Sofa(15) grudzień 2016

Page 1

nr 15 • grudzień 2016 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Odludna Izabela Kudasik

Jasność absolutna Kasia Jabłonowska

Ojczulek Denke Angelika Januszewska

Errare humanum est Jacek Bandkowski

Pieśń o Sygrydzie Dariusz Zajączkowski


ANTYMIASTO

POZNAŃ FANTASTYCZNY IV

SOFA patronuje!

W

nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując się własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.

Fantastyczną antologię można nabyć tutaj!


wstępniak

W

UKŁADAMY

SIĘ

ierzycie w horoskopy? W niepokojący sposób potrafią przemówić do podświadomości, a w ekstremalnych przypadkach kierować naszym losem, jeśli ktoś nie zdecyduje, by wziąć go w swoje ręce. Zbliżamy się do końca roku. Zamiast go rozliczać, co może być dołujące, zważywszy na społeczną tendencję do narzekactwa – zaprogramujmy się od nowa, na 2017 rok. Właśnie dlatego zaczęłam od horoskopów. Bo po co poddawać się płynącej nieubłaganie egzystencji, skoro każdy z nas ma moc sprawczą i potrafi zdziałać więcej, niż mu się wydaje w tym rozumku spętanym pozornymi ograniczeniami. „Kurde, zawsze chciałam się nauczyć salsy” – bierzesz telefon i zapisujesz się na parę lekcji, od razu, tego samego dnia. I nie ma, że mało pieniędzy, nie ma, że mało czasu. Jeśli masz te 2-3 h, by siedzieć codziennie w internecie lub rozmyślać o rzeczach, które się jeszcze nie wydarzyły, to właśnie marnujesz swój czas i pieniądze, czyli stać Cię! Inny przykład: jest Wigilia. Przechodzisz przez próg domu rodzinnego, czujesz już tę ciepłą atmosferę, ale zawsze witasz się tak samo – lekki uśmiech, uścisk dłoni, a potem odprawianie rytuału i zanim się obejrzysz, już jesteś w pracy. A gdybyś tak od wejścia przytulił mamę i powiedział jej, że ją kochasz? Podziękował za to, że jest? Czy to nie cudowne, że jednym słowem lub gestem jesteśmy w stanie zmienić bieg dnia, który nie musi co roku wyglądać tak samo? Tego Wam życzę, wraz z całą Redakcją, abyście byli odważni, nie bali się eksperymentować i jak najczęściej świadomie wpływali na swoje życie. Zapraszam do lektury świątecznej „SOFY” w przepięknej oprawie graficznej. Niech grudniowe opowieści rozbudzą Wasze zmysły, a publicystyka uderzy w subiektywizm.

W

SŁOWA(CH)

Anna Wąsikowska

u k ł a d a m y

s i ę

w

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

SOFA 06/2016 (15) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska anna.wasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl PROMOCJA/WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl OKŁADKA Grzegorz Ptak OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Karolina Drygała, Emilia Garbień, Przemysław Kijowski, Magda Kwasik, Marta Ługowska, Beata Pytel, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka WSPÓŁPRACA Anna Karowicz, Adam Buszek, Dariusz Zajączkowski, Iwona Niezgoda, Magdalena Zimna, Sylwia Kępa WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków

spis treści

s ł o w a ( c h )

opowiadania • miniatury • proza 5 Jasność absolutna – Kasia Jabłonowska 7 Urwany film – Grzegorz Paterka 9 Ojczulek Denke – Angelika Januszewska 13 Barman – Piotr Kuśmierek 15 Odludna – Izabela Kudasik 17 O kropli deszczu, co szukała wielkiej wody – Mariusz Królikowski 18 Renifery boją się burzy – Renata Błażejczyk-L’Amico 21 Mefi na lewo – Kamila Modrzyńska 26 SOFA PATRONUJE publicystyka 28 Nie opiszesz drewnianej kostki – Adam Buszek 30 Przedwojenna Warszawa, mafijne porachunki i parę rozczarowań – Anna Karowicz 31 Pieśń o Sygrydzie – Dariusz Zajączkowski 33 Nieprzewidywalność losu – Klaudia Skiedrzyńska 34 Anioły są wśród nas – Ewelina Krzewicka 36 Wizje antymiast – Tomasz Przyłucki 38 Errare humanum est, czyli o pomyłkach wieszczów – Jacek Bandkowski 42 GALERIA AUTORÓW 44 wSPÓŁPRACA

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Katarzyna Jabłonowska

Jasność absolutna W

chwili narodzin zakwita na niebie gwiazda, świeża jak przebiśnieg, tętniąca światłem, a gdy ludzkie istnienie dobiega końca, wygasa na zawsze. Przybierając postać czarnego, spopielonego punktu, wędruje na cmentarzysko innych wypalonych obecności. Ludzkie gwiazdy mają właściwości cefeid, pulsują, zmieniając natężenie lśnienia. Babcia mówiła, że mrugają, bo są oczami duszy. Czasem osiągają jasność absolutną,

błyszczą najmocniej, wyznaczając moment, w którym życie zyskuje nową tożsamość, chwilę mającą moc pokonywania śmierci. Usta pachną gorączką. Palce drażnią wilgotne miejsce, nabrzmiałe jak dojrzała wiśnia. Język biegnie wzdłuż szyi i zatrzymuje się na twardym sutku. Patrzysz w oczy, wypełniając przestrzeń wewnątrz mnie, obserwujesz źrenice pulsujące w rytmie twoich ruchów. Zaciskam dłonie na plecach i obejmuję nogami talię, mocno, tak jak lubisz. Nasze spojrzenia są splątane niczym pędy młodych roślin szybujących ku słońcu.

5


opowiadania • miniatury • prozA – Krzycz, mała – szepczesz. Krzyczałam, ale on wybrał inny krzyk. Radości, tak powiedział. Widziałam, jak falowała na nim delikatnie niczym falbana przy spódnicy. Słyszałam jej krzyk, a on mówił, że jest słodki. Później wiatr porwał biały welon z jej głowy, a ona znowu krzyczała. Krzyczała też wtedy, gdy jego powieki zakryła czarna, sypka ziemia. Łzy, skapując z długich rzęs, naznaczały ją piętnem, podobnym do wypalonych kroplami jego krwi stygmatów, przez które wyciekła dusza. Powietrze wiszące nad ziemią jest gęste od zapachu ziół. Szkarłatne strużki krzepną między drobnymi kamykami jak cieknący po świecy wosk. Tężeją, zamykając w sobie nieruchomość oczu. W promieniach słońca ciało stygnie powoli, dając złudzenie tlącego się życia. Kolczyki migoczą, rzucając rozedrgane iskry na poplamione krwią palce. Przytulam twarz do twojej szyi, jeszcze pachnie, jak wtedy, gdy byłeś we mnie pierwszy raz. Czekoladowe gwiazdki leżą obok. Ona lubi słodycze. Lubi krzyk skłębiony w twoich oczach. Nie należysz już do niej. Oddech szarpany uderzeniami serca, klisze z przeszłości zajęte płomieniem, cisza. Czuję śliską wilgoć między udami. Sczerniała dusza wyciąga obślizgłe łapy i pragnie śmierci. Odchodzą anioły. Jasność absolutna. Broń w dłoni jeszcze żyje, mruczy i drży. Nie każdy blask jest na tyle mocny, by rozproszyć ciemność. Dziewczyna z gwiazdą, tak mówili ci, którzy na mnie polowali, i ci, którzy pieścili gwiazdę wytatuowaną za uchem; tam, gdzie tańczył jego język. Chcieli zamknąć dzikuskę w klatce własnych fantazji. I zamykali, ale tylko w chwili, gdy zabierałam ich na szczyt. Potem gasiłam lśnienie jak niedopałek w popielniczce. Wycinałam na piersi krwawe gwiaździste UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

niebo, znikające dopiero kilka metrów pod sypką ziemią, wśród padlinożernych robaków. Zła nie można zdusić kratami, nosi w sobie niezmąconą wolność. Mężczyzna podniósł wzrok znad opasłych akt. – Czemu zabiła pani strażnika? – Chciał się pieprzyć za czekoladowe gwiazdki. Kajdanki zabrzęczały na nadgarstkach jak wyszukana biżuteria. Cyniczny uśmiech, pełzający po pięknej twarzy naprzeciwko, zrosił plecy mężczyzny lodowatymi kroplami. – Nie można mieć nieba za paczkę cukierków – dodała ze spokojem. – Nieba? – Spróbujesz? Lubię krzyczeć. Poczuł mrowienie w lędźwiach, jak wtedy, gdy dotykał kobiecego łona pierwszy raz. – Nie, wróćmy do… Przerwał mu perlisty śmiech, jakby był dzieckiem, chcącym ukryć zjedzone słodycze za upaćkanymi ustami. 


film

Grzegorz Paterka

N

a pewno znacie taki schemat – facet poszedł na imprezę, popił, potańczył, a najbardziej urodziwą niewiastę oczarował historiami z egzotycznych wyjazdów. Dwa odwzajemnione uśmiechy i cięcie. Następną scenę rozpoczyna zbliżenie na twarz skacowanego mężczyzny i niemy okrzyk przerażenia w reakcji na widok niedawno hołubionej branki, której nijak nie potrafi rozpoznać w nagiej kobiecie, przygniatającej mu teraz ramię swym zwalistym cielskiem. Przed telewizorem śmichy-chichy i tak dalej. Straszny ubaw. Marek też go znał. Przewijał mu się przez ekran w setkach filmów, na trwale zaśmiecając podświadomość, lecz gdyby zapytać, czy zna go także z autopsji, lub choćby opowieści jednego ze swych licznych kolegów, musiałby zaprzeczyć. Okropna klisza, nikt by się nie przyznał. On teraz też wolałby się nawet przed samym sobą do niczego nie przyznawać, ale nie było rady; próba szybkiej oceny sytuacji dawała jednoznaczny rezultat – urwany film. I to wcale nie komedia. Bardziej thriller. Poprzedniej nocy cały schemat udało się odtworzyć niemal wzorcowo. Był alkohol, były tańce – wprawdzie Marek musiał uważać, bo na siłowni trochę przeholował, lecz młodość wiele wybacza i parę wyjątkowo śmiałych figur uszło mu płazem. W relacji z wyjazdów obeszło się bez egzotyki; wystarczył jeden weekendowy wypad do Drezna, trochę mędrkowania o architekturze, katedrze, Grünes Gewölbe i wsparcie Vonnegutem, by w oczach świeżo upieczonej absolwentki kulturoznawstwa ujrzeć coś więcej niż zainteresowanie samym słowem. Później już tylko wspólny papieros na balkonie, alkohol, niewinne żarty z dziwactw gospodarza, więcej alkoholu, no i to cholerne ściemnienie. Nagła czerń – jakby kurtyna z hukiem zwaliła się na scenę po awarii mocowania, miażdżąc całą obsadę i reżysera, który akurat kłaniał się w pas widowni. Jeb! Wszyscy martwi.

*** Przebudzenie i kwaśny posmak wczorajszego dnia w ustach. Obok zaś ona. Nie odcinała wprawdzie dopływu krwi do żadnej z kończyn, ale Marka i tak zdołała przerazić nie na żarty. Zbladł i zamarł w bezruchu, licząc, że zły sen szybko minie. Nie minął. Trwał w najlepsze niczym porządny dreszczowiec odtwarzany na jawie, z punktem zwrotnym w momencie przebudzenia kobiety. Ziewnęła, przeciągnęła się, usiadła na łóżku, obserwując zamglonym wzrokiem zwały śniegu za oknem, by po chwili wstać, narzucić sweter na pidżamę i powoli poczłapać z sypialni w stronę toalety, gdzie przy niedomkniętych drzwiach sikała długo i głośno, dokładając do objawów Marka jeszcze palpitację serca. Dość długo dochodził do siebie. Ciężko było mu pojąć, dlaczego obca, stara baba każe mu jeździć ze sobą do córki i nosić wnuki na rękach. Z córką wcale nie było lepiej. Nasłuchał się od niej o lekach przeciwzakrzepowych, przestrzeganiu diety i absolutnym zakazie palenia po wszczepieniu bajpasów, co może i miało jakieś uzasadnienie, bo płaszcz mu trochę przesiąkł dymem, ale słowa celowały w próżnię. Dziecko bez ojca i żona bez męża. Jego tam nie było. Stał i obserwował swoje nagie ciało

7


opowiadania • miniatury • prozA

w lustrze. Wznosił ramiona ku górze i zataczał kręgi, czując, jak kręgosłup za każdym razem reaguje bólem. Chwytał w dwa palce suchą, bladą skórę, która nie chciała przylegać do mięśni. Nikomu się nie przyznał, że wczoraj był jeszcze młody i potrafił zrobić pompkę podczas stania na rękach. Dom z tarasem na piętrze wydawał się pusty i zbyt duży dla dwojga. Dzieci już dawno ruszyły przed siebie, zostawiając przeszłość na ścianach i gdzieś na dnie szafy. On miał swój bujany fotel, który skrzypiał zdecydowanie zbyt głośno, i raty za elektroniczny kominek z pięcioma poziomami jasności, regulatorem migotania płomienia i imitacją piaskowca w zabudowie. Wciąż szukał odpowiedzi. W tajemnicy przed żoną próbował wytropić dawnych kolegów. Przez telefon brzmieli dość obco, bo tacy też byli – żadna z tych przyjaźni nie przetrwała próby czasu. Dwóch opowiedziało mu tę samą historię o śmierci trzeciego, czwarty żywił jakiś dawny uraz, a piąty nalegał, by wraz z Różą wpadli w piątek na brydża, co nie brzmiało najgorzej. A Róża to ładne imię. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

*** u k ł a d a m y

8

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Marek znalazł sobie ostatnio nową rozrywkę: ćwiczenie na wyobraźnię – „co by było, gdyby…”. Wieczorami siada na tym swoim skrzypiącym bujanym fotelu, przykrywa nogi kocem, odpala pilotem kominek i zaczyna patrzeć. Mijają minuty, czasem godziny, gdy on, tkwiąc w bezruchu, wpatruje się w imitację rozżarzonego polana na tyle długo, by ujrzeć w nim nowe kształty. Wraca wtedy myślami do tej dziwnej, nieskończonej nocy i myśli, co mógł zrobić inaczej. Może powinien był coś innego powiedzieć, kolejny kieliszek zastąpić szklanką soku, a pocałunek w szyję zwykłym uściskiem dłoni? Albo w ogóle nie przychodzić. Gdzieś polecieć lub dłużej pracować. Namalować obraz. Pomóc psom ze schroniska. Chociaż brodę zgolić. Siedzi tak godzinami i duma. Albo po prostu zasypia. To mu się zdarza najczęściej. 


Op o w i a d a n i e

o p a r t e

n a

f a k t a c h .

