Rock Axxess nr / no. 20

Page 1

.

20 no

‡ icarus line ‡ within temptation ‡ ‡ mayan ‡ namm ‡ marc bolan ‡ ‡ only lovers left alive‡ fireweed inc. ‡



30 & 36

18 & 24

numer / number 20 56 & 62

40

6 & 12 POLSKI

ENGLISH

rock art stworzenie adama 3

rock art the creation of adam

3

ROCK TALK within temptation

6

ROCK TALK within temptation

12

ROCK TALK icarus line

18

ROCK TALK icarus line

24

ROCK TALK mayan 30

ROCK TALK mayan 36

ROCK live namm 40

ROCK live namm 40

backstage access kelthes mini guitars

backstage aCCESS kelthes mini guitars

56

62

rock fashion 69

rock fashion 69

rock style fireweed inc. 70

rock style fireweed inc. 78

rock shot red devil 86

rock shot red devil 86

rock screen tylko kochankowie przeżyją

88

rock screen only lovers left alive

94

map of rock marc bolan’s rock shrine

100

map of rock marc bolan’s rock shrine

102

hity znacie... dream theater

106

DARK ACCESS blind guardian

116

88 & 94

okładka / cover: icarus line photography: falk hagen bernshausen

100 &102

106

70 & 78 ROCK AXXESS TEAM: Karolina Karbownik (editor-in-chief), Jakub „Bizon” Michalski (translation editor), Agnieszka LenczewskaKatarzyna Strzelec (editor) CONTRIBUTORS: Hans Clijnk, Marek Koprowski, Paweł Kukliński, Annie Christina Laviour, Leszek Mokijewski, Miss Shela, Weronika Sztorc , Dominika Szymańska ADVERTISING Katarzyna Strzelec (k.strzelec@allaccess.com.pl) EVENTS Dorota Żulikowska (dorota.zulikowska@gmail.com) GRAPHIC DESIGNER/DTP Karolina Karbownik TECHNICAL SUPPORT Krzysztof Zatycki ROCK AXXESS LOGO Dominik Nowak PUBLISHER All Access Media, ul. Szolc-Rogozinskiego 10/20, 02777 Warszawa CONTACT contact@rockaxxess.com


editorial

W

ow! Kto by pomyślał? Kilka tygodni temu naszemu magazynowi stuknęły 2 lata. Nie będę ściemniał, że świętowaliśmy to wydarzenie w jakiś szczególny sposób. Szczerze mówiąc, kompletnie o nich zapomnieliśmy. Niech więc ten wstępniak będzie rodzajem celebracji naszych urodzin. Może nie udało nam się osiągnąć wszystkiego, co zakładaliśmy sobie dwa lata temu, ale lubię myśleć, że może świat muzyki nie jest taki do końca zły, jeśli grupka kompletnie nieznanych osób może bez większego doświadczenia i w zasadzie bez jakichkolwiek funduszy założyć magazyn i w ciągu pierwszych dwóch lat jego istnienia przeprowadzić wywiady z takimi ludźmi jak Ian Gillan, John Norum, Scott Gorham, King Diamond, Chuck Billy, Jason Newsted czy członkowie grup Sabaton, Nightwish, Opeth, Rival Sons. I to nie koniec, obiecujemy! Skupmy się teraz na nowym numerze ROCK AXXESS – już dwudziestym. Gdy myślimy o najpopularniejszych rynkach rockowych i metalowych czy też w ogóle o największych rynkach muzycznych, do głowy przychodzą nam głównie Stany i Wielka Brytania. Muzyka z Holandii być może nie jest aż tak popularna na całym świecie, ale są grupy, które bardzo starają się, by ten stan zmienić. Dwie z nich pojawiają się w tym numerze magazynu. Z pewnością znacie już Within Temptation. MaYan jeszcze nie są tak znani, ale mierzą wysoko. Oba zespoły wydały w tym roku nowe płyty, zatem nadarzyła się idealna okazja, by z nimi porozmawiać. Ale ROCK AXXESS to oczywiście nie tylko muzyka. Wiele razy pisaliśmy o tym, że uwielbiamy rozmawiać z interesującymi ludźmi, którzy z pasją podchodzą do swoich zajęć. Dzisiaj przedstawiamy kolejną dwójkę. Jeden z nich wrócił ze Stanów do Polski, by konstruować niesamowite motocykle, drugi uwielbia gitary i udowadnia, że czasem mała rzecz może bardzo cieszyć. Mamy nadzieję, że lektura tego numeru będzie równie przyjemna, jak praca nad nim (a przynajmniej pisanie, bo składanie tego wszystkiego na koniec nie ma z przyjemnością nic wspólnego…). Robimy to za darmo, wy czytacie za darmo. Jedyną formą zapłaty z waszej strony może być podzielenie się linkami do tego numeru z waszymi znajomymi. Tak to u nas działa od samego początku. Jakub „Bizon” Michalski redaktor wydania zagranicznego

W

ow! Who would have thought? ROCK AXXESS turned 2 a couple of weeks ago. I won’t lie and tell you that we celebrated it in any special way. Well, actually we forgot about it, to be honest. So let this be a small celebration. Maybe we weren’t able to achieve everything we planned two years ago, but I like to think this world of music is not so bad if a group of totally unknown people can start a magazine without much experience and with no funds at all, and within two years interview the likes of Ian Gillan, John Norum, Scott Gorham, King Diamond, Chuck Billy, Jason Newsted, as well as members of Sabaton, Nightwish, Opeth, Rival Sons, and many other artists. There’s more to come, you’ll see! Let’s focus on this new issue – our 20th. When we think of the most popular markets for rock and metal, or music markets in general, we usually name the States and the UK in the first place. Well, Dutch music may not be as popular around the world, but there surely are bands that are doing a lot to change this. Two of them are included in this issue of our magazine. I’m sure you already know Within Temptation, MaYan may not be as famous yet, but they’re aiming high. Both groups released their new albums in 2014, so it was a perfect excuse to chat with both of them. But of course ROCK AXXESS is not only about music. We stated many times before that we really love talking to interesting people who are passionate about what they do. Let us introduce you to two more – one came back from the States to Poland to build kickass motorbikes, the other one loves guitars and proves that sometimes the bigger is not necessarily the better. Enjoy reading this issue as much as we enjoyed working on it (well, at least the writing part because putting it all together is really a pain in the ass…). We’re doing this for free, you’re reading it for free. The only way you can pay us is if you spread the word and share links to this issue with your friends. This is how it works from the beginning.

Jakub “Bizon” Michalski translation editor


rock art jakub „bizon” michalski photo: wikimedia

stworzenie adama

the creation of adam autor / author

Michał Anioł / Michelangelo data powstania / completion date

c. 1512

technika / medium

fresk / fresco

wymiary / dimensions

280 x 570 cm

gdzie można zobaczyć / where to see

Kaplica Sykstyńska / Sistine Chapel

T

o jedno z tych dzieł sztuki, które znają wszyscy, nawet jeśli niektórzy mieliby problem z przypomnieniem sobie jego tytułu. Ilustruje ono scenę z Księgi Rodzaju, w której Bóg tchnął życie w Adama – pierwszego mężczyznę. Przez lata badacze wysuwali niezliczone teorie dotyczące symboliki fresku lub jego fragmentów. Ze względu na to, że Michał Anioł znany był z olbrzymiej wiedzy na temat ludzkiej anatomii, powszechnie uważa się, że tło za postacią Boga to wierny obraz ludzkiego mózgu. Inni preferują teorię,

I

t’s one of those paintings everyone knows, even if some would have problems remembering its title. It illustrates a scene from the Book of Genesis, in which God breathes life into Adam – the very first man. For many years, researchers offered countless theories concerning symbolic meaning of the fresco or its parts. Since it’s been known that Michelangelo closely studied human anatomy, historians claim the background behind God is an accurate depiction of the human brain. Others prefer a theory which says it’s a human uterus

3


wedle której fragment ten przedstawia macicę oraz odciętą pępowinę. Jednak najbardziej znanym fragmentem dzieła jest niewątpliwie ten, który ukazuje dłoń Boga niemal dotykającą dłoni Adama, gdy Bóg go ożywia.

with a newly cut umbilical cord. But the most recognizable part of the fresco is undeniably the one showing God’s hand and a hand of Adam almost (but not quite) touching each other when God sparks life into this human being.

