieustannie przemierzających centrum handlowe. Żadnych ochroniarzy, żadnych sprzedawców. Tylko klienci, wszyscy dorośli. Jeden z nich nagle zmienił kierunek marszu i ruszył prosto w stronę Rentona. Chłopiec miał tylko chwilę, by zdecydować, czy czas na ucieczkę. – Kim pan jest? – spytał. Mężczyzna nie odpowiedział. Stanął obok Rentona i patrzył na niego lekko zmrużonymi oczami, głęboko osadzonymi w zmęczonej twarzy. Musisz tam wrócić, usłyszał chłopiec wokół. Słowa nie miały źródła, rozlegały się wszędzie jednocześnie, ale był dziwnie pewien, że to przemawia ów nieznajomy. Tu jest niebezpiecznie. Miał rację. Gdy tylko przebrzmiały słowa, chłopiec doznał tego przykrego uczucia, które towarzyszy nam w zupełnej ciemności, gdy wiemy, że coś czai się za naszymi plecami i powoli zbliża, by nas dotknąć. Kilkoro innych klientów przystanęło i patrzyło na Rentona z zaskoczeniem. To nie oni byli groźni. Coś wielkiego zbliżało się z góry, z zewnątrz lub któregoś z wyższych pięter. Białe światło dnia przygasło, w kątach zagościła ciemność podobna do dymu. Czas ruszać, powiedziała jedna z kobiet. Renton nie czekał na więcej. Przekroczył metalowe drzwi do magazynu. Stanął na szczycie drewnianych schodów. W labiryncie wciąż było jasno, a niepokojąca obecność zniknęła. Upewnił się, że drzwi zostały zamknięte, ostrożnie zszedł po skrzypiących stopniach i wyjrzał. Korytarz wyglądał tak, jak Renton go zapamiętał – był nagi i zakurzony. Chłopiec ostrożnie otworzył drzwi numer 2. Pokój był prawie zupełnie pusty. Nie miał okien, a ściany pokrywał wzór, który kiedyś z pewnością był czerwony. Wyblakła farba łuszczyła się i odpadała brązowymi płatami. W kącie stało łóżko, obok drzwi – dwa krzesła. Przy ścianach leżały książki, rzucone jak kupka śmieci. Renton cicho zamknął za sobą drzwi, zastawił je krzesłem i sięgnął do najbliższej sterty. Pierwsza książka była niezapisana. Podobnie kolejna. I następna. Każdą odrzucał. Niektóre rozpadały się w dłoniach, inne tylko kruszyły przy brzegach. Część odpadła od okładek. Renton kartkował wszystkie w nadziei, że znajdzie tę, której szuka. Tłumił strach, że odrzucił właściwą, nawet o tym nie wiedząc.

Gdy przejrzał już całą stertę, westchnął ciężko i odstawił krzesło spod drzwi. Ostrożnie wyjrzał na korytarz. Był pusty. Przemknął do drzwi numer 3. Miały ozdobną klamkę w kształcie okrągłego kwiatu i kryły pokój urządzony gustownie i przytulnie. Kolor butelkowozielonych ścian nie stracił nic ze swojej intensywności. Na okrągłym stoliku stała lampa, taka jaką Renton znał z ilustracji w podręcznikach do historii. Dwa duże regały pełne były książek. – O nie – jęknął chłopiec. – Nigdy tego nie znajdę. Nie poddał się jednak i metodycznie sprawdzał każdą półkę. Czas zwolnił, a przynajmniej tak się Rentonowi zdawało. Gdy odłożył ostatnią książkę, zdał sobie sprawę, że w pokoju robi się coraz ciemniej. Światła ubywało już długi czas, ale bardzo powoli. Chłopiec niczego nie zauważył, dopóki nie spojrzał na ścianę po drugiej stronie pokoju. Była prawie czarna, w kątach zapanowała ciemność. Kontury stolika i lampy rozpływały się w mroku. Przestraszony Renton podbiegł do drzwi i bardzo powoli wyjrzał na korytarz. Tu również robiło się ciemno, jakby czerń, niczym dym, obejmowała we władanie powietrze. Serce chłopca zabiło gwałtownie, a zimna panika szarpnęła skórą na karku. Czym prędzej opuścił pokój, zapominając zamknąć za sobą drzwi. Wbiegł po schodach, czując na plecach złowrogą obecność Henryka. Dusił się, słyszał szum buzującej krwi, ale zdołał dotrzeć do drzwi sypialni i je otworzyć. Stał u siebie, plecy przyciskając do zamkniętych już drzwi i zastanawiając się, czym zabarykadować wejście. W pokoju nie było jednak tak ciemno, jak w labiryncie. Przez okno wpadało zimne światło zimowego poranka. Renton odetchnął z ulgą, ale na wszelki wypadek podpierał drzwi jeszcze przez chwilę. Coś szurało po drugiej stronie i był przekonany, że to Henryk rusza się na schodach. Jednak odgłosy szybko ucichły i Renton poczuł nagły spokój. Mógł iść spać. Otworzył oczy. Budzik miał jeszcze minutę do pierwszego sygnału. Rozpłakał się. Nie znalazł dziennika i sprawdził dopiero trzy pokoje. Tylko w tym korytarzu czekały jeszcze cztery, a kto wie, ile ich będzie za zakrętem. Trzeba też znaleźć sposób, by nie zgubić się w labiryncie.

33


opowiadania • miniatury • prozA

Przypomniał sobie, że tej nocy widział dwa pokoje numer 1. Obok siebie. Po prawej stronie jednych były drzwi numer 2, po lewej drugich – drugie drzwi numer 2. Identyczne numery po obu stronach jednej ściany. Co oznaczało, że labirynt teraz był lustrzany, a każda liczba miała swoją bliźniaczkę. Wyłączył budzik, wtulił twarz w poduszkę i płakał tak długo, aż usłyszał schodzącego do łazienki Józefa. Wiedział, że najwyższy czas wstać. Następnej nocy nie chciał iść do labiryntu samotnie. Światło po drugiej stronie drzwi migotało, skutecznie zniechęcając Rentona do poszukiwań. Całym sercem pragnął iść po mamę albo brata, ale jedyne drzwi prowadziły w dół, na pusty korytarz. Wziął latarkę i wyjrzał. Pusto. Ani śladu Henryka. Światło mrugało nieustannie, włączył więc latarkę i zamknął za sobą drzwi. Poczekał chwilę i ponownie je otworzył. Wciąż prowadziły do jego sypialni. Powtórzył akcję, tym razem skupiając się na sypialni brata. Otworzył drzwi. Prowadziły do pokoju Józefa. Leżał w łóżku i pochrapywał. Przez okno wpadało światło latarni. Zgromadzone przez lata drobiazgi zajmowały wszystkie półki i część biurka. Biblioteczka była zamknięta. Renton cicho podszedł do brata i patrzył na niego chwilę, nim dotknął jego ramienia i powiedział: – Józef, wstań. Józef mruknął, ale się nie obudził. – Józef, wstań, musimy szukać dziennika – ponaglił Renton i potrząsnął lekko bratem. Józef westchnął i nie otwierając oczu, spytał: – Jakiego dziennika? – Nie wiem dokładnie. Ale musimy go znaleźć. – Po co? Renton nie wiedział, więc milczał. Józef tymczasem podniósł głowę i rozejrzał się uważnie. Był chyba zaskoczony tym, że obudził się tutaj, a nie gdzieś indziej. – O co chodzi? – zapytał Renton, trochę zaniepokojony zdziwieniem brata. – Nic, nic. Mam bardzo dziwny sen. To wygląda jak moja sypialnia, ale za drzwiami nie ma naszego domu, wiesz? W ogóle – co robisz w moim śnie? – Przyszedłem po pomoc. – Aha. Mam ci pomóc szukać tego dziennika, tak? Renton twierdząco kiwnął głową. Józef kiwnął UKŁADAMY

u k ł a d a m y

34

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

identycznie, wziął latarkę i obaj wyszli z pokoju na jasno oświetlone schody. Światło nie migotało. Renton zgasił latarkę i odetchnął z ulgą. – To zaczynajmy – powiedział, lecz Józef przytrzymał go za kołnierz. – Pozwiedzajmy – zaproponował. – Oszalałeś? – przeraził się Renton. – Tam coś jest, w tym labiryncie, i nie chcę tego spotkać! – Mówię poważnie, myślę, że powinniśmy iść w głąb labiryntu. Potrzebujemy włóczki. – Skąd ci wezmę włóczkę? – zirytował się Renton. – Sam ją sobie wezmę – prychnął Józef i zamknął oczy. Po chwili trzymał duży zielony kłębek. Koniec nitki przywiązał do rączki swojej szafy, rozwinął jej tyle, by leżała na podłodze, i zamknął nad nią drzwi. Zeszli do labiryntu i skręcili w prawo. Renton bał się wyglądać za róg, ale Józef parł naprzód zdecydowanie i z niezakłóconym spokojem. Rozwijał kłębek. Nić leżała na podłodze, znacząc trasę. Za rogiem biegł drugi korytarz, o wiele dłuższy. Pełno w nim było drzwi, numery zaczynały się od 176 i rosły. W kilku miejscach znajdowały się schody – takie jak te prowadzące do sypialni Rentona i Józefa, tyle że szły zarówno w górę, jak i w dół i nie wszystkie kończyły się drzwiami. Niektóre prowadziły na kolejne piętra labiryntu. – Józek, to jest wielkie – szepnął ze strachem Renton. – Wiem, widzę. – Tam było ciemno, na tym piętrze wyżej. Widziałeś? – Widziałem. – A teraz mamy schody na to piętro za plecami i coś może nas zaatakować, a my nie będziemy o tym wiedzieć… – Bądź cicho. Myśl o czymś innym. – Nie mogę! – pisnął chłopiec i złapał brata za przedramię. – Chcę wracać! – I znowu przejść obok tych schodów na ciemne piętro? Renton milczał. Oczywiście, że nie chciał mijać ich ponownie, ale to przecież była jedyna droga powrotna, prawda? Szli dalej. Korytarz rozwidlał się kilka razy, ale nie skręcili. Wyglądało na to, że numery drzwi w jednym korytarzu są zupełnie niezależne od numerów w innych korytarzach. – Ten nasz korytarz – powiedział Józef – miał numery do siódmego włącznie, prawda? Więc jeśli znajdziemy


taki z numerem osiem, to będzie następny w kolejności. – Nie skończyliśmy szukać w naszym. Po co nam kolejny? – Nie wiem, ale nie masz wrażenia, że marnujemy czas, szukając w tym tuż obok naszych schodów? – To mamy już „nasz” korytarz i „nasze” schody – mruknął Renton. – Ciekawe, co jeszcze sobie przywłaszczymy. Józef zatrzymał się nagle i spojrzał w lewo, na schody prowadzące na niższe piętro. Stał chwilę, jakby się wahał, po czym przycisnął przedramię trzymane przez Rentona do piersi i ruszył w dół. Niższa kondygnacja była równie dobrze oświetlona, a naprzeciwko schodów, którymi zeszli, znajdowało się kolejne zejście. Tam jednak światło nie było żółte jak ze starych żarówek, lecz niebieskawe i przyćmione, a ściany czarne. – Nie chcę tam iść – powiedział Renton. – Tam właśnie powinniśmy się znaleźć – odparł Józef i podążył dalej, ciągnąc za sobą przestraszonego brata. – Skąd wiesz? – Nie wiem. Tak czuję. Zresztą to tylko sen, nic nam nie będzie. Możemy się w każdej chwili obudzić, prawda? – Nie wiem… Piętro o czarnych ścianach okazało się bardzo długim balkonem, ciągnącym się tak daleko, jak sięgał wzrok. Rodzeństwo stanęło na ostatnim schodku i rozejrzało się zadziwione. Balkon wyłożony był kafelkami. Zdobiona barierka odgradzała go od gigantycznej pustej przestrzeni. Na identycznie zdobionych kolumienkach wisiały błękitne latarnie. Po drugiej stronie otchłani widać było rzędy niebieskich punkcików oraz majaczące w ciemności pojedyncze żółte światła. Józef i Renton domyślali się, że to wejścia do oświetlonych korytarzy. Po obu stronach, daleko w mroku, widok był prawie identyczny, z tą tylko różnicą, że bracia byli w stanie dostrzec balkony takie jak ten, na którym stali. – Co to jest? – spytał cicho Renton. – Nie wiem, wygląda jak… jak taki dziedziniec, wiesz, jak w zamkach – odpowiedział Józef. – Z tymi balkonami, którymi można przejść wokół podwórka. – Ale… to jest wielkie. Chyba nie ma dna. – Sufitu chyba też nie ma. – Józef podszedł do barierki, w dziwnym odruchu osłaniając brata przed przepaścią. Spojrzał w górę, nie dostrzegł jednak nic oprócz ciemności.

– Józek… – szepnął słabo Renton. – Józek, spójrz w dół… Józef spojrzał i natychmiast tego pożałował. Daleko w dole coś się poruszało. Coś olbrzymiego, lśniącego i pozbawionego określonych kształtów. Zdawało się zajmować całą kwadratową przestrzeń między ścianami. Wybrzuszało się i cofało, falowało, kręciło. Józef poczuł mdłości i kwas w gardle. Odwrócił wzrok. – Nie patrz na to – mruknął i wypluł zbierającą się w ustach ślinę. – Nie mogę nie patrzeć – szepnął Renton. – To się rusza, zobacz, sięga do ścian. Wskazał smoliste, podobne do macek twory wyrastające z obrzydliwej masy, wędrujące w górę po przeciwnej ścianie. Wszystkie światła gasły, gdy oślizgła czerń dosięgała balkonów. – Uciekajmy – powiedział Józef, ciągnąc brata w stronę schodów. – To się może wspinać też z naszej strony. – Chyba nie, spójrz. Czarne macki zatrzymały się kilkanaście balkonów niżej i zaczęły wsiąkać w ścianę. Nagle sunąca po dnie masa poderwała się i wbiła w to samo miejsce. Bracia dostrzegli coś podobnego do monstrualnej łysej głowy bez uszu. Chwilę potem czerń zniknęła w ścianie. – Gdzie to poszło? – zapytał szeptem Józef. – Nie wiem. I nie wiem, czy teraz nie jest tu bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. – Naprawdę powinniśmy wracać – nalegał Józef. – Czujesz? Coś się zbliża. Rzeczywiście, coś się do nich zbliżało, choć nie byli w stanie określić, z którego kierunku. Niepokojąca obecność napierała jakby ze wszystkich stron. Rozejrzeli się wystraszeni. – Tam – wymamrotał przerażony Renton i wskazał lewą stronę balkonu. Coś ciemnego, zajmującego niemal całą przestrzeń między ścianą a barierką oraz sufitem i podłogą, zbliżało się do nich powoli. – Wygląda trochę jak… jak Minotaur. – To nie Minotaur – wyszeptał Józef. – Uciekamy. Pociągnął brata na schody i pobiegli. Usłyszeli, że nie-Minotaur ruszył za nimi. Jego ciężkie kroki dudniły, a oddech był tak głośny i świszczący, że z trudem mogli określić dzielącą ich odległość. Józef nie kłopotał się zwijaniem włóczki. – Zostaw ten kłębek! – wrzasnął Renton. – Pójdzie za nami po nici! Urwij ją, urwij! – Jeszcze nie, musimy trafić do domu!

