Sofa(16) luty 2017

Page 1

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

LUTY 2017 n i e z a l e ż n y d w u m i e s i ę c z n i k l i t e r a c k i • ISSN 2 4 4 9 - 6 3 7 5 • 0 2 | 1 6 | 2 0 1 7

Las nawiedzonych Jan Maszczyszyn

Stary Rok, czyli o korzyściach noszenia okularów Piotr Kuśmierek

Zegary Beata Pytel

Zafascynowany złem doktor prawa skazany na sukces Iwona Niezgoda

Jak w miarę rzetelnie ocenić książkę Ewelina Kłoda


ANTYMIASTO

POZNAŃ FANTASTYCZNY IV

SOFA patronuje!

W

nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując się własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.

Fantastyczną antologię można nabyć tutaj!


wstępniak

P

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

SIĘ

onoć zima sprzyja nasilaniu się zaburzeń psychicznych, m.in. depresji, apatii etc. Oj, jak sprzyja, oj, jak oddziałuje – na nas też. Czujemy te chodzące paluszki, te myśli pędzące na złamanie karku w różne strony świata. Z tym że redakcja SOFY choruje specyficznie i oryginalnie – i nie chce się z tego leczyć. Nasza przypadłość to ambicreative! (w j. angielskim nawet producent gumowych kurczaków brzmi dumnie). Dwa słowa: ambicja i kreatywność. Każdego dnia staramy się je łączyć, wytwarzając dla Was produkty, które będą użyteczne, rozrywkowe i społecznie potrzebne. Głównym wytworem są numery SOFY. Na nich skupiamy największą uwagę, a wszystko po to, żebyście mogli czuć się z nami dobrze, uczestniczyć w rozwoju i mieć z niego jak największe korzyści. Żeby nie było, że rzucam słowa na wiatr – odświeżyliśmy nieco design okładki, jak zapewne zauważyliście. Oprócz tego kontynuujemy nasz cykl wywiadów z autorami kryminałów. Mieliście już okazję poznać bliżej Małgorzatę Rogalę. W tym numerze odsłania się nam Remigiusz Mróz, twórca wielu topowych pozycji wydawniczych. Dlaczego kardiolodzy grożą mu palcem i czemu chwilami nienawidzi swoich bohaterów? Sprawdźcie! Proza jak zwykle rozhulana i obfitująca w zaskoczenia. Zwróćcie uwagę na grafiki, które dodają tekstom pikanterii. Każda z nich tworzona jest od podstaw i dedykowana konkretnemu opowiadaniu. Dzieje się! Ponadto z pewnością nie umknęła Waszej uwadze informacja o numerze kwietniowym SOFY (a jeśli umknęła, zapraszamy na nasz fanpage: SOFA – dwumiesięcznik literacki), do którego zbieramy teksty z gatunku szeroko pojętej fantastyki – zarówno opowiadania, jak i recenzje. Kolejna nowość i wyzwanie jednocześnie. Dziękujemy za wszystkie prace, które do nas wysłaliście. Zostało jeszcze parę dni do zakończenia akcji, więc odpalajcie rezerwy magiczne i teleportem do nas, teleportem! To w kwietniu, a teraz – numer luciany. Redaktor naczelna Anna Wąsikowska

W

s i ę

SŁOWA(CH)

w

spis treści

s ł o w a ( c h )

opowiadania • miniatury • proza UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

5 Zegary – Beata Pytel 10 Tryptyk – Eryk Maciejowski

SOFA 02/2017 (16)

12 Dyfuzja kawałków lustra – Michał Przyborowski

REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska anna.wasikowska@sofadwumiesiecznik.pl

17 Las nawiedzonych – Jan Maszczyszyn

DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl

32 Stary rok, czyli o korzyściach z noszenia okularów – Piotr Kuśmierek 35 REM – Anna Rozwadowska-Zając 37 Pan K. – Aldona Urbaniak

DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl

39 SOFA PATRONUJE

PROMOCJA/WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl

publicystyka

OKŁADKA Joanna Kozłowska OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Karolina Drygała, Emilia Garbień, Przemysław Kijowski, Magda Kwasik, Marta Ługowska, Beata Pytel, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka WSPÓŁPRACA Anna Karowicz, Dariusz Zajączkowski, Iwona Niezgoda, Magdalena Zimna, Sylwia Kępa, Agnieszka Kolanowska, Weronika Stępkowska, Jadwiga Grabarz WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków

41 Morderczy walc z czarną różą – Anna Karowicz 42 Szukając jestem – Dariusz Zajączkowski 44 Kosmiczna opowieść z piekła rodem – Iwona Niezgoda 45 Miłość pełna bólu – Klaudia Skiedrzyńska 46 Śladami tajemnic – Ewelina Krzewicka 48 Zafascynowany złem doktor prawa skazany na sukces – z Remigiuszem Mrozem rozmawia Iwona Niezgoda 53 Jak w miarę rzetelnie ocenić książkę – Ewelina Kłoda 56 GALERIA AUTORÓW 58 WSPÓŁPRACA

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


autor: Beata Pytel ilustr.: Magda Kwasik „Madee”

ZEGARY

S

zarą ulicą szarego miasteczka szedł sobie zegar. I płakał. Dreptał energicznie, tykając nerwowo nerwowością, która ma za zadanie pokryć czarny, fatalistyczny smutek. Rzęsiste łzy wypływały mu obficie z cyferek dziewięć i trzy. Panowała ciemna, zimowa noc. Śniegu było mało, co zegar przyjął z dużą ulgą.

Martwił się wcześniej, jak sobie poradzi z gąszczem białych płatków, które dotąd obserwował tylko z półki w ciepłym mieszkaniu swojej wiekowej właścicielki. Nazywał ją Cukiereczkiem. Omijał dziury w starym betonie, większe kamienie i nocne miejskie stworzenia grzebiące w śmietnikach.

5


opowiadania • miniatury • prozA

I cały czas płakał. Kiedy dostrzegał ludzi, szybko krył się w obfitych nocnych cieniach. A tej nocy po mieście kręciło się ich sporo. Bo ludzie zwykli hałaśliwie cieszyć się z nadejścia kolejnego roku. Jakby było w tym coś zabawnego. Chlipiąc i pociągając nosem, którego nie miał, zegar przypomniał sobie niedawną wizytę pewnego starca. Pojawił się wraz ze śniegiem w małym pokoiku, gdzie Cukiereczek oglądał telewizję, a on sobie spokojnie tykał, zastanawiając się razem z panią reporterką, czy faktycznie na cellulit pomagają okłady z przejrzałych pomidorów. Nagle wiatr otworzył okno, przeźroczysta mgła zakotłowała się za plecami niczego nieświadomego Cukiereczka i przekształciła w ludzką postać. Starzec był biały i płynny jak śnieg. Zegar nie przestraszył się przybysza. Nie takie rzeczy widział i znał. Cukiereczek nie zdawał sobie sprawy, przed czym nocami broni jej niepozorny mały czasomierz. Starzec suchą, pokrytą plamami wątrobowymi ręką podał mu papier i zniknął. Zegar z niepokojem przeczytał, że został wybrany do grupy noworocznych zegarów. Tych, które w dzień poprzedzający nadchodzący nowy rok oddają wszystkie swoje godziny, a one z kolei zostają wliczone w każdy następny dzień roku. I dzięki nim świat trwa w swojej niezmienionej formie. Wskazówki zamarły mu z przerażenia. Następnego dnia całe piętro wiedziało już o przykrym wydarzeniu. Oczywiście wszyscy potajemnie cieszyli się, że nie na nich wskazał los. Mogli sobie spokojnie tykać przez kolejne dwanaście miesięcy. Lokalna radość była tak wielka, że nawet urządzono pożegnalne spotkanie, które nie było niczym innym jak tylko przyspieszoną stypą. Zebrano się na poddaszu ciemną nocą, kiedy to ludzie, te biedne organiczne stworzenia, zapadają w chwilową śmierć. Przyszła stara Klotilda, która trzeszczała strasznie topornymi nóżkami. Byli bracia z Media Markt, nowocześni, błyskający dumnie elektroniką i drażniący tą bufonadą stare zegary. Nieco spóźnieni sąsiedzi z dolnego piętra, różowa Igusia i Cymcyk, klasyczny miedziany budzik. W kącie siedział mieszkaniec poddasza – stary Adam, zużyty, z odpadającym lakierem i połamanymi wskazówkami. Przyszło też wiele innych zegarów, wszystkie szczerze zasmucone i jednocześnie szczęśliwe, że to nie im przypadł honor poświęcenia się dla upadłego świata. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Jak tylko Tupcio – gość honorowy – pojawił się na poddaszu, Nikos, osiedlowy zegar orkiestra z wbudowaną katarynką, zaintonował głośno: Witaj, odważny zegarku! Oddajesz godziny w podarku! Światu temu, życiom tym! Aby się nie rozpłynęły w dym! Nikos nie był zbyt utalentowany, a jego rymy prezentowały się często bardzo niezgrabnie i topornie. Tym razem jednak zaśpiewał z takim uczuciem, że niejednemu zegarowi zaparowały ze wzruszenia szklane obudowy. – No, Tupcio. Gratuluję wezwania. Przed tobą honorowa misja! – zwrócił się do przygnębionego zegarka Regolio, secesyjny zegar w średnim wieku. – Nie każdy może oddać życie w tak szlachetnej sprawie! – Dziękuję panu bardzo – zaszeptał Tupcio. – Po co mu gratulujecie, Regolio? Cóż to za honor oddać wszystkie swoje godziny? – odezwał się z boku Adam. – Li tylko po to, żeby ten chaos trwał? – To zaszczyt! – obruszył się Regolio. – To dzięki nam wszystko trwa, dzięki naszemu poświęceniu upływa czas, a świat idzie do przodu! – Tak… Dzięki śmierci takich małych, radośnie tykających Tupciów – odparł smętnie wiekowy zegar. – Gdyby wybór był chociaż sprawiedliwy! Ten mały zegarek mógł jeszcze tykać latami. Tymczasem ja, zepsuty, tkwię na tym strychu, odkąd pamiętam, i nikt mi nie przyniósł żadnego listu, choć tylko na to czekam. Z rozkoszą oddałbym wszystkie godziny, jakie mi tutaj upływają. W tym bezruchu, w tej martwocie. Taka jest ta sprawiedliwość! – Biedny Tupcio! Biedny Tupcio! – rozległy się szepty, a mały zegarek, będący obiektem tego współczucia, poczuł łzy wypływające z dziewiątki i trójki. – Czyż nie jest szlachetne oddanie życia po to, by wszystkie inne życia mogły trwać? – upierał się Regolio, obrażony, że ktoś narusza jego osiedlowy autorytet. – A cóż ci uczyniły te życia, że ich tak bronisz? – odparł równie melancholijnie, co beznamiętnie Adam. – Kiedyś świat był inny, jego mechanizm sprawniejszy. Kiedy psuł się zegar, dawano go do naprawy, dbano o niego, wraz z jego rytmem siadano do stołu, zatrzymywano wskazówki, gdy dom nawiedziła śmierć. Zegar był ważny, traktowano go z szacunkiem. Był bijącym sercem


domu. A dziś? Zepsujesz się, to wyrzucą cię na śmietnik i kupią nowy, w najlepszym wypadku wylądujesz na strychu z innymi niepotrzebnymi rzeczami. I będziesz czekał, aż się rozlecisz ze starości. – Przemawia przez was gorycz czekania, Adamie – rzekła miękko Klotilda. – Nie męczcie takimi słowami Tupcia. Biedaczek już i tak jest wystarczająco przestraszony. I była to prawda. Stary zegar zgasił ostatnią iskrę, która utrzymywała Tupcia w pionie. Tak bardzo nie chciał umierać! Jedynie myśl, że poświęcenie ma jakiś sens, dodawała otuchy. I teraz nawet to zostało zachwiane. Usiadł w kącie i zaczął płakać. Nikt nie mógł go uspokoić, bo i nie było słów, które mogłyby przynieść ukojenie. Nie potrafiąc znieść towarzystwa współczujących towarzyszy, Tupcio wstał i podreptał w stronę wyjścia. Wszystkie zegary stłoczyły się przy półkolistym oknie i patrzyły ze smutkiem, jak ich mały kolega drepcze skrajem ulicy w stronę ratusza, gdzie miał spędzić swój ostatni czas, czekając, aż wybije godzina dwunasta – jego ostatnia. Nikos zaśpiewał drżącym głosem: Tupcio, mały zegarek Tupcio! Jutro będzie z niego trupcio… Max, jeden z braci Media Marktów, parsknął śmiechem na ten rym, za co dostał solidnie w łepetynę od Klotildy. Zanim Tupcio dotarł do ratusza, solidnie się zmęczył, co na chwilę pozwoliło mu zapomnieć o czekających go wydarzeniach. W końcu jednak zobaczył w oddali blask. Wiedział, że ludzie nie widzą, jak piękny secesyjny budynek ratusza, z wykuszami i zdobionymi balustradami o płynnej linii, żarzy się przedziwnym, bo raz łagodnym, a raz rażącym światłem. Gdy dotarł na miejsce, nie zobaczył żadnych innych zegarów. Był tylko on. Zaczął wspinać się po schodach, ale szło mu to bardzo opornie, bo stopnie były wysokie, śliskie od szronu, a długa wędrówka zabrała siły. Nagle poczuł, jak ktoś go podnosi za uchwyt, i ani się obejrzał, a już stał na samej górze, tuż pod drzwiami. – Pańskie nazwisko? – usłyszał. Pochylał się nad nim uśmiechnięty młody chłopak. Bujną płową czuprynę ozdabiał mu zawadiacko przekrzywiony cylinder. Na długi ciemnozielony surdut narzuconą miał skórzaną kurtkę, pokrytą różnymi

naszywkami. Jego dżinsy były całe podarte w ten dziwaczny młodzieżowy sposób, którego Tupcio nigdy nie rozumiał. Osobliwy młodzian trzymał w chudych rękach sfatygowany zeszyt i wielkie czaple pióro. – Proszę uprzejmie o pańskie nazwisko – powtórzył. – Tupcio – zaszeptał zdumiony zegarek. – Aaaaa! Tupcio z Baczyńskiego 22/3? Bardzo dobrze! – ucieszył się młodzieniec. – Jakże się miewa Cukiereczek? Reumatyzm już jej tak nie dokucza? Tupcio chciał coś odpowiedzieć, ale widocznie nie było to konieczne, bo wesoły blondas zaczął znowu mówić, nie czekając na jakąkolwiek reakcję. – Nazywam się Aki. Można rzec: Mistrz Ceremonii. Przeprowadzę ciebie i pozostałych przez to, co nas niedługo czeka. Jeśli są jakieś pytania, zawsze służę pomocą. Zapraszam zatem, zapraszam. Aki delikatnie popchnął palcem Tupcia w stronę odchylonych drzwi. Mały wszedł do środka i skierował się w stronę dobiegających go rozmów. Znowu musiał wchodzić po krętych schodach, ale tym razem było to znacznie łatwiejsze. Czuł, jakby płynął, a przeskakiwanie następujących po sobie stopni zdawało się dziecinnie łatwe. Kiedy znalazł się na samej górze, tam, gdzie biło serce ratuszowego zegara, zobaczył innych. Były to czasomierze w różnym wieku. Jedne stały w kątach i samotnie płakały, inne, w grupach, lamentowały głośno. Były też i takie, które całkiem spokojnie czekały. Niektóre wydawały się być nawet dumne z powierzonej im misji. Tupcio znalazł sobie pusty kąt, usiadł i czekał, bo nie mógł zrobić nic więcej. Miał tylko nadzieję, że odchodzenie nie będzie boleć. Siedział tak dłuższy czas, obserwując przybywanie innych zegarów, tak samo przestraszonych jak i on. Dosiadł się do niego nawet jeden starszawy jegomość, który szturchnął go przyjaźnie, chcąc dodać animuszu zarówno jemu, jak i sobie. Tupcio uśmiechnął się smętnie, bo więcej entuzjazmu nie był w stanie z siebie wykrzesać. Rozmowy narastały, robiło się coraz głośniej, nerwowość i strach zmieniała się w coś innego. Mały chronometr wyczuwał niezadowolenie. Widział, jak jeden z nowszych, młodych zegarów imieniem Makuś przechodzi od grupy do grupy, przemawiając tak intensywnie, że słychać było jęk jego rozżarzonych prawie do czerwoności sprężynek. Nawoływał do buntu.

7


opowiadania • miniatury • prozA

– Jakim prawem?! Jakim prawem odbiera nam się swobodę decydowania?! – grzmiał coraz zapalczywiej. – Mydlą nam oczy ideą wielkiej sprawy. Tylko że to nie oni mają oddać swoje życie. To my, my! – Tak musi być – odezwał się ktoś z gawiedzi. – Kto tak powiedział? Od zarania czasów oddajemy swoje godziny, ale czy ktoś nam powiedział dlaczego? Jak bezmyślnie dotąd podchodziliśmy do tego, jak bezrozumie szliśmy na śmierć. Dosyć tego! Czas, byśmy sami podejmowali decyzje, czas, byśmy się obudzili! – Co zatem proponujesz? Jaki masz plan? – zawołało kilka zegarów, rozpalonych nadzieją na ocalenie. – Ucieczka. – Mistrz Ceremonii nie pozwoli nam uciec! – zakrzyknął z tłumu jakiś budzik. – A zamierzacie prosić o pozwolenie? – poderwał się Makuś. – On trzyma z Drabiną, nie jest po naszej stronie. Ucieknijmy! W umieraniu nie ma dumy, nie ma honoru! – Świat będzie trwać. To jest sens naszego odchodzenia – zaprotestował starszy czasomierz o złoconej obudowie. – Owszem, świat będzie trwać – zgodził się Makuś. – Jednak nas już nie będzie. My nie będziemy trwać. Jaką tutaj widzisz korzyść? Już nie zobaczymy, jak ten świat będzie się kręcił, jak wirował, bo zwyczajnie znikniemy. – Racja! Racja! – rozległy się krzyki. – Ktoś musi to zrobić – odezwał się jeszcze jakiś sceptyk. – Jeśli żaden zegar nie umrze, umrze świat, a z nim wszystkie zegary. Robimy to też i dla innych! Takich jak my! – Zgoda – odezwał się Makuś. – Jednak niech nas nie przymuszają, niech dają wybór! Jeśli jakiś zegar chce się poświęcać, proszę bardzo! Nie wiem, jak wy, ale ja nie zamierzam oddawać swojego życia! Co mnie to obchodzi?! Chcę tykać, chcę jeszcze tykać z całych sił! Uciekajmy! – Uciekajmy! Uciekajmy! – podchwyciło kilka innych czasomierzy. Wykorzystując zamieszanie, Makuś zerwał się z miejsca i toczył szybko, nie zważając na to, że boleśnie obija sobie przy tym nóżki. Jego śladem poszło kilka innych spanikowanych zegarów. Podskakiwały, turlały się, biegły tak szybko, jak tylko potrafiły. I wydawało się, że im się uda, że nie będą musiały oddawać swojego małego, zegarowego tchnienia. Były już przy drzwiach wiodących UKŁADAMY

u k ł a d a m y

8

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

na dół, już miały zeskakiwać po schodach, kiedy Makuś pierwszy odskoczył w tył. A za nim zatrzymała się cała przerażona gromadka. – Mistrz Ceremonii! Mistrz Ceremonii! – zaszeptały strwożone zegary. W drzwiach pojawił się jasnowłosy młodzieniec z przekrzywionym cylindrem. Nie wyglądał jednak już tak przyjaźnie. Jego blada twarz stała się tak biała, że aż prawie przeźroczysta, a wielkie oczy nabrały zimnej, stalowej barwy. – A dokąd to się wybiera moje małe tykające towarzystwo? – zapytał, a lico na mgnienie oka naznaczył grymas, który zmienił je w pustą czaszkę. Oczodoły bez światła, usta bez słów. Zegary skuliły się ze strachu i stłoczyły razem. Aki – po tej jednej złowrogiej chwili – uśmiechnął się ciepło miłym, serdecznym uśmiechem, jakim witał wszystkie zegar przy wejściu do ratusza. Pochylił się nad przestraszonym Makusiem i podniósł go do góry za uchwyt. Ten szarpał się i wyrywał, ale Mistrz Ceremonii trzymał go w żelaznym uścisku i przyglądał mu się spokojnie. – Mały buntownik, co? – Mrugnął zabawnie, po czym postawił zegar na podłodze. Wyprostował swoją długą sylwetkę i złożył ręce na plecach. – Nie chcecie się poświęcać, słyszę. Nie chcecie umierać za ten zgniły świat, dowiaduję się. Wzrasta w was oburzenie, bo nikt o zdanie nie zapytał? Cóż mogę wam powiedzieć? To, że nie macie wyboru, to wiecie. Tak samo jak nie ma wyboru słońce. Musi codziennie wstać i zaświecić światło. Nikt go nie pyta o zdanie. Tak jak nie ma wyboru deszcz. Kiedy przychodzi czas, musi spaść, by przynieść ochłodę. Tak jak nie ma wyboru polna mysz. Kiedy dopadnie ją jastrząb, musi zostać zjedzona. Wiecie, co chcę wam powiedzieć: wszystko wypływa z naturalnego porządku rzeczy. Śmierć też. Zabiera młodych i starych, mierząc swoją własną logiką. Tak się dzieje i nie ma tu czegoś takiego jak „wybór”. Jest jednak coś innego… Aki pochylił się tak, żeby słyszały go wszystkie zegary. – Sposób przyjmowania tego, co nieuniknione. Przekształcenia zła w dobro, goryczy w dumę, paniki w spokój. To od was zależy, czy poświęcenie będzie męką czy błogosławieństwem. Jeśli nie musisz się poświęcać i nie chcesz – za żadne skarby tego nie rób. Nikt się z tego nie ucieszy, Drabina też nie. Jeśli jednak


musisz i nie ma innego wyjścia, to możesz wybrać. Są dwie korony, jedną z nich zakładasz na głowę: korona pierwsza to zgoda na to, co przeznaczone, odwaga zmierzenia się ze strachem i zmianą. Bo ty… – tu Aki zwrócił się do Makusia – nie boisz się odchodzenia. Boisz się tego, co dalej. A najbardziej boisz się, że nie będzie żadnego dalej. Tu cię mogę uspokoić. Będzie, będzie… Aki potoczył stalowym spojrzeniem po reszcie grupy. – I taka korona jest cudowna, och, jak cudowna! Z krwawych pąków wykwitają wonne kwiaty, z płynnych łez – najczystsze kryształy! I idzie się z taką koroną na drugą stronę, i wita cię tylko okrzyk zachwytu i miłości. Ale jest też druga korona. Korona buntu, który jest z góry skazany na porażkę, niecierpliwości, odurzenia chwilą obecną, ulotnością, brakiem odwagi. A nade wszystko brakiem szerszej myśli. Nie ma nic gorszego niż stworzenie zamknięte w klatce swoich własnych wyobrażeń. A tak wielu wybiera tę właśnie koronę, tak wielu zakłada ją na głowę! Koronę z najczarniejszego błota, woniejącą tchórzostwem i wygodnictwem. I idzie z nią na drugą stronę. A tam na ich widok zasłania się twarz. Bo to korona upleciona z ducha, jaki zachowujecie w chwili śmierci. Teraz przyszedł czas, abyście wybrali. Każdy na ziemi prędzej czy później stanie przed takim wyborem. Jedynym, jakiego można dokonać. Co włożycie na swoje małe mechaniczne główki? Co ty, Makusiu, włożysz? – spytał na koniec spokojnie już siedzącego zrezygnowanego buntownika. Ulotniła się z Makusia dawna buńczuczność. Przygnębiony, milczał i na nikogo już nie patrzył.