Ojczulek Denke

Angelika Januszewska

K

laus Freitag nie miał w życiu szczęścia. Los rzucał go z kąta w kąt, raz po raz odzierając z ostatnich pieniędzy i stawiając na jego drodze ludzi niegodnych zaufania. W ciągu dwudziestu paru lat zdążył stracić rodziców, koczować u wujostwa niedarzącego go sympatią, spędzić cztery lata na frontach i w lazaretach wielkiej wojny, a na koniec również ją przeżyć, by wylądować bez zawodu i dobytku, ale z bagażem doświadczeń w samym środku trudnej powojennej rzeczywistości. Teraz,

9


opowiadania • miniatury • prozA gdy w zimną listopadową noc znalazł się w Münsterbergu, los ponownie postanowił z niego zadrwić. Z nadzieją szukając jakiejkolwiek pracy w zamian za ciepły kąt i łyżkę zupy, nie natrafił na nic przed zmrokiem. Został sam, głodny i przemarznięty, na ulicach obcego miasta. Z nieba sypał pierwszy tego roku śnieg – delikatne białe płatki, które wielu cieszyły, bo zwiastowały koniec jesiennej szarugi. Jednak Klausowi, w jego obecnym położeniu, mogły przynieść tylko śmierć z wychłodzenia. Bezrobotny i bezdomny, zapewne powłóczy się po brukowanych kamieniami uliczkach całą noc lub przyśnie ze zmęczenia pod jakimś murem i może już się nie obudzi. Szedł, ślizgając się na cienkiej warstwie topniejącego śniegu i klapiąc dziurawymi trzewikami. Schylił się, by zawiązać sznurówkę, a gdy podniósł głowę, w nikłym świetle latarni zobaczył przed sobą rosłego brodatego mężczyznę. – Dokąd to? – zagadnął go olbrzym. – Do domu – skłamał Klaus. Bał się, że nieznajomy może okazać się nadgorliwcem, który za włóczęgostwo odstawi go na posterunek policji. – A gdzie mieszkamy? – dopytywał mężczyzna. Klaus próbował go ominąć, ale olbrzym zastąpił mu drogę. Bezdomny szybko przekalkulował swoje szanse i ze zwątpieniem wyznał: – Nigdzie. – Nigdzie? – zdziwił się nieznajomy. – Więc chodź ze mną, chłopcze. Brodaty wielkolud przypominał bardziej rzeźnika niż anioła stróża, ale Klaus nie miał zbyt wielkiego wyboru. Posłusznie ruszył za nieznajomym. Mężczyzna prowadził go plątaniną krętych uliczek śpiącego miasta, w którym tylko gdzieniegdzie świeciły mdłym światłem latarnie lub z okien domu padała jasna łuna. Po drodze brodacz zaczął obiecywać Klausowi ciepły nocleg i kolację, opowiadać coś o mieście, ale po słowie „kolacja” Freitag przestał słuchać. Jego żołądek boleśnie dopominał się strawy, a obietnica kaszy z mięsem stała się wizją nęcącą jak oaza na pustyni. Tymczasem zbliżali się do peryferii miasta. Oplatające rynek uliczki, zabudowane zwartą ścianą kamienic, zamieniły się w szerokie alejki przedmieść, przeplatane ogrodami i domkami jednorodzinnymi. – Już niedaleko – obiecał nieznajomy ciepłym, uspokajającym głosem. Musiał zauważyć, że Klaus zaczął się nieco niepokoić. Oddalili się od centrum miasteczka. Tutaj, między zaroślami, ów potężny mężczyzna mógł dać Freitagowi w łeb i wrzucić go do stawu albo obedrzeć z resztek dobytku… Wiadomo, co siedzi w drugim człowieku? W pobliskim Frankenstein grasowała kiedyś banda kradnąca ludzkie ciała. A przecież ciało jego, Freitaga, jest całkiem dobre. To jedyne, co warto by mu jeszcze ukraść.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Jednak olbrzym mówił z takim spokojem i łagodnością, a Klausowi naprawdę zależało, by wreszcie komuś zaufać… Zdusił w sobie kiełkujący strach i pomaszerował dalej za przypadkowym znajomym. Los postanowił się do mnie uśmiechnąć, pomyślał, kiedy Karl Denke wprowadził go do ciepłej, jasnej izby w swoim domu. Freitag wiedział, że w ciężkich czasach powojennego kryzysu rzadko spotyka się ludzi gotowych na bezinteresowną pomoc. Tym bardziej doceniał więc gest brodacza, który wyciągnął rękę do bliźniego w potrzebie i zaprosił do własnego domu. Ojczulek Denke był w okolicy bardzo szanowany. Człowiek gospodarny, głęboko wierzący, przykładny obywatel. W życiu osobistym mu się nie wiodło – nie ożenił się, nie miał potomstwa, nie utrzymywał też kontaktu z krewnymi, ale dla sąsiadów zawsze był miły i pomocny. Wspierał też tych najbardziej potrzebujących – zbłąkanych wędrowców, włóczęgów, czeladników przybywających do Münsterbergu w poszukiwaniu pracy. Często wprost z ulicy zapraszał ich do swego domu, oferował nocleg na sienniku w ogrzewanej izbie i coś na ząb, a później pomoc w znalezieniu zajęcia. Czasem prosił o małą przysługę w zamian, jak choćby pomoc w napisaniu listu – bo niestety edukację Denke zakończył szybko i nie potrafił sklecić go sam – ale przecież to nic wielkiego. Nie wyzyskiwał przygodnych lokatorów. – Zostań tutaj – zwrócił się Denke do Klausa. – Ogrzej się, a ja przyniosę ci coś do jedzenia. Klaus skinął głową na znak wdzięczności i by potwierdzić, że nigdzie nie ma zamiaru się ruszać. Runął jak długi na sennik i wyciągnął się na nim swobodnie. Dawno nie miał okazji spać na czymś równie miękkim. Ławy w aresztach miejskich czy schroniskach dla bezdomnych nie należały do najwygodniejszych. W izbie było rozkosznie ciepło, więc ściągnął z siebie znoszoną kurtkę, odwinął szalik z szyi i zrzucił z nóg trzewiki. Nie zaspokoił jeszcze głodu, ale zapach jedzenia docierający do niego z głębi domu już poprawił mu humor. Zaczął też myśleć o miednicy z czystą wodą i kawałku mydła, choć nieco wstyd było mu prosić o to Denkego, który i tak okazał mu już wiele dobrej woli. Po chwili namysłu stwierdził, że panujące w izbie ciepło tak go rozleniwia, że o wodę do mycia poprosi rano, a teraz zje kolację i położy się spać. Na pachnącym łąką sienniku będzie wypoczywał długo i spokojnie, a rano, wyspany, czysty i syty, pójdzie szukać pracy. Na pewno ją znajdzie. Wreszcie coś odmieni się w jego życiu na lepsze. – Już idę! – rzucił Denke z głębi domu, ale nadal nie było słychać jego kroków na drewnianej podłodze. Klaus zaczął się już nieco niecierpliwić. Ślinka napływała mu do ust, pobudzony zapachem żołądek coraz rozpaczliwiej domagał się strawy, ale ciepło wprost wgniatało w siennik. Dawno nie mógł tak po prostu odpocząć, bez trosk o to, co będzie za godzinę, bez myśli o głodzie, którego nie miał jak zaspokoić, o chłodzie, przed którym nie mógł się schronić… Przymknął oczy, odetchnął głęboko, stając na granicy słodkiego snu. Podłoga skrzypnęła, lecz Klaus nie otworzył oczu. Nie chciał. A po chwili, gdy stalowy hak bosaka uderzył go w głowę i bez trudu przebił czaszkę, otworzyć oczu już nie mógł. Klaus Freitag nie miał w życiu szczęścia. Los rzucał go z kąta w kąt, raz po raz odzierając z ostatnich pieniędzy i stawiając na jego drodze ludzi niegodnych zaufania. A Klaus potrzebował pomocnej dłoni i rozpaczliwie chciał komuś zaufać. Nie mógł wiedzieć, że dobroduszny olbrzym, Ojczulek Denke, nie jest tego zaufania wart. Kto by bowiem przypuszczał, że przykładny obywatel Denke rozniesie w krwawe drzazgi głowę młodego mężczyzny ciosami bosaka? Bez skrupułów ściągnął z Klausa resztę odzieży – brudną, zakrwawioną koszulę i potargane spodnie, a potem wraz z pozostałą garderobą Freitaga zawiesił w przepastnej szafie. Czekały tam już na nie inne komplety ubrań, mniejsze i większe, należące do nieszczęśliwców, którzy wcześniej zaufali poczciwemu olbrzymowi; w większości męskie, ale zdarzały się wśród nich i damskie. Kiedy trup Klausa leżał już przed nim nagi, Denke zaciągnął go do sąsiedniej izby. Za zamkniętymi drzwiami zabrał się do pracy. Zwykle zaczynał od obcięcia włosów, zwłaszcza jeżeli były długie i zdrowe, jednak zrezygnował z tego w przypadku Klausa. Nie miał zamiaru wycinać ich spomiędzy popękanej, broczącej świeżą juchą skorupy

11


opowiadania • miniatury • prozA czaszki. Od razu zabrał się do ściągania z trupa skóry, choć ciało Freitaga nie zdążyło jeszcze ostygnąć. Jak doświadczony garbarz wycinał płaty skóry, dostatecznie długie, by mogły wystarczyć na pasy i szelki – podobne do tych, które wisiały już na drzwiach, gotowe do sprzedaży. Spod skóry Denke zazwyczaj wyciągał tłuszcz, by potem wyrabiać z niego mydło – zainwestował nawet w niewielką maszynkę i formy. Niestety w przypadku Freitaga tłuszczu prawie nie było, więc i z tego musiał zrezygnować. Zabrał się za to, co było najważniejszą częścią całego procederu. Mięso. Najpierw spuszczał z ciała krew, którą później wylewał we własnym ogródku, użyźniając ziemię, rodzącą dzięki temu obfity plon. Następnie rzeźnik z Münsterbergu starannie wycinał mięśnie, pozbawiał je ścięgien, chrząstek i drobnych kostek, po czym gotował i peklował w szklanych słoikach. Szopa obok jego domu pełna była tak przygotowanych weków, które sprzedawał później na targach w Münsterbergu, Frankenstein i Breslau. Niedroga i wyjątkowo dobra cielęcinka sprzedawała się jak świeże bułeczki. Kryzys, który dosięgnął wiele niemieckich rodzin, sprawiał, że mało kto mógł sobie pozwolić na mięso, ale u Ojczulka Denkego ceny nie były wygórowane. Troskliwe matki mogły tanio kupić weki i karmić dzieci mięsem, by rosły zdrowe i silne. Uczynny Karl z zadowoleniem spoglądał na szkraby, które dzięki jego przetworom były okrąglutkie i rumiane. Wierzył, że te dzieci wkrótce pójdą budować nową rzeczywistość, wolną od biedy, upokorzenia i klęski. Nie przypuszczał jednak, że wśród maluchów znajdzie się być może taki, który w przyszłości będzie brał z niego przykład. Wyrosły na jego cielęcince, będzie robił mydło z ludzkiego tłuszczu, będzie wykorzystywał włosy na materiał, będzie ściągał skórę z ludzkich ciał, by wykonywać z niej abażury… I to nie w tajemnicy, w zaciszu małego domku. Nie będzie jedynym, ale jednym z wielu w nowej rzeczywistości. Wieczorami Ojczulek Denke, spełniony filantrop, spacerował po mieście w poszukiwaniu zbłąkanych duszyczek, którym mógłby podać pomocną dłoń. Kiedy żadnej nie znajdował, brał się za zacieranie śladów po tych, którym już swoją pomoc okazał. Wnętrzności topił w pobliskim jeziorze w workach obciążanych kamieniami, a kości zakopywał w swoim ogródku. Dawniej robił to gdzie indziej, ale dwa razy zdarzyło się, że ktoś przypadkiem na te kości natrafił. Na szczęście nikt nie podejrzewał, że Ojczulek Denke ma z nimi jakiś związek. Bo i kto by przypuszczał? Wreszcie, późną nocą, zasypiał z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Pomagał ludziom i to było najważniejsze. Klaus Freitag mógł uważać się za prawdziwego szczęściarza. Dzięki Karlowi nie musiał więcej włóczyć się po świecie, cierpiąc z głodu, chłodu i braku perspektyw. Denke, łaskawy kat, ukrócił jego cierpienia, zadał mu śmierć łatwą i szybką, w ciepłej izbie, w chwili, gdy Freitag, jak rzadko kiedy, pozwolił sobie na relaks, odganiając daleko troski i zmartwienia. A co więcej, Denke dał mu szansę zrobienia czegoś dobrego – może nie w życiu, ale po śmierci. Freitag stał się jedzeniem dla głodujących dzieci, a to, w mniemaniu pobożnego rzemieślnika, coś lepszego niż miałkie i bezsensowne życie. Ojczulek Denke, przekonany o swej dobroci, spał głęboko i spokojnie. Nigdy nie słyszał krzyków dusz ofiar błąkających się po jego domu. Nigdy nie prześladowały go makabryczne obrazy. Nigdy nie paliły wyrzuty sumienia. Nawet w chwili, gdy powinęła mu się noga i w obawie przed odkryciem jego pracowni powiesił się w miejskim areszcie. 

