lounge | No. 48 | luty'13

Page 47

podróże kulinarne

a stringi przy nim wydają się być galotami godnymi Bridget Jones. Liczba operacji plastycznych wykonywanych w tym kraju i ogólnodostepność złotego trunku na pewno ułatwia tak ochocze prezentowanie swoich wdzięków.

Awionetka i cukierki Niestety plaża, nawet najpiękniejsza, szybko się nudzi. Wenezuela, mimo swego latynoskiego temperamentu, zamiera tuż po zmroku. Liczba przestępstw jest tak ogromna, że nikt nie wyściubi nosa ze swojej chatki choćby na chwilę. Na szczęście za parę groszy można kupić bilet lotniczy i przenieść się w inną część kraju. Wszyscy przewodnicy, autorzy relacji w Internecie i ludzie, których spotkałam, kazali kupić mi jak najwięcej cukierków. Zrobiłam to, chociaż zupełnie nie rozumiałam, o co chodzi (niedługo potem wszystko stało się jasne). Po około godzinie 14-osobowy samolot wylądował na płycie lotniska wielkości osiedlowego parkingu. Bez żadnej wcześniejszej kontroli bagażowej, sprawdzania paszportów, stewardess i wyłączania komórek.

Yamahą po Orinoko Lotnisko zbudowano tuż przy maleńkiej plaży. To własnie tam czekała na naszą małą ekipę łódka – choć zbudowana z drzewa, którym obrodziła dżungla, miała solidny silnik Yamahy. Na dziobie czekał dumny Indianin, pierwszy jakiego ujrzałam w życiu. Chwilę później wypłynęliśmy na szerokie wody dorzeczy Orinoko. Nasz przewodnik wyraźnie śpieszył się na obiad, bo zaledwie czterdzieści minut później płynęliśmy już po jednej z najsłynniejszych rzek świata

prosto do jedynej noclegowni w tym rejonie Wenezueli. Zakwaterowaliśmy się w zbudowanych na palach chatkach, z których każda miała tylko dwie ściany, dwa łóżka i prześwitujący, materiałowy dach. Za to całe mnóstwo gwiazdek – dokładnie tyle, ile potraficie naliczyć na niebie. Sprawdziliśmy nasze legowiska w poszukiwaniu szczypawic i innych małych przyjaciół, a po donośnym okrzyku „Czysto!” godnym funkcjonariuszy ABW, zasunęliśmy nasze moskitiery i mogliśmy wyruszyć na eksplorację dżungli. Po drodze z zainteresowaniem przyglądałam się małej Indiance, która swój obiad dzieliła z przepiękną kolorową papugą. Odrobina ryżu i kurczaka – połowa dla ptaka, połowa dla dziewczynki.

Z wizytą u Warao Po godzinnej przeprawie przez błoto sięgające kolan, huśtaniu się na lianach i piciu wody prosto z tropikalnych roślin dotarliśmy do Indian Warao. Jeden wielki pomost, ledwo zadaszony, w środku dwa hamaki i około dwadzieścioro dzieci. Dorośli obserwowali z oddali jak ich potomkowie z ufnością witają białych ludzi. W tym momencie zrozumiałam, że cukierki są właśnie dla nich. Niestety biały człowiek, który dociera do odludnych plemion przywozi ze sobą swoje jedzenie. Chociaż odradza się dostarczania indiańskim dzieciom kolejnych smaków, jasne jest, że przed nami ktoś już pokazał im cukierki, tym bardziej, że tym wielkim czarnym oczom trudno odmówić. Moja dwukilogramowa paczka zniknęła zanim zdążyłam złapać oddech. W zamian dostałam bransoletkę z koralików. Transakcja wiązana. Większość dzieciaków biegała nago, inne miały współczesne,

choć stare ubrania – pewnie pozostawione przez turystów. Do tego wszędzie stały baniaki pełne ropy (silniki Yamahy swoje spalają) i coś w rodzaju przerośniętych martwych szczurów. Tym właśnie żywią się Warao. Trochę ryb z Orinoko, w tym pieczone piranie, przerośniete szczuro-łasice i wciąż żywe, pulchne robaki. Te ostatnie, choć nie odpowiadały mi konsystencją, były niezwykle słodkie i zadziwiająco smaczne.

Globalna wioska Przez te kilka dni spędzonych w delcie Orinoko czułam się jakbym przeniosła się w zupełnie inny świat. Razem z naszym przewodnikiem odkrywaliśmy kolejne zaskakujące miejsca. W Parku Caniama wzięłam prysznic pod wodospadem. Podczas niezliczonych podróży po większych i mniejszych rzekach widziałam setki zwierząt i roślin – od słodkowodnych delfinów, przez małpy, pumę i jadowite węże. Ciągle myślałam o tym, jak cudownie jest żyć z dala od cywilizacji. W jednej z ostatnich podróży nasz przewodnik postanowił podpłynąć do sklepu, czyli wioski obok, jak się okazało bardzo globalnej. Podał małemu chłopcu parę boliwarów i powiedział coś w indiańskiej wersji hiszpańskiego. To, co za chwilę ukazało się moim oczom, było bardziej zaskakujące niż uderzanie patykiem w wodę w celu złowienia piranii. Chłopiec i jego ojciec przynieśli dwie dwulitrowe butle Coca-Coli. Tak zakończył się moj wenezuelski sen. Pijąc Coca-Colę na środku Orinoko. Tekst i zdjęcia: ANETA ZAJĄC

...bo jakość ma znaczenie lounge 45


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.