35


opowiadania • miniatury • prozA

Zasapani, pędzili prosto do swojego korytarza, do swoich drzwi. – Jak dobrze, że jest jasno – wysapał Renton, trzymając się za bok i próbując wcisnąć kolkę w inny wymiar. W tym momencie zgasło światło. – Wspaniale! – krzyknął Józef i zapalił latarkę. Renton zrobił to samo i dwa białe promienie rozświetliły drogę. Jeden wędrował po nitce, drugi błądził po ścianach. – Józek, on tu przyjdzie – jęknął Renton, bliski płaczu. – Henryk będzie na nas czekał przy drzwiach. – W takim razie skopię mu tyłek i tyle będzie z tego miał! – warknął chłopak i rzucił kłębek, by mieć wolną rękę. – Nikt nie będzie męczył mojego brata! Henryk czekał na schodach i gdy oświetliły go latarki, krzyknął rozdzierająco. Był wściekły. Bracia cofnęli się i chcieli zawrócić, ale na zakręcie stał już nie-Minotaur i wypełniał sobą całą przestrzeń korytarza. Nić wciąż leżała na podłodze, ale nie mieli już kłębka. Nie mogli uciekać inną drogą, niechybnie by się zgubili. Henryk zczołgał się ze schodów, bracia znaleźli się między nim a nie-Minotaurem. Oba stwory zawyły. Renton zaczął płakać. Józef zgasił latarkę i pociągnął brata do najbliższych drzwi. Zabarykadował je komodą, szczęśliwie stojącą tuż obok, i podparł ją własnym ciałem. – Cicho – szepnął, obejmując brata. Za drzwiami się kotłowało. Stwory najwyraźniej zaczęły ze sobą walczyć. Obijały się o ściany. Basowy ryk nie-Minotaura mieszał się z piskliwym, przechodzącym w dziwny bulgot drażniącym wrzaskiem Henryka. Nagle ściany zafalowały, pokój tracił realność. – Co się dzieje? – chlipnął Renton. – Chyba się budzimy – odparł Józef. On również falował, jak odbicie w szybie autobusu. – Nie zostawiaj mnie! – zapłakał chłopiec. – Obudź się pierwszy! – Józef złapał go i zaczął nim trząść, nie mocno, bo nie miał do tego serca, ale wystarczająco, by Renton również zaczął znikać. – No szybciej! Obudź się! Renton zniknął. Coś uderzyło w drzwi. Uchyliły się lekko mimo zastawiającej je komody i Józef wyjrzał na korytarz. Wciąż było ciemno, ale widział nie-Minotaura górującego nad bladym Henrykiem, który już prawie przestał przypominać siebie. Stracił rękę, a z rany wylewała się czarna, gęsta i lśniąca ciecz, bardzo podobna do tej, która kotłowała się na dnie między ścianami. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

36

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Józef chciał zobaczyć, jak skończy się walka, ale otworzył oczy. Nad łóżkiem pochylał się zapłakany Renton i trząsł ręką brata. – Józef, już po nas – szlochał. – On już wie, gdzie mieszkamy. Znajdzie nas i zabije. – Nikt nas nie zabije – powiedział Józef, siadając. – Jutro tam wrócimy i znajdziemy ten dziennik. Chyba wiem, gdzie on jest. Z zaskoczenia Renton przestał płakać. – Gdzie jest? – U nas – odparł Józef. – W twojej albo mojej biblioteczce. Albo na dole, w salonie. A jeśli tam też nie, to u rodziców. Nigdzie nie będziemy wychodzić, poszukamy tutaj. – Obiecujesz? – chlipnął chłopiec. – Obiecuję. – A co z nicią? Józef zamyślił się. – Może już jej nie będzie. Może zniknęła, kiedy się obudziłem. Wiesz, że oni ze sobą walczyli? Chyba nie-Minotaur wygrywał, ale nie wiem, jak to się skończyło. – Rozejrzał się. Było ciemno. – Która godzina? – Prawie czwarta. – Dobrze. Dzisiaj śpimy razem i szukamy dziennika. Jak postanowili, tak zrobili. Obudzili się jednocześnie i obaj wiedzieli, co ich teraz czeka. Musieli wyjść z sypialni Józefa tak, by nie trafić na schody, lecz do przedpokoju w ich własnym domu. Renton spróbował sztuczki z myśleniem, ale gdy otworzyli drzwi, znaleźli się w centrum handlowym. – Co jest… – zdziwił się Józef. – Już tu byłem – powiedział Renton. Wszystko wyglądało jak za pierwszym razem. Nawet twarze ludzi. Wróciłeś, usłyszeli. Przyprowadziłeś brata. To przemówił znajomy mężczyzna. Podszedł do rodzeństwa. Trzymał kompas, który wręczył Rentonowi. Niemal natychmiast pojawiła się kobieta, ta sama co poprzednio. Ona również trzymała kompas, identyczny jak ten mężczyzny. Położyła go na trzymanym przez Rentona. Wówczas połączyły się w jeden. Kolejni ludzie podchodzili w ciszy i kładli swoje kompasy na dłoni Rentona. Zlewały się w jeden, identyczny jak one wszystkie. Kiedy każdy klient oddał kompas, przemówił mężczyzna: Teraz znajdź dziennik. Uwolnij nas albo skończ tak jak my, uwięziony w kamieniu.


Kobieta podeszła do Józefa i rzekła: Ty również musisz dać swój kompas. – Nie mam – odparł Józef. Dotknęła jego piersi i wyciągnęła przyrząd, inny niż pozostałe, srebrny ze złotymi zdobieniami. Daj go bratu, poleciła. Zrobił, jak kazała. Kompas połączył się z pozostałymi. Teraz ty, rzekła do Rentona i powtórzyła to, co zrobiła Józefowi. Kompas Rentona był równie piękny, jak jego brata, choć wyglądał inaczej. Tylko tarcze były identyczne, ozdobne i świecące. On również dołączył do pozostałych. Idźcie, polecił mężczyzna, a oni wyszli. Znaleźli się w labiryncie. Żarówki świeciły, nitki nie było. Żadnych śladów walki. Kompas poprowadził ich korytarzami do drzwi, za którymi znajdowały się schody. Weszli i otworzyli kolejne, przeszli korytarzem do następnych, po schodach weszli na półpiętro i skręcili w prawo, w dół. Tam, za drzwiami nieoznaczonymi numerem, znaleźli swój salon. Igła kompasu zaczęła kręcić się w kółko. – To tutaj, miałeś rację – powiedział Renton. Zaczęli szukać. W salonie było ciemno, za oknem panowała zimowa noc. Latarnie barwiły nisko wiszące chmury na pomarańczowo i w tym słabym świetle bracia szukali dziennika. Wszystkie książki były puste. Oprócz jednej. – Chyba znalazłem – rzekł podekscytowany Renton. Pokazał książkę bratu. Nie rozumieli słów, były zapisane dziwnym alfabetem. Niektóre znaki mogły być cyframi, a oni i tak by ich nie rozpoznali. Mniej więcej

w połowie książki na kartkach zaczęły pojawiać się kleksy. Na początku małe, im bliżej końca – tym większe. Zajrzeli na ostatnią kartkę. Tekst pojawiał się na stronie, jakby niewidzialna ręka nieustannie go dopisywała. – Wow – powiedział Józef. – I co teraz? – spytał Renton. – Nie wiem. To ty chciałeś szukać tego dziennika. Nie wiesz, co z nim zrobić? – Nie. – Szkoda. Może trzeba usunąć kleksy? – Tak myślisz? A czym? Józef zastanowił się chwilę. – Światłem? – zasugerował. – Zabawny jesteś – powiedział lekko ironicznie Renton. – To na pewno zadziała. Skąd chcesz wziąć światło, skoro nie mamy latarek ani w ogóle nic? – Mamy kompas. Renton zamarł. To prawda, mieli. Jego tarcza świeciła dzięki ich własnym kompasom. Zbliżył urządzenie do pierwszego, najmniejszego kleksa. Usłyszeli przeszywający gwizd, jakby bardzo wysoki krzyk. Kleks zadrżał, wybrzuszył się i stanął w ogniu. Pozostawił po sobie nienaruszoną kartę, pokrytą równym pismem. Pokój zadrżał. – Dokończ to – polecił Józef pełnym napięcia głosem. Renton oświetlił kolejną plamę, a gdy ta zadrżała, wraz z nią zadrżał pokój. Rozdzierający krzyk rozległ się jednocześnie w książce i gdzieś w labiryncie. Wraz z zapłonięciem ostatniego kleksa coś wybuchło i bracia usłyszeli głuche tąpnięcie. Poczuli je jak wibracje kościelnych organów. – To już? – spytał Renton. – Może. Odłóż to na miejsce – powiedział Józef. – Teraz jakoś musimy wrócić. Renton odłożył książkę i otworzył drzwi. Wychodziły prosto na korytarz z numerami od 1 do 7. Bracia rozejrzeli się zdziwieni. – Chyba jesteśmy na miejscu – stwierdził Józef. Byli na miejscu. Weszli po schodach do jego sypialni i poczekali do świtu. Dopiero wtedy zasnęli, by natychmiast obudzić się – w tym samym miejscu. Jeszcze tydzień sypiali w jednym pokoju. Jednak labirynt więcej im się nie przyśnił. 

37


opowiadania • miniatury • prozA autor: Jesion Kowal ilustr.: Emilia Garbień

KOLCE M

iłek wiedział o Tyczkarzu tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, mieszkał podobno na siódmym piętrze Gmachu. Po drugie, również podobno, nie był to wcale przypadek. Z połączenia obu domniemanych faktów wynikało, że facet jest przesądny: Gmach słynął z pustostanów, więc skoro do wyboru była większość mieszkań, to i większość pięter. A jednak Tyczkarz wybrał, podobno, siódme. Wniosek narzucał się sam. Było to o tyle ważne, że w obliczu braku innych danych pozwalało Miłkowi nieco lepiej sobie człowieka wyobrazić. Skoro miał się z nim spotkać, cóż. Zawsze to lepiej lecieć na jakąś planetę niż w czarną dziurę. Gmach stał w parku Róży Lampion. Na skraju, ale w jego obrębie: tylna ściana wychodziła na zachodnią bramę parku, a za bramą była już tylko miasta Część Nieużywana. Niektórzy woleli mówić o niej wprost — Martwa Strefa. Tam, oprócz Nawratów, nie chodził nikt. Logika mówiła więc twardo, iż by dostać się do Gmachu, trzeba przejść przez park. Czy też przez to, co po nim pozostało. Miłek stał właśnie koło bramy wschodniej i patrzył przez pręciane ogrodzenie na ową zamkniętą w sobie ruinę. Wszędzie zwalone i dziwnie sterczące drzewa, już uchnięte i jeszcze usychające, gdzieniegdzie przywiędłozielone korony, poupalane i porwane, a wszystko to spisane na straty, pierwszy raz dawno temu, teraz ponownie przez jesień. Według Realistów park był kiedyś częścią jakiegoś wysokobudżetowego artystycznego projektu, w którym, ogólnie rzecz biorąc, chodziło o efekt zniszczenia. Po upływie określonego w kontrakcie z miastem czasu wszystko miało być posprzątane, świeżo obsadzone, odnowione i wyglansowane na wysoki połysk. Plajty nie spodziewał się nikt. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Miasto było za małe, żeby skutecznie krzyczeć. Wypłacono, co prawda, jakieś niewielkie odszkodowanie, ale tak bardziej na odczepnego. A że poszło na sprzątanie i łatanie mniej widocznych miejsc i rzeczy? W tym miejscu opowieści Realiści, zawsze skorzy do teatralnych gestów, patrzyli po sobie z gorzkimi uśmiechami Tych, Którzy Znają Się Na Życiu i wzdychali: Szkoda gadać. Ale Realiści zawsze lubili tłumaczyć. Mistycy z kolei raczyli człowieka jakimś niejasnym zdaniem, a potem mówili coś, co brzmiało jak „Kicing” albo „Ars Kot Bakier”, albo „Ulice z Dziojsa”, i człowiek odchodził z poczuciem, że jakiś sens to może miało, ale było zupełnie nie na temat. Miłek wpatrywał się jeszcze przez moment w dziwnie gęstą i zjeżoną pustkę parku, a potem przeniósł wzrok na bramę. Zamknięta. Być może dałoby się ją otworzyć, ale wolał nie sprawdzać: zbyt dobrze wyobraził sobie zgrzyt i pisk, jakie wydałyby z siebie potężne, zrudziałe od rdzy zawiasy. Zależało mu na ciszy. Poprawił plecak, tak bardziej dla animuszu, wspiął się na podmurówkę ogrodzenia i przedarł przez sterczliwe, ubluszczone, zżelaziałe pręty. Był w środku. Ktokolwiek wspominał o parku Róży Lampion, mówił o nim, siląc się na lekki ton. Miejsce przytłaczało nieprzyjazną aurą; tutaj każdy był intruzem. Miłek stawiał pierwsze, ostrożne kroki i czuł się bardzo nieswojo. Dla odwagi przypomniał sobie ostatnią rozmowę o parku, jaką odbył ze Stryjem Be. To wtedy Stryj Be opowiedział mu co nieco o Wygasłych Placach Zabaw i to wtedy chyba Miłkowi przyszło do głowy poszukać Tyczkarza. Wygasłe Place Zabaw były jedną z rzeczy, które interesowały Miłka najbardziej na świecie. — Następny taki, dawno temu, miałeś przy Kwietnej — mówił Stryj. — Czy Kwitna ona była, już nie pamiętam. W każdym razie to był plac, że ho! Teraz został po nim tylko kloc betonu. Ale wtedy… — Kwietna — powtórzył sobie cichutko Miłek. — Stała tam chyba pierwsza zjeżdżalnia w tym mieście. Jak plac jeszcze działał, znaczy. Potem, po Wygaśnięciu, plastik jeszcze dłuższą chwilę trzymał. Parę miesięcy chyba. Mocny był. Ożebrowanie też, no ale w końcu było z metalu. Choć i tak je trafił szlag. Stryj upił łyk z kubka i zapatrzył się w ścianę. Miłek odczekał chwilę, a potem poruszył się na krześle. Poskutkowało. Stryj wrócił do rzeczywistości.

Odchrząknął i, widząc skupioną uwagę Miłka, mówił dalej. — Inne zjeżdżalnie zwiędły prawie od razu, niemal z dnia na dzień. Jakby się topiły. A ta jedna trwała. Raz tam przechodziłem, niedługo po, i widziałem, że paru Nostalgików próbowało ją podeprzeć jakoś, żeby się bardziej nie spaczyła. Ale nie było tam nawet jak wejść dobrze, a co dopiero jakoś sensownie zadziałać. — Jeździć się jeszcze dało? — spytał Miłek z jakąś głupią, zezowatą nadzieją. — Gdzie tam — machnął ręką Stryj Be. — Zaraz byś wpadł w te cholerne kolce, co powyrastały pod każdym placem. Chwilę tak to postało, ale potem wszyscy widzieli, że niszczeje i że niebezpieczne, więc zabetonowali, jak wszędzie indziej. Tyle. Z kolcami nie było żartów, o żadnej jeździe nie mogło być mowy. Kota bym się tam bał puścić, a co dopiero. — Koty na zjeżdżalni — parsknął Miłek i przysunął sobie wyszczerbiony słój z herbatnikami. — Możesz się śmiać, widywałem takie, co po placach łaziły. W parku Róży Lampion. — To tam też był plac? — Pewnie, że był. Nie pamiętasz? Raz tam byłeś nawet. Miłek zamarł nad świeżo wziętym herbatnikiem. — Byłem tam? — wykrztusił. — No, wzięliśmy cię. Ale pamiętać nie możesz, fakt. Może ze trzy lata miałeś. Był plac, był. Największy ze wszystkich. Stryj Be zaczął bębnić paluchami po blacie. — Pięknie tam było wtedy. W ogóle w całym parku — dodał. — Nie tylko na placu. Zapatrzył się w okno i odbębnił całe dwa takty ze swojej ulubionej Justycji Powszechnej; Miłek w mig nauczył się ją rozpoznawać, bo płyta dawała o sobie znać u stryja w całej rozciągłości co najmniej raz na tydzień. W parku Róży Lampion pięknie? — Czyli jak? — spytał z napięciem. Stryj szurnął krzesłem, wstał i zaczął się krzątać koło ekspresu do kawy. — No, zielono i w ogóle. Spokojnie, jak to w parku. Ptaki na drzewach. — Ptaki na drzewach?! Miłek z wrażenia upuścił herbatnik. Zaraz go znajdzie! Najpierw odpowiedź. Siedział w bezruchu i wpatrywał się w Stryja.

39


opowiadania • miniatury • prozA

— Ano na drzewach, sobie wyobraź. I wiewiórki. Koty na placu zabaw, białe chmurki na niebieskim niebie. Zgrabne dziewczyny w czystych spódniczkach. Stryj mrugnął do Miłka. — Zwykła rzecz — dodał. I zaczął się schylać po herbatnik. Miłek był za dobrze wychowany, żeby mógł do tego dopuścić: szybko sam zanurkował pod stół, podniósł ciastko, wrócił na krzesło — i było to jak koniec rozdziału. Rozmowa zeszła na inne tory. Choć Miłek próbował tego i tamtego, Stryja interesowały już tylko własnoręcznie wybrane tematy. Do parku nikt nie chodził, to ruina i nic ciekawego. A tak z innej beczki, słyszał Miłek, że silos starego Bierwy łapie rdza i trza go jakoś… Aby dostać się do Tyczkarza, należało park przeciąć ze wschodu na zachód. Miłek nie czuł się z tym zbyt dziarsko, ale mus to mus. Innej drogi nie było: tak powiedział sam Usław Kindżau, szycha wśród Nawratów i jedyny, który potrafił dać jakiekolwiek wskazówki. Trudno było wystarać się o tę audiencję. Komuś trzeba wierzyć. Najsensowniej było się skradać. Co prawda, tej wskazówki u Nawratów nie usłyszał, ale czuł to tak wyraźnie, jak gdyby mu jej udzielili. Nawratom lepiej było wierzyć: mówili dziwnie, ale każdy by mówił dziwnie, gdyby poszedł na odstrzał w Martwą Strefę i wrócił. A w ogóle Dziwny jest ten świat, przypomniał sobie Miłek. To Niesław Niemy tak śpiewał, a Nawraci słuchali go z przymkniętymi oczami, przejęci, kiwali głowami i zawsze mówili, że to był jeden z nich. O tak, jeden z nich. Pnie — i te ułamane, upalone, i te cały czas czynne — żywe, poprawił się Miłek — stały dosyć gęsto. Z zaskoczeniem dostrzegł płaty asfaltu, które przebijały porwaną szarością przez niewyraźny słomian zeschłych traw i zmętniały piachem brunat ziemi. Asfalt, tutaj? Było go więcej, niż dało się dostrzec z pierwszą sondą: wyrastał tu i tam, i trochę pod pniami nawet. Grube te płaty! Jak gdyby tworzyły kiedyś ulice. Miłek z wrażenia cały się spocił. I nagle przypomniał sobie, że w parkach były kiedyś te, jak im tam, pro— promenady. Znał to słowo z książek. I aleje. Ścieżki. Otarł czoło, zawczasu wyciągnął manierkę z plecaka i przełożył do kieszeni kurtki. Przyda się pod ręką. Z drugiej kieszeni wyciągnął kompas. Sprawdzić ten kierunek. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Im dalej wchodził, tym bardziej było widać, że ruina parku nie jest równomierna. Coraz więcej drzew miało tylko trochę naruszone konary i gałęzie. Listowia, zżółkłego i brązowiejącego, też było coraz więcej. Sczerniałe i zastygłe kikuty dalej zagradzały mu drogę, ale rzadziej; zastąpiły je spróchnomszałe, ciemnokarbowane bale, które ścieliły się to tu, to tam. Powietrze mniej pachniało pustką, rozpękłym asfaltem i suchą ziemią. Już po pierwszym kwadransie skradania Miłkowi zaczęło być ciężko. Obijał mu się o plecy parciany plecak; coś kanciastego w środku ewidentnie nie miało zamiaru ułożyć się z nim po dobroci. W gęstwinie nie chciał rozpinać kurtki, żeby o coś nie zahaczyć i jej nie rozedrzeć, szybko zrobiło mu się więc za gorąco. A cały ten zryw i przyczaj był zabójczym testem formy. Nogi miał coraz cięższe, oddech coraz krótszy. Przypadł do grubego pnia i zamknął oczy. Wiatr długim podmuchem rozszemrał wyschłe trawy i ucichł. Miłek wychynął, by się rozejrzeć. Krótki ruch liścia. Ptak? Tam. Podkradł się trochę bliżej. I znów szur. Coś małego. Może żaba? Ruszył w krótką pogoń i dopadł miejsca, z którego chyba dochodziło szuranie. Kucnął i ostrożnie rozgarnął liście. Nic. Uciekło. Zawiedziony, oderwał wzrok od ściółki. Zza drzew coś prześwitywało. Nie mógł tego miejsca zobaczyć wcześniej, bo z odległości było niemal doskonale zasłonięte grubymi pniami, sterczącymi wokół w niemal regularnym, gęstym rytmie. Tylko co któryś pień był faktycznie drzewem: podkradając się bliżej, Miłek zauważył, że większość nie miała korzeni i była wkopana w ziemię. Jak gdyby ktoś chciał tu stworzyć parawan. Zza pni prześwitywały obce, pogięte kolory. Podpełznął i zamarł. Przed nim rozpościerał się plac zabaw. * Gdy dotarł wreszcie w pobliże Gmachu, nie potrafił sobie uprzytomnić, którędy szedł ani ile mu to zajęło. Pierwszą część drogi przez park pamiętał całkiem nieźle; drugiej, od placu, niemal wcale. Brnął tylko, tyle wiedział, przez jakieś wielkie skłębienie form i materii. Gdyby nie kompas, być może brnąłby nadal. Obrazy błyskały mu przed oczami.