Aki podszedł do okna. Gdzieniegdzie rozbłyskiwały na niebie kolorowe fajerwerki. – Już czas – powiedział. – Nie bójcie się. Będzie dobrze. Poczekali jeszcze chwilę, aż nagle uderzyła w nich istna kakofonia. To ludzie cieszyli się z nadejścia nowego roku. Tupcio, który do tej pory siedział cicho w kącie i tylko słuchał, teraz poderwał się wystraszony z miejsca. Coś się działo i wyczuwał to wszystkimi sprężynkami. Inne zegary również zachowywały się jak naelektryzowane. Zaczęły się unosić. Wierzgały nerwowo nóżkami, chcąc przyciągnąć metalowe i drewniane ciałka ku dołowi. Mimo wysiłków dryfowały cały czas w górę. Otworzyło się niebo i przez chwilę czasomierze widziały tylko miliony rozsianych gwiazd. Robiło się coraz jaśniej i jaśniej. Tupcio przez mgnienie oka zobaczył ludzką postać. Mężczyzna w purpurowym garniturze patrzył na wznoszące się tykające towarzystwo, po czym znikł z zasięgu widzenia. Oślepiające światło wzrastało, choć wydawało się to niemożliwe, by było jeszcze jaśniejsze. W którymś momencie Tupcio zorientował się, że nie widzi pozostałych. Był sam. Zaskoczony, zdał sobie sprawę, że wcale się nie boi. Hałas ucichł, a światło było ciepłe i przyjazne. Poczuł dziwną niemoc, a kiedy minęła, wiedział, że się przeobraził. – Czy to śmierć? Czy już umarłem? – zapytał sam siebie. Usłyszał śmiechy. Najpierw delikatne, później coraz wyraźniejsze. Serdeczne śmiechy, pełne wesołości i czułości. A później przyszło drugie przeobrażenie. I wiedział już wszystko. Nie było tu Boga. Był gdzieś wyżej, znacznie wyżej. Jednak swoim jestestwem ogarniał wszystko, co pod spodem. Nawet Tupcia. I Tupcio to wiedział. Wiedział też, że byli tutaj inni, tacy sami jak on. Też się bali, też się bronili. A teraz go witają, śmiejąc się z jego niedawnych obaw. Dowiedział się znacznie więcej. Zrozumiał, o czym mówił Mistrz Ceremonii, zrozumiał świat, w którym do tej pory żył. Już wiedział, dlaczego jest taki zimny. Czuł też, że nie wszystkie zegary poszły w miejsce, w którym on się znalazł. Niektóre już nigdy nie zobaczą słońca. I tak musi być. Równowaga. Tupcio nie zastanawiał się nad tym dłużej. Podążył za perlistymi śmiechami. 

9


opowiadania • miniatury • prozA

autor: Eryk Maciejowski ilustr.: Karolina Drygała

Tryptyk

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Tekst przeznaczony do czytania na głos – innym ludziom bądź tylko sobie. Sposób czytania oraz sugerujący go rozkład przecinków, nieobecnych w martwym zapisie na papierze bądź ekranie, pozostawiony jest woli czytającego.

1. Jestem prowadzony do betonowej świątyni. Jestem prowadzony jestem prowadzony ja jestem prowadzony do betonowej świątyni prowadzony do betonowej świątyni jestem prowadzony do betonowej świątyni cierpienia jestem prowadzony do betonowej świątyni cierpienia ja jestem prowadzony do betonowej świątyni cierpienia jestem prowadzony do betonowej świątyni cierpienia o kolorze błękitnym jestem prowadzony do betonowej świątyni cierpienia o kolorze błękitnego nieba jestem prowadzony do betonowej świątyni cierpienia o kolorze błękitnego nieba betonowej świątyni cierpienia o kolorze błękitnego nieba betonowej świątyni cierpienia o kolorze błękitnego nieba świątyni cierpienia o kolorze błękitnego nieba cierpienia o kolorze błękitnego nieba o kolorze błękitnego nieba kolorze błękitnego nieba błękitnego nieba nieba nieba do nieba

2. Anioły o czarnych skrzydłach nadziewają nas codziennie na kolczaste druty. Anioły to anioły to anioły o czarnych skrzydłach anioły o czarnych skrzydłach nadziewają anioły o czarnych skrzydłach nadziewających nas anioły bez czarnych skrzydeł nadziewających nas codziennie aniołów o czarnych skrzydłach nadziewających nas codziennie na anioły o czarnych skrzydłach co nadziewają nas codziennie na kolczaste anioły o czarnych skrzydłach i nadziewają nas codziennie na kolczaste druty o czarnych skrzydłach nadziewają nas codziennie na kolczaste druty. Anioły o czarnych skrzydłach nadziewają nas codziennie na kolczaste druty na skrzydłach nadziewają nas codziennie na kolczaste druty nadziewają nas codziennie na kolczaste druty nas codziennie na kolczaste druty codziennie na kolczaste druty na kolczaste druty kolczaste druty druty druty druty codziennie codziennie codziennie

3. Zostaną po nas chmury na niebie i ziemia, po której stąpacie. Zostaną po nas zostaną po nas zostaną po nas zostaną po nas chmury nasze zostaną po nas chmury nasze zostaną po nas chmury na niebie zostaną po nas chmury na niebie i zostaną po nas chmury na niebie i ziemia i chmury na niebie i ziemia po nas zostanie i nasze chmury na niebie i ziemia po której zostały chmury na niebie i ziemia po której stąpacie. też po nas została i chmury na niebie i ziemia po której stąpacie nie zostaną po nas chmury na niebie lecz ziemia po której stąpacie nie wierząc że zostały po nas chmury na niebie i ziemia po której stąpacie nie wierząc że zostały po nas chmury na niebie i ziemia po której stąpacie nie wierząc w nasze chmury na niebie i ziemia po której stąpacie nie wierząc w nasze istnienie i chmury na niebie i ziemia po której stąpacie nie wierząc w nasze istnienie i w nasze chmury na niebie i w ziemię po której stąpacie nie wierząc w nasze istnienie na niebie i na ziemi po której stąpacie nie wierząc w nasze istnienie na niebie i w ziemi po której stąpacie nie wierząc w nasze istnienie i ziemia po której stąpacie nie wierząc w nasze istnienie to ziemia po której stąpacie nie wierząc w nasze istnienie po której stąpacie nie wierząc w nasze istnienie chociaż stąpacie nie wierząc w nasze istnienie i stąpacie nie wierząc w nasze istnienie nie wierząc w nasze istnienie nie wierząc w nasze istnienie nie wierząc w nasze istnienie 

11


opowiadania • miniatury • prozA

autor: Michał Przyborowski ilustr.: Emilia Garbień

Dyfuzja kawałków lustra Z

darzenia z przeszłości mają wpływ na teraźniejszość i nie chodzi o to, że jak weźmiesz kredyt, to musisz go spłacać przez kolejne pięćset lat. Każdy ruch, wykonany w ściśle określonej chwili, odbija się jak but na bagnach teraźniejszości, a badacze historii w przyszłości są w stanie na podstawie jego śladu odtworzyć przeszłość. Nawet gdy nie masz problemu ze stawianiem kolejnych kroków, to matka ziemia i ojciec czas biorą dłuto i kują ci te koleiny po trekach, dłubią UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

w głowie. Bezboleśnie i po kryjomu. Pasterz, który kocha swoje owieczki, oznacza je bólem. Robi to z troski, żeby mógł taką zagubioną owieczkę znaleźć wśród innych baranów i odprowadzić za rękę na swoje zielone pastwiska, by żyła dalej w szczęściu i radości. Będzie skubała zielone źdźbła szczęśliwości i nawet gdy usiądzie na bolącej dupie, to będzie zadowolona z obrotu sprawy i za nic nie odda swojego znamienia owcy spoza zielonych łąk. Lata jagnięce przeminą, stara owca


będzie robić na drutach wełniane swetry i bujać się na fotelu obok kominka. Spojrzy znad okularów na oklapniętą dupę i zrogowaciałym kopytkiem pogłaszcze się po wyblakłym znamieniu. Łezka jej się zakręci jak gówniarzowi, co pierwszy raz w życiu poszedł na karuzelę. Przypomni sobie, jak brykała, jak uciekała z domu, by zgubić się w cudzym stadzie, jak przedrzeźniała takiego jednego barana. Jak była piękna i młoda. Teraz jest stabilniej, nawet gdy buja w obłokach. Tylko to jej zostało, spokojnie dobujać się do końca, bez bólu, bez celu, bez emocji, bez stresu, bez sensu. Nie żeby kiedyś miała cel, ale ludzie zabijali się o jej lśniącą sierść. Teraz zostały jej tylko robótki ręczne na własne potrzeby. Ludzkie ciało poza materią jest formą plastyczną. Glina, którą da się formować, a potem w trudzie i znoju, w wielkich temperaturach bólu albo radości utrwalić jakiś stan bądź formę na wieki, aż do zbicia lub skruszenia. Zostać proszkiem zdmuchniętym przez wiatr. Każdy ruch, każdy gest, czy to nasz, czy świata zewnętrznego, w obrębie którego akurat się znajdujemy, ma wpływ na nasz kształt. Wielkie łapy robią z nami, co chcą, a kołowrotek ziemski kręci się, wiruje w głowach, żebyśmy z tych cudzych łap nie byli w stanie uciec. Bardzo często zastygamy w najmniej odpowiednim momencie, wielkie łapy nie będą nawet chciały na nas splunąć, żeby formować dalej, więc zastygamy. W formie niepodobnej zupełnie do niczego. Zaraz potem okazuje się, że nasza forma jest tak wyjątkowa, że nie pasuje do żadnego otworu, do żadnego szablonu. Jesteśmy tacy wyjątkowi. Razem z innymi wyjątkowymi naczyniami trafiamy na wysypiska. Podniesiemy się, posklejamy swoją dumę, może nawet uda nam się kupić na kredyt jakiś dobry klej. Jesteśmy wielcy jak Achilles, z tym że składamy się z samych pięt. Nie wejdziemy, nie przejdziemy przez żaden otwór. Stoimy jak ten garbaty koń, zwany przez niektórych wielbłądem, a przed nami ucho igielne. Za uchem oczywiście bezgraniczne połacie pełne pomyślności, nic tylko brać i żreć, pakować do kieszeni na później. Jest tylko jeden mały problem, nie ma szans tam wejść. Trzeba będzie zamawiać specjalny otwór albo iść na łatwiznę. Znaleźć pierwszą lepszą – w tym wypadku czym gorsza, tym lepsza – dziurę i zwyczajnie, tak po ludzku, rozwalić. Tu nagiąć, tam roztrzaskać i dopasujemy się. Nie idealnie, ale przynajmniej nie będziemy musieli odłamywać kawałka siebie, żeby się wpasować. Wpasowywanie jest

ważne. Gdy sypiasz przez dwadzieścia lat na betonie i nagle z nieba spadnie ci łóżko, to pod warunkiem, że nie spadnie ci na głowę, masz szansę w końcu się wyspać. Tylko że ty się nie wysypiasz. Miękkość uwiera cię mocniej niż chropowatość pustaków. Prezentu nie oddasz, bo to brzydko. Brzydziej niż wyrzucić pod nogi do połowy niewypalonego papierosa, gdy obok jest śmietnik, chociaż pod nogami ma nikłe szanse, że nie zostanie zdeptany, że przeżyje do końca, do początku filtra, a w śmietniku kark złamany i w dodatku śmierdzi. Można łóżko zostawić i spać obok, ale to trochę tak, jakbyś zamówił dziwkę i położył się do niej plecami. Zostaje tylko wariant ze sprzedażą, tak żeby obdarowujący się nie zorientował, a za pozyskane korzyści kupić sprzęt do demontażu otworu i do poskładania go na nowo w innym kształcie. Wiatr lekko chłodził jej spoconą twarz. Unosiła się na palcach, by być bliżej nieba. Rozłożonymi palcami przeczesywała gęste powietrze. Miała nadzieję, że słońce dzisiaj nie zajdzie. Chciała, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła. Marzyła, aby kropelki wody, które przenosił wiatr z pobliskiego jeziora, wiecznie rozbijały się o jej rumieńce. Nigdy wcześniej tak dobrze się nie czuła. No, może raz, zaraz po maturze. Wszystko zdane na pięć. Dostała się na studia z najlepszym wynikiem. Co prawda to wymarzony kierunek jej ojca, ale tak było zawsze. Rodzice za nią decydowali, ona nie wiedziała, co chce w życiu robić, więc robiła, co kazali. Ekonomia miała przynieść jej dostatnie życie, niezależność od mężczyzn, a także pomóc w spłacie długu, jaki zaciągnęła u rodziców. Matka i ojciec tyle lat ją utrzymywali, więc coś im się od niej w zamian należało. Nie myślała o tym wtedy, cieszyła się z najdłuższych wakacji w życiu. Najbardziej zdziwiło ją, że ojciec był tak zadowolony z obrotu sprawy, że dał jej nawet pieniądze i pozwolił pierwszy raz w życiu pojechać na wakacje z koleżankami. Wtedy też dotknęła nieba. Wsadziła głowę tak wysoko, że cirrusy same pchały jej się do dziurek od nosa, jak amfetamina, którą wciągała w lepiących się od spermy kiblach w zatęchłych knajpach, gdzieś na południu kraju. Koleżanki mówiły, żeby spróbowała, więc to zrobiła. Po pierwszym razie ziemia osunęła się jej spod nóg. Ale kto się tym przejmuje, kiedy jest w niebie. Tam mogła wszystko, przecież skoro już ją wpuścili, to nie wyrzucą. Ziemia zdawała się taka nieprzystępna i oddalona, istny kosmos. Nieważkość

13


opowiadania • miniatury • prozA

i nieważność codzienności i czasu budziły chęć pozostania w kącie toalety do końca życia. Zrobiła kilka kroków do przodu. Nagie stopy zapadały się w mokry piasek. Po ciele przeszedł dreszcz, powodując podniesienie się wszystkich włosków, zupełnie jakby ktoś przesuwał po niej elektrycznym pastuchem. W oddali po gładkiej tafli jeziora płynął łabędź. Wyglądał niczym plastikowa zabawka rzucona na lodowisko. Nierealny jak jej stan. Była jak on, idealna forma, a łabędź był jak ona, pełen obaw, że zaraz dopłynie do brzegu i trzeba będzie wyjść z ciepłej wody na niezbyt przyjazny grunt. Grunt to się nie przejmować. Chciała klęknąć i złożyć ręce do modlitwy dziękczynnej i błagalnej, żeby czas stanął jak woda w jeziorze. Nie przeszkadzało jej nawet, że skończyła czterdzieści lat, i to prawie tysiąc dni temu. Podniosła twarz, krzycząc do słońca, żeby biło mocniej. Zamknęła oczy i wtedy stanęła jej przed oczami, tak jak chciała, tak jak pragnęła, wielka wskazówka bez czasu. Była jak trójca. Trzema stanami skupienia jednocześnie. Powoli ulatniała swoją zatwardziałą skorupę. Świst przeciął ciszę na pół. Zadzwoniło jej w uszach. Kamień rozbił spokojną taflę wody na małe kawałeczki. Jak w kryształową noc drobinki szkła uderzały o podłoże, raniąc jej niebo. Uderzenie było tak mocne, że aż otworzyła oczy i syknęła z bólu. Ciało zgięło się wpół, a nagie piersi uderzyły o polakierowane, pachnące jeszcze nowością czarne biurko. Sterczące sutki jak gwoździe wbiły się w mały biust. Miała wrażenie, że żebra wyjdą jej plecami. Upadający na klawiaturę policzek spowodował wypadnięcie kilku klawiszy. Spadły posmarowaną stroną na podłogę, brudząc ją krwią. Słońce zaszło za zakurzonymi żaluzjami, które od miesięcy prosiły się o wymianę na rolety. Na twarzy zamiast ciepła promieni czuła promieniujący ból. Mimo szeroko otwartych oczu ledwo była w stanie dostrzec kontury szafeczki pod ścianą. W jednej chwili najpiękniejsze wspomnienia z lat młodości zamieniły się w największy koszmar. Nogi jej się ugięły. Klęknęła. Krztusiła się wysychającą śliną, mamrocząc modlitwę. Z przerażenia miała jednocześnie ślinotok i suchość w gardle. Czuła się jak pustynia, na którą po stu latach spadł deszcz. Młodzieniec zrobił krok do tyłu, by się jej przyjrzeć. Twarz wciśnięta w klawiaturę firmowego komputera. Potrącą jej z pensji, na pewno tak zrobią. Zmartwiła się, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przecież nie było jej stać. Nie zarabiała wcale tak dużo, jak głosiła obiegowa opinia o dochodach w bankowości, i w dodatku miała dziecko na utrzymaniu. Poza tym ostatnie wolne środki wydała na nowe buty. Szpilki w kolorze czarny mat, w obecnej sytuacji to nawet szach mat. Królowa dała się zapędzić w róg zwykłemu pionkowi. Buty nie były wyuzdane, były klasyczne i eleganckie, nie za wysokie, idealne do pracy i na wyjście do teatru. Zawsze kiedy siedziała na widowni, zastanawiała się, jak to by było zagrać na scenie chociaż małą rólkę. Trzeba uważać, o czym się marzy. Bo właśnie została obsadzona w głównej roli i rola ta będzie zaorana. Buty idealnie komponowały się z koronką jej majtek, które w chwili obecnej miała na wysokości kostek. Wyżej była jak odśnieżone torowisko. Wypolerowane szyny, nic, tylko dorzucić węgla do pieca lokomotywy i odgwizdać odjazd. Co prawda była już końcówka września, ale lato wciąż dawało o sobie znać, a szef w ramach oszczędności pożegnał się już z klimatyzacją, dlatego też rajstopy były ostatnią rzeczą, jaką miałaby na siebie założyć. Spódnica, sięgająca normalnie do kolan, teraz zakrywała całe plecy, odsłaniając ślad ręki na prawym pośladku. Biała bluzka, którą jeszcze kilka minut temu miała na sobie, leżała bez guzików w kącie. Przeszło jej przez myśl, że to dobrze, że tam leży. Guziki można przyszyć, a zaschnięta krew mogłaby nie zejść. Brakowało tylko stanika do całej układanki. Miała małe piersi, więc gdy było ciepło, nie zakładała go nawet do pracy. Lubiła czuć na sobie wzrok mężczyzn, a nawet podlotków wracających ze szkoły. Wyobrażała sobie, jak nastolatki po powrocie do domu masturbują się, myśląc o niej, czuła się wtedy jak kobieta, chociaż przez chwilę. Zdarzyło się kilka razy, że klienci, zaoferowani widokiem przebijających przez bluzkę sutków, podpisywali umowę bez wcześniejszego czytania. Jeden nawet groził jej sądem, ale była to kiepska próba wyłudzenia. Nie miałby szans. Argument o hipnotyzujących sutkach raczej w sądzie by nie przeszedł, a w domu tym bardziej; z żoną lepiej nie zadzierać. Łatwiej wytłumaczyć chudszy portfel niż zdradę, nawet taką nierealną. Czuła się jak dzikie zwierzę w cyrku. Zniewolona, bez szans na ucieczkę, jednocześnie wiedziała, że jeżeli nie wyjdzie na arenę, nie dostanie swojej porcji mięsa. Mięsa, którym była ona sama, bo zdecydowanie w tej chwili nie stała na szczycie łańcucha pokarmowego. Ból, jaki promieniował jej od głowy do pośladków i z powrotem,


był tak duży, że straciła na chwilę przytomność. Biegła w jednym bucie. Twarz czerwona i mokra od łez. Znajomi ze studiów wmówili jej, że jest dorosła i może decydować o sobie. Mówili tak, bo nie znali jej ojca, a ona jak zwykle uległa. Dała się wmanewrować. Uwierzyła, że może zamienić kierunek studiów z dającej chleb ekonomii na bzdurną filozofię. Chciała w końcu sama zacząć myśleć, decydować o swoich krokach, nie potykając się przy tym na prostej. Włożyli ją do labiryntu jak białą myszkę i kazali iść prosto w ścianę, a ona poszła. Zawierzyła, że jest pełnoprawną obywatelką i może decydować o sobie i o swoim życiu. Pewna siebie wbiegła do pokoju i zaczęła szybko mówić, żeby zdążyć wszystko powiedzieć, zanim znowu stanie się wystraszoną małą dziewczynką. Niestety, ojciec był bardziej pochłonięty jakimś głupim serialem niż swoją latoroślą, więc musiała powtórzyć wolniej i wyraźniej. Już sam sposób, w jaki mówiła, był nie do przyjęcia przez niski poziom tolerancji najważniejszego z rodu, samca alfa, jedynego samca. Pewność siebie uleciała z pierwszym spojrzeniem ojca. Potem było tylko gorzej. Przekleństwa, wyzwiska i zagrożenie wywaleniem z domu, skoro się coś nie podoba. Nie minęły dwie godziny i wróciła z podkulonym ogonem. Przepraszała, błagała – i tak na przemian. Ojciec kochał swoją jedynaczkę, swoje oczko w głowie. Wieczorem wszyscy zasiedli uśmiechnięci do rodzinnej kolacji. Na deser córeczka dostała owoc, śliwkę pod okiem. Szarpał tak mocno za pasek, jakby rozjuszony byk ciągnął za przymarznięte drzwi od wychodka. Przestępował z nogi na nogę, widać, że mu się śpieszyło. Czuł, że jego expres jest opóźniony i musi nadrobić stracone minuty. Chciał natychmiast wypuścić pasażerów na pętli. Pasek ostatecznie dał za wygraną, zabrał ze sobą kilka szlufek jako trofea i zaczął filuternie dyndać w ręku Mańka. Położył go Ewie przy twarzy. Zapach spoconej sztucznej skóry przypomniał jej, jak dostawała w skórę za każde najdrobniejsze przewinienie. Przed chłopakiem stanęło kolejne wyzwanie: zamek. Podniecenie postawiło mur nie do przeskoczenia. Zbyt długa okupacja zwiastowała zardzewieniem maszyn oblężniczych. Sytuacja stawała się patowa, gdy nagle jej ciało, ku zdziwieniu najeźdźcy, postanowiło wywiesić białą flagę. Opuściła most zwodzony, a gorące wody z jej fosy zaczęły spływać po udach. Podnieciła się. Nie mogła już z tym dłużej walczyć. Nie chciała. Marian uspokoił

drżenie rąk i opuścił w końcu swoje okopy. Nie musiał się teraz śpieszyć, sprawa była wygrana. Stanął u wrót. Czekał tak przez moment w bramie, rozkoszując się chwilą jak para żuli pijąca tanie wino. Zatrzymał czas i z każdym łykiem zatrzymywał go bardziej. Czuli swoje ciepło. Pusta butelka zasugerowała opuszczenie zamrożonego czasu. Wchodził powoli, napawając się triumfem. Tłum wiwatował na jego cześć. Gdy był już cały w środku, otuliła go swoim gorącem. Jak matka przykrywa ciałem szczenięta zaraz po urodzeniu. Tkwili tak chwilę bez ruchu. Czuła się pełna, ale chciała poczuć się spełniona. Spojrzała na niego błagalnie załzawionymi oczami i najładniej jak tylko potrafiła, wyszlochała: – Proszę. Marian dbał tylko i wyłącznie o siebie, ale w tej chwili było mu po drodze. Miała minę jak autostopowiczka, która od trzech dni stoi w tym samym miejscu i umiera z głodu. Marian był taki wspaniałomyślny, że nie dość, że ją podwiezie, to jeszcze nakarmi. Za kilka minut zamykali bank, więc pewnie ktoś tu zaraz wejdzie, żeby pani Ewa nie trzaskała niepotrzebnie nadgodzin, bo kto będzie za to płacił. Jedną ręką przycisnął jej głowę, a drugą plecy. Tak dla pewności, jakby chciała zrobić rewolucję, wzniecić bunt i jednak uciec. Nawet jej to przez myśl nie przeszło, ale kto normalny wie, co siedzi w głowie kobiety. Wyszedł na chwilę z jaskini, by w sztucznym świetle podziwiać, jak lśni zbroja od zwycięstwa. Dobrze naoliwiona, będzie mu służyć kolejne lata i podczas kolejnych podbojów. Patrzył i się napawał. Mógłby przez wieczność lizać ten brzeg pucharu i nic nie upić, ale piana już się spieniła, więc trzeba było ją rozbić o strome klify. Dzwon zabił. Czuła, jak wchodzi do końca i obija się koniuszkiem o sufit jej wytrzymałości. Uderzał coraz szybciej, gnał jak staruszka do autobusu. Gryzła kabel od myszki, żeby nie krzyczeć. Czym on był szybszy, tym ona wolniejsza. Wolność galopowała jej w głowie, a on cwałował w niej. W końcu czuła się jak kobieta. Czuła się jak nigdy. Czuła się jak zawsze, jak zawsze chciała się poczuć. Przypływ nastąpił bardzo szybko i był spodziewany. Maniek zaczął zrzucać skrzynie ze skarbem z ładowni. Czuła jak kontenery walą z impetem w jej dno. Czuła, jak rozrywają jej spokojne jezioro. Trzęsienie ziemi, jakie przeżywała, spowodowało tsunami. Pragnęła zatopić swój kontynent. Nic jej nie obchodziło, znowu była w niebie. Krzyknęła.