Podobnie jak w przypadku większości najbardziej znanych dzieł sztuki, Stworzenie Adama było wielokrotnie przywoływane lub parodiowane. Nie będzie żadnym zaskoczeniem, że wiele z przykładów takich parodii lub artystycznego hołdu dla oryginału znalazło się na okładkach płyt artystów rockowych i metalowych. Jeszcze mniejszym zaskoczeniem jest to, że wśród najpopularniejszych przykładów takiej parodii jest okładka albumu The Pick of Destiny grupy Tenacious D. Krążek został usunięty z oferty niektórych sieci sklepów ze względu na rzekomo satanistyczną okładkę. Szatan wyciąga rękę, by przechwycić kostkę przeznaczenia, którą Kyle Gass (Bóg) przekazuje Jackowi Blackowi (Adam). Na szczęście Jack Black nie jest przedstawiony nago…

As with all most popular pieces of art, The Creation of Adam has been referenced and parodied countless times over the years. It won’t be much of a surprise that some of these parodies and examples of artistic homage can be found on covers of rock and metal albums. It’s even less surprising that one of the most popular parodies of this fresco can be seen on the cover or The Pick of Destiny by Tenacious D. The album was banned by some chain stores because of the supposedly satanic picture on the cover. Satan extends his hand and wants to grab the pick of destiny passed by Kyle Gass (God) to Jack Black (Adam). Luckily, Jack Black is not naked…

Ale ci hardrockowi prześmiewcy to nie jedyni reprezentanci świata ciężkiej muzyki, którzy nie mogli powstrzymać się przed użyciem tego ponadczasowego dzieła sztuki do własnych celów. Własny pomysł zaproponowali członkowie szwajcarskiej grupy grającej industrial metal – Samael – na płycie Era One (1996). Heavymetalowa grupa Praying Mantis (w składzie z byłym gitarzystą Iron Maiden, Dennisem Strattonem) także wykorzystała odpowiednio zmieniony motyw zbliżających się dłoni na To the Power of Ten – albumie z 1995 roku. Wśród innych licznych przykładów czerpania z fresku Michała Anioła znajdziemy także okładkę jednego z najpopularniejszych singli Midnight Oil – Power and the Passion (1983); oryginalną szatę graficzną albumu Saved Boba Dylana (1980, później zastąpioną obrazem przedstawiającym Dylana na scenie, gdyż pierwotną wersję okładki uznano za zbyt jednoznacznie kojarzącą się z religią) oraz okładkę krążka Soap Opera – albumu koncepcyjnego grupy The Kinks z 1975 roku.

rock axxess recommends

But the hard rockin’ comedians are obviously not the only ones in the world of heavy music who couldn’t resist using this timeless piece of art for their own purposes. Members of Swiss industrial metal band Samael had their own version used as a cover for their 2006 electronic project, Era One. NWOBHM band Praying Mantis (with ex-Iron Maiden axeman Dennis Stratton) used the hands motif in an altered version for their 1995 album To the Power of Ten. Other examples include a cover for one of Midnight Oil’s biggest singles – Power and the Passion (1983); the original cover for Bob Dylan’s Saved (1980, later changed to a painting of Dylan on stage in order to downplay the religious nature of the original artwork), as well as The Kinks’ 1975 concept album – Soap Opera.



rock talk


to właśnie

h y d r a


WŚRÓD GOŚCI WIELKIE NAZWISKA, DO TEGO WYSOKOBUDŻETOWE WIDEOKLIPY I DOSKONAŁA PRODUKCJA. TAKA JEST HYDRA - NAJNOWSZA PŁYTA WITHIN TEMPTATION, KTÓRA OD KILKU TYGODNI ROZDAJE KARTY NA ŚWIATOWYCH LISTACH PRZEBOJÓW. AMERYKANIE, CZESI I BRYTYJCZYCY DOCENILI DZIEŁO HOLENDERSKIEGO ZESPOŁU, UMIESZCZAJĄC JE NA PIERWSZYM MIEJSCU. MOŻNA? MOŻNA! O TYM, CO KRYJE SIĘ ZA SUPERPRODUKCJĄ, ROZMAWIAMY Z SHARON DEN ADEL I MARTIJNEM SPIERENBURGIEM. karolina karbownik ZDJĘCIA: promo / vspectrum

Hydra to superprodukcja: kosztowne teledyski, goście, przeprowadzane z rozmachem sesje fotograficzne – jak wpadliście na ten pomysł i na cały biznesplan tego przedsięwzięcia? Sharon: To zawsze zaczyna się po prostu od pisania nowych utworów. Potem zastanawiamy się, czego jeszcze potrzebuje nowa płyta, co byłoby dobrze tam dodać. Od tego się zaczęło. Potem wymyślaliśmy, co jeszcze można by zrobić, żeby te kompozycje brzmiały jak najlepiej. Zrobiliśmy listę osób, które lubimy i poprosiliśmy, by dołączyły do projektu. Zawsze kręcimy teledyski, ale nie zawsze muszą one kosztować mnóstwo pieniędzy. Ludzie, z którymi pracujemy sami są artystami, więc zawsze otacza nas ekipa niezwykle kreatywnych osób. No i wychodzi z tego wielka produkcja, która wymaga mnóstwa pracy zespołowej. Kiedy nadszedł moment, gdy powiedzieliście sobie: „Ok, wystarczy, oto Hydra. Niczego już nie brakuje”? Martijn: To zawsze trudno wychwycić. Trochę jak z malarzem i jego obrazem. Gdy spytasz go, kiedy obraz jest skończony, odpowie, że nigdy. Moglibyśmy równie dobrze spędzić kolejne 3-4 lata nad tą płytą. Nie jest łatwo podjąć decyzję, że należy już skończyć. S: O tak. Na pewno trzeba ukończyć to, co jest podstawą płyty. Trzeba czuć, że kluczowe utwory już powstały – te, które sprawiają, że płyta jest wyjątkowa i inna. To kończy pewien etap prac i potem można już pisać, co tylko się chce, oczywiście pod

8


photo: vspectrum

warunkiem, że będzie to pasowało do całości albumu. Ale podstawy już wtedy są stworzone. To jest najważniejsze. Tworzenie albumu to długi proces. Nawet teraz, gdy płyta już wyszła, nasza praca zależy od tego, jak dobrze radzi sobie dany utwór – teraz jest to Whole World Is Watching. Być może da się zrobić coś jeszcze, zainwestować w ten utwór nieco więcej czasu. Jeśli ludziom nie podoba się dany kawałek, przechodzi się do kolejnego singla. Jakie są wady i zalety tak olbrzymiego projektu, zwłaszcza gdy porówna się pracę nad nim do nagrywania płyty tylko w gronie członków zespołu i producenta? M: Gdy zaczyna się pracę, to i tak pracuje się tylko z kilkoma osobami. Na początek nie ma nic, powstają pierwsze pomysły. Pracujesz z dwiema lub trzema osobami i nie sprawia to wielu trudności. Potem, podczas kolejnego etapu produkcji, angażuje się w to coraz więcej osób i jeśli wtedy chce się cokolwiek zmienić, trzeba to robić małymi kroczkami. W jednym kawałku czy dwóch dokonaliśmy pewnych zmian i musieliśmy cofnąć się o kilka kroków, robić pewne rzeczy od nowa. Praca w dużym zespole wymaga czasu i poświęcenia. Im więcej osób jest w coś zaangażowanych, tym wolniej przebiega proces zmian. Ale oczywiście wielu wyborów dokonuje się na samym początku, kiedy możemy sobie jeszcze pozwolić na sporą elastyczność. Czasami przypomina to hazard.