Jak to możliwe? Parkowy plac nie został zabetonowany. Wszystko było tak, jak Miłek słyszał kiedyś od Stryja. Płaty plastiku zwisające niczym nadtopione. Stal rurek i ożebrowań pogięta i wypaczona. Rozerwane fragmenty łańcuchów, przytwierdzone do powyginanych i sterczących pod różnymi kątami słupków. I wszędzie te kolce. Rwały się prosto z ziemi, wysokie na dwie, trzy stopy. Matowy, nieprzekorodowany metal wydawał się inny, groźniejszy niż metalowe rurki pod zjeżdżalnią, niż szkielety huśtawek. Zaostrzone końce lśniły nawet w zmętniałym świetle pochmurnego dnia. Gmach tkwił w samym środku rozwidnienia, raptem o kilkadziesiąt kroków, ale Miłek długo jeszcze stał w cieniu ostatnich gałęzi, starając się skupić, wygnać z pamięci widok placu. Czekał, aż obrazy wreszcie ustąpią. Ucichną. * Gmach Tyczkarza miał o wiele więcej okien wszerz niż wzwyż. Do takich budynków prowadziło kilka wejść, ale temu, Róży Lampion 1 A-D, zostało już tylko jedno, B. Pozostałe wyglądały na dawno nieużywane; brak klamek mówił to wyraźnie. Wejście B klamkę miało. Miłek nie potrafił Gmachowi ot tak zaufać: nadal kryjąc się za drzewami, podszedł od strony lewej i przy bocznej ścianie dostrzegł krótki murek, z którego sterczały resztki balustrady. Schodki, o proszę. Prowadziły w dół, do niskich, masywnych drzwi, które zamiast klamki miały metalowy kikut. W kikucie była precyzyjnie wycięta dziura, a w niej zupełnie nieprecyzyjny bolec. Miłek wyciągnął go i przechrrrobotał drzwi po zapiaszczonej podłodze. W środku powitała go kraina szaromiałkiego kurzu. Zdjął plecak i wyszarpał stamtąd wielką, staromodną, kanciastą latarkę (no tak, to ona tłukła mu się po plecach). Aby, klik, wybrać i oświetlić sobie drogę: prosto, potem między kotły, dalej musi być coś w górę. Na parter. A tam już znalazł windę. Czynną. Krótki buczek oznajmił, że są na miejscu. Miłek poczuł się nieswojo, jak gdyby zjechał pod ziemię, wprost w grubo uzbrojony przeciwbeton. Na ścianie naprzeciwko windy stało: ETR VII. Na korytarzu cisza była tylko pozornie absolutna; zza którychś drzwi dochodziło jakieś stukszur, szurstuk, stukszszsz. Tyczkarz.

Tam. Podszedł, wdusił przycisk dzwonka — i zaraz odruchowo cofnął rękę, gdy ostry i wysoki dźwięk złapał go za gardło. No tak: ponad drzwiami, wysoko, widać było uchylony lufcik. Stukanie ustało na moment, a po chwili zaczęło się zbliżać. Miłek zrobił krok w tył, ale zaraz powiedział sobie: Dalej już nie. Oddychał płytko. W drzwiach stanął najwyższy człowiek, jakiego w życiu widział. Sam Miłek miał już prawie sto osiemdziesiąt wzrostu, ale na tego tutaj trzeba było patrzeć nie tyle podnosząc, ile zadzierając głowę. Drzwi były jakieś półtora raza wyższe niż zwyczajne, a człowiek, który mu otworzył, akurat mieścił się w stalowych ramach. Stał niemy i nieporuszony. Zimowa, wełniana czapka ze zwisającymi nausznikami i brudnopomarańczowy sweter. Długie, długie spodnie. — P-pan… Tyczkarz, prawda? — odezwał się Miłek przez ściśnięte gardło. Człowiek wysunął głowę i ramiona na korytarz. Nie było nikogo więcej. W tyle mrugała jarzeniówka; ta sama, co zwykle. Cofnął się i znów popatrzył w dół. — Pan… Mikuinen? — zapytał przybysz. — Dobrze trafiłem? Miłosz Karmanek. Gigant stał nadal bez słowa i Miłek miał wrażenie, że nawet nie mruga. Oczy były przytomne. Sam ich wyraz, jeśli pominąć całą zwalistą resztę, świadczył, że Tyczkarz go słyszy i rozumie. Trwał jednak w pomnikowym bezruchu, jak gdyby ów bezruch i cisza zapewniały mu przetrwanie. — Dobrze trafiłem? — powtórzył młodzian. — Proszę pana? Coś w tonie głosu musiało poruszyć olbrzyma, bo skinął głową. Miłek skupił się. — Dostałem u Nawratów pańską wizytówkę — powiedział i podniósł ją ponad głowę. Człowiek w drzwiach mrugnął. Raz, drugi. — Ewaryst T. Mikuinen — odczytał Miłek. — Dalej nieczytelne. Niespodziewanie gigant pokazał mu zęby i przez chwilę nie wiadomo było, jak należy to rozumieć. — Ho-ho — zagrzmiało w korytarzu. Uśmiech wyglądał dziko na tej ciemnej, pobrużdżonej twarzy. — Dalej nieczytelne, powiada pan? Ho-ho. Odpowiedział! Dobry znak. Miłek zebrał się w sobie. Musi zostać wpuszczony. Gospodarz może chcieć go potraktować jak dawnego komi—komiwojażera i odbyć

41


opowiadania • miniatury • prozA

rozmowę tutaj, w progu, a wtedy nie uda się porządnie sprawy wyłuszczyć. W intruza w każdej chwili można wystrzelić krótkie Nie, zamknąć drzwi i wrócić do spraw własnych i niecierpiących. Zmarnowana szansa. Olbrzym wziął wizytówkę. — Dawno żadnej z nich nie miałem w ręce — mruknął w zmyśleniu. — Cieszę się, że mogłem przypomnieć — wyszczerzył się Miłek. Nieoczekiwanie gigant spoważniał, a głos nabrał mu surowości. — Nie trzeba. Pamiętam je bardzo dobrze. Panie Karmanek. — M — powiedział Miłek, chcąc go poprawić, i zaraz się zorientował. Nie rozdrażniać! Miał nadzieję, że tam, wysoko, nie było tego słychać. Miał ochotę pacnąć się w czoło. Gorączkowo szukał czegoś, co mógłby powiedzieć. — Czyli to „T.” to od „Tyczkarz”? — wystrzelił. Ton miał być lekki, ale brzmiało mu to już fatalnie w gardle. Usłyszał, jak słowa odbijają się od potężnej postaci, puste w półmigotliwej pustce korytarza. — Nie — odezwał się olbrzym. Zamyślił się na moment i westchnął. — Od „Todeus”. Jak na ironię. — Ironię? — powtórzył Miłek słabym głosem. Tyczkarz chrząknął krótko. — Zakładam, że nie zna pan żadnego z dawnych obcych języków? Czegoś takiego jak niemiecki? Łacina? Rozglądnął się po korytarzu jeszcze raz i przestąpił z nogi na nogę. — Dobrze, panie Karmanek. Zobaczmy, z czym pan przychodzi. Oprócz mojej wizytówki sprzed iks-iks lat. I przesunął się trochę w bok. Miłek nie był pewien, czy dobrze rozumie, ale postanowił potraktować to jako zaproszenie. Przemknął obok długaśnych nóg Tyczkarza, a ten z aprobatą mruknął Mm i spokojnie zamknął za nim drzwi. W przedpokoju. Szafy jakieś. Przy drzwiach kwadratowy biały stół na wyśrubowanej do maksimum nodze. Miłek chciał się jeszcze porozglądać, lecz gospodarz bez słowa zaczął się oddalać: powoli, jak to chyba miał w zwyczaju, wielkimi krokami, w tych luźnych spodniach, które całkowicie zakrywały buty. Zerknął na Miłka przez ramię, dłoń szarpnęła mu się lekko w przód. Miłek zrozumiał. Dołączył do kroczącego spokojnie Tyczkarza i dalej poszli już razem, w dwóch UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

różnych rejestrach korytarza, ale w tym samym kierunku — w głąb, w głąb. Przez chwilę Miłek był absolutnie pewien, że rozmowa się uda. * Pokój był przestronny. I proporcjonalny. Duży, lecz przy takiej wysokości sufitu nie było wrażenia, że rozlewa się na wszystkie strony. Tyczkarz wracał właśnie z tacą i dwoma parującymi kubkami. Sięgał głową pod sam żyrandol, niemiłosiernie skurzony, choć można było się założyć o cokolwiek, że sprawny. Tak jak w korytarzu, i tutaj cała ściana zabudowana była otwartymi półkami, na których leżały pudła, a w nich najróżniejsze druty, części, pudełka ze śrubkami, żelastwa, pogięctwa. No i narzędzia! Całe mnóstwo. Żyrandol musiał działać. Jeśli cokolwiek tutaj nie działało, była to tylko kwestia czasu, lub też — i otóż to! — uwagi. Właściwie skierowanej uwagi. Tyczkarz usiadł naprzeciw, wziął własny kubek i podsunał tacę Miłkowi. Gruba kamionka przyjemnie parzyła w ręce. — Szedł pan przez park, panie Karmanek? — Nie dało się inaczej. — Dało się, dało. Miłek trochę się zmieszał. — Nawraci powiedzieli, że tędy. — Czyli nie powiedzieli wszystkiego. Równy i spokojny głos Tyczkarza kontrastował z wydźwiękiem tego, co mówił. Nie brzmiało to jak oskarżenie. Po prostu stwierdzał fakt. Ale fakt mówił sam za siebie, prawda? A może chodziło tylko o przytyk? Miłek podrapał się w nos. — To jak inaczej? jeszcze można? Tyczkarz zapatrzył się w okno. — Dotarł pan, prawda? Miłek skinął głową. — No tego wiedzieć już pan nie musi. Siorbanie Miłka, siorbanie Tyczkarza. Gorzkie ciepło w gardle, w gardłach. Miłek spróbował jeszcze raz, ale tym razem gest pozostał bez odzewu. Siedzieli naprzeciwko siebie. Miłek na fotelu, Tyczkarz na sofie, w którą ktoś —zapewne on sam — wmontował bardzo długie metalowe nogi. Robiło to dziwne wrażenie, jak gdyby sofa w tym miejscu nie tyle tkwiła, ile na jakiś czas tylko zastygła; Miłek miał wrażenie, że


43


opowiadania • miniatury • prozA

lada moment powoli ruszy się i przejdzie kilka kroków, do przodu, w bok, gdziekolwiek. Zauważył, że siedzą w podobnych pozach: łokcie na kolanach, kubki w obu dłoniach. Tylko ten wzrost! I te proporcje! Miłek wpatrzył się w łydki Tyczkarza: długie, dłuższe od ud. Nogawki spodni nie leżały na podłodze: teraz widział, że kończyły się szerokim pasem. La—lamówką? Materiał wyglądał na sztywny i odporny. Chyba gruba skóra. Miłek miał wrażenie, że spod niewielkiej szpary między obszyciem a podłogą słabo prześwieca metal. Noski butów? Ciemnooliwkowe spodnie Tyczkarza kontrastowały z jego brudnopomarańczowym swetrem. Miał powyciągane asymetrycznie rękawy: jeden kończył się na kłykciach, drugi daleko za nimi, nie pozostawiając nic z ręki na widoku. Tyczkarz odstawił kubek i sięgnął do małej góry plastiku i elektroniki. Zapłonęło kilka kontrolek, mętnozielony kolor rozjarzył nieco wnętrze, coś tam zaczęło się obracać. Po chwili lekki szum ustąpił pierwszym znanym taktom. — Justycja! — wyrwało się Miłkowi. Tyczkarz popatrzył na niego uważnie. — Zna pan to? Miłek zawzięcie tupał. — Pewnie, że znam. Ulubiona mego stryja. Justycja Powszechna. Tyczkarz na moment się uśmiechnął. — Prawie. Justycja Feralna. Po czym sięgnął w kierunku najbliższej szafki i zapukał w nią krótko, jak w drzwi. Miłek zarejestrował to czysto machinalnie. Jaka Feralna? — A stryj mówi… — Stryj posłuchał w tej kwestii Realistów — powiedział Tyczkarz, znów poważny. — To Realiści tak zinterpretowali jej tytuł, F’r all. Uważam, że błędnie, choć trzeba przyznać, że popisali się tu poczuciem humoru, a to nieczęsto im się zdarza. Drugą wersją tego tytułu, moim zdaniem właściwą, posługują się głównie obydwa ugrupowania Mistyków oraz Przekorni. I co drugi czy co trzeci Nawrat, bo u nich, jak sam pan zapewne słyszał, „rozstrzał to norma”. Ale widzę — dodał, wskazując na Miłka stopy — że zaiste pan to zna. — Bo znam — powiedział Miłek, skonfudowany. Tupał dalej, ale jakoś z mniejszym przekonaniem. Wszystko było tak samo, choć teraz wydawało mu się, że tupie nie tyle razem z muzyką, ile nieco obok. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Nadal mieścił się w rytmie, tyle że wcześniej nie musiał się starać. — Fe—Feralna? Co to znaczy? Tyczkarz ściszył muzykę. — Do rzeczy, panie Karmanek. Miłka drażniło trochę swoje nazwisko. Nie był do niego przyzwyczajony, a i sam Tyczkarz wypowiadał je nieco dziwnie: do powagi przedostawała się przez niewielkie pęknięcie ironia. Słabo wyczuwalna, drobnoziarnista, lecz jednak. Miłek nie potrafił tego wrażenia stłumić. — Panie Mikuinen — zaczął. — Jest pan jedyną osobą, o której… Źle. — To znaczy, gdy wypytywałem o to różnych ludzi, większość w ogóle patrzyła na mnie, jak gdybym… Jeszcze gorzej. Miłek zerknął na Tyczkarza, szukając pomocy. A Tyczkarz siedział. Siedział trochę tak, jakby stał. Tam, na progu. — Panie Mikuinen, Nawraci mówią… i ja w to mocno wierzę… że potrafiłby pan naprawić park. Ulga. I zmieszanie. Tylko czemu zmieszanie? Przecież faktycznie to stwierdzili. Jedyny, który w ogóle mógłby mieć jakikolwiek pomysł, jak się do tego zabrać, to Tyczkarz. Architekt, planista; technik, praktyk. Tak powiedział Usław Kindżau, a reszta zamknęła oczy i pokiwała głowami. A jednak tutaj, u źródła, zabrzmiało to jakoś dziecinnie. Jak gdyby nie na miejscu. Tyczkarz odkrytą dłonią chwycił zakrytą rękawem pięść prawej ręki. — Naprawić park — powtórzył. — I place zabaw — dokończył Miłek cicho. — Place są zabetonowane. — Nie wszystkie — stwierdził jeszcze ciszej Miłek. — Wszystkie. — Wszystkie oprócz jednego — poddał zupełnie już cichutko Miłek. — Ja z panem nie polemizuję. Stwierdzam fakt. Każdy jest zabetonowany. — Ten w parku nie jest — wyszeptał Miłek. — Ten w parku zwłaszcza. — Nie — pokręcił głową Miłek. — Jest i wiem to na pewno. A wie pan, skąd u mnie ta pewność? — Nie — pokręcił głową Miłek jeszcze raz. Ale Tyczkarz nie zrozumiał.