15


opowiadania • miniatury • prozA

– Taaaak! Za ścianą kolega pokręcił głową. Spojrzał na zegarek i potwierdził. – No tak, za dwie minuty weekend. Maniek wiedział, dojechała do mety zaraz po nim, ale był wspaniałomyślny i postanowił, że zrobi jeszcze rundkę honorową. Opony powoli traciły powietrze, ale wytrwale kołował. Kibice machali i klaskali, a gdy nastąpiły wstrząsy wtórne, poszła nawet meksykańska fala, po której nastąpił całkowity odpływ. Odpłynęła. Dryfowała. Kręciło jej się w głowie od ilości jodu. Powietrze było tak czyste, jak czysta była teraz jej głowa, wolna. Zupełnie wolna, chociaż przez chwilę. – Jest pan w ogóle pełnoletni? Maniek podniósł głowę znad kartki, na której oprócz nieskończenie wielu małych literek widniało jeszcze kilka dużych, układających się w wyraz ”umowa”.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Słucham? – spytał zdziwiony, jakby nie wierzył, że pytanie jest skierowane do niego. – Czy jest pan pełnoleeettniii? – Jakoś dziwnie przeciągnęła ostatni wyraz i nie robiąc pauzy, w którą mógłby wejść chłopak, kontynuowała: – Przepraszam, są cztery minuty po siedemnastej, śpieszę się do córki. Przeczyta pan na spokojnie w domu i przyjdzie w poniedziałek, a jeśli nie ma pan dowodu osobistego, to zapraszam z rodzicami. Gdzieś w okolicach „dz” wsadziła sobie końcówkę długopisu do ust, po czym, nie czekając na reakcję Mańka, wstała, obciągnęła lekko podwiniętą spódnicę i otworzyła drzwi, grzecznie sugerując, co powinien zrobić. Tak jak wszedł, tak i wyszedł. Powoli, napawając się jej sutkami prześwitującymi przez cienki materiał bluzki. 


autor: Jan Maszczyszyn ilustr.: Katarzyna Ślączka

LAS NAWIEDZONYCH 17


opowiadania • miniatury • prozA 1. Lotnisko Tullamarine jest względnie niewielkim portem lotniczym. Ponad płytą lądowiska górują sczerniałe od wyziewów spalin parkingi i wieża hotelu Park Royal. Dwa mosty, rozpięte ponad ruchliwą drogą, łączą je z główną halą odlotów. To wszystko, co zbudowano tu dla pasażera. Jeśli mowa o serwisie – muchy stają na wysokości zadania. Gnieżdżą się na poręczach schodów, sterczą na kulkach przeżutej gumy, drzemią w puszkach z niedokończoną colą. W spiekocie pory lunchu zajęte są spijaniem wilgoci z ust spieszących gdzieś ludzi. Niektórym wystarcza krótki, natarczywy taniec łapek na lepkiej od potu skórze. Innym – przydługie sranie na nieosłoniętych kapeluszem włosach. W temperaturze czterdziestu stopni, jaka okazyjnie panuje tu w styczniu, nazwałbym to owadzie dreptanie złośliwością matki natury. Są jeszcze inne, maleńkie, które chyba specjalnie gubią się w małżowinie ucha. Wypluwają tam swoje brzęczące żale, jakby na dobre oczadziały w jaskrawym do bólu świetle słońca. Nastał rok 2012. Każdy oczekiwał końca świata ludzi. Ale kto może przewidzieć wydarzenie podobnie krytycznej rangi? Na pewno nie starożytna cywilizacja, która nigdy nie poznała koła. Nie kultura, która w codziennym życiu kierowała się obłędnym rytuałem krwawego bóstwa. Nie ludzie, przerażeni wykroczeniami myśli. Przewidywalność wymagała perfekcyjnej lotności umysłu. A tego brakowało wszystkim cywilizacjom Ziemi, począwszy od zarania dziejów aż do obłędnego dzisiaj. Pozostało mi trochę zaległego urlopu i parę dolarów na skromnym koncie. Panująca wokół mania nadchodzącego kataklizmu, w specyficzny sposób napędzająca koniunkturę, udzieliła się również i mojej niespokojnej duszy, popychając do czynów ostatecznych. Kupiłem najtańszy bilet, spakowałem niewielką walizkę. Odnalazłem zakurzony pokrowiec na laptop. IPhone‘a wrzuciłem w boczną kieszeń spodni i stanąłem na wielkiej hali lotniska w kolejce do obsługującego automatu. Parę minut później maszerowałem już w refleksach szyb do właściwego rękawa odlotowego. Wszędzie tłoczyli się ludzie. Jakby całą tę hołotę nagle ogarnęła przemożna chęć latania. Górował chaos dziecięcych krzyków. Jakieś wyścigi z lodami, upadki, krzyki i płacz. Słyszałem ciągłe przestrogi przed złodziejami bagażu, tkliwe jak niecierpliwe instrukcje matki. Informacje UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

o statusie lotów brzmiały w tym kontekście jak uderzenia przeciągłego werbla. Kłótnie, pożegnalne pocałunki, okolicznościowe milczenia, rozpacz i nadzieje wypełniały pejzaż ludzkich twarzy w dalekim tle. Zdawały się być zamglone w percepcji własnego ja. Zlewały się w oddalony o kilometry chaos dźwięków... Przysnąłem na stojąco. Obudził mnie rozbłysk światła. Uaktywnił się rękaw odlotowy. Bramka numer siedem stanęła otworem z miłą stewardesą na końcu dusznego korytarza. Nie było nas zbyt wielu. Port Moresby nie stanowił ulubionego punktu docelowego dla poszukiwaczy odpoczynku. Kilku posiwiałych inżynierów górniczych, grupa wielbicieli Kokoda Trail, gdzie australijscy żołnierze wraz z zaprzyjaźnionymi plemionami nowogwinejskimi spuścili łomot japońskiej armii inwazyjnej podczas drugiej wojny światowej. Jakaś ładna dziewczyna zaledwie mignęła w tłumie. Nie wiadomo, skąd się tu wzięła, pośród kwaśnego zapachu męskiego potu i starych papierosianych oddechów. Wyglądała jakby była filigranowo wykończona, w każdym drobiazgu doskonała, jednocześnie zagubiona i zmieszana. Miała jakiś cień uśmiechu na twarzy, ale nasze oczy już więcej się nie spotkały. Zginęła gdzieś poza brudnym okapem siedzenia. Miałem miejsce w parszywie roztrzęsionym ogonie samolotu i obserwowałem srebrne iglice wieżowców w City. Domy uparcie opierały się o ołowiane niebo. Malały, kiedy maszyna ociężale wspinała się na bezpieczny pułap lotu. Jeszcze przebłyskiwały refleksami szyb, gdy resztę rozciągniętych w nieskończoność dzielnic dawno już przykryła mgła oddalenia. Mieliśmy swoją wysokość. Samolot pochodził z jakiejś zapomnianej rodziny DC-10. Wiedziałem, że ta wibracja wcześniej czy później zaprowadzi mnie na krawędź przeciągłej sraczki. Silniki ryczały, podłoga drżała, a wraz z nią moje kolana i wspomnienia, w których to drżenie mnie w końcu zatopiło. Odkąd pamiętam, moje życie na tym lądzie wypełniała fascynacja sztuką plemiennej maski. Nie wszystkie okazy mnie interesowały. I nawet nie zawsze te najbardziej intrygujące wizualnie sprawiały mi przyjemność oglądania. Główną rolę odgrywało coś jeszcze. Jakaś na poły zaklęta dusza. Coś przedziwnie nieokreślonego, wstrząsające zimnem i jednocześnie wywołujące przyjemne podskórne mrowienie. Doznanie niemal o seksualnym podtekście. W artyzmie prymitywnego, zdawałoby się, ludu tkwiła, jak zwykle, przyczajona groza. Tajemne wzory posiadały… świadomość?


Cała gorączka kolekcjonerska sporadycznie wybuchała i gasła. Czym były maski? Według wierzeń Papuasów rodziły się z inspiracji wyobraźni, z rozdwojenia kreatywności jaźni. Zaklinały otaczającą nas duchową nadrzeczywistość. Były zatem tworem absolutnie symbolicznym, jednakże o własnej, niezależnej percepcji świata. Rodziły się w potrzebie zaistnienia i wpływania na losy żyjących ludzi. Dla Papuasów głowa była siedliskiem duszy i jako taka, nawet odcięta, spełniała funkcję opiekuńczego ducha. Zbyteczna więc okazała się zniewalająca wiara w pomocne towarzystwo ubezpieczeniowe. Wystarczał prawidłowo i sprawiedliwie odrąbany łeb wroga, umieszczony na wybornym kawałku bambusa, aby skutecznie ochronić poletko, powiedzmy, bratków przed atakiem szarańczy bądź znienawidzonych dzieci sąsiada. Posiadałem w skromnej biblioteczce wszystkie opracowania zajmujące się szczegółowo badaniem sztuki plemiennej Nowej Gwinei. Wybitnym dziełem było trójjęzyczne opracowanie wydawnictwa Konemann – Sztuka oceaniczna Anthony‘ego JP Meyera. Prawdziwa biblia kolekcjonerska. Stamtąd czerpałem niezliczone chwile natchnienia i paranormalnych pouczeń. Rok wcześniej nabyłem przedziwną maskę pochodzącą z nieprzebytego gąszczu tego wyspiarskiego lądu. Nie istniała żadna dotycząca jej informacja. Katalogi milczały. Zdobiące ją linie nie należały do żadnych znanych prądów artystycznych. A sama maska była szczególnie mała i niepozorna. Zakrywała zaledwie pół twarzy. W jakim celu ją wykonano? Do czego służyła? Czy noszeniu towarzyszyła jakaś pieśń? Czy magia słowa budziła kolory? Posiadałem w kolekcji takie, które reagowały. Kilka słów w narzeczu Asaru wyjaskrawiało, dodawało głębi i lśnienia, a nawet je wyolbrzymiało! Ta maleńka zdawała się na swój sposób jałowa. Zagmatwana w wyrazie, cicha i zagubiona. Materiał przypominał wyschniętą skórę węża. I tak właśnie twierdził jej dawny właściciel – antykwariusz. – Pierdolona żmija naciągnięta na bambusową ramę – warknął obojętnie, gdy go uprzejmie zapytałem o rodzaj użytego w produkcji tworzywa. Nie przekonało mnie to wyjaśnienie. Przeszukałem internet. Było kilka artefaktów o analogicznym profilu artystycznym w Danii. Tam podobne tworzywo budziło podejrzenie, że pochodzi z jakiegoś nieznanego praszczura. Sam pamiętam, że odnalezienie porównywalnego fragmentu gruzełkowatej skóry w Ameryce Południowej

swego czasu zrobiło furorę. Okazało się autentycznym okazem megafauny tego kontynentu. Tylko gigantyczny leniwiec sprzed dwudziestu milionów lat mógł szczycić się posiadaniem identycznego przykrycia. Czyżby więc ostatni zginął z indiańskich rąk całkiem niedawno? Niezmiernie podniecony odkryciem, za kilkaset marnych baksów poddałem to coś analizie genetycznej. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że próbka posiadała odwrotną polaryzację białek kodu DNA. Mój Boże, dotykałem prawdziwego obcego? A może zaszła analityczna pomyłka? To ostatnie było całkiem prawdopodobne. Facet robiący analizy za flaszkę dodatkowej whisky zatańczyłby nago na środku Federation Square. Podjarany marihuaną, na poczekaniu zrobiłby z tej skórki fiuta aliena. Niektórym portfel zastępuje mózg. Nie wierzyłem w rezultaty ani trochę, a jednak… ciągnęło mnie do tego lądu jak cholera. Pragnąłem całą duszą spotkania trzeciego stopnia z kulturą tak archaiczną, że wręcz przerażającą. 2. W samolocie podano niewielki posiłek, który wytrącił mnie z zadumy. Jakiś niesforny żart z jedzenia, umieszczony w kartonowym gównie, pośpiesznie okraszony standardowym uśmiechem stewardesy. Zerknąłem przez okno. Ciągle jeszcze australijski kontynent. Ta ziemia trwała w oczekiwaniu na jakąś inną, bardziej przychylną epokę geologiczną. Niewielkie rozbłyski wodnych tafli wyglądały tu jak pośpiesznie zagrabione diamenciki, w panice rozrzucone przez złodzieja w gigantycznej twarzy przerdzewiałej skały. Długie godziny lotu zepchnęły wreszcie ten upieczony do szaleństwa kontynent poza horyzont. Krajobraz orzeźwiła błękitno-lazurowa wstęga oceanu. Rafy koralowe i wtopione w nie wyspy. Wreszcie Port Moresby. Mały, zatłoczony, wrzeszczący spoconym tłumem czarnuchów. Miał mnie stąd odebrać przyjaciel plantatora kawy. Pojawił się wreszcie, zziajany i spocony do granic ciekłej możliwości, dopiero po godzinie. Przepraszał namolnie. Miał kłopoty z realizacją czeków w banku. Ale przywiózł ze sobą niewielki kawałek rybiej skóry i krótki list polecający. Właśnie tego szukałem. To był nowy trop i prowadził do ludów Ramu. Nasz samochód w końcu potoczył się wąskimi uliczkami. Wkrótce mknęliśmy pośród pól całkiem niezłą drogą w kierunku Borea, gdzie przyjaciel miał dom i stojącą od frontu awionetkę.

19


opowiadania • miniatury • prozA Samolocik był w komplecie z usłużnym czarnym pilotem. Po lunchu, zakrapianym przywiezioną w prezencie wyborową, wrzucił moją walizkę na siedzenie i kazał usadowić się wygodnie na pozostałych kilku centymetrach. Jakoś najtrudniej przyszło mi zmieścić się w zaduchu kabiny. Lot nie należał do przyjemnych, ale był najtańszym i najbezpieczniejszym sposobem dotarcia do stolicy prowincji Madang. Stamtąd udałem się zaś górniczym samochodem przez Bogia do Awaru. Przewodnicy mieli poprowadzić mnie do wioski pomiędzy Muruken a Kwanga w dorzeczu Ramu, gdzie zdecydowałem się spędzić kilka dni i doświadczyć gościnności pradawnego ludu tuż przed końcem świata 2012 r. Dobrze opłaceni przewodnicy to tak zwani porterzy. Wyspecjalizowani i doskonali w swojej profesji. Ci akurat nie prezentowali się okazale. Przez dobrą chwilę kłócili się, kto ma nieść mój laptop, i stwierdzili, że dołączy do nas trzeci porter za sto dolarów ekstra. Młody chłopak o imieniu Mayolo. Był chorobliwe chudy, a jego głowa, będąc niedorzecznie wielka, ledwo utrzymywała się na wątłej szyi. Chłopak szedł czwarty, tuż za mną, kiedy wkroczyliśmy w pierwsze pasma dżungli. Nieraz byłem już w tego typu lesie, ale jeszcze nigdy w tak wściekłej plątaninie zieleni jak ta. Woda i parne powietrze napierały na nas niczym szkło. Stopy wytaczały breję błota i martwych liści przy każdym stąpnięciu. Gdyby jeszcze nie insekty… Ale było ich wszędzie zatrzęsienie. Co ciekawe, w Australii nie wchodziły do nosa, a te tutaj wprost lubowały się we wtykaniu swych ciał w zasmarkaną głębię, drążąc i drążąc szybkim ruchem w poszukiwaniu smakowitości. Ścieżka zaczęła się zwężać. Biegła teraz na szczyt lesistego wzgórza. Wkrótce pomknęła między omszałymi głazami. Nieco dalej zamazała się, niemal ginąc w świeżych trawach. Raptem, znów ostro zarysowana, sunęła pomiędzy palmami i leżącymi pniami spróchniałych drzew. Wszystko to było dla mnie nowe, ale jednocześnie czułem, że współgra z jakąś najgłębszą, dotąd ukrytą struną mojej duszy. Nastraja ją, rzeźbi na nowo, wygładza na niej zmarszczki i nagradza trudy. W ciągu niespełna dwóch dni marszu pokonaliśmy dwadzieścia pięć kilometrów dżungli. Niezwykły wynik, muszę przyznać. Stanęliśmy u progu wioski późnym popołudniem. Oparliśmy bagaże o wielki pal, zwiastujący istnienie gdzieś powyżej chaty. W koronach palm czaił się już ponury mrok. Akurat lunął rzęsisty tropikalny deszcz i przez chwilę słyszeliśmy tylko przewalające się UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


krople. Szczeble drabiny były aż szkliste od nadmiaru wody. Ledwie pierwszy porter wdrapał się na wysokość płaszczyzny podłogi, a już przeraźliwie krzyknął. Odskoczył. Wpadł na mnie i strącił z pierwszych szczebli wprost na mokrą ziemię. Wcale nie patrząc, pobiegł w dżunglę, wrzeszcząc niezrozumiałe komendy. Mój laptop pomknął wraz z chłopcem, a złośliwie kopnięta walizka wysypała swą zawartość wprost do kałuży pełnej błota. Ręce mi opadły. Przecież jeszcze chwila i tragarze zginą w dżungli, a deszcz zamaże w błocie ślady. Stałem przez chwilę, nie wiedząc, co zrobić. Dręczyło mnie pytanie. Co ten kretyn tam zobaczył? Wspiąłem się ostrożnie po drabinie i w niekończącym się poszumie deszczu zajrzałem do wnętrza chaty. Panował tu półmrok. Ulewa szeleściła na słomianym dachu. Spływające chaotycznie krople pluskały na kałużach poniżej. Wzrok przyzwyczajał się do marnego światła. Zobaczyłem bezgłowe trupy, leżące jak wielkie napuchnięte poduchy. Szyje były już dawno wyschnięte. Krew stężała w złowieszcze czarne plamy. Nieruchomość ciał i ruchliwość deszczu już mnie nie przerażały. Ogarnięty spokojem i obojętnością, przemierzyłem wszystkie siedem chat i wszędzie napotkałem ten sam widok. Dzieci miały dodatkowo wyrwane ręce. To wzbudziło moją nienawiść do istot z głębi nieprzebytego lasu, który był strażnikiem ich porządku, wiecznego obrzędu, usprawiedliwienia czynu, wzniecenia i narodzin barbarzyńskiego gniewu. W naszym świecie – prawo, sprawiedliwość, kordony policji, mury więzień. W ich przypadku – las deszczowy jako jedyny oskarżyciel i obrońca. Tam ukrywali swoje troski, ból i samotność. On wyznaczał im kary za zbrodnie, których nie było, bo istniał las. Las wiecznie wydzierający życie wszystkiemu, co żywe, i oddający zgromadzony skarb temu wszystkiemu, co tak niecierpliwie oczekuje ponownego ożywienia. W końcu pobiegłem za moimi porterami w dżunglę, próbując pośpiesznie zamknąć zabłoconą walizkę. Zupełnie mokry, w strugach deszczu, nie miałem pojęcia, czego jest więcej w tej przejmującej wilgoci: obcej wody czy swojskiego potu. W dżungli nie było już żadnych śladów po moich tragarzach. Tylko rozrzucone w szalonym bezładzie puzzle wprasowanych w błoto liści, patyków i kamieni. Kiedy trącałem gałęzie, wybuchały chmurą złośliwych insektów. Jakaś roślina poszarpała mi skórę. Nie widziałem kolców, ale czułem, że mają się dobrze głęboko pod skórą, rozpalając ogień piekącego bólu. Biegłem i przystawałem, nasłuchując. Walizka

21


opowiadania • miniatury • prozA ciążyła mi jak głaz. Deszcz zamienił się w rozszalałą ulewę. Strącał lawiny liści. Gdzieś wysoko w górze wiatr szarpał korony drzew. Ptaki umykały w popłochu, milczące i głuche. Dałem spokój tej bezsensownej pogoni… Usiadłem na walizce. Droga wydawała się ślepa we wszystkich kierunkach. Pod stopami czułem coraz bardziej mięknącą ziemię, jakby chciała mnie wchłonąć, rozpoczynając trawienie od rozmoczonych już spodów butów. Ziemista masa była wewnątrz gęsta od świeżych korzeni i dopiero co zagrzebanych pnączy. Przypominała tkankę pełną nerwów i soczystych żył. Nie było w niej już miejsca na wetknięcie świeżego trupa. Mogłem co najwyżej położyć się na powierzchni i wniknąć w nią jakiś czas później jedynie soczystościami wnętrza, pozostawiając wysuszone truchło kości na pastwę owadów i wiatru. Beznadzieja. Nie widziałem drogi ucieczki. Zdawałem sobie sprawę, że pobliska wioska nosi niewidzialne piętno zagłady, że to coś powróci i upomni się o wciąż żywych. Z drugiej strony las proponował perspektywę tułaczej śmierci. I to wybrałem, gdy w końcu przebrzmiał werbel deszczu. Ruszyłem pomiędzy drzewa, goniąc umykający szelest kropel. Walizka nie przedstawiała już teraz żadnej wartości. Wczoraj zjadłem ostatni kawałek sera, a torebki cukru z restauracji McDonald‘s w Port Moresby upchałem po kieszeniach spodni. Było tu całe mnóstwo palm. Prześcigały się w drodze do światła. Gigantyczne figowce oplatały każdy napotkany przedmiot. Obojętne, czy była to skała, obce drzewo czy żywy człowiek. Przypuszczam, że gdybym zatrzymał się na dostatecznie długo, jakiś figowiec oplótłby mnie szorstkim korzeniem… I zagniótł na tylko sobie znane ciasto z ziemi i gliny. Droga wiła się w dół. Napotykałem strumienie, ale woda cuchnęła gliną. Wolałem spijać pozostałości deszczu z szerokich liści filodendronów. Prawdziwy głód dał mi się we znaki dopiero późnym popołudniem. Nie znalazłem nic, czym mógłbym go zaspokoić. Wieczorem dotarłem do pierwszych wzgórz. Ale wzniesienia były inne niż te, które mijaliśmy z tragarzami. Szczyty wypełniały omszałe głazy, połamane drzewa, kłębiące się liany i rzędy świeżo w nie wetkniętych młodych palm. Tam nocowałem. Pierwsza prawdziwie samotna noc na mojej wyspie marzeń. Jakby los postanowił mnie tu zaciągnąć tajemniczą siłą i uśmiercić dla zwykłego kaprysu. Noc nie przyoblekła szaty z gwiazd dla nieproszonego gościa. Nadeszła uzbrojona w kłębiastą zbroję chmur. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Upuściła delikatną mżawkę, która nie wybudzała ze snu życia, tylko zachęcała do nękania owady. Całymi chmarami lepiły się do mojej twarzy, ramion i nóg. Rankiem byłem czerwony jak najwspanialszy wschód słońca. Od ukąszeń. Uciekałem od tego miejsca do późnego popołudnia. Zauważyłem też pijawki na skórze. Były wszędzie. Odrywałem je z obrzydzeniem. Barbarzyńskie stworzenia pozostawiały niegojące się rany. Pod wieczór odnalazłem zupełnie przypadkiem roślinę, której liście, przytknięte do skaleczenia, przynosiły krótkotrwałą ulgę. Wieczorem krwiopijcy znów wypełniały tłumnie moją skórę. Łydki były naprawdę biedne. Wątpiłem, czy została tam kropla krwi. Wtedy odkryłem nowe przeznaczenie pijawek. Kiedy głód stał się problemem nie do zniesienia, ostrożnie rozgryzałem je w ustach i gdy umierały w konwulsjach, szybko połykałem. Owszem, czułem posmak krwi, ale to była w końcu moja własna, swojska krew. Stanowiłem niezłą przynętę. Zebrałem dobre dziesięć dekagramów przysmaku. Miały gorzki, kwaskowaty smak. Wtedy przypomniałem sobie o torebkach cukru z McDonald‘s i postanowiłem osłodzić sobie resztę kolacji. Był to pierwszy od dwóch dni posiłek zjedzony w tym piekielnym lesie. Czas odmierzał deszcz. Dokładny jak zegarek. Noce spędzałem na omszałych głazach. Dni w podobnych do siebie wąwozach. Powoli zatraciłem poczucie rzeczywistości. Buty zamieniły się w kule zaschniętego błota. Nogi piekły od zadrapań, wolno zamieniających się w przewlekle zainfekowane rany. Pozostałem już tylko w ulubionej podkoszulce i szortach. Kapelusz, mokry od potu i ciężki od soli, już tylko mi przeszkadzał. Miałem dość. Drzewa wydawały się wszystkie takie same. Ścieżki wiły się w dal jak labirynt wiecznej zasadzki. Jadłem jakieś grzyby, żułem orzeszki, próbowałem owoców podobnych do wielkich jagód. Pragnąłem już tylko przerwać jak najszybciej zjawisko zwane życiem. Siła, która mnie tu przyniosła, była niewątpliwie szaleństwem i obłąkaniem mojego umysłu. Nie istniało sensowne wytłumaczenie nieracjonalnego zachowania. Maska? Już mnie nie obchodziła. Teraz pragnąłem tylko od tego lasu jasnego wyroku. Po coś w końcu mnie tu przyciągnął. Dla jakiegoś celu do tej pory oszczędzał. 3. Pożerane naprędce owoce nie zabiły mnie jednak.