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Piotr Kuśmierek

Barman J

a i mój bar. Codzienne otwieranie już dawno zaczęło trzeszczeć. Rozchodzi się po ulicach drobnymi strzyknięciami, kuleje na lewą, szuka powietrza na schodach, klnie na widok krawężników. Bar, jakich wiele. Mógłby być w dowolnej mieścinie, bez najmniejszego znaczenia dla losów świata. We Wrocławiu choćby. Więc tu jest. I bar, i barman. W towarzystwie znudzonej Arethy Franklin wycieram z kieliszków ślady marzeń, Louis Armstrong ciągnie klientów w cudowny świat po głębszym. Bar. Barman. I klientela. I niezliczoność dni i nocy. Cykliczność, codzienność i niechciane oczekiwanie na zmianę. Pierwszy zazwyczaj przychodzi emerytowany nauczyciel, który od lat kocha się we mnie i namawia na zbliżenie, a ja z taką samą stanowczością i szacunkiem

odmawiam. Patrząc mi namiętnie w oczy, wypija przy barze kieliszek koniaku i z kawą odchodzi do stolika, gdzie w zeszycie w linię pisze powieść swego życia. Przed ósmą przychodzi malowany chłopiec: grzywka na żel, pazurki zrobione w salonie obok, bródka starannie zaniedbana, szaliczek w paski miast krawata, pantofelki błysk. Bierze kawę latte (jak facet może pić latte?!), słodką bułkę, otwiera laptop i pracuje kilka godzin nad postami na fejsie dla swoich klientów. Prowadzi też blogi dla kilku projektantów mody. Podobno dobrze to robi. Czasem zerkam, ale niewiele rozumiem, nie moja bajka. Ostatnim z corannych bywalców jest przechodzona prostytutka. Każe mówić na siebie Lola. Przychodzi tu wytrzeźwieć. Buja się przez długą chwilę na krześle,

13


opowiadania • miniatury • prozA wdychając kawę. Potem opróżnia filiżankę jednym haustem, posyła mi soczystego całusa i idzie spać. Wielka kobieta, gigantyczny tyłek! Ilekroć patrzę w jej dekolt, mam wrażenie, że gdyby uwolnić piersi z ciasnego stanika, nie starczyłoby powierzchni podłogi baru, by rozlały się równo. Ponoć hiszpan w jej wykonaniu nie ma sobie równych w całym mieście. Potem mógłbym zamknąć bar na kilka godzin. Rzadko kto przychodzi przed dwunastą. Dzięki temu mam czas przygotować dania na popołudnie i wieczór. Czasem zjawia się Gosia – pod pretekstem pomocy. Wchodzi bez słowa do kuchni, rzuca mi zawsze takie samo spojrzenie. Staje przy zlewie, zaczyna zmywać naczynia i czeka. Biorę ją od tyłu, tak jak tego chce. Jedną ręką trzymam włosy, drugą miętoszę piersi. Krzyczy: „Rżnij mnie, mocno, tak, kurwa, ma boleć, szybko, ostro, kurwa, tak!” i wije się jak opętana. Gdy kończę, zostawia niedokończone zmywanie, całuje mnie czule i wychodzi. Nigdy nie rozmawiamy, bo i po co. Wszystko jasne. Ja i mój bar. Przez los, Boga, opatrzność, wybierzcie sobie sami, zostałem obdarowany w koślawej proporcji talentami i dysfunkcjami, lecz powtarzalność z całą pewnością nie znalazła się w menu. Klienci śmieją się, że smak potrawy zależy od mojego nastroju, bo przygotowywane dania są za każdym razem nieco inne. To prawda, że smutek jest mi najlepszym przyjacielem, ale czy to nastrój stanowi zasadniczą przyprawę? Nie wiem. Nie chce mi się myśleć. Żyć mi się nawet nie chce. Dawniej chociaż wierzyłem w przyszłość, szczęście… A teraz… jest bar, jest codzienność, cykliczność i niechciane oczekiwanie na zmianę. I w końcu tych dwoje. Może pod groźbą kary bym sobie przypomniał, kiedy pierwszy raz się zobaczyli, ale zwróciłem na nich uwagę dopiero po kilku dniach. On – niewysoki, chudy, zawsze w niemodnym szaliku niemodnie zarzuconym na szyję. Ona – mała, szczupła, w znoszonej bladoszarej kurteczce i w trepach. W nosie dwa kolczyki, grzywka opadająca na oczy. Najpierw spotykali się przypadkowo. Przychodzili o podobnej porze. Siadali w przeciwległych rogach sali i jedli. Zauważyłem, że spoglądał na nią ukradkiem, niby czytając. Ona, między kęsami, gapiła się w okno. Myślę, że zauważała jego spojrzenia, ale nie reagowała. Ale gdyby ją to denerwowało, nie przychodziłaby tak często. Beznamiętnie jadła, a potem, nie oglądając się, opuszczała lokal. On ani razu się nie ruszył, nie poszedł za nią. Zamawiał piwo i czytał książkę albo patrzył UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przez okno. Potem zwróciłem uwagę, że zaczął przychodzić codziennie i wcześniej. Przez kilka dni. Bez skutku. Wkrótce przestał. Ona zjawiała się co jakiś czas, by zjeść swoje ulubione pierogi. On czasem wpadał coś przekąsić i na piwo. Któregoś dnia dziewczyna też zaczęła dyskretnie zerkać. Jedli w milczeniu i spoglądali na siebie nieudacznym ukradkiem, wciąż z daleka. Przychodzili codziennie. Ich spojrzenia stawały się dłuższe, śmielsze, ale zawsze na zmianę. Chyba nigdy nie spojrzeli sobie w oczy jednocześnie. A jeśli już, to pewnie na krótko i zaraz uciekając wzrokiem w talerze, bo nie zauważyłem. Patrzyłem w jej oczy i chciałem w nich zobaczyć: „Rusz się, nie chcę spać sama”, ale nie było tego zdania. Nie było w nich decyzji. Zdawały się mówić: „Tak, może”, lecz z paraliżującą niewiarą. W jego oczach widziałem strach przed… porażką? odrzuceniem? Tak mi się zdawało. Ale jedno było pewne: oboje marzyli. Jego oczy ją pochłaniały, wręczały kwiaty, zabierały do kina, całowały namiętnie na przystanku. Jej oczy głaskały mu policzki, tuliły dłonie, całowały powieki. Jego zabierały ją pod miasto, chlapały wodą w jeziorze, całowały szyję. Jej wieszały spodnie na krześle, prasowały koszulę i zatracały się w łóżku. Jego lały wino, rozpuszczały włosy, rozpinały guziki bluzki i krążyły po małych piersiach. Zdejmowały majteczki i bawiły się płatkami, zachwycały kształtem pośladków. Jej budziły uśmiech o poranku, brały go za rękę w parku, parzyły kawę, smażyły jajecznicę. Obserwowałem ich przez miesiąc, może dłużej. Nie odezwali się do siebie ani razu. Żadne z nich nie zapytało mnie o drugie. Najpierw on przestał tu jadać, potem i ona nie chciała moich pierogów. Zostały duchy ich spojrzeń, stęchlizna niewiary, kurz strachu na parapecie. Co by było, gdyby…? Kto wie? Ja i mój bar. – Hej, barman! Znów przyszła ta kobieta i patrzy na ciebie. Widzisz? Spójrz, jak na ciebie patrzy. Hej! Słyszysz mnie? Codzienność, cykliczność i to niechętne oczekiwanie na zmianę. 


Izabela Kudasik

Odludna

S

tara kobieta leżała w łóżku, z nieowiniętej dłoni przestała sączyć się krew. Za oknem szalała śnieżyca, ścieżka w kierunku chaty od miesiąca nie była wydeptywana. Odkąd zmarła Styrczulowa, nie było nikogo, kto mógłby nią podążyć. Starowina nic o śmierci sąsiadki nie wiedziała. Samotne dni w łóżku zlewały się. Wyobrażała sobie, że ktoś przychodzi poprawić pierzynę, jakieś ręce podają herbatę, zabierają od oczu kosmyki włosów, uparcie opadające. Staruszka umierała. Nie dlatego, że była chora, miała jeszcze tyle sił, by oporządzić siebie i gospodarstwo, wciąż potrafiła ugotować, oprać się i posprzątać, ale nie widziała już sensu. Była coraz bardziej podobna do dziecka, małą skurczoną sylwetkę czas przygiął do ziemi, ale zasuszone palce wciąż potrzebowały dotyku, zwykłego uściśnięcia. Coraz gorzej widziała i słabiej słyszała, tylko przez skórę poznawała świat tak samo. Rano nie zapalała lampki, ale po omacku, dotykając sprzętów, trafiała do łazienki. Dłonie tęskniły za ludźmi. Niedotykane noworodki umierają. Starowinka była teraz jak niemowlę. Potrzebowała troski, ale nikt do niej nie mówił, nikogo już nie interesowała i nikomu sama nie mogła okazać miłości. Pół roku temu odszedł ukochany Maciuś, rudy kot, który dawał jej tyle pieszczot. Ocierał się o nogi, wskakiwał na kolana, kładł na piersiach i trącał pyszczkiem, nocą ogrzewał w łóżku, za dnia koił mruczeniem. Czuła się wtedy potrzebna i dostawała w zamian swoją porcję

głasków od ciepłego futerka. Styrczulowa przynosiła mleko i jajka, zawsze przytrzymała jej kościstą dłoń, poklepała po ramieniu, uściskała na do widzenia. To wystarczało. Teraz została zupełnie opuszczona. Obijała się o sprzęty w kuchni, ale to nie pomagało. Wypłakiwała w poduszkę, chociaż nie odczuwała ulgi. Ubrała się raz ciepło, by wyjść przed dom, jednak silny podmuch wiatru, gdy tylko uchyliła drzwi, wepchnął ją do środka. Zanim zrezygnowała z życia, zrobiła jeszcze jeden desperacki krok, by poczuć mocny dotyk. Dotyk zimnej stali na ciepłych tkankach. Ostatni już. Bardzo bolesny. Nie dlatego, że nieprzyjemny był dla ciała, umysł uświadomił sobie, że pozostał jej już tylko taki – zimny, mechaniczny i okrutny. Nigdy nie odczuje już ciepła ludzkiej skóry. Chciała jednak jeszcze coś poczuć. Za oknem wyła śnieżyca. Pusto, biało, bladość opłatka, Stare zdjęcia na komodzie, Maria Kowalska, matka, Syn za morzem. Odcięła kciuk i położyła się do łóżka, by patrzeć, jak krew wsiąka w poduszkę. Umarłaby i tak. Nawet gdyby nie straciła krwi. Odeszła niczym maleńkie dziecko, z niedotykania, z opuszczenia, z nieukochania. Wiatr nucił na pożegnanie: Kolęda samotnych Policzek wilgotny I ciężkie milczenie Jak przed narodzeniem…* 

* Cytaty z: Kolęda samotnych, wyk. E. Małas-Godlewska, sł. J. Cygan.

15


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


O kropli deszczu, co szukała wielkiej wody wielkiej szukała D co deszczu, O kropli

awno, dawno temu nad pustynią pojawiła się chmurka. Niewielka… No dobrze – całkiem malusieńka. Rozejrzała się dookoła i… nic. Piasek, bez końca piasek. Tutaj tych parę kropel wody, które mam, nic nie pomoże. Trzeba stąd uciekać – pomyślała smutno. Wiatr, który ją tu przyniósł, zmęczył się i spał zwinięty w kłębuszek u podnóża wydmy. Słońce grzało coraz mocniej i mocniej. Umęczona chmurka rzewnie zapłakała i po chwili całkiem zniknęła. Łzy spadły na rozgrzany piasek pustyni i wyparowały w mgnieniu oka. Prawie wszystkie. Jedna, wcale nieróżniąca się od innych (a jednak!), postanowiła inaczej. – Ej! Śpiochu! Zabierz mnie stąd. Zerwany ze snu wiatr wziął łzę w swoje objęcia i uleciał wysoko, wysoko – ku słońcu. Im bardziej się do niego zbliżał, tym robiło się zimniej i zimniej, i ciemniej. Dziwne. Powinno być odwrotnie. Ciemność zachichotała złośliwie i zaczęła rozpuszczać wiatr w pustce. Łza ze strachu zlodowaciała i poczęła rzucać w ciszę, która powoli rosła, lękliwe, diamentowe refleksy. Błękit, jeszcze przed chwilą tak bliski, oddalał się.

Mariusz Królikowski

– Wrócę… tylko czekaj. Diament żeglował pomiędzy gwiazdami, popychany promieniami kolejnych słońc. Zawijał się dookoła nieznanych planet. Czekał na peryferiach wszechświata i lśnił przez kolejne eony, odbijając światło ginących galaktyk. Z biegiem czasu z błękitu został tylko pył i trochę skał – pamiętających życie, plączących się bez większego sensu w coraz większej pustce. Zdumiewające, jak nicość może puchnąć!Niekiedy jakaś zbłąkana kometa burzyła zimny spokój, zabierając ze sobą okruchy dawnych światów. Diament także doczekał się swojej komety, która przytuliła go lodowatymi ramionami i porwała w nieznane. Przypadek sprawił, że znalazł sobie na niej miejsce okruch z błękitnej. Kometa, jak wieloryb, obrastała polipami roztrzaskanych księżyców i planet. Rosła i rosła, a jednocześnie, chwytana mackami wielkich słońc, wygładzała się i okrąglała. Pewna gwiazda, złota i urzekająco gorąca, zarzuciła w ocean kosmosu sieci, utkane z fal grawitacyjnych. Wyłowiła kometę-wieloryba i uwięziła ją na niewidzialnej smyczy. Lód powolutku zamieniał się w bezkresny ocean. Gdy diament poczuł gorące muśnięcie złotej gwiazdy, rozpłakał się ze szczęścia i przytulił skalny okruch z błękitnej. Nareszcie. Kropla deszczu z rozkoszą zanurzyła się w słonej wodzie. Tylko dlaczego to tak długo trwało? Życie rozpuszczone w kropli z ciekawością zanurzało się w oceanie i kwitło z radości, że ma tyle miejsca do hasania. Planeta powolutku błękitniała, szumiąc szelestem motylich skrzydeł i pachnąc zielenią sytych słońcem ziół. – Mówiłam ci, że wrócę – szepnęła maleńka kropla deszczu, która odnalazła wielką wodę. 

17


opowiadania • miniatury • prozA Renata Błażejczyk-L`Amico

J

estem. Uciekam. Przystaję. Wracam. Znikam. Znów jestem…

– Tak się nie da pracować! Odsuńcie gapiów! Zniecierpliwione renifery postukują racicami, chciałyby już galopować do Laponii, gdzie przestrzeń wypełnia dziewicza biel, a dzwoneczków nie zagłuszają pokrzykiwania i klaksony. Ich oczy są podrażnione migotaniem kolorowych lampek, aksamitne chrapy tęsknią za zapachem mrozu. Nie widzę cię, ale czuję twoją obecność, wtopiłeś się w tłum za kurtyną padającego śniegu. Poszliśmy po zakupy na naszą pierwszą wspólną wigilię. Trzymałeś mnie za rękę i puszczałeś tylko na sekundy, niezbędne, by sięgać po mąkę, cukier, bakalie. Sami upieczemy makowiec – mówiłeś, szukając drożdży. W myślach zlizywałam lukier z twoich ust, nie mogąc się doczekać chwili, gdy przyjedzie mama i zobaczy, jaka jestem szczęśliwa. Następnego dnia przyniosłeś kubełek z żywym karpiem. Nie wierzyłam, że potrafisz go zamordować, miałeś przecież takie delikatne dłonie, mógłbyś malować szklane bombki, nie krusząc przy tym ani jednej. Rozbłysła choinka, a pod nią stos prezentów zapakowanych w kolorowy papier. Rozkładając gałązki świerku obok talerzy, śpiewałam z Mariah Carey: „All I want for Christmas is you”. Pachniało kompotem z suszu i waniliowymi świecami. Połamałeś opłatek. Dzieci odprowadzają mikołaja, tyle innych czeka na odwiedziny. Poprawiwszy czapkę, zasiada w saniach obładowanych paczkami. W czerwonych kokardach odbijają się sztuczne ognie. Podmuch wiatru kieruje iskierki w moją stronę, porusza półprzezroczystą sukienką. Drżę, choć nie odczuwam zimna. Zawsze wiedziałeś, jak mnie znaleźć, ale już się nie cieszę, że szukasz. Nie mogę. Ostre światło reflektora rozmywa postać w płaszczu z podniesionym kołnierzem. Mrużę oczy. Tak. Jestem gotowa. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

boją się burzy

Renifery

Raz w miesiącu jeździłeś na polowanie. Nie znosiłam widoku martwych zwierząt, więc przywoziłeś gotowy pasztet z zajęcy albo comber z sarny. Jesienią wróciłeś z koszem prawdziwków. Przebieraliśmy je nocą, ramię przy ramieniu, żeby ususzyć na kolejną wigilię. Zbrązowiałymi palcami muskałeś policzek, zostawiając na skórze zapach lasu. Do świtu byłam soczystą poziomką, pajęczą nicią owiniętą wokół twojego ciała, mchem, na którym zasnąłeś. Po południu – osiką kołysaną podmuchami radości i lęku. Skąd wiedziałeś, że z pracy pobiegnę na zajęcia w plenerze? Zagubionej w gąszczu wyznań i żądań wskazałeś właściwą drogę – rzuć uczelnię, kochanie. Unoszę się ponad scenę, ponad zebraną widownię. W oknie z Gwiazdą Betlejemską na parapecie kołyszą się anioły. Zaciekawione, zerkają na zaśnieżony chodnik. Może patrzą na ciebie? Ja nie chcę. Wolę granatową otchłań w górze i dym z komina, nawet mrugnięcia burzy szalejącej gdzieś w oddali. Powietrze łaskocze nagie plecy, gdy zaczynam spadać. Chwytają mnie silne ramiona. Unoszę powieki. Smutne oczy wypełniają się blaskiem, jakby skradły niebu wszystkie jego diamenty. Na ciemnych rzęsach i futrzanym kołnierzu osiadają srebrzyste płatki.