Przed wydaniem Hydry pozwoliliście fanom posłuchać kilku kawałków w wersjach demo i stwierdziliście, że chcecie „pokazać, jak tworzą się pomysły na utwory we wczesnej fazie pracy nad albumem”. Czy zawsze wiecie, dokąd zmierzacie z danym utworem? M: Nie. [śmiech] S: Gdy to mówiliśmy, te dema brzmiały już mniej więcej tak, jak miały brzmieć na płycie. Ale wciąż musieliśmy nagrać je porządnie – dodać orkiestrę lub partie wiolonczeli. Pewne rzeczy mogą brzmieć zupełnie inaczej. Chcieliśmy, by nasi fani usłyszeli, jak mniej więcej będzie się to prezentowało. Niektóre utwory przechodzą spore zmiany. Utwór Silver Moonlight został nieco zmodyfikowany. Let Us Burn z kolei to jedyny z tych udostępnionych kawałków, w którym były już nagrane właściwe ścieżki wokali, ale i tak słychać pewne różnice. To demo miało za zadanie zabrać ludzi w krótką podróż, która pokazałaby im, dokąd zmierzamy oraz jaka jest różnica między demo a prawdziwym nagraniem. Czasami te wersje znacznie się różnią, a czasami – wręcz przeciwnie. Zależy od utworu. Lubicie być zaskoczeni efektem końcowym? M: Oczywiście. S: Tak, jasne! M: Czasami kompozycja rozwija się w kierunku, którego zupełnie się nie spodziewamy. To jak prezent niespodzianka.

9


photo: vspectrum

S: Na przykład kompozycja Edge of the World była na początku kawałkiem grunge’owym z bardzo prostą partią gitary. Potem zmieniliśmy ją w fortepianową balladę, aż wreszcie stała się psychodelicznym numerem z mnóstwem nowych partii gitar i fortepianu. Nie słyszałam innego numeru, który tak bardzo by się zmienił od stadium początkowego do wersji finalnej. Ale także Silver Moonlight i Paradise były na początku balladami. Postanowiliśmy dwukrotnie zwiększyć tempo i nagle stały się szybkimi numerami. To ciężkie numery, ale zaczynały jako ballady. Teraz czekają was kolejne zmiany aranży. Pracowaliście niezwykle długo nad aranżacjami i produkcją utworów tak, by brzmiały idealnie. Teraz trzeba opracować je na potrzeby trasy koncertowej. Jak wygląda ten proces? Musicie ćwiczyć te numery od nowa? S: O tak. To coś zupełnie innego niż w studio. W studio gra się to, co akurat przyjdzie do głowy. Czasami chłopaki mają zupełnie niedorzeczne pomysły na solówki i potem trzeba je przećwiczyć. Po kilku koncertach będą w stanie je grać bez najmniejszych problemów. Wtedy nie będzie już trzeba ich ćwiczyć. Czy jesteście w stanie przelać w utwory każdy dźwięk, który zrodzi się w waszych głowach? S: Ja nie potrafię. Czasami wpadam na jakiś pomysł, a cała reszta patrzy na mnie i robi wielkie oczy. „No dobra, ale w jakim stylu byś to chciała?” Ja odpowiadam im: „Mam to w głowie! Słyszę to! Coś w stylu lalalalala”, a oni na to: „dobra Sharon, może po prostu sama napisz ten kawałek”. [śmiech] Zazwyczaj gdy pracujemy wspólnie, udaje nam się dogadać. Wszyscy staramy się mówić sobie nawzajem, o co nam chodzi. Mówimy rzeczy typu: „zagraj to w ten czy inny sposób”. A potem ktoś inny dodaje: „Ok, a może by tak zagrać to wolniej”. Czasami pasuje to

10

do rytmu, który ktoś z nas miał w głowie. M: Zazwyczaj zaczyna się od tego, że słuchamy muzyki, szukamy inspiracji. Chcemy wejść w odpowiedni nastrój. Często nastrój, który panuje na początku sesji – na przykład pod wpływem jakichś wydarzeń lub przeczytanych albo zasłyszanych wiadomości ze świata – wpływa na to, co stworzy się danego dnia. S: Tak. Może to wpłynąć na teksty, ale też na rytm utworu. Słuchamy sporo muzyki innych wykonawców, czasami rzeczy, których nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Zdarza się, że zaskoczy nas rytm w utworze jakiegoś wykonawcy i chcemy go wypróbować. Często wychodzi z tego coś zupełnie innego. Mogą zainspirować nas w różny sposób zarówno teksty, jak i emocje. Co takiego jest w Holenderkach, że rządzą na metalowej scenie? Chyba żaden inny kraj nie ma tylu żeńskich gwiazd rocka. M: Coś musi być dodawane do wody. [śmiech] S: Gdy zaczynaliśmy ze dwadzieścia lat temu – nie tylko z Within Temptation, ale wcześniej z The Circle, który to zespół był podobny do Within Temptation – byliśmy jednym z pierwszych zespołów w tym stylu. Już wtedy odnosiliśmy sukcesy. Ludzie inspirowali się nami i zaczęli grać podobnie. Im większy sukces odnosi dany rodzaj muzyki, tym więcej osób chce tak grać. Myślę, ze wspólnie z kilkoma innymi zespołami mieliśmy spory wpływ na powstanie całej sceny muzycznej. Czy te młodsze wokalistki przychodzą do ciebie i dziękują za bycie dla nich inspiracją, czy może jest w tym element współzawodnictwa? Chociaż wy raczej nie musicie już z nikim konkurować… S: Czasami przychodzą, czasami nie. Nie czujemy potrzeby rywalizacji. Nawet jeśli dzieli się z kimś scenę, to każdy ma swoje


photo: vspectrum

własne cele. Stworzenie dobrej płyty jest już i tak wystarczająco trudne. Trzeba wierzyć we własną siłę. Trzeba robić to, co się lubi. Gdy tworzymy naszą płytę, to tylko na niej się skupiamy. To, czy będzie dobra, czy nie, zależy tylko od naszych zdolności kompozycyjnych. Jeśli nie jest się wystarczająco dobrym, to nie odniesie się sukcesu i ktoś inny będzie miał szczęście. Lubisz śpiewać a cappella? S: Czasami tak. Fajnie jest czasem pośpiewać z innymi wokalistami w ten sposób. Gdy słuchałam Hydry po raz pierwszy, puściłam płytę bardzo cicho. Myślałam, że początek Edge of the World jest śpiewany a cappella. Potem włączyłam ją głośniej i dopiero wtedy odkryłam, że w tle jest muzyka. Ale moją pierwszą myślą było: „jej głos przypomina mi śpiew w utworze The Nightingale z serialu Twin Peaks!”. S: Serio? To dla mnie wielki komplement. To był jeden z moich ulubionych seriali. Uwielbiam tę piosenkę! Być może w jakiś sposób podświadomie się nią inspirowałam. Nigdy nie wiadomo. Śpiewasz kołysanki? S: Tak. Mój najmłodszy syn zawsze prosi mnie, żebym śpiewała Twinkle Twinkle Little Star po angielsku. Sam też śpiewa, więc śpiewamy razem. Dodaję do jego śpiewu harmonie wokalne, a on patrzy na mnie zdziwiony. „Co ona robi? To brzmi jakoś inaczej, ale całkiem fajnie!” Ma dobry słuch muzyczny. I zawsze chce, żebym śpiewała mu przynajmniej ze 20 piosenek, nim uśnie. Kiedy mówię, że już koniec, błaga o jeszcze jedną. „No dobrze, dobrze – jeszcze jedna”. To szantaż. [śmiech] Jak udaje ci się łączyć oba życia – życie w trasie i w domu,

gdzie jesteś żoną i mamą? S: To trudne. Martijnowi też urodził się kilka tygodni temu syn, a ma już córkę. Wszyscy w zespole, z wyjątkiem Ruuda i Jeroena, mają dzieci. Wszyscy staramy się jakoś łączyć te światy. Próbujemy zachować jakąś równowagę. Mamy szczęście, że nasi partnerzy mogą zostać w domu i zająć się dzieciakami. W moim przypadku jest to oczywiście Robert [Westerholt, gitarzysta grupy – przyp. RA], w pewnym sensie – niestety. Ale dzięki temu mogę odpocząć i łączyć życie domowe z muzyką. On wciąż robi w zespole to wszystko, co robił wcześniej, tyle że już nie gra z nami koncertów. Czy jest coś, czego ludzie o was nie wiedzą, a co mogłoby ich zaskoczyć? S: Martijn, masz jakieś mroczne hobby? [śmiech] M: Tak, całe mnóstwo. Nie odważę się nawet nic mówić na ten temat. [śmiech] S: Sądzę, że ludzie mogą nie wiedzieć, że Robert jest kierowcą wyścigowym. Ja uwielbiam malować i cieszyć się życiem. Gram w tenisa, uwielbiam to! M: Ja mieszkam na wsi otoczony zwierzętami… S: Nagrywa też z wieloma różnymi zespołami. Ruud gra w zespole wykonującym kawałki Iron Maiden, ma też swój własny projekt For All We Know, w którym gra metal symfoniczny. Pracuje także w pierwszej na świecie szkole metalu, która powstała w Holandii. Dwa tygodnie później taka sama szkoła powstała też w Wielkiej Brytanii. Jest tam nauczycielem. Uczą o wszystkim, co jest związane z metalem. Pracuje też w akademii rocka. Tak więc on i Martijn mają wiele innych zajęć poza Within Temptation. Ja z kolei zaczęłam projektować biżuterię. W tej chwili używamy nazwy Within Temptation and Gem Kingdom. Pracujemy nad tym wspólnie właśnie z Gem Kingdom. To świetna zabawa, a ja bardzo ich podziwiam.