Wyostrzyły tylko moje zmysły, naćpały niebywałą wrażliwością. Nieoczekiwanie doznałem krótkotrwałego olśnienia. Ptaki ponad moją głową nie nawoływały się tak bezmyślnie i jałowo, jak dotąd myślałem. Wydawały dźwięki zachęty do magicznie natchnionego tańca. Wybijały rytm dla nóg, dla moich nieustających kroków w błocie i mazi z liści. Usłyszałem nagłą, wybuchającą wzniosłymi tonami muzykę, która wypełniła mnie nadzieją na zmianę. Ucieszyłem się i wkrótce zatańczyłem. Nagle objawiły mi się wszystkie ścieżki i kierunki, i cele. Wszystkie najbliższe wioski i te najdalsze. Poczułem zapach oceanu zaledwie o setkę kilometrów przed sobą i runąłem kolanami w błoto. Zadyszany tańcem, chichoczący. Potem – zawstydzony… Upadłem na wznak. Trwałem tak przez wiele godzin, poruszając ramionami jak zbłąkany pływak. Maź przepływała ponad ręką ciepłą falą. Nagle zauważyłem pochylającą się postać. Twarz miała zamazaną i starą jak kora drzewa. Bezzębne, głębokie w rozwarciu usta. Oczy przymrużone i mocno zapadnięte w czaszkę. Zamknąłem powieki, kiedy poczułem ręce tego człowieka zaciskające się na moim gardle. Wahał się. „No dalej” – myślałem. Przyduszał delikatnie i puszczał, jakby z szyi wyrabiał ciasto. Znów spróbował. O ile dotąd miałem jakieś mętne pojęcie o rzeczywistości, tak teraz straciłem przytomność na dobre. Budziłem się kilkanaście razy. Zawsze w jakimś duszącym dymie. We wnętrzach chat. Możliwe, że tylko w różnych pokojach jednej, ale odnosiłem nieprzeparte wrażenie, że były to odrębne chaty. Małe, większe, czasem zwykłe szałasy. Ludzie wpatrywali się we mnie osłupiali, z niedorzecznym zachwytem, a czasem z wręcz bogobojnym lękiem. Były to wszystkie wioski, które znałem z mapy, i też te, których na mapie nie było. Skąd wiedziałem? Hm… Śniłem? Pewnego dnia znalazłem się w duszącym dymie sam. Panująca cisza mnie zaszokowała, ale nie przejęła lękiem. Czekałem. Czułem, że za chwilę nastąpi coś niezwykłego. Po godzinie dostrzegłem rysy znajomej twarzy. To ten sam człowiek. Zdawał się być wyciosany w grubej warstwie niezmiernie starego drzewa. Niezwykła chudość tworzyła wizję nieregularnego w zarysie ciała. Kości miał chaotycznie i bez sensu wystające. Z zapachu przypominał stare, wilgotne książki na półkach mojego domowego stryszku. Mrużył oczy. Sapał. Kasłał przeciągle i ciężko. Poruszał się momentami jak ślepiec, dorzucając pachnących ziół do palącego się ogniska, ale jednocześnie jego kroki posiadały wiele

magicznej precyzji. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że pełen był wizualnych sprzeczności i niezgody z jakiegoś ważnego powodu. Już wiedziałem. Trwało misterium. Mamrotał to chłopięcym głosem, to chrypiał jak starzec. Wyśpiewał jakiś fragment pieśni głosem młodej indonezyjskiej praczki, by po chwili zaklinać w dymie ogniska tonem zatrutej fanatyczną gorączką wiedźmy. Znów milczał, rozkołysany na skrzyżowanych nogach. Zatrząsł się w malarycznym jasnowidzeniu i… Nagle mnie spostrzegł. Jego usta drgnęły i wydały ciche cmoknięcia. To były krótkie wyrazy języka ludu Ramu. „Mój Boże, co się ze mną dzieje?” – pomyślałem z dzikim przestrachem. Nie rozumiałem ani słowa! Obudziłem się innego dnia. Dym niósł z sobą ostry zapach palonej ptasiej skóry, pełnej wilgotnego pierza. Gryzł w oczy. Budził odruch kaszlu i wymiotów, wyostrzał percepcję niemal do granic ostrego bólu. Wtedy poczułem. Ją! Miałem na sobie przedziwną suknię. Chyba żywą! Co ja mówię? Żywą? Przypomniała mi dziecięcą zabawę w ducha z długim prześcieradłem narzuconym na głowę. Tym razem wszystko doskonale widziałem, jakby tkanina przyrosła do czaszki albo zabrakło jej w miejscu głowy! Czyżby zaszeleściła, zaintrygowana? Spała setki lat. Zesztywniała nieco i wyschła od leżenia, ale na powrót wracała do pełni życia. Starzec mówił do mnie. Ignorowałem jego wołanie. Zatańczyłem w tej ciężkiej szacie, zupełnie pozbawiony poczucia rzeczywistości. Tkanina przypominała śliską i lepką skórę ryby. Tę samą, z której wyprodukowano moją miniaturową maskę. Nagle poczułem, jak moje wirujące stopy zdrętwiały i, na Boga, odpadły z przedziwnym, długim stukiem o drewniane bale podłogi. Słowa starca brzmiały teraz jak magiczne wezwania. Pętały mnie! Osaczały. Może po prostu śniłem? Starzec śpiewał. Płomień ogniska lizał mu brzuch, niemal opalał nagie przyrodzenie, łasząc się do brudnych kolan. Nagle krzyknął, a mi odpadły wirujące ręce i reszta z nóg aż po odłączone w nierealny sposób biodra. Zapadły się piersi i ciało w jednej chwili pozostało bez oddechu. To był krytyczny moment. Poczułem odkręcającą się szyję i usłyszałem głuchy łoskot padającej reszty ciała. Rozpadło się jak części plastikowej lalki. W sumie było to i tak bez znaczenia. Ciągle wirowałem w tańcu. Czułem się wyzwolony, radosny i lekki. Suknia była teraz wszystkim. To ona pozwalała na tę szaloną, swobodną lewitację.

23


opowiadania • miniatury • prozA – Janie? Ktoś wołał mnie po imieniu? Któż mógł mnie tu znać? – Janie? – pytał powtórnie zwiędłym, aczkolwiek uroczystym tonem. – Tak, słucham cię – odpowiedziałem niechętnie, bo już grała we mnie inna, nowa nuta. Samo powietrze poniosło mnie tam, gdzie naprawdę chciałem pójść. Stanowiliśmy nierozerwalną, wyzwoloną całość. Co z tego, że stary mnie znał? Odnalazł i wykradł z materialistycznego społeczeństwa, zaszczutego konformizmem i wieczną pogonią za ulotnym poczuciem doskonałości. Wszył w materię duchowości wszechświata Papuasów, napoił ich dosłownym postrzeganiem świata i szukał wdzięczności w formie mojego bezkrytycznego posłuszeństwa. – Masz w sobie tę potencję, której oni poszukują od wieków – mówił starzec. – Głowa normalnego człowieka potrafi uwięzić duszę tylko na krótki okres życia. Ty, wypełniony wyjątkowym dualizmem osoby chorej psychicznie, posiadasz pełnię płaszczyzn odrębnych rzeczywistości, czego obcy właśnie poszukują. – Dlaczego nie ruszasz ustami, kiedy mówisz? – zapytałem, zaintrygowany zaciętą nieruchomością jego warg. – A skąd wiesz, że ty ruszasz ustami? – Wiem, bo mówię. – Wiesz, że ja cię słyszę. – A więc to nie jest rozmowa? – To jest rozmowa. Nic z tego nie rozumiałem. – Wiesz, gdzie jesteśmy? – zapytał ponownie starzec. Rozejrzałem się uważnie. – To jest pojedyncza, długa chata. Widzę setki masek opartych o ściany. Niektóre z nich wypełniają duchy zmarłych, inne zawierają zasoby niespożytej nienawiści. To demony. Są jeszcze puste maski. Te są najpiękniejsze. – Odwróciłem się w przeciwległą stronę. Ruchowi towarzyszył delikatny dźwięk dzwoneczków. – Widzę półki z głowami przodków, z głowami naszych najwspanialszych wrogów, z ornamentami uroczystości i chwały. Tam mieszczą się totemy klanów i taborety dla słuchających chłopców. Widzę rzeźbione pale i broń. Czuję w tym ducha Yiamin i Ramu. To jest uświęcony dom mężczyzn – zakończyłem opis. Starzec kiwnął z uznaniem głową. – Dobrze. Wkrótce dowiesz się, po co cię tu sprowadziłem. Zabrało mi to wiele lat poszukiwań. Tysiące snów UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

wysyłanych do podświadomości setek tysięcy ludzi i miliony szepczących zachęceń. – Wezwałeś? Po co? – zapytałem, ciągle wirując w coraz powolniejszym tańcu. Za każdym obrotem omiatałem wzrokiem zadymione pomieszczenie. Przez krótkie chwile widziałem moje leżące ciało. Pozbawione rąk i nóg, przypominało gigantyczną porcję związanego sznurami żeber baleronu. Było dla mnie obce – i teraz, i wtedy, gdy mogłem nim w dobrej wierze kierować. Ale serio… Naprawdę wierzycie, że udaje wam się każdego dnia precyzyjnie kierować tym biologicznym złomem? Przecież jest niedokładne. Złośliwie przekomarza się z poleceniami ducha jak tani chiński zegarek. Dlatego, wierzcie mi, obojętny był mi jego widok. No, hm… Miałem patrzeć na proces owej, prowadzonej z dokładnością do jednej molekuły, dekompozycji organizmu? I może jeszcze go żałować? W odpowiedzi na moje pytanie starzec dźwignął się ociężale. Podszedł do skalistej ściany, o którą opierała się cała konstrukcja chaty, i nie wiadomo jak spowodował, że zamieniła się w taflę precyzyjnego lustra. Oniemiałem z zachwytu, widząc siebie rozigranego w feerii tajemniczych ogni. – Masz odpowiedź. Podoba ci się? – spytał. No i do dziś nie wiem, dlaczego pytał. Przecież widział mój bezgraniczny milczący podziw. – To nie jest maska. To nie jest nawet suknia. To nie demon, którego zapewne się spodziewasz... To Eleonorianin – dopowiedział.

4. Co za głupie pierdolenie?! Przecież ja już od pierwszego rozwianego w tańcu rąbka rybiej skóry, od chwili, gdy dziwnie stanęła moja noga, wiedziałem o tej istocie. Kiedy odpadły stopy i łydki, i kolana, poczułem, że pozbyłem się czegoś prawdziwie zbytecznego! Jakbym odrzucił kule! Wyzbył się kalectwa i podeptał nędzne, przyziemne człowieczeństwo. A sama suknia? Tak, dobrze pamiętam to nagłe stwardnienie wokół mej szyi, przypominające w ruchach ciepłe i wilgotne ruchy brzytwy. Patrzyłem w lustro, ciągle urzeczony pulsującymi kolorami. Moja głowa była gdzieś wewnątrz pięknego latawca z długimi aż do ziemi mackami. Nawet koniuszkami jej nie dotykał, a sunął w powietrzu wspaniale zbalansowany. Jakże zachwycające monstrum! Lustro nagle obrzmiało. Zagotowało się wewnątrz, zabulgotało i wylało się z ramy srebrną cieczą. Tak


naprawdę było wejściem do pierwszej komory statku kosmicznego. Nieco dalej, w długim korytarzu, wisiał cały rząd przedziwnych ubrań, kombinezonów, sukni. Nie wiem, jak miałbym je nazwać. Grunt, że wszystkie były olśniewająco piękne. Nie, nie! To nie był salon Dotti, gdzie zwykle moja córka traciła głowę. Te suknie, jak prawidłowo przeczuwałem, były uśpionymi Eleonorianami. Czekały na zakuty łeb, podobny do mojego, żeby wczepić się w demona duszy i móc żyć na nim jak pasożyt. Bez tego, kurwa, przepraszam bardzo za słowo, nie istniały… Dlaczego mnie to tak poirytowało? Bo wyobraźcie sobie technologicznie wysoko stojącą rasę, zdolną do podróży międzygwiezdnej, ale uzależnioną od organizmu, na którym pasożytuje, i – co gorsza – nie potrafiącą odnaleźć takiego organizmu w całym dostępnym wachlarzu życia na Ziemi. Dopiero później dowiedziałem się, że to wina przekonań filozoficznych i wpojonej wiary o dobrowolności. Ja się, do pizdy pańskiej, pytam! Kto mnie pytał o zdanie? Jaka wolność wyboru została mi zaprezentowana? Nagle zdałem sobie sprawę, że rozmawiamy. Boże! To był pierwszy kontakt z obcą cywilizacją! Ja tu byłem ambasadorem Ludzkości! To nic, że oderwali mi głowę od tułowia, że siedzieli na mnie jak na ośle. Miałem kontakt z Nimi! Psiakrew, kto by pomyślał, że odnajdę ich w formie sukienki i że będą szukać niszy ekologicznej, w tym przypadku bagna o rozmiarach sto na sto kilometrów? My, ludzie biali, zamieniamy całą planetę w gigantyczną niszę ekologiczną. Bez pardonu niszczymy objawy życia innego niż nasze. Wynajdujemy miliony usprawiedliwień. Nawet do sracza wlewamy mordercze środki bakteriobójcze. Niech w imię higieny popłyną do morza i wykastrują mikroorganizmy z reprodukcyjnej potencji, płynąc na czubku naszej śmierdzącej kupy! Świat, z którego przybyli obcy, był, owszem, zatłoczony. Dwie pełne galaktyki. Ale nie! Oni nie znali słowa „inwazja”. Inwazja może wystąpić na głupawym filmie science fiction, bo przecież walka o swoją niszę ekologiczną nie oznacza zburzenia zastanego porządku świata. Planeta poddana procesowi terraformacji w przypadku tych istot nie wchodziła w grę. Potrzebowali bagna i niekoniecznie miało ono obejmować cały glob. Po prostu potrafili się dzielić i nie mieli wrodzonego chamskiego pędu do zasiedlenia swoją jedynie słuszną formą życia wszystkich możliwych dziur w ekosystemie. Inwazja

była nonsensem. Ich statek to przeniesienie, nisza ekologiczna poszukująca wsparcia symbiozy. Tylko tyle i aż tyle. Patetycznie wzniosłe założenie. 5. Kolejny dzień budził się w czerwieni. Im bardziej mój towarzysz zapuszczał we mnie korzenie, tym bardziej korzystałem z jego zmysłów odczuwania. Zaznałem kolorów zmian prędkości biegu czasu. Dziwny zmysł. Jednak całkiem sensowny. W wyniku ruchu ciał niebieskich w obrębie naszego systemu słonecznego powstają w ciągu sekundy miliony, miliardy drobnych zakłóceń grawitacyjnych, nakładających się na otaczający świat jak warstwy farby. Statek wyglądał dzisiaj jak ślimak przylepiony do skały. Z łatwością rozgraniczałem jego zamazane kontury, wchłaniałem barwy i dziwny zapach, jakby świeżo parzonej kawy. Na pewno nie była to arabica. Moja niczym nieograniczona percepcja poszukiwała środków odwołania, skali porównawczej bliskiej istocie ludzkiej. Ta feeria odczuć, przepełnienie bogactwem skali należały do percepcji obcego! Jakże byłem szczęśliwy… Spacerowaliśmy po dżungli w towarzystwie setki dzieci. Eleonorianin wypluwał z ust z szybkością karabinu maszynowego ślinę, krystalizującą się w ostre igły szkła, a ta zabijała przelatujące ptaki. Ziemię pokrywały poszarpane ptasie ciała, z których bezlitosna dziatwa wyrywała olśniewająco kolorowe pióra. Zabite zwierzęta wzbudziły mój żal. Szczególnie że darzyłem wielką sympatią żółto-brązowe kokomo. Wkrótce malcy biegali ogarnięci gorączką podobną do tej, jaka opanowała ich szalonych ojców. Ciała lśniły naoliwione potem. Przerażały dygotaniem. Wiły się, poplamione kredą i farbą. Wszystkich porwał dziękczynny taniec. Pieśni i krzyk w ptasiej krwawej czerwieni i jaskrawej żółci. Demon sunął pośród nich niczym mesjasz. Śmierć wydawała się poskromiona raz na zawsze. Obcy magią, jakiej nie znał mój świat, starał się wyrwać mi duszę. Zagarnąć jaźń. Zgnieść objawy niezależnej woli. Podkupić swawolne instynkty. Dławiłem natręctwa jego myśli. Dusiłem w zarodku i kiedy mnie przypadkiem przeraził, sam atakowałem. Wtedy milczał, osaczony. Kurczył się w najdalszym kącie jaźni i mamrotał. Ośmielałem się wówczas i rewidowałem zasoby jego wspomnień, bo odsłaniał się w tej regresji myśli. Obnażał się głupio i długo pozostawał dziecinnie bezbronny. Intrygowała mnie jego rodzinna planeta.

25


opowiadania • miniatury • prozA W końcu wydarłem z niego ten obraz. Wstrząsnął mną dogłębnie. Pochłonął niczym ciemny tunel. Nawet żałowałem tego doświadczenia, bo na długi czas ogarnął mnie przemożny strach i chłód, jakiego dotąd nie zaznałem w życiu. Mgły i niekończące się mokradła, zatopione w ponurym półmroku. Zezowali wszyscy na wszystkich. Zupełnie jak w naszym chrześcijańskim społeczeństwie. Ten jednak rodzaj pasożytnictwa duszy pozostawał dla mnie ciągle niezrozumiały. Brzydził mnie. Wiem, że my, tu na Ziemi, jesteśmy nieświadomymi organizmami symbiotycznymi. Naszym uznaniem o wyższości jaźni zaniedbujemy współżyjące z nami miliony komórek ciała i miliardy współpracujących bakterii. To one decydują o naszym życiu. Jesteśmy im winni konsultacje w myśli o samobójstwie, w decyzji o wszelkiego typu zamroczeniach. Mój obcy nazywał się Uoloyi. – Duch, tłoczący się w jaźni twojej głowy, jest tworem perwersyjnie wirtualnym – mówił. – Można na nim oprzeć budowlę eleonoriańskiej duszy jak na fundamencie szkieletu. Może więc działać kilka płaszczyzn świadomości jednocześnie. Wieloświadomość jest w naszym świecie najzupełniej normalna, ale zupełnie wyjątkowa w waszym. ”Człowiek opętany” to tutaj określenie pejoratywne. Dwoistość istoty ludzkiej we współczesnym świecie chrześcijańskim jest potępiona. A skrajna, chemicznie wyzwolona inspiracja prowadzi do zagubienia i niezrozumiałego przerażenia. Rozmawiał ze mną! Naprawdę fascynujące. – To dlaczego musiałeś pozbawić mnie ciała? – Ja? Przecież to ty sam odrzuciłeś zbędne części. Wiedziałem, kurwa, że kłamie! Czułem to w jego skórze. Łgał z jakichś pobudek cwaniackiego bezpieczeństwa. W sumie prosta reguła zagarnięcia i utrzymania za wszelką cenę. Poza tym uczynienie mnie całkowicie zależnym było mu na rękę. Czyżby Bóg, który ich stworzył, zapomniał zaopatrzyć ciało w duszę? Dlaczego potrzebowali takich jak ja, potrafiących wytrzymać dualizację osobowości bez konsekwencji immunologicznego odrzutu? Czy jestem dla nich programem operacyjnym? Jeśli tyle wiedzieli, czyż nie potrafili dokonać cudu samowystarczalności? Następny poranek był różowy. Przypuszczałem, że to Mars zbliżył się do Ziemi na odległość pozwalającą wizualnie zaobserwować zmiany w czasoprzestrzeni. Sumujące się pola grawitacyjne obu planet spowalniały obowiązujący je czas. Zadziwiające, że mogłem to UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


precyzyjnie wychwycić. Apogeum zjawiska zanurzyło dzień w ciemności głębokiego fioletu. Byłem podekscytowany. Odnalazłem starca w domu mężczyzn. Jego usta zamieniły się w nowym świetle w ruchome czarne kreski. Nie witał mnie. Raczej mamrotał odpędzające zaklęcia. Jego oddech był nie mniej śmierdzący niż on sam. Zapomniałem wspomnieć, że miał na imię Imohtu. Tyle że równie dobrze potrafił zmieniać imiona jak czas kolory. Twierdził, że zmienione, utrzymują swoją wartość w krzywiźnie czasoprzestrzeni. Skąd taki chudy Papuas mógł o tym wiedzieć? Czekałem. W nowej skórze byłem dużo bardziej cierpliwy. – Wyrosłeś – powiedział po tygodniu, patrząc na mnie z powierzchni odległej podłogi. Rzeczywiście. Ledwo mieściłem się pod strzechą chaty. Zrobiłem się szerszy, płynniejszy w ruchach i trochę bardziej agresywny. Bił ze mnie żar jak z otwartego pieca, a on dygotał z zimna. – Uoloyi chce pójść ze mną na rajd. Co to znaczy? – zapytałem. Przecież wiedziałem… Szukałem usprawiedliwienia dla grzechu. Znałem rajdy ludów Anga. Jeszcze przed drugą wojną światową spustoszyli w kanibalistycznej gorączce ogromne obszary południowo-zachodniej części wyspy. To tam powstały trzymetrowe maski o mocy przerastającej nasze wyobrażenie o magii. Zostały wściekle i doszczętnie zniszczone przez ogarniętych paniką niemieckich misjonarzy. Nie po raz pierwszy zresztą. Palili artefakty od pierwszego kroku na tej ziemi. Bożych adwokatów ogarnia strach na widok niczym nieograniczonej ekspresji artystycznego wyrazu. Teraz wiedziałem, że źródłem ich przerażenia nie był artyzm prymitywnego ludu. Nie był nim również zmaterializowany szatan. Nic z tych religijnych bzdur. Był nim… obcy, w swej najczarniejszej, najbardziej przerażającej formie osaczającego duszę jestestwa. Czy było to nawiedzenie? – Posłuchaj. Musisz już dokonywać wyborów sam – przerwał moje rozmyślania starzec. – Istota jest świętym ucieleśnieniem naszych plemiennych marzeń o kontakcie z duchami praojców. W zamian pragnie rozbudzić resztę swego ludu. Może zamieszka z nami tutaj, na Ziemi, i nauczy nas szeroko patrzeć w zaświaty? Sam chciałbym uszczknąć nieco z tych mrocznych mocy. Pomóż mu wybrać ofiary. Ludzie biali, dobrze wykształceni byliby idealni.