— Bo sam go betonowałem. Własnoręcznie, panie Karmanek. — MIŁEK! — chciał wrzasnąć Miłek. Ale się powstrzymał. Tyczkarz wstał i powoli podciągnął nogawkę swych szerokich, luźnych, ciemnooliwkowych spodni. W pierwszej chwili Miłkowi wydawało się, że widzi małe szczudła. Pamiętał takie z ilustracji w książce, którą, jak wiele innych, uratował przed analfabetyzmem jednego ze swoich kolegów. Szczudła, szczudełka, dopinane do łydek, niewysokie, bynajmniej nie na miarę tych klasycznych, długich, drewnianych. Też gdzieś były, w jakimś innym tomie. Unoszona powoli nogawka wędrowała coraz wyżej i Miłek wreszcie zdał sobie sprawę, na co patrzy. Kolce. Takie same, jakie tkwiły pod każdym placem zabaw w mieście. Takie same jak te, które w ciągu jednej nocy wyrosły pod placami, przebijając bądź to ziemię, bądź miękkie ochronne kauczukowe podłoże. Kolce — ciężkie, metalowe, często karbowane, wszystkie zaostrzone tak dobrze, jak gdyby, rosnąc, musiały przebić się przez krzemień. Kolce wtopione w łydki Tyczkarza. Wyglądało na to, że u samego dołu próbował dodać do nich — dospawać? — mniejsze kawałki sztab. Pewnie dla równowagi, domyślił się oszołomiony Miłek. Zostały tylko ślady. Teraz dolne ich końce tkwiły w mocnych gumowych zaślepkach, tworzących miniaturowe stopki. Miłek już-już otwierał usta, by spytać o to, jak w ogóle można na czymś takim chodzić, ale nagle zdał sobie sprawę, że tak dziecinne pytanie powinien sobie odpuścić. Zamknął usta. I wtedy wydało mu się, że Tyczkarz spojrzał na niego po raz pierwszy zupełnie przychylnie. — Jak pan widzi, panie Karmanek — powiedział łagodnie, lecz zdecydowanie — to moja ostateczna odpowiedź. Nie. Nie naprawię parku. Nie przywrócę do życia placów. Fakt: gdybym się bardzo postarał, być może byłbym zdolny to zrobić; w tym jednym Nawraci mają rację. Mimo to, odmawiam. Miłek siedział ogłuszony. — Zdradzę panu w zaufaniu — ciągnął Tyczkarz — że dawno temu istotnie próbowałem. Dosłownie raz. Żal mi było patrzeć na tę ruinę. Nie rozumiałem, dlaczego to wszystko ma się tak marnować, więc pewnego dnia zebrałem narzędzia i wziąłem się do pracy. Na pewno zdaje sobie pan sprawę, że to niełatwe zadanie. Ale

nie narzekałem, miałem pełne ręce dobrej, konkretnej roboty. Uczciwej, choć powolnej, bo na każdym kroku trzeba było uważać na to sterczące żelastwo. Pod koniec dnia wydawało mi się, że coś mi się udało, że jest to jakiś początek. Mieszkałem wtedy gdzie indziej. Wróciłem do siebie, zdjąłem buty. Chodziłem jeszcze wtedy w butach. A gdy następnego dnia się obudziłem… Tyczkarz popatrzył w okno. — Wszystko się zmieniło. Położył dłoń na udzie i ścisnął je, jak gdyby chciał się upewnić, że nadal tam jest. Potem obydwaj popatrzyli na opuszczone już nogawki spodni. — Wyrosły w jedną noc. Jak tamte, pod placami. Bez bodaj jednego ostrzeżenia! Nic nie przeczuwałem, a trzeba panu wiedzieć, że jestem w tych sprawach uważny. Wystarczyło kilka godzin. Kilka raptem, panie Karmanek! Ciężka lekcja. Ale odrobiłem ją. Wiele musiałem zmienić. I zmieniłem. Tego muszę się trzymać. Miłek skinął głową, niemal wbrew sobie. — W parku, dodam, nie ma czego naprawiać — stwierdził Tyczkarz. — Park ma własne poczucie entropii i sam nad nim czuwa. Czas placów się skończył. To jedno kolce powiedziały nam bardzo wyraźnie. — Ale!… — wyrwało się jeszcze Miłkowi. Przygana w spojrzeniu Tyczkarza kazała mu zamilknąć. — Panie Karmanek, niechże się pan teraz nie cofa. Zapewniam pana, lepiej samemu podjąć trudne decyzje, niż obudzić się i stwierdzić, że coś podjęło je za pana. Rozumie mnie pan? Miłek popatrzył na kolce. Tyczkarz upił łyk herbaty. — Powiem panu jeszcze jedno, choć jak na pańskie dwadzieścia lat może być to nieco przedwczesne. Może kiedyś przypomni się to panu w odpowiednim momencie. Proszę mi wierzyć: coś takiego jak te kolce — coś, co do tego stopnia zmienia, do tego stopnia izoluje — tylko z początku wydaje się niewygodne. * Tyczkarz odprowadził go do drzwi. Szli wolno, był czas. Zamiast szukać w ruchach i krokach olbrzyma dowodów na z trudem skrywaną niewygodę lub skupiać uwagę na pudłach, można było przyglądnąć się umeblowaniu. Wszystko wysokie ponad miarę, choć nie wszystkie metalowe czy drewniane nogi wyglądały na sztucznie dorobione. Tu i ówdzie jakieś krzesło albo szafka z szufladami były wysmukłe z natury. Po prostu.

45


opowiadania • miniatury • prozA

Przy drzwiach Tyczkarz Mikuinen przystanął i przez moment wydawało się nawet, że uściśnie gościowi rękę. Ale tylko skinął mu głową. Za to uśmiech, jak zwykle krótki, był całkiem udany. Miłek, nie mogąc się powstrzymać, spytał jeszcze: — Więc jak można dotrzeć tutaj inną drogą? — O tym mowa już była. Dotarł pan raz, wystarczy. — A nast… — A następnej wizyty, jak mi się wydaje, raczej nie będzie pan planował. A jeśli nawet, hmm. Tyczkarz popatrzył na rozmruganą jarzeniówkę i Miłek podążył za jego wzrokiem. W następnej chwili usłyszał zamykane drzwi. Dźwięk nie był ostry. Szczęk zamka, drzwi cicho dobijające do futryny, spokojnie i bez echa. Tyle. Tym razem poszedł schodami. Nie po to, by uniknąć nieprzyjemnego brzęczka w windzie; chciał po prostu przedłużyć sobie czas pobytu w Gmachu, nadal poniekąd u Tyczkarza. Szedł, nie rozmyślając. Wytłumił emocje. Był za to uważny: zapamiętywał, utrwalał. Opuściwszy Gmach frontowym wyjściem B, usiłował jeszcze spojrzeć na okna na siódmym piętrze, ale uświadomił sobie, że nie wie, które to. Był w środku, nie sprawdził. Trudno. Poprawił plecak i już miał ruszyć, gdy usłyszał, jak otwierają się za nim drzwi. Spojrzał przez ramię. I odskoczył na parę kroków. Coś trójostronożnego, jakiś mechanizm, automat. Musiał go wyczuwać lub po prostu widzieć, bo poprawił kurs o te kilkanaście stopni i dalej kroczył niespiesznie w jego stronę. Wysięgnikami przytrzymywał

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

46

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

sporych rozmiarów kartonowe pudło, które leżało mu na płaskim szczycie jak na głowie. Z boku konstrukcji, tak samo niespiesznie, kręcił się klucz o dużych motylkowych skrzydłach. Automat podszedł i znieruchomiał; tylko klucz obracał się nadal, choć dużo wolniej. Na pudle napisane było „p. Karmanek”. P. Karmanek otworzył karton. Na samym wierzchu leżała gruba książka, pod spodem widać było metal. Części. Dużo części, różnych. Prawą stronę — osobną, głęboką przegrodę — zajmowały narzędzia. Od najprostszych młotków, obcęg i śrubokrętów przez pilniki, ze dwie wiertarki aż po poręczną piłę tarczową; kilku w ogóle nie rozpoznał. Między nimi znalazł kartkę. „Doślę więcej w razie potrzeby. T.”. Wrócił do książki. Nie miała obwoluty, ale wyglądała na dobrze utrzymaną. Na pierwszej stronie napis: Wielki słownik wyrazów języka polskiego, a w środku zakładka z ręcznie napisaną literą F. Feralna, przypomniał sobie. Zamknął książkę, a potem sprawdził, czy pudło na pewno nie spadnie. Wysięgniki trzymały mocno. Zerknął jeszcze krytycznym okiem na klucz — obracał się dalej, wolno i spokojnie — a potem obszedł automat dookoła. — Jak tak dalej pójdzie, będę musiał ci wymyślić imię — powiedział. — Ale na to jeszcze będzie czas. Chodźmy. Szli przez park już razem: on, Miłosz Karmanek, i automat z pudłem z narzędziami, prezent do kwadratu. Nie musieli się spieszyć. Czas z kamienną twarzą zdecydował się na razie stanąć po ich stronie. 


SOFA patronuje! Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że Kieszenie przeszłości czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać.

Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś. Równo rok temu nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się powieść Jana Maszczyszyna pt. Światy Solarne, oscylująca w klimatach głęboko steampunkowych. Okazało się, że autor nie potrafi na dobre uciec od wyimaginowanej rzeczywistości i powraca wraz z nią w Światach Alonbee. Do znanych z poprzedniej części bohaterów i kosmicznych ras dołączają nowe. Oto czeka nas druga odsłona porywającej steampunkowej przygody pośród rybopodobnych Alonbee, Houlotee i Ludzi.

W nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując się własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.

47


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

48

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Monika Hetz

Magia Klątwy przeznaczenia

Autor: Monika Magoska– Suchar, Sylwia Dubielecka Tytuł: Klątwa przeznaczenia Wydawnictwo: Novae Res Rok wydania: 2017 ISBN: 9788380833425

P

oczątkowo, kiedy zobaczyłam jak obszerna jest Klątwa przeznaczenia Moniki Magoskiej-Suchar i Sylwii Dubieleckiej, miałam wątpliwości, czy jest to lektura dla mnie. Czy aby na pewno wpasuje się w mój gust czytelniczy. Przyznam, że przez pierwszych dwieście stron miałam mieszane uczucia Po jakimś czasie losy bohaterów tak bardzo mnie zainteresowały, że nie mogłam oderwać się od tej niezwykłej książki. Spędziłam z nią kilka przyjemnych wieczorów. Przedstawia ona historię Arienne, mądrej i odważnej czarodziejki z Salmansaru. Dziewczyna, ucieka-

jąc przed grożącym jej niebezpieczeństwem, trafia do Ravillonu – świata, w którym rządzą mężczyźni. Rola kobiet sprowadza się zaś do funkcji Milady oraz zaspokajania męskich zachcianek. Nie ma tam miejsca dla inteligentnych przedstawicielek płci pięknej. Przeznaczenie sprawia, że Arienne trafia pod protektorat najprzystojniejszego i najsilniejszego Mistrza Walk, Severa. Wtedy to ich losy się splatają, wyznaczając wspólną drogę. Klątwa przeznaczenia łączy w sobie elementy fantastyki z erotyką. Przenosi czytelnika w świat rządzony przez mężczyzn, pełen przemocy i wielu okrucieństw. Bezwzględność Mistrzów ujawnia się w każdym czynie. Nie dbają o godność kobiet i ich uczucia. W momencie, gdy któremuś znudzi się ich Miledy, mogą ją zesłać do podziemi, skazując tym samym na śmierć, co bardzo często czyni Mistrz Harold. W bractwie zakazanym uczuciem jest miłość, a jej okazywanie za pomocą pocałunków w usta – surowo karane. Kolorem organizacji jest czerń i w takiej barwie są ubrania jego członków. Struktura, zasady oraz rzeczywistość Ravillonu została przedstawiona w precyzyjny i dokładny sposób. Powieść cały czas trzyma w napięciu i niepewności, rozbudzając ciekawość. Jest w niej nie tylko wiele interesujących wątków, jak choćby miłosny czarodziejki z Salmansaru oraz Mistrza Walk, wątek Cieni Shatten, czy Fenianijskiego tronu ale też dużo magii, tajemnic i sekretów. W książce przewija się mnóstwo świetnie wykreowanych postaci. Mają one zazwyczaj silne osobowości, posiadające własne, indywidualne cechy, co sprawia, że wyróżniają się spośród innych bohaterów i zapadają w pamięć czytelnika. Dosyć szczegółowe opisy na pewno nie każdemu przypadną do gustu, ale chwilowe zatrzymanie akcji rekompensują ciekawe, niekiedy zabawne dialogi. Kiedy czytałam przekomarzania Arienne i Severa na mojej twarzy gościł niewymuszony uśmiech . Minusem powieści z pewnością jest brak podziału na rozdziały, co w przypadku tak obszernej książki, na pewno ułatwiłoby czytanie. Do tego narracja pierwszo i trzecioosobowa, których połączenie początkowo niezwykle mnie irytowało. Z czasem jednak się przyzwyczaiłam. Klątwa przeznaczenia jest udanym debiutem literackim. Powieść idealna dla miłośników fantastyki oraz romansu. Z niecierpliwością oczekuję na kontynuację losów Arienne oraz Severa. 

49


publicystyka Iwona Niezgoda

Miłość silniejsza niż magia

Autor: Jarosław Prusiński Tytuł: Szary Mag. Trylogia Wydawnictwo: e-bookowo.pl Rok wydania: 2015 ISBN: 9788378595137

W

ielu ludzi pióra, idąc za przykładem J. R. R. Tolkiena czy Ursuli K. Le Guin, decyduje się uczynić świat fantastyczny przedmiotem swojej twórczości, mając nadzieję, że mimo iż nierealny i odległy, stanie się bliski czytelnikowi. Efekt ten zdołał osiągnąć Jarosław Prusiński, autor zbioru opowiadań pod tytułem Vortex. Treści w nim zawarte zrobiły na mnie duże wrażenie, dlatego postanowiłam ponownie sięgnąć po jego twórczość. Tak trafiłam na publikację zbiorczą zatytułowaną Szary Mag. Trylogia wydaną nakładem internetowego Wydawnictwa e-bookowo.pl w 2015 roku. Składają UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

się na nią: Szary Mag, Szary Mag. Sahi oraz Szary Mag. Wielka Księga. Już pierwsze wersy opowieści są zaproszeniem do świata kształtem przypominającego pływającego po błękitnym oceanie wielkiego grzyba, którego kapelusz przechylony jest w lewą stronę. Autor nakreślił szczegółowo jego wizję i rozbudził wyobraźnię, co zaowocowało chęcią wędrówki śladami Szarego Maga, samotnie przemierzającego Świętą Ziemię. Twórca przeniósł odbiorcę do czasów Średniowiecza, naznaczonego piętnami niewolnictwa, głodu i wojen. W tej mrocznej scenerii, na targu w Rothen zjawia się człowiek zdecydowany kupić Vivian, nastoletnią niewolnicę przetrzymywaną trzy miesiące w więzieniu Zakonu. Dziewczyna okazuje się być pojętną uczennicą. Obdarzona Darem pod czujnym okiem Szarego Maga uzdrawia chorych, a w trudnych chwilach naznaczonych potokami krwi wielu, bierze udział w wojnie, którą przeciw władcy Wielkich Stepów, toczy przodownik koczowników – Kalid. Ale to dopiero początek krwawej pożogi, bowiem do akcji wkraczają oddziały Czarnych Magów – Sahi. Na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa? Czy Szary Mag zaprowadzi pokój? Jaki będzie finał poszukiwań Wielkiej Księgi? Czy spełnią się słowa zawartej w niej przepowiedni głoszącej, że Wybraniec, który ją odczyta, uśmierci Magię? Jarosław Prusiński napisał historię nieoryginalną i niebanalną zarazem. Na pierwszy plan wysunął, nieco wbrew logice, postać Vivian, której życie od najmłodszych lat było pasmem nieszczęść i udręki: śmierć matki, brak wieści o losie ojca biorącego udział w wojnie, stopniowo zapełniały czarę goryczy, a skazanie na niewolnictwo i osadzenie w więzieniu Zakonu, ostatecznie ją przelały. Bohaterka stała się niedostępna, arogancka, opryskliwa, przyjaźnią darząc jedynie Karen – towarzyszkę niedoli. Mimo to, nietrudno obdarzyć Vivian sympatią. Urodziwa i temperamentna, była oddaną i troskliwą towarzyszką życia Szarego Maga. Autor postawił u jej boku silnego, doświadczonego przez życie, a zarazem obdarzonego wielką mocą i cieszącego się równie wielką sławą, człowieka w szarej szacie. Między wierszami przypomniał stare porzekadła, w myśl których Prawdziwa miłość silniejsza jest niż magia oraz Pragnienie miłości czasem bywa silniejsze niż rozum. Uczucie, którym darzyło się tych dwoje, rzucało światło i dawało nadzieję tak potrzebną wszystkim walczącym ze skutkami wojen, w których mężczyźni masowo tracili życie, co zmuszało do podejmowania


przez nich radykalnych kroków i wiązania się z więcej niż jedną kobietą, celem zabezpieczenia ciągłości gatunku. Tę prawdę twórca ukazał poprzez dany Vivian przywilej wyboru drugiej żony swojemu mężowi, zarazem skłaniając czytelnika do zastanowienia się nad kontrowersyjną kwestią wielożeństwa przeciwstawionego tradycyjnemu modelowi rodziny. Naprzeciw szeroko rozumianej miłości, Jarosław Prusiński namalował słowem obraz wojny. W moim odczuciu zasługuje on na szczególną uwagę przez wzgląd na uniwersalizm przesłania. Autor z niemałym rozmachem przedstawił przebieg walk toczonych na Stepach pogrążających się w coraz większym chaosie, czego widomym znakiem było wkroczenie do akcji oddziałów Sahi – Czarnych Magów posiadających moc pochodzącą od Boga. Wspierani przez ożywieńców przywołanych zza grobu potężnymi zaklęciami, toczyli religijną wojnę, której opisy przyprawiają o dreszcze, bowiem trupy płyną rzekami, wioski są spalone, na kołkach pełno obciętych głów, a nadzy ludzie nabici są na pale. Jakby tego było mało, twórca dość odważnie, ale z wyczuciem, opisał sceny brutalnych gwałtów, których niejednokrotnie dopuszczano się względem kobiet. A wszystko w imię religii i miłości do Bogów. Pisarz między wersami ukrył gorący i, niestety, nadal aktualny apel o zaprzestanie bratobójczych walk: Nie wolno zabijać. Nie ma na świecie tak ważnego powodu, dla którego można by to zrobić. Żadnego. Wojny rodzą tylko śmierć i cierpienie, nie mając nic wspólnego z miłością. Mimo wszelkich trudności, to właśnie miłość zdolna jest przezwyciężyć nawet śmierć. Na potwierdzenie tej tezy, wyobraźnia podsunęła autorowi poruszające sceny epilogu, w którym oczom czytelnika ukazują

się Fergo i czarownica pozbawiona urody. Kim są? Tego zdradzić nie mogę. Powiem jedynie, że odkrycie tej tajemnicy wzrusza i skłania do refleksji nad życiem i przemijaniem. Ta historia wybrała mnie, nie wymyśliłem jej, bo nie miałem nad nią władzy – mówił Jarosław Prusiński, ale my jesteśmy zdolni kształtować historię naszego życia każdego dnia na nowo. Magia może w nim zagościć, bo światy realny i magiczny są gdzieś obok siebie. Jedynie od nas zależy, którą ścieżkę wybierzemy i jakich wyborów dokonamy po przebudzeniu. Każda z przeżywanych chwil może być tą najpiękniejszą, jeśli tylko odważymy się otworzyć okno i wpuścić do szarego życia więcej światła. Ty też możesz zostać Szarym Magiem i na przekór wszystkiemu widzieć swój realny świat w magicznych oraz tęczowych barwach. Staraj się zawsze o tym pamiętać. 