11


hydra this is it.

rock talk


BIG NAMES AMONG GUESTS, HIGH-BUDGET VIDEO CLIPS AND EXCELLENT PRODUCTION. THIS IS “HYDRA” – THE NEW RECORD BY WITHIN TEMPTATION THAT HAS BEEN STORMING THE CHARTS FOR THE PAST COUPLE OF WEEKS. AMERICAN, CZECH AND BRITISH FANS LOVE THIS NEW ALBUM BY THE DUTCH BAND AND MADE IT NUMBER 1 IN THEIR COUNTRIES. EVERYTHING’S POSSIBLE! WE’VE TALKED ABOUT WHAT’S BEHIND THIS SUPER-PRODUCTION WITH SHARON DEN ADEL AND MARTIJN SPIERENBURG.

karolina karbownik photography: promo / vspectrum

Hydra is a super production: expensive video clips, guests, big photo sessions – how did you come up with its idea and business plan? Sharon: It always starts with just writing the songs. Then we see what the album needs, what would be nice to do. That was the starting point. Then we came with all the ideas on how to make the songs sound the best possible. And then we made a list of the people we really like and we just asked them to join. We make videos every time but it doesn’t always have to cost a lot of money. People we work with are mostly artists themselves so we always have a team of very creative people working together. In the end, of course, it is a big production and takes a lot of team work to have it all done. When was the moment you said: „Ok, that’s it, that’s Hydra. Nothing is missing anymore”? Martijn: It’s always a difficult choice. It’s like with an artist and a painting. If you ask an artist when the painting is finished, it is never finished actually. We could’ve easily written 3 or 4 more years for this album. It’s difficult to call it a day. S: Yes, absolutely. You need certain basis for the album to be finished. You must feel like the key songs are there – the songs that make the album so special and different. Then you’re done in a way and you can write anything you like, as long as it fits the album, of course, but the foundation has been set. This is the most important thing. Another thing is that an album is an ongoing process. Even now, when it’s out, our work also depends on how well a song – like now for example Whole World Is Watching – is doing. Maybe you can do more things


photo: vspectrum

or expand the time you already invested in the song. If people don’t like the song, you go to another one, the next single. What are the advantages and disadvantages of such a huge project, particularly when you compare it to recording an album only with your bandmates and a producer? M: I think the moment you start, you work with a few people really. You start from scratch, writing ideas. You work with two or three people and you can easily move around. Later, we do production in which more and more people are involved and if you wanna change something, you have to do small moves. In one or two songs we had some changes in the production so we had to drive back a few steps and redo them again. Working in a big team takes time and more effort. The more people are involved the slower you can move. But of course a lot of choices are made in the beginning when we’re flexible. Sometimes it’s like gambling. Before releasing Hydra you let your fans listen to some demo tracks and you made a statement that you wanted to „show how you capture song ideas at an early stage of creating a new album...”. Do you always know where you’re going with a song? M: No. [laughs] S: At the moment we wrote that, those demos were pretty much how the basis was gonna be. But we still had to do a real recording – add an orchestra or somebody who plays cello. Things can sound differently. We just wanted everybody to hear what it was more or less gonna be. Sometimes songs really change. I think on the song Silver Moonlight was changed

14

a little bit. Let Us Burn was the only one we had the real vocals already on for the album. But you can still hear some differences. That demo was to take everyone on a little bit of journey to see where we were going finally and what the difference is between a demo and the real thing. So these things can really change sometimes and sometimes they’re pretty much the same. It depends on a song. Do you like being surprised by the effect? M: Of course. S: Yes, of course! M: Sometimes the song develops in the direction you would’ve never expected. It is like a present. S: For example, with the song Edge of the World, it started actually as a grunge song with a very basic guitar. And later on it was transformed into a piano ballad and finally it became a very psychedelic song with a lot of new parts into it and also it had guitars and piano that goes all over the place. It was probably the most strange version I’ve heard from A to Z. But also the songs Silver Moonlight and Paradise were ballads at the beginning and we made them up-tempo by making them double tempo. So in the end, they are heavy songs but they were ballads. Now there is another transformation ahead of you: You worked very long on arranging and producing the songs to sound perfect. Now you have to transform them or re-arrange to perform them on stage. How does this process look like? Do you need to rehearse those songs again? S: Yes, exactly. It is so different than in the studio. In the studio you play what’s in your head. We really have extremely idiotic


13

photo: vspectrum


solos and the guys have to practice that. After a few shows they will be able to play it without blinking, probably. They won’t need practicing them anymore. Can you make any sound you hear in your mind real? S: No, I can’t. Sometimes I have an idea and everybody looks at me with big eyes. „Ok, what kind of music do you want here?” I’m like: „I hear it in my head! I hear it in my head – it’s like lalalalala”, and they are like: „whatever Sharon, go and write the song yourself”. [laughs] Mostly it works when we are working together. We all try to tell each other what we are thinking about a song – we say: „Ok, play a little bit like this blablabla”, and then another person goes: „yes, but you can try a little bit slower tempo”, and maybe it fits with the rhythm that you have in your mind. M: Most of the times, we start with listening to music, just to get inspiration, to get in the mood or something. And also a lot of times the mood that you have when you start the session, for example when something happens or anything that you read or see in the news, can affect you and influence what you would write that day. S: Yes. It can be lyrics but it also can be a rhythm or anything. Also many times when you play music by other people, you can try different things you’ve never heard of. You may be surprised by a rhythm of a certain band. You want to try this rhythm. And something totally different comes out of it. You are inspired lyrically by other things or emotionally by other things.

16

What’s the thing with Dutch women that they can rule on the metal music scene? No other country has so many rock stars among ladies, I guess. M: There is something in the water. [laughs] S: The thing is that when we started – it was like 20 years ago – not only like a Within Temptation but as The Circle which was similar to Within Temptation – we were one of the first bands on this scene. We had success already at that time. People got inspired and started doing more or less the same kind of thing. You see – the more successful the scene is, the more people would be inspired by it. So I think that together with some other bands, we inspired the whole scene. Do those younger vocalists come to you to say „thanks for inspiring me”? Or do you compete? However, I don’t think you have to… S: Sometimes they do, sometimes they don’t. We don’t feel like competing. Even when you are on the same scene, you have your own battles. It is difficult enough to write a good album. You have to believe in your own strength. You have to do what you like. When we write our album, we care just about our album. If that’s better or not – it all depends on your writing skills. If you’re not good enough, you won’t be successful and someone else will have more luck. Do you like singing a cappella? S: Sometimes yes. With other vocalists it is very cool.


