SOFA (19) - sierpien 2017

Page 1

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

LUTY 2017 n i e z a l e ż n y d w u m i e s i ę c z n i k l i t e r a c k i • ISSN 2 4 4 9 - 6 3 7 5 • 0 8 | 1 9 | 2 0 1 7

Eksterioryzacja drugiego stopnia Marianna Szygoń

Książę i Kowal Jacek Pelczar

Zagadka klepsydry Inesa Kruszka

Antologia Nikomu się nie śniło Izabela Kudasik

Wśród gruzów i intryg walczyli o lepsze jutro Tomasz Przyłucki


Hrabianka Asperia

ostatni tom trylogii solarnej

SOFA patronuje!

Do rąk Czytelników oddajemy ostatni tom trylogii solarnej Jana Maszczyszyna. Hrabianka Asperia porwie Was w nurt zapierającej dech przygody, wiodącej do tajemniczego galaktycznego jądra, gdzie początek bierze jeszcze bardziej enigmatyczna Enklawa. Wpierw jednak wyrwiemy z lodowatych krain Plutonarchów rodzinę Shankbelli, poprowadzimy dalekie Kotłowe wyprawy, przeżyjemy pirackie awantury Sir Ashleya. A wraz z hrabianką Asperią poznamy i zagłębimy się w niepokorny, magiczny świat Veolii, który trudno przyjdzie Wam opuścić. Wreszcie poznamy sens istnienia Bytów Szkatułowych, zmotywowanych wolą praw przyrody. A w finałowej odsłonie zderzymy się z zaskakującą puentą, która cudowną klamrą zamknie całość steampunkowej epopei. Hrabianka Asperia kończy trylogię solarną, w której skład wchodzą jeszcze Światy Solarne i Światy Alonbee.

Tomy trylogii solarnej do nabycia TUTAJ!


wstępniak

UKŁADAMY

SIĘ

Najdrożsi Sofowicze! Tym razem nie opowiem, co znajdziecie w numerze. Podzielę się czymś znacznie ważniejszym, mając na uwadze chwilę, która nadeszła. Ostatnie trzy lata były dla nas niezwykłą podróżą pełną kolorów, doświadczeń i wspomnień, ale nade wszystko zabawy. Tworzenie literackiego poletka przez tak długi czas to nie lada wyzwanie, lecz z czystym sumieniem możemy krzyknąć: Podołaliśmy! Dzięki wysiłkowi, sercu włożonemu w projekt oraz efektom jesteśmy przekonani, że iskra satysfakcji nigdy w nas nie zgaśnie. Jak wiecie, czas płynie nieuchronnie, a życie wymaga od nas coraz więcej uwagi. Zamierzamy kontynuować swoją podróż, tym razem jednak chcielibyśmy podążyć drogą samorealizacji, dlatego trzecie urodziny „SOFY – dwumiesięcznika literackiego” będą ostatnimi. Nie jest to, wbrew pozorom, zła wiadomość, zatem – głowa do góry! Coś się kończy, coś się zaczyna. Z podekscytowaniem i zaostrzonym ołówkiem wchodzimy w nowy rozdział. Napiszemy go najlepiej, jak się tylko da. Poprzednie pozostaną w pamięci na zawsze. Dziękuję dziewczynom z redakcji, które znosiły moje „naczelne” humorki (!) i pracowały w pocie czoła, by to miejsce mogło służyć pasjonatom sztuki pisania. Jesteście niezastąpione! Dziękuję całemu zespołowi i wszystkim osobom, które pracowały przy projekcie i upiększały czasopismo zarówno od strony graficznej, jak i merytorycznej. Na końcu dziękuję Wam, drodzy Sofowicze, choć są to podziękowania największe. Bez Was „SOFA” nie przetrwałaby nawet miesiąca. Przez trzy długie lata śledziliście nas czytelniczo, a nawet wypełnialiście dwumiesięcznik piękną treścią, prezentując światu swoją wrażliwość. Brawo za odwagę. Kłaniam się nisko. Zapraszam Was do lektury ostatniego, sierpniowego numeru „SOFY”. Cieszcie się chwilą i bawcie treścią! Niewątpliwie jeszcze się spotkamy, jedynie w innym miejscu : )

W

SŁOWA(CH)

Redaktor naczelna Anna Wąsikowska

u k ł a d a m y

s i ę

w

spis treści

s ł o w a ( c h )

opowiadania • miniatury • proza UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

5

Książę i Kowal – Jacek Pelczar

12 Eksterioryzacja drugiego stopnia – Marianna Szygoń

SOFA 08 | 19 | 2017

15 Rubinowe smoki – Beata Pytel

REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska anna.wasikowska@sofadwumiesiecznik.pl

22 Zagadka klepsydry – Inesa Kruszka

DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl

26 Siostry, ogień napalono – Anna Viljanen 29 Ekwilibrystyka – życie wielkością życia – Jędrzej Marek Cichocki 38 Potwór – Sebastian Marks

DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl

53 SOFA PATRONUJE

PROMOCJA/WSPÓŁPRACA Edyta Saracka kontakt@sofadwumiesiecznik.pl

publicystyka

OKŁADKA Grzegorz Ptak OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Karolina Drygała, Emilia Garbień, Przemysław Kijowski, Magda Kwasik, Beata Pytel, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka WSPÓŁPRACA Anna Karowicz, Dariusz Zajączkowski, Iwona Niezgoda, Sylwia Kępa, Agnieszka Kolanowska, Weronika Stępkowska, Joanna Żelazny WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków

55 O tym, dlaczego jestem swoim największym wrogiem – Klaudia Biedrzycka 57 Antologia Nikomu się nie śniło – Izabela Kudasik 59 Olga Rudnicka i trup u stóp – Anna Karowicz 60 Wśród gruzów i intryg walczyli o lepsze jutro – Tomasz Przyłucki 61 Pamięć i wdzięczność – Magdalena Bosiacka 62 Hrabianka Asperia, czyli świt enklawy – Dariusz Zajączkowski 64 GALERIA AUTORÓW 66 WSPÓŁPRACA

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


autor: Jacek Pelczar ilustr.: Emilia Garbień

Książę i G

dy wojownicy wjeżdżali do wsi, drzwi zamykały się przy głównej ulicy, a okiennice zatrzaskiwały z łoskotem. Jechali szykiem na pysznych rumakach, odziani w mocne zbroje. Przewodził im młody rycerz o złotych włosach, kaskadą spływających na barki, okuty w zdobny pancerz. — Panie! Pewny jesteś, że to tu, w tej zapyziałej norze… — To tutaj — urwał zaraz na wstępie dyskusję Jasnowłosy. Jedynym dźwiękiem w całej wsi było miarowe stukanie stali o stal i do jego źródła właśnie kierowała się kompania. Na końcu drogi, niedaleko poza wioską, stała skromna kuźnia. W odróżnieniu od wszystkich innych domostw i budowli, które mijali po drodze, jej drzwi stały otwarte na oścież. Przywódca drużyny rzucił wodze jednemu z przybocznych i pewnym krokiem ruszył prosto w stronę wejścia. Gdy już miał przekroczyć próg szerokich drzwi, z wnętrza wynurzył się kowal, zmuszając

Kowal młodzieńca do wycofania się. Mężczyzna, mimo niemłodego już wieku, nadal był potężny i ogromnego wzrostu. Wielkie spocone mięśnie błyszczały spod podwiniętych rękawów. Ręce splótł na piersi, zaciskając dłonie w pięści wielkości bochnów chleba. Długa posiwiała broda kontrastowała z gładko ogoloną głową. — Czym mogę służyć wielmożnym? — zadudnił głębokim basem. — Ty jesteś Sędzimir Kowal? — spytał młodzieniec, zadzierając głowę, by spojrzeć olbrzymowi w oczy. — Tak. — Znakomicie. Ja i moi towarzysze chcielibyśmy obejrzeć twoje wyroby. — Oczywiście. Zapraszam. Przy kuźni znajdował się mały pawilon, do którego kowal poprowadził wojowników. Rozpostarł szeroką bramę stanowiącą fasadę budynku i oczom zebranych ukazały się najprzedniejsze wyroby, jakie kiedykolwiek widzieli. Na stołach i ścianach pyszniły się strugi, motyki, ciosła, piły, sterta

5


opowiadania • miniatury • prozA podków, ośniki, a nawet pług żelazny, nigdzie jednak nie było tego, po co przybyli. — Kpisz z nas sobie, Kowalu?! — zakrzyknął przywódca. — Gdzie miecze, topory i włócznie, gdzie ta cała broń, o której mówią rycerze w szerokim świecie, że świetniejsza jest nad każdą inną?! Gdzie arsenał, dla którego ja i moja kompania włóczyliśmy się po bagnach i lasach?! — Nie wytwarzam już broni — odparł kowal spokojnie. — Jeden miecz mi został z bardzo dawnych czasów, jeżeli go chcesz, należy do ciebie, choć wątpię, byś umiał nim władać. — Przynieś go więc! Zobaczmy to cudo! Olbrzym skłonił się krótko, rozłożystą brodą dotykając piersi, i wyszedł z pawilonu. Gdy powrócił, na wyciągniętych przed sobą wielkich dłoniach trzymał niczym największy skarb miecz nie dłuższy niż ludzkie przedramię, stary i wykonany w całości z drewna, ot, zwykłą dziecięcą zabawkę. Rycerze po chwili zdumienia zaczęli gromko rechotać, łapiąc się za brzuchy. Złotowłosy zacisnął szczęki we wściekłym grymasie, a jego twarz nabrała koloru purpury. Błyskawicznym szarpnięciem wyrwał miecz, który wisiał mu u pasa, i wymierzył ostry koniec prosto w gardło kowala. — Czy wiesz, z kogo szydzisz? Jam jest książę Odolan! Życiem mi zapłacisz za tę zniewagę. Olbrzym nawet nie mrugnął. — Zabij mnie więc, jeśli taka jest twa książęca wola. Jeśli to jednak uczynisz, nigdy nie otrzymasz tego, po coś tu przybył. — Więc masz jednak broń! Kłamałeś! — Książę wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu, ale nie opuścił ostrza. — Nie. Ten drewniany mieczyk, który masz przed sobą, to pierwszy, jaki kiedykolwiek wykonałem, wraz z moim tatką jeszcze. Zarazem jest on ostatnim, jaki w moim posiadaniu pozostał. Jest jednak inny sposób, byś dostał swój oręż. — Mów więc! — Dobrze, schowaj jednak najpierw, wasza miłość, ten nożyk, zanim komuś krzywda się stanie. Dość będziesz miał czasu, by go dobyć ponownie, jeśli moja propozycja ci się nie spodoba. Książę wahał się przez chwilę, mierząc starca wzrokiem, nim opuścił miecz i wepchnął go z powrotem do pochwy. — Mówcie, mistrzu, co macie mi do zaproponowania. — Narzędzi wojny już nie tworzę i tworzyć już nigdy nie będę. Nie pytaj o powody, bo ich nie pojmiesz. Co UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

mogę ci ofiarować, to wiedzę, jak je wyrabiać. Jeśli masz ku temu wolę, przyjmę cię na termin i nauczę wszystkiego, co umiem i kiedykolwiek umiałem. Tym sposobem otrzymasz całą broń, jaką tylko możesz sobie wymarzyć. Rycerze wraz z księciem stali wpatrzeni w kowala szeroko rozwartymi oczami, a niektórzy nawet z opuszczonymi szczękami. W końcu przemówił rycerz stojący po prawicy Odolana. — Stary rozum postradał. Kto słyszał, by księcia brać na termin? Przyślemy ci chłopaka do przyuczenia albo jeden z nas zostanie… — Nie — przerwał mu olbrzym. — Ofertę swoją złożyłem. Przyjmijcie ją lub odjedźcie, mnie wszystko jedno. — Przyjmuję — odezwał się książę, nim którykolwiek z jego przybocznych miał szansę. — Doskonale. Ale zrozum jedno: w mojej kuźni to ja ustalam prawo, ty będziesz tylko zwykłym uczniem i nikim więcej. Zostaw swój oręż, zbroję i dumę wraz ze swymi rycerzami i odpraw ich czym prędzej, nie będą ci potrzebni. Gdy już się pożegnasz i będziesz gotowy, znajdziesz mnie w warsztacie. To powiedziawszy, odwrócił się i miarowym krokiem wszedł z powrotem do budynku, skąd po chwili na podwórze zaczął dobiegać odgłos miarowych uderzeń i brzęczenia stali. Książę odpasał miecz i podał go wojownikowi stojącemu najbliżej. — To nierozważne, mój panie… — Przestań i pomyśl tylko jedną chwilę. Ten zdziwaczały starzec to najlepszy kowal, jaki kiedykolwiek żył, jakkolwiek nieprawdopodobne może się to teraz zdawać. Nikt nie zna jego sekretów, a i on, nawet pod groźbą śmierci, nie chce już wykuwać broni. Jeśli uda mi się posiąść jego kunszt, będę mógł wyposażyć całą armię w oręż, który nie ma sobie równego. Będę bowiem jedynym na świecie, który posiada klucz do tej tajemnicy. Oczy rycerza otwarły się szeroko w zdumieniu, po czym wykonał on głęboki ukłon. — Zaiste — rzekł — twój umysł ostrzejszy jest niż miecz. Dumny jestem, mogąc być członkiem twojej gwardii. Odolan ściągnął z siebie resztę rynsztunku i oddał go towarzyszom. Po krótkim pożegnaniu dosiedli koni i ruszyli kłusem drogą, którą przybyli, wzniecając za sobą kurzawę. Książę został na podwórzu zupełnie sam, obserwując ich, dopóki nie zniknęli za wzniesieniem. Gdy opadł kurz i przebrzmiał rumor, który spowodowali, obrócił się i raźno ruszył w stronę kuźni.


Przez następne tygodnie książę rozpalał węgle, czyścił narzędzia, nosił wodę i dął w miechy. Poza wydawaniem krótkich poleceń kowal nie odzywał się prawie wcale. Całe ich dnie wypełnione były ciężką pracą, a krótkie przerwy zdarzały się jedynie, gdy przybywali klienci. Mimo iż cierpliwość Odolana wystawiana była z każdym dniem na coraz cięższe próby, obiecał on sobie, że uczyni wszystko, by osiągnąć swój cel. Ludzie z wioski nie rozpoznali w nowym uczniu rzemieślnika dumnego woja, który niedawno konno przemierzał wioskę, i przyjmowali go ciepło, wyrażając niejednokrotnie zdumienie tym, że mistrz ni stąd, ni zowąd zdecydował się wreszcie przyjąć kogoś na termin. Przynajmniej kilka razy w tygodniu któraś z miejscowych kobiet przynosiła im kolację. Podczas jednej z wieczerzy Odolan przerwał ciszę. — Twoje wyroby, mistrzu, są najprzedniejszego gatunku, liczysz sobie jednak za nie nie więcej niż zwykły wiejski kowal. Olbrzym odłożył łyżkę i utkwił w nim wzrok. — Jestem wiejskim kowalem, chłopcze. — Ale nie zwykłym. Jesteś najlepszym ze wszystkich kowali, mógłbyś żądać za swoje wyroby po trzykroć więcej. — Cha, cha, cha! — Głęboki śmiech potoczył się po izbie jak grzmot. — Kto by mi tyle za nie zapłacił? Biedni rolnicy? Nie, chłopcze. Proszę o tyle, ile jest mi niezbędne, daję tak wiele, jak tylko mogę, i otrzymuję więcej, niż oczekuję. — To powiedziawszy, wrócił do jedzenia. — A co takiego otrzymujesz?! Przecież nie złoto. Starzec jednak nie odpowiedział, popatrzył tylko księciu prosto w oczy i unosząc wysoko pełną łyżkę, włożył ją do ust, po czym uśmiechnął się szeroko. Mijały kolejny tygodnie, a za nimi miesiące. Odolan wciąż dął w miechy i nosił wodę. Odciski na jego rękach stwardniały i przestały pękać. Wyprawiał się teraz częściej do wioski i zżył z mieszkającymi tam ludźmi. Słuchał ich historii o dobrym gospodarzu, u którego ma szczęście się uczyć, o wsi, o plonach, problemach i radościach. Nawet nie zauważył, gdy wiosna zmieniła się w lato, a to z kolei już ustępowało miejsca jesieni. Gdy powrócił pewnego dnia do domu z zaopatrzeniem, ruszył prosto do warsztatu, gdzie pracował kowal. Stanął w progu i rzekł: — Mistrzu. Minęło prawie pół roku, od kiedy porzuciłem swoją kompanię i obowiązki, by kształcić się w twym fachu, a do dziś jeszcze nie miałem w ręku kawałka stali! Nie nauczyłem się niczego!

— Od jutra będziesz szlifował i ostrzył. — Tak po prostu? — spytał Odolan zaskoczony, gdyż nie spodziewał się, że jego interwencja naprawdę może coś zmienić w zamiarach mistrza. — Tak po prostu — odparł olbrzym, nie przerywając pracy. Następnego dnia książę zapoznał się z asortymentem pilników, kamieni i ostrzałek różnych kształtów i rozmiarów. Dowiedział się, że każda służy do czegoś innego i że każdej używa się inaczej. Uczeń i mistrz spędzali ze sobą więcej czasu, rozmawiając i pracując ramię przy ramieniu. Dni stawały się krótsze, a noce dłuższe. Klientów było coraz mniej. Kowal nie rozpalał węgli tak często jak w lecie, jednak nie brakowało kolejnych wyrobów, które należało wykończyć, i pracy wciąż nie ubywało. — Czy zaplanowałeś to, mistrzu? Zrobiłeś te wszystkie narzędzia na zapas, by teraz móc mi pokazać, jak się z nimi obchodzić i mieć czas ze mną ćwiczyć? — Tak. Odolan uśmiechnął się i nie odzywał więcej, wiedział, że starzec już i tak nic nie powie. Śnieg na zewnątrz zaczął topnieć, ludzie znów zaczęli przybywać tłumnie z bliska i daleka po narzędzia i podkowy. Na stole kowalskiego ucznia zaczęły lądować stare piły, siekiery i noże wymagające naprawy i ponownego naostrzenia. Stary mistrz znów codziennie rozpalał ogień w kuźni i musiał pozostawić swojego ucznia samemu sobie. Ludzie nauczyli się przychodzić prosto do Odolana ze wszystkimi pracami szlifierskimi, niejednokrotnie prosząc go również o większe naprawy albo próbując mu zlecić wytworzenie nowych narzędzi. Książę ze wstydem odmawiał im wtedy, tłumacząc, że jest tylko uczniem i sam nic nowego wytworzyć nie może. Narastało w nim poczucie niemocy, które jednego wieczoru wylało się podczas sprzątania warsztatu. — Mistrzu, ludzie proszą mnie o coraz więcej. Chcą, bym tworzył dla nich nowe narzędzia, nie znoszę, gdy muszę im ciągle odmawiać. — Rób to, co możesz, rób to najlepiej, jak potrafisz, i nie martw się resztą. — Kiedy to nie wystarcza! — Komu? — Starzec udał zdziwienie. — Nikomu! — wykrzyknął uczeń. — Mnie wystarcza. Nie słyszałem również, by ktokolwiek się na ciebie skarżył. Wygląda na to, że wszyscy są zadowoleni.

7


opowiadania • miniatury • prozA — Poza mną. — Złotowłosy spuścił wzrok i zacisnął pięści. — Miałem nadzieję, że przemawia przez ciebie ambicja — powiedział kowal, odwracając się w kierunku drzwi — ale to tylko urażona duma. Szkoda. To powiedziawszy, opuścił warsztat, zostawiając Odolana stojącego samotnie na środku, nadal zaciskającego pięści. Na zmianę wzbierał w nim gniew i smutek, było to największe upokorzenie, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Z niemałym zaskoczeniem jednak odkrył, że najwięcej bólu sprawia mu myśl, że rozczarował swojego mistrza. Następnego dnia o brzasku, gdy książę wyszedł przed dom, zastał starego kowala zaprzęgającego konia do wozu. — Muszę jechać po żelazo. Wrócę najdalej za dziesięć dni — oznajmił. — Czy mogę jechać z tobą? — Nie. Przypilnujesz kuźni — powiedział, wdrapując się na wóz. — Ale co mam robić? Przecież nie wiem jeszcze wszystkiego! Nie jestem kowalem. — Rób to, co możesz, rób to najlepiej, jak potrafisz, i nie martw się resztą — rzucił olbrzym z uśmiechem, po czym cmoknął na chabetę i odjechał bez pożegnania. Odolan został sam. Po chwili strachu jednak ucieszył się z obrotu spraw. Postanowił, że nim kowal powróci, on samodzielnie pchnie naprzód swą naukę i zacznie wykuwać własne wyroby. Pierwszego dnia rano, zaraz po śniadaniu, ruszył do swych obowiązków. Nakarmił żywy inwentarz, sprzątnął stajnię i kurnik. Już miał zacząć nosić wodę, gdy na progu warsztatu dostrzegł grupkę klientów. Podszedł więc do nich, mając nadzieję, że szybko uda mu się z nimi porozmawiać i wrócić do zaplanowanej pracy. Gdy tylko dobił targu, pojawili się następni, a po nich kolejni. Nim skończył handel i przygotował warsztat, słońce rozpoczynało już podróż za horyzont. Ponownie więc nakarmił zwierzęta, przygotował własny posiłek, lecz gdy go spożył, na dworze panowała ciemność. Następnego dnia książę z determinacją ruszył do pracy, starając się skończyć wszystkie codzienne powinności tak szybko, jak to tylko możliwe. Gdy wreszcie był gotów rozpalić węgle, słońce chyliło się ku zachodowi. „Mam jeszcze trochę czasu, nim zapadnie ciemność” — pomyślał. „Zdążę chociaż zacząć”. Wtem jednak jego wzrok spoczął na stercie narzędzi przygotowanych UKŁADAMY

u k ł a d a m y

8

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

do ostrzenia i szlifowania. Mimo iż wytężał umysł, nie był w stanie przypomnieć sobie, po które z nich jutro zgłoszą się ludzie. Odłożył więc krzesiwo i hubkę, do ręki wziął zestaw pilników i usiadł za stołem. Tej nocy uczeń długo pracował przy wątłym świetle dymiących kaganków, aż w końcu oczy rozbolały go tak bardzo, że nie był w stanie kontynuować. Poszedł do łóżka, nie martwiąc się nawet przygotowaniem strawy. Tak mijały dni, a w końcu i tydzień. Odolan pracował ciężko, wstając przed brzaskiem i kładąc się późno po zmroku, jednak bez względu na to, jak bardzo się starał, nigdy nie miał wystarczająco czasu, by swoje postanowienie wprowadzić w czyn i stworzyć własne dzieła przed powrotem mistrza. Książę stał przy studni, gdy usłyszał odległe terkotanie wozu, w myślach szybko policzył dni i ten był dziesiątym, od kiedy kowal wyruszył po rudę. „Jak to możliwe?” — pomyślał. „On mieszkał tu sam i był w stanie zrobić wszystko, co ja robiłem, i jeszcze to, czego mnie nie udało się nawet zacząć. Jak mam rządzić królestwem, jeśli przerosło mnie prowadzenie wiejskiej kuźni?”. Wóz wolno wtoczył się do obejścia w momencie, gdy książę wynurzył się z drzwi chałupy. — Witaj, mistrzu — powiedział. — Witaj, uczniu — odrzekł kowal, przyglądając mu się uważnie spod krzaczastych brwi. — Czy pod moją nieobecność miałeś jakieś kłopoty? — Nie… — Złotowłosy zawahał się przez chwilę, po czym powtórzył już pewniej: — Nie. — To dobrze. Pomóż mi rozładować wóz. — Ty idź i zjedz coś, mistrzu, zupa jest na ogniu. Ja zajmę się wozem. Kowal nie odezwał się, tylko skinął głową, wciąż nie uwalniając młodzieńca spod czujnego spojrzenia. Potem ruszył wolno w stronę domostwa. Gdy ponownie z niego wyszedł, już najedzony, Odolan nadal krzątał się przy wozie, rozładowując ciężkie żelazo. — Czy potrzebna ci pomoc? — zadudnił olbrzym. — Nie. Odpocznij, ja zajmę się wszystkim — odkrzyknął uczeń, nawet nie patrząc w jego stronę. Starzec stał jeszcze przez chwilę, obserwując go, nim skierował się do warsztatu. W środku kuźni zastał ład i porządek. Po chwili za jego plecami odezwał się głos. — Przepraszam, mistrzu… — Kowal nadal trwał bez ruchu. — Wiem, że poddawałeś mnie próbie i zawiodłem cię…


— Próbie? Zawiodłeś? Nic nie rozumiem… — odparł starzec, dalej stojąc tyłem do swego ucznia. — Kuźnia nadal stoi, dom jest tam, gdzie go zostawiłem, zwierzęta mają się dobrze, a praca, jak widzę, wre. Nie mógłbym prosić o lepsze efekty, nawet gdyby faktycznie była to jakaś próba. — Tak, mistrzu — odparł Odolan i poczuł, jak łzy zaczynają napływać mu do oczu. — Teraz ty idź coś zjeść i połóż się dziś wcześniej. Jutro pokażę ci, jak kuje się stal. — Jak to?! Dlaczego?! — Książę nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. — Przecież po to tu jesteś. — Olbrzym odwrócił się, udając zdziwienie. — Tak. Ale… — Dałeś z siebie tak wiele, jak mogłeś, nie prosząc o nic, co było ci zbędne… — I otrzymałem więcej, niż oczekiwałem. Starzec uśmiechnął się, kładąc uczniowi rękę na ramieniu i bez słowa opuścił warsztat. Następnego dnia, gdy młodzieniec wszedł do warsztatu, węgle jarzyły się już czerwienią, a spocony kowal dął w miechy. Tak rozpoczęła się najtrudniejsza część nauki. Trwała ona też najdłużej, lato ustąpiło miejsca jesieni, ta z kolei zniknęła pod białą pierzyną śniegu. Mimo że zima na dobre zagościła na świecie, dym z komina w kowalskim warsztacie nigdy nie przestawał buchać. Uczeń i mistrz każdego dnia rozpalali piece, topili stal i tworzyli coraz to nowe narzędzia. Odolan wraz z Sędzimirem konstruowali dłuta, młoty, siekiery i łopaty. Nim przeminęła wiosna i zaczęły się upały, książę potrafił pracować samodzielnie. Przyjmował od ludzi nowe zlecenia, tworzył nowe rzeczy, zupełnie bez udziału starego mistrza, który wolno usuwał mu się z drogi i służył radą jedynie tam, gdzie młodzieńcowi nie starczało wiedzy i doświadczenia. Nim liście pożółkły i posypały się z drzew, uczeń prawie dorównywał kunsztem mistrzowi. Pewnego popołudnia, gdy pracy było już mniej, a klienci coraz rzadziej odwiedzali kuźnię, młodzieniec wykuł miecz. Mimo że był on surowy, jeszcze nieoszlifowany i nieposiadający rękojeści, Odolan był z niego bardzo dumny. W jego głowie zaczęły rodzić się myśli o powrocie w rodzinne strony, do zamku ojca. Ukrył broń pod stertą stali i przez następny tydzień pracował w tajemnicy, poświęcając temu każdą wolną chwilę. Gdy miecz był już gotowy, błyszczący i naostrzony,

z rękojeścią owiniętą skórą, zdecydował się, by pokazać go mistrzowi. Na wyciągniętych rękach, bez słowa, wręczył mu swe dzieło niczym największy skarb. Twarz Sędzimira nachmurzyła się na ten widok, nie wyrzekł jednak nic. Wziął miecz wielką dłonią i przyjrzał mu się uważnie. Zważył go w ręku, opuszkiem kciuka sprawdził ostrość, spojrzał krytycznie wzdłuż klingi i mruknął cicho do siebie. Następnie podniósł oręż i z całej siły uderzył nim o stojące nieopodal kowadło. Miecz zadźwięczał przenikliwie i rozprysnął się na kawałki, jakby był zrobiony ze szkła. — Co żeś uczynił?! — krzyknął młody rzemieślnik, czując, jak wraz z mieczem pęka mu serce. — To nie był dobry miecz — odparł kowal spokojnie, odrzucając rękojeść na stos złomu. — Następnym razem bardziej się postaraj. — To wszystko?! Zniszczyłeś moją ciężką pracę i to wszystko, co masz mi do powiedzenia?! — Odolan stracił resztki panowania nad sobą i krzyczał najgłośniej, jak umiał. — Nie zniszczyłem twojej pracy. Nie wykonałeś jej na tyle dobrze, by mogła spełnić swoje zadanie, więc jesteś jedynym, który ponosi odpowiedzialność za los, jaki ją spotkał — tłumaczył cierpliwie mistrz. — Więc pokaż mi, jak mam to zrobić! Naucz mnie, tak jak uczyłeś wcześniej! — Nigdy nie pokażę ci, jak stworzyć narzędzie śmierci — odparł olbrzym na granicy słyszalności. — Wyposażyłem cię już w umiejętności, których potrzebujesz, by samemu tego dokonać. Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to powiedzieć ci, gdy odniesiesz sukces. Po tych słowach, jak gdyby nic się nie stało, wrócił do obowiązków. Od tamtego dnia książę poświęcał każdą wolną chwilę na tworzenie mieczy. Pora nie mogła być odpowiedniejsza, nastała bowiem zima i ruchu w kuźni nie było zbyt wiele. Mimo to Odolan nie raz zostawał w warsztacie do późnej nocy lub nie kładł się wcale, pracując przy nikłym blasku paleniska i świec. Jednak żaden z dziesiątków mieczy, jakie stworzył w tym okresie, nie przeszedł prób starego kowala. Wszystkie gięły się, pękały, szczerbiły lub doznawały innych jeszcze uszkodzeń. Na drzewach zaczynały kwitnąć już kwiaty, gdy pewnego ranka po śniadaniu Sędzimir podał księciu prostą drewnianą wędkę. — Dziś nie będziemy pracować. Pójdziemy na ryby — powiedział.