reklama

https://www.facebook.com/sofadwumiesiecznik/ 51


publicystyka Magdalena Bosiacka

Daj się porwać arcyburzy

Autor: Brandon Sanderson Tytuł: Archiwum burzowego światła Wydawnictwo: MAG Rok wydania: 2014 ISBN: 978-83-7480-421-9, 978-83-7480-466-0 O co chodzi? Surowym, skalnym światem targają arcyburze – potężne, groźne i wyjątkowo niebezpieczne. W tej twardej rzeczywistości przyszło żyć niedoszłemu chirurgowi, który został żołnierzem – Kaladinowi, pochodzącej z arystokracji i zmagającej się z rodzinnymi problemami UKŁADAMY

u k ł a d a m y

52

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Shallan i nękanemu tajemniczymi wizjami Dalinarowi. Co mają wspólnego ci z pozoru tak różni ludzie? Jaką rolę odegrają w historii świata? Potęga wyobraźni Archiwum Burzowego Światła to przede wszystkim niezwykłe bogactwo stworzonej przez Brandona Sandersona rzeczywistości. Bycie pisarzem specjalizującym się w fantastyce wbrew pozorom nie jest łatwe. Choć książka i jej świat wymyślany jest od podstaw, bardzo trudno wykreować coś naprawdę oryginalnego. Bo wszystko już gdzieś było. Smoki? Magia? Hobbity? Walki o władzę? Ocalenie Wszechświata? Podróże w czasie? A poza tym… Cóż… Czasami naprawdę ciężko jest się nie inspirować. Jeśli ktoś tworzy fantastykę, to zazwyczaj też ją czyta. A jeśli ją czyta, to ma gdzieś głęboko w sobie setki historii, setki światów, którymi nawet podświadomie może się zainspirować i tym samym stworzyć coś, co choć nie można tego nazwać plagiatem, jest pozbawione świeżości i oryginalności. Tymczasem Brandon Sanderson w Archiwum Burzowego Światła stworzył od podstaw nowy świat. Inny niż wszystko. Poczynając od tak pospolitych spraw, jak fauna i flora, poprzez występujące tam rasy ludzkie i do ludzkich podobne, przez mitologię, technologię i kulturę. Jest to rzeczywistość niezwykle szczegółowa i dokładna, może nie tak jak u Tolkiena (to jednak inny poziom, o czym niżej), ale widać tu ogromną pracę, potęgę wyobraźni oraz, co bardzo ważne, samodzielność i oryginalny pomysł na uniwersum. Sposób wejścia w sandersonowe realia jest dość trudny, bo autor rzuca nas od razu na głęboką wodę. Dla czytelników takich jak ja, którzy lubią dokładnie wszystko wiedzieć i zwracają uwagę na detale, jest to dość męczące. Jednak zapewniam Was, że warto się przemęczyć, bo to uniwersum jest niezwykłe! Angażujący bohaterowie Jedną z podstawowych cech dobrej książki jest mój stosunek do jej bohaterów. Często coś czytam i niby wszystko jest na swoim miejscu, niby nie ma się do czego przyczepić, bo i język jest ładny, i akcja wartka, i pomysł oryginalny, a ja nie mogę zupełnie się skupić i cały czas zerkam do internetu, sprawdzam pocztę albo kogoś zagaduję. Przeważnie dzieje się tak, bo bohaterowie są mi zupełnie obojętni i nie wywołują emocji. Autor nie potrafi mnie poruszyć, przywiązać do nich. U Sandersona tego problemu nie ma i, czytając, naprawdę mocno przejmowałam się losem Kaladina, Shallan, Dalinara i Adolina. Byłam ciekawa, co będzie dalej, a nawet zdarzało mi się zastanawiać nad książką, kiedy jej nie czytałam (a nie zdarza mi się to często!). To, jak pisze Sanderson, jakich bohaterów kreuje, sprawia, że od jego książek można się po prostu uzależnić. Czy Archiwum Burzowego Światła ma wady? Oczywiście, że ma, ale na szczęście są one na tyle niewielkie, że zupełnie nie przeszkadzają w czytaniu. Przede wszystkim jest to książka bardzo


nierówna. Raz akcja gna na złamanie karku, a strony przewracają się tak prędko, że aż lecą iskry. Za chwilę zaś wszystko zwalnia, by przez następne trzysta stron niespiesznie się toczyć. Uważam, że spokojnie obie książki mogłyby być o jakieś dwieście stron krótsze i naprawdę nikomu by się z tego powodu nic nie stało. Z drugiej strony, te dłużyzny są dobre i przydatne, bo dzięki nim dłużej możemy się delektować niezwykłym światem stworzonym przez Sandersona i lepiej poznać uniwersum. Nie spodziewajcie się też, że Archiwum Burzowego Światła to literatura na poziomie Tolkiena czy LeGuin. Nie. To typowa powieść rozrywkowa, w której język jest po prostu poprawny (a czasem zdarzą się jakiś mniejsze czy większe gafy – być może jest to kwestia tłumaczenia), sposób prowadzenia akcji typowy, a głębi, warstw i intertekstualnych odniesień możemy szukać ze świecą. To są naprawdę świetne książki, ale jednak nastawione wyłącznie na rozrywkę i relaks. Nie można od nich oczekiwać niczego innego. Polecam je raczej wyłącznie miłośnikom gatunku. Osoby sporadycznie sięgające po fantastykę mogą się zrazić, zmęczyć – choćby rozmiarami cyklu.

Archiwum Burzowego Światła Brandona Sandersona, na które tej chwili składają się Droga królów i Słowa światłości, to wspaniały, monumentalny cykl, który zachwyci wszystkich wielbicieli fantastyki. Oryginalny świat, wspaniali i ciekawi bohaterowie, dobry pomysł na fabułę i umiejętność przenoszenia czytelnika na długie godziny w inną rzeczywistość, to coś czego nie da się nie docenić. Dałam się porwać i jedyne, czego żałuję, to tego, że na kolejną część trzeba czekać tyle czasu. 

Barbara Marszałek

Wędrówka w otchłań własnej osobowości. Senne koszmary i erotyzm w Magicznym Oku

P

Autor: Autor: Izabela JenniferFilipiak L. Armentrout Tytuł: Magiczne Oko. Tytuł: Ostatnie tchnienie Opowiadania zebrane Wydawnictwo: Filia Wydawnictwo: W. A. B. Rok wydania: 2017 Rok wydania: 2006 ISBN: 9788380751903 ISBN: 9788374142373

odstawowymi kwestiami poruszanymi w twórczości Izabeli Filipiak są: wolność, niezależność i wyzwolenie kobiety, co umiejscawia pisarkę w gronie współczesnych feministek. Zadebiutowała zbiorem opowiadań Śmierć i spirala (1992). Jest autorką dwóch powieści: Absolutna amnezja oraz Alma, tomu poezji Madame Intuita, dramatu Księga Em i zbioru felietonów Kultura obrażonych. Jednak największym uznaniem cieszy się jej poradnik i esej literacki zarazem Twórcze pisanie dla młodych panien wydany w1999 roku. Doświadczenie i wiedzę na temat creative writing autorka wykorzystała również prowadząc warsztaty twórczego pisania przy wydziale Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim. Myśli przewodnie swoich wykładów zawarła w poradniku. Przedstawia w nim źródła inspiracji, fascynacje literackie oraz proces przemiany pomysłu w skończone dzieło. Zdaniem Filipiak akt tworzenia nie może istnieć bez twórczej postawy wobec życia. Owa myśl znajduje również odzwierciedlenie w zbiorze opowiadań Magiczne oko. W drodze ku samopoznaniu Feminizm Filipiak jest przede wszystkim feminizmem wyobraźniowym,

53


opowiadania • miniatury • prozA grą skojarzeń. Magiczne oko, książka składająca się ze zbioru opowiadań Śmierć i spirala (1992) oraz eseistycznej prozy Niebieska menażeria (1997), jest próbą odnalezienia wolności słowa pisanego. W obu przypadkach mamy do czynienia z wykwintną prozą emocjonalną, niejednokrotnie bliską poezji. Literacka wędrówka w otchłań własnej osobowości odbywa się w celu zrozumienia rzeczywistości zewnętrznej. Impulsem do podróży oraz do samopoznania staje się dla Filipiak emigracja – zarówno ta namacalna, prawdziwa, wiążąca się ze zmianą miejsca zamieszkania, jak i emigracja wewnętrzna, będąca ciągłym poszukiwaniem siebie na skraju snu i rzeczywistości. W szokującej, niejednokrotnie perwersyjnej Śmierci i spirali autorka opisuje ciemne zakątki amerykańskiej metropolii. Tam odnajduje ludzi aspołecznych: bezdomnych, intelektualnych odmieńców, prostytutki, transwestytów, życiowych wykolejeńców. Świat, w którym przebywają, rządzi się brutalnymi prawami, a życie bohaterów toczy się w zawieszeniu pomiędzy realnym otoczeniem, wyobraźnią i snem. Niebieska menażeria jest natomiast próbą uporządkowania w pamięci wspomnień, dookreślenia uczuć i odczuć z perspektywy czasu, dążeniem do pogodzenia się ze światem oraz z przeszłością. Miejsce buntu i pisarskiej przewrotności, w której wcześniej Filipiak poszukiwała możliwości do podróży w krainę własnej osobowości, zastępuje refleksja. Konfesyjny nastrój pozwala autorce przedstawić własne myśli i emocje wiążące się z emigracją i powrotami do Polski. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

54

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Opowieści o skomplikowanych relacjach uczuciowych: małżeństwach oraz homoseksualnych związkach partnerskich, tworzą obraz przystanku na drodze do poznania własnej tożsamości w błędnym kole współczesnego świata. Ucieczka – senny koszmar Jednym z najczęściej pojawiających się w Magicznym oku motywów jest sen. Przerażające obrazy koszmarów wydają się na tyle prawdziwe, że nie sposób odgadnąć, co jest realnością, a co sennym urojeniem. Sny nakładają się na jawę, rzeczywistość wydaje się być sytuacją wprost z nocnych mar. Uciekanie — zadyszka towarzysząca bohaterce opowiadań w niejednym koszmarze, zdaje się być czynnością trudną do pokonania. Bohaterka śni, że została zamknięta w obozie otoczonym drutem kolczastym, z którego wprawdzie udaje się jej uciec, lecz budzi się w szczękach psa jednego z żołnierzy, biorącego udział w pogoni. Sen powtarza się wielokrotnie i dopiero po sześciu-siedmiu latach bohaterce udaje się zmylić pościg i dobiec do przestronnych miejsc i miasteczek, a potem jeziora. Senne ucieczki prowadzą do dziwnych, czasami makabrycznych kryjówek: do wnętrza trumny lub na polanę mieszczącą się tuż za obszarem usłanym trupami. Natomiast sen o letniej wyprawie, podczas której uczestnicy mają zrzucić turystkę z piramidy, przenika do realnego świata. Ów koszmar „ściąga” bohaterkę opowiadania na piramidę, z której podczas wycieczki chce uciec — na próżno. Strach przed urealnieniem się snu nie opuszcza bohaterki na krok. Nie sposób odgadnąć, co jest rzeczywistością, a co straszną, senną wizją, w której pojawiają się ludzkie i zwierzęce korpusy czy karnawałowe maski. Wszystko jest tak nierzeczywiste, że paradoksalnie staje się możliwe do ziszczenia na jawie. Sny, niezrozumiałym rytmem, następują po sobie. I tak, po wydostaniu się z obozu i długiej ucieczce, bohaterka dociera nad jezioro. Pościg za nią przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Tuż nad brzegiem odnajduje łódkę i wypływa nią rankiem w nieznane. Od tej pory rację bytu zaczynają mieć „sny emigranta”. Sny emigranta Izabela Filipiak koniec lat osiemdziesiątych spędziła w Nowym Jorku. Tam dogłębnie poznała życie tubylców amerykańskiej metropolii, jak również spotkała się ze środowiskiem emigracji. Przeżycia i doświadczenia tego okresu znajdują swoje odzwierciedlenie w Magicznym oku. Autorka często przywołuje brutalne obrazy z nowojorskich domów i ulic. Świat opowiadań Filipiak jest światem emigrantki, która zagubiła swoją tożsamość. Stan zawieszenia w dwóch przestrzeniach: Polski i Ameryki, obrazuje „sny emigranta”. Oniryczne wizje są przewrotne: wyrażają pragnienie przyjazdu do ojczyzny, lecz zaraz po przyjeździe, paradoksalnie, nasilają tęsknotę za opuszczonym terytorium i chęć powrotu. Strach przed przekraczaniem granicy ilustrują koszmary, w których celnicy zatrzymują emigrantkę, ktoś wciąga ją do samochodu lub w drodze powrotnej do Ameryki natrafia na przemytników. Nie tracąc nadziei, że jednak uda się jej przekroczyć linię graniczną, bohaterka próbuje przejść przez zieloną granicę, po czym wpada na druty kolczaste. Wie, że jest już namierzona przez wyborowego strzelca… a potem budzi się w wysokiej trawie. Nie tylko ona ma takiego rodzaju sny. Rozmawiając z innymi emigrantami, dowiaduje się, że „sny emigranta”


o podobnej treści mają wszyscy ci, którzy, jak ona, opuścili ojczysty kraj. Senne iluzje o przygranicznych ucieczkach znikają dopiero wtedy, gdy Filipiak decyduje się na podjęcie próby uporządkowania swoich myśli i uczuć. Refleksja pozwala jej pogodzić się z przeszłością. Polska przestaje być dla niej krajem złych wizji. Staje się miejscem, w którym możliwe jest odnalezienie odpowiedzi na nurtujące wciąż pytania. Autorka wyznaje: Polska to miejsce powrotu i wyrocznia (…). Kiedy wątpię, co zrobić dalej, jadę do Polski, a tam dostaję odpowiedź (…). Wracam i przez chwilę wszystko wiem. Polska stanowi dla niej matczyne źródło poznania. Erotyzm Psychodeliczne opowiadania ze zbioru Śmierć i spirala są sadystycznym manifestem erotyzmu. Filipiak przedstawia fragmenty ludzkich historii, w których powtarzają się sytuacje rodem z sennego koszmaru. Najskrytsze ludzkie pragnienia i fantazje seksualne ziszczają się na jawie. Trudno stwierdzić, czy brutalny akt seksualny z człowiekiem w masce zdarzył się w literackim śnie, czy w literackiej rzeczywistości. Autorka, odsłaniając ciemne kulisy relacji erotycznych pomiędzy ludźmi, stara się nie oceniać, negować czy przyklaskiwać perwersyjnym zachowaniom seksualnym. Jest obserwatorką, mającą świadomość, iż opisywanie sytuacji intymnej przyczynia się do ukazania kruchej ludzkiej egzystencji. Przedstawia więc świat prostytutek, dla których odsłonięcie naturalnego erotyzmu jest o wiele trudniejsze niż polegająca na wyuczonym zachowaniu sztuczna gra prowadzona z klientami, podczas której