When I listened to Hydra for the first time, I played it really quiet. I thought that the beginning of Edge of the World was sung a cappella. Later, I turned it up and discovered instruments in the background. But my first thought was: „her voice reminds me of this woman singing The Nightingale in Twin Peaks!” S: Really? That’s a big compliment. That was one of my favorite series! I really loved that song! Maybe somewhere I was inspired by this. You never know. Do you sing lullabies? S: Yes, I do. My youngest son always wants me to sing Twinkle Twinkle Little Star in English. And he sings along so we start singing together. I do a harmony on his vocals and he looks at me and is like „oooh, what is she doing? She’s doing something different, but it’s nice!”. He has a good ear for music. And he wants me to sing at least 20 songs before he sleeps. When I say: „I’m going”, he’s begging for another one. I’m like: „Ok, Ok – we’ll do another one”. It’s blackmail. [laughs] How do you maintain the balance between your two lifestyles – being on the road and being a wife and a mom of three? S: It’s difficult. Martijn also became dad of a son a few weeks ago and he already has a daughter. Everybody in the band has kids, except for Ruud and Jeroen. We all try to juggle between two roles, of course. We’re trying to keep the balance. We’re

lucky that our partners can stay at home and take care of the kids. In my case, it is Robert [Westerholt – the band’s guitar player – RA] of course, unfortunately in a way. But it gives me a lot of rest and it can be combined with music. He is still doing all the things that he used to do, except that he is not on stage with us anymore. Is there anything that people might be surprised to know about you? S: Do you have any dark kind of hobbies, Martijn? [laughs] M: Yes, a lot of them. I don’t even dare to say. [laughs] S: I think that people may not know that Robert is racing cars. I like painting and enjoying life. I play tennis, I love playing tennis! M: I live among animals in the countryside… S: He also does a lot of projects with other bands and other stuff. Ruud also has Iron Maiden cover band and he has a symphonic metal band For All We Know. He is also working for the first metal school in the world in Holland. Two weeks later, a UK version came up but it was in the Netherlands where the first metal school was set up. He’s a teacher there. They teach everything about metal. He also works for a rock academy. So he and Martin do a lot of stuff besides Within Temptation, they are involved in so many projects. And I started a jewelry line. At the moment, it is still called a Within Temptation and Gem Kingdom. We work together with Gem Kingdom and it’s fun because I admire them a lot.

17


photo: Falk-Hagen Bernshausen

rock talk


nikt nie chce

u

mie rać


ROZMAWIALIŚMY NIEDAWNO Z JOEM CARDAMONE Z AMERYKAŃSKIEJ GRUPY POST-HARDCORE’OWEJ THE ICARUS LINE. CO SĄDZI O STARZENIU SIĘ? JAK ZMIENIAŁ SIĘ PRZEZ OSTATNIE 20 LAT SPĘDZONE NA SCENIE? CZY ŁATWO GRAĆ W ZESPOLE I JEDNOCZEŚNIE MIEĆ STAŁĄ PRACĘ? I PRZEDE WSZYSTKIM – CO ON, DO CHOLERY, MA DO PERKUSISTÓW? ODPOWIEDZI NA TE I INNE PYTANIA ZNAJDZIECIE W WYWIADZIE PRZEPROWADZONYM PODCZAS NIEDAWNEJ KRÓTKIEJ TRASY KONCERTOWEJ GRUPY PO WIELKIEJ BRYTANII.

photo: Falk-Hagen Bernshausen

AZ, zdjęcia: falk hagen bernshausen

Gracie właśnie w Wielkiej Brytanii. Jak idzie? W porządku, jak zawsze. Niektóre wieczory są udane, inne nie, ale my zawsze gramy dobrze. Możemy wrócić do samego początku, do zespołu Kanker Sores? W tym zespole grało kilku późniejszych muzyków z The Icarus Line. Jesteś częścią przemysłu muzycznego od dwudziestu lat. Jak rozwinąłeś się jako osoba przez te dwadzieścia lat spędzonych na scenie i jak zmienił się przez ten czas przemysł muzyczny oraz twoje doświadczenia związane z tą branżą? Zarówno z perspektywy muzyka, jak i zwykłego człowieka. Trudno jest analizować samego siebie. Gdy miałem 16 lat i zaczynaliśmy grać koncerty, wszystko robiliśmy sami. Zawsze miałem cyniczne nastawienie do branży muzycznej, bo w niej dorastałem. Tu nic się nie zmieniło. Tak jest ze wszystkim – jeśli pracujesz długo na jakimś polu, to się zmieniasz. Jak dobrze pójdzie, uczysz się, jak robić pewne rzeczy lepiej, dowiadujesz

20

się, co się naprawdę liczy, a co – niekoniecznie. Zyskujesz swoją tożsamość. 20 lat to szmat czasu. Masz 34 lata, więc to ponad połowa twojego życia. Właśnie. Nie uważam, żeby bardzo zmienił się mój charakter. Jestem tylko trochę starszy. Ale pod względem artystycznym wciąż jaram się tymi samymi rzeczami, którymi jarałem się jako dzieciak. A pod innymi względami – musiałbyś raczej spytać kogoś, kto zna mnie od dwudziestu lat, czy aż tak bardzo się zmieniłem. Pewnie powie coś w stylu: „teraz to zadziera nosa. Myśli, że jest lepszy od innych”. [śmiech] [Pytam perkusistę Bena Halletta, który siedzi obok] Ben, sądzisz, że jest lepszy niż inni? [śmiech] Ben: O, tak… [śmiech] No dobrze. Z całym szacunkiem, wiem, że miałeś problemy z perkusistami. Jednym z nich był Tim Childs. Mógłbym


też wspomnieć o Jeffie Watsonie, pseudonim „The Captain”, Troyu [Petreyu] itd. W czym Ben Hallett różni się od tamtych perkusistów i co takiego daje zespołowi, czego poprzedni perkusiści nie byli w stanie dać? Ma akcent w stylu Michaela Caine’a, a to jest dość przydatne. [śmiech] Kiedy tu przyjeżdżamy, ludzie go słuchają, na nas natomiast patrzą, jakby chcieli powiedzieć „zabierzcie nam z oczu tych pieprzonych palantów!”. A jeśli chodzi o styl, to Ben jest po prostu dobrym bębniarzem. Patrząc na waszą historię, perkusiści zawsze mieli najgorszą robotę… Faktycznie. Troy i Jeff swoje z nami przeszli. Zawsze były problemy, ale dla mnie zawsze ważniejsze było to, jak dogadujemy się w kwestii muzyki, niż jakieś inne sprawy, które czasem szkodziły grupie. Najważniejsze dla mnie jest to, co słyszę. Reszta pozostaje na drugim miejscu. Tak się akurat złożyło, że Ben jest totalnym wariatem. To też sprawia, że mamy w grupie pewną stabilizację. Chodziło mi też o to, że wielu perkusistów nie dawało rady. Myślę, że byli w stanie podołać, ale bycie w zespole w 2013 roku to nie jest łatwa sprawa. To ciężka harówka, a w zamian nie dostaje się zbyt wiele. Żeby to robić, trzeba angażować się całym sobą. U tamtych wygląda to tak, że Troy ma swoje życie, żonę i takie tam. Jeff ma robotę oraz swoje własne ścieżki. Z Benem poznaliśmy się przy okazji projektu, którego nagrania produkowałem. Stopniowo zacieśnialiśmy współpracę i w końcu doszło do tego, że nagraliśmy wspólnie kilka świetnych płyt. Ben, nie miałeś wątpliwości przed dołączeniem do The Icarus Line wobec doświadczeń poprzednich perkusistów? Musiałeś słyszeć różne straszne opowieści o tym, jak zostali potraktowani, o tym, że nie dawali rady. Ten zespół nigdy nie zaznał stabilizacji na stanowisku perkusisty. Ben: Szczerze mówiąc, nie słyszałem żadnych historii o doświadczeniach poprzedników. Poznałem Jeffa [Watsona, poprzedniego perkusistę – przyp. RA], bo graliśmy w Toronto na jednej imprezie. Sprawiał wrażenie mało zrównoważonego. [śmiech] Myślę, że Jeff sam zgotował sobie taki los. Widziałem też Troya podczas koncertu. Był świetny. Widziałem więc dwóch bębniarzy. Słyszałem jeszcze o trzecim, ale on był w zespole tylko tymczasowo. Widziałem, że do nich nie pasuje, bo grał w całej masie innych grup. Uważałem, że ciężko będzie to pogodzić i tak właśnie było. Ale w przypadku dwóch pozostałych myślę, że chodziło raczej o ich charaktery, a nie o to, że nie dawali rady. Problem nie tkwił w ich umiejętnościach. Joe: O tak, obaj to świetni perkusiści, ale nie nadawali się do grania w tym zespole. Lance Arnao – wiem, że wrócił do zespołu, ale tym razem nie pojechał z wami w trasę. Czy wciąż jest członkiem grupy? Joe: Cóż, nie wiem. Skoro go tu nie ma, to chyba nie. Be: Bardzo nas zawiódł. Wie o tym dobrze. Jesteś kapitanem tego statku, tym, który jest tu na dobre i na złe, przeżywa porażki i sukcesy. W międzyczasie przychodziło i odchodziło wielu muzyków. Jak czujesz się z tym, że jesteś w tym zespole od samego początku, podczas gdy inni uciekali z tego statku, gdy zaczynały się problemy? Biorąc pod uwagę, jak trudna jest sytuacja w branży muzycznej, czy pomyślałeś sobie kiedyś – „już nie mam na to siły”?