9


opowiadania • miniatury • prozA W pierwszej chwili uczeń chciał się sprzeciwić, jednak uzmysłowił sobie, że od kiedy rozpoczął naukę, nigdy nie miał wolnego dnia, nigdy nie zrobił nic dla własnej przyjemności. Jego cel tak bardzo nim owładnął, że zapomniał o całym świecie. — Dobrze — odpowiedział więc krótko i szczerze się uśmiechnął. Olbrzymi starzec i smukły młodzieniec stali nad brzegiem strumienia. W skupieniu trzymali wędki i obserwowali spławiki. Odolan rozkoszował się ciepłem słońca na twarzy i delikatną chłodną bryzą. Przede wszystkim jednak cieszył go brak zobowiązań i chwila odpoczynku, którego nie zaznał od tak dawna. Nagle na wierzch jego myśli wypłynęło wspomnienie, które zmąciło sielankę. — Przepraszam cię, mistrzu… — powiedział, spuszczając wzrok. — Za co tym razem, chłopcze? — mruknął kowal. — Za to, że groziłem ci śmiercią. Tamtego dnia, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. — Nie zabiłbyś mnie — odparł olbrzym z rozbawieniem w głosie. — Myślisz, że nie dałbym rady? — żachnął się książę. — Nie. Ty po prostu nie chciałeś tego zrobić. Jednak gdybyś nie dobył miecza, straciłbyś uznanie swoich wojów. — Wiedziałeś?! — To powód, dla którego tu jesteś. Potrafisz działać wbrew własnej naturze, gdy wymaga tego wyższa potrzeba. Nie przepraszaj mnie więc, dzieciaku, bo od tego gadania ryby się płoszą. — Dobra wymówka! — odparł ze śmiechem złotowłosy, patrząc na cztery piękne pstrągi, które sam złowił, i pusty koszyk swojego mistrza. Olbrzym nie odezwał się już jednak ani słowem. Spędzili nad strumieniem cały dzień. Gdy tarcza słońca dotknęła krawędzi widnokręgu, starzec wyciągnął wędkę z wody. Na końcu sznurka wisiały jedynie spławik i obciążnik. Na ten widok książę wybuchnął gromkim śmiechem. — Nic dziwnego, że cały dzień niczego nie złapałeś! Zapomniałeś o haczyku! — O niczym nie zapomniałem — odparł kowal, zbierając swe rzeczy. — To ty przyszedłeś tu po ryby. Ja je chciałem tylko łowić. Cały czas, gdy podążali z powrotem do domu, a nawet UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

później, gdy byli już po kolacji i udali się na spoczynek, Odolan słyszał w głowie echo słów mistrza. Gdy obudził się rano, poszedł wprost do kuźni, nie zatrzymując się nawet, by zjeść śniadanie. Rozpalił węgle i zaczął kuć, przez cały dzień nie przerywał pracy ani na chwilę i nawet kolację Sędzimir musiał mu przynieść do warsztatu. Tak minęły dwa tygodnie, młodzieniec przestał się nawet odzywać, tak pochłonęła go praca. Każdą minutę spędzał w warsztacie. Z jego ruchów jednak zniknęła porywczość, poruszał się metodycznie po kuźni, pracując wolno i dokładnie, każde jego działanie było precyzyjnie zaplanowane. Nieraz zatrzymywał się i trwał w bezruchu, patrząc długo na powstający miecz, by po chwili wykonać tylko kilka szlifów i znów skamienieć. W końcu wręczył swe dzieło staremu mistrzowi. Ten obejrzał je dokładnie, zbadał pod każdym kątem, a następnie, tak jak zawsze, wziął potężny zamach i z całej siły uderzył nim o wielkie kowadło. Serce księcia zatrzymało się na krótki moment. Miecz odbił się od stalowego bloku i zaśpiewał czystą, przenikliwą pieśń, która rozniosła się po dolinie. Nie pękł jednak, nie zgiął się ani nie skruszył, zamiast tego pozostawił na kowadle głęboką, prostą szramę. Dopiero na ten widok uczeń znów zaczął oddychać. Starzec jeszcze raz dokładnie zbadał miecz i podał go z powrotem Odolanowi, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Od dziś nie musisz nazywać mnie już mistrzem. Nie ustępujesz mi bowiem pod żadnym względem. Gdy tego wieczora spożywali posiłek, to Sędzimir dla odmiany przerwał ciszę. — Kiedy wyjeżdżasz? — zapytał wprost. — Niedługo. Jak tylko odpowiesz na moje pytanie. — Zadaj je więc. — Sędzimir odłożył łyżkę i utkwił wzrok w Odolanie. — Dlaczego przestałeś kuć broń? — Książę wreszcie wypowiedział to, o czym myślał od pierwszego dnia swego terminu. Starzec wahał się długą chwilę, przewiercając go wzrokiem. — Zasłużyłeś, by to wiedzieć — odrzekł w końcu. — Gdy byłem młody, miałem usposobienie podobne do twojego. Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Chciałem działać, zmieniać, naprawiać. Od swego ojca nauczyłem się kowalskiego fachu. Jednak nie chciałem spędzić życia w kuźni. Wierzyłem, że mogę zrobić więcej. Pragnąłem zmienić świat. Gdy wybuchła wojna, wykułem miecz i ruszyłem za naszym władcą – twoim


dziadem. Walczyłem, brałem udział w potyczkach, bitwach i pojedynkach, moje imię stało się znane wśród rycerzy i ludu stolicy. Wciąż jednak wybuchały nowe wojny, pojawiali się inni przeciwnicy. Morze krwi, które rozlałem, zdawało się nie mieć dna. Świat nie zmieniał się na lepsze i czułem się tak, jakby była to moja wina. Wmówiłem sobie, że zawiodłem. Długo myślałem nad innym sposobem, by osiągnąć swój cel. Kowal zrobił głęboki wdech, przeciągając dłonią po twarzy, i po raz pierwszy, od kiedy się poznali, wydał się Odolanowi bardzo zmęczony. — Doszedłem do wniosku — kontynuował po chwili — że w pojedynkę nie mogę zmienić całego świata. Wykorzystałem więc umiejętności, których nauczył mnie ojciec, ulepszyłem jego technikę i zacząłem tworzyć narzędzia zagłady. Te same, których sława zwabiła cię tutaj. Siedziałem zamknięty w swej kuźni, produkując miecze, topory i zbroje, modląc się co wieczór, by trafiły one w ręce kogoś zacniejszego ode mnie, kto wykorzysta je, by uczynić ludzkie życia lepszymi. Gdy w końcu zdecydowałem się opuścić swą samotnię, odkryłem, że moje twory zatopiły świat tyleż we krwi, co i cierpieniu, przemocy i rozpaczy. Wojny przetaczały się przez krainę jedna za drugą, ludzie mordowali, palili i grabili, a zwycięzcą zwykle był ten, kto potrafił wyposażyć swą armię w jak najwięcej z moich dzieł. Możni i władcy, którzy mieli ich używać, by sprowadzić ład i porządek, siedzieli zamknięci w swoich zamkach, podczas gdy cierpieli zwykli ludzie. Przysiągłem nigdy więcej nie stworzyć niczego, co służy do zabijania. Wróciłem do domu mego ojca, tego, w którym właśnie siedzisz. Pogodziłem się ze swym przeznaczeniem i stałem się tym, kim zawsze miałem być: wiejskim kowalem. Żałuję tylko, że lekcja, której udzieliła mi opatrzność, kosztowała życie tak wiele osób. Odolan siedział na krześle wpatrzony w Sędzimira, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Próbował zrozumieć, co przeszedł człowiek siedzący naprzeciw niego, wyobrazić sobie, jak wielki ciężar niesie on na swych barkach. Było to jednak więcej, niż potrafił na raz objąć umysłem. — Dziękuję… — Było to jedyne, co udało mu się wykrztusić. Dwóch kowali siedzących za wspólnym stołem nie odezwało się już więcej do siebie. Gdy olbrzym wstał rano, Odolana już nie było, zniknęły też wszystkie jego rzeczy. Było tak, jakby

młodzieniec nigdy nie mieszkał w jego domu. Z jednym wyjątkiem – nad kominkiem, na zaszczytnym miejscu, gdzie zawsze wisiał drewniany mieczyk, pamiątka po ojcu Sędzimira, teraz pyszniło się stalowe ostrze stworzone przez Odolana. Starzec zerwał je ze ściany i wybiegł przed chałupę, dzierżąc je w ręku. Rozglądał się przez chwilę szalonym wzrokiem, po czym wybuchnął śmiechem głośnym i głębokim, który jak grzmot toczył się przez dolinę, aż dotarł do uszu samotnego wędrowca, kilka kilometrów za wioską. Ten, gdy go usłyszał, uśmiechnął się szeroko i sięgnął pod połę wełnianego płaszcza, gdzie odszukał rękojeść drewnianego miecza – dziecięcej zabawki. — Być może jednak uda ci się zmienić świat… — szepnął do siebie i ruszył dalej. 

11


opowiadania • miniatury • prozA

autor: Marianna Szygoń ilustr.: Karolina Drygała

Eksterioryzacja

drugiego stopnia

D

roga na drugą stronę wiodła przez piekło, sama w sobie będąc karą gorszą niż śmierć. Zmiennokształtne cienie przychodziły na zbyt krótko, by mógł pochwycić je wzrok. Umykały, rozmywając się w nieokreśloność. Zniknęła komora eksterioryzacyjna i świat poza nią, zastąpione przez ich widmowe ekstrapolacje, rzeźbione w jakimś tyleż plastycznym, co niestabilnym tworze. Podłogi zyskały głębię bezdenną, zamiast ścian ziały przepaście, a sufity prowadziły do wnętrz osobliwości. Dotknięcie czegokolwiek graniczyło z cudem. Lęk paraliżował zdezorientowane zmysły; dłonie, wyciągane w desperackich próbach uchwycenia czegoś stałego, co chroniłoby przed upadkiem, trafiały w nicość. Nierzeczywistość wirowała wokół ciała, powietrze skraplało UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

się w piersiach, parzyło przełyk, obenautka zachłystywała się nim jak wodą. Świetlne punkty falowały w robaczych dziurach: nieuchwytne, błędne, wiodły na manowce. Nagle znikły, zastąpione przez ledwo dostrzegalne fluktuacje intensywnej czerni. To bzdura, że umierając, podróżuje się do światła. Otworzyła oczy. Ocknęła się jak ze snu: wokół niej wirował barwny korowód miejsc, sytuacji, postaci, przypominający losowanie w jakiejś chorej loterii. Parszywe uczucie, gdy całe życie przelatuje przed oczami, ale na żadnym ze wspomnień nie możesz zatrzymać się na dłużej, nie umiesz żadnego uchwycić. Nie ty, głupia. Ty nie zdołasz tego dokonać – ale oni potrafią.


W tej chwili coraz ciaśniej wirująca rzeczywistość zastygła w jednej z wielu rozpatrywanych sytuacji, jakby na loterii padła główna wygrana: wśród miliona wspomnień operatorzy znaleźli kontynuację przerwanej wizji. Pomieszczenia odzyskały ściany, podłogi, sufity; z komory badawczej znajomego instytutu obenautka trafiła do tamtego pokoju. Trzeci raz; oby ostatni. Oby ta sesja trwała dłużej. Oby w końcu dostali, czego chcą. Nie było dla niej gorszego wspomnienia. Siepacze Tisuno dostali cynk, że opuściła magazyn-przechowalnię biedoty, w którym ukrywała się tak długo. Czekali na nią w rozwidleniu korytarzy, wmieszani w brudny, cuchnący tłum, śledzili ją aż do szybu wentylacyjnego. Zauważyła to zbyt późno. Podczas wspinaczki drabinami awaryjnymi dali jej spokój, ale w głównym tunelu transportowym czekał komitet powitalny. Daremnie usiłowała stawiać opór, nie zdołała umknąć. Spacyfikowana, zmuszona do zajęcia miejsca w pokiereszowanym elektrojeździe, pozwoliła zabrać się do kosmodromu. Zacisnęła zęby, nie zamierzając okazywać strachu, gdy minęli kapitanat, by zagłębić się w labiryncie kontenerów w którejś z identycznych hal przeładunkowych. Zamknęła spocone dłonie w pięści, by ukryć ich drżenie. Nie ujawniała zdenerwowania, gdy wsiadali do jednej z wielu wind towarowych ani gdy wysiadali na poziomie przemysłowym. Nie poprowadzili jej jednak w gąszcz sal produkcyjnych, ale zmusili do pokonania zwykłych metalowych stopni, wiodących do dyżurki nadzorczej, przyczajonej pod sufitem. Pomieszczenie okazało się mieć niewiele wspólnego z brudnym pokoikiem, zajmowanym przez techników czy inżynierów. Zaskakująco przestronne, urządzone minimalistycznie, lecz ze smakiem, przypominało mieszkanie w stylu vintage, będąc dziwaczną mieszanką elementów nowoczesnych i stylizowanych na zabytkowe. Ponurzy mężczyźni zostali na schodach i zamknęli za nią drzwi; do środka wszedł tylko jeden, ale trzymał się na dystans. Zatrzymała wzrok na przedwcześnie postarzałym człowieku podpiętym do kroplówki: leżał na szerokim łożu z baldachimem. Podeszła bliżej, jak kiedyś, zachęcona słabym skinieniem dłoni, i tak jak wtedy usiadła na skraju łóżka, zaproszona lekkim klepnięciem drżących palców w materac. Ledwo rzuciła okiem na mężczyznę sięgającego po kroplówkę zawieszoną na stojaku; jego twarz zasłaniał materiał spływający falami ze stelażu. Płyn w przezroczystym worku nie przypominał tego, który zapamiętała: teraz

w środku kłębiła się czysta czerń. Obenautka wiedziała, że medyk zaraz zdejmie z uchwytu worek i skryje się w cieniu, a leżący bez sił na materacu wszechwładny gangster Tisuno zada pytanie o pieniądze, na które ona nie będzie w stanie udzielić szczerej odpowiedzi. Mniejsza z tym, to już przeszłość. W tej chwili, w tym jednym wspomnieniu, chodzi o lekarza mafii. Ludzie w białych kitlach, którzy na polecenie federalnych wysłali ją w podróż do piekła, chcą poznać jego tożsamość. A ona – cóż za pech – nie umie przywołać ani twarzy, ani nazwiska medyka. Przejęta demaskacją i porwaniem, nie starała się go zapamiętać, a wszyscy siepacze, którzy go choćby raz widzieli, nie żyją. Jak z pięciu minut spędzonych z tym człowiekiem dwa lata temu odzyskać informacje, które wtedy zignorowała, uznając za nieznaczące? Przygryzła wargi i, unikając drapieżnego wzroku gangstera, bezwiednie podążyła spojrzeniem za lekarzem. W tej samej chwili lodowate palce Tisuno wbiły w jej dłoń długie, sine paznokcie, przerywając wizję. Wspomnienie urwało się natychmiast. Wszystko wokół zalała opalizująca, skłębiona biel, tak gęsta, jak wcześniej tamta czerń. Wiadomy znak, że obenautka wróciła do świata żywych. Koniec na dzisiaj, znów ponieśli porażkę, ale są blisko. Za kilka dni wyślą ją w nową podróż. Może odmówić – ale wtedy też czeka ją śmierć. Śmierć urzędowa, z podpisem sędziego. To będzie czwarty raz; może ostatni? Kaskady mroku przybierały za każdym kolejnym na sile, teraz wypełzając już ze wszystkich zakamarków. Wspomnienia w tej sesji nie nadążały za wizją. Ich niedostatki uzupełniały jeszcze śmielsze fluktuacje nicości, bo choć w przedniej szybie elektrojazdu wciąż pulsowały oślepiające światła orbitalnej metropolii, z bocznych okien wyzierała najczystsza czerń. Obcasy zadźwięczały o metalowe stopnie, siepacze zostali za drzwiami. Tisuno kiwnął słabo dłonią i postukał palcami w materac, lekarz skrył się w cieniu. Padło znajome pytanie, obenautka zająknęła się w nieszczerej odpowiedzi, unikając przeszywającego spojrzenia bossa. Zniecierpliwiony gangster zatopił paznokcie w jej dłoni, ale teraz nie bała się lodowatego dotyku. Była gotowa. Szarpnęła ramieniem, wyrywając rękę z palców tamtego. Ramię bossa bezwładnie osunęło się z krawędzi łóżka. Bandzior, dotąd spoglądający z dystansu, w mig odgadł niewypowiedziane życzenie słabnącego szefa.

13


opowiadania • miniatury • prozA Podszedł, szarpnął ją za włosy, zrzucił z łóżka i wymierzył o jeden kopniak za dużo. Przestała czuć. Zobaczyła wszystko z góry. Widziała sponiewieraną siebie i zamykającego oczy Tisuno, widziała mimo baldachimu, jakby materiał nagle stał się przezroczysty. Zrozumiała: naukowcy i federalni odnieśli sukces. Pogłębiona eksterioryzacja, tak to nazywali. Ludzie w białych kitlach przez cały czas czekali tylko na ten moment. Wolała nie wiedzieć, czym ją naszprycowali, żeby osiągnąć taki efekt. Obserwowała bacznie, ciekawa tego, co zaszło, gdy leżała nieprzytomna; potem przypomniała sobie o zadaniu. Przy sekretarzyku w kącie pokoju lekarz pośpiesznie pakował do torby medykamenty. I przedmioty w jego dłoniach, i zakamarki azylu gangstera zawłaszczał znajomy mrok. Obenautka pofrunęła za doktorem, gdy umykał skrytymi za łożem sekretnymi drzwiami. Nie odstąpiła go ani na krok, gdy przechodził wąskim korytarzem do prywatnej windy, by poszybować na poziom wyżej. Nicość gęstniała, otulając twarz medyka coraz szczelniej. Szlag! Nawet porządnego portretu pamięciowego z tego nie będzie! Nie odpuściła, krążąc wokół lekarza jak ćma. Dotarł tylną bramą do pozostawionego w porcie elektrojazdu, wsiadł i wydał komendę, wybierając jeden z tuneli przenikających stację niczym krwiobieg. Nie określił jednak miejsca docelowego. Zapewne wprowadzi je później albo zmieni pojazd, przecież nie jest w ciemię bity, wie, że może być śledzony. Ale ona podąży za nim. O ile w czerni nie zgubi medyka. O ile wizja potrwa odpowiednio długo. Prawie wnikała przez dach do startującego wozu, gdy ktoś – nie, raczej coś – opadło na nią z góry. Odepchnęło z mocą, przydusiło jak zmora, zatopiło w niej widmowe szpony, wyszarpując i łapczywie pochłaniając energię. W ubytki natychmiast wnikał mrok, rozlewał się po kruszejącej świadomości, wypełniał rysy, zadrapania, jamy. Krzepł, rozsadzając i pogłębiając szczeliny; jeszcze chwila, a przeniknie ją na wskroś, rozbije na tysiąc kawałków. Nieważne, jak bardzo będzie się miotać i wić. Nie umknie. Lekarz nie zdołał odjechać. Zaaferowany siepacz wypadł z sekretnego przejścia i zatrzymał elektrojazd, prawie rzucając się na maskę. Wrzeszczał coś o zapaści, czego walcząca o istnienie nawet nie usiłowała zrozumieć, uparcie wykrzykiwał jakieś pospolite słowo, ale pochłonięta zmaganiami, nie siliła się na to, by je zapamiętać. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Medyk porzucił wóz i puścił się biegiem za gangsterem. Nie zauważyła, że drzwi zamknęły się za nimi z cichym jękiem. Słabła z każdą chwilą. Zanikała. I nagle otworzyła oczy, wyrwana jak z koszmaru: wokół niej krążył barwny korowód miejsc, sytuacji, postaci, aż coraz ciaśniej wirująca rzeczywistość zastygła w jednym z wielu rozpatrywanych zdarzeń. Obenautka ocknęła się bez sił na podłodze tamtego pokoju. Plamy krwi z jej ust wzbogacały ornamentykę wzorzystego dywanu. — Wrócił! Wrócił! — powtarzał ktoś przejętym głosem. — Oddycha! Z trudem rozpoznała słowa lekarza. Podniosła nieznacznie głowę, ale niewiele dostrzegła przez sklejone krwią powieki. Tisuno charczał donośnie. Pojęła, że jeszcze przed momentem zatapiał w niej widmowe szpony; ból przeszywanej nimi jaźni narastał. Gangster z wysiłkiem wracał z krótkiego zawieszenia między tą i tamtą stroną, w której obenautka tkwiła od dawna. — Masz pierdolonego farta, durny konowale — zagrzmiał siepacz. — Gdyby umarł, rozszarpałbym cię gołymi rękami! Jeszcze jeden taki numer i nie żyjesz. Medyk naprawdę ma farta, przyznała w duchu. Kto by pomyślał, że to ona uratowała największego wroga? Że to dzięki jej energii Tisuno wrócił do życia. Gdyby nie pogłębiona eksterioryzacja, nie poznałaby prawdy. Zamknęła oczy: pod powiekami, zamiast mroku, eksplodowała biel. Nareszcie! Może jeszcze nie czas umierać? Po tej stronie wszystko jest cudowne: znajome dźwięki, pikanie aparatów, podniecone głosy naukowców, ulga. Gdyby nie ta obezwładniająca słabość… Gdyby nie ciężar na piersi, gniotący niczym zmora, ból przeszywający ciało od głowy aż po czubki palców i krzyk faceta z ferajny, bijącego otwartą dłonią w okno elektrojazdu lekarza, dudniący pod czaszką jak młot. — Baker! Baker, wracaj, coś spieprzyłeś! Tisuno odpływa! A jednak zapamiętała. Byle tylko starczyło jej sił, by przekazać wiadomość, na którą z napięciem czekali federalni. — Nazywa się Baker — wymamrotała, zanim znowu pochłonęła ją czerń. Tym razem na dobre. 


autor: Beata Pytel ilustr.: Katarzyna Ślączka

Rubinowe smoki R

ycerz Gotye Bielashka z Paerii skulił się jeszcze bardziej na kulbace, głośno charknął i wydmuchał swój kościsty nos w chustkę kasztelanki Eveliny. Kawałek jedwabiu podarowany z porywu serca na jednym z turniejów miał znaczenie czysto symboliczne. Życie jednak weryfikuje pewne sprawy i tak oto chustka odnalazła swe praktyczne przeznaczenie. Bielashce przestało już nawet przeszkadzać, że ozdobiona jest wyhaftowaną podobizną słodkiego kotka z różową wstążką między

uszkami, co nieodmiennie wywoływało nieopanowaną wesołość kompanów, ilekroć w napadzie romantyzmu wyciągał ów podarek. Gotye charkał i smarkał niemiłosiernie, patrząc jednocześnie z głęboką irytacją na kolegę po fachu – Ronalda van der Ende. Ronald pochodził ze Wschodniej Galbry. Był to kraj mały, ale bogaty i dobrze rządzony. Jak większość państw na rozwiniętym Wschodzie, o którym marzyła ta połowa ludzkości, która miała

15


opowiadania • miniatury • prozA nieszczęście urodzić się na zachód od Wielkiej Maiussy, rzeki wytyczającej naturalną granicę bogactwa i biedy. Jednak to nie pochodzenie kompana tak irytowało Bielashkę. Van der Ende, jak większość swoich rodaków, przejawiał wyjątkową nieczułość na kaprysy pogody. Podczas gdy Gotye, cały siny z zimna, zastanawiał się, kogo bardziej telepie: jego czy jego konia, Ronald van der Ende trzymał się prosto, patrzył na towarzysza poczciwymi brązowymi oczami i uśmiechał się przyjacielsko, pokazując te cholerne dołeczki, za którymi uganiały się wszystkie baby, gdziekolwiek by się nie zjawili. Ronalda nie dało się nie lubić. Miał przystojną twarz z krótkim plastusiowatym nosem, byczy kark i silne, wielkie ręce. Był przy tym wesoły, towarzyski i znał się na swoim rzemiośle. Kompani go uwielbiali, kobiety również. Nawet wyraźne skłonności do łysienia dodawały mu uroku. Czasami Bielashkę aż skręcało z zazdrości. Zwłaszcza że sam w swoim kraju uchodził za nader postawnego męża. Problem z tym, że paeryjscy ludzie nie byli zbyt rośli. A we Wschodniej Galbrze aż zanadto. Kiedy Gotye stawał obok Ronalda, sięgając mu głową ledwie do ramion, miał świadomość, że wygląda jak zasuszony gawron z tymi swoimi czarnymi włosami, podkrążonymi ślepiami i wydatnym nosem. Pospolity gawron obok ogromnego, zwycięskiego orła. Tak, właśnie tak. Zwycięskiego. Ronald był łatwy w obejściu, niezbyt konfliktowy, stanowczy jedynie wtedy, kiedy na czymś mu specjalnie zależało. A to nie zdarzało się często. Był silny i odporny na wszelkie uciążliwości, co właśnie demonstrował. — I jak tu z takim się czegokolwiek dosłużyć? — Gotye charknął ponownie i zafajdał ostatnie suche miejsce na chusteczce Eveliny. Śnieg niestrudzenie sypał od pięciu dni, trzymał mróz, wiał wiatr. — Brakuje tylko ślizgawicy, na której będą się marnować konie — mruczał z irytacją Bielashka, zerkając na rozluźnionego van der Ende. Paeryjskiemu margrafowi jakoś nie śpieszyło się do galbryjskiej księżniczki. Już mieli razem z Rolandem zawrócić do obozowiska, gdy przez zwały toczącego się z nieba śniegu zauważyli kilka ruchomych czarnych punkcików. Boże. Dobry, miłosierny Boże, błagam, niech to będą moi cholerni ziomkowe — prosił w duchu Gotye. Widocznie Bóg był akurat w dobrym humorze, ponieważ czarne punkciki okazały się Paeryjczykami wyprzedzającymi margrafowski orszak. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

*** W Paerii lubiano ceremoniał. I nigdy nie zaniechano okazji, żeby się godnie zaprezentować. Nic to, że było trzydzieści stopni mrozu. Nic to, że wichura zaczynała smagać coraz bardziej. Nic to, że jedynymi osobami oglądającymi ów reprezentatyw byli już prawie zamrożony Bielashka, życzliwie uśmiechający się, acz nieco zakłopotany van der Ende oraz grupa przydzielonych im pachołków. Zanim ogłoszono i przedstawiono wszystkich ważnych w orszaku margrabiowskim, Bielashce zamarzły włosy w nosie, uszach i Bóg jeden wie, gdzie jeszcze. Bóg i ewentualnie kasztelanka Evelina, gdyby tak zapytać. Po części oficjalnej sprawnie rozłożono namioty, a towarzyszący margrabiemu Chashkce paeryjski mag zaprosił na coś mocniejszego. Kiedy już najważniejsi dostojnicy stłoczyli się w namiocie, Bielashka z ciekawością łypał oczami. Szczególnie na postać nowego magika. Poinformowano go, że stary nadworny mag Jaskun całkiem niedawno wyzionął ducha, zatruwszy się jakimiś oparami w swoim laboratorium. Jednakże najwyższy to był czas na starego capa, który nawet kośćmi dobrze powróżyć nie umiał. Młody adept, przydzielony na dwór przez Kolegium Magów, szybko zdobył serce starego i młodego Chashki niebywałą wręcz umiejętnością warzenia rozmaitych trunków. Dostojni nie wchodzili w kwestie, z czego owe napitki są przyrządzane. Ważne, że kopały jak mało co. Czarownik nazywał się Izumi i był całkiem młody. Zdążył w ekspresowym tempie rozpalić w małym, fikuśnie zbudowanym piecyku, powyciągać wszelkiego rodzaju flakoniki, butelki i rurki do destylacji. Bielashce nie uszła uwagi ekscytacja i wprost czysta radość bijąca z białej twarzy i jasnych oczu. Powołanie — pomyślał rycerz — chłopak ma powołanie do pędzenia bimbru. W dodatku magicznego. Zrobi spektakularną karierę na dworze Chashki, nie ma co. Podczas, gdy Izumi mieszał spirytus, dodawał różne proszki i mamrotał coś pod nosem, Bielashka spojrzał na margrabię przyrzeczonego galbryjskiej księżniczce. Minęło parę lat, odkąd był w rodzinnym kraju. Przez ten czas młody panicz z chłopca stał się już pełnoprawnym mężczyzną. Audun Chashka był całkiem ładnym osiemnastoletnim chłopcem. Jak to Paeryjczyk ciemnowłosym i niezbyt rosłym, ale dobrze zbudowanym, o świeżym, żywym spojrzeniu. Chłopcem, który nie


powinien narzekać na brak kobiecych względów ze strony wszelkiej maści księżniczek. To nieco zaniepokoiło Bielashkę. Auduna obserwował też Ronald, przedstawiciel księżniczki Margaretty. Patrzył na młodego narzeczonego życzliwie i z wielką przychylnością. Nie ma się co dziwić, gdyż Audun nie gadał o niczym innym, jak tylko o swojej przyszłej oblubienicy. — Powiedzcie mi, Bielashka, daleko jeszcze? Kiedy ją zobaczę, tę moją najdroższą? Tego anioła o rajskich licach, błękitnookiego cherubina. Wiesz, co jej wiozę jako podarek? Rubinowego smoka! Z miesiąc na niego polowano. Młody, dopiero z wylęgu. Dlatego z transportem trzeba ostrożnie i będzie małe opóźnienie przez te śnieżyce. Rubinowy smok, no tak. Prezent idealny na okazanie dobrej woli i chęci zawarcia przymierza. To przecież przez te smoki na pograniczu cały czas było niespokojnie. Trwały waśnie, kłótnie, dochodziło nawet do małych wojenek, które osłabiały zarówno marchię Chashki, jak i graniczące z nią prowincje księcia Kristopha, brata nadobnej Margaretty. Rubinowe smoki zamieszkiwały góry marchii od niepamiętnych czasów. To łakomy kąsek dla kłusowników, łowców, wszelkiej maści szubrawców, a także wysokiej rangi dostojników. Były stosunkowo niewielkie i jako żywe istoty nie miały dla ludzi większej wartości. Ale już ich opalizująca czerwienią łuska, złotawe pazury i zęby – tak. Z ich wnętrzności wytwarzano medykamenty i upiększacze dla dam, z łusek – misterną biżuterię, z pazurów i zębów – ozdobne sztylety. Zastosowanie martwego rubinowego smoka było szerokie i wszechstronne. Stary Chashka uważał, że smoki należą do jego marchii, czyli do niego osobiście. Zwłaszcza że handel rubinową łuską walnie zapełniał i tak ubogi margrafowy skarbiec. Książę Kristoph miał nieco inne zdanie, a jeszcze inne miały zamieszkujące góry i ochraniające smoki elfy. Po zawarciu i zerwaniu wielu przeróżnych sojuszy, paktów i układów zrobił się taki rozgardiasz, że groziło to pograniczną wojną. Jak zwykle bywa, pokój miał przynieść związek małżeński między przedstawicielami zwaśnionych stron, Audunem Chashką i Margarettą van der Velzen. — Czyż nie jest słodka ta moja Margaretta? — rozczulał się młody margraf, obcałowując małą miniaturkę z podobizną księżniczki. — Czy mógłbym zobaczyć ten portrecik? — zapytał Gotye.