Wróciłam. – Czekasz na kogoś? Zasuwając pospiesznie zasłony, trąciłam choinkę. W tym roku nie chciałeś, żeby była kolorowa – złote łańcuchy, bombki, kokardki, cukierki w złotych papierkach. I moja sukienka, której nie zdążyłam założyć. – Pójdę się przebrać. – Dobrze, kochanie. Podałam do stołu. Z uwagą oglądałeś pierogi. – Wiem, powinnam była ulepić je sama, ale te są smaczniejsze, nieprawdaż? – Może. Gdybyś je polała olejem lnianym, jak trzeba. Dobrze, że nie pozwoliłeś zaprosić mamy – myślałam, idąc do kuchni. – Pustka to najlepsza kryjówka dla wstydu z popełnianych błędów. Nałożyłam porcję usmażonego karpia. Na białym talerzu obok złotej serwetki był wyraźnie brązowy! Tacka z siankiem i resztkami opłatka w dłoniach obroniła mnie przed twoim gniewem. Na chwilę. Powoli okrążyłeś stół. – Usiądź, kochanie, i pozwól, że cię nakarmię.

– Jednak życzenia świąteczne naprawdę się spełniają. Zostaniesz na zawsze czy tylko na chwilę? – słyszę i szukam w pamięci wyuczonej odpowiedzi. Zdyszana wpadłam do mieszkania. Rozłożyłam na stole plastikowe pojemniki. W szumie wody dochodzącym spod prysznica pobrzmiewał niedawny krzyk: „Żyjesz za szybko, nie nadążam za tobą, masz być tylko moja!”. Wrzuciłam do garnka kapustę z grzybami, na patelnię panierowane porcje karpia, śledzie przełożyłam do kryształowej salaterki i pobiegłam do jadalni. Zanim z wilgotnymi jeszcze włosami wyszedłeś z łazienki, wszystko było gotowe. Z radia płynęła kolęda: „Cicha noc, święta noc, pokój niesie ludziom wszem…”. Stanęłam przy oknie. Do pana Stasia z naprzeciwka przyjechała wnuczka z Londynu, dzieci pani Halinki wypatrywały pierwszej gwiazdki, mąż rozmawiał z psem, ja byłam sama. Wszedłeś ubrany w białą koszulę i nienagannie skrojony garnitur ze szlachetnej wełny, z lewą ręką w kieszeni i zmarszczonym czołem. Tak wyglądał odświętny strach. Uciekłam, gdy uderzyłeś mnie po raz pierwszy. Przystanęłam na schodach, ocierając krew z rozciętej wargi. Miałeś czas, by mnie zatrzymać i łkając, przyznać prawo do spełniania marzeń. Łzy rozmyły winy.

Zapominam o smaku przypalonej ryby, poparzonym języku, ościach wbitych w podniebienie, gruszkach z kompotu na złotej sukience i salaterce ze śledziami rozbitej o ścianę tuż nad moją głową. O siniakach chowanych pod szalem. Zwiewny materiał przesłania zachwycone twarzyczki dzieci, kiedy wiruję pośród płatków śniegu. Zbierając światło wszechobecnych lampek, mienią się barwami czułości, wiary, nadziei. Dotknąwszy ust, które za moment złączą się z moimi, odgrzebuję wspomnienie, jak piekliśmy makowiec. To ostatnie ujęcie, muszę zagrać niczym wirtuoz, zniewolić emocje widzów, choć wiem, że znów cię rozdrażnię. Z uśmiechem patrzę w przepełnione miłością oczy i odpowiadam podobnym spojrzeniem. – Tak ładnie prosiłeś, że chyba zostanę na dłużej. Mikołaj z zadowoleniem przygładza brodę i sięga po dzwoneczki, by dać sygnał do odjazdu. – Stop! Dołóżcie brokatu. Ona dopiero co spadła z nieba. Ma błyszczeć! Szybciej! Trzeba zwinąć ten majdan, zanim lunie deszcz. Nagły huk płoszy renifery, a ja, otulona różową mgłą, już się nie boję. Znikam razem z zaprzęgiem. … jestem tylko gwiazdką w swoim pierwszym i ostatnim filmie, wyświetlanym rok w rok na Boże Narodzenie. 

19


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Kamila Modrzyńska

Mefi

K

rzyk kobiety i pisk opon to wszystko, co pamiętał Patryk, gdy nagle się ocknął. Był w ciemności. Był – dobre słowo. Nie stał i nie leżał, być może – zawisł. Zawisł w ciemności. Nogi nie znalazły żadnego oparcia, więc pomachał nimi energicznie – i nic. Gdziekolwiek tkwił, nie mógł się poruszać. I ten powracający pisk. Co to było? Wytężył pamięć. Widział światła, chyba reflektory, które zbliżyły się nagle, zupełnie go oślepiając; wtedy wrzasnęła kobieta, a opony zapiszczały – po czym uniosły się, wirując, by opaść za jego plecami. Nie, chwila, to on się uniósł i zawirował. Chyba tak. Tak? Zaczął spadać. Dziwne uczucie: spadać w próżni. Odniósł wrażenie, że stał się naraz bardzo, bardzo ciężki. Nie czuł pędu powietrza. Upadł na ziemię i nagle zrobiło się jasno. Siedział teraz na drewnianej podłodze, na grubym dywanie. Rozejrzał się. Trafił do jakiegoś biura, które wyglądało jak żywcem wyjęte z filmu sensacyjnego. Brakowało tylko, by… Młoda kobieta w długiej czerwonej sukni weszła do pomieszczenia. Miała zakręcone włosy, typową fryzurę z lat czterdziestych i wyrazisty makijaż. Nie zachęcała go jednak w żaden sposób, nie pokazała nóżki i nie wydęła koralowych ust. Usiadła za biurkiem i wcieliła się w rolę profesjonalnej księgowej. – Dzień dobry. Wspaniale, że pan przyszedł – powiedziała ze sztucznym uśmiechem, jakby wcale go nie widziała. – Proszę usiąść. Wskazała ręką na krzesło przed nią. Czekała, aż wstanie z podłogi i posłusznie zajmie miejsce. Dopiero wtedy zaczęła: – Tak… Pan Patryk Wirowski, rozumiem. Dobrze. Jestem projekcją, postawioną, by pomóc panu przejść przez ten nieszczęśliwy okres. Ostatnie tchnienie

na lewo

wydał pan dwudziestego września 2016 roku. Ponieważ większość naszych gości nie pamięta momentu śmierci, śpieszę z pomocą: zmarł pan w wyniku… – Wypadku samochodowego – dokończył impulsywnie. – Ktoś we mnie uderzył! Projekcja uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały zimne. – Tak, doskonale. Sprawcą była Maria Jurewicz, trzydzieści trzy lata, na foteliku obok jej syn, Witold Jurewicz, dwa lata. Kobieta była zajęta poprawianiem mu ręki, która zaplątała się w szelkę. Nie nosił pan żadnych odblasków, nieładnie! – zacmokała. – I szedł pan złą stroną pobocza. Pani Maria otrzymała mandat i wyrok w zawieszeniu. Pańscy rodzice mają się dobrze. Sytuacja jest dla nich trudna, ale w najbliższym czasie otrzymają pomoc od pańskiej siostry i jej dzieci. W ciągu roku pogodzą się ze sprawą. Czy wszystko jasne? Patryk otworzył usta i zamknął je, i znów otworzył: przez chwilę wyglądał jak bożonarodzeniowy karp świeżo wyjęty z wanny. – Czy wszystko do tej pory jasne? – powtórzył mechanizm. – Tak. – Wspaniale, bardzo cię cieszę. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z mojej usługi. Jakiej jest pan wiary? – Trochę ateista… eee, a trochę katolik – powiedział Patryk z zawahaniem. – Dobrze, rozumiem. Doskonale. Jako że jest pan katolikiem, nie muszę wyjaśniać panu podziału zaświatów. Otrzymał pan przydział do piekła. Nie dysponuję informacją o przyczynach tej decyzji, ale będzie pan mógł porozmawiać na ten temat z szefem. Także on przygotuje dla pana plan pokutny. Zapraszam do drzwi na prawo. Patryk zdębiał. Nawet się nie poruszył. Projekcja pokazała mu kierunek, po czym zamarła z ręką uniesioną w powietrzu.

21


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


– Ale ja byłem dobrym człowiekiem! Całe życie byłem dobry! Nie mogę trafić do piekła! Kobieta milczała. – Byłem dobry! Nigdy nie zrobiłem nic jakoś bardzo złego! Patrzyła na niego nieruchomo. Miał ochotę nią potrząsnąć. – To nie może być prawda – powtórzył. Milczeli oboje, projekcja i on. Patryk pochylił się i schował twarz w dłoniach. Przed oczami przeleciało mu całe życie. Szukał czegoś, co mogło go posłać do piekła. Był raczej nudnym człowiekiem i nawet historia w jego przeglądarce nie zawierała nic szczególnie pasjonującego. – Kto podjął decyzję, dokąd trafię? Projekcja odwiesiła się i obdarzyła go zachwycającym uśmiechem. – Bóg. Proszę, przejdź na prawo, by porozmawiać z szefem. – Szefem? Kim jest szef? – W tym miejscu używa imienia Mefistofeles, choć ludzie znają go pod wieloma nazwami, z których najpopularniejsza w twoim kręgu kulturowym to Szatan. Proszę… – Szatan?! – Tak. Proszę przejść na prawo, by… – Idę, idę! Podniósł się. – Miłej podróży. Kobieta uśmiechała się do niego. Jej dłoń nadal wskazywała drzwi, do których właśnie podchodził. To musiała być pomyłka. Wypadki się zdarzały, ale on miał przed sobą jeszcze kilkadziesiąt lat życia. Może to sen? Może śmierć kliniczna? Otworzył drzwi na oścież i wyszedł na ulicę, całkiem zwyczajną, pełną domków jednorodzinnych i zadbanych ogródków. Był środek nocy. Ciemno. W półmroku dostrzegł tablicę, wbitą kilka kroków przed nim, z maźniętym ręcznie napisem: Mefi na lewo Uwaga psy Uniósł brwi. Ten sen robił się coraz ciekawszy. Ruszył wskazaną drogą. Dom, do którego prowadził podjazd, wyglądał na nowobogacki i pozbawiony

wszelkiego smaku, trzypiętrowy, z kilkoma dobudówkami, z których każda była jedyna i niepowtarzalna, źle dopasowana i ustawiona pod dziwnym kątem. Zasadniczą część ktoś pomalował na pomarańczowo, a wrażenie pomieszania potęgował jeszcze jaskrawy dach i balustrady uginające się od doniczek z najprzeróżniejszymi kwiatami. Nawet Patryk, który potrafił ubrać koszulkę w paski i sweter w kratę, poczuł się lekko obrzydzony. Nim doszedł do białych, półokrągłych drzwi, z domu wybiegło kilka psów. Były z całą pewnością najbrzydszą zgrają, jaką kiedykolwiek widział – wielkie nierasowe kundle, pozbawione oczu, uszu czy nawet łap, szczekające na niego wykrzywionymi szczękami, w których brakowało zębów. Dopadły do niego, zanim choćby postanowił uciekać. Gdy pierwszy z nich zatopił zęby w jego nodze, chłopak wrzasnął. W progu pojawił się mężczyzna. Patryk nie widział w półmroku wiele więcej niż zarys sylwetki. – Chłopcy, do mnie! Psy natychmiast położyły uszy po sobie. Z podkulonymi ogonami schowały się w domu, bez żadnego ociągania, jakby były pod wpływem jakiegoś zaklęcia. Nawet bestia, która z takim zadowoleniem zacisnęła szczękę na jego nodze, puściła go i uciekła. – Pański pies mnie pogryzł! – No i co z tego? – zdziwił się jegomość. – Proszę, proszę do środka. Patryk ze zdziwieniem odkrył, że noga boli go niewiele więcej niż przytrzaśnięty palec. Zbliżył się do mężczyzny, kulejąc na wszelki wypadek, i aż zatchnęło go ze zdziwienia. Człowiek stojący u szczytu schodów miał czerwoną skórę. Nie zaczerwienioną i nie opaloną – była jaskrawa jak szkolna farbka. Oprócz tego wyglądał jak Carlos czy inny Pedro, z czarnymi włosami i lekko podkręconym wąsikiem. – Zapraszam – powtórzył. Chłopak wspiął się po schodach, przyglądając mu się nieufnie. Śnił, prawda? Być może sen próbował mu coś powiedzieć. – Muszę opatrzyć ranę – powiedział, gdy wszedł do środka. Hol był umeblowany tak, jak mógł się spodziewać – pełen paskudnych obrazów, zajmujących każdą wolną powierzchnię ścian, i w żaden sposób niepasujących do siebie mebli. Psy czekały pod ścianą. Część z nich bacznie go obserwowała, ale niektóre zdążyły już