odmienione, wręcz nie do poznania, potrafią z wielką gracją i finezją przeprowadzić grę wstępną, rozmawiając z klientami szeptem, kokieteryjnie ocierając się o ich ciała. Relacje seksualne między mężczyzną i kobietą mogą przybrać postać sadomasochistycznej zabawy lub gwałtu. Również w tym przypadku trudno rozstrzygnąć, czy bohaterka jednego z opowiadań została zgwałcona, czy był to jedynie kolejny senny koszmar. Lęk przed miłością, przed wyższymi w hierarchii uczuciami niż pociąg fizyczny, a zarazem rosnące w siłę pragnienie przeżycia prawdziwej miłości, przeplatają się z brutalnymi obrazami aktów seksualnych. Cechą charakterystyczną ludzkich relacji erotycznych staje się w tekstach Izabeli Filipiak przejrzysta struktura: pobudzenie, więcej pobudzenia, orgazm. Autorka, przyglądając się kobietom z bliska, opisuje ich finezję, piękno ciała, pociągający erotyzm. Natomiast w mężczyznach stara się odkryć „to coś”, czemu kobiety oddają się, nierzadko decydując się na spędzenie całego życia przy ich boku. Odnalezienie „tego czegoś” nie jest prostym zabiegiem. Dopiero w Niebieskiej menażerii Filipiak, przywołując nasycone rozważnymi analizami i przemyśleniami opowieści o związkach hetero- i homoseksualnych, dokonuje rozrachunku dotyczącego seksualności kobiet i mężczyzn. Podróż w otchłań własnej indywidualności, w sferę uczuć i myśli trwa nadal… Urywkowość życia w opowiadaniach. Wolność słowa pisanego. Izabela Filipiak stosuje eseistyczną praktykę pisania, przy pomocy której odkrywa wewnętrzną wolność podmiotu. Eseistyczne właściwości opowiadań stymulują proces wyzwalania się autorki od zewnętrznych mechanizmów determinacji. Filipiak, korzystając z wolności słowa pisanego, eksperymentuje i rozważa. Przedstawiając wizje sennych koszmarów, wkracza w sferę trudną do pełnego zidentyfikowania, poszczególne sny obrazują bowiem stan zawieszenia pomiędzy rozpoznaniem umysłu, a senną iluzją. W Magicznym oku dokonuje się eseistyczny proces „doświadczania siebie” oraz „doświadczenia świata”, który realizuje się zarówno w przestrzeni rzeczywistej, jak również w świecie snu. W drodze ku samopoznaniu autorka korzysta z toposu obserwatora. Przedstawiony przez Filipiak obszar ludzkiego erotyzmu dostarcza dowodów na to, że każda jednostka jest szczególna i niepowtarzalna, również w sferze erotycznej. Autorka wykazuje się erudycją i wspaniałym kunsztem pisarskim. Wędrówkę w głąb ludzkiej osobowości realizuje, posługując się „wycinkami” z ludzkiego życia. To właśnie one stają się esencją podejmowanego trudu zrozumienia istnienia człowieka w świecie i w czasie. Ludzkie życie składa się z szeregu zagadkowych sytuacji, odczuć i przeżyć, które w powieści niejednokrotnie zostają pomijane na rzecz ogólnego ukazania ludzkiej egzystencji. Opowiadania zdają się więc być dla autorki najwłaściwszą formą literacką, pozwalają jej bowiem na odkrywanie fragmentaryczności życia. Jak sama wyznaje: Lubię pisać opowiadania. Ujawnia się w nich wycinkowość, fragmentaryczność życia - jakieś zdarzenie staje się na chwilę kluczowe dla zrozumienia ułamka czyjejś egzystencji. Powieść chce nas zapewnić, że całe życie ludzkie jest ważne, opowiadanie nie czyni takiego wysiłku, pozostawia tą kwestię otwartą. 

55


publicystyka Ewelina Nawara

Ostateczne poświęcenie

Autor: Jennifer L. Armentrout Tytuł: Ostatnie tchnienie Wydawnictwo: Filia Rok wydania: 2017 ISBN: 9788380751903

D

ługo czekałam na Ostatnie tchnienie, koniec serii Dark Elements. Już w dzień premiery kupiłam e-booka, by móc w końcu poznać finał historii. Jednak bardzo bałam się ją przeczytać, bałam się rozczarowania, a jednocześnie nie chciałam rozstania z bohaterami. Niekiedy miłość trwa aż do ostatniego tchnienia. Każda decyzja niesie ze sobą konsekwencje, a siedemnastoletnia Layla musi stawić czoła najtrudniejszym wyborom. Co wybierze? Światło czy mrok? Z jednej strony stoi grzeszny, seksowny, demoniczny książę Roth, z drugiej Zayne – wspaniały, troskliwy strażnik, z którym bohaterka nigdy nie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

56

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

wyobrażała sobie związku. Najtrudniejsza decyzja dotyczy jednak tego, której połowie swojej natury powinna zaufać. Dziewczyna ma też inny problem. Najniebezpieczniejszy z demonów, Lilin, został uwolniony, by siać spustoszenie wokół niej. Aby uchronić Sama przed losem dużo gorszym niż śmierć, Layla musi paktować z wrogiem, jednocześnie chroniąc miasto i swoją rasę przed zniszczeniem. Rozdarta między dwoma światami i dwoma różnymi chłopakami, niczego nie jest pewna, a już najmniej tego, czy przeżyje Czasami jednak, gdy tajemnica goni tajemnicę, a prawda wydaje się niemożliwa do odkrycia, trzeba posłuchać głosu serca, wybrać stronę i walczyć do utraty tchu… Layla w końcu dokonuje wyboru pomiędzy Rothem a Zaynem. Na pewno będziecie zadziwieni jej decyzją. Nie mogę uwierzyć, że to już koniec. Koniec wątpliwości kogo wybierze Layla. Wszystko się skończyło, nie będzie więcej spotkań z Laylą, Zaynem czy Rothem. Sprawiedliwość zwyciężyła, ale za jaką cenę? Autorka zaskoczyła mnie w kilku momentach, a sądziłam, że po dwóch poprzednich częściach jest to ciężkie do wykonania. Ostatnie tchnienie ma wszystko, czego mogłabym oczekiwać od zakończenia fenomenalnej serii. Czytając, stajemy się obserwatorami problemów sercowych Layli, ale też poznajemy tajemnicę prawdziwej tożsamości dziewczyny, która stanowi największą niespodzianką książki. Podobnie jak w poprzednich częściach nie brakuje tu humoru dostarczanego przez księcia piekła. Nie jest łatwo odnaleźć powód i siłę do uśmiechu pośród problemów i śmierci. Powieść jest wypełniona emocjami, a dzięki wielu zwrotom akcji, autorce udaje się wielokrotnie zaskoczyć czytelnika. Layla niesie na swoich, siedemnastoletnich barkach ogromny ciężar. Nie jedna dorosła osoba załamałaby się pod nim, a ona każdego dnia walczy o ludzi i ich życie. Musi podjąć bardzo trudną decyzję, ale wie, co zrobić, by ocalić tych, których kocha. Nawet kosztem samej siebie. Tajemnice zostały odkryte, wybory dokonane, a obietnice spełnione. Świetne zakończenie rewelacyjnej serii. Idealna mieszanka emocji i humoru, wciągająca czytelnika od samego początku. Bardzo żałuję, że to już koniec, ale Ostatnie tchnienie jest idealnym pożegnaniem z ulubionymi bohaterami. 


Tomasz Przyłucki

Humor wśród gwiazd – recenzja spektaklu Hotel asteroid S

pace opera na scenach teatralnych to niespotykane zjawisko. Z drugiej: strony komedia w teatrach gra pierwsze skrzypce. Jak więc wyszło połączenie humoru z międzygwiezdną fantastyką w Hotelu Asteroid? Artyści z Klubu Komediowego w Warszawie zaskoczyli. Zdecydowali się zrealizować swój oryginalny pomysł na sztukę w estetyce space opery, czyli gatunku, który bardziej przystoi widowiskom filmowym i całym książkowym sagom, jak Herbertowska Diuna czy uniwersum Gwiezdnych Wojen. Gatunku, który zdaje się być odległy od ograniczonych powierzchni teatrów, nie wspominając o czasie trwania spektakli czy możliwościach technicznego przedstawienia kosmicznych wizji. Pomysłodawcą Hotelu Asteroid jest Michał Sufin, który wysłał do kosmicznego zajazdu na asteroidzie ósemkę aktorów. Odgrywają oni postaci rozpierzchłych po galaktyce Polaków skazanych na swoje towarzystwo i gmatwaninę rodzących się bądź odkrywanych relacji. Każdy z nich ma do opowiedzenia pozornie prostą historię. Są wśród nich: dziwaczny profesor, erasmuska z zapadłej polskiej

dziury i, w końcu, poeta, którego dobiegającą z głośników narrację słyszymy co jakiś czas. Nie tylko możliwość podsłuchania jego myśli podsuwa widzom, że jest on główną postacią, wskazuje na to cała konstrukcja dziwacznego świata. To nie technologiczny rozwój stanowi o fantastycznym zabarwieniu Hotelu Asteroid. Podstawą tegoż jest zamienienie podstawowych praw fizyki – świat napędza poezja, a słowo jest kreatorem wszystkiego. Taka mieszanka bohaterów gwarantuje różnorodność tematów i przestrzeń na pomieszanie gatunków. Obok poważnie brzmiącego hasła „fizyka kwantowa” i realnie wykorzystanej maniery poetyckiej (część kwestii ma rymowaną formę), znalazło się miejsce na chwyty typowo komediowe, dzięki którym publiczność nie zapomniała o dobrej zabawie – gwarantowanej już w zapowiedzi spektaklu na deskach Klubu Komediowego. Z drugiej strony fabuła sprawia wrażenie porozrywanej. Kolejne sceny-historie są nierówne poziomem, czasem też nie mają wpływu na wydarzenia, więc można zaryzykować stwierdzenie, że są zbędne, a pojawiający się „kosmiczny wiatr” jest niewystarczającym

spoiwem. W każdym razie niejednorodność przedstawienia ciekawi i zapewnia rozmach godny prawdziwej space opery. A skoro o rozmachu mowa, wspomnę jeszcze o scenografii, która stanowi całkowite przeciwieństwo wyobrażeń o spektaklu na kosmiczną skalę. Zdecydowano się na minimalizm – bardzo przyziemnie sklecony podest z kilkoma ozdobnikami – co wcale nie dyskwalifikuje przedstawienia w oczach fantastów. Daje to przestrzeń wyobraźni, która w końcu powinna być podstawą całej fantastyki. Po obejrzeniu spektaklu, w pamięci pozostaje w szczególności monolog w wykonaniu Matyldy Damięckiej w roli erasmuski, przy którym ręce składają się do oklasków. Poza zdecydowanie dobrą zabawą jest w Hotelu Asteroid również przestrzeń na głębsze przemyślenia podsuwane nienachalnie w komentarzach o teraźniejszości i niezmiennej mentalności nas samych, Polaków – i za to należy się największy plus. Na pewno jeszcze raz wybiorę się do Klubu Komediowego i spróbuję wychwycić ze spektaklu więcej niż za pierwszym razem – innych gorąco zachęcam! 

57


O

iu

n

iz

ut

op

i jn ik an ej

w

wywiad z Katarzyną Bondą

iz ji sie bi e

publicystyka

k s e ła ż w z ą i

ks

h

yc

n

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Iwona Niezgoda u k ł a d a m y

58

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Oto nasz SOFOwy gość. Odrodzona niczym Feniks z popiołów, łącząca w sobie wytrwałość Syzyfa i odwagę Orfeusza, dzięki której zdołała przekroczyć granicę cienia i wedrzeć się do najbardziej skrywanych zakamarków ludzkiej duszy. Dziennikarka, prozaiczka, scenopisarka, dokumentalistka, kobieta na miarę XXI wieku – Katarzyna Bonda.

Iwona Niezgoda: W jednej z części przygód Harry’ego Pottera J.K. Rowling, młody czarodziej odnajduje niezwykłe lustro, które pokazuje najgłębsze, najbardziej utęsknione pragnienia naszego serca. Co Pani ujrzałaby, stojąc przed tym zwierciadłem? Katarzyna Bonda: Bardzo lubię tę scenę! Niedawno skończyłyśmy z córką czytać ten tom i przyznam, że nie tylko o tym rozmawiałyśmy, ale i ja sama zastanowiłam się na tym problemem, więc dokładnie wiem, co bym w takiej sytuacji widziała. Zobaczyłabym delikatną, uroczą i pełną wiary w miłość kobietę, która nic nie musi, nigdzie się nie śpieszy, z nikim nie walczy i jedyne, czego chce, to rodzinnego spokoju. Nigdy nie miałam szansy, okazji ani możliwości na bycie kimś takim. Walczę o swoje odkąd pamiętam. Nie zgadzam się na warunki, do których inni chcą mnie przystosować i wciąż jestem w biegu, w podróży. Odbywam rozliczne potyczki, zmagam się sama ze sobą. Czasem zastanawiam się, na ile jeszcze starczy mi siły. Często mam stany zwątpienia, ale zawsze wtedy błogosławieństwem jest praca. Gdybym miała określić siebie jednym słowem, byłoby to słowo „obowiązek”. Tak, chciałabym być własnym rewersem. Najlepiej w piżamie:) Ale nie sądzę, by kiedykolwiek ta wizja miała się ziścić. W moim odczuciu to utopijna wizja mnie samej. A z drugiej strony spełniam się w tym, sukcesy dają mi kopa do pokonywania coraz to nowych trudności i wyzwań. IN: Na kartach debiutanckiej książki Sprawa Niny Frank napisała Pani: Cały cud życia polega na tym, że wszystko, co ważne, zdarza się w najmniej oczekiwanym momencie. Dlatego trzeba cenić teraźniejszość, a z przeszłości wyciągać mądre wnioski. W jaki sposób doświadczenia z przeszłości zdeterminowały Pani teraźniejszość? KB: To, kim jesteśmy dziś, wynika z tego, kim byliśmy wcześniej, jaką drogę przeszliśmy. Dla mnie to jest oczywiste. Nie byłabym w tym miejscu, nie pisałabym książek, może nawet nie miałabym takiego kontaktu z czytelnikami, gdybym nie pochodziła z małego miasteczka, nie musiała mierzyć się od pełnoletności z trudami życia, wcześnie zarabiać na siebie, gdybym pochodziła z zamożniejszej rodziny. Nie umiałabym radzić sobie z materią opowieści, rozumieć ludzi,

59


publicystyka obserwować ich, czerpać ze świata dla swoich fabuł, gdybym nie była zawsze otwarta na świat, na nowych ludzi, gdybym się nie uczyła i nie przeszła pokornie wszystkich szczebli „kariery” dziennikarskiej. Ba, nie potrafiłabym analitycznie zbierać danych, gdybym nie była wcześniej dziennikarką, przeszkoloną naprawdę w wielu bojach, bo gazeta ma określony deadline i człowiek musi umieć pracować pod presją czasu. Nie umiałabym wreszcie sama organizować swojej pracy, ogarniać logistyki, dzielić struktury dnia na czas pracy, odpoczynku i życia prywatnego, gdybym nie była matką. Gdybym wreszcie nie przeżyła wielu ciężkich momentów w życiu nie umiałabym opowiadać o smutku, niepokojach, marzeniach i możliwości wstania z kolan, jeśli się tego zaiste pragnie. IN: Wśród czytelników cieszy się Pani tytułem Królowej polskiego kryminału. Czy to miano wywiera na Pani jakąś presję? KB: Nikt nie jest w stanie wywrzeć na mnie żadnej presji, jeśli na to nie pozwolę. Jedyną presję wywieram sama na siebie, kiedy wykonuję swoje zadania. Pisanie książek to nie tytuły, plakietki, pisarz nie może popaść w samozachwyt, bo ucierpi na tym przygotowywana opowieść. Staram się znikać z moich książek, bo wiem, że i tak spomiędzy wierszy gdzieś mrugam do człowieka, któremu tę historię opowiadam. Nie ma to naprawdę dla niego znaczenia, jak wyglądam, ile mam lat, ale ma znaczenie, czy historia trzyma go za gardło i porusza. Takiej presji, by tak pisać, chętnie się poddaję za każdym razem, kiedy pracuję. Dlatego też żadne tytuły, plotki i opinie nie mają wpływu na moją pracę. IN: Czy bycie poczytnym autorem w Polsce to twardy orzech do zgryzienia, czy wręcz przeciwnie? Jak Pani sobie z tym radzi? KB: Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym. Z pewnością widok pełnej sali na spotkaniu autorskim, pierwsze miejsce przez trzy miesiące po ukazaniu się książki, sprzedane prawa do adaptacji filmowej i tłumaczenia na wiele języków są o wiele przyjemniejsze dla pisarza niż sytuacja wręcz odwrotna, kiedy siedzi pani na targach przy stoliku i nikt do pani nie podchodzi, by podpisać książkę (to też przeżyłam, podobnie jak milczenie w mediach po wydaniu UKŁADAMY

u k ł a d a m y

60

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

powieści), dlatego zapewniam, że jest mi dobrze, jestem dopieszczona przez czytelników, a nawet kopniaki przyjmuję z dumą i uczę się nowych rzeczy, staram uaktualniać dane w moim pisarskim systemie i wciąż się rozwijam, by być w swoim rzemiośle coraz lepsza. Z szacunkiem traktuję każdego mojego czytelnika i daleko mi do egomaniactwa, wciąż walczę ze swoim ego i staram się być pokorna wobec okoliczności tego spektakularnego sukcesu, który – przyznaję – czasami mnie na tyle żenuje i onieśmiela, że gotowa jestem myśleć, że to tylko bajka. Ale jednocześnie wierzę jedynie w pracę i walkę. Nie mam tzw. szczęścia w życiu. Na wszystko ciężko pracuję, wkładam całe serce, czas i energię, jaką posiadam w danej chwili. To jest jedyne, co mogę zrobić. Nie sztuką jest bowiem zdobyć tron, sztuką jest go utrzymać. IN: Kogo stawia sobie Pani za wzór do naśladowania, jeśli chodzi o pisanie? Czy może powinniśmy już wejść w myślenie, że to Katarzyna Bonda jest kimś, od kogo należy się uczyć? KB: W żadnym razie, składam się wyłącznie z wad. Pisarze to ludzie krnąbrni i niereformowalni, uparci, radykalni i skupieni na sobie (dlatego tak ważne jest temperowanie swojego ego), więc nikomu nie polecam naśladowania jakichkolwiek moich poczynań. Uważam, że miarą wielkiego człowieka jest znajomość swoich własnych wad i praca nad nimi. Kiedy miałam okazję poznawać moich ukochanych pisarzy: Nessera, Eugenidesa – okazywali się być ludźmi zwykłymi, skromnymi, ciepłymi i otwartymi na świat. Ktoś, kto wynosi się ponad innymi, chełpi swoimi sukcesami, jest pełen kompleksów, coś sobie gratyfikuje. Owszem, jest różnica miedzy zdrowym docenieniem samego siebie, a zadufaniem w sobie. Nie znoszę bufonady i rozkładania pawiego ogona, ale też jestem daleka od fałszywej kokieterii, krygowania się i udawania, że wszystko mi wychodzi na pstryknięcie palca. Tak nie jest. Donna Tartt, Arturo Perez Reverte, Ferdinand von Schirach czy Nino Haratishwili, Graham Greene, Konfucjusz i Jung a także - może przede wszystkim Flaubert - to są pisarze, których podziwiam, nie tylko ze względu na ich dzieła, ale na siłę i pokorę, jaką w sobie mieli/mają, dzięki której w moim odczuciu mogli stworzyć te wszystkie dzieła, które już zawsze znajdą się w mojej biblioteczce.