Kiedy spojrzał na podaną miniaturę, zrobiło mu się słabo. To, co było na obrazku, nijak się miało do rzeczywistości. A to stanowiło problem. Na dworze Chashki bardzo żywotna była sięgająca niepamięcią pewna tradycja. Tradycja wysoce szkodząca interesom rodu i będąca jedną z przyczyn pustego skarbca marchii. Tradycja, którą na wszystkich uczelniach cywilizowanego świata, czyli ogólnie rzecz biorąc, dwóch, podawano za przykład głupoty szkodzącej rozwojowi politycznemu, ekonomicznemu i wojskowemu danego ośrodka władzy. Głupota zaś polegała na tym, że oprócz kwestii korzyści finansowo-politycznych, jakie związek małżeński mógł przynieść arystokratycznemu rodowi, równie ważny był poryw serca młodego żonkosia ku wybranej mu kandydatce. Jeśli dziewczę się nie spodobało i młody margraf za cholerę nie chciał się żenić – zaręczyny bez pardonu zrywano. A z nimi wszelkie układy, przymierza i pakty. Słowem, wszystko brało w łeb. Nie tyczyło się to oczywiście margrafianek. Kobiety, jako istoty niższe, niepotrafiące swoim rozumem rozsądnie oszacować, czy dany książę się podoba, czy nie, były bezceremonialnie wydawane za mąż. I tak oto Gotye został postawiony przed groźbą zerwania zaręczyn. Na miniaturce bowiem Margaretta widniała jako drobniutka jasnowłosa nimfetka o ustach niczym pączek róży i wielkich chabrowych oczach. W rzeczywistości była to rosła dziewucha z wielkim nosem, o tęgiej postawie. I owszem, włosy miała jasne, ale w barwie białej, a nie złotej. Przy tym rzadkie i smętnie przyklapnięte. Jej albinoska uroda czyniła twarz bladą, bez wyrazu, co uwydatniało jeszcze mocniej znamiona po ospie. Usta księżniczki stanowiły jedną zaciętą krechę. Gdyby zażyczyła sobie, żeby Bielashka ją pocałował, zrobiłby to tylko w trosce o dobro państwa i własną karierę. Ale z zamkniętymi oczami. Ni cholery nie był to pączek róży. Całości dopełniały wodniste, dość wyłupiaste oczy i upierdliwy, iście królewski charakter. Dalsze niepokoje rycerza przerwało gwałtowne zadziałanie magicznej wódki i Bielashka na chwilę o wszystkich zapomniał. Przypomniał sobie dopiero następnego dnia i aż zszarzał ze zmartwienia. To przymierze było krajowi potrzebne jak babie cycki do wykarmienia dziatwy. Konieczne, absolutnie konieczne. Postanowił poradzić się najważniejszego z dostojników towarzyszących księciu. Akurat trafili na dość dobrze udeptany trakt

17


opowiadania • miniatury • prozA

i konie ruszyły nieco szybciej. Gotye przysunął się na swojej kasztance do szambelana starego Chashki. Witt Rogashka nie był głupi. W lot poznał, o co chodzi. Spowolnił konia i w krótkim czasie obaj rycerze zostali nieco z tyłu. Bielashka delikatnie zaczął: — Powiedzcie mi, mości szambelanie, a cóż to za utalentowany mistrz pędzla sporządził portrecik galbryjskiej księżniczki? Szambelan spojrzał na przygnębionego rycerza, charknął, splunął obficie na bok i bez certolenia spytał: — Aż taka brzydka? Gotye nic nie odpowiedział. Szambelan odczytał milczenie prawidłowo. — Na Boga, Bielashka. To się musi udać! Słuchajże, jeszcze za życia świętej pamięci matki Auduna tradycja to była świętość. Mości margraf nie śmiał się sprzeciwić tysiącletnim zwyczajom, jakie ze sobą reprezentowała i których strzegła jego małżonka. Jednak pani margrafini już kilka wiosen leży w grobowcu, a w skarbcu nie przybywa. Wojska się burzą, lud szemrze. Margraf może i nie jest wybitnym politykiem, ale głupcem też nie. To on kazał sporządzić portret księżniczki. Upiększony, rzecz jasna, wedle upodobań syna. My eskortujemy młodego margrafa, a ty… — Rogashka bezlitośnie wskazał palcem pobladłego Gotye — a ty masz doprowadzić do zaślubin. Masz sprawić, żeby Audunowi spodobała się oblubienica i żeby w podskokach pędził do ołtarza. Taki jest rozkaz. Jeśli go nie wykonasz, nie masz po co wracać w rodzinne strony. Chyba że pod topór kata. Ciężka ołowiana zgryzota rozgościła się na twarzy Bielashki. I nie chciała puścić przez całą podróż. Mieli przed sobą jeszcze trzy warownie i cel podróży zostanie osiągnięty. Audun zobaczy oblubienicę, najpierw zemdleje z szoku, później narobi rabanu, a jeszcze później skompromituje ród, zerwie wszystkie układy i rozpocznie wyniszczającą pograniczną wojenkę. A Gotye pójdzie się bić w pierwszym szeregu. Nic więcej mu nie pozostanie, jak zginąć w walce. A nie na wygnaniu niczym bezpański pies. Bo i Galbra też już nie dla niego. Zerwanie zaręczyn będzie zniewagą dla księcia Kristopha. A ten nie zwykł puszczać w niepamięć żadnych uchybień wymierzonych w swój majestat. Dziecięce lata spędzone na dworze pełnym intryg skutecznie oduczyły go okazywania jakiegokolwiek miłosierdzia. Gotye pomyślał o biednej Evelinie. Już naobiecywał w ramach ich przyszłego wspólnego szczęścia, że zrobi UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

jej dziesięciu synów. Żeby to chociaż trzech dożyło wieku dorosłego i żeby mogła obnosić się dumnie ze swoim macierzyństwem. Co gorsze, swojemu teściowi naobiecywał to samo. Ronald zauważył przygnębienie paeryjskiego towarzysza. I chociaż życzliwie wypytywał, Bielashka milczał jak grób. Czasami tylko przysiadał się na postojach do młodego margrafa i toczyli długie dyskusje na temat wyższości charakteru nad urodą kobiety. Tej tezy bronił poczciwy Gotye, bo młody, jak to młody, wpatrzony był w urodziwe oczy i ni cholery nie obchodziło go, czy owe oczy wspierają nędzarzy pod kościołem, czy nie. Chociaż Gotye modlił się, żeby podróż nigdy się nie skończyła, cel został osiągnięty. Po dziesięciu dniach stanęli w Nosdamie – książęcej twierdzy. *** Nosdam był bogatym, kamiennym grodem. Na przyzwyczajonych do drewnianego budownictwa Paeryjczykach zrobił olbrzymie wrażenie. Otrzymali miejsca w najlepszej gospodzie, specjalnie dla nich zamknięto łaźnie, by mogli się odświeżyć. Ufryzowani, wyglancowani, mieli stawić się wieczorem na zamku księcia Kristopha, by oficjalne zapoznać młodych. Ślub był planowany na drugi dzień. Gotye prawie mdlał ze strachu. Trzymał pion tylko dzięki temu, że Rogashka bacznie go obserwował. Może nie będzie tak źle? — myślał, patrząc na szykującego się do wieczornego spotkania z księżniczką młodego margrafa. — Kto wie, może Margaretta ujmie go w jakiś sposób? — dodawał sobie otuchy, chociaż niespecjalnie w to wierzył. Gdy już cały margrafowski orszak był gotów, przysunął się do Izumiego. — Macie może coś mocniejszego? Izumi wyszczerzył się szeroko. — Zawsze i wszędzie — odparł i dyskretnie zaczął szperać w głębinach swoich warstwowych sukien. — Cholera — zaklął, szarpiąc się z haftowanymi guzami. — Nawet nie wiecie, mości Bielashka, jak ja wam zazdroszczę tych prostych kaftanów. Gdybym, przystępując do egzaminów na maga, wiedział, co naprawdę oznacza fakt, że nie założę więcej spodni, to dwa razy bym się zastanowił, czy zostawać czarodziejem. Całe życie w sukienkach!


W końcu wyciągnął zgrabną piersiówkę i podał rycerzowi. Gotye golnął sobie aż miło. — Coś zbladliście, mości Bielashka. Dobrze się czujecie? — Tak, tylko jakoś mi zaschło w gardle. Izumi poklepał rycerza po ramieniu. — Rozumiem, rozumiem. Nie tremujcie się. Księżniczka piękna jak z obrazka, a Audun pali się do amorów jak młody byczek. Co może pójść źle? Wszystko, cholera, wszystko może pójść źle! — krzyczał Bielashka w myślach. Paeryjczycy, strojni w długie błękitne żupany właściwe zaślubinom, zostali odeskortowani do pałacu. Przed Wielką Salą Gotye chwycił jeszcze Auduna za rękaw. — Zamknij oczy i myśl o marchii! — rzucił. Audun nie zdążył okazać zdziwienia ani odpowiedzieć. Wrota Wielkiej Sali się otwarły.

*** Gotye Bielashka siedział w karczmie, wyrywając sobie włosy z głowy. Chciał być sam. A przynajmniej z dala od swoich paeryjskich ziomków. Wciąż mielił w głowie wszystko, co wydarzyło się zaledwie kilka godzin temu. Cały nosdamski dwór zebrał się po obu stronach Wielkiej Sali. Na podwyższeniu siedział książę Kristoph. Obok niego Margaretta. Kiedy wstała, by powitać oblubieńca, Audun zaniemówił z bezbrzeżnego zdumienia. Chłopak po prostu stracił umiejętność wysławiania się. Przyrósł do podłogi wyłożonej misternym marmurem i to otwierał usta, to je zamykał. Gotye spojrzał bezradnie na Rogashkę. Szambelan ze zniecierpliwieniem naparł piersią na młodego margrabię, ale ten ani myślał się ruszyć. Zamurowało gówniarza totalnie.

19


opowiadania • miniatury • prozA

Zaległa cisza. Słychać było tylko bzyczenie much. — Nie rób wstydu, margrafie! — syknął rozzłoszczony Rogashka. Audun miał daleko, bardzo daleko gdzieś dobre rady szambelana. Aż kipiał z wściekłości, którą na razie blokował lekki wstrząs na widok szkaradztwa, które miało zostać jego żoną. I już-już cała ta złość miała wybuchnąć, kiedy książę Kristoph ze zniecierpliwieniem zastukał palcami po poręczy tronu. Niby nic specjalnego, jednak ten drobny gest usadził Auduna od razu na miejscu. Podwyższenie z galbryjskim książęcym rodzeństwem stało dobrych kilkanaście metrów dalej. Ale jakimś cudem Audun doskonale widział oczy księcia, nieprzyjemnie się w niego wwiercające. Wydawało się, że nerwowy tik książęcych palców dwór odczuł jak smagnięcie batem. Nastało lekkie poruszenie. Audun ruszył ku księżniczce. Sztywno się ukłonił. Sztywno podał oblubienicy rękę. I ogólnie cała impreza potoczyła się pod znakiem tej sztywności. Z oczu Auduna źle patrzyło. Książę Kristoph na pewno to zauważył. Gotye jęknął w duchu. Nie jest tragicznie, ale i tak jest źle. I było. Po powrocie do gospody Audun zajął się przeznaczonym im apartamentem. Poszło wszystko. Szafa, komoda, dębowe skrzynie, łóżka. Aż Rogashka, który ćwiczył młodego panicza w kulturze fizycznej, zdumiewał się jego niespożytą energią i siłą, z jaką roztrzaskiwał kolejne stołki. Na koniec zziajany Audun stanął pośrodku głównej izby i oddychając głęboko, oznajmił: — Żeńcie się z tym paszczurem, kurwa, sami. — Margrabio, a co z przymierzem?! — Mam to w dupie. — Co powie wasz ojciec?! — Mam to w dupie. — Co ze smokami?! — To też mam w dupie. Bielashce aż łzy stanęły w oczach z zazdrości. Ile by dał za to, żeby móc też tak powiedzieć. Że ma to wszystko w dupie. Rogashka wziął Gotyego na stronę i dobitnie przypomniał, że teraz kolej na niego. Doprowadź do ślubu albo giń. Świetnie. I tak oto Gotye wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza, żeby pomyśleć, co dalej. Siedział w tawernie już dość długi czas. Robiło się tłoczno. Mówiono o najlepszych dziewczynkach w pobliskim zamtuzie, o kłopotach UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

z żonami oraz oczywiście o zaręczynach księżniczki. Wraz z pojawieniem się większej liczby klienteli do tawerny zaczęło napływać stadko kuglarzy, wróżek, obwoźnych handlarzy, dziewek prowadzących samodzielną działalność, bez pośrednictwa burdelmam. Wszyscy chcieli trochę zarobić. Do zamyślonego Bielashki podeszła mocno przekwitła, wręcz zmurszała ze starości kobiecina. Zaklekotała mu nad głową naszyjnikiem z kości i spytała: — Powróżyć jaśnie wielmożnemu panu? — Idź precz, babko. — Gotye zamachał smętnie rękawicą, jakby odganiał się od naprzykrzającej się muchy. Starowina oddaliła się bez słowa. A rycerz doznał oświecenia. Nasunął opończę na plecy i wypadł z tawerny, jakby się paliło. *** Była już późna noc, kiedy Bielashka załomotał do drzwi Izumiego. Po dłuższej chwili otworzył mu zaspany mag. Ubrany był w jakąś dziwną włochatą szlafmycę, a włosy sterczały mu na wszystkie strony świata. — Cóż się dzieje, mości Bielashka? — spytał. — Cóż się dzieje? — zapienił się rycerz. — Audun nie chce się żenić, a mi grozi wygnanie. To się dzieje! Nie czekając na odpowiedź, wtarabanił się do środka. Izumi poszedł za nim. — Słuchajcie, panie magu — zaczął Bielashka — potrzebujemy znaleźć wyjście z tej jakże kłopotliwej sytuacji, prawda? Izumi klepał się po policzkach dla lepszego rozbudzenia. Sięgnął po butelkę i zaczął ją odkorkowywać. — Prawda — przytaknął Bielashce. — Jednak z drugiej strony wcale się nie dziwię Audunowi. Taki numer mu wykręcić! Ta Margaretta, z całym szacunkiem dla jej pozycji, jest paskudna jak noc na Bagnach Olihońskich. Bielashka wypił jednym haustem trunek podany przez czarodzieja. Para wyszła mu uszami. — Potrzebujemy skutecznego i przede wszystkim natychmiastowego rozwiązania. Audun musi jutro być w księżniczce zakochany, prawda? Izumi znów kiwnął głową. A zaraz potem zmarszczył czoło. Już wiedział, po co przyszedł Bielashka. — Potrzebujemy eliksiru miłosnego! Warzonego afrodyzjaku! Napoju zakochanych! Pojmujesz pan, panie magu?


Izumi z każdym słowem rycerza coraz energiczniej zaprzeczał głową. — Nie. Nie ma mowy. Za zaczarowanie margrafa to ja mogę pójść na stryczek. Nie ma mowy! — Nikt się nie dowie! Błagam! Błagam! Moja kariera zawisła na włosku! Co tam kariera! Życie, drogi panie! Życie! — Bielashka prawie rzucił się na kolana. — Moje też zawiśnie, jeśli to zrobię! — Zrozum, przyjacielu. Wezmę to na siebie. Całą odpowiedzialność. Zrobię, co zechcesz! Izumi spojrzał z uwagą na błagającą go kupkę nieszczęścia. — Weźmiesz to na siebie? Gotye skwapliwie przytaknął. — Jest zaklęcie, którego użyję. Przenosi ono odpowiedzialność za czyn na inną osobę. Magia zostawia ślady, można ją wytropić. Jeśli dobrowolnie weźmiesz na siebie cały jej zapach, całą jej strukturę i konsystencję, wszystkie ślady poprowadzą do ciebie. Gotye skinął głową. — I jeszcze jedno. Jeśli będę kiedyś, kiedykolwiek, potrzebował twojej pomocy, ty mi jej udzielisz. To będzie zapłata. — Zgadzam się. — Dobrze. Interes ubity. A teraz idź już. Muszę sporządzić napój.

— No chyba wiedzieliście, że wywary miłosne nie działają wieczność? — Zaraz… Że co?! Izum wzruszył ramionami. — Każdy głupiec to wie. Każda wiejska dziewucha. Przecież eliksir miłosny to silna trucizna. Narkotyk. Żaden człowiek tego nie wytrzyma. Audun będzie bezgranicznie zakochany jeszcze jakieś dwa tygodnie. Potem czar przestanie działać. Mogę powtórzyć i margraf znów będzie zakochany. Jednak od momentu, gdy eliksir straci swoją moc, musi upłynąć kolejne dwa tygodnie plus tydzień dla pewności, by zażyć go ponownie. Nie zabiję dziedzica zbyt wczesną aplikacją wywaru! — Oszukałeś mnie, magiku! — Nie moja w tym wina, tylko waszej ignorancji, mości rycerzu. Ubijając interes, nie sądziłem, że jesteście tak zdumiewająco niedoinformowani. Mimo to my — Izumi wbił palec w pierś Bielashki — wciąż mamy umowę. Odpowiedzialność jest twoja, a ja mam możliwość żądania przysługi. Gotye oderwał oczy od czarownika i spojrzał na rozanielonego Auduna. Myślał, że awantura już się skończyła. A jednak nie. Dopiero się zaczynała. 

*** — Waść zadowolony, jak sądzę? — Izumi pojawił się za plecami Bielashki tak niespodziewanie, że ten aż podskoczył. — O tak… — Gotye podążył maślanym wzrokiem za wychodzącą z kościoła parą. Margraf Audun patrzył na Margarettę równie maślanym wzrokiem, co Gotye na nich. Urok zadziałał, czar się udał. Margraf jest zakochany na śmierć. A głowa Bielashki wciąż połączona z resztą ciała. — No, to ukradliście trochę czasu, żeby jakoś rozwiązać problem. — Czarodziej poklepał po ramieniu zadowolonego rycerza. Gotye podniósł brwi w zdziwieniu. — Jak to „rozwiązać problem”? Przecież już jest rozwiązany! Izumi zrobił niewyraźną minę.

21


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Zagadka klepsydry

autor: Inesa Kruszka ilustr.: Karolina Drygała


T

ydzień składał się tylko z kilku wolnych zdań. Z zapisków wynikało, że Iza procentowo osiągnęła poziom robota. Teraz nie wiedziała, jak to ukryć w statystykach, groziła jej zmiana statusu, a nadal chciała być człowiekiem. Zaczęła dzień od prawdziwej kawy. Dostała ją od kolegi, który w swoim statusie miał zapis o porcji prawdziwych palonych ziaren. Zmieliła w starym młynku babki i wydzieliła część na kolejny dzień. Obok w pojemniku stała izomeryczna kawa, dostępna w sprzedaży. Nie smakowała dziewczynie, a właściwie szkodziła. Ostatnie tygodnie wymagały wizyt u starej doktór, pamiętającej jeszcze dziadków Izy. Tylko ona miała sposoby na powrót do zdrowia. Maszyna sprzed pół wieku wyglądała jak ze złomowiska, ale działała. Kilkaset programów terapii, które doktór umiała dobrać pacjentom, stawiało ich na nogi. Dzisiejsza sobota zaczęła się pochmurnie. Decyzja o przedłużeniu zimy była celowa. Więcej pacjentów z depresją trafiało do lecznic i można było dostosowywać ich statusy do zmieniających się przepisów. Tych nikt nie umiał do końca zinterpretować, a co chwila pojawiały się nowe, jedne zaprzeczały drugim, lecz wszystkie służyły eliminowaniu stuprocentowych ludzi. Dawniej Iza lubiła słuchać opowiadań dziadka. O czasach, których nie umiała zrozumieć. Chociażby brak komunikatorów. Jak to możliwe, że ludzie się nie gubili, sami i nawzajem? Filozoficznie, w pojęciu Izy, czasy jej dziadków wyglądały na trudniejsze od tych sprzed tysiąca lat, które w historycznych informacjach były prostą zależnością przetrwania i spokojnym rozwojem myśli. Za to myśli dziewczyny przypominały gejzer. Nie była w stanie opanować temperatury i siły cząstek energii, która w swojej chaotycznej entropii rozbijała sens wszystkiego. Włączyła nagrania z przekazami, miała je nielegalnie, jak i program do ich ukrycia. Kiedyś mama Izy szukała informacji w wolnym eterze, chociaż włączenie w ogólnokosmiczny Wir było zakłócane. Wszystko działo się tak, aby uczynić z ludzi szczęśliwe zwierzęta, by nie poznali prawdy o tym miejscu. Mieszkanie po dziadkach nie było remontowane. Iza koczowała tu z kotami i kolonią pająków, których nie zgłosiła służbom do usunięcia. Papierowe książki rozsypywały się w pył i dziewczyna musiała używać inhalatora. Nakręcany raz w tygodniu ścienny zegar chodził punktualnie, chociaż z wyliczeń miał już ponad dwieście lat.

Takie było życie Izy. Cieszyła się, że ma pracę, teraz niewielu ją miało, co też wynikało z planów – jak przedłużenie zimy. Kawa i kanapka. Zaciemniony pokój i głos kanalizującego z kosmitami Elda. To, co mówił, zdawało się wiarygodne. Iza szukała punktu zaczepienia. Myślała o dziadku, o tym, co opowiadał o Wirze i historii z klepsydrą. Nawet kupiła taką, w sklepie wyposażania mieszkań, klasyczną klepsydrę z piaskiem. Odwróciła ją teraz, wtuliła się w kota i zamknęła oczy. Nieoczywista rzeczywistość z wypowiedzi Elda zamieniała się w plażę, Iza stała na brzegu morza, kocur grzebał w ciepłym piasku, kula słońca wisiała nad horyzontem od strony lądu. Gdyby piasek był zimny, wiedziałaby, że to wschód słońca, ale był ciepły, więc to zachód, a jeśli jest widoczny od strony lądu, co to za miejsce? Iza nie odczuwała dyskomfortu nagłej obecności poza domem. Miała na sobie lekką sukienkę w ulubionym koralowym kolorze i własnego czarnego kota na rękach. Stała i patrzyła w fale rozbłyskujące srebrem. Była szczęśliwa. — Kto zgłosił dziwne światła w tym mieszkaniu? Ludzie na schodach milczeli, nikt nie chciał się przyznać. Służby podjechały na sygnale z włączonymi reflektorami, których jasność przebijała się przez smog. Chociaż nadchodziło południe, latarnie nie gasły, ale one nie potrafiły już jaśnieć jak dawniej, zaledwie punkciki w obrysie ulicy wyznaczały jej linię. Drzwi do mieszkania Izy otworzono jednym popchnięciem, zamki nie były zmieniane od trzydziestu lat, a malowana na olejno dykta nie stanowiła przeszkody. Kot Leon otworzył oko, ale po chwili spał dalej. Za dużo widział, aby przerywać sobie teraz sen przez kilku umundurowanych ludzi. A może Leon nie tylko dużo widział, ale i wiedział? Może, gdyby się przyjrzeć za kilka minut, nie byłoby już Leona w mieszkaniu? — Leon! — Iza podbiegła do kota, który pojawił się pod krzakiem ognistego berberysu. — Leon, skąd tu się wziąłeś? — Mając teraz na rękach dwa koty, próbowała z trudem iść boso po piasku. Zwróciła uwagę, że był taki jak w klepsydrze na stole w mieszkaniu, z różowymi i czarnymi ziarenkami, które układały się w pasma.

23


opowiadania • miniatury • prozA — Uważaj, stłukłeś jakieś szkło! — Nic tu nie ma, tylko mole i pająki, trzeba będzie to zgłosić. Trzeba też sprawdzić, kto nas tu ściągnął, to fałszywy alarm. Ile tu piasku! Te domy mają chyba ze sto lat, powinni je w końcu wyburzyć! — Henn, zobacz tu! — Mężczyzna wołał kolegę do sypialni Izy. Głos Elda nadal opowiadał o kosmicznej łączności z Wirem. — To wykroczenie, artykuł 200016.1291. Informacja o poszukiwanej Izie B., poziom człowieczeństwa 30%, pojawiła się na 30078 stronie serwisu PP – pilnie poszukiwani, a wpis o przestępstwie z artykułu 200016.1291 dodano do akt. — Przecież to nasza wnuczka! — Ben przekonywał Glorię, że powinni wprowadzić zmiany w biegu zdarzeń. Od kiedy stłukli swoje klepsydry, mogli w pełni korzystać z Wiru. Oficjalnie zginęli piętnaście lat temu w drodze do Renn. Już wtedy smog i regulacja pogody stały się codziennością. Gloria nie widziała zablokowanej przez policję drogi, wjechała w zakręt, za którym była już tylko plaża. Teraz wyszli na spotkanie Izy, Ben nawet zabrał ze sobą ulubioną czekoladę wnuczki. Dom, w którym mieszkali, miał zielony dach i blaszanego koguta na szczycie, tak chciała Gloria. Zajmowali się pisaniem opowiadań do lokalnej gazety i czyścili stare lampy oliwne, to pomysł Bena. Dla Izy też mieli zajęcie, czekali tylko, kiedy to się stanie. — Nie musisz nic rozumieć, skarbie, tego nie można rozumieć! Ale nie wolno zamykać przejść. Czas w klepsydrze słucha się piasku. Szkło trzyma czas. Iza była zmęczona, może nawet oszołomiona, ale odczuwała szczęśliwość. Kolejne godziny spędziła na zwiedzaniu okolicy i oglądaniu wielkiego domu dziadków. Piwnice, strych i ciepłe źródło w ogrodzie. Prawdziwy onsen! Wieczór spędziła w wodzie, słuchając słowika. Koty zniknęły w trawach, przyszły tylko na kolację. Sypialnię, która czekała na Izę, rozświetlał ogień z kominka. Na stoliku stał portret rodziców. Kler i Zawta. Iza wpatrywała się w zdjęcie z czułością, przypominając sobie kolor oczu mamy. Przez drzwi zajrzała Gloria, smutno popatrzyła na wnuczkę. — Myślisz o nich? Pewnie nie wiesz, że ich klepsydry były z pleksi? To właśnie próbujemy wyjaśnić w Wirze, może nigdy nie spotkamy już Kler i Zawta. Gloria i Iza wtuliły się w siebie, ale chociaż dziewczyna chciała zapłakać, poczuła, że nie potrafi, jej oczy nie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

miały łez, jej ciało nie było takie jak dawniej. A jednak była szczęśliwa. Kiedy zasypiała, spojrzała jeszcze raz na kominek. Stała tam klepsydra, szklana klepsydra z piaskiem o ziarnach różowych i czarnych. — To stare wysypisko, trzeba zrobić z nim porządek. Mamy nowe dyrektywy. Pan będzie nadzorować przedsięwzięcie. — Człowiek o marmurowej twarzy mówił do Saniego matowym głosem. Ostatnie dni od zniknięcia Izy były dla chłopaka jak zły sen. Zachodził w głowę, co mogło się stać i gdzie podziały się koty. Siedział cały weekend w pokoju, z rozpaczy przestawiał klepsydrę, którą dostał od dziewczyny. Kiedy tylko piasek się przesypał, odwracał ją i znów odwracał, tak przez wiele godzin. Teraz miał nowe zadanie. Zaraz pojedzie na wysypisko i zaczną się prace przy utylizacji. Zrobił obliczenia i skończył projekt. Odpady nie powinny być szkodliwe, zresztą, czy może być coś bardziej szkodliwego niż ten smog, długa zima i syntetyczne jedzenie ze zmodyfikowanych zwierząt? Sani nie miał już na nic ochoty, tak naprawdę nie chciał żyć, ale tę myśl od siebie odpychał. Poszedł obejrzeć teren wysypiska. Ogromna góra w seledynowym kolorze od porostów, kilka kilometrów do przejścia. Szedł, nie myśląc. Nagle o coś zaczepił butem i stracił równowagę. Wstał, otrzepał kurtkę i zaczął się przyglądać przedmiotom, które wystawały ze skarpy. Coś w nich przyciągało wzrok, jakby były żywe. — Skąd pan ma te klepsydry? Są uszkodzone, ale mają ładne oprawy, więc jeśli panu zależy, możemy wymienić pleksi na szkło, mam takie, jeszcze po likwidacji starej fabryki w Renn. Więc jak? — Mężczyzna, który prowadził punkt napraw staroci, wpatrywał się w Saniego. Dalekowschodnia uroda chłopaka powodowała, że starzy Europejczycy nie zawsze potrafili poprawienie odczytać emocje na jego twarzy. — Zgoda. Ile to będzie kosztować? Biometryczny czytnik Saniego wykazał aktywność, ułamek sekundy i chłopak już wracał na kolację. Tym razem pojechał metrem, myśli miał zajęte zagadką, którą wyczuwał intuicyjnie. Iza zawsze go prosiła, aby słuchał intuicji, wierzyła w coś, co nazywała Wirem, i wciąż mu o tym opowiadała. Dom Saniego był otoczony przez policyjne wozy. Kiedy pojawił się na ulicy, dostrzeżono go od razu. Po chwili siedział w jednym z pojazdów i odpowiadał na


pytania. Wszystkie dotyczyły dziewczyny. Większość wydawała się nie mieć sensu, szczególnie że pytano o rodziców Izy, o których wiedział tylko tyle, że pewnego dnia zostali wezwani na misję i nigdy nie wrócili. Chodziło, zdaje się, o sprawę bardzo ważną i delikatną. Iza powtarzała, że gdyby rodzice żyli, byłoby inaczej. Ludzkość często bawiła się ironią efektu motyla, a teraz można mieć wrażenie, że ten dokuczliwy smog jest urzeczywistnieniem wszystkich nieoczywistych rzeczywistości i błędów uwięzionych w bezsilnym chaosie. Ile to razy Sani wracał myślami do historii swoich przodków; tam białe było białe, czarne zaś czarne, pomiędzy nimi istniała święta równowaga, którą należało szanować. Pewnie jak w klepsydrze od Izy, którą odwracał i odwracał, aby pozostawała w równowadze. Pokoje w domu po wizycie policji wyglądały żałośnie, Saniemu przypomniało się wysypisko i klepsydry. Zaczął szukać swojej, leżała na schodach, przez pęknięte szkło usypało się dużo piasku.

Śnił plażę, spokój i wiatr. A może nie śnił? Iza dotykała policzków Saniego, raz po raz zostawiając na nim buziaki. — Chodź, poznasz Glorię i Bena! — Sani! Czy wiesz, kto mieszka w tym domu po drugiej stronie? — Gloria otworzyła drzwi i chłopak zobaczył pradziadka Wu-lag, obok – prababkę Si-lao. Wspólnie spędzony wieczór potrwał do rana, a Sani dowiedział się, co było w pudełku, które dostał kiedyś od wuja, i że Wir po luańsku nazywa się całkiem podobnie. Rzeczywistość, którą chciał zobaczyć, okazała się inna. Informacja o cudownym odnalezieniu małżeństwa B. zapychała serwisy informacyjne. Nie pojawił się jednak żaden wywiad, starsi państwo odmówili opowiedzenia, co się wydarzyło na misji, którą dostali piętnaście lat temu. Ich zdrowie nie budziło zastrzeżeń, lekarze byli zdziwieni, że po tak długim pobycie w tropikalnym lesie, nad którym rozbił się samolot, nic im się nie stało. Nie chcieli mówić, w jaki sposób ocaleli, twierdząc, że nie pamiętają. Jeszcze tego samego dnia udali się do swojego starego mieszkania, próbowali odnaleźć wnuczkę. Pojechali później do domu Saniego. Długo stali przed furtką, nikt nie otwierał. Odjeżdżając, nie zauważyli kuriera na motocyklu, wpadł im prosto pod koła. — Dziwne — Policjant oglądał wypadek. — Samochód państwa B. jest nieuszkodzony, a obydwoje nie żyją, jakby zasnęli. — Kapitanie Henn, czy możemy już pozwolić służbom posprzątać to szkło z motocykla? — Dziwny ten piasek, jakby coś się stłukło. Wieczorem Iza pilnowała ogniska na plaży, przyglądała się przytulonym rodzicom. Jako programistka nie potrafiła przewidzieć już niczego, jakby wpadła we własną sieć. Była szczęśliwa, ta rzeczywistość była rzeczywista. 