23


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


zwinąć się w kłębek i zasnąć. – Nie, nie musisz – stwierdził mężczyzna. – Przed siebie, proszę. Weszli do salonu. Pomieszczenie wyglądało jak wnętrze cyrku – wszystko, co się tu znajdowało, było w innym, choć równie jaskrawym kolorze. Obrzydlistwo. Patryk opadł na kanapę i podwinął nogawkę dżinsów. – Oczywiście, że muszę, zobacz! Spodziewał się ujrzeć krew, ale na łydce były tylko dwie, niemal już wygojone dziurki. Opuścił nogawkę. – To tylko sen – powiedział do siebie z przekonaniem. – Bardzo dziwny sen. Mężczyzna z czerwoną skórą usiadł na kanapie naprzeciwko. – Ta, wkręcaj sobie dalej – powiedział, biorąc do ręki notatnik. Na te słowa Patryk trochę się obruszył. – No a może nie? Jasne, że śnię! – Obaj wiemy, że nie żyjesz i im szybciej to zaakceptujesz, tym lepiej. Czujesz zimno, prawda? Niewyjaśniony chłód, który siedzi gdzieś w głębi ciebie. To twoje ciało stygnie w kostnicy. – Nie wierzę! – Myślałem, że mechanizm wszystko ci wyjaśnił. – Mężczyzna wywrócił oczami. – Czy nie tak? Patryk pobielał. – Ale… Ale… Chcesz powiedzieć, że jesteś szatanem? Szatan westchnął i przyjrzał mu się z niesmakiem. – Rozumiem, że nie byłeś najbystrzejszym uczniem w klasie. Zwykle moi goście szybciej sobie z tym radzą. Twarz chłopaka przybrała siny odcień kogoś, kto bardzo dużo czasu spędził w wodzie. Bardzo dużo – na przykład całą zimę. – Mefistofeles? To tak na serio? – Preferuję Mefi. Patryk opuścił wzrok, by szatan nie zobaczył, jak błyszczą mu oczy. – Dobra, dobra, te rzeczy powinien załatwiać mechanizm, będę musiał nad nim popracować. Weź się pozbieraj. Musimy szybciutko ustalić, za co tu siedzisz. Otworzył notatnik i przeleciał wzrokiem listę, po czym spojrzał uważnie na chłopaka. Patryk zdążył się już uspokoić i siedział teraz z zaciśniętymi ustami, czekając na wyrok. – Cudzołóstwo? – strzelił diabeł. – Nie. Słuchaj, czy ty nie powinieneś mieć jakiejś listy

moich występków? Jak inaczej możesz wiedzieć, że zasłużyłem na piekło? – To nie moja działka. Czy mechanizm ci nie powiedział, że Bóg o wszystkim decyduje? Ja tylko rządzę tym burdelem i staram się, by piekło nie wybuchło. – Więc nie wiesz, za co tu jestem? – Nie, ale spokojnie, zaraz się dowiem. Skoro nie cudzołóstwo, to… kłamstwa? – Nic gorszego niż: „Tak, mamo, byłem dziś w kościele”. Czy opuszczanie mszy się liczy? Szatan pokręcił głową. – Nie. Dalej, pomóż mi. Masz mi coś do wyznania? Chłopak wzruszył ramionami, a Mefi obdarzył go sceptycznym spojrzeniem. – Obrywałeś nóżki owadom? Znęcałeś się nad kotkami? – Nie! Spojrzenie diabła przeciągało się. Patryk miał wrażenie, że topi się pod ciężarem wzroku Mefiego, który analizuje poszczególne elementy jego wyglądu; szatańskie oczy ślizgały się po twarzy chłopaka, ubiorze, dłoniach i nawet po tej nieszczęsnej łydce. Wreszcie czart wciągnął cicho powietrze. Patryk zrozumiał, że ten już wie. – Jesteś gejem? – spytał mężczyzna. – Taak? Mefi zmarszczył brwi i przez chwilę Patrykowi wydało się, że jeszcze poczerwieniał. Zerwał się gwałtownie i wybiegł z salonu. Zostawił uchylone drzwi, więc chłopak mógł usłyszeć strzępki rozmowy telefonicznej, którą przeprowadził w chwilę później. – Boże, no! – warknął Mefi do słuchawki. – Ostatni raz próbujesz mnie wyswatać! 

25


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


SOFA patronuje! Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że Kieszenie przeszłości czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać.

Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś. Równo rok temu nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się powieść Jana Maszczyszyna pt. Światy Solarne, oscylująca w klimatach głęboko steampunkowych. Okazało się, że autor nie potrafi na dobre uciec od wyimaginowanej rzeczywistości i powraca wraz z nią w Światach Alonbee. Do znanych z poprzedniej części bohaterów i kosmicznych ras dołączają nowe. Oto czeka nas druga odsłona porywającej steampunkowej przygody pośród rybopodobnych Alonbee, Houlotee i Ludzi.

W nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując się własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.

27


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Adam Buszek

Nie opiszesz drewnianej kostki 1 Jak na młodzieńczego miłośnika poezji Zbigniewa Herberta przystało, jego anegdotyczno-sensacyjną biografię pod tytułem Pan od poezji przeczytałem z wypiekami na twarzy. Dziś z zażenowaniem myślę o wypiekach na twarzy autorki. Człowiek zakochany chce wiedzieć wszystko. I ja bardzo chciałem. Inni poeci też kładli pierwiosnki na oszroniony parapet okna swojej sympatii, ale mnie interesował tylko jeden bukiet i tylko tamto okno. Naturalne? Naturalne. Problem zaczął się wtedy, gdy zaczynałem pojmować – z początku niejasno – że to, co przeczytałem, ma niewiele wspólnego z tym, co napisał Zbigniew Herbert. Z jego wersami i zdaniami. Krótko mówiąc, ukochałem dzieło i w jakimś sensie jego autora, ale cudza relacja z jego życia niczego nie wniosła do mojej miłości. Czy na pewno zupełnie niczego? Nie do końca. Dobrze wiedzieć, gdzie wykluł się bliski nam autor, co go kształtowało, jak szukał swojej drogi zawodowej, artystycznej, osobistej. Dobrze to wiedzieć, ale niekoniecznie dobrze to przeceniać. Relacja o tych poszukiwaniach jest bowiem bardzo mocno zapośredniczona. Zwłaszcza, kiedy biograf nader chętnie oddaje głos

pokłóconym kolegom, porzuconym lub zawiedzionym sympatiom czy zanurzonym w „czarnej pianie gazet” publicystom. Człowiek, zwierzę stadne myślące, jest ciekaw bliźniego. Zwłaszcza bliźniego, który w oczach większości coś istotnego osiągnął. Najwięcej zamieszania jest wtedy, kiedy zza portretu wielkości przezierają rysy małości. Wtedy słychać gromkie: Patrz, nawet on; O, to ona też? Biografowie wszystkich epok sycą te potrzeby wspólnoty w codziennych małostkach. 2 Pisanie biografii przypomina próbę poznania drewnianej kostki. Tej, o której pisał właśnie poeta ze Lwowa. Drewnianą kostkę można opisać tylko z zewnątrz. Jesteśmy zatem skazani na wieczną niewiedzę o jej istocie. Nawet jeśli ją szybko przepołowić, natychmiast wnętrze staje się ścianą i następuje błyskawiczna przemiana tajemnicy w skórę. Można też sprawę ująć inaczej: biograf próbuje wstąpić po raz drugi do tej samej rzeki. Zamiar o pięknej filozoficznej tradycji, wieszczący piękną katastrofę. Po obu brzegach czają się bowiem pułapki. Jeśli podejść zbyt blisko do brzegu twórczości, biografia zamienia się w monografię. Nadmierna bliskość brzegu prywatne-

go życia uczyni z biografii życiorysowy raport. Jak więc dryfować, żeby nie osiąść na mieliznach? Z reguły pośrodku nurtu jest najgłębiej. Aby się nie utopić, potrzeba dobrej sztuki pływania. Po czym poznać uczciwego biografa, czyli dobrego pływaka? Po samodyscyplinie. Po momentach, w których potrafi zatrzymać się na progu intymności, aby nie naruszyć nietykalnej tajemnicy każdego człowieka. Podlegającej bezwzględnej ochronie niezależnie ot tego, czy jest on artystą, czy nie. Dobry biograf zatrzymuje się na progu intymności, ale bez jakiejś źle ukrywanej goryczy. Czytający nie odczuje między słowami nerwowej asekuracji: „No bardzo chciałbym, ale nie wypada”. Drugie dobre słowo biografa to empatia. Autor przygląda się swojemu bohaterowi z próbą rozumienia i szacunkiem do granic rozumienia. Rezygnuje z roli śledczego. Odrzuca rolę samozwańczego druha. Nie brata się na siłę, ale i oszczędza bohaterowi, czytelnikowi i sobie wyroków moralisty. Korzysta za to ze zmysłu etycznego, który pozwala mu unikać katastrofy zniesławienia. Oczywiście przyda się biografowi językowy talent. Sztuka przekonującego wiązania słów w zdania. Sztuka strojenia kompozycji.

29


Nie opiszesz drewnianej kostki

publicystyka 3 Biografistyka świętuje dziś na rynku księgarskim olśniewającą popularność. Są bestsellery, są zapowiedzi, są medialne afery, a nawet sprawy sądowe. Dla wielu wydawnictw i samych autorów publikacja biografii staje się finansową szalupą – bezcenną w epoce powszechnie znanych problemów rynku książki. A wszystko to dzieje się w czasach, w których zaciekawienie cudzym życiem zyskało potężnych sojuszników w postaci mediów społecznościowych. Wszystko to prawda. W pakiecie urodzinowych upominków goszczę na swojej półce biografię malarza Jerzego Nowosielskiego. Otworzyłem na chybił trafił, gdzieś

pośrodku. Jest i samodyscyplina, i empatia. Jest opowieść o życiu, która rzuca rozumiejące światło na artystyczne dzieło. Jest więc dobra biografia. Można? Można. Znany dziennikarz kulturalny pracuje podobno nad biografią Zbigniewa Herberta. Bardzo możliwe, że po nią sięgnę. Z powitalnym zaufaniem, jakie przysługuje każdej książce. Nie będzie to jednak ufność, jaką okazuje zarumieniony zakochany. Na całe szczęście. Najważniejsza i najlepsza biografia została już napisana: na niewidzialnych kartach dni i nocy. Jej czcionkę odczytał wyłącznie autor: żyjący człowiek. Charakter jego pisma jest nie do powtórzenia. Na całe szczęście. 

reklama

https://www.facebook.com/sofadwumiesiecznik/ UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Anna Karowicz

Przedwojenna Warszawa, mafijne porachunki i parę rozczarowań

E

Autor: Remigiusz Mróz Tytuł: Świt, który nie nadejdzie Wydawnictwo: Czwarta Strona Rok wydania: 2016 ISBN: 9788379765363

ryk chce uciec przed swoją mroczną przeszłością i zacząć żyć od nowa w Warszawie. Los jednak ma na ten temat inne zdanie: po przyjeździe do stolicy mężczyzna staje w obronie bitego dziecka. Dziewczynka okazuje się jednak mniej niewinna, niż mogłoby się wydawać i interwencja w jej obronie wplątuje boksera w gąszcz mafijnych powiązań, nie pozwalając skorzystać z czystej karty. Staranność, z jaką jest napisana książka, udowadnia, że autor pracował z przyjemnością. Idealnie oddał klimat przedwojennej Warszawy, opisując ulice, gangsterskie szajki i tamtejszą rzeczywistość. Tło historyczne naprawdę mnie zachwyciło. Remigiusz Mróz opisał szarą codzienność pełną wyrzeczeń i dbał o to, żeby powieść była do bólu realistyczna, ale… ponad to nie widzę tu wielu plusów. Jak wiadomo, każda recenzja jest subiektywna. Tym razem muszę więc powiedzieć o tym, że książka nie ma dla mnie mocy, którą znajdywałam w cyklu o Joannie Chyłce. Chociaż tutaj również postaci są świetnie zarysowane, a akcja w paru momentach zaskakuje, to książka mnie prawie wcale nie przyciągała. Nie wiem, czy było tak ze względu na wysoką gorączkę, nadmiar niektórych informacji, mało humoru (a raczej jego brak), czy dlatego że nie polubiłam żadnego z bohaterów. Świt, który nie nadejdzie nie ma magnetyzmu, który do tej pory charakteryzował dzieła autora. Przyczyną mojej niechęci do lektury może być również brak zagadki do rozwiązania na początku książki. Zwykle przygodę zaczynamy od zbrodni bądź jakiejś nierozwiązanej sprawy, a tu śledzimy na bieżąco losy bohatera i jedyną niewiadomą jest jego szemrana przeszłość i dziwne zamiłowanie do rękawiczek. Mimo wszystko, książka może się podobać, gdyż jest dopracowana w najmniejszych szczegółach. Autor pamiętał o architekturze Warszawy, kulturze, zwyczajach, a nawet muzyce. Świt, który nie nadejdzie najzwyczajniej nie trafił w mój gust… I choć kocham kulturę i modę z czasów przedwojennych, to losy mafii zupełnie mnie nie interesują. Tym razem zakończenie również może zaskoczyć, ale prócz niego nie znalazłam więcej niespodzianek. 

31


publicystyka Dariusz Zajączkowski

Pieśń o Sygrydzie ujęcie filozofii życiowej księcia Polan, to również echo słowiańskiego postrzegania świata, postawy kłującej w oczy możnych Zachodu. A znalazłem je u Elżbiety Cherezińskiej, którą ostatnio odkryłem. Nie mówię tego, by się chwalić, gdyż żadna to zasługa, a wstyd raczej, że tak późno. I kiedy w ręce wpadł mi tom zatytułowany Harda, wsiąkłem zupełnie… Nie! Uprzedzę porozumiewawcze potakiwania głów: nie przeczytałem jednym tchem. Proza życia to kat nie tylko przyjaźni, ale również wolnego czasu i przyjemności. W konsekwencji dłuższe obcowanie z książką, sprawiło, że odebrałem ją inaczej, głębiej, dostrzegłem więcej szczegółów i niuansów, zarówno w ujęciu tematu, jak i w warsztacie pisarskim autorki.