27


opowiadania • miniatury • prozA – Czy mam rozumieć, że ten rajd oznacza polowanie na głowy? – Wiem, że moje słowa były pełne… entuzjazmu. Ale czułem się tak silny, ba, bezkarny, że mógłbym zrobić wszystko. Miałem za sobą dzikich, gigantyczny deszczowy las i przede wszystkim technologię „voodoo” obcych. Gdybym mógł, to już zacierałbym ręce. – Spokojnie. Wiem, co robię. – Też kłamałem. Jak mogłem wiedzieć? W życiu zabiłem parę kur, karpi i na pewno sporo much, ale nigdy nie zabiłem człowieka. A tutaj nie był potrzebny tylko bierny udział. Liczył się zamysł i wykonanie. Stary uśmiechał się z politowaniem. On już kochał mnie na swój papuaski sposób. No bo w końcu ilu znał podobnie jak ja jebniętych w naszym wyedukowanym na biało świecie? Droga przez dżunglę w wykonaniu eleonoriańskim była czystą przyjemnością. Ledwie muskałem grunt w locie. Wydawaliśmy z siebie głęboki, wyostrzony dźwięk piszczałki. Mógłbym porównać go do pisku rozpędzonego czajnika. Towarzyszyły nam akordy muzycznego podkładu, kwilenia i harmonijne pohukiwania zwierząt i roślin. Falowanie głosów, dotąd jednostajne i nużące, zamieniło się nagle w porywające i pełne ekscytacji. Braliśmy udział w kakofonii dźwięków. Ogarnął mnie trans i euforia. Chciałem zawisnąć w tym locie na wieki. Las gęstniał. Młode palmy niemal stykały się ze sobą. Przemknęliśmy przez nie jak przez kordon z papieru. Szybko i z dzikim szelestem przerwaliśmy bariery trawy i giętkich trzcin, mknąc jak spiętrzona fala błyskawic. Splątane liany, powalone drzewa, omszałe głazy i nieprzeliczone rozszerzające się strumyki były jakby klawiszami fortepianu, które muskałem rąbkiem sukni, by wydobyć subtelną różnicę dźwięków. Dostrzegłem drogę biegnącą równolegle do krawędzi lasu. Drobinki szarego kurzu już były obecne w błyskotliwych migotach słońca. Nie padało od kilku dni. To niezwykłe na tym obszarze. Wpadliśmy na szosę dokładnie w momencie, kiedy pojawił się na niej terenowy nissan. Zapach przeciążonej klimatyzacji i smród rozgrzanego oleju były szokującym zestawem po miesiącu przebywania tylko pośród roślin. Jednym skokiem wystrzeliliśmy nasze ciała w powietrze. Czułem się jak przelatujący na spowolnionym filmie zwierz. Odczuwałem cierpkość smaku, gdy mój obcy formował w płytkich ustach język w kształt lejka. Doznawałem dreszczy podniecenia, kiedy toksyczna, żrąca substancja raz po raz wypełniała przestrzeń. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

W oczy uderzył nowy obraz. Rozbłysk szyby widziany pod ostrym kątem. Wykrzywiona przerażeniem twarz kierowcy i ślina. Poleciała jak strzałka z bawełnianym łebkiem. Nawet usłyszałem dźwięk podobny do odgłosu bambusowej dmuchawki. Jad skrystalizował się w powietrzu do twardości diamentu. Z łatwością przebił szybę, by poprzez nieodporne czoło przeszyć mózg. Tam błyskawicznie przeobraził się ze szkła w mieszającą się w krwioobiegu truciznę. Mężczyzna tężał w paraliżu. Sztywniał jak ptasie truchło. A mój obcy, przelatując obok kierowcy, zręcznym ruchem już otwierał drzwi. Sprawnie poderwał ciało i niezwykle sprytnie wyłuskał je z wnętrza, zanim rozpędzona maszyna z hukiem uderzyła w przydrożny martwy pień. 6. Imohtu zajął się ciałem australijskiego inżyniera bardzo pieczołowicie. Z uwagą obserwowałem, jak dokładnie zaszywa usta starymi nićmi, wydłubuje oczy dziwną łyżką, zastępując je drobnymi muszelkami. Jak wciska głęboko w nos wygładzone kamyki, a uszy napełnia woskiem. Najdziwniejsze, że człowiek ten nagle powstał i począł ostrożnie się przechadzać. Szedł wzdłuż chaty w dymie wieczornego ogniska. Mruczał coś do siebie. Klął pod nosem. Ale dźwięk wydobywał się z jego brzucha i brzmiał jak szelest garści żwiru wrzuconego do wnętrza wirującego bębna pralki. Musiał być rzeczywiście poirytowany obecną sytuacją. Biedak nie zdawał sobie jeszcze sprawy z doniosłości pierwszego, dobrze udokumentowanego kontaktu z obcymi. Imohtu chwycił go w ostatniej chwili na krawędzi kończącej się podłogi. Frankenstein był niczym w porównaniu z tą poczwarą. Z oczu i ust wyciekały stróżki krwi. Sklejone włosy pełne były mrówek, a skórę ramion pokrywały magiczne nacięcia papuaskiego noża. Imohtu bardzo uroczyście zaprowadził go do skalnej ściany. Z sykiem otworzył się lustrzany właz. Starzec długo szukał pośród specjalnych wieszaków pierwszej komory statku. W końcu wybrał. Suknia spadła na zaskoczonego inżyniera nazbyt nieoczekiwanie. Całym ciałem wstrząsnęły drgawki, a wzdłuż prawej nogi potoczyła się kropla popuszczonego moczu. Co stało się powodem mojego wściekłego wybuchu gniewu? Nie to, że nowy Eleonorianin miał piękniejsze wzory na ciele. Nawet nie to, że posiadał dwie pary cudownych,


niemalże kobiecych oczu, z których biła cierpliwość i rozwaga. Przebaczyłbym i zapomniał. Ale ten inżynieryjny głąb dalej spokojnie chodził! Korzystał z dobrodziejstw pełni cielesności! Pozostał zniekształconym, ale ciągle kompletnym człowiekiem! Dlaczego tak szybko zrezygnowałem z ciała? Jaka siła, do kurwy nędzy, zmusiła mnie do poświęcenia własnego życia dla dobra tego kontaktu? Nie mogłem uwierzyć we własną głupotę. Patrzyłem i życzyłem mu, żeby pod wpływem natchnienia odrzucił kończyny z tą samą łatwością, z jaką zdejmuje się buty. Albo żeby zagarnęła nim myśl o zbyteczności cielesnej skorupy! Niechby tułów stał się ciężarem nie do udźwignięcia! Próżne zaklęcia. Nic się nie wydarzyło. Inżynier dalej ze stoickim spokojem paradował w tym, zapewne nie w pełni szczęśliwym, eleonoriańskim płaszczu. Wieczorem Imohtu zwołał starszyzny plemienne siedemnastu wiosek dorzecza Ramu. Wywlekli z podziemia chaty maski, o jakich nie śniło się światu. To one sprawiły, że zwątpiłem w rzeczywistość. Maski nie były wystrugane w pradawnym drewnie. Były na wpół materialne, jakby wytopione w galarecie o twardości górskiego kryształu. Fizjonomie podlegały ciągłej zmianie. Usta drżały, oczy pokrywały ruchome powieki, nos wydmuchiwał dziwną mgłę czy gaz. Może dlatego pachniały słodkim kadzidłem. Dotknięte, ożywały na moment i wtedy inicjowały zwrotki krótkiej pieśni. Stojąca u podnóża chaty gromada dzieci chórem kontynuowała melodię. Śpiewała do ułaskawionej śmierci. Brzmiało to jak miłe Bogu modły. Stałem z inżynierem najbliżej starca. Kiedy mówił, wyglądał na wykręconego, jakby stanowił jedność z szarym dymem ogniska. – Tysiące lat temu, jeszcze zanim krokodyl Nuga nadał imię człowiekowi i wysłał go na stały ląd, niebo posiało setki gwiezdnych ziaren. Wiele z nich użyli praojcowie. Nieliczne pozostałe ciągle tkwią zagrzebane w bagnach Asmatu. Oczekują przebudzenia, jakie może im dać tylko martwy człowiek. W wioskach ludu Ramu oczekiwanie dobiegło końca. Demony szczęśliwie zamieszkały pośród nas. Mieszkańcy zawtórowali mu jednogłośnym rykiem. Patrzyli na nas wzrokiem pełnym miłości i podziwu. – W naszym lesie nie ma organizmów, z którymi obcy mogliby przejść w fazę asymilacji. Pozostaje człowiek i limitacja jego percepcji. Już wcześniej ludy Asaru, Bogia i Sylarii wydobywały ziarna z błota. Wykorzystując

moce magii najstarszych klanów, otwierały włazy i rabowały zawartość. Od setek lat egzoszkielety obcych służą nam przy krwawych mordach. Zawsze niosą sprawiedliwy wyrok w plemiennych waśniach. Są najcenniejszą monetą w przetargach o granice wpływów. Biali nie mają zielonego pojęcia o prawdziwych źródłach kanibalizmu. Przejęcie ducha miałoby być zrozumiałe dla tych, którzy nigdy nie oderwali się od wyłącznie materialnej konsumpcji dóbr tego świata? Imohtu mówił dalej przez godzinę. Nie mogłem tego słuchać. Po pierwsze, to jakaś degradacja wizji. Jak to? Wysoko rozwinięta cywilizacja chce skolonizować sto kilometrów ziemskiego bagna? Co za głupota? Każdy kraj arabski za ich technologie udostępniłby im tysiące kilometrów pustyni. Bez mrugnięcia okiem zamieniłby je w dobrze prosperujące bagno. A zresztą oni… Dlaczego potrzebują błota? Powinni już dawno znaleźć odpowiedź na proste pytania. Nie wiem, może farmakologia, aromaterapia, hipnoza – żeby pozbyć się odwiecznej chcicy do taplania w błocie i dokonać wreszcie inwazji jak się patrzy na suche lądy jakiejś planety. Inwazja na San Francisco?! Już widzę zakamuflowane w rzędach ciuchów renomowanych galerii sklepowych eleonoriańskie suknie. Słyszę ten wrzask w przebieralniach i widzę porzucone odnóża młodych dziewcząt. Może dresiarnia Wall Street albo przebieralnia Bazyliki Świętego Piotra na Wzgórzu Watykańskim? To rozumiem. Ale tu – wpaść na zależność od ludu dotkniętego obsesją śmierci? Na celebrantów cielesnej martyrologii? Inwazja wioski zdrowo pojebanych Papuasów? Jaki kontrast w zestawieniu dwóch kosmicznych kultur… Ujrzałem oczyma wyobraźni ludzi z planety Ziemia biegających po lesie z piórami rajskiego ptaka wepchanymi w każdy zakamarek głupiego łba. Dmuchawy, oszczepy? Krew? Strzępy porwanych ciał, rozrzuconych pośród traw jak muchomory? Dlaczego automatycznie pilotowane statki wybrały tę planetę? Jak głupi był automatyzm zasiedlania? Następnego dnia spotkaliśmy się nieopodal rzeki w bitwie niemającej precedensu w historii tego zakątka. Jak powiedziano mi później, myliłem się w tej sprawie. Nie pierwszej i nie ostatniej z udziałem demonów z głębokiego wszechświata. W dżungli rozstawiły się dwie potężne armie, wspierane eleonoriańskim sprzętem militarnym. Nigdy, nawet w najczarniejszych snach, nie wyobrażałem sobie walczących gigantycznych masek. Wyglądały jak działa samobieżne. Zniekształcały

29


opowiadania • miniatury • prozA czasoprzestrzeń, wywracały las i pluły korzeniami zmieszanymi z błotem i ludźmi. Stałem wraz z australijskim inżynierem w pobliżu gigantycznego figowca. Wspierały nas tłumy szalonych wojowników, naćpanych po granice szerokich nosów. Rząd gwinejski dbał o młodzież w wioskach, wysyłając najzdolniejszych na australijskie uniwersytety. A oni powracali z wiedzą o tym, jak w warunkach dżungli wyprodukować alkohol bez udziału bezzębnej babci lub założyć poletko wiecznie zielonej marihuany. Teraz ten ogromny tłum, masa lśniących ciał, wył w gorączce walki. Długie strzały furkotały w powietrzu. Mój Eleonorianin wysyłał swoją zatrutą ślinę, a ja obserwowałem w milczeniu martwych wojów Asmatu, leżących we krwi wypływającej spod ich wspaniałych błotnych masek. Cała wyspa oszalała. Ludzie na pewno chorowali tu psychicznie. Śmierć zanosiła życie do innego świata. Jakże to podobne i chrześcijańsko żałosne. Brak szacunku i pogarda dla ciała. W kanibalistycznym Asmacie panował cudowny obyczaj nadawania imienia po zmarłym. Należało imię ukraść, najlepiej wrogowi. Wydrzeć wraz z życiem i samym gardłem. Przyswajając imię, zagarniało się i duszę. Imię, dla nas również, jest przecież zaklęciem mocy. A sama śmierć? Z tym wiąże się interesująca legenda. W mitologii gwinejskiej pewnego dnia nieśmiertelny człowiek wyrzeźbił drewniane figury. Papuasi wierzą, że inspiracja pochodzi od ducha, który z zaświatów dopomina się o zaistnienie. Tak było i teraz. Nocą w rzeźbach rozbudził się złośliwy prabyt. Zamienił drewno w gnijące trupy. Inspiracja była pretekstem. Poraziła nie tylko myślą, ale i rozkładem samego artystę. Szybko umarł. Zapach gnijącego ciała przeraził ludzi. Co więcej, demon rozsmakował się w cierpieniu innych i rozmnożył wśród nieśmiertelnych dotąd organizmów Ziemi. Ustanowił życie przemijającym, krótkim i pełnym bólu. Nigdy jednak nie udało mu się złamać ducha. Pozostał na wieczność niepokonany przez śmierć. Nasz mord był więc miły demonom. Czułem słodki zapach ich lepkich stóp w koronach drzew, gdzie magią szelestu liści zaklinały nawet rajskie ptaki. Znów wszystko wirowało, oddane igraszkom zagłady. Krew, fragmenty ciał, niegdyś bezcenne, każdy tu rzucał jak ochłap na szalę opatrzności. Mój Boże, jak obcy nas postrzegają w tym zagubieniu istoty egzystencji? Pierwszego martwego Eleonorianina znaleźliśmy na polanie. Leżał dobrze rozgrzany słońcem, cuchnący UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

i w połowie objedzony przez insekty. Człowiek, którego zasiedlał, posiadał kompletne ciało. Byłem wściekły na siebie. Zbyt łatwo poddałem się władzy tego pajaca. Teraz wątpiłem już nawet w istnienie mojej wolnej, odrębnej woli. Przemykałem wraz z nim przez ten uciszony las i to on zabijał. Ja tylko liczyłem twarze. I aż dreszcz mnie przechodził, kiedy malutkie głowy dzieci wirowały w powietrzu jak po przejściu żywej gilotyny. Wiedziałem od starca o śledztwie policji federalnej ściągniętej z kontynentu. Badali sprawę. Wojna na taką skalę nie mogła przejść niezauważona. Tym bardziej że doszło do wycięcia w pień rodziny plantatora kawy, Stevena MacRoya. Plantator był biały, a to w kraju takim jak ten nie uchodzi na sucho. Zupełnie się nie zdziwiłem, widząc w wiosce nieopodal mundury policji. A kiedy zobaczyłem wycelowany w siebie rewolwer, nawet nie potrafiłem przeciwstawić się obojętności. Do tej pory wszystko się udawało. Kolosalna szybkość, odskok, czas na kontratak. Ta kula musiała być przypadkowa. Ból głowy był nie do zniesienia… I w tym punkcie historii pochłonęła mnie mętna, przedśmiertna rzeczywistość, pełna urojeń i dziwnych smaków. Tylko z podań ustnych i pieśni wiem, co się wydarzyło dalej. Nasz statek, pilotowany przez australijskiego inżyniera – Eleonorianina, widowiskowo wystartował, zabierając ze sobą całą szatnię i pół męskiej chaty. Resztę pojazdów i pięciometrowe samobieżne maski na powrót zagrzebano w odmętach błot. Prymitywy i opierzeni psychopaci w samą porę uchronili kulturowe dziedzictwo niebios przed zarazą białych kupczyków i religijnych fanatyków – misjonarzy. Policja i wojskowi maruderzy wrócili z niczym, nie licząc ran kłutych i ciętych. A kadra naukowa pozostała w swoich laboratoriach, trawiąc czas na leniwych symulacjach i założeniach. Pamiętam urywane myśli i pieśni kobiet o dalszej części tej historii. Dolatywały do mnie z głębi chaty, gdy stary Imohtu próbował załatać dziury w mojej głowie woskiem i tuzinami cennych muszelek. Byłem mu wdzięczny za tę hojność. Zwykle używano gliny zmieszanej z kolorowymi ziarnami zbóż. Wiem, że naprawa udała się wyśmienicie. Jakiś zachwycony niemiecki antropolog zakupił za bajońską sumę na festynie w Goroka moją głowę – do złudzenia przypominającą muszelkowe żelazko. Jak już uprzednio wspominałem, ostrość mojej świadomości była uzależniona od intensywności zapachów, jakie mnie otaczały. Wyostrzały lub przytępiały percepcję aż do mroźnego niebytu.


Kiedy mój nowy właściciel schował mnie przed swoją żoną w starej szafie, poczułem smród zdolny obudzić trupa. Spoglądałem na otoczenie z obojętnym zainteresowaniem, gdy oto zupełnie niespodziewanie spadło na mnie olśnienie. Obok wisiały dziwne płaszcze z kapturami, poncha, jesionki i wyleżane prochowce. Zapierały dech w piersiach okrycia wierzchnie pozbawione otworów na głowę, o kompletnie zaszytych bądź lejkowato zwężanych rękawach. Ciemność rozjarzyła się guzikami wielkimi jak oczy. Przez chwilę nie mogłem pojąć, co się dzieje. Nieoczekiwanie nastąpiło szokujące objawienie. Egzoorganizmy!

Rozwieszone egzoszkielety w zróżnicowanej formie, barwie i delikatności skóry roznosiły woń nieskazitelnie doskonałą w natłoku zalotnych komunikatów. I te zapachy orzeźwiły mnie na dobre! Boże, kogo tu nie było! Przedstawiciele ras całej galaktyki. A najbliższe: Fomalhaut, 55 Cnc, 51 Pegasus? Widziałem ich planety. Zadawałem pytania i uczyłem się intensywnie. Ta wiedza przyda się ludzkości. Sami przecież kiedyś ruszymy w gwiazdy w poszukiwaniu naszego bagna… Von Truppen rozbroił mnie zupełnie, kiedy obojętnie założył jeden z płaszczy i wyszedł w nim na spacer z psem. Skąd znałem jego nazwisko? Sam go tak nazwałem ze względu na beznadziejną chudość i przenikliwy wzrok sępa, którym mnie przewiercał za każdym razem, gdy otwierał skrzypiące drzwi. Wał pierdolony. Odwiesił płaszcz po przyjściu i nawet nie przeprosił. Dziwne, że nie odpadły mu ręce i nogi. Wiem, byłem za łagodny. Eksplozja gorączki euforii… Kontakt trzeciego stopnia? Ten odwieszony prochowiec był egzociałem Formianina, wysłannika cywilizacji z Gliese 674 b. Wał! Zupełnie się nie orientował, jakim skarbem dysponował w swojej szafie. Usilnie proszę, sprawdzajcie wasze płaszcze! I przenigdy nie odrzucajcie odnóży. 7. Po miesiącu mój nowy właściciel usunął mnie z przyjemnego haka w szafie i powiesił na małym gwoździu wbitym w ścianę swojego gabinetu. Tłumaczył coś… – Stara mątwa zdechła… Nigdy więcej pożółkłych dyplomów! – wydzierał się zgorzkniałym głosem. Potem te niemieckie komunikaty, że lubi na mnie patrzeć. Kocha wydłubane oczy i zaszyte usta. Zasypiał, siedząc z wielką fajką w zębach. Godzinami chrapał w fotelu naprzeciw. W sumie dym wyostrzał mi zmysły i mogłem znów przemyśleć całą sytuację. Czy dać mu do zrozumienia, że posiada taki skarb kontaktowy w swojej szafie? Za każdym razem jego nałóg palenia rozbudzał moje zmysły na nowo. Ale jednego dnia zabrakło staruszka i jego fajki. Odszedł. Córki nawet nie zatkały nosa muszelkami, a oczu trupa nie zastąpiły woskiem. Przykre. W tydzień później ktoś litościwy zakopał mnie pod drzewem. Skąd wiem? Przecież czuję tysiące wżerających się w czaszkę robali. Wciąż nie potrafię pozbyć się wrażenia, że jestem na tej planecie dualistycznie obcym. 

31


opowiadania • miniatury • prozA

autor: Piotr Kuśmierek ilustr.: Przemysław Kijowski

Stary Rok,

czyli o korzyściach z noszenia okularów

Z

ziębnięty, walczący z wiatrem, chroniący oczy przed łupieżem grudnia – dzień odchodził w pośpiechu. Zmierzch zapalił lampę nad kuchennym stołem, grzał dłonie o kaloryfer, wstawił wodę na herbatę. Z postanowieniem o konieczności uprzątnięcia kuchni i zastanowienia się nad przyszłością usiadłem przy stole. Dopiero początek miesiąca, a wszystko idzie jak po grudzie. Strach myśleć, co przyniesie przyszły rok. A jaki był ten? Zamyśliłem się. Za oknem śnieg bez sentymentu zacierał ślady, mróz ścinał kałuże. Pukanie. Niechętnie poczłapałem do drzwi, spojrzałem przez wizjer. W rozgrzebanej gwałtownie pamięci nie znalazłem twarzy tego mężczyzny. Wzruszyłem ramionami i otworzyłem. – Dzień dobry – powiedział starszy pan. – Dzień dobry – odpowiedziałem, ponownie kartkując pamięć. – Właściwie dobry wieczór, ale że jeszcze ciut widno… – Uśmiechał się grzecznie. Odruchowo dotknął muszki, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


upewniając się, że jest prosto. – Przyszedłem trochę wcześniej, bo wyczułem stosowną refleksję. – Wzruszył ramionami. Patrzyliśmy na siebie wyczekująco. – Jestem twoim Starym Rokiem… Przyszedłem omówić, podsumować, zrobić bilans, rozliczyć… – Pochylił się odrobinę. – Mogę wejść? Bezwiednie zrobiłem krok w tył i szerzej otworzyłem drzwi. Kurtkę i czapkę powiesił na wieszaku. Miał na sobie brązowy staromodny garnitur, białą koszulę. Starannie zawiązana czarna muszka lekko drżała blisko jabłka Adama, w brustaszy drzemały wielkie okulary. Spojrzał na buty, następnie – pytająco – na mnie. Machnąłem ręką, więc wszedł do kuchni. Zajął miejsce przy stole, potarł dłonie, chuchnął w nie, znów potarł. Stałem oniemiały przy stole, wpatrując się w mężczyznę. – Jeśli poproszę o herbatę, nie poczytasz mi tego za niegrzeczność?? – Nie, naturalnie, że nie. – Ocknąłem się. Nastawiłem wodę w czajniku, usiadłem naprzeciw. – Więc, że tak powiem, czas na podsumowanie. Niedługo odejdę i trzeba co nieco omówić, prawda? – Patrzył mi życzliwie w oczy. Ja siedziałem sztywno. Drgnąłem, gdy czajnik głośno pyknął, kończąc swą robotę. Starając się odnaleźć w tej sytuacji, patrzyłem, jak wrzątek wypełnia dzbanek, sitko z herbatą dynda wewnątrz, a całość, pod przykryciem, staje na stole. Kubki i cukier lądują miękko przy dzbanku, zielone serwetki zajmują miejsce przy kubkach, łyżeczki drzemią na serwetkach, ciastka piętrzą się w nieładzie na talerzyku. – Dziękuję – powiedział Stary Rok, nalał sobie herbaty, posłodził, nie zamieszał. – No cóż, sporo tego się nazbierało, więc zacznijmy od razu, bo noc blisko. Nie nastąpiła zbyt wielka poprawa, prawda? Ale… po kolei. Po pierwsze: po jaką cholerę ci nowy telewizor i konsola? Przecież spłacasz już dom i samochód. Kolejny kredyt? Co? Bardzo nierozsądnie, bardzo. Muszka mało nie poderwała się do lotu, gdy popił herbatą ciastko. – Na fejsie napisałeś, że czytasz książki. Od pięciu lat nic nie przeczytałeś oprócz instrukcji montażu suszarki łazienkowej. Nieładnie, do poprawy. Poślinił palec i zebrał okruchy ze stołu. – Poza fanpejdżami z książkami polubiłeś też siłownię i basen, więc kiedy tam pójdziesz? Brzuszek masz duży, warto. Kolejne ciasteczko i kolejna próba uwolnienia się muszki. – Od maja spuszczasz koledze z pracy powietrze z kół. Przecież gdybyś przyjeżdżał wcześniej do biura, znalazłbyś miejsce do zaparkowania. Dopił herbatę. Łyżeczką wyjadł rozmoczony cukier z dna kubka. – Gdy z synem grasz w Battlefield, podpuszczasz go, by szedł tam, gdzie jest najwięcej wrogów, i szybko zginął. Tak cię cieszy, że nie jesteś ostatni w statystyce gry? Co z ciebie za ojciec!? – Westchnął. Nalał sobie herbaty, posłodził, nie wymieszał. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął kartkę. Założył okulary i rzucił na nią okiem. – A, tak… – Odłożył okulary. – Rok temu obiecałeś, że przestaniesz rzucać papierowymi kulkami na zebraniach w pracy. Gdybyś miał kilka, kilkanaście lat, no to może dałoby się to wyjaśnić, ale w wieku prawie pięćdziesięciu? – Strzepnął okruch z marynarki. – Kanapki. Jeśli ich nie chcesz brać do biura, to powiedz o tym żonie. Nie będziesz musiał czekać, aż spleśnieją, i wkładać ich koleżankom do torebek. Patrzył na mnie wymownie, lecz nie doczekał się reakcji. Szok minął szybko, teraz próbowałem nie okazać, jak bardzo zaczyna mnie bawić ta sytuacja. – Co tam jeszcze mamy… – Przyłożył na chwilę okulary do oczu i spojrzał na kartkę. – A! Wieczorami wynosisz z domu śmieci i wrzucasz do pojemnika sąsiada. – Spojrzał na mnie groźnie. – Dalej… Cztery razy przeciąłeś kabel telefoniczny pani Grabowskiej. – Westchnął. – To bardzo leciwa kobieta i nie chce używać komórki. Możesz to zrozumieć? Kabel wisi bardzo wysoko, więc nie powinien aż tak ci przeszkadzać! – Teatralnie zaczerpnął powietrza. – Przez płot na wędkę łapiesz kury pani Małeckiej. Jak cię nakryje, to będzie o tym mówiła cała okolica. Pomyślałeś o tym? – Pokręcił głową z dezaprobatą. Spojrzał na kartkę. – Dwa razy podrzuciłeś zdechłą rybę do samochodu pana Wafeltowskiego, a pani Majchrzak wrzuciłeś przez okno białą mysz, którą kupiłeś w sklepie zoologicznym. Wiesz, co się działo u niej w domu?