25


opowiadania • miniatury • prozA autor: Anna Viljanen ilustr.: Beata Pytel

SIOSTRY,

ogień napalono*

— Babko Sobótko! — nawoływanie rozdarło ciszę. — Babko Sobótko, jesteście tam? Gromada odświętnie ubranych dziewcząt stała przed wejściem do chatki na skraju lasu. Rozchichotane, wyczekujące, tłoczyły się jak stado kokoszek. Ta poprawiała czerwone kokardy na warkoczach, owa podwinięty rąbek białej sukienki. Na głowie każdej pysznił się świeżo spleciony wianek. Najwyższa, stojąca na przedzie i dzierżąca mały wiklinowy koszyk, pohukiwała niestrudzenie: — Babko Sobótko! Antypecik i bartkę mioduśmy przyniosły! To ja, Mirka Bartniczanka! W głębi chaty coś się poruszyło, a po chwili wyszła z niej zasuszona, zgarbiona staruszka. Długi siwy warkocz zwisał smętnie z chudego ramienia, a wodniste, błękitnawe oczy potoczyły nieprzytomnym wzrokiem po dziewczętach. Kuśtykając, podeszła do dziewczyny i wyciągnęła rękę po koszyk. — Proszę, niech babka podje, matuś mnie wysyłają — powiedziała Mirka. Towarzyszki obserwowały zza jej pleców staruszkę i szeptały coś między sobą, chichocząc. Sobótka wzięła koszyk, odsłoniła serwetę i wciągnęła zapach świeżo upieczonego pasztetu z zająca. Świetna była gospodyni z tej Bartnikowej. Kiwnęła głową w podziękowaniu i naraz zupełnie znieruchomiała. Potoczyła zamglonym wzrokiem po wiankach, pysznych czerwonych koralach, białych halkach i ślicznych bucikach. Poorana zmarszczkami twarz rozpromieniła się. — Dzisiaj przyjdzie Sieciech! — obwieściła ochrypłym głosem zbitym w gromadkę dziewczętom. Trajkotania ucichły, popatrzyły po sobie bez słowa. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

*** Sobótka kuśtykała skrajem lasu w stronę jeziora. Zmierzchało, w powietrzu unosił się rześki zapach rosy i dym odległych ognisk. Nieco zbyt szeroki stokrotkowy wianek, który zgrabiałe ze starości palce uwiły naprędce, opadał z jednej strony na czoło. Nie przeszkadzało jej to, każda chwila była cenna. Musiała jak najszybciej dostać się na polanę. Z roku na rok nogi były coraz cięższe. Może Sieciech już tam jest, może już na nią czeka? Już niedaleko, tuż-tuż. Słyszała odległe śpiewy, hipnotyczny rytm bębnów, radosne piski dziewcząt i trzask ognia. Siostry, ogień napalono I placu nam postąpiono; Czemu sobie rąk nie damy, A społem nie zaśpiewamy? Przyjdzie, przyjdzie, przyjdzie… — powtarzała sobie w myśli Sobótka. Tak powiedział. Wyszła na polanę, na której środku płonęło ogromne ognisko. Płomienie pięły się wysoko, dosięgały niemal koron najniższych drzew. Rozedrgany ciepły blask ognia rozpromieniał zmrok, mamił zmysły. Wokoło kręciły się roztańczone dziewczęta, a dalej, na skraju lasu, przystanęły kumy obserwujące zabawy młodych i podrygujące w rytm muzyki. Zamężne gospodynie rzucały spod chust pobłażliwe, ciepłe spojrzenia – która z nich za młodu tak nie robiła? Widząc Sobótkę, poczęły szemrać między sobą: „Odkąd zginął, zwariowała...”, „Biedna kobieta...”, „Czeka na niego tyle lat…”. Staruszka słyszała strzępy ich słów. Uśmiechnęła się. One nic nie wiedzą.


Przysiadła na zwalonym pniu na skraju polanki – w krzyżu znów zaczęło łupać, a kolana ścierpły od szybkiego marszu. Chyba w tym roku z tańca nici — pomyślała. Samotna łza spłynęła meandrami zmarszczek i zniknęła za kołnierzykiem bialuteńkiej koszuli. Sieciech nie zobaczy jej pięknej, roztańczonej, z zarumienionymi od ciepła policzkami. Będzie musiał rozejrzeć się dalej od ognia, ale na pewno ją znajdzie, rozpozna. Piękna nocy, życz pogody, Broń wiatrów i nagłej wody; Dziś przyszedł czas, że na dworze Mamy czekać ranej zorze. Sobótka spoglądała na tańczące dziewczęta, gładząc leniwie szponiastymi palcami swój cieniutki siwy warkoczyk. Hanka Młynarczykówna śmiała się najhałaśliwiej. Bezwstydnie okazały, uwity z dorodnych róż wianek kołysał się na czarnych lokach w rytm tańca. Kilka razy omal nie spadł, towarzyszki łapały go w ostatniej

chwili i osadzały z powrotem na miejscu. Kwiecista spódnica furkotała. Obok skakała nie mniej harda Bogna Dzieborzanka. Biała postać smyrgała to w jedną, to drugą stronę. Spod idealnie splecionego chabrowego wianka wyglądały dwa wesołe warkocze, rwąc się do tańca. Przez chwilę Sobótce mignął i gruby złoty splot Bartniczanki, której matka zawsze podsyłała jej coś do zjedzenia. Dobre kobiety. Do paleniska jak ćmy lgnęły też liczne córki kołodzieja, jedna w drugą ruda jak ogień, wokół którego krążyły – Bogumiła z siostrami. Były i inne rozbawione dziewczęta, lecz Sobótka nie znała ich za dobrze. Kawałek dalej, na granicy światła kołysała się rozmarzona Rzepicha, córka rolnika Gniewka i jego ukochanej żony Czębiry. Ją babka Sobótka lubiła najbardziej – cicha, łagodna, delikatna dziewczyna, nieco wycofana z tej szalonej, przepełnionej potem, ogniem i muzyką świętojańskiej nocy. Niedbały, szeroko rozpostarty wieniec z polnych kwiatów unosił się nad jej głową jak mała chmurka.

27


opowiadania • miniatury • prozA Dziewczyna chłopca szukała, wianeczek piękny uwiła i w zimną wodę rzuciła. Zbliżała się powoli północ, a zza ściany lasu słuchać było głębokie pohukiwanie sów. Rytm wygrywany przez bębny powoli zwalniał, a otaczający ogień krąg dziewcząt przerzedzał się. Jedna za drugą ruszały pomiędzy drzewa, w stronę niedalekiego brzegu jeziora. Starym oczom Sobótki ledwo udało się w półmroku dojrzeć przemykające ku szuwarom postacie. Do jej uszu dotarły stłumione męskie śmiechy i odgłosy przepychanek. Serce staruszki szarpnęło się, pełne nadziei. Wstała i ruszyła w stronę brzegu, na tyle szybko, na ile pozwalały jej spuchnięte nogi. Musi jak najszybciej puścić swój wianek ze stokrotek na wodę. On zaraz tu będzie. Obiecał, że spotkają się w następną sobótkę, przyjdzie. Widocznie wcześniej coś go zatrzymywało, ale teraz pewnie z innymi chłopcami kryje się w szuwarach, wypatrując wśród mroku wybranki. Gdzie mój kochany, ach, gdzie? Czy przyjdzie do mnie, czy nie? Wołanie usłysz me. Dziewczęta zapalały świece i kolejne wianki ruszały w mrok. Kiedy kwieciste przynęty oddaliły się na tyle, że zdobycie ich było wyzwaniem, plusk wody obwieścił początek polowania. Dziewczęta śmiały się, stłoczone w gromadkę – jedne nerwowo, z wyczekiwaniem wypatrując, kto też wyłowi ich wieniec, inne – spokojnie, umówione z lubymi wcześniej. Tu i uwdzie, wśród plusków i stłumionych przekleństw, wywiązywały się małe walki o wieńce co piękniejszych panien, lecz już-już pierwsi kawalerowie wychodzili z kwiatami z wody, przemoczeni od stóp do głów, ale zwycięzcy. Wianuszek złotowłosej Bartniczanki wyłowił Przemysł i co rychlej zdążał w jej kierunku, błyskając w ciemności uśmiechem. Ciężki wieniec Hanki w mig się utopił, ale filował na niego wysoki Strzebor, który zręcznie chwycił róże i, wyszedłszy z jeziora, porwał roześmianą dziewczynę na ręce i poniósł w las. Biegnąc, potrącił i prawie przewrócił babkę Sobótkę, powoli kuśtykającą w stronę wody. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Gdy puściła i swój wianek, a stokrotki powędrowały w noc, niemal zatopili go szarpiący się na mieliźnie o chabrowy wieniec Bogny wysoki, żylasty kołodziej Bożymir i Gnierad – niski, lecz krępy i silny syn kowala. Kolejni i kolejni młodzieńcy wychodzili z wody, kolejne pary znikały znad brzegu, a i dziewczęta, którym w tym roku się nie poszczęściło, wracały do ogniska, by tańczyć do białego rana. Tej nocy nikt nie powrócił do domu. W końcu brzeg opustoszał całkowicie. Została tylko babka Sobótka, patrząca pustym wzrokiem w swój wieniec kołyszący się coraz dalej i dalej. Westchnęła i ruszyła jego śladem. Woda była przyjemnie chłodna po dniu letniej spiekoty. Gdy sięgnęła jej do kolan, zadrżała, odezwał się ból, ale szła niewzruszenie. W Noc Świętojańską jezioro uzdrawia. Zanurzyła się z głową, przewróciła na plecy i jęła wpatrywać w rozgwieżdżone niebo. Z oddali słyszała dziewczęce śpiewy przy ognisku. Niezgrabne stare ciało staruszki stało się w wodzie przyjemnie lekkie. I tam je zostawiła. Nie będzie jej już potrzebne. *** Na brzeg wyszła przepiękna złotowłosa dziewczyna. Szczupła sylwetka ociekała wodą, a ciało pod wpływem zimnego nocnego powietrza pokryło się gęsią skórką. Podniosła głowę i z uśmiechem puściła się biegiem w ramiona Sieciecha, który oczekiwał jej na skraju lasu. 

* Cytat z Pieśni świętojańskiej o sobótce Jana Kochanowskiego W tekście wykorzystano również fragmenty (dwa pierwsze) z tego utworu oraz piosenki Wianeczek – Noc Kupały zespołu Sati Sauri (kolejne). u k ł a d a m y

28

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


autor: Jędrzej Marek Cichocki ilustr.: Magda Kwasik

Ekwilibrystyka

– życie wielkością życia

1. Zapisałem półtora tysiąca stron przemyśleniami o tym, jak inaczej wyglądałoby moje życie, gdybym był doceniany na równi z wielkością posiadanych umiejętności i talentów. Nie jest to kompleks bycia drugim. Zawsze byłem pierwszy, czego nikt jednak nigdy nie odnotował. Bliskie jest mi natomiast poczucie, że przez cały czas ktoś mnie nabiera. Postanowiłem stanąć po

drugiej stronie i samemu się dowiedzieć, jak to jest nabierać innych. Dlatego ratunek od straszącej każdego pracy w pobliskiej hucie znalazłem w marzeniu o zastaniu wielkiej sławy pisarzem. Na przyjście platynowej kariery czekałem, zapełniając czas rutynowymi czynnościami, które teraz uważam za błahe – wcześniej byłem zbyt przyzwyczajony do ich wykonywania, by je takimi osądzić.

29


opowiadania • miniatury • prozA 2. W mieście Melancholia, gdzie mieszkam, oberwanie chmury trwa przez okrągły rok. Klimat tego miejsca nieprzerwanie doświadczam na własnej skórze. Nie opuściłem Melancholii od urodzenia. Jedyne podróże, które odbyłem, to te po meandrach wyobraźni. Nigdy nie mogłem się zmotywować, by potem spisać jedną z nich i zamienić na opowiadanie. Pomysłów mi nie brakowało, ale żaden z nich nie wydawał się wystarczająco dobry, by marnować na niego papier.Miejscowi dzielą rok na cztery rodzaje deszczu. Wiosenny topi resztki brudnych brył śniegu, które dostają odleżyn na przystankach i chodnikach. Następnie przychodzi letni, którego nawet najgorętsze krople nie są w stanie ocieplić ponurego wizerunku Melancholii. Jesienny deszcz jest ciężki. Pozostawiane kałuże są mętne jak dno dzbanka z kompotem. Urozmaicenie następuje zimą, której szczerze nienawidzę. Mroźny wiatr zacina wtedy błotnistą hybrydą deszczu i kaszowatego śniegu. Pisanie debiutanckiej powieści odkładałem z miesiąca na miesiąc. Zawsze mi się wydawało, że będę mógł skupić się na niej dopiero podczas potężnie upalnych dni. Jednocześnie czułem obawę, że wypatrywanie tropikalnej pogody w Melancholii to spodziewanie się czegoś niemożliwego.Jednak moim największym lękiem pozostał strach przed poznaniem kogoś lepszego i bardziej metodycznego w pisaniu ode mnie. 3. Ludzie są dla mnie marginalni. Członkowie mojej rodziny również. Po ojcu, którego nigdy nie poznałem, został mi tylko w sypialni namalowany przez niego obraz . Z kolei matka nie należy do wąskiego grona osób, z którymi utrzymuję jakiekolwiek więzi. Lęk przed nawiązywaniem nowych znajomości potęgował się wraz z jej wszystkimi wizytami. Podczas nich poznawałem kandydatów na ojczyma, których imiona prędko wędrowały na listę nieaktualnych miłości. Krótkich, lecz zapewne intensywnych. Nie wiązała się z żadnym z nich, żeby dzięki temu odnaleźć równowagę, by jeszcze raz poczuć się młodą. Dla mnie rok dzieli się na lato oraz pozostałe trzy pory. Latem w kinach pojawia się nowy film Woody’ego Allena. Kilka lat temu moja matka była na premierze jednego z nich. Towarzyszył jej ówczesny narzeczony. Wybrali się na seans tego samego dnia, którego mieli UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

mnie po raz pierwszy wspólnie odwiedzić. Ustaliliśmy, że spotkamy się po projekcji. Byłem zdezorientowany, gdy godzinę przed umówionym czasem pojawili się w moim mikroskopijnym lokum. Mieszkałem wraz z żoną i jej ojcem. Okazało się, że Antoni Ruzgaj, wybranek matki, namówił ją na opuszczenie sali po niecałej godzinie filmu. Zupełnie nie zrozumiał fabuły ani nie śmieszyły go dialogi. Jaki to ma związek z powodem, dla którego nie widuję rodzicielki?Nazwisko, z którym się urodziłem, jest pozbawione wszelkiego blasku. Takiego jakim są obdarzone nazwiska sławnych ludzi. Jest typowe dla mieszkańca Melancholii. Nikt popularny tutaj się nie urodził. Moje inicjały nie wyglądałyby dobrze, gdyby zostały wygrawerowane na złotym piórze albo na prestiżowej statuetce. Prędzej przypominają system metryczny, którego niezbadane cywilizacje używają do numeracji obuwia. Nawet w najgorszej powieści świata bohater o moim realnym imieniu nie byłby żadną ważną postacią. A gdyby chodziło o western, zostałbym miejscowym przygłupem. Kiedy usłyszałem, jak nazywa się narzeczony matki, jego nazwisko sprawiło na mnie wrażenie niezwykle światowego, jakby zostało zaczerpnięte prosto z telewizji.Po ich wizycie spojrzałem w lustro. Zobaczyłem w nim piekielnie zdolnego debiutanta, ale równocześnie dojrzałego pisarza – odnoszącego sukcesy jako Antoni Ruzgaj. Szybko zapomniałem, jak naprawdę się nazywam. Zacząłem się przedstawiać jako Antoni Ruzgaj, pracować pod tym nazwiskiem. Pożegnałem się z dawnym sobą. Nie byłem już synem swojej matki, która szczęśliwie poślubiła właściwego Antka Ruzgaja. Nie jestem w stanie ocenić dalszej miłości tej dwójki. Więcej już ich nie spotkałem. 4. Od wielu lat nie ukończyłem żadnego ze swych literackich pomysłów. W przeciwieństwie do szkolnego kolegi – Dmuchaj Dmuchawca – rywala w nauce, potem w dorosłym życiu. Od lat udaję do niego olbrzymią przyjaźń. Złożyło się tak, że ścieżki osób, z których genów po części jestem stworzony, spotkały się w podobnym czasie co twórców Dmuchaj Dmuchawca. Drogi moich rodziców odnalazły się w Melancholii, do której mały Dmuchaj przybył z mamą i tatą. Wybrali to miasto, gdyż jak tłumaczył mi kiedyś pan Dmuchawiec, został nim


oczarowany pewnej nocy, kilka tygodni przed przeprowadzką. Moi rodzice i kolegi nigdy się nie poznali, mimo tego, że przesiadywaliśmy z Dmuchajem na zmianę w naszych domach. Wychował się on w wielkim mieszkaniu, zastawionym regałami z książkami. Jeżeli pomiędzy nimi znalazła się jakaś wolna przestrzeń, została udekorowana obrazami namalowanymi przez pana Dmuchawca. Był nierozłączny z przenośnym etui na pędzle i niewielkim pudełkiem z farbami o podstawowych kolorach. Na jego palcach i pod paznokciami zawsze były zaschnięte mieszanki barw, tworzące zupełnie nową jakość. Do dziś z zazdrością myślę o imponującej bibliotece Dmuchawców. Z podziwem się jej przyglądałem podczas każdej wizyty w ich domu. Natomiast Dmuchaj prawdopodobnie najchętniej wyprosiłby mnie z mojego własnego mieszkania, by spełnić młodzieńcze fantazje z moją, wówczas jeszcze atrakcyjną, matką, którą rozbierał wzrokiem. 5. W obszernym księgozbiorze państwa Dmuchawców, wydającym się mieścić wszystkie tytuły świata, brakowało mojej ulubionej powieści – Czystej Anarchii. To jedyna książka napisana przez Andrzeja Pastuszkę, który nigdy się nie ujawnił i nie wyszedł z ukrycia, by zebrać słodycz sukcesu, jakim do dziś cieszy się jego publikacja. Każdy, kto przeczyta tę powieść, zaczyna się zastanawiać, kim był jej autor i gdzie się teraz podziewa. Czysta Anarchia opowiada o maszynie przenoszącej w czasie. Wehikuł to rower przymocowany kablami do globusa. Jest umieszczony w ukrytym pomieszczaniu bez drzwi. Zostają do niego skierowane dobre osoby, które zgubiły właściwą drogę. Mają szansę odmienić swój los. Istnieje jednak ryzyko – można ponieść jeszcze bardziej dotkliwą klęskę. Aby uruchomić mechanizm, wystarczy ustawić globus oraz zegar na dowolny czas i miejsce. Następnie należy rozpędzić koła roweru, by rozpocząć podróż. Wyjście do teraźniejszości pojawia się po odbyciu przynajmniej jednego użycia maszyny. Nie ma w tym niczego wyszukanego, ale jest ponadczasowe. Czysta Anarchia to głębokie, szeroko rozpościerające się jezioro, w którym można odnaleźć samego siebie. Mój pierwszy egzemplarz, którego już nie odzyskałem, pożyczyłem Dmuchajowi, gdy chodziliśmy jeszcze do szkoły. Ten gest winię za wszystkie swoje dalsze niepowodzenia.Przeczytał

książkę i również zamarzył o karierze pisarza. Ziściło mu się to bardzo prędko. Stał się najchętniej czytanym i najczęściej nagradzanym autorem ostatniej dekady. Dla zdobycia jego popularności zrobiłbym wszystko i jeszcze więcej. W każdym wywiadzie patetycznie podkreśla, że swoją zawrotną pozycję życiową zawdzięcza Czystej Anarchii, znanej nam obu na pamięć. W żadnej z wypowiedzi nie wspomina, że to ja go zapoznałem z twórczością Andrzeja Pastuszki. 6. Przez ostatnie dziesięć lat stworzyłem jedynie nic niewarte spekulacje swojego życia. Wszystkie zdania, które skolekcjonowały te stosy papieru, pisałem, myśląc, gdzie mógłbym być zamiast w swoim ciasnym mieszkaniu. Czego dotykać zamiast długopisu i kartki klejącej się do dłoni. Czego i kogo. A tak w domu czekała na mnie żona o przeciętnych włosach, z oczami bez żadnej głębi, w kolorze pospolitym w takim stopniu, że nawet nikt nie wymyślił dla niego nazwy. Nigdy o siebie nie dbała – tłuste strąki wiązała gumką od włoszczyzny. 7. Permanentnie deszczowa pogoda Melancholii zmusza jej mieszkańców do spędzania wolnego czasu w domach. Życie większości z nich zarezerwowane jest na rozmowy, czyli wzajemne wymienianie się plugami na Melancholię. Myślę, że ona to wyczuwa. Mści się deszczem i brakiem słońca. Nikogo nie studzi fakt, że wrogie gadanie niczego nie zmienia. Za brak skarg z mojej strony należy mi się coś więcej od życia. Mieszkanie tutaj dało mi jedną istotną rzecz. Ciekawość otaczającej mnie rzeczywistości, a bardziej – chęć ucieczki od niej. Świat to diabelska machina. Wszyscy ludzie, którzy napędzają ten mechanizm, nie wiedzą dokładnie, kto nim dyryguje, kto ustala zasady jego funkcjonowania i reguły, których ponoć trzeba przestrzegać. Wszystko się zmienia i za dzisiaj przyjęte normy ludzie z minionych epok trafiliby do piekła. 8. Kino Figury, którego jestem pracownikiem, od początku istnienia jest prowadzone przez stare małżeństwo, państwa Drelów. Każdy z pracowników stara się ich bliżej poznać, co skutkuje kulturalną odmową kontaktu. Nikogo nie dopuszczają do siebie. Za każdym

31


opowiadania • miniatury • prozA razem, gdy rozmawiam z tą nierozłączną dwójką, staram się układać tematy tak, by zachęciły ich do wyjawienia najdrobniejszej choćby o nich informacji. Wiedza ta w żadnym stopniu nie wpłynęłaby na moje życie. Aczkolwiek jej brak oddala mnie od czucia się w pracy jak wśród rodziny. Do moich zadań w kinie należy wykonywanie wciąż tych samych czynności, do których nie jestem stworzony. Niechęć do ich przyswojenia pogłębia się z faktem, iż nie są ważne dla świata. Gdyby traktowano przemysł filmowy z mniejszą powagą, byłby tylko rodzajem zabawy. Ludzie przychodzą do kin, choć nie wyleczy to ich chorób ani nie spłaci długów. A ja w tym wszystkim tylko sprawdzam bilety. 9. Istnienie Figur szerszej publice przypominane jest wielkim przyjęciem odbywającym się trzynastego kwietnia każdego roku. Tego dnia w 1962 kino zostało oficjalnie otwarte z udziałem ogromnej liczby gości. Wyświetlono premierowy film Na mojej ścianie – od tamtej pory grany co dwa kwartały. Tłum, jaki przyciąga coroczny poczęstunek, na którym jest podawane wino i owoce, przywraca lata świetności Figur, kiedy żeby zdobyć bilety, trzeba było przyjść dzień wcześniej. Wiem o tym jedynie z opowieści. Takiego zalewu publiki nie potwierdzają bowiem żadne zdjęcia. Pan Drela podarł wszystkie, by za wiele lat nikt nie musiał domyślać się, co przedstawiają. Trzynasty kwietnia jest dla mnie dniem wyjątkowo ważnym. Mogę wtedy bezkarnie pić alkohol w pracy, z czego w pełni korzystam. Gdy sprawdzam bilety, zawsze stoję wyprężony, ale trzynastego kwietnia bez najmniejszych skrupułów zastygam w półśnie na jednej z pomarańczowych sof ustawionych w korytarzu. 10. W Figurach najmniej osób pojawia się od niedzieli do czwartku. W piątek i sobotę zdarza się komplet w sali Trójkąt. W pozostałych dwóch frekwencja nie ulega zmianie przez cały tydzień.W Trójkącie dziesięć rzędów zostało zamkniętych w trzech pomalowanych na czarno ścianach. Ich kolor i kształt ekranu są jedynymi rzeczami w tym pomieszczeniu, które nie mają związku z trójkątem. Liczba foteli (skonstruowanych z trójkątnych części) w rzędzie maleje, im bliżej jest do ekranu. W pierwszym szeregu stoi tylko jedno siedzenie. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Sala Koło najlepiej sprawdza się w pokazywaniu koncertów. Ekran dopasowano do ściany, dzięki czemu jest on owalny. W swoich ramionach delikatnie trzyma pierwszy rząd, gdzie podczas fragmentów nakręconych spod sceny można poczuć się jak publiczność z wyświetlanego nagrania. Największa sala w kinie to Prostokąt. Aby dokładnie odwzorować kształt, wszystkie rzędy umieszczono na jednym poziomie. Siadam w niej przy schodach, które są tylko po jednej stronie. Zawsze w parzystym rzędzie i jak najdalej, czyli w przedostatnim – dwunastym. Parzyste rzędy są wysunięte bliżej stopni, przez co pierwsze miejsca nie pokrywają się z siedzeniami z tyłu. Ten sposób pozwala mi nie być kłopotem dla innych i nikomu nie zasłaniać. Mam około dwóch metrów, ile dokładnie, nigdy nie ustaliłem. „Ze dwa metry” – tak stwierdza każdy, kto z wrażeniem pyta o mój wzrost, a ja odpowiadam, że nie mam pojęcia. Kino Figury jest na pierwszy rzut oka elektryzującym miejscem. Perlista wysepka wśród szarości Melancholii. Mimo tego nie ma stałych widzów. To miejsce jest trochę jak nowo poznana osoba, która na pierwszym spotkaniu wydaje się niezwykła. Za drugim razem wychodzi na jaw, że wszystkie oryginalne mądrości, które wpłynęły


na pierwsze wrażenie, są zwykłymi nudnymi kwestiami, mówionymi przez wszystkich. Na końcu okazuje się, że to wszystko, co ta osoba ma do zaoferowania. Gdy w wolne dni pojawiam się w Figurach, by wykorzystać przydzielone darmowe bilety, czuję się jak manekin na wystawie ekskluzywnego sklepu, w którym jest cały czas. Prezentuje nowości ze świata mody, za które każdy musi zapłacić, a on ma do nich darmowy dostęp. Niektórzy chcieliby zostać na zawsze w tym sklepie. Podjąć pracę choćby od zaraz, nawet bez wynagrodzenia. A manekin, ubrany w najbardziej pożądaną nowość, mimo chęci nie potrafi postawić kroku w stronę wyjścia. 11. Rankiem mój umysł otępia godzina po przebudzeniu, spędzona w przepoconej piżamie. Przebieram się dopiero kwadrans przed wyjściem do pracy. Zawsze kojąco działa na mnie poranny spacer. Daje mi odprężenie i poczucie niezmarnowanego czasu.Pewnego zimowego poranka obudził mnie dzwoniący długo telefon. Nie dawał za wygraną. Zmusił do wyrwania się ze snu, wyprzedzając sygnał budzika. Telefonował podekscytowany Dmuchaj Dmuchawiec. Robił to regularnie, lecz zawsze wieczorem i z większymi przerwami – ostatni raz rozmawialiśmy w tym tygodniu. Byłem zaskoczony, gdy usłyszałem w słuchawce jego zachrypnięty głos. — Antoni! — krzyknął podekscytowany. — Dlaczego wpadłem na to dopiero teraz?Zamilkł na kilkanaście sekund, ja też się nie odzywałem. Usłyszałem szelest zapałek po drugiej stronie.— Napiszmy razem książkę! — oznajmił, wypuszczając dym z ust i głęboko wzdychając. Zapewne wraz z tym podrapał się po czole i wykrzywił twarz w napiętym uśmiechu, nie wiedząc, jakiej reakcji się po mnie spodziewać.Ścisnąłem mocniej słuchawkę. Nic mnie nie obchodziły książki tego beztalencia.— Zwariowałeś? Obaj nie mamy czasu na taką przyjemność — powiedziałem. Zabrzmiałem fałszywie, jak lekarz, który mówi, że wcale nie będzie bolało. Prędzej napisałbym przewodnik po Melancholii niż chociażby listę zakupów z Dmuchajem. — Napiszmy coś w rodzaju spacerownika po naszym mieście. Ty się tutaj urodziłeś, dużo o nim wiesz — kontynuował z przejęciem, lekceważąc moje wcześniejsze słowa. Nie słuchałem dalej. Odłożyłem słuchawkę i zapragnąłem jak najprędzej znaleźć się w Figurach, najdalej od dzwoniących telefonów.