Nie, muzyka zawsze była dla mnie dobra. Nadaje sens mojemu życiu. Nie ma innej alternatywy. Nie mam innej możliwości wyrażania siebie. Oczywiście zdarzają się chwile, gdy jest ciężko, ale to dotyczy wszelkich aspektów życia. W życiu też bywa ciężko i albo starasz się stawiać czoła problemom, albo nie. W muzyce jest tak samo jak w życiu. Po co dawać sobie spokój, skoro kiedyś i tak wszystko będzie musiało się skończyć? Wolę przezwyciężać problemy i robić to, co kocham, bo w każdej chwili mogę to stracić. Zawsze wyznawałem taką filozofię, nigdy nie miałem innych poglądów w tej sprawie. Czy wobec tego twoje doświadczenie cię w jakiś sposób postarza? Nie mam pojęcia. Mam problemy z plecami, to na pewno. [śmiech] Robię to, odkąd byłem naprawdę młody. Mam za sobą wiele doświadczeń, musiałem psychicznie zaakceptować to, co robię ze swoim życiem. Gdy jesteś w stanie określić i zaakceptować to, kim jesteś i jaka jest twoja rola w życiu, wszystko staje się łatwiejsze. Nie odczuwam żadnych wewnętrznych konfliktów. To znacznie ułatwia życie. Sprawia też, że i muzyka staje się prostsza, bo zostają czyste, szczere intencje, a wtedy człowiek wzbija się na swoje wyżyny. Myślę, że ważne jest także to, że masz bezkompromisowe nastawienie. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy The Icarus Line pojawiło się na scenie, miało się wrażenie, że chcecie zburzyć cały muzyczny porządek, po części ze względu na waszą bezkompromisowość i szczerość. Oczywiście ten brak skłonności do kompromisów powodował pewne problemy, jak incydent z gitarą Steviego Raya Vaughana czy sytuacja z niedawnego koncertu, który graliście z The Cult w House of Blues [zespół został wybuczany przez publiczność – przyp. RA]. Publiczność mainstreamowa wylała na was wiadro pomyj, gdy „The Captain” i The Rev z Avenged Sevenfold mieli ze sobą zatarg. Poza tym namalowaliście na autobusie The Strokes napis „ssiemy fiuty”. Nie sądzisz, że istnieje ryzyko, że wasze zachowanie przyćmi muzykę? Nie, w ogóle nie przywiązuję do tego wagi. Te wszystkie sytuacje były reakcją na pewne wydarzenia lub atmosferę. Jeśli ludzie chcą o tym gadać, to w porządku. Ale sądzę, że przez ostatni rok trochę się to wyrównało, bo prasa dużo pisała o nowej płycie, a krytycy dobrze ją ocenili. Nie ma to dla mnie większego znaczenia, nie zmieni w żaden sposób naszego życia, ale to dobrze, że ci ludzie postrzegają nas jako autentyczny głos autsajderów, bo tego właśnie potrzebuje obecnie świat. Mówisz, że nie ma to większego znaczenia, ale wasza nowa płyta – Slave Vows – zebrała fantastyczne recenzje. Wiele osób twierdzi, że dorównuje krążkom Penance Soiree i Mono, który zresztą jest moim ulubionym, ale to kwestia gustu. Jest lepsza niż te dwie płyty. Jak to jest być znowu w świetle kamer po okresie mniejszego zainteresowania, jak w czasach Black Lives… ? Nie czuję różnicy, bo uważam, że obecnie klimat dla muzyki jest gorszy niż w tamtych latach, więc pomimo tego, że płyta została dobrze odebrana przez krytyków, znalezienie nowych fanów to zupełnie inna bajka. To zaledwie jeden krok do przodu. Na razie nie zamierzam się podpalać. Nagraliśmy dobrą płytę, teraz wrócimy do domu i nagramy kolejną. Od razu po powrocie z trasy? Tak.

21


photo: Falk-Hagen Bernshausen


W jaki sposób posiadanie własnego studia ułatwia życie takiemu zespołowi jak wy? Nie musicie polegać na wytwórni płytowej, która nie tylko finansowałaby nagrania, ale jeszcze zajmowałaby się masteringiem, produkcją itd. Są zalety i wady takiej sytuacji. Mamy możliwość pracy wtedy, kiedy jesteśmy w stanie pracować. Wszyscy jesteśmy zajęci, mamy rodziny i normalną pracę. To daje nam luksus dostosowania terminów nagrania płyty do planów każdego z nas. Możemy spędzić na nagrywaniu nowej muzyki tyle czasu, ile będzie trzeba, a zazwyczaj nie trzeba go aż tak dużo. Czy to, że wszyscy macie normalną pracę utrudnia koncentrowanie się na muzyce lub koncertowanie? Na pewno utrudnia koncertowanie. Gdybyśmy nie musieli martwić się o pieniądze, cały czas bylibyśmy w trasie. Wiele rzeczy byłoby znacznie łatwiejszych. Ale jeśli chodzi o kreatywność i tworzenie nowej muzyki, to nie. Nie ma o czym pisać, jeśli siedzi się z założonymi rękami i nie trzeba się martwić o kasę. U nas to nie działa. Piszemy o życiu, więc jeśli nic się w nim nie dzieje… Kilka razy było tak, że mogłem sobie pozwolić na obijanie się i zastanawianie się, o czym chcę pisać – to, co wtedy stworzyłem nie należy do moich najlepszych dokonań. Najlepiej idzie mi wtedy, kiedy mam przeciw czemu się buntować. Ale czy to tak naprawdę dobre? Artystycznie pewnie tak, ale nie czujesz się tym zmęczony? O tak, w końcu nikt nie chce pracować. Wszyscy pragną robić to, na co mają ochotę. Mnie też to wszystko męczy. Kto lubi łazić codziennie do roboty? Byłoby cudownie, gdybyśmy mieli każdą chwilę dla siebie, pewnie wydawalibyśmy płyty co tydzień. Ale w życiu nie ma tak dobrze. Są już jakieś plany odnośnie do nowej płyty? Sam nie wiem. Mam jakiś ogólny zarys tego, jak chciałbym, żeby brzmiała, gdy już ją skończymy. Jak długo może to zająć? Może kilka miesięcy. Będziemy zbierali się po kilka razy w tygodniu na kilka godzin dziennie. To będzie kilka tygodni roboty, ale rozłożonej na nieco dłuższy okres czasu. Jak opisałbyś proces tworzenia płyt? Czy przez te wszystkie lata cokolwiek się pod tym względem zmieniło? Trochę. Przy wcześniejszych płytach, tych, których dzisiaj nie mogę już słuchać – czyli w sumie wszystkich oprócz ostatniej… Bo są stare czy nie jesteś z nich dumny? Nie chodzi o dumę. Tam po prostu nie ma nic, czego musiałbym jeszcze kiedykolwiek słuchać. Proces twórczy wygląda obecnie podobnie jak wcześniej. Wymyślam coś, przynoszę na próbę, a potem z powrotem zabieram do domu, żeby jeszcze to oszlifować. Wymieniamy się pomysłami, aż nad naszymi głowami otwiera się niebo i powstaje gotowy numer. Tak to mniej więcej wygląda. To, że Ben jest teraz z nami też pomaga, bo potrafi się szybko dostosować, więc nie musimy wszystkiego planować dużo wcześniej, a to dla mnie bardzo ważne. Nie lubię za dużo gadać, lubię działać. Obecnie łatwiej nam działać. Każde wykonanie danego kawałka w studio ma