33


opowiadania • miniatury • prozA Nie wytrzymał. Parsknął śmiechem. Ja też. Chwilę trwało, nim się uspokoiliśmy. Potem Rok położył kartkę na stole, wziął głęboki wdech i powiedział: – Nie czas wreszcie dorosnąć, co? Darku? – Mam na imię Piotr, nie Darek – powiedziałem, śmiejąc się serdecznie. Stary Rok zamarł. Rozejrzał się po kuchni. – To nie jest dom Leszczyńskich? – zapytał przerażony. – Nie. Leszczyńscy mieszkają obok. Rok założył okulary i przyjrzał mi się uważnie. Szkła były grube jak denka od słoików. Też bym się wstydził je zakładać. – O cholera! – Złapał się za głowę. – Przepraszam najmocniej. Ale się pomyliłem! – Poluźnił kołnierzyk, przełknął głośno ślinę. Muszka mało nie odleciała. Podniósł się z krzesła. – Stary już jestem i niedowidzę. – Zachichotał z wyraźną prośbą o wyrozumiałość. Uścisnął mi serdecznie dłoń i skierował się do drzwi. Założył kurtkę i czapkę. – Przepraszam bardzo za pomyłkę. Proszę się na mnie nie gniewać, dobrze? Bardzo proszę. Dziękuję. Zdrowia, dużo zdrowia życzę. – Zaśmiał się głosem św. Mikołaja z reklam i wyszedł z domu. W połowie schodów przystanął. Zdjął czapkę, podrapał się w głowę. Zawrócił. Stanął tuż przede mną. – Wiosna była piękna, prawda? – powiedział z rozrzewnieniem w oczach. – Absolutnie zachwycająca. Pamiętasz? Dorodna, pociągająca, kusząca. Gdy w pełni dojrzała w słońcu, gdy wydłużyła jej się sukienka, nie mogłem dłużej czekać. Wyznałem, co do niej czuję, a ona mnie przyjęła. Co za radość! Znasz to, prawda? – Odczekał chwilę, bym zrozumiał aluzję. – Dni się wydłużały, a każda chwila z nią była jak główna wygrana na loterii. Nie sposób było się nasycić. Zawiązywaliśmy pąki, wiliśmy gniazda. Zachęcaliśmy świat do wielkiej namiętności. – Gniótł czapkę. – Potem, gdy nadszedł czas obowiązków, pielęgnowaliśmy to, co powstało. Dni stawały się coraz krótsze, ale wciąż gorące, wypełnione pracą. Wiesz, jak ona się cieszyła? Jak się realizowała? – Szukał w moich oczach zrozumienia dla swojej przypowieści. Znalazł. – Zapełniała czas; i swój, i mój. Ani dnia nudy, ani chwili smutku. Jednej łzy nawet nie uroniła, gdy młode ruszały w świat. – Westchnął. – Kiedy nadeszły długie i chłodne noce, zaczęła niedomagać, ale nie skarżyła się. Uśmiechała się lekceważąco, pocieszała siebie i mnie. Unosiła głowę wysoko, dziarsko, choć w oczach pojawiały się oznaki niepokoju. Wciąż była taka piękna! Pewnego dnia bardzo mocno zawiało, w nocy przyszedł silny mróz. Na to nie było rady. Opadła z sił. Odeszła. Czekał na moje pytanie? Zadałem spojrzeniem. – Kolejnej wiosny już nie będzie w twoim życiu, to pewne, ale na gorące lato czasu ci starczy. Niezgrabnym ruchem położył mi rękę na ramieniu. Było w tym geście dużo zachęty i otuchy. Lekko uścisnął, lekko się uśmiechnął i ostrożnie stąpając, zszedł po schodach na podwórze. Porwał go przedświąteczny pośpiech przechodniów. Przez kilka minut stałem w drzwiach, grzejąc się w jego słowach. Patrzyłem na mieniący się w świątecznej iluminacji tłum. Dostrzegłem wielu starszych panów w muszkach i bez okularów. A co, jeśli mój Stary Rok poszedł przez pomyłkę do kogoś innego? 

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

34

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


autor: Anna Rozwadowska-Zając ilustr.: Przemysław Kijowski

F

aza NREM – non-rapid eye movement – to sen wolnofalowy, głęboki. Pojawia się tuż po zaśnięciu i trwa około godziny. Tempo metabolizmu ulega znacznemu zmniejszeniu, spada ciśnienie krwi, zwalnia oddech i rytm serca. Zaczyna się zawsze tak samo: kładę się wieczorem i… nie mogę zasnąć. Przewracam się z boku na bok. Poduszki przeszkadzają; są za wysoko lub za nisko, za płaskie, za duże. Robię z jednej cienki wałek i układam pod szyją. Tak najlepiej mi się śpi, ale teraz to wcale nie pomaga. Jest za ciepło lub za chłodno, przykrywam i odkrywam się na zmianę. Myśli fruwają gdzieś daleko, a sen nie przychodzi… Faza REM – rapid eye movement – lub sen paradoksalny. Faza snu wywołująca szybkie ruchy gałek ocznych, wysoką aktywność mózgu, nieregularny oddech, skurcze serca i… marzenia senne.

Po chwili dociera do mnie świadomość przedziwnej ciszy panującej wokoło. W nocy to przecież nic nadzwyczajnego – myślę, ale wstaję ostrożnie i podchodzę do okna. Ulica jakby zamarła. Nic się nie porusza: wiatr nie

35


opowiadania • miniatury • prozA niepokoi żadnego listka na rosnącym opodal drzewie, ptaki umilkły, nie słychać zawodzenia psów, kocich wrzasków. Nie widać miarowo zazwyczaj pulsującej czerwonej diody alarmu sąsiadów. Nienaturalne światło nocy zamyka mnie w klatce ciszy. Czas jakby się skończył, zastygł w niebycie. Wracam do łóżka zła na brak snu. Zaczynam się niezwykle pocić. To trwa zaledwie krótką chwilę, a już leżę cała lepka i wilgotna. Z obrzydzeniem wycieram się skrajem prześcieradła, lecz zastygam w bezruchu: pod ścianą sypialni właśnie przebiegł mały chłopiec. Faza DILD – dream induced lucid dream. To typ świadomego snu. Gdy element snu, nasze w nim zachowanie lub odruchowa reakcja “wewnątrz snu” uświadamiają fakt śnienia. Wiem przecież, że go tu nie ma, nie może być. Może już zasnęłam? Uśmiecham się dobrodusznie do dziecka, ale malec natychmiast znika, wtapiając się w ścianę pomiędzy obrazami. Trochę się zdenerwowałam tą sytuacją. Śnię czy nie? Co jest prawdą? I skąd to dziecko? A jeśli śpię, to dlaczego myślę tak jasno? Staram się głęboko oddychać, uspokoić. Nie na długo jednak. Spod łóżka wysuwają się drobne dziecięce dłonie, łapią mnie za stopy i usiłują ściągnąć na podłogę. Paraliż senny – jest najczęściej bardzo przykry. Występuje uczucie duszenia i czyjejś obecności. Zaczynam się szarpać, kręcić, wić, ale uścisk jest niezwykle mocny. Jęczę coś, lecz z gardła nie wydobywa się żaden dźwięk. Otwieram przerażone oczy. Oddech mam płytki, krótki, nieregularny, dyszę z wysiłku. Nogi nienaturalnie zwisają poza obręb łóżka. Co za koszmar! To było tak realne, prawdziwe, rzeczywiste! Pochrapywanie męża jest balsamem dla moich uszu. Niech sobie chrapie, przynajmniej wiem, że to nie sen. Przytulam się lekko, żeby go nie obudzić, a on odruchowo głaszcze mnie po głowie. Jednak rozkołatane nerwy nie mogą się uspokoić. Szeroko otwarte oczy ponownie zauważają ruch w rogu pokoju. Spod łóżka wynurzają się nogi w niebieskich spodenkach i ciągnięte niewidzialną siłą unoszą się do góry. – Nie! – krzyczę bezgłośnie. – Tego nie ma! To niemożliwe! – Mocno zaciskam palce na pościeli, mrugam kilkakrotnie i… obraz znika.

Zmęczona, spoglądam na męża. Śpi niczym anioł, lekko pochrapując. Jak to?! Przecież przed chwilą stoczyliśmy taką walkę! Czy to był tylko sen? Tak wyraźny, realny? Wciąż jestem świadoma upiornej ciszy dookoła, a teraz również nachodzi mnie myśl, że równocześnie istnieję w dwóch odrębnych światach: snu i jawy. Scena za sceną, obraz za obrazem przenikają się, a ja… tracę wszelką odwagę. Znów jestem zlana potem, ale nie ma on nic wspólnego ze śmierdzącym potem tchórzy. Mój strach ukrył się dużo głębiej. Siedzi w podświadomości i świadomości, przenikających się wzajem w miarę upływu nocy.

SAS – sleep apnoea syndrome – to zespół objawów chorobowych spowodowanych bezdechami w czasie snu.

Faza NREM – non-rapid eye movement.

Mąż za to wstaje i wychodzi z sypialni. Rozumiem go: musi się wyspać. Ale z drugiej strony – nie chcę zostać sama. Patrzę za nim tęsknie i nagle spostrzegam białe palce zaciśnięte na framudze drzwi: on nie chce wyjść! Jakaś siła wypycha go z pokoju! Udaje mu się cofnąć pół kroku i widzę czerwoną z wysiłku twarz. On się dusi! Podbiegam szybko, chcąc pomóc, i ciągnę go z powrotem na łóżko. Walczymy z obcą siłą, usiłującą zacieśnić uchwyt niewidzialnych palców na jego szyi.

Zaczyna się zawsze tak samo: kładę się wieczorem i… boję się zasnąć. 

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

36

Po chwili wszystko puszcza jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Padam na rozrzucone w bezładzie poduszki. Oddycham głęboko. Realność świata – niezwykła realność świata w snach świadomych, realność doznań. Czasami śniący stwierdzają, że bardziej rzeczywisty jest świat we śnie niż ten prawdziwy…

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


autor: Aldona Urbaniak ilustr.: Karolina Drygała

PAN K. Z

auważyłem ją natychmiast, ale tylko dlatego, że była nowa. Siedziała sama przy stoliku pod oknem, pochylona nad jedną z tych grubych medycznych ksiąg, które od dawna znałem na pamięć. Kasztanowate włosy miękko spływały na ramiona, prawie całkowicie zasłaniając twarz. Dopiero gdy wstała, poznałem po nagłym łomocie serca, że była jedyna w swoim rodzaju. Wysoka, szczupła, apetycznie i delikatnie opalona, o przepięknej twarzy i ciepłym spojrzeniu anioła. Niewielkie, subtelnie zarysowujące się pod spodniami pośladki mogły doprowadzić do szaleństwa każdego mężczyznę. Zakochałem się w niej od razu. I wiedziałem, że tylko przy tej kobiecie zaznam całkowitego spełnienia, o czym marzyłem od szczenięcych lat. Pomimo że każdą wolną chwilę przeznaczałem na tropienie jej śladów, widywaliśmy się rzadko. Ona pracowała na pediatrii, gdzie uchodziła za wzór młodej zaangażowanej lekarki, uwielbianej zarówno przez małych pacjentów, jak i rodziców, natomiast ja – na chirurgii. Staruszek ordynator cenił moje umiejętności tak bardzo, że tylko mnie widział jako swojego następcę, co zazwyczaj zbywałem nic nieznaczącymi żartami. Moje miejsce było przy stole operacyjnym, a praca dostarczała niebywałej satysfakcji – nawet gdy traciłem pacjenta, co zdarzało się bardzo rzadko, zawsze zabierałem coś ze sobą. Z Anną, bo tak jej było na imię, mieliśmy tylko jedno wspólne – miłość do zawodu. Poza tym dokładnie nic. Moich słów słuchała jedynie wtedy, gdy przypadkiem znalazła się gdzieś w pobliżu, a ja opowiadałem właśnie o jakimś ciekawym przypadku, o usuniętej nerce albo uratowanej wątrobie. Parokrotnie odpowiedziała nawet na moje wyrafinowane, mające ją zaciekawić pytanie, ale wiedziałem, że po chwili zapominała, kto je w ogóle postawił – byłem dla niej jak powietrze i jak cień. Niezauważalny, niewidoczny nikt. Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi, jak zresztą każda kobieta.

37


opowiadania • miniatury • prozA

Byłem od niej o głowę niższy, łysienie dopadło mnie jeszcze na studiach, a zamiłowanie do obfitych posiłków znacząco odbiło się na stanie tkanki tłuszczowej. Krytykowali to już moi świętej pamięci rodzice, ale mimo to kochałem ich ponad wszystko i zachowałem w sobie na zawsze. Jednym słowem, nie zrażałem się i także w przypadku Anny czekałem na szansę. Ale i nic nie pozostawiłem przypadkowi. Przygotowałem dla niej w moim domu sypialnię, której nie powstydziłaby się koronowana głowa – pastelowe zasłony, jasne ściany i łoże tak miękkie, że kładąc się na nim, nawet ja zatracałem poczucie własnego ciężaru. Czekałem. I nadszedł ten dzień – jak cud, jak ucieleśnienie najbardziej nieprawdopodobnego z marzeń. Wpadłem po pracy do pobliskiej pizzerii, aby wziąć coś na wynos, a ona siedziała tam nad miską jakiejś sałaty i o dziwo, rozpoznała mnie, gdy do niej zagadałem. A kiedy skinęła głową na propozycję omówienia ciekawej operacji oraz wspólnego drinka, wiedziałem, że już jest moja. Krople nosiłem przy sobie zawsze. Przyjechaliśmy do domu dobrze po dwudziestej drugiej. W ogrodzie zatrzymała się na chwilę obok krzewu róż, gdyż pachniały tak oszałamiająco, że pomimo zobojętnienia zdołała to jeszcze zarejestrować, ale potem potulnie poszła za mną do sypialni, gdzie natychmiast zrobiłem jej zastrzyk. Gdy było już po wszystkim, zawiozłem ją do kuchni na wózku inwalidzkim mojej matki. Zabandażowana i w śnieżnobiałym négligé prezentowała się tak zjawiskowo, że przygotowując kolację, nie mogłem oderwać od niej wzroku. Pogładziłem jej rozwichrzone włosy, gładkie, opalone ramiona, piersi unoszące się w coraz głębszym oddechu. Dochodziła do siebie. Usiadłem naprzeciw i w momencie, gdy zacząłem żuć pierwszy kęs jej smakowicie usmażonego pośladka, uniosła głowę i jęknęła, spoglądając na mnie załzawionymi oczami. Zadrżałem. Potężna siła zawładnęła moimi trzewiami, uczucia, dotąd niezaznane, prawie pozbawiły przytomności. I gdy gwałtowne wstrząsy, jeden po drugim, wyciskały ze mnie ciepłe strumienie spływające nogawkami spodni na podłogę, bezustannie kotłowała mi się w głowie jedna, jedyna myśl: Dla takiej chwili, dla takiej chwili warto żyć…  UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


SOFA patronuje! Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że Kieszenie przeszłości czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać.

Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś. Równo rok temu nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się powieść Jana Maszczyszyna pt. Światy Solarne, oscylująca w klimatach głęboko steampunkowych. Okazało się, że autor nie potrafi na dobre uciec od wyimaginowanej rzeczywistości i powraca wraz z nią w Światach Alonbee. Do znanych z poprzedniej części bohaterów i kosmicznych ras dołączają nowe. Oto czeka nas druga odsłona porywającej steampunkowej przygody pośród rybopodobnych Alonbee, Houlotee i Ludzi.

W nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując się własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.

39


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Anna Karowicz

Morderczy walc z czarną różą

Autor: Alek Rogoziński Tytuł: Do trzech razy śmierć Wydawnictwo: Filia Rok wydania: 2017 ISBN: 978-83-8075-194-1

Ś

wiat pisarzy jest takim samym światem jak każdy inny: pełnym nie tylko przyjaźni, ale również współzawodnictwa i konfliktów. Dlatego na zjeździe w pięknym dworku pod Krakowem pisarki pod przykrywką sympatii kryją zazdrość i złośliwość. Podczas uroczystej kolacji jedna z kobiet zostaje otruta, co jest dopiero początkiem tajemniczych morderstw. Czy niechęć popchnęła jedną z nich do zabicia rywalki? Kto jest mordercą i co oznaczają czarne róże? Zagadkę próbuje rozwiązać na własną rękę autorka kryminałów – Róża Krull, przeczuwając,

że ktoś planuje zbrodnie, korzystając z jej książki. Nie mogę Wam zdradzić, czy ma rację, ale mogę powiedzieć, że fabuła jest wciągająca i zaskakująca. Nie da się ukryć, że Rogoziński wkłada w swoje książki mnóstwo serca. To widać nie tylko w zawartym w nich humorze i lekkim stylu pisania, ale również w konstrukcji postaci, które często są wzorowane na osobach z najbliższego otoczenia pisarza. Moim faworytem jest Pepe, którego co prawda nie znam zbyt dobrze z realnego świata, ale w książce został opisany w taki sposób, że został moim ulubionym bohaterem. Jego poczucie humoru i osobowość wręcz mnie zachwyciły i mam nadzieję, że spotkam go w kolejnych częściach cyklu. Skoro już jesteśmy przy postaciach, muszę Wam się pochwalić, że zostałam jedną z nich i niesamowicie się z tego cieszę! Wraz z innymi recenzentkami troszkę pomagam rozwiązać zagadkę morderstw. Jest jednak parę drobiazgów, które mi się w Do trzech razy śmierć nie podobały… Jak dla mnie, trochę za mało tu relacji między bohaterami, czyli zabrakło wyrazistszej warstwy obyczajowej. Pocieszam się jednak tym, że książka jest dopiero początkiem serii. Już teraz wiem, że w następnych tomach wiele się będzie działo! Cieszę się, że będę mogła jeszcze potowarzyszyć Róży i jej przyjaciołom w zwariowanych śledztwach. Tęskniłam też za anegdotami autora, których we wcześniejszych powieściach było zdecydowanie więcej, lecz wielu czytelnikom ten aspekt przeszkadzał, więc ich liczba została zredukowana. Nie powinnam narzekać, bo dzięki temu akcja pędzi na złamanie karku i jest jeszcze bardzo wciągająca. Zawsze jednak lubiłam śmieszne opowiastki wtrącane przez narratora, bo pomagały budować napięcie i wywoływały uśmiech na twarzy. Nie każdy jednak lubi takie odbieganie od tematu, dlatego rozumiem też głosy przeciwko wtrąceniom. To niesamowite, jak bardzo Alek Rogoziński rozwinął literackie skrzydła, pokazując jednocześnie, że ma jeszcze w głowie wiele pomysłów. Rozwiązanie intrygi trochę mnie zaskoczyło, choć podczas lektury oczywiście byłam pewna, że już wszystko wiem… Do trzech razy śmierć połknęłam w dwa wieczory, śmiejąc się w głos i nie mogąc się oderwać od wciągającej fabuły. Jestem pod ogromnym wrażeniem i już tęsknię za lekkim piórem i humorem autora! Dziękuję z całego serca Alkowi Rogozińskiemu za umieszczenie mnie w książce (nadal nie do końca w to wierzę!) oraz za świetną kryminalną przygodę, zakropioną humorem. 