12. Idąc spokojnie, dotarłem do kina kilka chwil przed południem. Głośno grające radio w biurze państwa Drelów świadczyło o tym, że jak zwykle przyszli pierwsi. Klucz do drzwi frontowych znów nie został przeze mnie wypróbowany. Gdy zabrałem się za wieszanie plakatów, do środka wszedł mój zmiennik Bart Zieliński. Nie widziałem go miesiąc. Wyjechał. Tego dnia wrócił. Zauważyłem, że jest w świetnej formie, jego cera była zdrowsza niż zwykle. Zapewne ten miesiąc spędził w środowisku mniej zanieczyszczonym niż Melancholia. — Barto! Do twojej zmiany jeszcze daleka droga. — Wyciągnąłem do niego dłoń.— Przyszedłem wcześniej — westchnął. — Czas zabierać swoje rzeczy, przede wszystkim te sterty plakatów, które odkładałem sobie przez lata.Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy — dodał i uścisnął moją dłoń, po czym szybko splótł ręce za plecami.Chce się zwolnić, pomyślałem. Nie chciałem drążyć tego przykrego tematu chociażby dlatego, żeby nie być smutnym. Gdy z kimś dużo się przeżyje, zaczyna się być za niego odpowiedzialnym. — Wiesz, co jest najgorsze w słuchaniu kogoś opowiadającego wstydliwe anegdoty o swoich pozostałych znajomych, których ty nie znasz? — Bart zagaił nowy temat. — To, że tej reszcie opowiada takie same historie, tylko że o tobie.— Bardzo pokrętnie wytłumaczona teoria — powiedziałem. W takim razie to dobrze, że przyjaźnię się z niewieloma osobami, podsumowałem sobie w myślach. — Tak że nie mów swojemu przyjacielowi od książek — poprosił Bart — że twój kolega z pracy wytatuował sobie kształty sal kinowych, do których wcześniej wpuszczał ludzi. Odwinął rękaw, na wewnętrznej stronie prawej ręki miał trzy tatuaże. W Melancholii ta ozdoba ciała nie jest dobrze widziana. Mamy tu ortodoksyjną opinię twierdzącą, że zmiany w wyglądzie powinny dotyczyć jedynie włosów, a najlepiej wyłącznie ich regulacji. Tatuaże są przypisane kryminalistom, którzy wyszli z nimi z więzienia. Mnie ten rodzaj malunków w żadnym stopniu nie przeszkadza, choć siebie samego nim bym nie naznaczył. Na pewno nie na rękach, które pozostały bez zmian, odkąd zacząłem dorastać. Wciąż są drobno porośnięte przez jasne włosy.— Mógłby być ze mnie ciekawy archetyp młodego człowieka opętanego pracoholizmem — dorzucił jeszcze radośnie do swojej

33


opowiadania • miniatury • prozA

prośby Bart. — Znakującego się ku pamięci byłej pracy! Byłej? Może ten urlop zatrząsł jego umysłem na tyle silnie, że postanowił się zwolnić. Muszę przyznać – nie wyobrażałem go sobie teraz jako biletera. Z jego oczu biła nadzwyczajna dzikość.Wyobraziłem sobie Barta na polowaniu. W gęstym lesie. Z lubieżnością przyjmującego pozę sępa, gdy czeka skulony, aż w gnijącej ofierze rozkład zajdzie tak daleko, by mięso nabrało właściwych wartości. — Skąd wiesz, że ja nie mógłbym użyć tego w swoim tekście? — zarechotałem, nie spodziewając się nadciągającego ciosu. — Na początku musiałbyś umieć napisać coś porządnego, a przede wszystkim opublikować, bo chyba wtedy można nazwać kogoś pisarzem, czyż nie, Antoni? — Odwzajemnił mój uśmiech, zastąpiony teraz nagłym zdziwieniem. Nie jestem postrzegany jako pisarz? Staliśmy chwilę w ciszy. Bart nie miał pojęcia, jaką zrobił mi przykrość. Skinął głową i poklepał mnie po ramieniu, jakby mimo wszystko wiedział, że potrzebuję współczucia. — Chyba jeszcze nie rozmawiałeś z Drelami? — rzucił. — Pamiętaj, żeby nic nie wspominać o moich tatuażach Dmuchajowi. Opisałby mnie w swojej książce jak ciebie, jako nieudacznika pracującego w kinie. Spojrzał na mnie i zniknął za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Zostawił mnie zdezorientowanego i spłoszonego. Nigdy nie przeczytałem żadnej książki Dmuchaj Dmuchawca. Gdy zachwycałem się jego pomysłami, kłamałem. Naturalnie przytakiwałem, gdy pytał, czy je kontynuować. Okazało się, że wyrażałem całkowitą aprobatę na opisywanie moich życiowych potyczek i klęsk. 13. — Rozumiesz, o czym mówią w tym radio?— Oczywiście. — Pan Drela przytaknął ze skupionym wyrazem twarzy, mimo że nadawana była donośna muzyka. — Nie musisz rozumieć, co teraz mówią, wystarczy, że pamiętasz rzeczy, które były dawniej. — To może ty mi powiesz? — wskazała na mnie pani Drela. W tym momencie muzyka ucichła i zastąpił ją zwalniający dźwięk odbijającej się piłki. Rozpoczął się program.— Opowieści o poniesionej przegranej po latach brzmią ciekawiej niż te o zdobytej wygranej. Nie oznacza to jednak, żeby być tym, który swoimi historiami wzbudzi większe zaUKŁADAMY

u k ł a d a m y

34

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

interesowanie — powtarzałem po spikerze jak najszybciej. Zrobiłem to płynnie, instynktownie domyślając się następnych słów.Pan Drela wyłączył odbiornik. — Co ciebie trapi, Antoni? — spytał. — Bart polecił mi z państwem porozmawiać.Pan Drela zaczął się drapać i masować po głowie. Jego żona ponownie włączyła radio, tym razem ze zdecydowanie mniejszą głośnością. — A tak, jak dobrze wiesz, poinformowaliśmy cię o tym jako pierwszego, zrobiliśmy to 13 kwietnia. — O wyższej cenie kukurydzy w barze? Już zmieniłem cennik. — Nie, nie. O zamknięciu Figur. Zostałem znokautowany drugi raz tego dnia. Zabolało mniej od słów Barta, którymi byłem znieczulony. — Nabieracie mnie. Nic nie pamiętam! — Właściwie to możesz już więcej nie przychodzić. Pani Drela nadała radiu wcześniejszą moc dźwięku. — Niech jeszcze zostanie i rozszyfruje nam te audycje.Z głośników radia dochodził płaski szum, ale i tak udało mi się wyłapać sens zdań: — Niewybaczalnym jest się poddać. Najważniejsze jest patrzenie w przyszły bieg życia, nie w doznane upadki. W tym momencie poczułem, jakbym stał na pograniczu cienia. Mogłem wulgarnymi słowami dać upust frustracji. Mogłem też nie postawić kolejnego kroku i pozostać w ukryciu. Nie musiałem już więcej przychodzić. Wybrałem ostatnią ewentualność. Już więcej się nie pojawiłem w Figurach. 14. Do domu wróciłem szybko. Idąc z pracy, jak zwykle ogłuszył mnie hałas miasta i mnogość ludzi, od których obecności odzwyczaiłem się po spędzeniu poranka w opustoszałym kinie.Wiatr ostro podcinał deszcz i ciężkimi kroplami rzucał mi w twarz. Czułem się potwornie. Nierozumiany i niedoceniony. Propozycja, którą Dmuchaj złożył mi rano, jeszcze bardziej pogłębiała mój smutek, przypominając o jego sukcesach, które mnie wciąż omijały.Wszedłem wściekły do mieszkania. Nie zdjąłem płaszcza ani butów. Ściekała ze mnie woda – po tym, jak zebrałem na siebie odpadające fragmenty chmur. Przemierzyłem krótki korytarz, zostawiając za sobą mokre ślady. W pokoju rozejrzałem się po wnętrzu. Żona oglądała telewizję. Nie spostrzegłem nigdzie teścia.Emitowany był program, w którym poetka Peggy Hanna wypowiadała się na temat patriotyzmu i religii. Na chwilę zapomniałem o swoich zmartwieniach i pogrążyłem się w niedowierzaniu, że


żona ogląda tak ambitne treści.Przyglądałem się kobiecie całkowicie pochłoniętej telewizją. Nagle jej wargi zaczęły się marszczyć i delikatnie drżeć. Przeczuwałem, że zaraz wyrazi opinię o Peggy Hannie. — Jaką ona ma zniszczoną twarz — powiedziała. — Nie rozumiem, jak możesz majaczyć o tej kobiecie przez sen. 15. Każdą wykonywaną czynność traktowałem niczym ćwiczenie przed wielkim testem, który – jak uważałem – czeka nas wszystkich. Taką samą postawę przyjąłem do swojego ślubu. Potraktowałem go niczym trening przed prawdziwą miłością, którą w rzeczywistości już wcześniej spotkałem i od której uciekłem. W domu nie trzymałem żadnych zbiorów poezji. Bałem się, że żona zainteresuje się tą częścią literatury, przez co miałaby szansę natrafić na wiersze Peggy Hanny. Jej wczesna twórczość nosi ślady naszej intymnej znajomości, a ta późniejsza jest zapełniona żalem i groźbami, które długo do mnie spływały po tym, gdy opuściłem Peggy. Udało się jej odnieść sukces porównywalny do Dmuchaja, który nie wiedząc o naszej wspólnej przeszłości, poślubił ją parę lat temu. Nie musiała już pisać wierszy, ale gdyby postanowiła, zapewne opowiadałby o największym szczęściu na ziemi. 16. Teścia znalazłem siedzącego przy stole w kuchni. Obierał ugotowane jajka i wrzucał do metalowej miski. W pomieszczeniu unosił się zapach gorącej wody. Zza ściany dobiegał stłumiony głos żony drwiącej z cery Peggy Hanny. — Tato, czy tata uważa mnie za pisarza?Teść wytarł ręce w ścierkę i spojrzał na mnie. — Czytałem bazgroły kłębiące się na twoim biurku — odpowiedział. Chodziło mu o wyobrażenia mojego życia, których nie notowałem z myślą o dzieleniu się nimi. — Antoni, ty to lubisz popieprzyć, że aż miło — dodał. — Pieprzenie z reguły jest miłe — odparłem, zbity z tropu. — Zgadzam się. Jednak nawet do tego trzeba mieć talent. Wpadając w jeszcze większą złość, skierowałem się do sypialni, do której chciałem uciec od wszędzie wyrastających problemów. Zamknąłem za sobą drzwi

i usiadłem na krawędzi łóżka. Naprzeciwko wisiała jedyna pamiątka po ojcu – namalowany przez niego obraz, przedstawiający wehikuł czasu z powieści Andrzeja Pastuszki. Każdy zna datę swoich urodzin, jednak mało kto wie, kiedy był poczęty. Ja wiem. Ten obraz został stworzony nocą – jedyną, którą moi rodzice spędzili razem. Wtedy ich ścieżki się skrzyżowały i powstałem ja. Wzbierający we mnie od rana gniew osiągnął apogeum. Podniosłem się i uderzyłem pięścią w szybę chroniącą pracę mojego ojca. Szkło rozsypało się po podłodze. Poczułem chłód na twarzy, a palce zniknęły w głębi farb. Zapomniałem o złości i zaintrygowany, postanowiłem, by druga dłoń podążyła śladem pierwszej. Istnieje myśl, która zakłada, że jeżeli głowa zdoła się przedostać pomiędzy szczeblami, reszcie ciała również się uda. — Tosiu, Dmuchaj dzwoni w sprawie waszej książki! — krzyknęła żona rozdzierającym głosem. Postanowiłem pokierować się teorią o szczeblach. Włożyłem głowę do obrazu, który rozsiewał po sypialni kłujący mróz, jakby ktoś zimą otworzył na oścież okno. Po chwili cały byłem w świecie fikcji Andrzeja Pastuszki. 17. Wehikuł czasu umieszczony był w niskim pomieszczeniu, do którego dostałem się bezpośrednio ze swojego mieszkania. Miejsce to przypominało garaż przerobiony na domek letniskowy. Żeby nie zranić głowy, musiałem być schylony, ale i tak moje naelektryzowane włosy dotykały powierzchni sufitu. Ściany pomalowano na granatowo. Gdy uderzyłem w jedną z nich, usłyszałem głuchy trzask. Wszystkie kruszyły się i unosiły wokół pod postacią pyłu. Każdy szczegół zgadzał się z opisami z Czystej Anarchii. Nie mając nic do stracenia, wsiadłem na rower i postanowiłem wyprostować momenty życia, podczas których nogi mojego szczęścia straciły równowagę. Na wyświetlaczu umieszczonym przy kierownicy ustawiłem datę odpowiedzialną za wielkie pasmo dotykających mnie niepowodzeń. Dzień, który przeklinałem przez całe dorosłe życie. Wtedy w ręce Dmuchaj Dmuchawca powędrowała Czysta Anarchia, a ta – jak twierdził – zainspirowała go do literackich poczynań. Gdyby nie ów dzień, to ja bym opowiadał o książce Andrzeja Pastuszki jako o swoim natchnieniu, a nie przebywał w jej świecie, zmieniając przeszłość.

35


opowiadania • miniatury • prozA

Ustawiłem globus na miejsce, w którym wszystko się wydarzyło. Zacząłem energicznie pedałować i nagle przestrzeń dookoła mnie zaczęła być coraz mniej widoczna, pojawiły się iskry, a w powietrzu kłębił się dym. 18. Melancholia z lat mojej młodości nie różniła się od tej, której doczekałem jako dorosły. Paliwem gospodarki była również huta. Ulice tak samo szare. Różniły się tylko tym, że można było przechodzić przez nie z mniejszą ostrożnością. Na kupno samochodów niewiele osób mogło sobie pozwolić. Były oznaką luksusu i zazwyczaj te, które poruszały się po Melancholii, należały do przejezdnych, nie do mieszkańców. Wciąż miałem na sobie płaszcz. Nie zdjąłem go mimo tego, że przeniosłem się do letniego miesiąca. Powietrze było duszne i gorące. Zaczaiłem się na ulicy, przy której Dmuchaj Dmuchawiec mieszkał jako dziecko. Przeczekałem kilka godzin, zanim pojawiło się jego szkolne wcielenie. Zauważyłem go z daleka. Szedł w moim kierunku. W ręce, która swobodnie kołysała się u jego boku, trzymał wydanie Czystej Anarchii. — Poczekaj, Dmuchawiec! — krzyknąłem. Na mój widok Dmuchaj zawrócił i zaczął biec. Nie baczył na kałuże, których nie starał się omijać. Wystraszył się mnie, mężczyzny w zimowym płaszczu na początku lata. Postanowiłem go nie gonić. Wiedziałem, gdzie mieszkał. Byłem gotów do splądrowania jego pokoju, byle tylko odzyskać Czystą Anarchię. Zacząłem żałować, że krzyknąłem tak agresywnie, zamiast zmylić go potulnymi słowami, po których wyrwałbym mu książkę z ręki. Przyglądałem się mknącemu przed siebie Dmuchajowi. Worek na jego plecach szybował przy szybkim biegu i odbijał się od jego ramion. W końcu chłopak zatrzymał się i rozejrzał dookoła. Kto nie jest goniony, nie ucieka. Następnie wrzucił Czystą Anarchię do studzienki kanalizacyjnej. Nie wiedział, z czego rezygnuje. Nie był to żaden fortel. Może kierował się słowami, które powiedziałem do niego, kiedy wręczyłem mu powieść? „Gdy ktoś spróbuje ci odebrać tę książkę, postaraj się ją zniszczyć. To skarb tylko dla wybranych”. Nie wiem, dlaczego mu tak poleciłem. Powieść Andrzeja Pastuszki jest dostępna najprawdopodobniej w każdej księgarni na świecie. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

36

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Nie zdecydowałem się na wyłowienie mojego inicjującego egzemplarza Czystej Anarchii. Poszedłem jednak sprawdzić, czy aby przypadkiem nie ugrzązł w kracie studzienki. Książka zdążyła zniknąć w ściekach. Byłem pewien, że Dmuchaj Dmuchawiec nie będzie miał odwagi po nią wrócić. Zaczęło padać. Oddaliłem się wraz z akompaniamentem deszczu. 19. Odbyłem jedną obligatoryjną podróż, która udostępniła powrót do teraźniejszości. W ścianie pojawiły się drobne drzwiczki z napisem „teraz”. Nie skorzystałem z nich. Postanowiłem dowiedzieć się, kto jest moim ojcem. Wsiadłem na rower i wyruszyłem. Przeniosłem się do daty widniejącej na obrazie. Był chłodny ranek. Błądziłem po rejonach Melancholii, w które nigdy się nie zapuszczałem. Kierując się opowieściami mojej matki, udało mi się odnaleźć jej pierwsze samodzielne mieszkanie. Wynajmowała suterynę w starej nieocieplonej kamienicy. Ukryłem się naprzeciwko budynku. Miałem idealny widok na lokum, w którym zostałem poczęty. Przez okna widziałem matkę pijącą kawę. Ojciec siedział na skraju łóżka i zakładał filcowe skarpetki. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że skądś znałem rysy jego twarzy. Po chwili wziął marynarkę z wieszaka, pocałował moją matkę i wyszedł. Skierował się w stronę przystanku, na którym niebawem powinien zjawić się autobus. Z dala słyszałem warkot silnika. Wyszedłem z ukrycia i ruszyłem do drzwi. Uderzyłem kilka razy kołatką. Zamek natychmiast się przekręcił. Matka prawdopodobnie spodziewała się powrotu mojego ojca. — Jak się nazywa ten mężczyzna, który niedawno wyszedł? Wypadł mu portfel bez żadnych dokumentów w środku, za to z dużą sumą pieniędzy — skłamałem. — Mógłbym odszukać jego adres. — Przedstawił się jako Andrzej Pastuszko. Widziałam go pierwszy raz w życiu. Nie mam pojęcia, gdzie mieszka — odparła moja matka. — Wiem, że wydał książkę. Rozmawiałem z nią pierwszy raz od wielu lat. Jej wcielenie stojące przede mną nie miało pojęcia o przerwie i o tym, że jestem owocem minionej nocy. Mówiła coś dalej, ale już jej nie słuchałem. Zacząłem


biec. Po pewnym dystansie u boku towarzyszył mi autobus. Prędko mnie wyprzedził. Do niego właśnie planował wsiąść Andrzej Pastuszko. Nie mogłem stracić okazji, by go poznać. Autobus wjechał w zatokę. Powietrze, początkowo wstrzymane przez zbędne obawy, mogłem wypuścić wcześniej, niż się spodziewałem. Autor Czystej Anarchii postanowił nie odjechać. Siedział na ławce. Jego sylwetka była mi niebywale znajoma. Wstał i zaczął iść w moim kierunku. Postanowił wrócić i wyznać coś mojej matce, pomyślałem. Schylony, starałem się złapać oddech, który straciłem przez nagły wysiłek. Oparłem dłonie na kolanach, które zasłaniał płaszcz. Głowę podniosłem dopiero, gdy usłyszałem coraz głośniejsze kroki Andrzeja Pastuszki. Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. — Pan Dmuchawiec? — Jeżeli to pańska żona, to zapewniam, że tylko dyskutowaliśmy o sztuce. Zostawiłem u niej swoje farby. — Pan Dmuchawiec? — Skąd pan wie? Autor Czystej Anarchii – Andrzej Pastuszko – to pan Dmuchawiec, ojciec, jak się okazało, mój i Dmuchaja. — Wypadki chodzą po ludziach, czyż nie? — Tak, i w tym temacie nic nigdy się nie zmieni — nerwowo odparł człowiek o wielu twarzach. 20. Typ osób, którego najbardziej nie znoszę wśród odwiedzających kino, to spóźnieni widzowie. Mylą swoje miejsca i przeszkadzają innym w oglądaniu. Są to zazwyczaj pary zakochanych. Pan A i Pani B. wchodzą na zaczynający się już film, obładowani słodkimi napojami i ogromem przysmaków. Przykładowo wygląda to tak: — Przepraszamy, ale to nasze miejsca — rzuca Pan A. — Nie, nie. Pana seans zaczął się kwadrans temu, a nasz już niedługo się kończy. — Podejrzany porównuje bilety. — Jedyne, co się zgadza, to tytuł filmu. — Kochanie, to nie ta sala — finalizuje spór Pani B. Ja w swoim życiu też znalazłem się w czasie i miejscu, które nie były dla mnie odpowiednie. Aby się tego dowiedzieć, musiałem przeszkodzić kilku osobom i jednocześnie poznać rzeczy, o których teraz najchętniej bym zapomniał.

21. Gdy wyszedłem przez drzwi do teraźniejszości, znów byłem w swojej sypialni. Nic się w niej nie zmieniło. Jedyną niezgodnością była cisza. — Miętusie Nihil, już wróciłeś? — powiedział dawno niesłyszany przeze mnie głos. Wszedłem do pokoju. Na ścianach wisiały półki pełne książek. Miejsce telewizora zajęło biurko, przy którym teraz pracowała Peggy Hanna. Nagle przestała notować, odwróciła się i zerknęła na mnie. — Pomagam wypełnić Dmuchajowi podanie o pracę w hucie — oznajmiła i wróciła do pisania. 22. Nienawidziłem życia, w którym pracowałem jako bileter i miałem źle wybraną kobietę. Musiałem przeczuwać, że to się zmieni. Mimo złości starałem się dbać o swój organizm. Odżywiałem się z rozsądkiem i chodziłem wcześnie spać. Łykałem witaminy, ale również czytałem dekadencką i nihilistyczną filozofię Arthura Schopenhauera, w której daremnie szukać propagowania zdrowego życia. Dawniej myślałem, że jeżeli dojdę do tego, co sobie wymarzyłem, Matka Boska wyciągnie do mnie dłoń spośród chmur. Od razu weźmie mnie ze sobą, nie spojrzy nawet na mój strój. Szczęśliwie się myliłem. Maryja mnie nie odwiedziła. Mam jeszcze czas, by na nowo poznać świat. Wciąż jednak wierzę, że życie pośmiertne zależy od realizacji celów, które postawiło się sobie za punkt honoru. Ja swoje już osiągnąłem. Nie wiem, co dalej. Jedyny krok, którego jestem pewien, to opisanie mojej podróży. Jeszcze nie sprawdziłem, ale przeczucie mi podpowiada, że nie będzie to moja debiutancka publikacja. Mogę przestać się zadręczać myślami o przeszłości i nienawiścią do Melancholii. W tym temacie nic się nie zmieni. Czy na długo? 

37


opowiadania • miniatury • prozA autor: Sebastian Marks ilustr.: Przemysław Kijowski

O

budził go dźwięk kościelnych dzwonów – eteryczny, a zarazem silny jak porywisty wiatr. Mężczyzna przelatywał właśnie nad jednym z ośnieżonych górskich szczytów, kiedy za sprawą świdrującej uszy fali dźwięku zaczął niebezpiecznie tracić wysokość. Nigdy nie opanował do końca latania, tak jak nigdy do końca nie opanował jazdy samochodem. Zawsze gdy śnił o jednym lub drugim, były to sny na poły przyjemne, na poły przepełnione dziecięcym lękiem. Ogromnie lubił latać, jak też mknąć czarnym ciurkiem autostrady, lecz równocześnie miał świadomość, że bardzo często kończyło się wszystko umiarkowaną tragedią z pogranicza startego o chodnik kolana i silnego przydzwonienia w lunaparkowy samochodzik z czarnym gumowym zderzakiem. Dzwony zabiły siedem razy, a pomiędzy każdym uderzeniem rozlegała się pełna oczekiwania cisza. Odzyskał świadomość między czwartym a piątym. Przy szóstym zdążył już oblać się zimnym potem niby pierwszy maratończyk uciekający przed stadem rozwścieczonych Persów, bo oto po raz kolejny wypadł ze snu wprost w tę dziwną rzeczywistość, która nawiedzała go już od dłuższego czasu. Jeszcze trzy, może cztery miesiące temu był królem życia. Jeździł drogimi samochodami, pijał wykwintne trunki, wciągał wysokiej jakości kokainę z ciał pięknych kobiet, a przede wszystkim – rządził, choć po prawdzie były to już tylko okruchy prawdziwej władzy sprzed kilku lat. Tak czy inaczej, kochał ją z całego serca. Była słodka niczym akacjowy miód i nęcąca jak jego zwyczajowe podłoże do wciągania kokainy… Nauczył się nawet pierdolonego angielskiego, co z racji wieku nie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

było dlań tak oczywistą umiejętnością jak dla większości młodych osób w Europie i na świecie. Przydzielony mu pokoik dogłębnie przypominał o tym, co stracił, i o tym, jak bardzo pstrokata bywa kobyła, na której jeździ los. Podniósł się z pryczy i ogarnął wzrokiem do bólu znane ściany. Każdy ich milimetr przestudiował już, przekartkował i posegregował na równe kupki. Nie miał nic lepszego do roboty. Były tylko wiadro na fekalia, mały blaszany zlew, wąskie metalowe łóżko wyłożone śmierdzącymi szmatami i te ściany – żółte jak dojrzałe kłosy zboża falujące miarowo na wietrze, choć dla niego raczej żółte jak pieprzona żółć, którą rzyga się po przechlaniu. Wstał, przeszedł kilka kroków i podciągnął się do małego zakratowanego okienka. Było tak wysoko, że mógł przez kilka sekund poprzyglądać się kołom ciężarówek i samochodów dostawczych. Potem opuszczały go siły i musiał chwilę odpocząć. Tym razem jednak dostrzegł skrawek białego płótna i mnóstwo par butów śpieszących w nieznanym mu kierunku. Znowu jakaś manifestacja… Banda debili — pomyślał, zeskakując na podłogę. Choć dawno już stracił poczucie czasu, to jednak poczucie rzeczywistości z racji zawodu pozostało nienaruszone. Coś się pojebało. Ludzka świadomość. Każda skrajność rodzi zło. Skrajnie nadopiekuńcza matka może przyczynić się do przyszłej nieudolności dziecka, więc to stwierdzenie utkwiło mu w głowie gdzieś pośrodku półki z napisem „aksjomaty”. Nie wiedział, od ilu dni znajduje się w tym pokoju.


Mogły to być tygodnie, miesiące albo lata, chociaż, sądząc po długości zarostu, którego nigdy wcześniej nie zapuścił do tego stopnia, obstawiał trzy czy cztery miesiące. W pewnej chwili żelazne, pomalowane na żółto drzwi zgrzytnęły złowieszczo. Do środka wparował młody mężczyzna w wieku około dwudziestu lat. Niósł w rękach plastikową miskę z parującą breją, przypominającą owsiankę robioną na wodzie. Z jego twarzy łatwo było wyczytać bezkresną pogardę do „obiektu”,

któremu przyniósł posiłek. Spojrzał zaciekawionym, acz surowym wzrokiem na lekko wychudłą, nieurodziwą i groteskowo zarośniętą twarz, tak bardzo niepodobną do tej, którą tyle razy widywał na okładkach kolorowych czasopism. Upuścił miskę u jego stóp. Część owsianki, czy cholera wie czego, wylądowała na podłodze. — Co zrobiłeś?! — krzyknął chłopak udający, że jest, a może będący początkującym psychopatą. — Gówno — odparł siedzący na pryczy mężczyzna. Młodzieniec, słysząc tę niezbyt subtelną odpowiedź,

39


opowiadania • miniatury • prozA klepnął go w czubek głowy jak zirytowany mizernymi wynikami ucznia nauczyciel, który właśnie oddaje klasówki. — Posprzątaj to — powiedział na odchodne i zaryglował drzwi od zewnątrz. Gdy tylko tupot kroków na korytarzu ucichł, uwięziony porwał miskę z podłogi i zaczął łapczywie jeść. Dostawał żywność dwa razy dziennie, więc nie mógł pozwolić sobie na bycie wybrednym. Kończąc posiłek, jego uszu doszedł dźwięk tysięcy gardeł, opętańczo wykrzykujących jedną z licznych w polskim repertuarze pieśni patriotycznych. Splunął na podłogę. Nie tyle w geście pogardy, co z zamiarem wyplucia włosa, który przyczepił się do jego podniebienia. — Nie pluć na podłogę — usłyszał zza drzwi głos . Ktoś nieustannie pilnował go z drugiej strony ściany. Nie wiedział kto, ale zdążył się już przyzwyczaić, że jest stale obserwowany. Zresztą nie było się do czego przyzwyczajać. W poprzednim życiu też non stop go obserwowano, i to nawet w mniej subtelny sposób. — Co się stało z tą Warszawą? — wymamrotał pod nosem, słysząc wznowiony, pełen pasji zaśpiew. — Kiedyś była to prawie polska stolica kultury. Teatr na każdym kroku, Opera Narodowa, kina offowe, jego ulubiona Scena Przodownik teatru dramatycznego, gdzie występował ulubiony kabaret „Na Koniec Świata”… Przypomniało mu się, jak kilka lat temu był z żoną na Latającym Holendrze w prawdopodobnie pobliskiej, bo nie wiedział do końca, gdzie się znajdował, operze. Nie wspominał tego za dobrze, bo ile można słuchać niemieckojęzycznych pieśni, których najwyższe rejestry wwiercały mu się w uszy niby cieniutkie, kilkumilimetrowe wiertło. No, ale wtedy przynajmniej można było jeszcze używać języka niemieckiego, którym on akurat władał świetnie, a który z tego, co się orientował, od jakiegoś już czasu był zakazany na terenie Polski. No i ta żona. Po co sobie o niej przypomniał? Przecież udało mu się odciąć, zbudować w głowie tamę, która z doskonałym powodzeniem blokowała wszelkie wspomnienia związane z rodziną i całym utraconym życiem. Wiedział przecież, że go nie wypuszczą. Prędzej już diabeł zostałby ułaskawiony niż on, bo on, tak się złożyło, był arcydiabłem, omenem wszelkiego zła i piewcą zarazy, która dekadę temu przetoczyła się po Polsce. Takie przynajmniej chodziły słuchy. Zza okna usłyszał, jak ktoś wykrzykuje jego nazwisko, ale do tego też był już przyzwyczajony. Nieustannie pojawiało się przecież w mediach i na ulicach. Rzadko UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

poprzedzało jakieś przychylne rozwinięcia, częściej lawinę bluzgów i złorzeczeń, tyle że wtedy mógł się tym nie przejmować. A teraz? Na jakimś enigmatycznym wiecu jego nazwisko przeszło gładko w długi ciąg histerycznych braw i owacji. To nie mogło znaczyć nic dobrego. *** Schyłek zimy wciąż jeszcze malował na oknach i chodnikach mroźne witraże, ale wnętrze ogromnej posiadłości za sprawą granitowego kominka z korynckimi zdobieniami pozostawało ciepłe i przytulne. Nie był to jego dom rodzinny. Znajdował się sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy i był osobistym tajnym centrum sportu i rekreacji, o którym nie wiedział nikt poza nim i kilkorgiem jego najbliższych przyjaciół. Tamtego dnia przebywał tu z kilkoma dosztukowanymi naprędce z lokalnej agencji towarzyskiej kobietami. Nie spełniały może jego wszystkich wygórowanych standardów, ale były młode, jędrne i naturalnie ładne, co w przypadku burdeli nie jest codziennością. Operacje korygujące i powiększające stanowiły już od kilku lat konieczne, acz szybko zwracające się inwestycje, bez których przy tak dużej konkurencji, łatwo można było wypaść z obiegu. Tej nocy jacuzzi znajdujące się w podziemnym kompleksie basenowym zawierało w sobie więcej szampana niż wody. Jedna z dziewczyn, będąc już w niezłym alkoholowo-kokainowym amoku, postanowiła rzucić wyzwanie koleżankom. — Będziemy na zmianę robić mu loda pod wodą. Która dłużej wytrzyma, wygrywa ekstra ściechę. Co wy na to? — Nadajesz się. Jarasz pewnie od podstawówki, a twoje płuca są zajechane przynajmniej tak, jak twoja cipa — powiedziała inna. — To jej pomysł, niech się wykaże — zaszczebiotała kolejna. — Kiepska nagroda — rzekł, chcąc podkręcić temperaturę nieoczekiwanej, ale bardzo obiecującej gry. — Ta, która wytrzyma najdłużej, wygra… no nie wiem… — przeleciał wzrokiem po wpatrzonych w niego dziewczynach — powiedzmy: dwadzieścia tysięcy. Stoi? — Zaraz zobaczymy — zaśmiała się pomysłodawczyni tuż przed pełnym zanurzeniem. Czas na chwilę zwariował. Zaczął gnać na oślep, to znów ciągnąć się jak guma. Dwadzieścia sekund to była


wieczność rozumiana na sposób kosmiczny, a niemal czterdzieści pięć sekund trwało ledwie jeden, góra dwa przeciągłe jęknięcia ponaciągane nadchodzącym spełnieniem. Kiedy trzecia dziewczyna wzięła się do dzieła, zawędrował z nią na tak niedostępną wysokość, że w obawie przed bolesnym upadkiem wplótł jej we włosy palce i trzymał się ich niby łańcuchów bezpieczeństwa na Rysach. Im mocniej się zapierał, tym szlak wiódł wyżej i wyżej. Widział już sępa czekającego cierpliwie na odrastającą wątrobę Prometeusza. Chciał przeszyć go strzałą, ale czy nie zrobił tego Herkules? Po krótkim wahaniu napiął łuk i wystrzelił wszystkim, co miał, a potem zaczął spadać. Teraz był jak Ikar z obrazu Bruegla. Niewidoczny dla ludzkiego oka. Trwający sam dla siebie tylko przez jedną chwilę, by zostawić po sobie ledwie kilka piór obklejonych woskiem. Kiedy zorientował się, gdzie jest, szyja dziewczyny zwiotczała, a ona opadła w bulgoczące, ciepłe odmęty jacuzzi. — Monia, kurwa, nie wygłupiaj się — zajazgotała jedna z dziewczyn. Druga złapała Monię za rękę i próbowała wyciągnąć z wody, ale Monia nie chciała się już wynurzyć. Zdając sobie sprawę, że dziewczyna prawdopodobnie straciła przytomność, chwycił ją wpół i oparł o burtę jacuzzi. Zaczął klepać po twarzy, chlapać wodą, ale wszystkie zabiegi nie przynosiły zamierzonych rezultatów. — Weź ją stąd wyciągnij! — wrzasnęła jedna z pań. Sam nie wiedział już która. Wyskoczył z jacuzzi i położył Monię na podgrzewanych płytkach z najbielszego na świecie marmuru. — Dawaj, zrób jej usta-usta — darły się dziewczyny. Najpierw przeszło mu przez myśl, że będzie musiał dotknąć ustami własnej spermy, a chwilę potem, że nie ma pojęcia, co właściwie miałby zrobić. Niby coś tam kiedyś go uczono o resuscytacji, ale w stresowej sytuacji nie potrafił sobie przypomnieć, ile wydechów przypada na ile ucisków i z jaką częstotliwością miałby odbywać się masaż serca. — No kurwa, rusz się, człowieku! — krzyczały dziewczyny, a jemu wcale to nie pomagało. Uciskał, wdmuchiwał powietrze, a przy każdym dmuchnięciu czuł szampana i coś dziwnego, o czym nawet nie chciał myśleć, ale Monia się nie budziła. W tej samej chwili rozwarły się drzwi z pancernego szkła, wydając głuchy dźwięk, podobny do ciała upadającego z dużej wysokości. Dostrzegł kilkoro ludzi

i dziwny błysk, który mógłby być słonecznym zajączkiem, gdyby nie to, że znajdowali się pod ziemią. Tylko że kiedy na twój basen wchodzi niezidentyfikowana grupka ludzi, na posadzce leży na wpół martwa dziwka, a twój własny kutas ma na sobie fioletową pręgę od jej zębów, nie może być mowy o żadnych słonecznych zającach. *** Do środka wszedł ten sam chłopak, który jakiś czas temu przyniósł mu śniadanie, tyle że tym razem miał na sobie nienagannie skrojony czarny garnitur, białą koszulę oraz czarny szeroki krawat. — Jak tam? Wszystko w porządku? — Chuj cię to obchodzi — odparł, patrząc gdzieś ponad jego głową. — Nieładnie tak mówić. Tyle razy ci powtarzałem. Pokorne cielę dwie matki ssie. Kto jak kto, ale ty powinieneś to wiedzieć najlepiej. — Chcesz czegoś czy przyszedłeś pierdolić te swoje kocopoły? — Musisz się wykąpać — powiedział, jakby to było coś zupełnie naturalnego. Nieważne, że od kiedy trafił do tego miejsca, ani razu nie pozwolono mu go opuścić. Nieważne, że nie mył się od nie wiadomo jak dawna i nie mógł już znieść własnego smrodu. Nieważne, że srał i szczał do jebanego wiadra stojącego w rogu pomieszczenia. Nieważne, że przypominał pierdolonego Toma Hanksa z jeszcze bardziej pierdolonego Cast Away… To wszystko było nieważne, bo przecież nastała pora mycia. W jednej chwili zerwał się na równe nogi i nim chłopak zdążył zareagować, wyrżnął mu sowitego sierpa w twarz. Gdy młode i dość chuderlawe ciało zwaliło się na podłogę, usiadł na nim i zaczął sadzić młotki niczym rasowy zawodnik MMA. Każde uderzenie sprawiało mu nieopisaną przyjemność. Czemu nie zrobił tego wcześniej? Nie zaczaił się za drzwiami i nie czekał, aż jeden z tych pierdolonych gówniarzy w końcu się zjawi? Przecież przychodzili codziennie. Teraz jednak nie miało to większego znaczenia. Teraz siedział na nim okrakiem i tłukł w jego twarz, jakby była wołowiną przeznaczoną na bitki. Między którymś z kolei ciosem przypomniał sobie, czemu nie zrobił tego wcześniej: jakaś potężna łapa schwyciła go za przegub, podrzuciła do góry niczym