Autor: Elżbieta Cherezińska Tytuł: Harda Wydawnictwo: Zysk i S-ka Rok wydania: 2016 ISBN: 9788377859605

Pamiętaj, że nie ma granic… horyzont przesuwa się za każdym razem, gdy dojdziesz do tego, co zdawało się kresem.1 o wyrwane z kontekstu zdanie brzmi jak podstawa programowa treningu osobistego lub motyw przewodni sesji z psychoanalitykiem. A jakie jest prawdopodobieństwo, że słowa padły z ust Mieszka I? Historycznie udokumentowane dzieje i analiza dokonań pierwszego chrześcijańskiego władcy z rodu Piastów pozwalają z niejakim zdumieniem uznać, że… duże. Zapewne nie wybrzmiały dosłownie, choć kto wie, dawno to było. Wierzę jednak, że powyższe to nie tylko współczesne, literackie

T

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Elżbieta Cherezińska podsuwa opowieść, która nam, Polakom, pozwala spojrzeć na Europę czasów pierwszych Piastów z perspektywy Północy, oczami wikingów, jarlów i królów ówczesnej Skandynawii; przede wszystkim Szwecji i Danii, dzielących tron i małżeńskie łoże z Sygrydą Storrådą, Hardą Panią, zwaną tak przez poddanych, którzy nie potrafili wypowiedzieć imienia Świętosławy, córki Mieszka I. Czytając, strona po stronie, uświadomiłem sobie, jak bardzo po macoszemu powszechny system edukacji traktuje kobiety, córki i siostry piastowskich władców. A przecież ich polityczne małżeństwa pieczętowały sojusze, zapewniały spokój na granicach i wsparcie w wojennych wyprawach. Tym samym one, choć z odległych tronów, pośrednio ociosywały kształty naszej Ojczyzny. W przypadku Świętosławy to coś dużo więcej. Siostra Bolesława Chrobrego okazała się nie tylko żoną Eryka Zwycięskiego, ale również inteligentnym władcą, wytrawnym graczem politycznym i znawcą ludzkich wnętrz. Gdy patrzę na powyższe motto, uświadamiam sobie, że wraz z Bolesławem mieli świetnego nauczyciela. Sięgnęła po dwie korony, a życie najprawdopodobniej zakończyła w trzecim zdobytym królestwie: w Anglii, którą podbił jej syn Kanut I Wielki, wnuk Mieszka I! Zręczna i potoczysta narracja Elżbiety Cherezińskiej bez kompleksów wyrywa te fakty z zakurzonego archiwum mroków i kładzie przed naszymi oczyma. Nie pamiętamy, a może nigdy nie byliśmy świadomi, że w żyłach tak wielu królów i książąt średniowiecznej Europy płynęła krew piastowskiego rodu. Czasem – a Harda wręcz mnie do tego zmusiła – wdziewam szatę empatii i myślę o obyciu oraz znajomości niuansów w stosunkach


międzynarodowych, o mądrości i dalekowzroczności pierwszych, historycznych Piastów, ich dumie i równości wobec władców ówczesnej Europy, o sile polskiego oręża, Cedyni i Zjeździe Gnieźnieńskim; wtedy nijak nie mogę przyjąć do wiadomości, że przed rokiem 966 na naszych ziemiach była tylko dzicz, głusza i „cywilizacyjna pustka”. Zwróćmy uwagę, że z premedytacją zostaliśmy naznaczeni piętnem postrzegania historii z punktu widzenia pychy i próżności Zachodniej Europy, daliśmy sobie wmówić, że żyliśmy w pośledniejszej kulturze. Tylko dlaczego tak skrupulatnie zaczęto ją permanentnie niszczyć i zacierać? Mam swoje zdanie w tej materii, ale to inteligencji Czytelnika pozostawiam odpowiedź na pytania: komu i dlaczego zależało (i zależy) na takim wizerunku Słowian, kto stał za likwidacją, wymazaniem wszelkich źródeł i materiałów, które mogłyby mówić o przeszłości, dokonaniach i osiągnięciach naszych przodków. Grecy, Włosi, Skandynawowie, Egipcjanie, Izraelici oraz dziesiątki innych ludów mogą chlubić się swą historią sprzed chrystianizacji, sięgać tysiącleci i szczycić się nimi. Słowian tego pozbawiono, Słowianom z premedytacją nie wybaczono czasów pogańskich. Ale to wątek na inny tekst. Wróćmy do Hardej Pani. Elżbieta Cherezińska w lipcowym wywiadzie dla radiowej Trójki zauważyła, że po latach posuchy na rynku zaczynają pojawiać się powieści historyczne, że w końcu, dodam od siebie, świadomie sięgamy do własnej przeszłości. Czy tak długa tematyczna przerwa w literaturze, a w konsekwencji brak możliwości odniesienia do podobnej twórczości, sprawia, że autorka Hardej bywa stawiana obok Karola Bunscha? Osobiście bałbym się takiego porównania. Przede wszystkim dziś na przeszkodzie stoi zbyt mała, póki co, znajomość książek Cherezińskiej. Z drugiej strony obawiam się, że moje, wręcz nabożne, podejście do dorobku twórcy Dzikowego Skarbu nigdy nie pozwoli na subiektywną ocenę. Konstrukcję Hardej oparto na rozdziałach tytułowanych imionami poszczególnych bohaterów powieści i to ich oczami śledzimy rozwój opowieści, spoglądamy z innej strony na wydarzenie i jego konsekwencje. Elżbieta Cherezińska buduje narracje na, jak sama to określa, szkielecie udokumentowanych faktów historycznych, wokół którego splata i owija losy poszczególnych postaci, wykorzystując choćby skandynawskie sagi, ale również trendy i sugestie współczesnych historyków. Domniemaniem bodajże najciekawszym, przy tym mało znanym, choć dziś już nie najnowszym, jest koncepcja, że Mieszko I osobiście nawrócił się na chrześcijaństwo i chrztu nie traktował tylko

1 2

i wyłącznie jako instrumentu politycznego. Jak w świetle tego przypuszczenia Elżbieta Cherezińska kreśli postawy przede wszystkim Świętosławy, później Bolesława Chrobrego i ich rodzeństwa? Już to samo w sobie wzbudza ciekawość. Dodajmy niespełnioną, młodzieńczą miłość, na przeszkodzie której stanęły racje polityczne, dworskie intrygi, opisy bitew, potyczek, a wszystko przeniknione delikatną, ledwie dostrzegalną mgiełką skandynawskiej magii... i mamy kilkaset stron wciągającej opowieści trącącej fantasy, a której smaczkiem jest to, że zdarzyła się naprawdę. Wracając do motta, do książkowych słów Mieszka I… Widnokręgu nie przepatruje się na siedząco lub w klęku; zwykle stojąc, samą postawą wyrażając gotowość do wyruszenia lub podjęcia zbliżającego się wyzwania. Aby spojrzeć na horyzont trzeba odwagi, by podnieść głowę; woli, by poszerzyć pole widzenia i dojrzałości, by uchwycić odpowiedzialność za siebie, bliskich, za „swój kawałek podłogi”2. Inaczej do końca życia pozostanie nam jedynie kontemplacja czubków własnych zakurzonych butów. Dlatego sięgnę po Królową, drugi tom dziejów Świętosławy. 

E. Cherezińska Harda str. 337. Mr. Zoob, Mój jest ten kawałek podłogi.

33


publicystyka Klaudia Skiedrzyńska

Nieprzewidywalność losu

Autor: Edyta Kowalska Tytuł: Ścieżki przeszłości Seria: Ścieżki życia (tom 2) Wydawnictwo: Poligraf Rok wydania: 2016 ISBN: 9788378564935

Z

apierająca dech w piersiach kontynuacja losów bohaterów Ścieżek życia, w której młodzieńcza, chora fascynacja drugim człowiekiem może prowadzić do tragedii i zmienić losy pokoleń. Pytanie, czy po latach można odkupić grzechy własnej młodości? Ścieżki przeszłości czasem zataczają kręgi, z którymi wcześniej czy później musisz się zmierzyć (…) Kiedy już stawisz im czoło i zrozumiesz je, łatwiej będzie ruszyć w dalszą drogę. str. 177 UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wrzesień 1939 roku. Weronka widzi, jak Niemieccy żołnierze podpalają jej dom, zabijają matkę oraz u k ł a d a m y

34

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

młodszego braciszka. Z jedenastu rodzin, które spłonęły tej nocy, tylko jej udało się ocaleć. Po tych tragicznych wydarzeniach trafia pod opiekę swojej nauczycielki, Leny, mieszkającej z mężem, córką Agnieszką i synem Bronkiem. Jednak los nie był dla Weronki łaskawy i miał dla niej jeszcze coś w zanadrzu. Książka Ścieżki przeszłości stanowi kontynuację Ścieżek życia. Napisana jest w formie pamiętnika, przedstawiającego dzieje w dwóch płaszczyznach czasowych: lata 1939–1949 oraz współczesność. Bardzo lubię zagłębiać się w historie, opowiadające o czasach wojennych i powojennych, przeplatanych wydarzeniami rozgrywającymi się w obecnych realiach. To historie bardzo życiowe i przepełnione ludzkimi emocjami. Pierwsza część jest bardziej nostalgiczna, natomiast w drugiej znajdzie się więcej humoru, ale cała powieść dostarczy wielu nieoczekiwanych splotów zdarzeń. Każdy z bohaterów powieści jest postacią złożoną, przemawiającą do czytelnika. Możemy poczuć ich obawy, rozterki, rozpacz. Często są pogrążeni w rozważaniach o przeszłości, martwią się o losy własne i swoich najbliższych. Lubię wiedzieć, co postaci myślą, co czują i jak sobie tłumaczą swoje poczynania. Główna bohaterka ciągle miała rzucane kłody pod nogi, dużo wycierpiała, jednak nie poddawała się i ciągle parła do przodu. Oczywiście wcześniej musiała odnaleźć się w całkiem nowym świecie i zrozumieć, że trzeba dalej żyć. To historia nie tylko Weronki, ale także Julii, o której można przeczytać w Ścieżkach życia. Kowalska przedstawia historię w sposób, który mnie bardzo porusza. Pisze językiem obrazowym, zrozumiałym i poprawnym, z dodatkowymi elementami humoru. Autorka realistycznie oddała klimat lat 1939–1949. Pomogły w tym wiarygodnie skonstruowane postaci, które wzbudzają zainteresowanie, barwne opisy oraz przekonujące i żywe dialogi. Każdy kolejny rozdział owiany jest dozą niepewności, a chęć poznania prawdy pochłania w całości uwagę czytelnika. Co cechuje tę książkę? Z pewnością mnóstwo tajemnic, śmierć, ból, samotność, nieoczekiwane zdarzenia i miłość w różnych postaciach: miłość między kobietą i mężczyzną – pierwsza, czysta i prawdziwa; miłość, która prowadzi do tragedii; miłość do ojczyzny i do rodziny. Ścieżki przeszłości to lektura bardzo wnikliwa i interesująca, czyta się ją wyjątkowo płynnie i z dużym zainteresowaniem,


bo fabuła została dobrze skonstruowana, a lekki, bajarski styl pozwalają utonąć w niej bez reszty. .Skłania do refleksji na temat ludzi, którzy żyli w czasach wojny i stracili bliskie osoby oraz do przemyśleń, mających początek w fabule. Pokazuje też, jak zaskakujące może być życie, przed jakimi dylematami potrafi nas postawić przeszłość. Wciągająca książka, o której nie da się szybko zapomnieć. Zakończenie jest otwarte i niejednoznaczne. Czyżby w przyszłości miała się ukazać kontynuacja serii? Po tę powieść

koniecznie powinny sięgnąć osoby czytające Ścieżki życia. Gwarantuję, że nie pożałujecie, ponieważ czeka Was sporo niespodzianek. Tym, którzy nie mieli przyjemności poznać pierwszego tomu, zachęcam do przeczytania. 

Ewelina Krzewicka

Anioły są wśród nas Autor: Magdalena Kordel Tytuł: Anioł do wynajęcia Wydawnictwo: Znak Rok wydania: 2016 ISBN: 978-83-240-4343-9

O

dliczamy już dni do Bożego Narodzenia, a ja znam doskonały sposób, by przenieść się do świata pełnego magii, uroku, pobłyskującego w promieniach słonecznych śniegu, a przede wszystkim atmosfery miłości i wspólnoty. Wszystko to za sprawą przepięknej powieści Magdy Kordel Anioł do wynajęcia. To jest jedna z najtrudniejszych dla mnie recenzji, bo trudno jest opowiedzieć o powieści, która została napisana w TAKI sposób!

Śmiem twierdzić, że książka poruszy wszystkie serca. Nawet ci, którzy normalnie nie czytują literatury polskiej, nie znają twórczości autorki i lubują się w zupełnie innych gatunkach, będą oczarowani. Gabrysia jest pasjonatką i artystką. Ma serce do roślin i ludzi. Prowadzi kwiaciarnię (a nawet środowy ostry dyżur), w której wyczarowuje niezwykłe kompozycje. Dla ludzi jest miła i nawet najbardziej gderliwi klienci wychodzą z jej kwiatowego przybytku zadowoleni. Co roku ostatniego dnia listopada w witrynie swojego biznesiku wystawia szopkę, która ma dla jej rodziny ogromne znaczenie i jest oznaką boskiego cudu. W domu zaś czeka na nią mąż (nawet po latach kochający i zazdrosny), a czasami nawet – podrzucana przez mamę – mała, dociekliwa wnuczka. Przy wystawionym przed kwiaciarnią Gabrysi piecyku grzeje się młoda dziewczyna. To Michalina, która straciła tych, których najbardziej kochała, którzy dawali jej poczucie bezpieczeństwa, ciepło i dach nad głową. Ta osiemnastoletnia kobieta niesie ze sobą dwa bagaże: mały tobołek zawinięty w brudne reklamówki oraz bagaż doświadczeń zbyt wielki jak na tak młodą osóbkę. Michalina jest bardzo tajemnicza i zagubiona, nie wie komu może zaufać. A przecież pod zbyt cienkim – jak na grudzień– ubraniem, skrywa powód swojej bezdomności. Ostatnie dni spędziła w cuchnących bramach i tylko losowi może dziękować, że wciąż żyje, podkarmiana przez obcych ludzi. Jak długo jeszcze wytrzyma? Przecież to dopiero pierwsze podrygi zimy! Co zostało jej zapisane w boskim planie? Czy zdoła przetrwać zimę dzięki pomocnej dłoni, którą kierują ku niej obcy ludzie, starając się odwrócić zły bieg wydarzeń?