41


publicystyka Dariusz Zajączkowski

Szukając Jestem tkwi przycupnięty na jednym z trawiastych źdźbeł i, zawieszony ponad horyzontem, kontempluje zachód słońca. Pod rysunkiem wiersz. Wiersz? Jedno zdanie, jedno pytanie… W słowach szukam Słowa?1 I to

Autor: Liliana Abraham Zubińska Tytuł: Qi Wydawnictwo: Emporium Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-65144-02-7

O

d pierwszej chwili ujęła mnie okładka. Uczepiony krawędzi beż płynący łagodnie w stronę złamanego zielenią brązu grzbietu; stonowane zaproszenie, by z prześwietlonej powierzchni codzienności miękko zanurzyć się w głębinach siebie. I jeden z krótszych tytułów, jakie widziałem: Qi. Duże czarne, zgrabnie wkomponowane w środek strony Q z przeciągniętym ogonkiem, podtrzymującym i. Nieco niżej imię i nazwisko autora: Liliana Abraham Zubińska. Otwieram książkę, patrzę palcami i, zdając się na los, w ciemno znajduję stronę. Wita mnie mały polny konik. Zarysowany ciemnym brązem UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

już wszystko, to cały utwór. Spojrzałem na rysunek, powtarzając werset i wiedziałem, że chcę tę książkę. Poezja: teren na którym rzadko goszczę, po którym poruszam się niezdarnie, chwiejnie, zwykle onieśmielony wielością znaczeń, pokrętnych czasem sformułowań i ciągłych niepewności, czy podążam za myślą autora. Tu zagrały emocje, poraziła mnie, a jednocześnie przyciągnęła, oszczędność słów. Może w końcu odkryję, jak czytać poezję w ogóle? Skąd tytuł? To oczywiście pytanie do Autorki, ale wiele wyjaśni fakt, że sponsorem i wydawcą tomiku jest Polskie Stowarzyszenie Zdrowotnego Qigongu. Myślę, że w większości kojarzymy choćby fragmenty filmików z Dalekiego Wschodu, na których ludzie w każdym wieku, choć kamera przede wszystkim ujmuje starszych, w skupieniu, bardzo wolno, powtarzają łagodne, delikatne ruchy, a głęboki oddech współgra z niesioną w powietrzu dłonią, jedwabiście muskającą powietrze. Qigong, wraz z ziołolecznictwem, akupunkturą, dietą i masażami, jest jedną z podstawowych metod Tradycyjnej Medycyny Chińskiej. W Polsce Stowarzyszenie osiadło w Kielcach i działa od blisko dwudziestu lat, a obecnie przewodniczy mu doktor nauk medycznych neurolog Paweł Półrola. Jak widać holistyczne podejście do człowieka obejmuje również obcowanie z poezją, ze sztuką, mówiąc szerzej. Swoista arteterapia… Czy można ją przedawkować? Spróbuję, zaczynam od motta: słowom odbieram nadane znaczenie, niech znaczą co Jest. Przystanek i zastanowienie, wodzę palcem poniżej i odkrywam, że to samo zdanie ujęto w angielskim i niemieckim. I tak do ostatniej strony, każdy utwór, każdy wiersz, każdy werset przedstawiono w trzech językowych wariantach, zapraszając do porównania melodii słów, brzmienia fraz, rytmu sylab… Myślę, że Autorka chciała przekazać, iż dźwięk i układ liter pulsuje czymś więcej, niż tylko fizyczną formą. Że wiersz, bez względu na to, w jakim został złożony języku, jest również pewnym pozawerbalnym, pozagraficznym, uniwersalnym przekazem, umożliwiającym uchwycenie istoty tego, co w danym wątku, myśli rzeczywiście Jest. Odniosłem wrażenie, że Liliana Zubińska wskazuje, iż takie odkrywanie stanowi ponadczasowe zadanie człowieka, niezbędne w procesie samorozwoju i prób poznania nie tylko świata, ale przede wszystkim własnego wnętrza, bo bez zrozumienia, kim i po


co się jest, pozostaniemy jedynie pustym dźwiękiem i formą, mgłą i złudzeniem. Jak wiele żyć trzeba. by zobaczyć, że się nie widzi?2 Hm! Zaczynam rozumieć, dlaczego od trzech miesięcy niezmiennie ciągnie mnie do Qi, do skondensowanych ujęć, do cieni sensów ukrytych w trójjęzycznym wybrzmieniu twórczości Liliany Abraham Zubińskiej. Literatura generalnie, a poezja w sposób szczególny, potrafi poruszyć głębię jestestwa. Truizm! O tym wie chyba każdy, choć zwykle odczucie pozostaje czymś nieuświadomionym, jakimś wewnętrznym głosem, ukrytym zewem, budzącym się w momencie zetknięcia z pięknem i rezonującą nań duszą. I również wtedy, gdy choćby przez chwilę mamy szansę nieskrępowanego obcowania z samym sobą. A nie jest to proste w świecie, w którym duchowość oskalpowano, zduszono i zniewolono; z jednej strony przez konsumpcjonizm, z drugiej poprzez utożsamienie z religią, gdzie ograniczono horyzonty, wytyczono obszary i wędzidłem strachu zakazano przekraczania narzuconych granic. Qi, jakkolwiek to słowo rozumieć, wspiera w odnalezieniu swego Ja: Zbliżyć się – można tylko w sercu, w ten sposób usiąść nawet na kolanach Boga.3 Na swój sposób, w intymnej relacji, ale wpierw musisz wiedzieć kim naprawdę jesteś. Tomik ma jeszcze jeden atut, który podkreśla jego specyficzny charakter. Wspomniałem wcześniej o polnym koniku, kontemplującym zachód słońca… Przewracając kartkę po kartce przekonamy się, że znaczną część wierszy zilustrowano wymownymi rysunkami, których treści sugerują też inne odcienie rozumienia wersetów, pogłębiają i rozszerzają literacki przekaz. W nieuchwytny do nazwania sposób układają się i tworzą spójną całość z konkretnym słowem, wierszem, brzmieniem. Ale czyż można się temu dziwić, jeżeli wszystkie te rysunki i pejzaże wyszły spod ręki Autorki tekstów, Liliany Zubińskiej? Dlatego też dotknięcie wiersza nie będzie pełne bez zadumy nad kreską, nad pociągnięciem pędzla, oba przekazy należy czytać jednocześnie, łącznie, nurzać je we wzajemnym kontekście i dopiero w ten sposób budować i składać całość myśli, motywu, wątku. Patrzę

teraz na zarys twarzy o zamkniętych oczach, otoczonej smugami białej poświaty, jakby zagubionej i przez przypadek przebijającej się z tumanu mgły. Patrzę i czytam: Ile trzeba mieć szczęścia, żeby spotkać siebie? Pławię się w sobie, jak koń w rzece, i nie ma już „tak”, bo nie ma już „nie”. Zostaje jedno – zdziwienie.4 A potem długo nie mam potrzeby przewrócenia kartki. Qi jest książką o szukaniu siebie w miejscach, do których rzadko zaglądamy i o tym, iż to możliwe, by się w nich odnaleźć. To wiersze o oswajaniu własnej duchowości i o spotkaniu z Niewypowiedzianym. I myślę, że jeszcze o oddechu… Co czujesz, gdy oddech wypełnia ciało? O tak! Ciało, nie płuca. To tak, jakby wlewało się życie. I nie znaczy, że nie znajdziesz w Qi czegoś jeszcze.

Qi, Liliana Abraham Zubińska, s. 31. tamże s. 73. tamże s. 33. 4 tamże s. 75. 1 2 3

Zbiór wierszy można nabyć, zwracając się bezpośrednio do Autorki lub Polskiego Stowarzyszenia Zdrowotnego Qigong.

reklama

https://www.facebook.com/sofadwumiesiecznik/

43


publicystyka Iwona Niezgoda

Kosmiczna opowieść z piekła rodem okręt badawczy ISS Accipiter biorący udział w najdroższym przedsięwzięciu w historii ludzkości, w misji kolonizacyjnej Ara Maxima, której celem była planeta Krauss-deGrasse-7c – super ziemia w środku ekosfery. Jednak nie wszystko przebiega tak, jak pierwotnie zakładano. Z niewiadomych przyczyn pogrążona w głębokiej kriostazie załoga zostaje bestialsko wymordowana, a jedynymi ocalałymi są Håkon Lindberg i Dija Udin Alhassan. Biorąc pod uwagę, że statek zbacza z wcześniej obranego kursu i dryfuje niedaleko Mi Arae, w gwiazdozbiorze Ołtarza, bohaterowie, nieufni wobec siebie i wzajemnie podejrzewający się o dokonanie tej rzezi,

Autor: Remigiusz Mróz Tytuł: Chór zapomnianych głosów Wydawnictwo: Genius Creations Rok wydania: 2014 ISBN: 9788379950164

S

cience fiction jest rodzajem literatury wymagającym od pisarza trzymania fantazji w ryzach, by historia nie przerodziła się w typową opowieść fantasy. Ta trudna sztuka udała się pisarzowi, który tworzy powieści z rozmachem i w godnym pozazdroszczenia tempie. Bardzo szybko ,,zmroził” całą szeroko pojętą książkową sferę. Wiecie już o kim mowa? Sprawcą zamieszania jest, oczywiście, Remigiusz Mróz. Dzisiaj pragnę się pochylić nad jego powieścią Chór zapomnianych głosów. Na kartach książki doktor prawa kreśli kosmiczną opowieść rodem z dantejskiego piekła, prezentując UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

wysyłają sygnał na Ziemię, prosząc o wsparcie. Na pomoc spieszą im załoganci ISS Kennedy’ego. Nie bez znaczenia dla tej historii jest dziwny, chwiejny i załamujący się w połowie zdania głos z wnętrza Accipitera, który jak mantrę powtarza: Rah’ma’dul. Co to oznacza? Co lub kto odpowiada za fiasko misji? Kim naprawdę jest Dija Udin? Czy garstce ocalałych uda się wpłynąć na przyszłość i zapobiec pogromowi ludzkości? Jakie szanse mają w starciu z żywiołem czasu, Diamentowymi i barbarzyńskim proelium? I w końcu: kim są Yan’ghati i jaką rolę odegrają w całym przedsięwzięciu? W jednym z wywiadów Remigiusz Mróz powiedział, że przeskok gatunkowy pozwala mu zachować świeżość i sprawia, że pisząc w narzuconym sobie tempie, nie powiela pewnych schematów. To słuszne spostrzeżenie. Z drugiej strony twórcza różnorodność sprawiła, że na początku bardzo trudno było mi się przekonać do tej historii z gatunku science fiction, bo w głowie wciąż tkwiły obrazy zapisane na kartach Turkusowych szali czy Kasacji. Po kilkunastu stronach dałam się jednak porwać wartkiej akcji, odnajdując w niej pewną analogię do Głosu Pana Stanisława Lema. Na plan pierwszy chóralnej opowieści Mróz wysunął nietypowy duet: Håkona Lindberga i Dija Udina Alhassana. Kreując go, wspiął się na literackie wyżyny, skazując na niedolę na pokładzie Accipitera. Z czasem okazuje się, że to jedyne, co łączy bohaterów. Autor prawie do samego końca skrywa przed czytelnikiem prawdziwą tożsamość jednego z nich, choć nie jestem pewna, czy w tym przypadku tożsamość jest właściwym określeniem. Tu właśnie tkwi szkopuł, który niczego nieświadomemu odbiorcy, burzy w pewnym momencie misternie budowany obraz załogantów. Nie ulega wątpliwości, że opowieść doskonale wpisuje się w kanon literatury sf, dodatkowo zawierając tak bardzo charakterystyczne dla twórczości Mroza elementy sensacji, kryminału i horroru zarazem. Autor umiejętnie i w ciekawy sposób łączy futurystyczne opisy nowinek technologicznych z motywem podróży, których bilans nie wróży Ziemi nic dobrego. Przeciwnie, zagraża przetrwaniu gatunku ludzkiego, za przyczyną


rozgrywającego się w przestworzach proelium – igrzysk śmierci zainicjowanych przez Prastarych, podstępem zwabiających okręty w pewne miejsce. Działania te przynoszą opłakane skutki. Czynią z nich bowiem latające trumny ociekające krwią i ekskrementami. Mroczny klimat oddał pisarz w sposób bardzo dosadny i obrazowy, nie szczędząc szczegółów, co skutkowało podchodzeniem mojego żołądka do gardła. Mimo to nie poddałam się, ze strony na stronę będąc świadkiem akcji pędzącej na łeb na szyję, a nawet szybciej, bo przekraczającej prędkość światła, gdzie czas i przestrzeń miały fundamentalne znaczenie. Remigiusz Mróz bez skrupułów rzucił swoich załogantów w wir zdarzeń, wspaniałomyślnie wyposażając ich w konchę i wymuszając, by czas postrzegali jak żywioł, z którym muszą walczyć. Opisywanych zdarzeń nie sposób przewidzieć, dzięki czemu czytelnik wybornie się bawi, chociaż autor wodzi go za nos. W tym miejscu wypada mi powiedzieć także kilka słów na temat języka, który jest przystępny w odbiorze, mimo że, co w pełni uzasadnione, nie brak w nim odniesień do szeroko pojętych nauk ścisłych i różnorakiej technologii. Niewątpliwie uwagę odbiorcy przykuwają także wulgaryzmy, pojawiające się w tekście dosyć często. Mimo to, w moim odczuciu, nie należy czynić pisarzowi z tego powodu wyrzutów, gdyż występują one zawsze w odpowiednim momencie, przez co nawet najbardziej soczyste przekleństwa płynące jak rwący potok z ust Dija Udina Alhassana, nie rażą.

Przeciwnie, sprawiają, że śmiejemy się w głos oraz nadają całej historii realistyczny rys. Drobny zarzut w ocenie stanowią pojawiające się sporadycznie błędy literowe, które bardzo łatwo dostrzec w trakcie lektury. Nie rzutują one jednak znacząco na odbiór całości tekstu. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, iż Chór zapomnianych głosów jest opowieścią z podwójnym dnem: mimo osadzenia w świecie nierzeczywistym jest zarazem rzeczywistą pochwałą ludzkości i człowieka, który nie uląkł się zła i zagrożenia, ale podjął walkę o siebie i tych, których kocha i szanuje. Remigiusz Mróz między wierszami przekazuje prawdy stare jak świat. 

Klaudia Skiedrzyńska

Miłość pełna bólu

C Autor: Natalia Nowak-Lewandowska Tytuł: Pozorność Wydawnictwo: Replika Rok wydania: 2017 ISBN: 9788376745664

zęsto jest tak, że decydując się na życie z drugą osobą, do końca jej nie znamy. Nieczęsto przed ślubem kobieta może zauważyć w partnerze skłonność do stosowania przemocy, jednak prawdziwej natury nie da się długo ukrywać i prędzej czy później wychodzi na jaw. Z biegiem czasu ciepłe spojrzenia, czułe słówka i pocałunki znikają, a ich miejsce zastępują słowa goryczy i przemoc fizyczna, okazuje się, że wszystko, co było, to tylko piękne pozory. Anna i Piotr pozornie są normalnym, młodym małżeństwem. Zaraz po ślubie Anka zachodzi w ciążę, ale dochodzi do poronienia, a Piotr obarcza winą żonę. Pod wpływem szoku, kobieta przechodzi załamanie. Bardzo szybko przekonuje się, że sielanka, która miała trwać wieki, dobiegła końca, a jej miejsce zajęło życie pełne przemocy i okrucieństwa. Do młodej kobiety dociera brutalna prawda: poślubiła despotę. O pozornej miłości w swej debiutanckiej powieści pisze Natalia NowakLewandowska, na przykładzie głównych bohaterów ukazując, jak diametralnie może się zmienić życie w ciągu kilku miesięcy. Miłość i namiętność obracają się w ból, nienawiść i gniew. Dla osób z zewnątrz wyglądają jak

45


publicystyka idealne małżeństwo, kochające się i wspierające, ale nikt nie wie, co naprawdę kryją cztery ściany ich domu. Ludzie nie wiedzą, że Anna jest maltretowana i skrywa pod ubraniem siniaki i rany na duszy. Autorka pisze lekko i obrazowo. Bardzo wyraziście kreśli obraz ofiary i oprawcy, pokazując czytelnikom brutalną rzeczywistość, z jaką zmagają się niektóre kobiety. Dzięki przemyślanej fabule szybko wkraczamy w świat bohaterów i wspólnie z nimi przeżywamy całą historię.

Podczas lektury niejednokrotnie odczuwałam chęć dokonania mordu: na Annie za jej głupotę; na Piotrze za jego zachowanie; na autorce, że tak, a nie inaczej poprowadziła losy bohaterów. Jestem niemal pewna, że większość czytelników Pozorności będzie, tak jak ja, gotować się z wściekłości. Natalia Nowak-Lewandowska porusza bardzo wrażliwą kwestię przemocy psychicznej i fizycznej w małżeństwie. Temat niebywale bolesny, często zamiatany pod dywan. Kobiety nie mówią o swoich dramatach głośno, ze względu na strach i wstyd. Dobrze więc, że takie książki powstają, bo przerywają ciszę i są swego rodzaju apelem do ludzi, aby reagowali na cierpienie innych. Pozorność uważam za bardzo udany debiut, który, choć jest fikcją literacką, tchnie autentycznością. Dojrzała, mocno poruszająca i wstrząsająca książka, dlatego zostaje w pamięci na długo. Bo jak można zapomnieć o ogromie cierpienia, z jakim zmagała się Anna? 

Ewelina Krzewicka

Śladami tajemnic

Ś

Autor: Sabina Waszut Tytuł: Bar na starym osiedlu Wydawnictwo: Muza Rok wydania: 2016 ISBN: 978-83-287-0347-6

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

46

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

ląsk znam z opowieści – ktoś tam kiedyś pracował, ktoś bywał, sama w czasach przedmacierzyńskich jeździłam tam często, by uskuteczniać zabawę w opencaching. Na Śląsku mieszka bliska mi osoba, której Bar na starym osiedlu na pewno bardzo się spodoba. Dlatego kiedy zobaczyłam zapowiedź niniejszej powieści i jakże niezwykłą okładkę z równie intrygującym tytułem czułam, że muszę ją poznać. Jaki był rezultat tego poznawania Śląska poprzez karty spisane przez Sabinę Waszut? Zapoznajcie się z moją opinią. Wcześniej Kilkuletnia Ola widziała mamę w kuchni. Siedziała chyba i w rękach trzymała kartkę. Przed nią klęczał tata i próbował coś wyjaśniać, ale mama nie chciała słuchać. Co to za kartka? Co na niej było? Wiele razy widziała taki kawałek papieru, ale nigdy nie wywoływał tylu emocji. Mała dziewczynka nie potrafi odczytać zamazanych danych z pomiętego świstka, ale doskonale rozumie, że to właśnie ON zmienił całkowicie jej życie. Do tej pory obie z mamą pakowały kanapki oraz sok i wyruszały w podróże pociągiem. Z babcią chodziła na targ i po chleb, a z tatą w piwnicy robiła tajne projekty z drewna. Teraz jednak spakowane walizki oznaczają coś innego. Wyjeżdża z mamą do Warszawy. 22 lata później Jeśli ludzie używają w życiu powiedzenia, że nieszczęścia chodzą


parami, to pierwszą myślą Oli jest „nie mają racji”. Jej dotyczy wyłącznie stwierdzenie, że chodzą trójkami i to co drugi dzień. W poniedziałek dziewczyna dostaje list z kancelarii adwokackiej z Chorzowa i boi się zajrzeć do środka, bo przecież takie koperty kryją same nieprzyjemne rzeczy. Kilkanaście tygodni wcześniej inny list poinformował ją o śmierci babci, Stanisławy Kieś. Co zawiera ten? W środę dochodzi do sprzeczki między Olą i jej partnerem, Tomkiem. Romantyczny wieczór z okazji pięciolecia związku kończy się kłótnią o legalizację ich związku. Kto ma jakie pragnienia? Czy w tej sytuacji mogą być razem? To jednoznaczny koniec? Czas na piątek. Ola jest księgową w klinice położniczej i tuż przed końcem tygodnia pracy zostaje wezwana do kierownika, którego zdaniem rodzi się mniej dzieci i trzeba zredukować etaty – dziewczyna zostaje bez pracy. Kumulacja zdarzeń z feralnego tygodnia sprawia, że bohaterka postanawia złapać życie „za rogi” i uporządkować sprawy spadkowe po babci. Wyjeżdża do Chorzowa. Notariusz wręcza jej klucze do lokalu użytkowego, a kiedy Ola dociera na miejsce a przed jej oczyma pyszni się szyld „Bar na starym osiedlu”, ma wrażenie, że litery wręcz z niej szydzą. Przecież ona nawet wodę potrafi przypalić! Sytuacja wymaga gruntownego przemyślenia. Wracać do Warszawy czy zostać i kontynuować działalność babci? Do bohaterki wracają wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Chorzowie, a słyszana wokół gwara porusza coś w jej sercu i duszy. Jaką decyzję podejmie spadkobierczyni? Czy na nowo będzie próbowała wniknąć do hermetycznego śląskiego środowiska? Czy będzie miała kogoś, kto jej w tym pomoże? Czy w Ślązakach znajdzie bratnie dusze? Ola jest bardzo ciekawą postacią, a jej perypetie bardzo mnie zainteresowały. Nigdy nie byłam do końca pewna, czego bohaterka pragnie od życia. Zwykle myśli racjonalnie, musi wszystko gruntownie przeanalizować, ale pobyt w Chorzowie wyzwala w niej działanie pod wpływem impulsu. Czy to wyjdzie jej na dobre? Rozejście się rodziców i brak kontaktu z ojcem skutkują tym, że przeszłość nie pozwala jej we właściwy sposób podejmować decyzji związanych z przyszłością. Dlatego podejmuje jakże trudną „wędrówkę” śladami ojca i postanawia go odnaleźć. Czy jej się to uda? A przede wszystkim, czy nadal będzie chciała spojrzeć mu w oczy, kiedy odkryje, dlaczego mama postanowiła wyjechać? Przed czym tak naprawdę uciekała?

z zazdrością czy zdradą. Czasami też daje o sobie znać przypadek. Autorka zwraca uwagę na to, że niekiedy trzeba oczyścić umysł z rozczarowań, niepowodzeń i przeszłości, by móc cieszyć się realizacją marzeń, bliskością przyjaciół i ukochanych. Że trzeba wybaczać i naprawdę wnikliwie rozpatrywać sytuacje kryzysowe. Bo może warto dać drugą szansę? Nie wszystkie błędy da się naprawić po latach, z niektórymi trzeba po prostu nauczyć się żyć, póki nie jest za późno. Potem można już tylko żałować i przepraszać nieżyjących. Wypatrujmy niezbędnego do podjęcia działania znaku i nie zlekceważmy go. Gdybym miała opisać powieść w skrócie… Pogubiona w uczuciach Ola (Tomek czy Janek?), lody z ajerkoniakiem, karminadle, szałot, tajemnice z przeszłości, które trzeba odkryć, by móc prowadzić spokojne i powolne życie. Może na Śląsku? 

Sabina Waszut zabrała mnie do cudownego świata swojej powieści. I nie chodzi mi tutaj tylko i wyłącznie o Śląsk, z jego potrawami, zwyczajami, specyficzną społecznością czy gwarą (każde słowo jest tłumaczone w przypisach). Bar na starym osiedlu jest przede wszystkim książką o zwykłych ludziach, ich problemach. Ola, na przykład, zdaje sobie sprawę ze swojego wyobcowania w chwili, kiedy dopada ją stres związany z otwarciem baru. W powieści pojawia się też problem pozostawienia dziecka przez rodziców zmuszonych pracować za granicą, czy samotność starszych ludzi. W książce wielokrotnie rzeczywistość zderza się z marzeniami, miłość

47


kt o

d

o

Za

fa

sc

ra w a

yn o r w p

an y

zł em

publicystyka

sk

Iwona Niezgoda u k ł a d a m y

48

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

a

SŁOWA(CH)

n

W

y n

SIĘ

a az kces

su UKŁADAMY


Oto nasz SOFOwy gość. Ma trzydzieści lat, a w pisarskim dorobku dwadzieścia wydanych książek różnorodnych gatunkowo i kilkanaście kolejnych czekających na publikację. Mimo młodego wieku, wiele już osiągnął. Przykładem niech będzie choćby ubiegłoroczna nominacja pierwszy raz w historii aż dwóch powieści z cyklu o Joannie Chyłce do Nagrody Wielkiego Kalibru, co zaowocowało przyznaniem tejże nagrody za Kasację. Pracoholik dzielnie wspinający się po szczeblach pisarskiej kariery i górach. Remigiusz Mróz. Iwona Niezgoda: Carlos Ruiz Zafón na kartach Cienia wiatru pisał: Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie. Co widzi Remigiusz Mróz zanurzony w ich świecie?

IN: W ubiegłym roku otrzymał Pan Nagrodę Wielkiego Kalibru za powieść Kasacja. Dla wielu ludzi pióra osiągnięcie tej rangi pozostaje w sferze marzeń. Mógłby Pan zdradzić swój przepis na sukces?

Remigiusz Mróz: Biorąc pod uwagę, że większość moich książek rozpoczyna się od przysłowiowego trupa, a potem jest tylko gorzej, powinienem chyba strategicznie uchylić się od odpowiedzi! Ale poważnie mówiąc, rzeczywiście jest tak, że po napisaniu książki częstokroć odnajduje się w niej odbicie własnego ja. Najczęściej niesamodzielnie – dzieje się tak z pomocą Czytelników czy recenzentów, którzy pytają o dane kwestie. Zaczynają się wówczas w umyśle poruszać te trybiki, które w trakcie pisania wydawały się nieruchome… i wnioski czasem są dość ciekawe.

RM: Pewnie, ta mikstura wcale nie jest tak skomplikowana do wykonania. Trzeba tylko zmieszać czytanie, pisanie i redagowanie, doprawiając sporą ilością determinacji. Jeśli będzie się ją trzymało na stałym ogniu odpowiednio długo, doprowadzając niemal do wykipienia, sukces będzie w zasięgu ręki. A przynajmniej ja z takiego założenia wychodzę. IN: Swoją książkową podróż pod Pańskim przewodnictwem rozpoczęłam w 2014 roku od przeczytania debiutanckiej powieści pod tytułem Wieża

49


publicystyka

milczenia. Od tamtej pory, staram się być na bieżąco z Pana literackim dorobkiem, dlatego z niemałym zaskoczeniem przyjęłam fakt ponownego wydania debiutanckiej książki. Dlaczego zdecydował się Pan na ten krok?

powtórzyć. Podobnie zresztą jest w wielu krajach, nie jesteśmy wyjątkiem.

RM: Drugie wydanie było decyzją wydawcy. Gdyby to ode mnie zależało, z pewnością najpierw zredagowałbym cały materiał… albo napisał na nowo. Ale mam tak z każdą książką, już dzień po tym, jak trafiają na półki księgarń.

RM: Mniej więcej. Siadam rano i piszę, ot i cała tajemnica. Przy niektórych pozycjach muszę poświęcić więcej czasu na uprzedni research, przy niektórych przerywać pracę, by coś doczytać – generalnie jednak kiedy wpadam w wir, z każdym dniem wciąga mnie coraz bardziej. Bez względu na to, czy pracuję nad czymś zupełnie nowym, czy nad kolejnym tomem serii.

IN: Jestem okładkową sroką, dlatego zwróciłam uwagę na uderzające podobieństwo okładek Wieży milczenia i Sześć lat później, Harlana Cobena. Czy to zbieg okoliczności? RM: Trudno powiedzieć, bo najpierw ukazała się Wieża milczenia, a potem Sześć lat później. Całkiem możliwe, że Harlan Coben zobaczył debiutancką powieść nikomu nieznanego autora, a potem powiedział polskiemu wydawcy: chcę podobnej okładki! Druga możliwość jest taka, że to przypadek. Przy większości polskich okładek wykorzystywane są materiały z banków zdjęć, więc co jakiś czas coś musi się UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

IN: Jak przebiegają prace nad powieściami i czy proces ten zawsze wygląda tak samo?