41


opowiadania • miniatury • prozA małego kociaka, a jej druga, równie wielka siostra uderzyła go w splot słoneczny. Zaczął się dusić, jakby wlano mu do płuc wiadro cementu. Spojrzał na twarz oprawcy. Był łysy, miał wydatną szczękę i mnóstwo malutkich blizn na twarzy, a w jego oczach czaił się obłęd podobny do obłędu jednego z członków rodziny Mansona. Widział już kolejną, chyba trzecią zaciskającą się pięść, której bliżej było do ogromnej kuli armatniej, kiedy znajomy, czający się w jego najgorszych koszmarach, głos powiedział stanowcze, acz spokojne: NIE. Ułamek sekundy potem znowu zarobił w splot słoneczny i runął wprost na omdlałego bądź martwego chłopaka, którego pobił zaledwie kilka sekund wcześniej. Jego oczy wylądowały tuż przy twarzy młodego. Wyglądała jak świeżutki, pokryty krwią ochłap mięsa, który rzuca się tresowanym do walki psom, by miały od czego zacząć. Potem stracił przytomność. *** W pewnym sensie był to jednak zajączek, ale odbity od obiektywu telewizyjnej kamery. Wleźli jak na jakieś proszone garden party. Pieprzona telewizyjna trójca do zadań specjalnych: operator, dźwiękowiec i reporter, a za nimi ktoś jeszcze. — Wypierdalać mi stąd! — wydarł się, chowając w dłoniach przyrodzenie. Gdy zobaczył logo WP na plujce mikrofonu, wstrząsnęła nim fala wściekłości. Od dawna chcieli go dopaść, ale teraz miarka się przebrała. Potem pobladł, bo przypomniał sobie, że oprócz dwóch prostytutek, z których jakoś może dałby radę się wykpić, jest jeszcze trzecia – martwa lub nieprzytomna. Reporter, ignorując krzyk gospodarza, odwrócił się do kamery, na której błysnęło złowrogie czerwone światełko. — Witam państwa z dość nietypowego miejsca, znajdujemy się bowiem na terenie podziemnego basenu byłego premiera Rzeczypospolitej Polskiej. Jak widzicie za moimi plecami, pan premier świetnie bawi się w towarzystwie pań z okolicznej agencji towarzyskiej. Jego apetyt jest tak duży, że nie wystarczyła mu jedna prostytutka. O nie! Potrzebował aż dwóch! Podejdźmy bliżej i spytajmy, jaki jest jego przepis na udaną imprezę. Czerwona lampka zgasła, a czwórka mężczyzn zaczęła podchodzić coraz bliżej i bliżej. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

W mgnieniu oka założył biały szlafrok frotte i obwiązał się ciasno w talii. Normalnie rzuciłby się na któregoś z nich, próbował zniszczyć kamerę albo coś w tym stylu, lecz pod ciężarem winy, która spoczywała nieruchomo na posadzce, nie miał sił do podjęcia jakichkolwiek działań. Czuł się jak widz, który może nie zgadzać się z przebiegiem akcji, ale nie może też nic w niej zmienić. Gdy podeszli na odległość kilku metrów, a ich oczy rozwarły się niczym rosiczka wyczekująca rychłego posiłku, rozpoznał czwartego człowieka, tego stojącego z tyłu. Był nim jego najlepszy przyjaciel ze studiów. Ten sam, z którym nie rozmawiał od ładnych paru lat. Ten sam, od którego nie odebrał setek połączeń i nie odpisał na żaden SMS. Ten sam, który prosił go o pomoc w znalezieniu jakiejś kancelarii, która przyjęłaby go na pieprzoną aplikację. Tylko tyle. Dlaczego właściwie tego nie zrobił? Przecież to byłoby równie proste co zabicie komara. Tyle lat po ukończeniu studiów bujał się z tą aplikacją. Pisał, że pracuje w urzędzie miasta na jakimś żenująco niskim stanowisku i zarabia grosze. Pewnie Wielka Polska jakoś do niego dotarła. Albo może to on się do nich zgłosił. Wiedział przecież o jego tajnej rezydencji. W końcu mieszkał w tej samej mieścinie, co on niegdyś. Mało, kurwa jego mać, tego – kilka lat temu dzwonił do bramy. Widział go na ekranie wideofonu, ale nawet nie podniósł słuchawki. Jezu, przecież wystarczyło go wtedy wpuścić albo ładnych parę lat wcześniej wyświadczyć mu tę jedną błahą przyjacielską przysługę! — Kuuuuuurwaaaaa — wydarł się tak głośno, że dziennikarze Wielkiej Polski będą musieli poddać ów fragment dokładnej obróbce dźwiękowej lub przynajmniej wypikać kilka sekund rezonansu. Złe oko kamery nie patrzyło jednak na niego. Dziennikarze całą swoją uwagę skupili na bladej dziwce i próbach jej reanimacji. — Jak się okazuje, sprawa przedstawia się nieco poważniej, niż przypuszczaliśmy. Zabawy pana premiera przybrały nieoczekiwany obrót, czego efektem jest ta oto martwa kobieta. Reporter załamał głos i teatralnie zamaszystym ruchem dłoni dobył z kieszeni telefon. — Halo, proszę przysłać ambulans na Szumiących Olch sześć, wydaje mi się, że znalazłem martwą kobietę. Tak, Szumiących Olch sześć. Nie oddycha. Tak, sprawdzałem. Jest blada. Proszę natychmiast przysłać pomoc! Po co te zbędne pytania?! — oburzył się i dramatycznie, niemal nie patrząc na wyświetlacz, przerwał


połączenie. — Dobra, wyłącz kamerę. Mamy dość materiału. Teraz nakręćmy ją. — Co wy sobie, do chuja, wyobrażacie? Przecież ja was zniszczę. Będziecie, kurwa, martwi na dnie Wisły i nawet wasze rodzone matki za wami… — Może jednak włącz jeszcze. Nagramy pogróżki — dziennikarz, nie zważając na jego słowa, zwrócił się do operatora. Czerwona lampka znów zabłysła niczym krwawy księżyc nad postapokaliptycznym pustkowiem. Słowa ugrzęzły mu w gardle. Wiedział, że jeśli czegoś należy się obawiać, to właśnie opinii publicznej, a Wielka Polska od prawie roku jest najbardziej opiniotwórczą stacją telewizyjną i najczęściej odwiedzanym portalem informacyjnym w Polsce. — Tak myślałem — powiedział reporter, a lampka tuż za jego plecami zgasła. — Czy ona naprawdę nie żyje? — Nie wiem. Ja już nic nie wiem — odparł, załamując ręce. — Ty, jak ci tam, sprawdź jej puls — sprawozdawca zwrócił się do czwartego mężczyzny. — Ja? — spytał, nie dowierzając. — No a ja? Dawaj, nie ma czasu. Dawny przyjaciel podszedł do prostytutki, uklęknął i przystawił ucho do jej piersi tak, że sutek wszedł mu w małżowinę, ale nie dał tego po sobie poznać. — Serce bije, ale wolno. Miał wrażenie, że na dźwięk tych słów uleciało z niego całe powietrze. Dziewczyna żyje, karetka niebawem nadjedzie. Jest uratowany. — Okej, to wstrzymamy się jeszcze trochę. — Z czym? — spytał zdziwiony. — Z dzwonieniem na 112. — Chyba sobie, kurwa, żartujesz! — Chyba nie myślisz, że zależy mi na jej życiu? Czym jest jedna śmierć przy wsadzeniu takiego śmiecia jak ty do pierdla i przy pokazaniu całej Polsce, że wreszcie coś zmienia się na lepsze? Większe dobro wymaga czasem mniejszego zła, nie wiedziałeś? Coś w nim pękło, prawdopodobnie ostatnia pieczęć dawnych politycznych zwyczajów. Zerwał się na równe nogi, przypieprzył dziennikarzowi w nos tak, że wypuścił mikrofon, a przez jego dłoń zaczęła wyzierać skapująca krew, potem podbiegł do dziewczyny i zaczął z całych sił uderzać w jej klatkę piersiową, miotając przy tym przekleństwa. W pewnym momencie usłyszał przytłumiony trzask łamanego mostka. Odskoczył przerażony.

Czerwona dioda świeciła zupełnie inną czerwienią niż ta, która pokryła ręce reportera, a po kilku sekundach pojawiła się trzecia – najciemniejsza i najgęstsza. Usta Moni, jej broda i ładny w tej brodzie dołek, a potem szyja i marmur pokryły się szkarłatem niczym król szykujący się do porannej audiencji. Oko kamery nie przestawało obserwować. Mimo że był roztrzęsiony do granic możliwości, dostrzegł, że obiektyw się wysuwa. Ten bydlak zoomował właśnie krew rozprzestrzeniającą się po posadzce. Dziennikarz, widząc odpowiadający mu zwrot akcji, wyciągnął powoli telefon i przypatrując się z fascynacją tej egzemplifikacji śmierci, wybrał numer. Czekał chwilę na połączenie, a później, jak gdyby raptownie wrzucając wyższy bieg, zaczął krzyczeć. Czerwone oko spojrzało na niego. — Przyślijcie radiowóz! Byłem świadkiem morderstwa! Szumiących Olch sześć! Tak, jestem tego pewien. Mam nawet mordercę! To były premier Polski! Nie robię sobie jaj! Proszę jak najszybciej przyjechać! Nie rozumiecie, że to poważna sytuacja?! Szumiących Olch Sześć! Ta kobieta się wykrwawia! Kiedy zakończył połączenie, na powrót zmienił się w rozleniwionego kota, który dawno już upolował zdobycz, a teraz już tylko męczy ją dla rozrywki. — Zgaś kamerę — rzucił rozkaz, a potem przeniósł wzrok na owiniętego niedbale w szlafrok mężczyznę w średnim wieku, który płakał, a jego łzy spływały na nie do końca przysłonięte jądro. — Masz przejebane. Boże, pobłogosław tę chwilę! Czekałem tak długo, ale w końcu się udało! Będziesz pełzał jak robak, którym jesteś! Odpowiesz za wszystko, co zrobiłeś temu krajowi! Za całe to plugastwo, które uwolniłeś razem z tymi swoimi przydupasami! Za każdą ukradzioną złotówkę z budżetu państwa, ty śmieciu! — to mówiąc, splunął mu na szlafrok. — Lecz się, ty chory pojebie! — krzyknęła jedna z prostytutek, na chwilę zapominając o płaczu. — Wypierdalać — odparł. Nie odrywał wzroku od płaczącego mężczyzny. — Chyba że chcecie skoczyć na dołek, a potem zeznawać w charakterze świadków. Dziewczynom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Złapały za szlafroki wiszące na leżakach i w jednej chwili zapominając o martwej lub prawie martwej Moni, zniknęły za zbrojonymi drzwiami. Policja zjawiła się w dosłownie kilka minut. Od kiedy zaczął płakać, miał wrażenie, że wszystko, co od jakiegoś

43


opowiadania • miniatury • prozA czasu dzieje się w jego najbliższym otoczeniu, to sen albo jakaś alternatywna rzeczywistość, której przypatruje się przez szczelinę w dziurze czasoprzestrzennej. Nic go już nie obchodziło. Chciał tylko, żeby to wszystko przestało się dziać. Zniknęło jakoś. Żeby już go wsadzili, gdzie mają go wsadzić, ale żeby już tam był i żeby nikt już nie miał mu nic do powiedzenia. Żeby tylko zostawili go samemu sobie. Choćby i na dwadzieścia pięć lat, ale samego. I nic już nie mówili. Ale nie! Oni pytali, jak to się stało. Skąd ten krwotok? A on łkał i próbował odpowiadać, ale słowa stawały mu w gardle niby rozgotowane pyzy. Zresztą co miał im powiedzieć? Prawdę? Że ssała mu fiuta pod wodą, a on podczas orgazmu poddusił ją własnym penisem? Że potem próbował ją reanimować, ale przez przypadek przebił jej płuco jej własnymi żebrami? No więc łkał i chował twarz w dłoniach, aż któryś z policjantów dźwignął go na nogi i wyprowadził z posesji wprost na pozbawione obicia, zimne tylne siedzenie radiowozu. Widok dobrze znanej okolicy widzianej z zupełnie nowej perspektywy wprawił go w dziwny stan zawieszenia. Spróbował się zdystansować do zaistniałej sytuacji i pomimo przyrodzenia, które zaczynało mu odmarzać, doszedł do wniosku, że nie jest tak źle. Pogada z adwokatem, uruchomi kontakty, których, było, nie było, ma od chuja i trochę, i jakoś się z tego wyślizgnie. W pewnej chwili radiowóz stanął na poboczu, a jeden z policjantów, spoglądając w górne lusterko powiedział: — Przesiadka. *** Obudził go strumień zimnej wody. Zatoczył się po podłodze niby niewinne zwierzę kopnięte przez okrutnego pana. Nie zdążył rozejrzeć się po pomieszczeniu, kiedy ktoś, nie widział kto, znów odkręcił wodę. — Będziesz grzeczny? — spytał nieco zbyt wysoki męski głos. Pokiwał energicznie głową, co widocznie nie spotkało się z ciepłym przyjęciem, gdyż znów potraktowano go wodą. — Przestań, kur… — chciał zakląć, ale reszta słów utonęła pod naporem cieczy. — Nie przeklinamy, tylko się myjemy. — Rozbawiony ton jego „oprawcy”, lub może temperatura wody przyprawiły jego ciało o napad niekontrolowanych dreszczy. — To daj mi jakieś mydło czy coś! Jak mam się umyć? UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

— No i widzisz? Jak chcesz, to potrafisz myśleć… Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewał. Pomieszczenie przypominało łazienkę w akademiku. Brudnożółte, pokryte zaciekami kafelki, rząd zlewów w tym samym kolorze, najtańsze, dawno zapomniane krany i kilka przegrodzonych cienkimi ściankami kabin prysznicowych, przy czym „kabina prysznicowa” to co najwyżej pobożna interpretacja napotkanych tworów. Po pierwsze nie było żadnych drzwi, czy choćby zasłon, a po drugie sam prysznic był wysoko zamontowanym kranem z doczepionym doń metalowym sitkiem konewki, które można czasem znaleźć na porzuconych, obróconych w ruinę działkach na obrzeżach miast. Młody mężczyzna, ubrany w elegancki garnitur z wpiętą w klapę flagą Polski, złowieszczo kontrastował z surowym wystrojem pomieszczenia. Przez chwilę wpatrywał się w nagiego, leżącego na podłodze mężczyznę, którego zarost dalece zacierał granicę między człowiekiem i zwierzęciem, po czym wyciągnął z marynarki oliwkowozieloną kostkę mydła i zamachnął się nią. — Żartowałem — powiedział bez cienia uśmiechu, ostrożnie położył mydło na podłodze i delikatnie kopnął w stronę mężczyzny. — Masz dziesięć minut. Jeśli poczuję, że nie użyłeś mydła, poproszę kolegę, żeby ci pomógł. Wiesz, którego kolegę. Poznaliście się parę chwil temu. — Jeśli zacznie odpierdalać… — zza ściany doleciał znajomy głos, wydostający się ze ściśniętej nienawiścią krtani. — Nic nie zacznie, prawda? — Mężczyzna w garniturze nie odrywał wzroku od brodacza. — Prawda — odparł brodacz, biorąc do ręki mydło. — W tym pomieszczeniu nie ma okien, więc nie marnuj czasu na próby ucieczki. Po prostu dobrze się wyszoruj i widzimy się za dziesięć minut — rzekł jeszcze elegant, zamykając za sobą drzwi. W pomieszczeniu faktycznie nie było okien, a przez otwór wentylacyjny mógłby uciec, będąc średniej wielkości szczurem, na co na razie się nie zanosiło. Wszedł do środkowej kabiny i odkręcił oba kurki. Ku jego zdziwieniu woda była przyjemnie ciepła i w jakiś niepojęty sposób podnosząca na duchu. Przecież ktoś oferujący ci ciepłą kąpiel, choćby w tak spartańskich warunkach, nie mógłby zrobić ci nic złego. Po co wówczas to wszystko? To mydło… Jego zapach otworzył mu w głowie fiszki do tysięcy wspomnień ze starego życia. Przecież nie dalej jak


kilometr od miejsca, w którym się znajdował, wszystko musiało toczyć się swoim zwykłym trybem. Dzieci wciąż chodziły do szkół, księżyc wciąż rozświetlał noc, a sklepy monopolowe wciąż sprzedawały jego ulubione gatunki wina. Pierwszy szok pojmanego zwierzęcia minął dawno temu, ale teraz wszystko zaczęło do niego wracać. Jako polityk zdawał sobie sprawę z tego, jak potworne rzeczy potrafią robić ludzie i jak bardzo niesprawiedliwy jest świat, na którym przyszło mu żyć, ale jedną rzeczą jest coś wiedzieć, a inną – przeżywać to naprawdę. Drugiej nocy przysłano do niego księdza. Jako, lekko mówiąc, umiarkowanie bogobojny człowiek chciał w pierwszej chwili wyprosić starego, siwego księżula, ale po chwili uderzyła go groteskowość sytuacji, postanowił więc zadać mu kilka pytań. — Wie ksiądz, że jestem tu nielegalnie przetrzymywany? — Zabił pan… kobietę — odparł kapłan, szukając przez chwilę odpowiedniego słowa. — Za moje grzechy, jeśli ksiądz pozwoli, sam odpowiem. Ale co z księdza grzechami? Czy moralność nie nakazywałaby pójść na policję i poinformować ich, że był pan świadkiem przestępstwa? — Obawiam się, że niewiele by to dało. Poza tym uważam, że zasługuje pan na najwyższą karę. — A kim jesteś, stary dziadu, żeby mnie osądzać? Nie ma tam gdzieś w tej twojej śmiesznej broszurce kółka rybackiego, żeby nie osądzać, bo będzie się osądzonym, albo żeby nie rzucać kamieniami? — Biblia — to słowo ksiądz wypowiedział z naciskiem — została spisana wiele lat temu. Od tamtej pory ludzie stali się znacznie frywolniejsi. — No i? — No i to, że teraz zacierają się granice, które trzeba wyznaczać na nowo. — I ksiądz postanowił wyznaczyć jedną z tych granic pomiędzy nami? To było nieumyślne spowodowanie śmierci… Poza tym nawet nie wiem, czy ona nie żyje. Aktu zgonu nie widziałem. — To było na wszystkich kanałach — odparł ksiądz. — Tylko że obecnie wszystkie stacje trzymają z władzą, bo inaczej się nie da. Mały bojkot i po sponsorach, po reklamodawcach i po stacji. W jakim świecie ksiądz żyje? Zresztą co ja będę strzępił język. Ksiądz też z nimi jest. Poświecili krzyżykiem, puścili mszę w telewizji, napchali mamony do tabernakulum i od razu inna gadka.

Nawet nie mogę mieć pretensji. Już wcześniej miałem o klerze słabą opinię. — Drzazgę widzą u sąsiada, a belki… — Dobra, weź już spierdalaj! Przez kolejne dni myślał o tym, jak bardzo ludzie nie doceniają tego, co mają, i jak bardzo nie zdają sobie sprawy z ulotności tego wszystkiego. Zdarzało mu się wspominać wyprawianie dzieci do szkoły, nieudolne próby prowadzenia auta, drobne sprzeczki z żoną, czyli wszystko to, co składało się na jego życie prywatne, a więc sferę znacznie mniej ciekawą niż hulaszcze życie, które potajemnie prowadził. No, ale wiadomo, że w chwilach grozy najbardziej łaknie się spokoju i ludzi kochających nie za coś, lecz pomimo czegoś. Potem był smutek, uczucie odosobnienia, pusty śmiech, a na końcu złość pomieszana ze strachem. Uczucia, które prawdopodobnie towarzyszyły Józefowi K. podczas całego Procesu. Problem jednak polegał na tym, że Proces był klasyczną licealną lekturą, mającą przestrzegać przed tym, jak w przyszłości może wyglądać świat, a to, co jemu się przydarzyło, było już tym przyszłym światem… — Skończyłeś? — Mężczyzna w garniturze wyrósł jak spod ziemi, przyprawiając brodacza o fantomowy zawał serca. — Daj mi jakiś ręcznik — powiedział, kiedy szok minął. — Nie „daj”, tylko „proszę” się mówi. — „Proszę” mówi się do ludzi, a nie chorych pojebów, którzy bezprawnie więżą ludzi. — Jesteś pewien, że bezprawnie? — Nie usłyszałem żadnych zarzutów ani żadnego wyroku, więc tak. — A jak ci powiem, że nie ma takiej potrzeby? — To odpowiem, żebyś wracał do domu męczyć zwierzęta. W jednej chwili potworny, rozdzierający, a zarazem tępy ból w kroczu sprawił, że uklęknął na mokrej posadzce i jak na razie ani myślał się podnosić. — Ludzie kiedyś zmądrzeją, a wtedy będziecie mieli przejebane. — Sam nie wiedział, skąd znalazł siłę, by jeszcze się odszczeknąć. — Wiesz, czemu demokracja nie działa, jak należy? — spytał mężczyzna w garniturze. — Człowieku, co ty wiesz o demokracji? — Ponieważ ludzie są zwykłymi idiotami. Może nie konkretne jednostki, ale ogół, czyli właśnie istota demokracji — odpowiedział sam sobie elegant, nie

45


opowiadania • miniatury • prozA zważając na zaczepkę brodacza. — Być może ktoś konkretny by się nad tobą zlitował, ale ogół chce twojej śmierci. Zresztą sam zobaczysz. Wstawaj, musimy pozbyć się tego twojego brodziska. — Ostatnie słowa wypowiedział niemal czułym głosem, od którego brodaczowi przeszły po plecach ciarki. *** W pośpiesznie, a więc luźno zawiązanym szlafroku wypchnięto go w zmarznięte dłonie polskiej zimy. Właśnie zaczynał prószyć śnieg, ale nie to sprawiło, że jego jądra niemal wcisnęły się w lędźwie. Kilkanaście metrów przed sobą dostrzegł grafitowe volvo z przyciemnianymi szybami. Ani myślał ruszać się z miejsca. Zamiast tego, zaciskając ciaśniej poły szlafroka, jął taksować otoczenie. Przed nim było volvo, za nim policyjny volkswagen – oba połączone cienką białą wstążeczką wiejskiej szosy. Ale po bokach? Po bokach były bezkresne, utkane z niedawnych lodowych niedoprzędów dywany z wystającymi gdzieniegdzie niteczkami wyjątkowo zawziętych traw. Niewiele myśląc, bo i czasu, i dróg nie było wiele, ruszył biegiem w lewo. Po dwóch sekundach sturlał się z metrowego nasypu i nawet nie strząsając z twarzy śniegu, pomknął do oddalonej o przynajmniej pięć kilometrów, ledwie majaczącej na horyzoncie linii lasu. Nie ubiegł nawet dwudziestu metrów, gdy jego uszu dobiegł wściekły rozkaz: „Stój!”. Oczywiście nie zastosował się do polecenia, w związku z czym oddano dwa strzały ostrzegawcze, które w obliczu nieskrępowanego niczym przestworu trzasnęły niczym cieniutkie, gniecione pod butem gałązki. Z racji lichej akustyki zjawiska chemiczno-fizycznego zbieg nie przestał uciekać. Dopiero kiedy kule kilkadziesiąt centymetrów od niego zaczęły wbijać się w śnieg niczym olimpijscy skoczkowie w basenową taflę wody, stanął przerażony, odwrócił się w stronę łowczych i podniósł nagie, zmarznięte dłonie. Minęło kilka minut, zanim dwóch policjantów schwyciło go pod pachy i przytaszczyło do volvo. Nie śpieszyli się, ponieważ bawił i zarazem oszałamiał ich widok marznącego na środku pola człowieka z telewizji, który unosząc ręce do góry, nie zdawał sobie sprawy, że całkowicie obnaża miniaturowe przyrodzenie. — Co ty, biegnąc tam, sobie myślałeś? — Głos jego najzagorzalszego wroga, dobiegający zza uchylonej szyby volvo, był suchy i lekko rozbawiony. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

46

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

— Że wolę odmrozić kutasa, niż musieć patrzeć na twoją starą, mściwą mordę — odparł, sadowiąc się obok niego na tylnym siedzeniu. — Uroczy jak zawsze — zarechotał antagonista. — Dokąd mnie zabierasz? — W bezpieczne miejsce. Musimy cię gdzieś ulokować, zanim rozwieją się nad tobą chmury… — Uważaj, bo uwierzę, że chcesz zrobić dla mnie coś dobrego! — prychnął pogardliwie, nie spuszczając wzroku z drogi. — Nie chcę też zrobić ci nic złego…


— Być może nie w potocznym tego słowa znaczeniu… — Nie chcę dla ciebie źle, ale chcę lepiej dla siebie. Znasz chyba tę filozofię, co? Posiedzisz trochę w odosobnieniu, rybki z całego oceanu obgryzą twoje medialne szczątki, a potem cię wypuszczę. Umówmy się, i tak nie masz już czego szukać w polityce. I to na własne życzenie. Pomyśl, jaka to piękna ironia losu. Tyle lat cię obsmarowywałem, obrzucałem najbardziej cuchnącym gównem i nic się ciebie nie imało, aż tu proszę, sam się wystawiłeś. — Zerknął na jego rozchełstany szlafrok. — I to dosłownie.