IN: W 2015 roku otrzymała Pani nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru za książkę Pochłaniacz. Rok później Remigiusz Mróz otrzymał tę nagrodę za Kasację. Czy można więc zaryzykować stwierdzenie, że rozpoczęła się nowa, lepsza era polskiej literatury kryminalnej? KB: Fala nowej ery kryminalnej zaczęła się jakieś 15 lat temu i przyczynił się do tego z całą pewnością Irek Grin, który stworzył Międzynarodowy Festiwal Kryminału. To za sprawą tego człowieka powieść kryminalna przestała być wstydliwym czytadłem, a stała się powieścią arcypopularną. To, co się dzieje teraz, to jedynie pokłosie tych działań, za co bardzo szanuję twórcę festiwalu. Zresztą, Polska jest w tym względzie wyjątkowa, mamy mnóstwo autorów godnych uwagi, a przez wielość propozycji powieść kryminalna może być bardzo różnorodna. IN: Zło jest nieodłącznym elementem gatunku literatury, który Pani uprawia. Co, Pani zdaniem, sprawia, że człowiek jest zdolny podporządkować mu swoją rzeczywistość? KB: Słabość. Zbrodnia bierze się ze słabości, z tego, że człowiek nie radzi sobie z własnym życiem, czasem są to sprawy prozaiczne, jak finanse, a czasem to jest samotność, brak rodziny/korzeni, dobrego wzorca. Jestem przeciwniczką demonizowania zła jako siły. Nie podziwiam i nigdy nie fascynowali mnie seryjni zabójcy, postaci mitologizowane przez filmy klasy G. W matrycy psychologicznej tych ludzi jest błąd, który się multiplikuje, zaś to, co oni czynią, jest zwykle przekazaniem agresji, której sami doświadczyli. Każdy, kto dopuszcza się przestępstwa, był kiedyś ofiarą przemocy fizycznej lub psychicznej.

Zobaczyłabym delikatną, uroczą i pełną wiary w miłość kobietę, która nic nie musi, nigdzie się nie śpieszy, z nikim nie walczy i jedyne, czego chce, to rodzinnego spokoju. Nigdy nie miałam szansy, okazji ani możliwości na bycie kimś takim.

IN: Zło wdarło się do świata czternastu kobiet, których postaci rysują się na kartach Pani reportażu zatytułowanego Polskie morderczynie, ukazując, że zbrodnia niejedno ma imię. Zazwyczaj takie osoby cierpią na brak akceptacji ze strony społeczeństwa, a mimo to, zdecydowała się Pani przekroczyć bramy więzienia… KB: Ta książka była dla mnie przełomowa. To jednocześnie mój backround – książka dokumentalna,

61


publicystyka której początek ma miejsce, kiedy zaczynałam jako sprawozdawca sądowy, gdzie mogłam wykorzystać cały swój warsztat dziennikarski, a z drugiej strony mogłam pokazać to, czego nie pozwala gazeta. I okazało się, że książka, która miała być offowa – tylko dla mnie – jest dziś pozycją kultową, a, co dziwniejsze, nie starzeje się, lecz zyskuje z czasem. Dla mnie samej to wielkie zaskoczenie, choć wiem, skąd bierze się jej fenomen. Po pierwsze: nikt tego wcześniej nie zrobił, dopiero teraz naukowcy zaczynają w ten sposób badać zabójczynie, a po drugie: one pokazały twarze, otworzyły się przede mną. Nie wiem do dziś, jak to mogło się udać. Ale pamiętam moją obsesję, by książkę skończyć. Było wiele przeszkód: nie miałam samochodu, borykałam się z kłopotami finansowymi, bo już odeszłam z pracy i ledwie wiązałam koniec z końcem, niezliczona ilość kwestii formalnych, by do tych więzień się dostać, praca z fotografem, stylistką, ekspertami, pielgrzymka po sądach (wszystkie akta osobiście przeczytałam, każdą stronę – czasem do jednej sprawy było 20 tomów akt), wreszcie ciąża. Nawet to mnie nie powstrzymało, by materiał zebrać, a potem książkę napisać. Prawie wszystkie bohaterki manipulowały, licząc, że dam się nabrać. Było ich dwadzieścia jeden, a nie czternaście. Te historie pozostałe zbadałam, ale zdecydowałam, że albo zostawię je na inne opowieści, albo poczekam, jak to się rozwinie. Jeśli chodzi o trudność, dokumentalista w pewnym momencie zbliża się na tyle do swoich bohaterów, że bariera jest płynna i już nie ma problemów z wywiadem. Dowodem tego jest fakt, że każda z bohaterek autoryzowała swoją opowieść. Wydawca nie mógł zrozumieć, jak ja tego dokonałam. To było proste, patrzyłam na nie jak na ludzi, a nie zabójców. I one wiedziały, że nimi nie gardzę, że pochylam się nad ich życiem, jak często dotąd nikt tego nie robił. To doświadczenie było bezcenne dla mnie, jako przyszłej twórczyni kryminałów. Widzę więcej niż inni, bo byłam po obu stronach barykady – rozmawiałam z policjantami, zabójcami i ofiarami. Nie wierzę w papierowe bajeczki kryminalne – nigdy takich nie czytałam. W dawnym świecie naszych babć agresją szczycili się głównie mężczyźni (dlatego zbrodnie popełniane przez kobiety zdarzały się niezwykle rzadko), dziś się to zmieniło, kobiety są coraz silniejsze, wyemancypowane i działają “po męsku”. Jednak ich motywy są emocjonalne, bo taka jest nasza babska struktura psychiczna. Potem jednak chcą UKŁADAMY

u k ł a d a m y

62

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

[...] składam się wyłącznie z wad. Pisarze to ludzie krnąbrni i niereformowalni, uparci, radykalni i skupieni na sobie (dlatego tak ważne jest temperowanie swojego ego), więc nikomu nie polecam naśladowania jakichkolwiek moich poczynań.

znów być „święte”, więc kłamią, zacierają ślady, chowają zwłoki, manipulują policjantami. IN: Jak przygotowuje się Pani do pisania? KB: Głównie leżę. Przez pół roku leżę i myślę. Dopiero kiedy książka ułoży mi się w brzuchu, siadam do komputera i zachowuję się wtedy jak dzięcioł. Sam akt twórczy jest irytujący, bo długotrwały, żmudny i wyczerpujący, a jednocześnie to wyzwanie. Wszystko zależy ode mnie i moje wrodzone lenistwo w tym nie pomaga. IN: A w jaki sposób tworzy Pani portrety psychologiczne swoich bohaterów? Łatwiej stworzyć tych lepszych czy gorszych?


KB: Gorsi są najbardziej ciekawi. Zawsze. Dobrzy są nudni i zwykle są epizodyczni. Mam zasadę, że tych, którzy są najbardziej tchórzliwi i asekurujący, czynię ofiarami. O nich najmniej się w kryminale pisze (wyjątkiem jest książka Sprawa Niny Frank, ale to wynika z konstrukcji fabuły). Nie znoszę tchórzy i konformistów. Najwięcej piszę o antybohaterach. Bywa, że stają się postacią główną całej serii. :) IN: Jest Pani autorką poradnika Maszyna do pisania, kurs kreatywnego pisania. Jak dobrze pisać? Jakich rad udzieliłaby Pani początkującym miłośnikom słowa? KB: Każdy ma swój sposób na opowiadanie historii i z całą pewnością zawsze będą tacy, którzy będą woleli pocałunki Muzy od warsztatu. Kiedy zaczęłam o tym mówić i odmitologizowywać stereotypy, które narosły wokół pracy pisarza, wielu się ze mnie śmiało. Drwiny jednak mnie nie bolą, a tylko utwierdzają w przekonaniu, że warto o tym mówić. Jeśli spojrzy się analitycznie na największe dzieła, które przeszły do historii literatury, dostrzeże się, że każda z tych książek była w jakimś stopniu przez pisarza planowana. Każdy pisarz wypracowuje własny system i sposób pracy, mówię tylko, że warsztat jest podstawą. Denerwuje mnie jednak „sadzenie” się niektórych pisarzy, zasłanianie murem i stawianie wyżej od odbiorcy. Pisarz jest zwykłym opowiadaczem, który jedynie widzi, dostrzega coś, co go porusza, co sprawia, że jest w stanie innym opowiedzieć jakąś historię. Opowieści są po to, by budzić refleksje, łamać tabu, zmuszać do zmiany i powodować emocje. Nie każdy pisarz potrzebuje wiedzy o pisaniu, by snuć opowieść. To wyjątkowy dar, niezbywalny i nie do zawłaszczenia. Nie da się nikomu dać talentu ani go odebrać. Pisanie książek to praca, jak każda inna. Ale każde zajęcie należy doskonalić, nie wykonywać „chałtury”. IN: Wiemy, co pisze Katarzyna Bonda, a co czyta? KB: Bardzo lubię dobre powieści, grube, wielowątkowe historie – mocne i zapadające w pamięć. Nie dzielę lektur na literaturę popularną czy piękną. W moim odczuciu piękna opowieść to taka, która w trakcie lektury otwiera mnie na nową przestrzeń, uzbraja w wiedzę i zmusza do refleksji, budzi emocje. Uwielbiam książki

Grahama Greena, Donny Tartt, Jeffery’ego Eugenidesa, wczesne powieści Artura Pereza Revertego (moja ulubiona to Królowa południa. Są takie książki, które zalicza się do klasyki, niektórzy wykrzywiają się na ich widok, bo pamiętają ich przymusową lekturę w szkole, ale dla mnie to rzeczy obowiązkowe i raz na kilka lat muszę sobie je odświeżyć: Mistrz i Małgorzata, Pani Bovary, Anna Karenina czy Lolita oraz Blaszany bębenek, Sto lat samotności. IN: Wyobraźmy sobie, że współtworzy Pani kanon szkolnych lektur i ma możliwość zamieścić w nim jedną ze swoich książek. Która z nich by się tam znalazła i dlaczego? KB: Nie wiem. Zastanawiam się, czy moje książki są tego godne. Piszę dla ludzi dorosłych, nie owijam w bawełnę, nie są to powieści edukacyjne, jest czasem seks, czasem wulgaryzmy, brutalność tego świata. Wszystko to jest szczere i sama nie wiem, na jakim etapie życia człowiek winien się z tymi tematami tabu zapoznawać. Wolałabym, by ktoś inny podejmował takie decyzje. Nie czuję się upoważniona. IN: Nie samą pracą człowiek żyje. Jak Pani odpoczywa, kiedy już może opuścić ciało Katarzyny Bondy – pisarki? KB: Odsypiając intensywny czas pracy, podróżując – wyłączam się wówczas kompletnie, nie odbieram telefonu, maila, lenię się do oporu, ale rozmawiam wtedy z ludźmi (narodowość ma mniejsze znaczenie, są sprawy uniwersalne, które dotyczą zarówno Polaka jak i Taja) i w każdym miejscu na ziemi nasycam się opowieściami. Paradoksalnie najlepiej odpoczywam w towarzystwie cudzych dzieł: czytam, oglądam dobre seriale głównie zagraniczne), bywam w teatrze, filharmonii i operze. Jeśli chodzi o aktywny wypoczynek, w grę wchodzą tylko żagle i jazda konna. Lubię też chodzić i myśleć. Może właśnie dlatego wzięłam ze schroniska psa – półwilka, który po prostu musi pobiegać. Inaczej w ogóle nie ruszałabym się zza biurka. IN: Dziękuję za miłą rozmowę i poświęcony czas. 

63


publicystyka Dariusz Zajączkowski

Spłycanie korzeni P

atrzę na Rynek. Wokół mnie przestrzeń okolona zmęczonymi fasadami kamieniczek i całkiem współczesnych budynków — swoisty, jedyny w sobie, unikalny mikst architektury. Pod nogami granitowa kostka, skrząca nowością, inkrustowana ciemniejszym kamieniem, przechylona na południową pierzeję, obiega bryłę ratusza o wieży z miedzianoblaszym czołem, wbijającym się w niebo. Majestat, nowość, piękno… i ukłucie dezaprobaty, do którego powoli się przyzwyczajam, gdy z blichtru wchodzę w suterenę, wciśniętą obok głównego wejścia do ratusza, na którą skazana została Biblioteka Miejska. Remont Domu Kultury nie przewidywał już jej obecności w dawnym miejscu. Zdegradowana, ściśnięta w dwóch i pół pomieszczeniach wyziera na świat wąskimi oknami, praktycznie podwieszonymi do sufitu. Cóż, nikt nie powiedział, że widok łydek, śmigających w czółenkach, nie może inspirować. Więc księgi sięgnęły bruku? Fizycznie zeszły nawet niżej. I prześmiewczo zauważę, że Kultura znalazła się bliżej Korzeni. Pytanie tylko jakich, gdyż w polskich warunkach zbyt głęboko kopać nie można, by przez przypadek nie zaburzyć dziewiętnastowiecznych aksjomatów wiary – przepraszam, chciałem powiedzieć nauki – i nie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

64

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

wydobyć na światło dzienne faktów, podważających okopane w uniwersyteckich twierdzach teorie. Na nasze nieszczęście podwaliny wszelkich współczesnych nauk powstawały w okresie, gdy Polski nie było na mapach i ówczesnym rosyjsko-germańskim interpretatorom wyjątkowo zależało, by w tym zakresie nic się nie zmieniło. O dziwo, i dziś wielu rodzimych ma podobne zdanie. I nie oni jedni, bo od 966 roku trwa wmawianie Polakom, że to wtedy nawiedziła nas cywilizacja, a wcześniej nasze tereny to jeno dzicz i wycie wilków. W rezultacie nawet wysoko kształcony rodak kojarzy Zeusa, Olimp czy przejście przez Morze Czerwone, ale już różnicy pomiędzy Światowidem i Świętowitem ni w ząb, a Swadziebnik czy Jare Gody brzmią bardziej obco niż nazwy potraw wietnamskiej kuchni.

Chrystus nie urodził się w grudniu, że zajączek, pisanki, dyngus, wierzbowe bazie to echa znacznie, znacznie starsze.

Jednocześnie, i ten akurat aspekt budzi nadzieję na przyszłość, większość nie ma świadomości, że kultywując święta czy to Wielkanocne, czy Bożego Narodzenia (o pomniejszych nie wspomnę) przeżywa je, bazując na tradycjach znacznie starszych niż chrześcijańskie. Watykan przez wieki adoptował lokalne zwyczaje, chrystianizował je i czynił wszystko, by zatrzeć ich archaiczność i pierwotny sens. Nie trzeba długich i żmudnych studiów, by zorientować się, że

Stoję w maleńkim korytarzyku biblioteki i wiem, że wśród woluminów nie znajdę rzetelnej, pełnej, dogłębnie opracowanej mitologii ludu, z którego wyrosłem, że zostałem odcięty od przedwiecznej tożsamości. A co dałaby ta wiedza? Dla jednych możliwość przemyślanego, intencjonalnie przeżywania chrześcijaństwa, dla wszystkich świadomość własnych korzeni i swoisty powrót do kultury, kultury która ukształtowała nas na najgłębszych poziomach jestestwa.

Słowianie zachowali jedynie szczątki swych mitów i legend, żmudnie dziś oczyszczanych i wyłuskiwanych z ocalonych z pogromu resztek. Pogromu, bo zmagania na tej płaszczyźnie tak nazwać należy, a że trwają bez ustanku… przykładem choćby zeszłoroczne zamieszanie wokół Ślęży przy obchodach 1050-lecia chrztu, czy próby zaanektowania Rowokołu, świętej góry Słowińców, z groźbą zniszczenia przy okazji przedchrześcijańskich zabytków, czy kuriozalne nawoływanie do spalenia niewybudowanego (sic!) jeszcze Centrum Kultury Słowiańskiej we Wrocławiu. Wątki do odnalezienia w internecie.