IN: Dzięki twórczemu wysiłkowi, na rynku wydawniczym Pańskie książki pojawiają się bardzo często, a do grona głównych bohaterów debiutanckiej powieści dołączają inni, nowi. Jak Pan daje sobie z tym wszystkim radę? RM: Zwyczajnie. Staram się iść dalej tą samą drogą, którą na początku obrałem. Wprawdzie im więcej obowiązków związanych z promocją, tym mniej jest go na pisanie, ale szczęśliwie wydawcy są wyrozumiali i wybaczają mi to, że nie robię długiego tournée po mediach.


IN: Gdy Pański zbiór książek nie był aż tak różnorodny, z łatwością przychodził mi wybór trzech ulubionych. Teraz nie potrafię tego jednoznacznie stwierdzić. Inaczej rzecz się ma w odniesieniu do konkretnych bohaterów: Dija Udina Alhassan’a uwielbiam, Wiktora Forsta – przeciwnie. Czy wśród swoich bohaterów potrafiłby Pan wskazać, którego lubi najbardziej, a którego nie znosi?

zważając na konsekwencje swoich działań. Może wynika to z silnych motywacji? Eliza robiła wszystko, by udowodnić, że kobieta w mundurze potrafi wykonywać obowiązki lepiej od kolegów policjantów. Chyłka stanie na głowie, żeby wygrać sprawę – jakkolwiek zwycięstwo na sali sądowej to nie zawsze to, co uważa za realną wygraną. Olga Szrebska pędziła na łeb na szyję za materiałem… et cetera.

RM: Nie ma takich, których nie znoszę – przynajmniej kiedy nie redaguję żadnej książki. Sytuacja jest zgoła inna, gdy ślęczę nad tekstem i żmudnie go poprawiam. Wówczas nie znoszę większości bohaterów. W przypadku niektórych żałuję, że powołałem ich do życia, przy innych towarzyszy mi poczucie zawodu, że to jednak nie oni stali się ofiarami mordercy. Tak naprawdę każdy z nich budzi we mnie jakieś emocje, chyba żaden z tych pierwszo lub drugoplanowych nie jest mi obojętny. A najciekawsze spotkania zawsze odbywam z Chyłką. Książki z nią właściwie piszą się same.

IN: Pisze Pan nie tylko powieści, ale też opowiadania. Czy w związku z tym, w bliższej lub dalszej przyszłości, możemy spodziewać się samodzielnego zbioru opowiadań?

IN: Słyszałam, że Wiktora Forsta oraz Joannę Chyłkę będziemy mogli już wkrótce zobaczyć na ekranach telewizorów. Powstają bowiem dwa seriale, których scenariusze opierają się na historiach przez Pana spisanych. Czy może Pan zdradzić szczegóły dotyczące ekranizacji? RM: Na razie niestety nie – mogę powiedzieć jedynie, że serial z Chyłką pojawi się jako pierwszy. Scenariusze są już gotowe i muszę przyznać, że wyszły bardzo ciekawie. Zapewne dlatego, że nie miałem z nimi nic wspólnego – w przeciwnym wypadku mogłoby być różnie. IN: Bardzo doświadcza Pan swoje bohaterki, rzucając im co rusz kłody pod nogi. Jestem pewna, że Chyłka zgodziłaby się ze mną, bo zniszczenie ukochanej iks piątki wydaje się błahe w porównaniu z tym, na co ją Pan skazał na kartach ostatniego tomu. Podobnie rzecz się ma, jeśli idzie o Olgę Szrebską, Elizę Zarzeczną… mam rację? RM: Właściwie bardziej obrywają chyba mężczyźni, ale to prawda, że bohaterów raczej nie oszczędzam. Czy może raczej oni sami tego nie robią, niespecjalnie

RM: W bliższej nie, ale w dalszej na pewno! Mam kilka skończonych opowiadań na dysku, a w dodatku trochę zaczętych, ale nieskończonych powieści, które ostatecznie pewnie staną się właśnie opowiadaniami. Chciałbym to kiedyś zebrać, ale muszę poczekać, aż uzbiera się trochę więcej materiału. Na razie mogę powiedzieć, że w tym roku moje opowiadanie pojawi się w dużej antologii fantastycznej. IN: Jak rysują się Pańskie plany wydawnicze na najbliższy rok? Jest choćby cień szansy, że Wydawnictwo Genius Creations opublikuje tak długo wyczekiwane Echo z otchłani, będące kontynuacją Chóru zapomnianych głosów? RM: Raczej nie planuję iść w tym kierunku. Przynajmniej w pewnym sensie – w tym roku bowiem pojawi się zupełnie nowa powieść SF. Do Chóru… wrócę w przyszłym roku, a może za dwa lata, wydając obydwa tomy jako całość. IN: Wszechobecna blogo i vlogosfera jest Panu bardzo przychylna. Sporadycznie jednak wśród zachwytów pojawiają się głosy, jakoby Pan nie pisał książek, lecz je produkował, powielając na kartach już znane schematy… RM: A potem ktoś bierze do ręki Behawiorystę oraz Świt, który nie nadejdzie i pisze na jednym z portali, że tych książek nie mógł stworzyć ten sam autor, bo za bardzo się od siebie różnią. Zaraz dołącza się ktoś, kto zwraca uwagę, że Wotum nieufności jest tak odmienne od serii z Chyłką, że Remigiusz Mróz to z pewnością

51


publicystyka

pseudonim literacki grupy autorów. I tak to działa. Każdy ma prawo do własnego zdania. Ja wychodzę z założenia, że pisarz powinien robić wszystko, by tworzyć literaturę jak najbardziej różnorodną pod względem stylu, fabuły czy nawet gatunku. Jeśli mi się to udaje, to świetnie. Jeśli nie, będę próbować dalej. IN: Kiedyś ktoś zapytał mnie: Dlaczego warto czytać Mroza? Ja już znam odpowiedź na to pytanie, a Pan? RM: A ja nie, może mi Pani zdradzi? IN: Hmm… w moim odczuciu powodów jest kilka: wspomniana przez Pana różnorodność, dzięki której każdy może znaleźć coś dla siebie, czy też misterna budowa napięcia, osiągającego apogeum z chwilą przeczytania ostatniej strony danej książki, co rodzi skrajne emocje, na których Pan bezlitośnie gra… Myślę, że niejeden kardiolog pogroziłby Panu palcem, pytając, czy godzi się tak postępować z czytelnikiem… UKŁADAMY

SIĘ

W

deklarują daleko idącą nienawiść za to, co autor zgotował swoim bohaterom (śmiech). IN: Czego można by Panu życzyć? RM: Literacko? Może tego, żebym dołożył cegiełkę do wypromowania polskiej literatury za granicą. I żeby zaczęto kojarzyć nas z ciekawą prozą tak samo, jak my kojarzymy dobre kryminały ze Skandynawią. IN: A prywatnie? RM: Chyba tego, co każdemu innemu – żeby życie dalej okazywało się tak niesamowitą przygodą, a to, co robi się na co dzień, zawsze przynosiło niemalejącą frajdę. IN: Zatem właśnie tego Panu życzę. Dziękuję za miłą rozmowę i poświęcony czas.

SŁOWA(CH)

RM: Ja również dziękuję! 

RM: Byłby to wyjątkowy komplement z jego strony – zresztą nieustannie cieszy mnie, kiedy Czytelnicy u k ł a d a m y

52

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Ewelina Kłoda

Jak w miarę rzetelnie ocenić książkę? C

hoć znajdzie się wielu twórców, którzy otwarcie mówią o tym, że nie czytają recenzji, ja do nich z pewnością nie należę. Powiem więcej – bardzo lubię czytać recenzje. Ciekawi mnie, w jaki sposób czytelnicy odbierają moje książki, a także książki innych autorów, które sama miałam okazję bądź dopiero zamierzam przeczytać. Omijam z daleka teksty oklepane. Opinie bezkrytycznie wychwalające książkę uważam za mało interesujące, natomiast te, w których pojawiają się insynuacje wobec autora – za zwyczajnie złośliwe. Jako czytelniczka poszukuję recenzji niebanalnych i w miarę kompetentnych. Jak jednak zadbać o to, by ocena książki była w miarę rzetelna? Niedawno miałam okazję przeczytać recenzję, której autorka wystawiła bardzo niską notę pewnej książce, ponieważ, jej zdaniem, główna bohaterka powieści była irytująca i niedojrzała. Wyznam Wam szczerze – ręce mi opadły. Doświadczenie nauczyło mnie, że ocena książki to rzecz gustu, a o gustach się nie dyskutuje. Każdy ma swoją opinię, każdy zwróci uwagę na inny szczegół, zachwyci się innym fragmentem, polubi innego bohatera, wytknie inny błąd czy pochwali za inny pomysł. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu,

że zbyt wielu czytelników i czytelniczek prowadzących blogi książkowe do tego stopnia skupiło się na własnych odczuciach związanych z książką (bądź samym tylko bohaterem), że pomijają w ocenie inne aspekty, które powinny zostać w niej ujęte, by czytelnik mógł uznać recenzję za miarodajną. Zauważyłam także, że popularne stało się punktowe ocenianie książek, i, choć taka ocena punktowa jest w całości subiektywna i ma na nią wpływ bardzo wiele czytników (chociażby wiek, doświadczenia życiowe, poziom wykształcenia, zainteresowania, poglądy, a nawet aktualny stan ducha), to myślę, że można podejść do niej całkiem rzetelnie. Postanowiłam pobawić się w takiego punktowego recenzenta. Jednocześnie zaznaczam, że poniższy tekst nie jest instruktażem i należy traktować go z przymróżeniem oka. A zatem... załóżmy przez moment, że przeczytaliśmy książkę i chcielibyśmy ją w miarę rzetelnie ocenić. Powiedzmy... w skali od 0 do 10. Od czego zacząć? Myślę, że najskuteczniejszym sposobem będzie zadanie sobie kilku istotnych pytań, na które można odpowiedzieć krótko – „tak” lub „nie”. Warto rozpocząć od tych elementów, które mogą podlegać obiektywnej

ocenie, zanim przejdzie się do głębszej analizy własnych sympatii czy upodobań. Gotowi? No to do dzieła! 1. Czy książka została napisana poprawnym językiem, zarówno pod kątem gramatycznym, jak i stylistycznym? Odpowiadając na to pytanie nie należy brać pod uwagę dialogów. Dialogi to osobna historia, dlatego też poświęciłam im osobny punkt. 2. Czy autor/autorka zdołał/a uniknąć rażących i mniej rażących błędów logicznych i merytorycznych? Autor musi szanować inteligencję i spostrzegawczość czytelnika. Nie jestem co prawda lekarzem, by wyłapać w książce wszystkie medyczne niedorzeczności. Nie jestem też prawnikiem, wojskowym, czy podróżnikiem, nie znam się na wielu rzeczach, ale przecież autor o tym nie wie. Autor powinien w taki sposób przygotować się do napisania swojej powieści, by nawet fachowiec nie bardzo miał się do czego przyczepić. Skoro ja, zwykły czytelnik bez specjalistycznej wiedzy, wyłapuję w tekście oczywisty nonsens czy nieprawdę, to znak, że jest źle. Jeżeli na oba powyższe pytania zdołaliśmy odpowiedzieć twierdząco, książka zdobyła już 2 punkty!

53


publicystyka Jest nieźle! Teraz nadszedł czas, by określić nasze subiektywne odczucia względem fabuły i bohaterów. 3. Czy książka jest unikalna w swej treści? Co prawda rzadko się zdarza (praktycznie w ogóle), by autor umieścił w powieści tekst zaczerpnięty słowo w słowo z książki innego autora, ale już z pomysłami i rozwiązaniami fabularnymi bywa różnie. Jasne, że pewne gatunki literackie opierają się na powielanych schematach, ale nawet jeśli powieść treścią wbija się w taki schemat, to powinna, mimo wszystko, charakteryzować się niepowtarzalnością bohaterów i wydarzeń. 4. Czy styl autora/autorki przypadł mi do gustu? By odpowiedzieć na to pytanie, musimy zastanowić się nad kilkoma kwestiami. Czy książkę czytało się nam płynnie? Czy język autora/ autorki pobudzał naszą wyobraźnię? Czy pozwalał na całkowite i bezproblemowe przeniesienie się w świat przedstawiony? Czy opisy malowały w naszym umyśle wyraźne obrazy? Czy było coś, co w trakcie czytania nas rozpraszało lub irytowało (np. nietrafne porównania, źle dobrane słowa, zbyt kwieciste lub zbyt ubogie opisy, moralizatorstwo lub infantylność, wkradające się w opisy sytuacji i zachowań bohaterów (nie mylić z opisami przemyśleń samych bohaterów, bo z tymi bywa różnie)? UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

5. Czy fabuła powieści mnie zainteresowała? I znowu - zanim odpowiemy, zastanówmy się nad tym, czy: u k ł a d a m y

54

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

pomysł na fabułę i wydarzenia sam w sobie był ciekawy? Czy w trakcie czytania odnieśliśmy wrażenie, że fabuła stanowi dobrze przemyślaną całość? Czy wątki były logicznie ze sobą powiązane? Czy w tekście pojawiały się wątki zbędne, niepotrzebnie odwracające uwagę od głównego nurtu powieści, lub też wątki, które zostały poruszone lecz nie wystarczająco rozwinięte? Czy wydarzenia były przewidywalne, czy też autorowi udało się nas choć raz zaskoczyć? Czy przewracaliśmy kolejne strony powieści z zainteresowaniem, dając się całkowicie pochłonąć wydarzeniom, czy też raczej fabuła nas męczyła/ nudziła/irytowała? 6. Czy dialogi w książce spełniły moje oczekiwania? Pod względem dialogów oczekiwania czytelników mogą być diametralnie różne, dlatego też warto przed udzieleniem odpowiedzi na to pytanie jasno sprecyzować swoje własne. Ja na przykład uwielbiam sceny dialogowe i uważam, że im więcej ich w książce, tym lepiej. Wynika to z faktu, że wolę poznawać bohaterów poprzez ich zachowanie oraz stosunek względem innych postaci, niż poprzez opisy, a relacje pomiędzy bohaterami zawsze stanowią dla mnie najciekawszy element powieści. Ponadto lubię dialogi naturalne. Innymi słowy: im mniej w nich pięknej i poprawnej polszczyzny, tym lepiej. Czego jeszcze oczekuję od dialogów? Przede wszystkim celowości. Nic tak nie irytuje, jak kilka stron paplania bohaterów o niczym. Każdy dialog musi coś wnieść do treści, musi czymś skutkować, musi być zaplanowany

i osiągać zamierzony cel, a przede wszystkim musi wiernie odzwierciedlać bohaterów, ich wiek, charakter, poglądy na życie, sposób wypowiadania się. 7. Czy w książce znalazł się przynajmniej jeden dobrze skonstruowany bohater? Ok, umówmy się, bohater literacki to temat rzeka. Gdybym miała w wielkim skrócie wymienić cechy charakteryzujące dobrze skonstruowanego bohatera, wymieniłabym: naturalność, realizm oraz bogate zaplecze psychologiczne. Niestrudzenie powtarzam: dobrze skonstruowany bohater nie ma za zadanie wzbudzić naszą sympatię, lecz wywołać w nas emocje! Fakt, że zachowanie bohatera nas drażni, wcale nie oznacza, że mamy do czynienia ze źle skonstruowaną postacią. Spróbujmy podejść do tego w ten sposób: jeżeli po lekturze książki jesteśmy w stanie bez zastanowienia opisać w kilku zdaniach osobowość bohatera, wskazać kilka cech charakterystycznych, sprecyzować jego problemy, ocenić zachowanie i określić swoje odczucia względem niego, to znak, że trafiliśmy na dobrze skonstruowaną postać. Hura! 8. Czy powieść wzbudziła we mnie emocje i skłoniła do przemyśleń? Emocje podczas lektury to sprawa istotna, dla niektórych czytelników wręcz najistotniejsza. Co z tego, że książka będzie poprawnie napisana, będzie ją cechować dobry pomysł na fabułę, jeżeli zabraknie „tego czegoś”, iskry, która sprawi, że będziemy wspólnie z bohaterami przeżywać ich


9. Czy z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę nie tylko przyjaciołom i znajomym, ale także obcym ludziom? To pytanie jest naprawdę dobrym testem zadowolenia i satysfakcji z lektury. Jeżeli książka pod żadnym względem nas nie rozczarowała, a wręcz przeciwnie, dostarczyła rozrywki, wrażeń i wszystkiego tego, czego oczekiwaliśmy, sięgając po nią (chyba że oczekiwaliśmy czegoś zupełnie innego, ale nasze rozczarowanie było jak najbardziej pozytywne), wtedy bez wahania jesteśmy w stanie zachęcać innych, by po tę powieść sięgnęli. Wierzymy bowiem, że lektura nie będzie stratą czasu. Jeżeli analizując powieść dotarliśmy do tego miejsca, odpowiadając na wszystkie pytania twierdząco, to wspaniale! Oznacza to, że udało się nam trafić na rewelacyjną książkę! Przed nami jeszcze jedno

pytanie. Pytanie najważniejsze, bowiem od niego zależy, czy uznamy książkę za absolutne arcydzieło literackie. A zatem... 10. Czy w moim odczuciu książka jest pod każdym względem wyjątkowa? Pytanie może z pozoru wydać się proste, ale tak naprawdę wymaga ono od nas głębszego zastanowienia. Wyjątkowa książka to taka, która pozostaje w nas na zawsze i staje się częścią nas samych. Nie tylko wypala w umyśle i sercu ślad nie do usunięcia, lecz także coś w nas zmienia, pozwala dostrzec coś, czego nie dostrzegaliśmy wcześniej. Wyjątkowa książka staje się jedną z „cegiełek” budujących nasze życie i nasz światopogląd. Porusza w nas każdą, najgłębszą nawet strunę, dzięki niej zaglądamy w głąb samych siebie. O takie perełki naprawdę niełatwo, ale właśnie takich książek życzę Wam jak najwięcej. Powyższy tekst jest mało rzetelny, być może nieco prześmiewczy, ale mający na celu zwrócić uwagę na pewien istotny problem. Powieść to nie tylko bohater! Ocenianie książki jedynie pod kątem swojej sympatii czy antypatii względem głównej postaci jest niczym ocenianie dania jedynie pod kątem jednego składnika. A przecież jest jeszcze smak, konsystencja, oryginalność przepisu, walory zapachowe i dużo, dużo innych części składowych, na które naprawdę warto zwrócić uwagę. 

Jak w miarę rzetelni ocenić książkę?

wzloty i upadki, będziemy się złościć, wzruszać i wybuchać śmiechem oraz oczekiwać w napięciu ciągu dalszego. Dobra książka powinna zapewnić nam przyzwoitą dawkę emocji. Powinna wręcz zostawić nas z niedosytem, z poczuciem żalu, że to już koniec. A jeżeli jeszcze dodatkowo jej lektura sprawi, że przez wiele dni będziemy żyć opisywanymi w niej wydarzeniami, że dzięki niej zaczniemy głębiej zastanawiać się nad motywami ludzkich działań, złożonością ludzkiej natury, bądź też powieść skłoni nas do analizy pewnych zjawisk społecznych, to oznacza naprawdę duży sukces autora.

55


piszą dla nas

Galeria

autorów

Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. Ewelina Kłoda Urodziła się u stóp Beskidów, w Bielsku-Białej, które do dziś zajmuje szczególne miejsce w jej sercu. Pedagog z wykształcenia, pisarka z zamiłowania, od dziesięciu lat mieszka w Wielkiej Brytanii, w urokliwym, słynącym z malowniczych rozlewisk hrabstwie Norfolk. Miłośniczka górskich wycieczek, starego kina i wieczorów przy książce. O pisaniu powieści marzyła od dziecka i - jak sama mówi - jest żywym przykładem na to, że marzenia się spełniają. Nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka ukazały się dotychczas jej trzy powieści: Niezapominajki (2012), W poszukiwaniu siebie (2013) oraz Zapach wspomnień (2016). Prowadzi blog Niezapominajki. Ewelina Krzewicka Autorka bloga Ejotkowe postrzeganie świata. Miłośniczka książek, owocowej herbaty, lata i barszczu czerwonego. Głowę ma pełną pomysłów, półki pełne literatury, a jej dzień zajmuje w większości sześcioletnia córcia. Uwielbia zachęcać innych do poznawania powieści godnych uwagi. Piotr Kuśmierek Rocznik 1966, mieszka w Warszawie. Z zawodu jest realizatorem nagrań dźwiękowych i zajmuje się nagrywaniem audiobooków i słuchowisk. Namiętnie czyta i słucha muzyki. Pisze opowiadania. Nazywa je miniaturami literackimi, które są jego ulubioną formą. Eryk Maciejowski Filozof i bajkopisarz przybyły na Ziemię z planety Melmak w roku 1989. Mieszka w Lublinie; pod przykrywką pracy naukowej dla Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej zbiera informacje o gatunku homo sapiens. Gwiazdy dyktują mu opowiadania i prozy poetyckie; niektóre z nich opublikował na łamach czasopism „Dworzec Wschodni” i „Wyspa”. Jan Maszczyszyn Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka” (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w 1977 roku opowiadaniem Strażnik. Teksty publikował w wielu gazetach. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach (np. w Bizarro Bazar czy Toystories), jak też w kwartalniku ZLP „Metafora” (Kraków 2013) oraz w postaci elektronicznej na różnych portalach fantastyki i grozy. Wydał antologię opowiadań Testimonium (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku Światy Solarne. Współzałożyciel klubu fantastyki „Somnambul”. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

56

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Iwona Niezgoda Urodzona w 1987 r. w Nowym Targu. Jest absolwentką Liceum Ogólnokształcącego im Stefana Żeromskiego w Krościenku nad Dunajcem, profil humanistyczny (2006 r.); Państwowej Podhalańskiej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu, kierunek filologia polska (2009 r.) oraz Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, kierunek bibliotekoznawstwo i informacja naukowa (2012 r.). Michał Przyborowski Urodzony w tłusty czwartek za cztery czwarta. Dzięki temu może oddawać się swojej pasji – jedzeniu bez efektów ubocznych w postaci tycia. Nie może usiedzieć na miejscu, dlatego jak może, to podróżuje (zazwyczaj autostopem), nawet jak leży, to cały chodzi. Pełen sprzeczności. Uważa, że świata nie da się uratować, a mimo to próbuje. Umiłował poezję, ale od prozy też nie stroni. Na dniach wychodzi jego drugi tomik wierszy Planeta małp (debiut poetycki – Zapomniałem). Można go znaleźć na fb pod imieniem i nazwiskiem. Beata Pytel Urodzona jesienią 1986 roku. Ukończyła studia licencjackie o kierunku turystyka i rekreacja. Kocha ciężką muzykę, malarstwo prerafaelitów i kino irlandzkie. W wolnych chwilach maluje, pisze, słucha Black Rebel Society i gapi się w gwiazdy. Anna Rozwadowska-Zając Z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania bibliofil. Zakochana w rodzinnym Gdańsku wieczna podróżniczka, obywatelka świata, wciąż poszukująca swojego miejsca na ziemi. Związana parantelą z Wielkopolską, publikuje w kwartalniku Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. Klaudia Skiedrzyńska Autorka bloga Nowe Horyzonty. Rocznik ‚86, obecnie mieszkanka Niemiec. Absolwentka Ochrony Środowiska na Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. W skrócie: matka, żona, recenzentka, miłośniczka literatury. Lubi odkrywać nieznane tereny, lubi podążać zakazanymi ścieżkami, lubi eksperymentować i wytyczać nowe szlaki, dlatego kocha czytać książki, bo właśnie dzięki Nim otwierają się przed nią Nowe Horyzonty. Aldona Urbaniak Psycholog, weganka, wielbicielka piękna w każdej postaci. Od 1981 na emigracji w Austrii. Mieszka w Salzburgu, pięknym mieście nad połyskującą kolorem jade rzeką Salzach. Pracuje z ludźmi wielokrotnie upośledzonymi, od których uczy się żyć prawdziwie. Autorka Tęczowej Julenki. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.

57


współpraca

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W SOFIE publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y

58

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

luty (16) 2017 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


59


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.