— Pierdol się, jebany prawiczku! — Nie wiedziałem, że można upaść jeszcze niżej, ale udało ci się. Poza tym wolę być prawiczkiem niż kimś, kto pokazał ptaszka całej Polsce. — Reporter zachichotał złowieszczo niczym Mefistofeles zacierający ręce na Twardowskiego. — Czego ty ode mnie chcesz? I tak masz już wszystko! Po co mnie dręczysz? — Ja? Ja jestem tylko głosem ludu. Osobiście nic do ciebie nie mam. Jesteśmy tylko różnymi stronami tej samej monety, ale lud chce twojej krwi. Wcale im się

47


opowiadania • miniatury • prozA nie dziwię. Przecież rozkradłeś całą Polskę i sprzedałeś ją Żydom, masonom i muzułmanom. — Nawet ty w to nie wierzysz. — Po raz pierwszy spojrzał na ucieleśnienie jego najmroczniejszych koszmarów. — Już ci mówiłem. Nie ma znaczenia, w co ja wierzę. Ja nie jestem nikim konkretnym. Jestem krzykiem ciemiężonego ludu, jestem wołaniem o pomoc, ale też zewem krwi i rozliczeniem krzywd. Zrozum to wreszcie. Przyszły brodacz, a obecnie schludnie ogolony jegomość uznał, że jego kompan podróży jest niezrównoważonym psychicznie fanatykiem, na którego nie warto dłużej strzępić języka. — Pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie — odezwał się po dłuższej chwili antagonista. — Jak chciałbyś umrzeć? — Z miłości — odparł bez cienia szyderstwa. — Obawiam się, że to niemożliwe. A gdybyś mógł wybrać bardziej konwencjonalny sposób? Rozstrzelanie? Stryczek? Może gilotyna? A może coś bardziej męczeńskiego? Na przykład stos albo krzyż? — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. — O, to będziesz miał na to mnóstwo czasu. — Nie odważysz się. — Ja? Ja być może nie, ale lud? Sam nie wiedział, jak po słowach, które usłyszał, był w stanie zasnąć, ale jego ciało i umysł były potwornie wycieńczone. Obudziwszy się, poczuł, że ktoś zakłada mu na głowę czarny worek, a dookoła szyi zacieśnia pętlę. Przez chwilę pomyślał, że to już, że to już się dzieje. Przecież zabić człowieka to jak splunąć. Traktuje o tym co drugi amerykański film i nawet parę polskich. Ale potem zorientował się, że wciąż jest w samochodzie, a zabicie go ukradkiem nikomu nic by nie dało. — Nie martw się, jesteśmy prawie na miejscu, a że nie chcę, żebyś wiedział, gdzie to miejsce się znajduje, postępuję z tobą jak z orłem. Mam nadzieję, że to doceniasz. Ostatecznie byłeś kiedyś orłem, więc mogę wyświadczyć ci te ostatnie honory. — Głos antagonisty, wyzbyty ciała, niezbyt okazałego zresztą, które wprawia struny głosowe w drżenie, był jeszcze mroczniejszy niż zazwyczaj. Mężczyzna mówił do niego z odległości kilkunastu centymetrów, ale brzmiał, jakby jego głos brał swój początek w morzu ognia na samym dnie piekieł. Od tamtej pory przedsięwziął niezbyt mądry plan, by zapamiętywać wszystkie zakręty po drodze, ale już po trzecim stracił rachubę. Potem wpadł na pomysł, że UKŁADAMY

u k ł a d a m y

48

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

po zagęszczeniu wybojów będzie próbował ustalić, ile mniej więcej dzieli go od pierwszej większej ulicy. Tylko że nie było żadnych wybojów, a to oznaczało, że jadą w stronę centrum. Przeszło mu przez myśl, że wszystko, co znajduje się w dużych polskich miastach, jest atrapą. Piękne budynki to tylko papierowe szablony podtrzymywane przez skazańców w ramach obowiązkowych robót społecznych, a w nocy, kiedy wszyscy już śpią, budowle znikają. Składa się je po prostu tuż obok miejsca, na którym zazwyczaj stoją, i wraca do celi. I tak w kółko. Myślał o większych polskich miastach, gdyż pipidówom nie chce się nawet udawać, że poza odłogami, nieurodzajami, stodołami, oborami i rozpadającymi się domkami ze starej, kiepskiej cegły kupionej za wódkę jest coś jeszcze, bo w rzeczy samej nie ma tam już nic. Nawet ludzi. Wszyscy wyjechali do wielkich miast, by móc pomagać skazańcom podtrzymywać dykty. To, że jedzie przez Warszawę, nie ulegało w jego mniemaniu żadnej wątpliwości. Po pierwsze dlatego, że jego antagonista mieszka w Warszawie i nie bardzo lubi z niej wyjeżdżać na dłużej niż to konieczne, a po wtóre – pod latarnią najciemniej. Po co miałby trzymać go w innym mieście, skoro jest tak wpływowy, że nawet katakumby kościoła Świętej Anny na jego skinienie mogłyby stać się więzieniem. I to całkiem niezłym, gdyby się nad tym zastanowić. Samochód stanął. Drzwi od jego strony otwarto, po czym upomniała się o niego jakaś silna dłoń. Nikt nic nie mówił. Słyszał tylko chrzęst kół rozjeżdżających śnieg i trąbiące bez przekonania klaksony, które utwierdziły go w przekonaniu, że znajduje się w Warszawie. W tym wiecznie zakorkowanym mieście nawet kierowcy sportowych aut stracili wszelką nadzieję na to, że kiedyś ruszą z miejsca. Wciągnięto go do jakiegoś chłodnego pomieszczenia, w którym, sadząc po zapachu mokrego cementu, trwał remont. Wewnątrz najwyraźniej nikogo nie było, bo od momentu wejścia do budynku nie słyszał niczego poza echem kroków swoich i potencjalnego oprawcy. W pewnej chwili towarzysz otworzył jakieś skrzypiące drzwi i zaczęli iść po schodach w dół. — Ostrożnie — powiedział bezbarwny i zupełnie niecharakterystyczny głos. Ten przysłówek dodał mu otuchy. Po co troszczyć się o człowieka, którego chce się zabić? Po co mówić mu, by był ostrożny? A niech leci na łeb, na szyję, niech se


skręci kark i zaoszczędzi ludziom mokrej roboty. Z owym przysłówkiem to jak z medalionem odpędzającym złe moce, został wepchnięty do pokoju, w którym miał spędzić znacznie więcej czasu, niż mógł podejrzewać. *** Po obowiązkowym prysznicu usadowiono go, owiniętego w biały ręcznik, na stołku w świeżo otynkowanym pokoju. Oprócz stołka znajdowała się tam jeszcze mała, wyłączona farelka, goła żarówka chwiejąca się na białym kablu i absolutnie nic więcej. Odkąd trzasnęły za nim drzwi, czas znowu zaczął się ciągnąć jak zastygająca cukierkowa masa. Przez te kilka miesięcy uświadomił sobie, że życie poza czasem jest niezwykle stresujące. Brak możliwości sprawdzenia, która jest godzina, jaki dzień i który miesiąc, powodował w nim uczucie zupełnego braku przynależności do świata. Tak jakby ktoś wystrzelił go poza stratosferę i zostawił samemu sobie. Trudno określić, ile czasu minęło, zanim do wnętrza wszedł brodaty mężczyzna w koszuli w kratę i włosach upiętych na cebulę. Nie odzywając się żadnym słowem, podłączył elektryczną maszynkę do golenia włosów i w kilku wprawnych ruchach pozbawił „klienta” nadmiernego owłosienia. Chciał na chwilę wyłączyć złowieszczo brzęczące urządzenie, kiedy eksbrodacz schwycił go za fraki i przyciągnął do siebie. — Nie wyłączaj maszynki. Ilu ich tam jest na korytarzu? — Nie mogę z panem rozmawiać. — Nikt nas nie usłyszy. — Dostałem konkretne wytyczne. Mam pana ogolić na gładko i pod żadnym pozorem nie odpowiadać na pytania. — Zapłacę ci. Kiedy z tego wyjdę, dam ci dużo pieniędzy. — Nie sądzę. — Co znaczy, że nie sądzisz? Że z tego wyjdę czy że dam ci pieniądze? Mężczyzna nie odpowiedział. — No gadaj. — Starał się nie podnosić głosu. — Zabiją mnie? — Proszę odchylić głowę. — Masz szansę uratować człowieka! — Inaczej nie będę w stanie pana ogolić. W takim wypadku kazano mi powiadomić człowieka siedzącego na zewnątrz.

Puścił go i odchylił głowę zgodnie z zaleceniem. Nie chciał mieć do czynienia z żadnym mężczyzną z zewnątrz. Golibroda pogrzebał w torbie i wyciągnął z niej brzytwę. Idealnie gładkie ostrze, mdło połyskujące w świetle energooszczędnej żarówki, sprawiło, że grdyka eksbrodacza zaczęła nerwowo podrygiwać. — Proszę siedzieć spokojnie. Nic panu nie zrobię. Kiedy zimny kawałek metalu dotknął jego szyi, przeszło mu przez myśl, że śmierć właśnie teraz i tutaj byłaby niedorzeczna. Po całej drodze, którą przebył od jacuzzi do tego cuchnącego tynkiem pomieszczenia. To musi mieć jakieś sensowne zakończenie. Przecież mieli tyle okazji, żeby z nim skończyć. Tyle miesięcy. Mogliby codziennie odcinać mu dosłownie kilka centymetrów ciała, aż sam błagałby o śmierć, a nie spadł mu przecież włos z głowy. Nie licząc oczywiście incydentu z tym chłopakiem, ale kara i tak nie była współmierna do winy. — Skończyłem. Niech pan nie rusza się z miejsca — powiedział golibroda i podszedł do drzwi. Zapukał w nie, wybijając pierwsze takty Mazurka Dąbrowskiego, co przyprawiło gładko już ogolonego jegomościa o nieprzyjemny dreszcz. Do pokoju weszło dwóch byczych chłopaków mających nie więcej niż dwadzieścia lat. Unieśli go, chwytając pod pachy, i wywlekli na korytarz. — Ale z ciebie przystojniak — powiedział z minimalnym uśmiechem mężczyzna w garniturze, który wcześniej prowadził go pod prysznic. — Założymy jeszcze gajerek i będziesz jak nowy. Na ręku eleganta wisiał zapakowany w folię czarny garnitur z krwiście czerwonym krawatem do kompletu. — Masz — wręczył mu pakunek. Początkowo chciał protestować, ale wiedział, że odwlekłby tylko nieuniknione, a ponadto coś mu mówiło, że znajduje się na samym końcu swej tułaczki. Problem polegał na tym, że nie był pewien, co powinien w tej sytuacji czuć. Garnitur leżał niepokojąco idealnie. Tak jakby ktoś podczas snu zakradł się do niego, by ściągnąć zeń wymiary. Dali mu nawet eleganckie buty drogiej włoskiej firmy. Przez chwilę wyobrażał sobie, że wszystko było jednym wielkim snem. Wszak ostatecznie nic się nie stało. Zrzucił może kilka kilo, ale przecież lekarz i tak zalecał mu dietę. Nie widział się w lustrze, lecz z gładką twarzą i w idealnie skrojonym garniturze musiał wyglądać, jeśli

49


opowiadania • miniatury • prozA nie jak lepsza wersja siebie, to przynajmniej równie dobrze co przed porwaniem. Mężczyzna, który dał mu garnitur, spojrzał na zegarek. — Jeszcze pięć minut i wychodzimy. Tylko nie opieraj się o ścianę. Brudzą jak cholera. Dopiero co tynkowane. — Gdzie wychodzimy? Dokąd? Czy ktoś wreszcie mógłby mi powiedzieć, o co wam, do kurwy nędzy, chodzi? — Poczekaj jeszcze chwilę, a wszystkiego się dowiesz. Pięć minut mu wystarczyło, by dokładnie obejrzeć sobie dwóch osiłków i tego pieprzonego elegancika z bezczelnym uśmiechem. Tamtych dwóch gapiło się na niego z bezkresną pogardą i jak gdyby wyzywająco. W normalnych warunkach prawdopodobnie spraliby go na miazgę, gdyby choć mruknął nie tak, jak by sobie tego życzyli. Elegancik natomiast wodził palcem po ekranie smartfona jak gdyby nigdy nic. Być może dla niego był to kolejny dzień pracy. — Dobra, ruszamy — powiedział. — Dla własnego bezpieczeństwa nie oddalaj się ode mnie. Idź równo ze mną, rozumiesz? I nawet nie próbuj uciekać. Kiwnął głową na znak, że rozumie, choć tak naprawdę rozumiał mniej niż kiedykolwiek. Ruszyli korytarzem. Elegancik i on obok siebie, a dwaj potencjalni bandyci za nimi. Korytarz nie był tak długi, jak zapamiętał. Później ujrzał schody – również krótsze niż poprzednio. U szczytu tkwiły prowizoryczne drzwi zrobione z jakiejś pochlapanej białą farbą sklejki, a za nimi… Na chwilę zmrużył oczy. Za drzwiami ujrzał eksplozję światła, która chwilowo ograniczyła widoczność. Przetarłszy oczy, dostrzegł przeszklony hall i znajomą fasadę budynku. Po chwili zrozumiał, że przez cały ten czas siedział pod samym Pałacem Prezydenckim. Naprzeciwko hotelu Bristol! W tym ogromnym, od lat restaurowanym budynku przy ulicy Ossolińskich. Jego okienko musiało wychodzić na plac Piłsudskiego! Spodziewał się, że jest w Warszawie, ale nie tak blisko… Właściwie nie wiedział: blisko czego? Blisko świata? Tego prawdziwego? Tego, który znał? Wielkiego świata dużych pieniędzy i jeszcze większej polityki? Dostrzegł tłumy maszerujące w kierunku placu Piłsudskiego. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku, czasem nawet z dziećmi. W rękach mieli biało-czerwone flagi albo duże banery z jakimiś nasprejowanymi naprędce napisami, których nawet nie chciał czytać. Od razu po wyjściu otoczył ich kordon policji. Szli niczym Naród Wybrany przez rozstępujące się Morze UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Czerwone, choć takie porównanie zapewne nie spodobałoby się licznie zgromadzonym. Ludzie na jego widok rozdziawiali usta. Działo się tak jeszcze przed tym wszystkim, ale teraz, posyłając im przelotne spojrzenia, widział coś więcej: złość, gniew, furię, a czasem nawet obrzydzenie. Przechodzili właśnie obok potężnej chorągwi krótko ostrzyżonych chłopaków z biało-czerwonymi opaskami na ramionach, kiedy na sygnał ich przywódcy, dzierżącego groteskowo malutki megafon, zaczęli skandować: DO PIA-CHU!!! DO PIA-CHU!!! Wszędzie dookoła porozwieszane były afisze z logiem WP, czyli monopolistycznej niemal stacji telewizyjnej i największego zarazem portalu internetowego – Wielkiej Polski. Pod spodem zaś widniało ich motto: „Z Bogiem ku Prawdzie”. — Skurwysyny — mruknął pod nosem. Na samym placu Piłsudskiego znajdowała się chyba połowa kraju. Z tego, co pamiętał, ostatnio widział takie tłumy podczas drugiej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Płynąc przez morze pełne ludzkich głów, nad którym łopotały biało-czerwone żagle, poczuł silny cios zadany przez którąś z ławic, lecz kiedy próbował zlokalizować źródło, policja już okładała delikwenta gumowymi białymi pałkami. Nagle zleciało się więcej mundurowych. Otoczyli go ciaśniejszym kołem, nie dopuszczając napierającego tłumu na więcej niż dwa metry. W pewnej chwili, w prześwicie flag, dostrzegł jakąś drewnianą konstrukcję, majaczącą na horyzoncie niczym szkielet biblijnej Arki Noego. — Co to jest? — Nachylił się do elegancika. — Scena — odparł tamten, nie patrząc na niego. — Jaka scena? — Podwyższenie. Żeby było widać. — Co było widać? — Zamknij wreszcie ryj. Po paru minutach żółwiego marszu zbliżyli się do owego podwyższenia na tyle, że mógł przyjrzeć mu się dokładniej. Faktycznie była to swego rodzaju scena. Z tym że znajdował się na niej pewien detal, na widok którego jego skóra zaczęła odcieniem przypominać kameleona porzuconego na biegunie północnym. Ze sceny sterczał drewniany słup z przymocowaną do niego poprzeczną belką, z której zwisał, huśtany przyjemnym ciepłym wiatrem, sznur zakończony pętlą. Odwrócił się i chciał uciekać, ale nie był w stanie przedrzeć się przez policyjną strefę ochronną.


Ludzie zaczęli gwizdać. Słyszał, że nazywają go tchórzem, ale nie docierało to do niego. W jednej chwili zrozumiał, że za chwilę umrze. Każdy człowiek zdaje sobie sprawę, że jedyną pewną rzeczą na tym padole łez jest śmierć, ale nikt tak naprawdę w nią nie wierzy. No bo jak uwierzyć w to, że zniknie się z tego świata? Że pozostanie po tobie jedynie nagrobek lub urna, a czasem zupełnie nic? Że będzie tak, jakby się nigdy nie istniało? Przez to, jego zdaniem, narodziła się wiara. Poczucie przyszłego nieistnienia było tak niemożliwe do zaakceptowania, że próbowano zapełnić czymś bezkresny obszar niebytu. Stąd Niebo i Piekło, stąd Valhalla i wszystkie inne miejsca, do których trafiali ludzie na przestrzeni wieków. Idący na śmierć nie wierzył jednak w życie wieczne, co sprawiało, że czuł się najsamotniejszym człowiekiem na świecie. Uczucie to potęgowało wrażenie, iż poza strefą ochronną, utworzoną z policyjnych ciał i plastikowych tarczy, od tłumu oddzielała go jeszcze jedna bariera – bariera zrozumienia. W całym języku polskim, a może i we wszystkich językach świata nie ma słów, którymi mógłby porozumieć się z tymi, którzy pozostaną. Dla nich nie był już człowiekiem. Był jedynie symbolem zepsucia, który nie tyle umrze, co rozpierzchnie się po dziejowej zawierusze niczym kurz na polu bitwy. Wchodząc po drewnianych schodkach, zostawił za sobą policjantów i elegancko ubranego mężczyznę. Szedł sam na sam ze swoim krótkim cieniem, który miał umrzeć wraz z nim. Stając na podeście, zorientował się, że jego największy wróg jest właśnie w trakcie jakiegoś przemówienia, w którym wyczytuje go z imienia i nazwiska. Nie wiedział, co ma robić. Podejść? A może od razu założyć sobie pętlę na szyję i nie czekając na żaden wyrok, skończyć ze sobą na własnych warunkach? Na podeście znajdowały się jedynie trzy osoby: on, ten mały szatan oraz kat ubrany w garnitur i żywcem wyjęty z książek od historii kaptur z wycięciami na oczy. Widok tak groteskowej postaci mającej bezpośrednio przyczynić się do jego śmierci sprawił, że ugięły się pod nim nogi. — Niech oskarżony się zbliży — usłyszał grzmiący niczym nadciągająca burza głos, wzmocniony wielkimi estradowymi głośnikami znajdującymi się gdzieś poniżej. Stanął obok swego antagonisty i objął wzrokiem cały plac Piłsudskiego, który jak się okazało, miał stać się jego salą rozpraw, plutonem egzekucyjnym oraz ostatnim w życiu tarasem widokowym.

— Jak wszyscy wiemy, po karygodnej, uwłaczającej ludzkiej godności zbrodni, której dopuścił się oskarżony, zaginął po nim wszelki słuch. Wczoraj około godziny trzynastej czasu polskiego otrzymaliśmy doniesienie, z którego wynikało, że oskarżony został zidentyfikowany w jednym z domów publicznych w Bangkoku. Kiedy nasi wysłannicy udali się pod wskazany adres, okazało się, że oskarżony zażywał podówczas obrzydliwej sodomii z trzynastoletnim chłopcem. Po morzu głów rozeszła się pełna oburzenia fala dźwięku, która rozbiła się dopiero o uniesioną rękę mówcy. — Początkowo nie mogliśmy w to uwierzyć. Żaden chrześcijanin nie mógłby uwierzyć w taki ogrom plugastwa zionący z innego, zdawałoby się, chrześcijanina. Mam rację?! — zagrzmiał głosem pełnym oburzenia, a morze w jednej chwili zagotowało się we wspólnym proteście przeciwko tym nieboskim bezeceństwom. Nasz bohater od dłuższego czasu rozwierał oczy w najwyższym zdumieniu, ale strach, który zawładnął jego sercem, kazał mu przez te kilka chwil zastanawiać się, czy przypadkiem nie było tak, jak mówi ów mały piekielny pomiot. Potem, gdy uznał, że padł jednak ofiarą pomówienia, wyrwał mikrofon ze statywu. Policjanci chcieli już wbiegać na podest, gdy antagonista, najwidoczniej rozbawiony desperacką próbą ratowania, powstrzymał ich tym samym władczym gestem dłoni. — To, co mówi ta szumowina, jest tylko stertą wyssanych z palca oszczerstw! — krzyknął oskarżony, piskliwie jak małe dziecko tłumaczące się przed rodzicami. Żywioł pod sceną zachłysnął się jego głosem i zaczął szumieć z dezaprobatą. Mimo to domniemany moredrca kontynuował: — Od trzech miesięcy byłem przetrzymywany w zamknięciu. Bito mnie i poniżano — postanowił trochę podkolorować rzeczywistość. — Pokaż siniaki! — głos kogoś z bliższych rzędów przebił się przez spienione fale. Przeniósł wzrok pod nogi. To była ta dziewczyna. Ta, którą zabił… Jak ona miała? Weronika? Nie… Monika! — Spójrzcie! — krzyknął uradowany. — To ona! Ta, którą rzekomo zabiłem! Telebim, umiejscowiony kilka metrów na prawo od niego, wciąż jednak wyświetlał jego twarz. — Ludzie, opamiętajcie się! Nie wierzcie mu! On chce się mnie po prostu pozbyć. Jestem ostatnią przeszkodą na drodze do całkowitej władzy nad Polską! Jeśli dopiero wczoraj dowiedzieli się, gdzie jestem, to jakim

51


opowiadania • miniatury • prozA cudem udało im się w tak krótkim czasie zbudować tę całą szubienicę? Mało wam? Chcecie dowodów? Tu macie dowód! Spójrzcie na nią! Kiedy jednak zerknął ponownie w stronę dziewczyny, tej już nie było. Rozpłynęła się w ludzkiej toni. Gdzieś w oddali usłyszał okrzyk, który jak kamień rzucony w wodę zaczął roztaczać coraz szersze kręgi. W ciągu paru chwil zaczął słyszeć go głośno i wyraźnie. Zwielokrotniony przez dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy gardeł: DO PIA-CHU DO PIA-CHU DO PIA-CHU!!! Z bezradnością pomieszaną z poczuciem krzywdy przyglądał się tym wszystkim wykrzywionym nienawiścią twarzom, aż doszło do niego, że to już się dzieje. On jest martwy, a oni wszyscy żywi i nie ma już słów, którymi mógłby się z nimi porozumieć. W pewnym momencie dostrzegł swoją żonę i dzieci, którzy wraz z całą bezduszną kipielą skandowali to potworne hasło. Spojrzał w ich oczy, były przepełnione nienawiścią i jak gdyby puste. Takie oczy widział wcześniej u tego młodego łysego osiłka, który pozbawił go przytomności. Poczuł, że traci grunt pod stopami. Że burzy się coś, co jako jedyne na tym świecie miało być trwałe i niezmienne. Zrozumiał, że w obecnej rzeczywistości nie ma już dla niego miejsca i zapragnął tylko, by to wszystko się skończyło. Wypuścił mikrofon z ręki, który upadając na deski podestu, huknął niczym wystrzał tysięcy armat. Ludzie złapali się za uszy, ale on nie słyszał ani nie widział już niczego poza kuszącą pętlą – odpowiedzią na wszystkie jego obecne problemy. Podszedł do niej, włożył sobie na szyję i zacisnął. — Zaczynaj — zwrócił się w stronę kata, który do tej pory po prostu przyglądał się całej scenie. Kat ani drgnął, wpatrując się w zdezorientowanego antagonistę, który podniósłszy mikrofon, nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Tym bardziej że tłum, widząc pokonanego człowieka wkładającego sobie pętlę na szyję, zaczął bić brawo, a ich poklask niósł się nad Warszawą niby ulewny deszcz uderzający z dużą siłą o chodnik. Wygrał, to wiedział na pewno, ale wygrał bardziej, niż mógł przypuszczać, a to krzyżowało mu plany. Po pierwsze dlatego, że nigdy nie chciał nikogo zabijać. Chciał sprawić, by oskarżony błagał o życie, po czym wielkodusznie go uwolnić i tym samym pokazać zgromadzonym, jak wielkie ma serce. Po drugie człowiek, który sam wkłada sobie pętlę na szyję, prędzej czy później zostanie okrzyknięty męczennikiem, a czego UKŁADAMY

u k ł a d a m y

52

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

jak czego, ale męczenników bał się jak ognia. Nie rozumiał, jaka zmiana zaszła w jego politycznym rywalu, lecz nie była mu na rękę. — Zaczynaj, do kurwy nędzy! — „polityczny rywal” ryknął na całe gardło, a po jego policzkach pociekły łzy beznadziei, które rozświetlone przez promienie słoneczne, zaskrzyły się na telebimie niczym żywe srebro. Antagonista spojrzał na kata i pokręcił głową na znak, że się nie zgadza, ale morze głów, wiwatując, wciąż domagało się krwi. Teraz to on zaczynał się bać. Bał się potwora, którego sam stworzył, a który to potwór trząsł się u jego stóp, rycząc: DO PIA-CHU, DO PIA-CHU! — Czy naprawdę chcecie śmierci tego mężczyzny? — spytał, odzyskując spokój ducha. — Spójrzcie na jego łzy! Dość już cierpienia! Każdy człowiek popełnia błędy i każdemu człowiekowi powinna przysługiwać szansa na naprawienie tych błędów! Tłum pod naporem słów przywódcy zaczął nieco cichnąć. Liczne wciąż ludzkie przypływy dopominały się śmierci oskarżonego, choć już nie z takim zacięciem, jak przed chwilą. Nagle uszu wodza doszedł dźwięk trzeszczącego drewna. Kiedy się odwrócił, dostrzegł „politycznego rywala” z pętlą na szyi, który z dużą zaciekłością skacze po zapadni. Oblała go fala gorąca. Rzucił się, by ratować samobójcę. W ślad za nim ruszyli kat i kilku policjantów wbiegających na podest po drewnianych stopniach. W chwili, w której ich ręce miały chwytać oskarżonego, zapadnia puściła, a dźwięk pękającego kręgosłupa, wzmocniony przez mikrofon w dłoni wodza, przetoczył się po placu Piłsudskiego niczym ostatnia salwa kończąca bitwę. Morze na moment ucichło, przetrawiając dopiero co wrzuconą weń ofiarę, by chwilę potem z większą niż kiedykolwiek gwałtownością zabulgotać od wiwatów i oklasków, które nie kończyły się jeszcze przez długie minuty. Postać na telebimie wciąż dyndała miarowo jak szmaciana lalka i zapewne pod natchnieniem owej miarowości z gardzieli potwora popłynęły pierwsze słowa pieśni: Pan kiedyś stanął nad brzegiem, Szukał ludzi gotowych pójść za Nim, By łowić serca Słów Bożych prawdą. Dopiero gdy pieśń dobiegła końca, potwór ucichł, rozproszył się i zniknął, a Warszawa znów przemówiła za pomocą klaksonów i ptasich treli, ale to nie były już te same klaksony i nie były to już te same ptasie trele. 


SOFA patronuje! Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że Kieszenie przeszłości czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać.

Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś. Równo rok temu nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się powieść Jana Maszczyszyna pt. Światy Solarne, oscylująca w klimatach głęboko steampunkowych. Okazało się, że autor nie potrafi na dobre uciec od wyimaginowanej rzeczywistości i powraca wraz z nią w Światach Alonbee. Do znanych z poprzedniej części bohaterów i kosmicznych ras dołączają nowe. Oto czeka nas druga odsłona porywającej steampunkowej przygody pośród rybopodobnych Alonbee, Houlotee i Ludzi.

W nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując się własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.

53


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

54

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Klaudia Biedrzycka

O tym, dlaczego jestem swoim największym wrogiem G

dybym miała wybrać ulubiony dzień w roku, zdecydowanie byłyby to moje urodziny. Ponoć przestajemy być dziećmi, gdy dzień naszego przyjścia na świat nie jest już dla nas wyjątkowy. W takim razie wciąż jestem w pewnym sensie dzieckiem. I bardzo dobrze, bo dorastanie to pułapka. Niestety, jako dzieci widzimy to inaczej. Piętnasty kwietnia jest dla mnie, między innymi, Dniem Wielkiego Podsumowania. Na liście, którą co roku wypełniam, wypisane mam cele, które postanawiam zrealizować w ciągu kolejnych dwunastu miesięcy. Od kilku lat widnieje na niej pozycja: napisanie własnej książki. Nie było roku, w którym choć minimalnie nie próbowałabym tego celu zrealizować. Niestety, przeważnie z tym samym skutkiem. Lata lecą, a książki jak nie było, tak nie ma. Stop. Książka jest. W mojej głowie. Historie bohaterów, fabułę, ukryty przekaz, a nawet dialogi mam opracowane wręcz do perfekcji w zakamarkach pamięci i wyobraźni. Ponieważ kwiecień był stosunkowo niedawno, znów powróciłam do swojego Wielkiego Podsumowania. Tym razem pozycji z napisaniem własnej książki nie dało się nie zauważyć, ponieważ rok temu zapisałam ją wielkimi, drukowanymi literami na czerwono, podkreślając znaczenie pięcioma wykrzyknikami. Niemalże obraziłam się na Młodszą-o-rok-Klaudię, która dokonała wszelkich starań, bym na ten punkt listy spojrzała w pierwszej kolejności. Tym razem postanowiłam zająć się tym na poważnie. Lub chociaż poważniej niż zwykle. Czułam niemalże zażenowanie, gdy w wyszukiwarce wpisałam hasło: jak napisać własną książkę. Na swoje usprawiedliwienie wspomnę, że wszystkie dotychczasowe próby samodzielnego rozpoczęcia kończyły się katastrofą ze względu na panujący w mojej głowie chaos i brak cierpliwości do samej siebie. Perfekcjonizm też mi nie pomagał. Wertując Internet, pomyślałam o Sienkiewiczu, Prusie, Orzeszkowej. Oraz o wszystkich pisarzach, których wielbię. I wtedy do mnie dotarło, co jest moją prawdziwą przeszkodą. Oczywiście ja sama. Literatura jest dla mnie najpiękniejszą formą autoprezentacji i sztuki. Rozpływam się nad stylem, sposobem łączenia słów, kreacją bohaterów. Dosłownie podziwiam autorów książek, które mnie oczarowały. I w tym właśnie tkwi problem.

55


opowiadania • miniatury • prozA Kto z nas pragnął zrobić coś, co zawsze podziwiał, ale bał się, że nie jest wystarczająco dobry i swoimi poczynaniami jedynie „zabrudzi” nieskazitelne? Następna moja myśl dotyczyła tych autorów, którzy zamiast koncentrować się na idealnej formie, postawili na idealną grupę odbiorczą. Tak przecież powstało słynne 50 twarzy Greya, które stylistyką i akcją nie powala, a sprzedane zostało w milionach egzemplarzy. Co zatem dzieje się ze współczesną literaturą? Jakie książki warto pisać? Jak je pisać, by nas czytano? Nie byłam w stanie znaleźć na te pytania satysfakcjonującej odpowiedzi, dlatego zaczęłam zastanawiać się, co powstrzymuje mnie przed spełnieniem corocznego celu i marzenia. Oczywiście odpowiedź nadeszła natychmiast: panicznie boję się porażki. Boję się niekonstruktywnej krytyki, braku docenienia lub stwierdzenia, że moje zamiłowanie do pisania powinno na zawsze pozostać schowane w szufladzie z nieopublikowanymi dotychczas tekstami. Właśnie dlatego bardzo często staję się swoim największym wrogiem. Zapewne i Ciebie dotyczy to częściej lub rzadziej. Boimy się tego, jak zostaniemy ocenieni lub odebrani oraz braku akceptacji, zwłaszcza, jeśli chodzi o coś tak cennego. Bezproblemowo jesteśmy w stanie dokonać wielkich rzeczy, jeśli nie podlegają one ocenie i robimy je sami dla siebie. Moim zdaniem, gdy będziemy potrafili samych siebie za te dokonania odpowiednio docenić, opinia innych przestanie być aż tak istotna. Bo przecież życie zaczyna się tam, gdzie kończy się lęk. Do tej pory, gdy tylko napisałam kilka pierwszych zdań, od razu próbowałam spojrzeć na nie oczami potencjalnego czytelnika. Choć pisałam zgodnie z własnymi przeżyciami i wartościami, bardzo często wydawało mi się, że będzie to nudne dla odbiorcy. W rezultacie więcej kasowałam, niż pisałam. Zadręczałam się tak latami. Ile razy nie zrobiłeś tego, co chciałeś, tylko dlatego, że byłeś zbyt surowym krytykiem własnych zdolności lub poczynań? Ile razy, z obawy przed brakiem uznania, nie podzieliłeś się swym dziełem z innymi? Dlaczego to sobie robimy? Współczesny świat przystosował nas do traktowania niemalże wszystkiego w kategorii produktów, które powinniśmy najkorzystniej zakupić lub sprzedać. Idąc tym schematem, kreujemy obraz własnej osoby w taki sposób, by inni go „kupili”. Ileż się teraz mówi o tak zwanej „marce osobistej”? Facebook, Twitter, Instagram, Snapchat – już dawno przestały być narzędziami jedynie komunikacyjnymi. Do edycji naszych zdjęć mamy do dyspozycji coraz więcej filtrów, dzięki którym będziemy wyglądać korzystniej. Aby na pewno zauważono nasze posty, możemy wstawiać je na tle krzykliwych kolorów i symboli. Oczekujemy reakcji, aprobaty. Dlaczego zatem sami ich sobie nie dajemy? Dlaczego nie ufamy własnej opinii na nasz temat tak samo mocno, jak ocenie zewnętrznej?