35


publicystyka Do niezwykłego babskiego trio dołącza jeszcze jedna bohaterka, Petronela, która ma dobre serce ukryte pod pancerzem. Starowinka ma dość nietypowe podejście do życia, ale za to rewelacyjną pamięć, dobry wzrok i odczuwa ciągłą tęsknotę... Nie jest typem babci, gdyż bywa jędzowata, a i kłamać potrafi świetnie. Oczywiście w dobrej wierze. Jak taka osóbka wkomponuje się w niezwykły klimat opowieści? Sprawdźcie sami! (...) każdy ma swojego anioła i ten anioł dba o to żeby w odpowiednim czasie na drodze człowieka, którym się opiekuje, stawali właściwi ludzie. * Magda Kordel stworzyła historię pełną nie tylko świątecznego klimatu, ale przede wszystkim tajemnic oraz cudownych opowieści z przeszłości. Gabrysia opowiada o wyjątkowości szopki i wierze w cud wigilijny, Petronela o świętach sprzed lat. Magia tego szczególnego czasu sprawia, że nawet denerwujący klient kwiaciarni odczuwa skruchę, a taksówkarz podejmuje niecodzienną decyzję. Na pierwszym planie Anioła do wynajęcia pojawiły się trzy bohaterki, które mają swoje tajemnice. Nie można ich nie lubić, gdyż każda jest wyjątkowa, szczególna i każda ma do spełnienia ważną misję. Tylko nie do końca wiedzą na czym ma ona polegać. Byłam ogromnie ciekawa, jak autorka pokieruje ich losami. W którym miejscu i w jaki sposób połączy ich historie, a przede wszystkim, co z tego wyniknie. Zwłaszcza, że w wydarzenia wmiesza się kilku mężczyzn... UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Od dawna czekałam na tę powieść. Już sama okładka zwiastowała ucztę literacką, a, znając serię Malownicze, u k ł a d a m y

36

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

czułam, że to będzie magiczna książka ze świątecznymi opowieściami, która pokaże miłość, dobro, piękno i jak ważne jest ciepło domowego ogniska. To idealna lektura na przedświąteczny czas, gdyż wprowadziła mnie w nastrój szczególnego oczekiwania i pokazała, że czasami dostajemy nie do końca to, o co prosiliśmy, ale może zwyczajnie nie rozumiemy pokrętnej logiki darczyńcy? I że czasami trzeba wybaczyć przeszłości, odpuścić. Pamiętać, ale żyć tym co niesie przyszłość. Dobre rzeczy przychodzą niespodziewanie i tak naprawdę w krótkim odstępie czasu Michalina z osoby samotnej, odrzuconej oraz wyczerpanej fizycznie i psychicznie ma szansę podnieść się i żyć w otoczeniu ludzi niosących pomoc, bezinteresownie. Czy uda jej się zmienić swoje życie? Czy osoba, która nie wierzy w szczęście i miłość, nie ma zaufania do Boga, może wymodlić sobie promyk nadziei? Czy na jej drodze stanie tytułowy anioł do wynajęcia? Szczera i spontaniczna Miśka, samotna i piekielna Petronela, ciepła i dobra Gabrysia – los trzech kobiet połączył się dzięki herbacie cynamonowej i niefortunnym wypadkom (a może powinnam napisać „upadkom”?). To poprzez ich historie Magdalena Kordel pokazała, że nie należy wątpić w ludzi i że niezwykle ważna jest tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie. Śnieg pada i skrzy. Mróz skrzypi i szczypie. Choinka błyszczy a pierniki roztaczają cudowny aromat. A nieuchwytna magia świąt pełna bałaganu w kuchni, telefonów do bliskich, szaleństwa zakupów, a przede wszystkim serdeczności i miłości rozsiewa się wokoło. Powinna dosięgnąć wszystkich. Bo tak wiele jest drobnych elementów, które czynią ten czas piękniejszym i bardziej wyjątkowym, a puste miejsce przy stole wywołuje w naszych sercach wspomnienia i tęsknotę. Ludziom zależy na bliźnich, pokazują wzajemną troskę, nie są obojętni na samotność innych. Dzielą się tym, co mają. Choć czasami zwyczajnie tego nie dostrzegamy... Widzimy tylko tych, którzy uciekają przed spojrzeniem potrzebujących i odtrącają ich. Nie mam słów jakimi mogłabym oddać odczucia po lekturze Anioła do wynajęcia. Uważam, że każde zdanie będzie niewystarczające. Magdalena Kordel sprawiła, że naprzemiennie albo się chichrałam, albo pociły mi się oczy. Bo ta opowieść to nie tylko tajemnice i problemy, ale również świetny humor, przepisy na świąteczne dania i ... niespodzianka dotycząca rodziców Konstantego! Ale nic więcej nie powiem. No, może tyle, że z tą książką nudzić się nie można, co zawdzięczamy, oczywiście, umiejętności trafiania w serca czytelników doskonałym językiem, stylem i snutą opowieścią. Anioł do wynajęcia niewątpliwie zawładnął mną podczas czytania i sprawił, że już czuję magię nadchodzącego świątecznego czasu. Niby kolejna książka o Bożym Narodzeniu, ale jakże wyjątkowa, posiada bowiem jakąś tajemniczą i szczególną moc – pochłania całkowicie i obdarowuje pozytywnymi emocjami. Autorka zaczarowała mnie tą powieścią i pokazała gdzie mieszkają ANIOŁY.  * Magdalena Kordel, Anioł do wynajęcia, Wyd. Znak, Kraków 2016, s. 32.


Tomasz Przyłucki

Wizje antymiast których twórców warto dalej obserwować. Znalazłem? A i owszem, lecz wszystko po kolei. Motyw antymiast w Antymieście rozegrany jest wzorowo, na co wskazuje już odredakcyjny wstęp, a potwierdzają niemal wszystkie opowiadania, które korzystają bezpośrednio z konkursowego hasła.

Autorzy: Różni Tytuł: Poznań fantastyczny. Antymiasto Wydawnictwo: Wydawnictwo miejskie Poznania Rok wydania: 2016 ISBN: 9788377681527

C

iężko rozstrzygnąć, czy coraz częstsze w ostatnich latach ogłaszanie konkursów na opowiadania ma związek z zapotrzebowaniem na krótką formę w przyspieszającym świecie, czy bardziej jest odpowiedzią na rosnącą liczbę aspirujących do pisania osób. Fakt faktem antologii pokonkursowych pojawia się na rynku coraz więcej – nie tylko jako książek elektronicznych, ale i drukowanych. Jedną z nich jest zbiór Antymiasto – owoc IV edycji poznańskiego konkursu na opowiadanie fantastyczne. Większość autorów była dla mnie anonimowa, więc przyjrzałem się zwycięskim i wyróżnionym pracom w poszukiwaniu tekstów – perełek,

Za wstępem zbiór otwierają trzy zwycięskie opowiadania i – żeby się nie rozczytywać – bez żalu można ominąć dwa początkowe, bo choć laureat pierwszej nagrody (Modlitwa za Pojzn) błyszczy pomysłem, to pierwszoosobowe narracje z perspektyw kilku różnych bohaterów na przestrzeni ledwo parunastu stron połączone z „zaimkozą”, brakiem zmian językowych na przestrzeni wieków i „pamiętnikarstwem” jedynie z tytułu, a nie formy, sprawiają, że ciężko skupić się na lekturze. Wykonanie nie udźwignęło pomysłu wykorzystania żydowskiej kabały, choć jury konkursu jakby tego nie zauważyło. Również drugie miejsce w konkursie (Megamagistrat) jest jedynie kalką antyutopijnych wizji klasyków konwencji. Ni w tym dystopijnej atmosfery, ni solidnego wykonania, a nadmierne dłużyzny, zbędne szczegóły (niewykorzystane do budowania klimatu czy fabuły) i brzydkie powtórzenia składają się na antyprzyjemność z lektury. Nie dziwne to w przypadku autora, który do tej pory publikował, jak się „prezentuje”, drogą szeroko krytykowanego w fandomie selfpublishingu. Zabrakło odważnego redaktora, który skróciłby znacząco tekst. Miejsce trzecie – Jacek Weichert, Jezioro niepamięć – to już opowiadanie pełnoprawne, a i chyba najsprawniejsze warsztatowo z całego zbioru. Jest Poznań, jest po trzykroć umierający bohater i jego opowieść zakotwiczona w historii; opowieść – dodam – przejmująca. Może brakuje wyrazistszego finału czy głębszego przekazu, lecz w jego miejsce dostajemy ładunek emocjonalny. Przyjrzyjmy się pracom wyróżnionym w konkursie. Karol równoległy wymaga od czytelnika skupienia, lecz autor – Marcin Jaraczewski – biegle panuje nad frazą (nieco podobną do Żulczyka czy Dehnela). Niby braknie tu fabuły, lecz dla mnie problemem jest zbyt nikła objętość, bym zdążył polubić bohatera. Święty Marcin Dawida Szymańskiego to tekst, który możemy czytać po łebkach i przez palce. Po kilku stronach opisu

37


publicystyka pobudki dostaniemy jeszcze większą dawkę opisu niezbyt zajmujących perypetii gazety – i opis, i opis, i opis. Zabrakło skrócenia i wyszły nudy. Konrad Knapek serwuje nam Uściski ze szponów negatywnej przestrzeni, czyli połączenie mroźnej postapokalipsy, przypominającej prozę Patykiewicza czy film Emmericha, z odwróceniem, kojarzącym się z książką Priesta. Wyszło średnio. Tytuł Śmierć nie śpi nie wskazuje na humoreskę, a opowiadanie miejscami stara się nią być. Choć brakuje tu oryginalności, morału dającego się wycisnąć z milicyjnej przeszłości dozorcy cmentarza, a od pierwszych akapitów wiemy, że tekst nie doścignie Boboka Dostojewskiego, to muszę przyznać, że Damian Filipkowski napisał historię, którą czyta się bardzo przyjemnie. Jest to jedno z czterech lepszych opowiadań. Są w Antymieście również teksty, które odnotuję z tytułu, lecz pominięcie ich lektury nie będzie grzechem: Bogojowisko o kłótni bogów bez większego sensu, Uprawa, jako płytka, wesołkowato-narkotyczna wizja miasta, Synmiasto z niepojętą fizyką nowej formy turystyki (nie sposób uwierzyć w świat autorki – „nie trzyma się kupy”), Wzniosłe miasto o kontakcie z obcą cywilizacją z perspektywy kosmitów (ani oryginalności, ani przesłania, za to retrospekcje od początku). Opowiadania te nie mają cech skłaniających do przemyśleń, nie zaciekawiają i nie bawią, a raczej żenują, stąd natychmiast po przeczytaniu znikają z pamięci. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Inaczej ma się sprawa z Fotoplastykonem, które ma w sobie coś niepokojącego – o żywiole historii pisze Agnieszka Sawicz. Trzynaście przestrzeni Poznania autorstwa Krzysztofa Witkowskiego przybija pesymizmem, na tle połączenia cyberpunku z Towarzystwem smogowym Chena Qiufana ukazując zmiany socjologiczne i osamotnienie jednostki. Przy ogromie wizji opisanej w niewielkiej objętości tekstu mieści się i fabuła, i – co najważniejsze dla fantastyki – przestroga. Na osobny akapit zasługuje perełka antologii – ukryte niemal na końcu opowiadanie Siewcy Magdaleny Filipiak. Opowieść o istotach walczących o naturę z beztroską cywilizacji ludzkiej, przemykających po miejskich zakamarkach niczym dobre skrzaty, a do tego osadzona w realiach dzisiejszych problemów z globalnym ociepleniem i ignorancją władz dotyczącą przyrody, stawia Siewców wyżej od Wodnego noża Bacigalupiego. Niby urban fantasy, a głos mocny niczym z science fiction bliskiego zasięgu. Głos ważny, a autorkę dopinguję, by napisała więcej na ten temat, jako że ma materiał na powieść. Po przeczytaniu antologii konkursowej nie czuję się zaskoczony poziomem prac: były słabsze, lepsze i zupełnie średnie. Teksty odwoływały się do tematu przewodniego, jednak każdy autor zrobił to w zupełnie inny sposób. Stąd mamy miszmasz konwencji fantastycznych, w których każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie. Choć muszę oddać organizatorom konkursu chwałę za inicjatywę wydania zbioru, to decyzje jury odnośnie przyznanych miejsc uważam za dyskusyjne, a kilku opowiadaniom zabrakło odważniejszej redakcji – odchudzenia ze zbędnych wątków i opisów. 


Jacek Bandkowski

Errare humanum est, czyli o pomyłkach wieszczów Z

aprawdę, błądzenie jest rzeczą ludzką i nikt temu nie przeczy. Błądzą wielcy i mali, ubodzy i krezusi, mądrzy i głupcy, z tym, że ci ostatni zdecydowanie częściej, a ujmując rzecz dogłębniej – zawsze. Jednakże błądzenie a popełnienie pomyłki do dwie różne rzeczy. Błądzić można ze względu na złe założenia, aksjomaty czy filozoficzne nastawienie. Pomyłki popełnia się jakoby mimochodem przy dobrej wierze i owe przysłowiowe ludzkie błądzenie nie jest niczym złym, leży wszakże w naszej naturze. I nikt rozsądny nie piętnuje tych, którym pomyłka się zdarzyła. Lecz cóż może spotkać kogoś, kto zwrócił uwagę na czyjąś pomyłkę? Pierwsze nasuwające się pytanie – po co to robi? Jaki cel temu przyświeca? Odpowiedź przychodzi natychmiast, chce ów „mędrzec” ukazać swoją przewagę intelektualną nad tym, kto ową pomyłkę popełnił. Tym bardziej, kiedy mylącym się jest osoba znana i podziwiana. Kiedy ten błąd dostrzega, osiąga, w swym mniemaniu, szczyty inteligencji. Ogłasza wszem i wobec ów fakt, by i jego podziwiano. Drogi Czytelniku, pisząc ten felietonik, umieram ze strachu, bo znalazłem się w sytuacji owego „mędrca” lub raczej mędrka, który chce się z Tobą podzielić „odkryciem” w polskiej literaturze, dotyczącym

pomyłki przy konstruowaniu pewnej znanej powieści, o czym za chwilę. Wiem z góry, że potraktujesz mnie, Czytelniku, tak, jak wspomniałem powyżej. Jednakowoż zaryzykuję, a powodem tego jest fakt, iż krytycy i historycy literatury często wskazują pomyłki w dziełach naszych i obcych pisarzy, a nie spotkałem się dotychczas z totalną krytyką tychże. Oto znany w literaturze od lat przykład pewnej pomyłki. Sprawa dość poważna, bo dotyczy mistrza Adama Mickiewicza i jego Pana Tadeusza. Przypomnijmy sobie. Scena pochodzi z V księgi. Telimena podejmuje decyzję o pokazaniu światu Zosi. Pamiętajmy, że trwa romans Telimeny z Tadeuszem. Na specjalnie zorganizowanym przyjęciu Tadeusz oficjalnie poznaje Zosię i cóż się dzieje? Oczywiście natychmiast się zakochuje . Targają nim straszne uczuciowe przeciwności, tu Telimena, a teraz tu Zosia. Cóż robić? Straszliwy dylemat. Napięcie z tym związane musi się gdzieś rozładować. Tadeusz, choć powstrzymywany przez Telimenę, ucieka z przyjęcia, biegnie daleko w leśne ostępy, a tam... Zacytujmy mistrza Adama. Gdy okiem w koło rzuca, postrzega: to ona! Telimena, samotna, w myślach pogrążona.