A jej znajomość, jestem pewny, rzutowałaby na postawy i myśli; bądźmy szczerzy: to tu tkwi prawdziwy powód każdego wynaradawiania. Przechodzę obok regału z historią. Nikomu nie muszę tłumaczyć, że w tym obszarze to dopiero huczy i skrzy i nie wierzmy, że starcia rozpoczęły się pół wieku temu, bez wątpienia sięgają początków ludzkości. Dodajmy do tego, poza ścierającymi się ideologiami, czysto ludzkie, ambicjonalne postawy. Wysoka kadra naukowa przełomowe odkrycia traktuje jak zagrożenie. Czyż profesor, który zbudował swą karierę, jest zainteresowany przyznaniem się, że opisana przez niego czterdzieści lat temu kość nie należała do rzadkiego pterodaktyla, tylko do, za przeproszeniem, sus scrofa domesticus, potocznie zwanego świnią domową. Oczywiście przejaskrawiam, by zarysować mechanizm. A idąc tym tropem; w zdecydowanej większości obszarów nauki młody doktorant nie sprzeciwi się swemu guru, bo po prostu nie dostanie grantów na badania. I tak to się toczy po grudach, aż dziw, że wciąż do przodu. Na szczęście myśl ludzka nie uznaje ograniczeń i dlatego rodzą się i powstają nurty naukowe poza sponsorowanymi i opłacanymi przez koncerny czy grupy wpływów. Nurty napędzane przez Naukowców (tak, przez duże N), ale również pasjonatów i prawdziwych, choć domorosłych, znawców przedmiotu. Stąd choćby „zakazana archeologia” (trend wcale niewspółczesny), czy w medycynie powrót do naturalnych

metod. Dlaczego? Bo pomimo mydlenia oczu przez tak zwanych „ekspertów” (czyich?) i „autorytety” (czyje?), ludzie widzą, że main stream nie tłumaczy wszystkiego lub po prostu nie działa. Podskórnie wiemy, że wszystko rozbija się o potężną kasę. A gdzie są pieniądze i polityka… tam zapomnijmy o prawdzie historycznej. Przykład, nazwijmy, niedomówień? Ilu z czytających zna treść inskrypcji na kolumnie Zygmunta w Warszawie? A ilu zwróciło uwagę na słowa wyryte od strony zachodniej? Cytuję za Wikipedią: (…) złamał pod Chocimiem potęgę Turcji, panował przez czterdzieści cztery lata, w szeregu czterdziesty czwarty król, dorównał [w chwale] wszystkim lub [całą] chwałę złączył [w swojej osobie]. Jeżeli liczyłbym zgodnie z oficjalną doktryną, popieraną przez watykańską politykę, w żaden sposób nie mógłbym uznać, że Zygmunt III Waza to czterdziesty czwarty król Polski! Natomiast, gdy, co mija się z logiką, pominiemy królewski tytuł i ogarniemy książąt z rozbicia dzielnicowego, to liczbę czterdzieści cztery przekroczymy już w połowie wieku XIII. Czy więc Władysław IV, stawiając ojcu kolumniany pomnik nie wiedział co czyni? Nie sądzę. Zatem w XVII wieku na dworze polskich władców Bolesław Chrobry nie był liczony jako pierwszy król Polski. Wyciągnięcie wniosków z powyższego i analizę konsekwencji pozostawiam Czytelnikom.

wejściu do mieszkania lądują w kącie. Kurier właśnie przyniósł ogromne, ciężkie, oprawione w materiał, dwa pierwsze tomy Mitologii Słowian: Księgę Tura i Księga Ruty Czesława Białczyńskiego. Wącham zadrukowany papier, gładzę szorstką okładkę, otwieram... I gdzieś w duszy odżywają tony młodopolskie, które sięgnęły w studnie czasu głębiej niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać i brzmią słowa wieszcza: Teatr mój widzę ogromny, wielkie powietrzne przestrzenie, ludzie je pełnią i cienie, ja jestem grze ich przytomny. I niech się tak dzieje, już się dzieje… Niech się dzieje!1 

1

W zorowane na http://www.slowianieiukrytahistoriapolski.pl/historia_polski/ choroba_sieroca/index,pl.html

A sam wychodzę z biblioteki, ściskając w ręku dwie powieści obyczajowe, które zaraz po

65


publicystyka Klaudia Biedrzycka

Nie masz prawa głosu, więc... Z

astanów się nad tym, ilu słów dziennie używasz. Wczoraj na pewno wypowiedziałam kilka tysięcy wyrazów. Ty, prawdopodobnie, również. Oprócz codziennej, werbalnej komunikacji, słowa były obecne w moich myślach, pisanych wiadomościach, czytanych tekstach, a także pojawiały się przed moimi oczami niemalże wszędzie – na mijanych reklamach, szyldach budynków, przystankach, prawdopodobnie wszystkich produktach, z którymi miałam styczność. Obcowałam ze słowami cały dzień. Ty też, prawda?

kłamstw. Prawdopodobnie nie istnieje osoba, przedmiot, czynność, miejsce, a nawet doznanie, którego nie jesteś w stanie opisać słowami. Wydaję mi się, że obecnie nie istnieje słowo, którego by przedtem (choćby częściowo) nie wypowiedziano – słowotwórstwo klarownie przedstawia wyrazy podstawowe, pochodne, formanty, rdzenie czy całe rodziny „nowopowstałych”

Ile rozmów dziennie prowadzisz? Do kogo najczęściej mówisz? W jaki sposób intonujesz słowa? Czego słyszeć nie chcesz, a co powoduje, że od razu się uśmiechasz? Za wymianą zdań z kim tęsknisz?

A teraz wyobraź sobie świat kompletnie i kategorycznie pozbawiony słów mówionych. Wyobraź sobie rzeczywistość, w której największą zbrodnią jest... odezwanie się. I wcale nie chodzi o to, że nie możesz wyrażać rzeczy, których wyrażać nie chcesz – nie możesz wypowiadać dosłownie niczego. Zapominasz, jak brzmisz. Nie słyszysz ukochanego „dobranoc”, nie możesz sobie ponarzekać pod nosem, pokrzyczeć, pośpiewać. Jesteś w pełni sprawny i pamiętasz czasy swobodnej komunikacji. Wciąż żyjesz wśród ludzi, którzy też kiedyś „szastali” słowami. Jednak warunkiem tego, że obecnie nie jesteście uwięzieni za kratami i wciąż żyjecie, jest Wasze absolutne milczenie.

Toniemy w słowach. Służą nam wiernie od tysięcy lat, pozwalając (udolnie lub nie) przedstawiać emocje, potrzeby, marzenia, fantazje: wszystko to, co wyrazić chcemy i to, o czym jedynie (lub aż) myślimy. Słowami rozmawiamy, kochamy, nagradzamy, wspieramy, tworzymy, nawiązujemy kontakt. Wyrazy są zatem narzędziem do budowania relacji, bliskości. Oczywiście słowa potrafią zarówno łączyć jak i dzielić. Używamy ich przecież również do kłótni, buntu, manipulacji, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

66

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

słów. Ludzie, którzy nie mogą komunikować się werbalnie, posługują się, na przykład, językiem migowym, również wyrażając w ten sposób określone słowa.

Osobiście jestem zakochana w słowach. Uwielbiam je odkrywać, analizować, zmieniać, łączyć. Czasem przeraża mnie ich sprawczość i wpływ, jednak zbyt długie milczenie, zwłaszcza w obecności innych, doprowadza mnie do szaleństwa (pod warunkiem, że tego milczenia nie wymaga sytuacja). Sprawdziłam to po przeczytaniu utworu Słowotop Geaorge’a Zebrowski. I choć za gatunkiem fantastycznym nie przepadam, to ta opowieść wywołała we mnie wiele refleksji, które jak najszybciej wypowiedziałam na głos, by w pełni uświadomić sobie, jak cenna jest dla mnie możliwość nieskrępowanego wysławiania się. Główny bohater, Felix, jest strażnikiem miasta, patrolującym ulice w celu wyłapywania tak zwanych „dewiantów”, czyli ludzi, którzy... mówią. Skąd potrzeba schwytania osób, robiących coś tak dla nas, ludzi, naturalnego? Otóż świat Felixa (teoretycznie współczesny, znany nam świat) opanowała klęska żywiołowa. Wszystkiemu winne były właśnie słowa. Wyrazy, które nieprzerwanie się materializowały. Być może wielu z nas chciałoby znaleźć się w sytuacji, w której to, co nazywamy, pojawia się w swej fizycznej formie. Wszyscy mielibyśmy wtedy wymarzone domy,


samochody, gadżety. Czego tylko dusza zapragnie! Jednak w świecie Felixa słowa materializowały się w sensie dosłownym. Otóż wypowiadany wyraz „wypływał” w powietrzu, formując się zgodnie ze stylem wypowiedzi i intonacją mówiącego, po czym opadał swobodnie i wcale nie znikał. Podejrzewam, że łatwo to sobie zwizualizować jako świat, w którym każdy z nas jest bohaterem komiksu, ale wypowiadane przez nas „chmurki” nie znikają – przeistaczają się w wyrazy w sensie fizycznym, stając się jednocześnie zbędnymi „śmieciami”. W ten oto sposób świat Felixa zrujnowany został przez słowa. A materializowało się dosłownie wszystko, nawet onomatopeje. Społeczeństwo, które przedstawia autor utworu, próbuje zapobiec dramatycznemu rozwojowi wydarzeń poprzez całkowity zakaz mówienia na całym świecie. Po ulicach grasują „Słowozmioty”, oczyszczające miasta z dowodów popełnionych zbrodni, czyli wypowiedzianych bezprawnie słów. Następuje masowe wywożenie zmaterializowanych wyrazów na ogromne usypiska oraz spalanie „śmieci” w piecach. Dzieci śpią w ćwiczebnych kagańcach, by na zawsze przyzwyczaić się do permanentnie zamkniętych ust. Oczywiście ludzie pamiętający czasy swobodnej komunikacji werbalnej w dużym stopniu popadają w obłęd. Pokusa mówienia i problem z samokontrolą są tak ogromne, że na ulice wybiegają kolejni „obłąkani”, którzy, po przegranej walce ze sobą, bezwstydnie wykrzykują niezliczoną ilość słów, odczuwając przy tym wręcz szaleńczą rozkosz.

By zapobiec tego typu sytuacjom, wprowadzone prawo zakłada całkowity zakaz mówienia czegokolwiek, grożąc więzieniem i karą śmierci. Powstają niewerbalne terapie, muzyka pozbawiona zostaje słów, kino znów staje się nieme. Od samego czytania tej historii człowiek ma ochotę wybiec na ulicę i krzyczeć do woli. Ciekawa jestem, jak wyglądałby współczesny świat, gdybyśmy zostali kompletnie pozbawieni słów, również w rozumieniu komunikacji niewerbalnej. Czy w pełni zdajemy sobie sprawę z tego, jak wielką słowa mają moc? I wcale nie chodzi mi o znane „najpierw pomyśl, potem powiedz”, a o to, że właśnie od słowa (w formie werbalnej lub nie) wszystko się zaczyna i na słowie kończy. Zarówno w nas samych, jak i w całym otaczającym nas świecie. Czymże byłaby religia bez Słowa Bożego? Jak przetrwałyby historia, filozofia, polityka? Czy nadal moglibyśmy mówić o dorobku i rozwoju cywilizacji, gdyby odebrano nam teraz możliwość używania słów lub zapomnielibyśmy ich znaczeń? Jak wyrażalibyśmy siebie? Czy stworzylibyśmy języki i słowa od nowa?

dem psychologicznym. Internet odpowiadana każde zapytanie rozwiewa wątpliwość, jeśli tylko podamy właściwe słowo-klucz. W mediach społecznościowych króluje „#hasztag”, dzięki któremu słowa są automatycznie grupowane. Zapewne istnieje jeszcze wiele dobitniejszych przykładów, jednak mnie najmocniej uderza to, jak często wolność słowa mylona jest z możliwością bezkarnego obrażania, poniżania, dyskryminowania i atakowana. A przecież dobre słowo nic nie kosztuje. Wracam zatem do pytań pierwszego akapitu: obcujesz ze słowami na co dzień, prawda? Ale czy zastanawiasz się nad tym, jaki mają wpływ na Ciebie i innych? Swoimi słowami łączysz, czy dzielisz? I przede wszystkim: jaka byłaby ostatnia rzecz, którą chciałbyś powiedzieć, gdyby za chwilę kazano Ci zamilknąć na zawsze? 

Myślę, że są to przemyślenia równie fantastyczne, co opowieść Słowotop, jednak zastanawiam się nad faktyczną istotą wykorzystywania słów współcześnie. Czasem jestem wręcz atakowana przez kolejne, coraz bardziej perwersyjne, niesmaczne i krzykliwe slogany reklamowe, budowane przez odpowiedni dobór słów pod wzglę-

67


piszą dla nas

Galeria

autorów

Klaudia Biedrzycka Swoją pasję do pisania łączy z zachwytem nad naturą i psychologią człowieka. W słowach zakochuje się wciąż na nowo, nieustannie tworząc i czytając. Aktywistka, wolontariuszka i działaczka społeczna, której misją jest bezwarunkowe pomaganie innym, nakłanianie do autorefleksji i odnajdywanie w każdym tego, co cenne i dobre. Magdalena Bosiacka Nałogowo czyta i kupuje książki. Prowadzi bloga Skrytka na kulturę, na którym dzieli się ze światem swoją miłością do literatury, filmu i teatru. W wolnym czasie zajmuje się celebracją najprostszych przyjemności. Ostatnią złotówkę wyda w księgarni albo na dobre jedzenie. Albo na bilet w dalekie kraje. Szczęśliwa mama małego Huberta i kota Morrisa. Monika Hetz Rocznik 1992. Ukończyła studia I i II stopnia na kierunku Administracja na Uniwersytecie Rzeszowskim. Od kwietnia 2016 roku prowadzi bloga Książkowy Świat Moniki. Kocha książki, które towarzyszą jej w każdej wolnej chwili. Swoją pasją uwielbia się dzielić z innymi. Jesion Kowal Rocznik ’74. Poeta, prozaik, gitarzysta elektryczny ze wskazaniem na free form. Pisze po polsku i angielsku, czasem zdarzy mu się coś przetłumaczyć. Za pan brat z duchami dwudziestowiecznych modernistów, co sprawia, że ceni sobie tajemnicę tekstu i jako czytelnik, i jako twórca. Miał zadebiutować w roku ’94, ale odrzucił szansę. Autor dwóch niewydanych zbiorów opowiadań (Szkice do zabaw na śmierć i życie, 2004; Struchła; 2016) i kilku zbiorów poetyckich (m.in. Sixshooter, 2011; Pieces to Shatter Anew, 2013; Sezon pomyłek, 2016). Jego opowiadanie Kary i żywioły ukaże się w ciągu najbliższych miesięcy w antologii Ścieżki wyobraźni II: Zabawa w Boga. Barbara Marszałek Obywatelka świata, rodowita Zasolanka, mieszka w czeskiej Pradze. Miłośniczka spacerów, muzyki, poznawania ludzi i innych kultur. Gotuje dobrą pomidorówkę. W chińskim horoskopie – małpa. Pisze, aktualnie najczęściej w metrze. Paweł Naskręt UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Z zawodu politolog, z przymusu biurwa. Entuzjasta historii alternatywnych, postapokalipsy i dystopii. Osiadły pod Wrocławiem, amator polskich piw regionalnych. u k ł a d a m y

68

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Ewelina Nawara Mama, żona, mól książkowy oraz autorka bloga My fairy book world. Od kilku lat mieszka wraz z rodziną w UK. Zakochana w muzyce zespołu Boyce Avenue. Uwielbia spędzać wieczory z kubkiem herbaty i książką, całkowicie zapominając o realnym świecie. Iwona Niezgoda Urodzona w 1987 r. w Nowym Targu. Jest absolwentką Liceum Ogólnokształcącego im Stefana Żeromskiego w Krościenku nad Dunajcem, profil humanistyczny (2006 r.); Państwowej Podhalańskiej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu, kierunek filologia polska (2009 r.) oraz Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, kierunek bibliotekoznawstwo i informacja naukowa (2012 r.). Natalia Pawłowska Lublinianka z wyboru, człowiek z konieczności. Kocha książki, ideę istnienia sztucznej inteligencji i swój komputer. Nie przepada za głupotą, ale z drugiej strony stanowi ona nieskończone źródło inspiracji. W wolnych chwilach pisze, gra w gry i udaje, że wcale nie jest nerdem. Elżbieta Petrykowska Fanka bajek wszelkiego rodzaju i pochodzenia, nie tylko tych od Disneya. Od kiedy koślawymi literami wypełniła swój pierwszy zeszyt w trzy linie, marzy o napisaniu i wydaniu co najmniej jednej powieści. Studentka filologii polskiej, samouk w dziedzinie życia, rysunku i relacji międzyludzkich. Kiedyś będzie miała pokój od podłogi po sufit wypełniony jedynie książkami. Już go zaprojektowała, a książki kompletuje, od kiedy nauczyła się czytać i doceniać literaturę. Tomasz Przyłucki (ur. 1991) publikował opowiadania w antologiach Uniwersum Metro 2033, a także w „Smokopolitanie”, „Lost&Found”, „Szortalu”, „Szortalu Wydaniu Specjalnym” i oczywiście w „SOFIE” Laureat Kryształowych smoków 2015 i kilkunastu konkursów recenzenckich. Rozpoczyna przygodę z tekstami publicystycznymi i gdzieniegdzie pokazał już recenzje, artykuły, wywiady i relacje. Czyta ciągle mniej, niż chce, a na co dzień pracuje z dziećmi i młodzieżą oraz pisze powieść. Katja Tomczyk Wnuczka Leokadii, pomysłodawczyni eksperymentalnego projektu literackiego Wykup Słowo. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.

69


współpraca

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W SOFIE publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y

70

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (17) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


71


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.