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

56

SIĘ

s i ę

Przestałam się już zastanawiać, co i jak pisać, by mnie czytano. Przestałam nawet myśleć o tym, by moją książkę wydać! Teraz koncentruję się jedynie na tym, by książka była pod każdym względem moja. Taka, jak chcę. Nie taka, jak wszystkie książki, które odniosły niewiarygodny sukces. Nie taka, jak te książki, które dosłownie „połykam” zamiast czytać. Priorytetem stało się dla mnie przelanie na papier (monitor) prawdziwej siebie. Nic więcej. Żadnych scenariuszy czy perspektyw. Żadnych wizji o sukcesie lub porażce. Skupiam się jedynie na samym procesie twórczym i sama jestem sobie najbardziej łaskawym recenzentem. A to, czy ktoś będzie chciał się nad tym procesem pochylić, gdy będzie już skończony, to zmartwienie zapewne Starszej-o-rok-Klaudii. Trzymaj za mnie kciuki, Drogi Czytelniku, skończyłam już pierwszy rozdział.  W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Izabela Kudasik

Antologia Nikomu się nie śniło

Autorzy: K.B. Ambroziak, Hanna Bilińska-Stecyszyn, Joanna Chudzio, Michał Dębski, Magdalena Genow-Jopek, Grzegorz Giedrys, Marta Koton-Czarnecka, Elżbieta Łapczyńska, Robert Małecki, Hanka V. Mody, Moomu Mu, Przemek Morawski, Magdalena Niziołek-Kierecka, Maras Pijanowski, Anna Rozenberg, Dorota Szelezińska, Izabela Szymczak, Katja Tomczyk, Monika Wasilewska Tytuł: Nikomu się nie śniło Wydawnictwo: Czwarta Strona Rok wydania: 2017 ISBN 9788379766383

15

marca 2017 r. miała premierę niezwykła książka – antologia opowiadań Nikomu się nie śniło. Powstała dzięki projektowi

Wykup słowo. Inicjatywa ta promuje polskich autorów oraz angażuje czytelników w proces powstawania tekstu literackiego. Założeniem jest, by czytelnicy płacili za wybrane przez siebie słowa, imiona, frazy, a pisarze zbudowali na nich opowiadania. Motywem przewodnim drugiej edycji Wykup Słowo jest sen. Autorzy zrezygnowali z honorariów, by wesprzeć podopiecznego Fundacji Światło – Grzegorza Króla, strażaka, który podczas akcji pożarniczej uległ wypadkowi i zapadł w śpiączkę. Po kilku miesiącach rehabilitacji wybudził się i potrzebuje rehabilitacji. Wydawnictwo Czwarta Strona część wpływów ze sprzedaży Nikomu się nie śniło postanowiło również przekazać na konto fundacyjne Grzegorza. Uczestnicy projektu podjęli się trudnej sztuki pisania na żądanie. Do słów, fraz, imion i rekwizytów mieli dopasować swoje opowiadania, jednocześnie pamiętając o temacie przewodnim, czyli śnie. Na końcu każdego opowiadania można znaleźć wszystkie „wykupione słowa”. Niektórzy zużyli ich tylko kilka, byli tacy, którzy zmierzyli się z bardzo długimi spisami. Jedni autorzy potraktowali sen bardzo dosłownie, inni jako dalsze bądź bliższe odwołanie. Rozmaitość ich decyzji czy też wyborów intuicyjnych to ciekawy materiał porównawczy. Szczegółowa analiza opowiadań pod kątem symbolicznym (np. z sennikiem w ręku), przyniosłaby na pewno jeszcze więcej interesujących wątków. W końcu sen to jedna z mniej poznanych i kontrowersyjnych płaszczyzn ludzkiego życia. Możemy do niego podejść w bardzo naukowy sposób, a i tak nie znajdziemy odpowiedzi na wszystkie pytania. Sen zbliża do owianych zagadką zjawisk paranormalnych i często zawiera przekaz, któremu tak blisko do telepatii, jasnowidzenia i kontaktu z „tamtą”, nieznaną nam stroną świata. Nikomu się śniło spisali starzy wyjadacze i debiutanci, zaprzyjaźnieni z różną formą, narracją i gatunkami. Właśnie dzięki temu antologia oddycha różnymi kolorami światła i roztacza wiele krajobrazów. Można się w niej łatwo zagubić, a potem znaleźć w strefie na granicy jawy i snu. Jeśli tak właśnie się dzieje, to znaczy, że udało się zrealizować podjęte wyzwanie — opowiedzieć o meandrach nieświadomych wędrówek za zamkniętymi powiekami. Sposobem na urealnienie swojego bytowania w zetknięciu z tą niebanalną lekturą są przerwy wplatane pomiędzy opowiadania. Wpuszczenie powietrza do zbioru pomaga w zmaganiu się ze zmieniającą się scenerią oraz różnorodnością emocji, jakie dopadają nas podczas lektury.

57


opowiadania • miniatury • prozA Jest też więcej niż pewne, że w zbiorze tylu indywidualności będziecie mieć swoich faworytów, obojętniaków a nawet irytujące was tytuły. I to właśnie dobrze! Bo dzięki temu antologia żyje, pieni się i wylewa ze szkła, a może nawet syczy i wybucha z impetem. Na pewno nie jest to lektura na jedną noc, może czasem trzeba odłożyć ją na dłużej, by zregenerować szare komórki po natłoku bohaterów, wątków i nieprzewidywanych zakończeń. Na szczęście są też w zbiorze opowiadania płynące zupełnie spokojnie, liżące po ręce jak wierny pies, takie, które nie żądają naszej krwi, pozwalają odpocząć. Mogłabym o każdym z opowiadań napisać kilka słów, streścić lub odnieść się formalnie czy emocjo-

nalnie do ich treści i przekazu, ale mimowolnie zdradziłabym wtedy, które z nich kupiło mnie bardziej oraz przemyciła w jakiś niezauważalny sposób swoje rozczarowanie. Bardzo nie chcę tego robić autorom dlatego, że mam wielki podziw nie tylko dla idei, dla której pisali i nie tylko dla niełatwego wyzwania, które nałożyło im cugle, w jakich musieli cwałować. Przede wszystkim dlatego, że sugerować coś czytelnikowi byłoby wobec tematu z jakim się mierzyli nielojalnością. Sen, śnienie, śpiączka... pojęcia wobec, których mam daleko posuniętą atencję. Są dla mnie magiczne i święte. Wyczuwam we wszystkich tych stanach dużo więcej tajemnic niż udało nam się do tej pory odsłonić. Antologia Nikomu się nie śniło doskonale sprawdzi się na wakacjach — w pociągu, pod gruszą, na piasku i pod skałą. Urlop to taki czas, kiedy wydaje nam się, że śnimy więcej, zdarza się to, ponieważ ze snu nie wyrywa nas budzik, a po leniwym porannym przeciągnięciu jesteśmy w stanie zapamiętać więcej szczegółów sennych marzeń. Swoje nocne historie przeplecie tymi, które wyśnili dla was autorzy antologii. Może nawet pokusicie się o zapisanie waszych najbardziej niezwykłych snów? Potem z tym większą ciekawością powrócicie do sennej antologii. Zapewniam, że to koktajl bardzo różnych smaków i zapachów, więc dostarczy wam rozrywki, zadumy, przetarcia oczu oraz innych, jak sądzę, stanów o jakich wam się nie śniło. 

reklama

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

https://www.facebook.com/sofadwumiesiecznik/ u k ł a d a m y

58

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Anna Karowicz

Olga rudnicka i trup u stóp

E

Autor: Olga Rudnicka Tytuł: Życie na wynos Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rok wydania: 2017 ISBN: 9788380971349

milia Przecinek znów wpada w kłopoty. Jeszcze przed chwilą jej największym problemem było stworzenie erotycznej sceny w aktualnie pisanej książce, a teraz nagle pojawia się trup. Dzieci się mądrzą, babcie szaleją, agentka mdleje, a ona biedna nieudolnie próbuje zapanować nad sytuacją. Przez cały czas lektury tej wesołej książki towarzyszyła mi piosenka z Kabaretu Starszych Panów, której fragment możecie przeczytać poniżej. Polecam jednak przesłuchać cały utwór, bo jest naprawdę fantastyczny! (… ) jak długi leży trup u mych stóp, Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie! Może nie trup, to może to kukła, Z szafy do stóp mi jak długa gruchła, Gdybym się uparł, mógłbym ją tknąć, Eee.. lecz głupio trupa tak tknąć jak bądź… Życie na wynos jest kontynuacją Granat poproszę. Obie książki opowiadają o szalonej rodzinie Przecinków. O fabule nie mogę zbyt wiele mówić, ważne jest jednak to, że znów pojawia się trup, którego znajduje biedna Emilka. Teściowa i matka tradycyjnie nie dają za wygraną i na własną rękę pragną rozwiązać śledztwo. To właśnie one grają w tej książce pierwsze skrzypce, więc jest naprawdę wesoło! Autorka miała świetny pomysł, aby stworzyć duet szalonych i młodych duchem staruszek. Uwielbiam styl Olgi Rudnickiej i chociaż tym razem fabuła była dla mnie przewidywalna, a wątek kryminalny w ogóle nie zachwycił, to i tak doskonale się bawiłam. Lekki i skrzący się dowcipem język, humor sytuacyjny i ciepło rodzinne, jakie biło z książki, stanowczo wystarczają do tego, żeby dać odpocząć od problemów codzienności. Sama mam podobnie zwariowaną rodzinę, więc Życie na wynos czytało mi się podwójnie dobrze. Żałuję, że nie zostały bardziej rozwinięte wątki relacji między bohaterami i romantyczne podboje Emilki. Uwielbiam tę postać za nieporadność i oderwanie od rzeczywistości, więc chętnie potowarzyszyłabym jej na większej ilości randek w ciemno! Jestem jednak pewna, że jeszcze będę się mogła spotkać z Emilką, świrniętymi starszymi paniami, Kropkiem, Kropką i przystojnym policjantem. 

59


publicystyka Tomasz Przyłucki

Wśród gruzów i intryg walczyli o lepsze jutro

Autor: Piotr Zaremba Tytuł: Zgliszcza. Opowieści pojałtańskie Wydawnictwo: Zysk i S-ka Rok wydania:2017 ISBN: 9788365521712

P

owieść Zaremby prezentuje się znakomicie. Na brawa zasługuje wydawca, który zadbał nie tylko o atrakcyjną okładkę i rzetelną notkę o tym, co znajdziemy wewnątrz powieści, ale także o jakość niemal dziewięćset stronicowego tomu. Kartki są szyte, a twardą oprawę chroni dodatkowo obwoluta – na obu jest ta sama ilustracja, co z pewnością może się podobać. Zgliszcza to tekst dotyczący wydarzeń powojennej Polski – opowieści pojałtańskich do roku 1956. Główna historia obraca się wokół politycznych zmagań Polaków z opanowującym nasz kraj terrorem komunizmu. Bohaterami są jednak UKŁADAMY

u k ł a d a m y

60

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

nie tylko postaci ze szczytów sceny politycznej, jak Stanisław Mikołajczyk, Władysław Gomułka czy Bolesław Bierut, ale także żołnierze wyklęci czy szarzy ludzie próbujący odnaleźć się w kształtowanej na ich oczach rzeczywistości. Taki serialowy zabieg – oglądanie wydarzeń z wielu perspektyw – sprawia, że z ciekawością zagłębiamy się w kolejne obrazy Zgliszcz. Nie sposób nie skojarzyć takiego typu powieści historyczno-literackiej, pełnej różnorodnych bohaterów od rzeczywistych po fikcyjnych, od notabli po maluczkich, miejsc rozrzuconych po całym kraju, z prozą Elżbiety Cherezińskiej. Tematyka i sposób ujęcia opowiadania o minionych wydarzeniach są podobne, choć stylowi Zaremby nieco jeszcze brak do słynniejszej autorki. Jednak nie doza rozrywki ani lekcja historii pozwalającej na lepsze zrozumienie epoki naszych dziadków i współczesnego kształtu państwa stanowią o głównej wartości Zgliszczy. Najlepiej udało się Zarembie oddać ducha epoki. Nakreślone portrety społeczeństwa są wiarygodne, niepozbawione głębokich przemyśleń i trudnych dylematów. Są również swoistym uhonorowaniem tych, którym przyszło żyć w trudnych czasach, a którzy zapewne należą do pokolenia naszych dziadków. Powieść jest wręcz okazją do rozmowy i konfrontacji wspomnień, a lekcja udzielona przez uczestników tamtej rzeczywistości może okazać się niezastąpiona. Autor, Piotr Zaremba, jest dziennikarzem kojarzonym z publikacjami jednej ze stron politycznego teatru. Jednak podczas lektury, dotyczącej przede wszystkim polityki, nie wyczuwa się stronniczych opinii. Wydarzenia są ukazywane na tyle rzetelnie, na ile pozwoliły dokumenty oraz estetyka literacka dotykająca wydarzeń historycznych. W pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że podobne powieści odsłaniające mechanizmy kształtujące codzienność są potrzebne. A do tego są całkiem udaną próbą literacką. 


Magdalena Bosiacka

Pamięć i wdzięczność

Autor: Urszula Ziober Tytuł: Spódniczka ze starej podszewki Wydawnictwo: Zysk i S-ka Rok wydania: 2017 ISBN: 978-83-65676-75-7

XX

wiek i dwie wojny, które wstrząsnęły niemalże całym światem, są dziś odległą przeszłością. Lata płyną nieubłaganie, ludzkość gna do przodu w szaleńczym pędzie ku nowoczesności, a ci, którzy jeszcze pamiętają te dni wielkiej trwogi, odchodzą. Wraz z nimi znikają wspomnienia i jedyne w swoim rodzaju opowieści: niezwykłe, zaskakujące, inne niż te ze szkolnych podręczników. W tych historiach zawsze na pierwszym planie są człowiek, rodzina i codzienne, pozornie banalne problemy, które pozwalają spojrzeć na przeszłość z zupełnie innej strony. Dlatego warto korzystać z pamięci dziadków, rozmawiać z nimi i przy każdej okazji zapamiętywać, kim

byli i jak kiedyś żyli. Tak zrobiła Urszula Ziober, która spisała wspomnienia swojej babci, Janiny Janowicz. Sama autorka we wstępie do powieści i tłumaczy: postanowiłam napisać tę książkę, ponieważ uważam, że to także mój obowiązek. Należę do pokolenia, które jest pomostem między przeszłością, a przyszłością. Do pierwszego, które wyrosło w Polsce wolnej od widma wojny i totalitaryzmu. I jednocześnie do ostatniego, które może słuchać historii opowiadanych przez naocznych świadków tamtych wydarzeń. Otrzymałam w darze narodzin to wszystko, za co oni walczyli i umierali. I dlatego jestem im winna wdzięczność i pamięć. Niech ta opowieść będzie moim hołdem dla nich. Pamięć i wdzięczność – to właśnie dzięki nim powstała Spódniczka ze starej podszewki Urszuli Ziober. Piękna to motywacja i piękny powód do tworzenia. Autorka, spisując wspomnienia swojej babci, stworzyła wciągającą i bardzo ciekawą opowieść o losach swojej rodziny podczas II wojny światowej. Najpierw jednak Urszula Ziober wprowadza nas w świat, który ma za chwilę zniknąć, pokazując czytelnikowi przedwojenną Polskę. To kraina beztroskiego, bajecznego dzieciństwa, gdzie życie było przyjemne, spokojne i pełne obietnic. Ta część książki jest zdecydowanie najpiękniejsza, napisana z pietyzmem, przesycona miłością, tęsknotą i pysznym jedzeniem. Następnie autorka prowadzi nas przez całą II wojnę światową, widzianą z perspektywy dziewczynki, a potem młodej kobiety, która musiała przedwcześnie dojrzeć. Od wyjazdu z rodzinnego domu, przez wstrząsającą, długą tułaczkę w głąb Związku Radzieckiego i niekończący się pobyt w Kazachstanie, po powrót do zburzonej Polski i do zburzonego rodzinnego domu. Spódniczka ze starej podszewki opisuje przede wszystkim losy babci autorki i to jej oczami patrzymy na przeszłość. Jednak na kartach książki spotkać można również pozostałych członków rodziny, a także cały korowód postaci niespokrewnionych: towarzyszy kazachskiej niedoli, rosyjskich i polskich przyjaciół. Autorka skupiła się bardzo na ludziach. Widać, że to właśnie oni – bliscy oraz spotykani w czasie tułaczki towarzysze i miejscowi – byli dla jej babci najważniejsi. Powieść prezentuje spojrzenie na minione lata oczami bardzo młodej osoby. Zapamiętane przez babcię autorki fragmenty rzeczywistości są specyficzne, charakterystyczne dla dziecka, które dopiero odkrywa świat, a wnioski momentami naiwne i prostolinijne. Jest to również przeszłość widziana z kobiecej, domowej strony. Zawiodą się więc ci, którzy oczekują od tej książki przede wszystkim wielkiej historii. Owszem, najważniejsze wydarzenia II wojny światowej są w niej obecne, ale główny sens fabuły leży zupełnie gdzie indziej. W opowieści jest mnóstwo detali. Urszula

61


publicystyka Ziober pisze bardzo szczegółowo o tym, co się jadło, jak pracowało, gdzie mieszkało i to te fragmenty są w książce najciekawsze. Autorka z dużym wyczuciem wspomina codzienne życie w ZSRR, biedę, ale też solidarność, przyjaźń, odwagę i ciągłą walkę z przeciwnościami. Trzeba tu wyraźnie podkreślić, że losy Janiny Janowicz – choć spisane przez wnuczkę – są jej własną historią i wspomnieniem. Urszula Ziober w książce oddała głos babci, siebie zostawiając na drugim planie. Zaletą jest również lekkie pióro autorki. Tekst czyta się szybko i przyjemnie, trochę jak powieść

obyczajową. Choć czasem zdarzają się przyciężkie, nieco toporne zdania, to ogólne wrażenie jest pozytywne i czas spędzony ze Spódniczką uważam za prawdziwą przyjemność. Co ważne, książka jest przepięknie wydana, a liczne zdjęcia z rodzinnego albumu umilają lekturę. Spódniczka ze starej podszewki to dobrze napisana i ciekawa opowieść o zwykłych ludziach uwikłanych w XX-wieczną zawieruchę. Autorka starannie odtworzyła realia przeszłości oraz z dużym uczuciem i oddaniem przedstawiła życie swojej babci. Zamiast wielkiej historii jest tu historia mała, codzienna, zwyczajna i właśnie dlatego tak bardzo interesująca. Ta opowieść jest pełnym wdzięczności hołdem złożonym najbliższym i ich pamięci. Polecam powieść wszystkim zainteresowanym tym, jak wyglądało powszednie życie na kazachskim zesłaniu podczas II wojny światowej i z jakimi problemami musieli mierzyć się ówcześni ludzie. Spódniczka ze starej podszewki spodoba się również każdemu, kto lubi delikatne, kobiece, mądre opowieści rodzinne. 

Dariusz Zajączkowski

Hrabianka Asperia, czyli świt Enklawy

P

Autor: Jan Maszczyszyn Tytuł: Hrabianka Asperia Wydawnictwo: Solaris Rok wydania: 2017 ISBN: 978-83-7590-261-7 UKŁADAMY

u k ł a d a m y

62

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

atrzę na najnowszą część trylogii. Książka leży na stole a lekko uniesiona karta okładki, zgięta od używania, świeci pustym polem ostatniej strony. Biel papieru owija końcowe zdania najbardziej obszernej odsłony epopei. I też najbardziej zagmatwanej, wymagającej uwagi i skupienia, by nadążyć i nie pogubić się w mnogości treści, postaci, bytów, ras, ich celów, myśli i idei, czasem skrajnie się wykluczających, które właśnie dlatego w swej mieszance tworzą porywającą fabułę; swoisty nośnik szerokiego, pełnego rozmachu przekazu przemyśleń Jana Maszczyszyna. I trzeba przyznać, przynajmniej na bazie doświadczeń z pierwszego czytania, bez analizy szczegółów i dogłębnego porównywania paralelnych fragmentów, że autor panuje nad wprowadzanymi treściami. Dlatego też książkę można, a raczej trzeba czytać i postrzegać w wielu warstwach; od tej najbardziej widocznej, wyłaniającej się z dymu wybuchów, gonitw, abordaży i awanturniczych intryg, po miłosne, acz nietypowe zauroczenia, od wieczności istnienia, ewolucji świadomości, po przeznaczenie i rolę bytów szkatułowych i… Pana Blasku. Opowieść płynie dwoma, trzema głównymi nurtami, ciągnąc ze sobą doczepione wątki ubarwiające przygody bohaterów, ale ich zadanie to również, a może przede wszystkim, uwypuklenie wybranych


rytów, blasków i cieni wykreowanych światów. Bo u Maszczyszyna życie kipi w każdym zakamarku przestrzeni i wyziera z najlichszej, najmarniejszej kosmicznej dziury. Obok form znanych już z wcześniejszych odsłon opowieści, pojawiają się i inne, tym bardziej tajemnicze, oniryczne, by nie rzec magiczne, im bliżej jądra galaktyki przesuwa się akcja. Istoty o wpływach ogarniających wszechświaty i zamieszkujące je kultury. Więcej… kreujące i trzymające pieczę nad ewolucją poszczególnych ras i walczące między sobą nad kontrolą ich wzrostu lub cywilizacyjnego rozpadu. Od eonów również i na tym polu toczy się walka dobra i zła, jasnej i ciemnej mocy.1 W odniesieniu do nich Jan Maszczyszyn nie rozpisuje się w szczegółach i istoty te pozostają tajemniczymi, zarysowanymi ogólnie, w sposób jednoznacznie wskazujący, że nawet na nakreślonym w książce etapie rozwoju mieszkańcy światów Solarnych i Alonbee w praktyce nie są w stanie zbliżyć się ani pojąć ich dróg myślenia, pojmowania i programowania Przestrzeni i Życia. Jak i my… Dlatego potrzebna była Asperia. Niejako ciągnąc tę myśl, przypomnę, że w tomie drugim pojawiały się fragmenty, całe strony dyskusji o zasadach fizyki i prawach rządzących nauką, inżynierią i techniką funkcjonującą w opisywanych realiach. Ta konwencja, choć w mniejszym natężeniu, pozostała, zmieniła się natomiast tematyka i dlatego właśnie odbieram Hrabiankę Asperię, jako część najbardziej filozoficzną, z głębokim tłem kosmologicznym i kosmogonicznym. Co zresztą musiało nastąpić, by przygotować czytelników do finału opowieści i dla bardziej niż powierzchownych to niezwykle istotny człon tekstu, ułatwiający uchwycenie głębszych myśli autora i zrozumienie końcowych scen. 1 2 3

Trzeba jednak przyznać, że Hrabianka, znana już z wcześniejszego tomu, w toku akcji nie bryluje, nie rozpycha się na stronicach jak na postać tytułową i kluczową przystało. Pozostaje raczej gdzieś na horyzoncie zdarzeń, jako cel i dopełnienie podróży sir Ashleya, barona Vanhalgera, rodziny Shankbelli i idącej im w sukurs kotłowej wyprawy ratunkowej. Z perspektywy trzech części pokuszę się o stwierdzenie, że na sukces całej trylogii wpłynął, między innymi, fakt, że w konstrukcji fabuły, choć nie wprost, użyto motywu drogi, być może najbardziej widocznego w trzeciej odsłonie, w której nie tylko główni bohaterowie dążą do wyznaczonego celu, realnego miejsca w Kosmosie. Rysuje się więc droga fizyczna od układu solarnego po jądro galaktyki; droga mentalna od pojmowania świata z punktu widzenia planetarnego zaścianka i przydomowych interesów po idee tworzenia wszechświatów; od odczuć egoistycznego, uprzedzonego obywatela po istotę wrażliwą i empatyczną, od… i tak dalej. Aż w szerszym ujęciu, ze splotu całości wyłania się autorska, choć niepozbawiona koneksji ze współczesnymi teoriami nauki i paranauki oraz ujęciami wierzeń i mistyki, wizja ewolucji świadomości. Tak, ewolucji świadomości. Oczywiście nie wszystkim bohaterom się uda, każda droga wymaga ofiar i cierpliwości. Część książkowych postaci po prostu nie przeżyje, a inni, jakby to rzec, pozostaną w swoim świecie. Są bariery i granice, które można przekroczyć jedynie samemu, bez względu na to, jak dobrego mamy przewodnika. Po przeczytaniu i powrotach do kilku, moim zdaniem kluczowych fragmentów, z których najważniejsze to piętnaście ostatnich stron, mimo wszystko tkwi we mnie przekonanie, że pozostają tematy powierzchownie liźnięte, ukryte i widoczne jedynie dla postrzegających rzeczywistość pod innym kątem, otwarte dla czytelników o uwrażliwionym umyśle. Być może najważniejszym stwierdzeniem i puentą całego cyklu są słowa mistrza hadańskiego, które padły w finalnej rozmowie z sir A. Brownhole’em: Uświadomienie sobie własnego tymczasowego „ja” w polu materialnej operacji jest dla budzącego się umysłu faktem o fundamentalnym znaczeniu.2 Zdanie to nawiązuje wprost do przygód wenusjańskiego potentata prasowego, sir Ashleya, który w trzecim tomie „zasiedlał” ciała innych stworzeń. Ale Jan Maszczyszyn przekaz ten rozszerza. Nasz bohater jest przekonany, że mistrz hadański kogoś mu przypomina, że kiedyś się już spotkali (nie bez znaczenia jest tu sugestia autora, że chodzi o Aborygena Yarragee). Ten odpowiada mu, wskazując na współistnienie jaźni i świadomości w całej objętości Życia: Ależ oczywiście. Znamy się w wielokrotności napotkanej formy.3 Jeśli zamkniesz ostatni rozdział Hrabianki Asperii, musisz zastanowić się, kim jesteś? Kim się stajesz? Kim możesz być i kto wdrukowywuje ci programy… I pamiętaj, świt Enklawy jasnieje także przed Tobą. 

Jan Maszczyszyn, Hrabianka Asperia, s. 620 - 628; Jan Maszczyszyn, Hrabianka Asperia, s. 652; Jan Maszczyszyn, Hrabianka Asperia, s. 653

63


piszą dla nas

Galeria

autorów

Klaudia Biedrzycka Swoją pasję do pisania łączy z zachwytem nad naturą i psychologią człowieka. W słowach zakochuje się wciąż na nowo, nieustannie tworząc i czytając. Aktywistka, wolontariuszka i działaczka społeczna, której misją jest bezwarunkowe pomaganie innym, nakłanianie do autorefleksji i odnajdywanie w każdym tego, co cenne i dobre. Magdalena Bosiacka Nałogowo czyta i kupuje książki. Prowadzi bloga Skrytka na kulturę, na którym dzieli się ze światem swoją miłością do literatury, filmu i teatru. W wolnym czasie zajmuje się celebracją najprostszych przyjemności. Ostatnią złotówkę wyda w księgarni albo na dobre jedzenie. Albo na bilet w dalekie kraje. Szczęśliwa mama małego Huberta i Kota Morrisa. Jędrzej Marek Cichocki Urodził się 13 kwietnia 1999 roku w Warszawie, trzydzieści dwa lata po pierwszym koncercie Rolling Stonesów w naszym kraju. Nie lubi Internetu, późnych obiadów i durnej młodzieży szlajającej się po Saskiej Kępie, ale i tak najbardziej nienawidzi aktualnie rządzącej partii w Polsce. Do pisania przekonała go nauczycielka od polskiego z podstawówki: gdy w drugiej klasie pokazał jej swój tekst, powiedziała: „Niczego tym nie osiągniesz, nic z tego nie będzie”. Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog Kto czyta – nie pyta, na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. Inesa Kruszka (1961) – z wykształcenia magister inżynier ogrodnictwa, jednak czuje się humanistką. W latach 80. debiutowała wierszami na łamach prasy, a do pisania wróciła w roku 2008, publikując na wirtualnych portalach literackich. Niektóre z wierszy ukazały się drukiem w antologiach Niebieskie krzesło i Harmonia dusz; w czterech almanachach: Miejsce. Zbiór Wierszy, Zapisywanie życia, Z ogrodów przeszłości, A Duch wieje, kędy chce… Jest współautorką antologii fantastyki Dziedzictwo Gwiazd, a w 2013 r. ukazał się jej debiut książkowy pt. Poskładać niebo. Laureatka VIII Ogólnopolskiego Konkursu Jednego Wiersza im. Wiktora Gomulickiego o Laur Błękitnej Narwi. Izabela Kudasik Od narodzin pod Giewontem pląta się po południowej Polsce — podstawówkę ukończyła w Zakopanem, LO w Nowym Targu, studia pedagogiczne we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem i synami mieszka w Rzeszowie. Wydawnictwo Harmonia opublikowało serię jej Suwaków terapeutycznych. Nomadyczna, czyli cygańska dusza, żyje dla wakacji: zamyka wtedy mieszkanie i o nim zapomina. Pisanie pomaga jej przetrwać zimę. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

64

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Sebastian Marks (to jego prawdziwe nazwisko) Urodzony w Warszawie przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Prawie skończył polonistykę i filozofię. Z wykształcenia – Nikt, z zamiłowania – utracjusz i megaloman. Nie lubi ludzi i świata, lecz bez wzajemności. W gimnazjum wygrał wojewódzki konkurs na najlepsze opowiadanie. Ma bogaty dorobek literacki, doceniony głównie przez rodzinę i znajomych. Jacek Pelczar Urodzony w 1987 roku, filolog słowiański z wykształcenia, wiking z powołania, a z zawodu barman, kierowca ciężarówki, drwal, tłumacz, operator sprzętu ciężkiego, ogrodnik i doradca ubezpieczeniowy, który przez całe życie zajmował się wszystkim, tylko nie tym, czym powinien. Kilka lat temu doszedł jednak do wniosku, że najwyższy czas, by spełnić życiowe marzenie i zacząć tworzyć opowieści, nim starość zacznie mu mieszać w mózgu. Spisał więc kilka tekstów kołatających mu się po głowie i stwierdził, że szkoda by było dać im się zmarnować w szufladzie albo na blogu. Tak rozpoczął poszukiwania ryzykanta, który da mu szansę przeczytania jego własnej historię na papierze. Tomasz Przyłucki (ur. 1991) publikował opowiadania w antologiach Uniwersum Metro 2033, a także w „Smokopolitanie”, „Lost& Found”, „Szortalu, Szortalu Wydaniu Specjalnym” i oczywiście w „Sofie”! Laureat Kryształowych smoków 2015 i kilkunastu konkursów recenzenckich. Rozpoczyna przygodę z tekstami publicystycznymi i gdzieniegdzie pokazał już recenzje, artykuły, wywiady i relacje. Czyta ciągle mniej, niż chce, a na co dzień pracuje z dziećmi i młodzieżą oraz pisze powieść. Beata Pytel Urodzona jesienią 1986 roku. Ukończyła studia licencjackie o kierunku turystyka i rekreacja. Kocha ciężką muzykę, malarstwo prerafaelitów i kino irlandzkie. W wolnych chwilach maluje, pisze, słucha Black Rebel Society i gapi się w gwiazdy. Marianna Szygoń Pisze, bo lubi. Urodziła się w tym samym roku, w którym w Emilcinie rzekomo wylądowało UFO. Zapewne dlatego tak bardzo lubi snuć opowieści z gatunku science-fiction, choć z upodobaniem płodzi też mroczne kryminały z elementami fantastyki i grozy. Autorka dwóch domowej roboty e-booków, dostępnych bezpłatnie w internecie: minipowieści fantastyczno-naukowej Metastaza i zbioru opowiadań kryminalnych Negatywy. Trzeci e-book, minipowieść s.f. Przetarg, można będzie pobrać za darmo już niebawem z hobbystycznej strony Autorki – „Fantastyka od zaraz”. Anna Viljanen (Anna Chlebus) Dziennikarka, felietonistka, blogerka. Publikowała między innymi na łamach „Finland Today”, „Pen Show Pland Magazine”, „Kultury Enter”, „Label Magazine” i „Lubelskiego Gościa Niedzielnego”. Zwyciężczyni Konkursu na Fotoreportaż z lubelskiej Nocy Kultury 2016. Właścicielka ekstremalnie subiektywnego gawędziarskiego bloga Inkoholiczka, gdzie nieustannie plecie gawędy zamiast profesjonalnie recenzować. Good old-fashioned geek-girl. Lubella, czy, jak kto woli, lublinianka ciałem, sercem i piórem. Pasjonatka muzyki folkowej, piór wiecznych i literatury w każdym tego słowa znaczeniu. Viljanen to pseudonim publicystyczny, który powstał z fascynacji kulturą i językiem Finlandii. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.

65


współpraca

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W SOFIE publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y

66

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

sierpień (19) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.