swoje unikatowe właściwości. Tak nagrywaliśmy Slave Vows. Gdybyś usłyszał podejście nagrane zaraz przed tym, które trafiło na płytę, to wiedziałbyś, że one są zupełnie inne. To nie są różnice kosmetyczne. Niektóre bardzo się od siebie różnią, bo nie ustalaliśmy wcześniej, ile razy zagramy jakiś motyw, ile razy powtórzymy dany fragment… Obecnie raczej nie tracimy czasu na zajmowanie się takimi sprawami. Nagrywaliście z Annie [Hardy] z Giant Drag, wydawaliście też wspólne siedmiocalowe single z Burning Brides i Pen Expers. Z kim jeszcze chciałbyś współpracować? Gdyby tylko udało się nagrać utwór z Ianem Astburym… Jeśli mam być szczery, nie bawi mnie wspólne nagrywanie. Nie jest dla mnie priorytetem. Wiem, ze jest sporo osób, które lubią chwalić się znanymi nazwiskami pojawiającymi się na ich płytach, ale to nie dla mnie. Wszystkie moje ulubione kapele to zespoły, które jako całość były silniejsze niż tworzący je muzycy z osobna. Może to nieco romantyczne podejście do muzyki, ale tak to właśnie czuję. Nie potrzebuję do tego wsparcia innych ludzi. W przypadku Slave Vows było nas po prostu kilku gości w jednym pomieszczeniu, nagrywających płytę. Lubię tak nagrywać i nie zajmuję sobie głowy współpracą z innymi. I tak ciągle z kimś pracuję – jestem producentem. Produkuję płyty innych wykonawców, więc co tydzień pracuję z innym zespołem. Natomiast jeśli chodzi o nasz zespół, to świetnie radzimy sobie sami. A projekty poboczne? Byłeś członkiem Souls She Said. Tak, to był taki projekt, który miał uszczęśliwić Dona [Devore], gdy grał w The Icarus Line. Miał swoją grupę, w której był głównodowodzącym. To była dobra zabawa, nagrywaliśmy w Australii, spędziłem też trochę czasu w Filadelfii, ale lubię koncentrować się na czymś konkretnym i pilnować, by wyszło to jak najlepiej. Nigdy nie mów nigdy, ale nie lubię się rozdrabniać. Nie chcę brać udziału w dziesięciu niezłych projektach. Chcę trzymać się jednego, który coś zdziała. Niedawno zmarł Lou Reed. Jak już wspominaliśmy, masz 34 lata. Co sądzisz o starzeniu się? Oczywiście nikt nie chce umierać. No dobrze, niektórzy chcą, skoro się zabijają, ale ja się tym zbytnio nie przejmuję. Na razie starzenie się odbieram pozytywnie, bo jako młody łebek nie miałem za dużo w głowie. Teraz znacznie lepiej radzę sobie z życiem. Obecnie znacznie lepiej idzie mi czerpanie z muzyki tego, czego chcę. Starzenie się wcale mi nie przeszkadza. Jak definiujesz sukces? I czy ta definicja sukcesu obecnie byłaby inna niż w początkach twojej przygody z muzyką? Nie, raczej nie. Prawdopodobnie jest dokładnie taka sama. Sukces to po prostu zbliżenie się do tego, co chciało się osiągnąć przez całe życie, czyli do nagrywania świetnych płyt i dobrych występów na żywo. To mój podstawowy cel – próbować zrobić coś wielkiego. Mówiliśmy o tym, że jesteście trochę na peryferiach branży muzycznej i że doskonale rozumiesz, kim jesteś i co chciałbyś osiągnąć. Jak zatem opisałbyś The Icarus Line komuś, kto nigdy o was nie słyszał? Obecnie trudno wyjaśniać takie sprawy, bo wszystko jest wrzucane do szufladek z nazwami gatunków. Gdybym opisywał nas komuś, kto ma jakieś pojęcie o muzyce, byłoby prościej. Gdy opisuję nas gościowi z monopolowego, w którym kupuję fajki, to najczęściej mówię po prostu: „gramy głośnego punka”. [śmiech]

agnieszka „vspectrum” Jędrzejewska

A skoro mowa o nowej płycie – ze 2 czy 3 lata temu zbudowałeś własne studio, GangBang Park… To moje stare studio, tak… Ale to już z pięć lat temu. Jak ten czas leci.

23


rock talk

no

one

s t n a w to

die


photo: Falk-Hagen Bernshausen


WE RECENTLY SPOKE TO JOE CARDAMONE FROM US POST-HARDCORE BAND THE ICARUS LINE. WHAT DOES HE THINK ABOUT GETTING OLD? HOW DID HE EVOLVE THROUGHOUT THE LAST 20 YEARS ON STAGE? IS IT EASY TO BE IN A BAND AND HAVE A DAY JOB AT THE SAME TIME? AND MOST IMPORTANTLY – WHAT THE HELL DOES HE HAVE AGAINST DRUMMERS? THIS AND A LOT MORE STRAIGHT FROM THE BAND’S SHORT UK TOUR.

photo: Falk-Hagen Bernshausen

az, photography: falk hagen Bernshausen

You’re touring the UK at the moment, how is the tour going? Ok, like all our tours. Some nights are good, some nights are bad, but we play good all nights. Can we go back to the beginning, Kanker Sores? Obviously that was a band that involved guys from The Icarus Line. In the last 20 years that you’ve been a part of the music industry and now that you’re 20 years older, how do you think you’ve grown as an individual and how do you think the music industry and your experiences within the musical field have changed over the years? Not only as a musician but also as an individual. It’s hard to analyze yourself. When I was 16 and we started playing shows, we did it ourselves. I always had a cynical outlook on the entire industry because I grew around it. I kind of still have that view, so that hasn’t changed. It’s like with anything – if you work at something for a long time, you learn. Hopefully, you learn about smarter ways of doing things, what parts of it matter to you more and what parts don’t. You develop an identity over time. 20 years is a long time.

26

You’re 34 right now, so it’s over 50% of your life. It is. I don’t feel like I’ve changed that much on a personal level, honestly. I’m just a little bit older. But the same things that excited me about music when I was a kid, still excite me today, as far as the artistic aspect of things. Besides that, I don’t know. You’d have to ask somebody else, who’ve known me for 20 years, how I changed. He’d probably be like, “oh, he’s so stuck up now. He thinks he’s better than everybody else”. [laughs] [asks the drummer, Ben Hallett, who was sitting near] Ben, do you think he’s better than everyone else? [laughs] Ben: Yeah… [laughs] Alright. With utmost respect, I know that you had problems with drummers in the past. Tim Childs was one of them. We could also talk about “The Captain” [Jeff Watson], Troy [Petrey] etc. How do you think Ben Hallett is different to all the other drummers and what does he bring to the group that the other drummers haven’t been able to bring to this group?