Studio BLACK tel. kom. +48 530 357 635 e-mail: biuro.studioblack@gmail.com

Od wczorajszej postaci i strojem odmienna. W bieliźnie, na kamieniu, sama jak kamienna. Skąd Telimena w tej leśnej panoramie? Wszak ona na przyjęciu prym wiedzie, przedstawiając Zosię gościom. No cóż, to taka mała pomyłka, nic nieznacząca dla akcji Mickiewiczowskiej epopei. Można to jedynie żartobliwie skomentować: albo Telimena posiadała dar bilokacji, albo zmaterializowane rozdwojenie jaźni lub, co bardziej pasuje do naszych „wysokocywilizacyjnych” czasów, nastąpiła teleportacja Telimeny przez tunel czasoprzestrzenny (według Einsteina to całkiem możliwe). Powyższe zdarzenie jest od dawna znane w annałach literackich, lecz w Panu Tadeuszu jest jeszcze jeden fragment, w którym następuje mała, niewinna wręcz pomyłka. Nie spotkałem się dotychczas z opisem tego faktu, zauważyłem to, więc poniekąd jestem owym wcześniej wspomnianym „mędrcem”. Rzecz dzieje się w IX księdze. Po zajeździe (co jest, nota bene, podtytułem Pana Tadeusza) przez Hrabiego dworu Sędziego Soplicy, wojska carskie pod dowództwem majora Płutina odbijają dwór i biorą w areszt uczestników zajazdu. Po tym fakcie następuje śniadaniowe spotkanie w dworze Sędziego.

39


opowiadania • miniatury • prozA Są tu Zosia, Telimena, Tadeusz, Sędzia, Wojski, ksiądz Robak, major Płutin i jego zastępca... kapitan Rykow. Rolę gospodarza pełni jednakże bernardyn Robak, mówiąc: Panie Sędzio, wszakże to czas podobno śniadać? Siadam za stół i proszę wszystkich ze mną siadać Majorze, gdyby zrazów? Panie Poruczniku Co myślisz? gdyby wazę dobrego ponczyku? Panie Poruczniku? Tak Robak zwrócił się do kapitana Rykowa. Można by to tłumaczyć, iż księżulo nie znał się na szarżach wojskowych, lecz muszę przypomnieć: ksiądz Robak, to Jacek Soplica, który, po ucieczce spowodowanej zabójstwem ostatniego z Horeszków, walczył jako żołnierz na przykład pod Jeną. Skąd więc ta pomyłka? Być może porucznik był potrzebny Mickiewiczowi do zachowania rytmu i rymu wersetu. Ot, może to po prostu przeoczenie. Lecz teraz, Drogi Czytelniku, nastąpi coś chyba naprawdę strasznego. Oby mistrz Adam wybaczył mi profanację, której teraz dokonam. Aby w ostatnich dwóch wersetach zachować szarżę kapitańską oraz pożywne zrazy i, co ważniejsze, wazę dobrego ponczyku, zaproponuję takie brzmienie: Majorze, gdyby zrazów? Panie Kapitanie Z małą wazą ponczyku dobre jest śniadanie. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Oby potomność wybaczyła mi moją poetycką megalomanię. u k ł a d a m y

40

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Powyżej opisane mickiewiczowskie pomyłki nie wpływają na akcję i ideę poematu. To tylko ciekawostki. Niestety, w polskiej literaturze jest książka znana od siedemdziesięciu lat, w której nastąpiła poważna pomyłka burząca logiczny ciąg zdarzeń. W 1946 roku Kornel Makuszyński, wieszcz młodzieży powojennej Polski, opublikował swoją najbardziej znaną opowieść Szatan z siódmej klasy. Któż jej nie zna? Od wielu pokoleń jest czytana, dwa razy zekranizowana. Sam jestem w niej rozkochany i to też jest powód, dla którego piszę tenże felietonik. Przypomnijmy sobie pokrótce główny wątek akcji. Oto Cisowski, niezwykle uzdolnione pachole, zostaje zaproszony przez swojego profesora na wakacje do dworu, gdzie dzieją się dziwne rzeczy. Profesor Gąsowski przekonał się o niezwykłych zdolnościach swego ucznia, który potrafi bardzo logicznie myśleć i wyciągać słuszne wnioski. Ma on tamże rozwiązać zagadkę wręcz kryminalną. W dworze, liczącym sobie prawie dwieście lat, dzieją się dziwne rzeczy. Ktoś nawiedza ów dwór i szuka czegoś na drzwiach, których jest bardzo dużo. Dochodzi nawet do ich kradzieży. Akcja toczy się wartko. Cisowski podczas swego dochodzenia odkrywa pamiętniki, opowiadające historię żołnierza napoleońskiego, który w czasie odwrotu spod Moskwy przebywał w tymże dworze. Jest tam wzmianka o jego bardzo strzeżonym tobołku, a zatem chodzi o ukryty tu skarb. Więc owi rabusie drzwi szukają na nich wskazówki o kosztownościach.

Pod koniec akcji Cisowski natrafia na list owego napoleońskiego żołnierza, z zaszyfrowaną wskazówką dla jego brata dotyczącą skarbu. List był w posiadaniu bandytów szukających czegoś na drzwiach dworu, lecz nie udało im się rozszyfrować zagadki, która brzmiała tak: Dan. Al. Inf. C. III 10-11. Szyfr złamał Cisowski: Dante Alighieri (Boska komedia), Piekło Pieśń III, werset 10-11. Cóż zawierał ten werset? Na odrzwiach bramy ten się napis czyta o treści memu druhowi kryjomej... Drogi Czytelniku, tu właśnie jest zawarta pomyłka Makuszyńskiego. Dlaczego bandyci od początku akcji szukali czegoś na drzwiach dworu, skoro Cisowski dopiero pod koniec książki rozszyfrował informację, że należy szukać wskazówek na drzwiach? Inaczej rzecz by się miała, gdyby od początku przestępcy znali treść szyfru, ale jest niestety inaczej. Kryptonim stanowi odkrycie Cisowskiego i zostaje rozwiązany pod sam koniec akcji. Zatem nielogiczne jest to, iż przyczynkiem do wszystkich zdarzeń są poszukiwania wskazówek na drzwiach. Nastąpiła niekonsekwencja czasowa, jakby można to ująć filozoficznie, błąd przyczynowo skutkowy, czyli skutek wyprzedził przyczynę (kłaniamy się Arystotelesowi i św. Tomaszowi z Akwinu). Cała zatem konstrukcja akcji opowieści jest z założenia błędna, pozbawiona logicznego szkieletu. Dlaczego tak się stało? Czemu Kornel Makuszyński popełnił taki błąd? Wydaje mi się, że Maku-


szyński ułożył sobie całą akcję w myślach, będąc zafascynowanym pomysłem połączenia wątku kryminalnego ze światową literaturą, czyli z Boską komedią Dantego. Być może ów list i szyfr był w zamysłach Makuszyńskiego początkiem akcji, lecz w trakcie pisania Szatana z siódmej klasy modyfikował ułożone w głowie pomysły. To, co na początku było słuszne, po poprawkach, już na papierze, stało się nielogiczne. I teraz, tak prawdę powiedziawszy, Drogi Czytelniku, nie wiem, co napisać (patrz: powiedzieć). Boję się owego mędrkowania, ale cóż, zaryzykowałem. Jedno, co mi przychodzi na myśl: obiecuję solennie, że gdy tylko będę miał okazję, to złożę kwiaty na grobach Mickiewicza i Makuszyńskiego, byleby mnie nie straszyli po nocach. To będzie w Krakowie i w Zakopanem, a na razie, po ukazaniu się tego artykuliku, będę z kwiatkami tu, w Gorzowie, pod pomnikiem wieszcza Adama (być może z wazą dobrego ponczyku). 

Tw dla orzy cie my bie

reklama

studio BLacK to grupa specjaListów Z wieLoLetnim doświadcZeniem w reKLamie i poLigrafii. nasZe dZiałania oBejmują: • projeKtowanie graficZne (cZasopisma, uLotKi, reKLamy, roLLupy, Banery, foLdery, wiZytówKi, itp.) • druK • oKLejanie samochodów • gadżety reKLamowe • projeKtowanie stron www • Banery internetowe • e-maiLingi i preZentacje muLtimediaLne.

Studio BLACK • Izabela Szymczak tel. kom. +48 530 357 635 e-mail: biuro.studioblack@gmail.com

41


piszą dla nas

Galeria

autorów

Jacek Bandkowski Rocznik 65. Wiele rzeczy robił, wiele jeszcze chciałby zrobić, lecz na razie para się publikowaniem podręczników muzycznych. Debiut to Uniwersalne tabele muzyczne i późniejsze Basowy świat bez progów, Gitara basowa na skróty i na wesoło. Być może czas na debiut literacki? Któż to wie? Renata Błażejczyk-L`Amico Większość dorosłego życia spędziła we Włoszech, gdzie pachnie bazylią, lecz brakowało jej powietrza przesyconego zapachem świeżo skoszonego trawnika przed rodzinnym domem. Wróciła, by znów tęsknić. Za bazylią. Na co dzień obcuje z liczbami, ale gdy zapada cisza i nadchodzi magiczny moment zawieszenia między tym, co mija, a tym, co dopiero ma nadejść, lubi wracać do pierwszej miłości – pisania. Układa ciągi słowne, w których zawiera niewiadome ludzkich zachowań oraz logikę zdarzeń, nie zawsze zamykając równanie z matematyczną poprawnością, i z tego czerpie największą radość. Mogłaby powiedzieć, że pisze rzadko z braku czasu, prawda jest jednak taka, że wchodzi w świat kreowanych postaci tak głęboko, że traci kontakt z rzeczywistością czekającą o poranku, a na to jeszcze nie może sobie pozwolić. Adam Buszek Rocznik 1985. Jestem absolwentem filologii polskiej UJ, mieszkam w Krakowie. Zajmuję się korektą i redakcją, współpracą dziennikarską, twórczością literacką. Teksty publikowałem w prasie kulturalnej i artystycznej, m.in. w „Teatraliach”, „Zalewie Kultury”, „Metaforze”, „Poezji dzisiaj”, „SzaFie”, „Inter”, „Pisarze.pl”, oraz w kilku antologiach poetyckich. Jestem laureatem ogólnopolskich konkursów literackich. Przygotowuję do druku książkę poetycką, pracuję nad książką dla dzieci. Katarzyna Jabłonowska Z wykształcenia psycholog, lecz zamiłowanie do ludzkiej natury ubiera tylko w słowo pisane. Uwielbia grafitową czerń miękkich ołówków, wczesne poranki wypełnione ciszą i wieczory pachnące latem. Wciąż umiera z tęsknoty za małymi i dużymi rzeczami. Spokój odnajduje w długich pogaduszkach z nastoletnią córką. Angelika Januszewska Studentka etnologii i przewodnik po obiekcie muzealnym, miłośniczka wszystkiego, co ludowe, przedwojenne lub słowiańskie. Rekonstruktorka historyczna, eksploratorka opuszczonych obiektów, tropicielka tajemnic historii. Fanka fantastyki, powieści postapokaliptycznych i wojennych. Obarczona twórczymi ambicjami, marzy o wydaniu w przyszłości własnej książki. Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Mariusz Królikowski Technokrata. Inżynier, konstruktor lotniczy. Obecnie informatyk. Mieszka między puszczą a rzeką i... tam zaczyna się bajka. Mleczna Droga kusi swym światłem. Perseidy zachęcają do składania życzeń. Wsiowi przyjaciele, psy i koty, dzielą się swoimi przygodami. Krasnale śpią pod progiem drzwi, a sarny i łosie zaglądają przez płot, ciekawe nowin z wielkiego miasta, z Warszawy. u k ł a d a m y

42

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Ewelina Krzewicka Autorka bloga Ejotkowe postrzeganie świata. Miłośniczka książek, owocowej herbaty, lata i barszczu czerwonego. Głowę ma pełną pomysłów, półki pełne literatury a jej dzień zajmuje w większości sześcioletnia córcia. Uwielbia zachęcać innych do poznawania powieści godnych uwagi. Izabela Kudasik Od narodzin pod Giewontem pląta się po południowej Polsce: podstawówkę ukończyła w Zakopanem, LO – w Nowym Targu, studia pedagogiczne – we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem i synami mieszka w Rzeszowie. Harmonia wydała jej serię „Suwaków terapeutycznych”. Nomadyczna, czyli cygańska dusza żyje dla wakacji; zamyka wtedy mieszkanie i o nim zapomina. Pisanie pomaga jej przetrwać zimę. W 2015 r. ukazał się jej debiut prozatorski pt. Przeplecione piosenką. Piotr Kuśmierek Rocznik 1966, mieszka w Warszawie. Z zawodu jest realizatorem nagrań dźwiękowych i zajmuje się nagrywaniem audiobooków i słuchowisk. Namiętnie czyta i słucha muzyki. Pisze opowiadania. Nazywa je miniaturami literackimi, które są jego ulubioną formą. Kamila Modrzyńska Urodzona we wrześniu ‚94 w Działdowie na Mazurach, po obrzeżach którego tułała się przez większość swojego życia. Studentka lingwistyki stosowanej w Bydgoszczy, a po godzinach pani korepetytor i mistrz prac dorywczych. Stara się pisać lekko, z humorem. Uwielbia filmy, które łączą horror i komedię. Czyta głównie klasykę, trochę fantastyki. Debiutowała w antologii Fantazje Zielonogórskie, t. IV (2014). Grzegorz Paterka Kulturoznawca, scenarzysta, copywriter, wielbiciel smażonych pomidorów, zielonych szparagów i dużego stężenia spółgłosek na niewielkiej przestrzeni. Wyznaje wyższość literatury faktu, dlatego sam para się fikcją. Jego organizm działa na baterie słoneczne, a zimę najchętniej by przespał. Tomasz Przyłucki Urodzony w 1991. Publikował opowiadania w antologiach Uniwersum Metro 2033, a także w Smokopolitanie, Lost&Found, Szortalu, Szortalu Wydaniu Specjalnym i oczywiście w SOFIE! Laureat Kryształowych smoków 2015 i kilkunastu konkursów recenzenckich. Rozpoczyna przygodę z tekstami publicystycznymi i gdzieniegdzie pokazał już recenzje, artykuły, wywiady i relacje. Czyta ciągle mniej, niż chce, a na co dzień pracuje z dziećmi i młodzieżą oraz pisze powieść. Klaudia Skiedrzyńska Autorka bloga Nowe Horyzonty. Rocznik ‚86, obecnie mieszkanka Niemiec. Absolwentka Ochrony Środowiska na Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. W skrócie: matka, żona, recenzentka, miłośniczka literatury. Lubi odkrywać nieznane tereny, lubi podążać zakazanymi ścieżkami, lubi eksperymentować i wytyczać nowe szlaki, dlatego kocha czytać książki, bo właśnie dzięki Nim otwierają się przed nią Nowe Horyzonty. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.

43


współpraca

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W SOFIE publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y

44

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (15) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.