A Michael Caine-esque accent which really helps [laughs]. When we get over to this country, people would actually listen to him and they look at us and they’re like, “get these fuckin’ scumbags outta here!”. Stylistically, Ben’s just a good drummer. Based on your history, drummers always have the hardest job… They do. Troy and Jeff hung in there for a good haul. There were always problems but I’ve always been attracted by people’s musicality more than anything else they brought to the situation, which sometimes is to the detriment of the group. But I hear with my ears first, and everything else is second. It’s just happens to be that Ben is a total fuckin’ psycho. That helps to bring the stability. I was referring more to how a lot of drummers haven’t been able to hack it. I think drummers have been able to hack it, it’s just that being in a band in 2013 isn’t easy. It’s the hardest gig you can pick up. There’s not a lot of reward. You really have to be in it to do it. For those other guys – Troy has his life, a wife and things like this. Jeff has a job and his own path to deal with. Ben and me met up through a project I produced. One thing led to the next and we started making great records. Ben, weren’t you a bit apprehensive about joining The Icarus Line based on the experience of previous drummers? Hearing all the horror stories about how they were treated, how they couldn’t hack it. The band never had a stable history when it comes to drummers anyway. Ben: To be honest, I didn’t know any stories about experiences of previous drummers. I only met Jeff [Watson – the previous drummer] because we played a show together in Toronto, and he seemed very unstable anyway [laughs]. I thought Jeff was his own downfall, really. I saw Troy play a show as well. He was really good. So I’ve seen two drummers. I’ve heard about the third one but he was just like a fill-in guy. I kind of knew that he didn’t really fit anyway because of all the other bands he played in. I thought it’d struggle and I think it did. But the other two guys – I think it was more their personalities than the reason that they didn’t hack it. Not their ability. Joe: Yeah, both of these guys were great drummers, they just weren’t cut out for being in a band. Lance Arnao, I know he joined the band again but he hasn’t been able to go on tour on this occasion. Is he still part of the band? Joe: Well, I don’t know. If you’re not here then you’re not part of the band. Ben: He let us down in a big way. And he knows what he’s doing now. You’re essentially the captain of the ship, the person who’s stuck through this, through thick and thin, disaster after disaster, triumph after triumph. But you’ve seen your fair share of people come and go. For someone like you, who’s been through it from the beginning and have seen so many people jump off when it’s becoming difficult – how does it make you feel? Considering how difficult the music industry is right now, have you ever come to a point when you thought – I just can’t do it anymore? Not really, because music’s been really good to me. It’s given me a purpose in life. And there is no alternative. I don’t have any other avenue to express myself at all. Of course there’s al-

ways time when things get hard, but that’s life in general. Life just gets hard and you either rise up to meet it or you don’t. Music is just the same thing, it’s a mirror of life. What’s the point of quitting, it’s all gonna be over at some point anyway. I’d rather ride it out and be able to do something I love, because it can be taken away at any given moment. That’s always been my point of view and I’ve never not felt that way. Do you think that, as a consequence, you’re experience makes you older than your formative years? I have no idea. I have back problems, that’s for sure [laughs]. I’ve just been doing this since I was really young. I have a lot of experience and I’ve had to mentally come to terms with what I am doing with my life and kind of define that and accept it. When you can define and accept what you are, who you are and what you’re here to do, everything gets a lot easier. I don’t have any struggle within whether I’m supposed to be here or not. I know I am. That makes life a lot simpler for me. And it makes music a lot simpler because then you’ve kind of distilled everything down to a pure, honest intention and with that you’re your most effective. The problem with that as well is that you have that no-compromise sort of attitude. I remember when The Icarus Line first broke out into the scene, it was almost as if you guys were challenging the status quo partly because of your confrontational no-bullshit, no-holds-barred attitude, and obviously there have been some incidents because of your inability to be able to compromise, for example the Stevie Ray Vaughan’s guitar incident, the fact that only recently you guys were playing with The Cult at the House of Blues [the band was booed by the audience] and you got shit from what is essentially a mainstream audience when “The Captain” went up against The Rev from Avenged Sevenfold. But also when you spray-painted The Strokes tour bus with the immortal headline “sucking dicks”. Do you sometimes feel that maybe your off-stage antics are in danger of eclipsing your music? No, I don’t really think about that. All those things happened as a reaction to climate or a situation we’re put in. If people want to talk about that shit, that’s fine, but I think that just over this last year it’s kind of evened out a little bit with the press for the new record and the way it’s been received by critics, which ultimately doesn’t really matter and doesn’t really do anything for any of our lives, but it’s just good that people see this group has genuine outsiders’ voice and that’s something the world needs right now. You say it doesn’t make much of a difference, but your new album – Slave Vows – has done incredibly well from the critical stands. A lot of people are arguing how it’s up the with Penance Soiree or Mono, which is my favorite, but that’s just my personal opinion. It’s better than both of those. How does it feel coming back almost into the musical limelight after the wilderness years such as Black Lives… ? It doesn’t feel any different because I feel like the current climate of music is worse than those years, so even though the record’s been well received by critics, finding our audience is a different task we have to figure out right now. We only got one leg up the stairs. I’m not trying to get all excited about anything just yet. We did a good record, we’re gonna go home right now and make another one.

27


photo: Falk-Hagen Bernshausen

You’re gonna make another record pretty much straight away? Yeah.

time. Who the fuck wants to go to work every day? It would be great if we had all the time in the world, we’d put a record out every week. But that’s just not how life works.

Talking about making a new record – your GangBang Park studio which you set up something like 2-3 years ago… It’s my old studio, yeah… It was like 5 years ago. Time flies.

What are your plans for the new record? I don’t know. I just have a very vague concept of where it needs to be by the end.

In what ways having your own studio has benefited the band as opposed to relying on a record label not only to fund you but also distribute, master and produce you. There’s advantages and drawbacks. We have access to be able to do work the way we can, because all of us have busy schedules, families and jobs. It affords us the luxury of being able to work around that, to be able to put in the amount of time we need, which isn’t a lot.

How long do you think this is going to take? Maybe a couple of months. But by saying this, I mean us getting together a couple of times a week for a couple of hours a day. So it’s a couple of weeks but we usually have to spread that out over a longer period of time.

The fact that you have to do your day jobs, does it hinder your ability to concentrate on music or tour as much as you’d want? Definitely for touring. If no one had to worry about money, we’d tour all the time. Things would probably be a lot easier. But as far as writing and being creative – no, I don’t think so. You don’t have anything to write about if you just sit around and you have money. That’s not the kind of stuff we do. We write about life so if you’re not really living life… The few times I had the luxury of just sitting around and pondering what the fuck I was going to write – it hasn’t really been my best material. Usually my better material has come out of some sort of resistance. Is that a good thing, though? I mean, artistically it might be a good thing but do you ever get tired of that? Oh yeah, and no one wants to work. Everyone wants to be able to do what they want to do all the time. I’m tired of it all the

28

How would you describe your writing process when it comes to making albums? Has it changed at all over the years? It’s changed a little bit. The earlier stuff, the stuff I can’t listen to which is anything previous to the record we’ve just made, because I just don’t wanna hear it… Is that because it’s old or because you’re not proud of it? It’s not a matter of not being proud of it. There’s just nothing I ever need to hear again for the rest of my life. The writing process these days is similar to how it’s always been when I come up with the seed and bring it into the room and then bring it back home and work on it some more. We kind of ping-pong the idea until the fuckin’ sky breaks open and it’s born. That’s pretty much how it is. Having Ben in this group helps because he has a good fluidity to his playing and he can remain flexible at a moment’s notice, so we don’t have to set up road maps as much as we used to which for me is a great thing. I just don’t like talking about things, I just like doing them, letting them happen. So these days I can physically conduct things, we can conduct each other. Each take of a song has a unique skeleton


to it, which is how we did Slave Vows. If you’ve heard the take before the take that made the record, it’s gonna be different. Not just slightly different, some of them were drastically different because we didn’t talk about how many times we were gonna play this, how many times this part is repeated… These days, we don’t really talk about that kind of stuff. You collaborated with Annie from Giant Drag and you’ve also done some 7 inch splits with Burning Brides and Pen Expers. Who would you like to collaborate with in future? If we could have Ian Astbury to sing on a song… I don’t really like collaborations, to tell you the truth. I’m not big on it. It’s not at the top of my list. I know that a lot of people like to flash other people’s names on their records, it’s not something I’m into. It’s not that attractive to me. All my favorite bands were just a bunch of guys that were greater than the sum of their parts. Maybe I have this romantic notion in my mind about music like that but for me, it’s how I like to do it. I don’t need to stand on somebody else’s shoulders. With Slave Vows it was just us in a room, making a record. It’s how I like to do it. So I don’t worry about collaborations. I collaborate all the time – I’m a producer. I produce other people’s records, so I’m in a different band every week. For this group – we’re fine. What about side projects? I know you’re a part of Souls She Said. Yeah, that was something to keep Don [Devore] happy while he was in The Icarus Line. He had something he was a focal point of. It was good fun, we got to make a record in Australia and I got to spend some time in Philly which was good time and all that but I like to focus on what I’m trying to do and hopefully get the best out of that. Never say never but I really like to dig in to the one thing I’m trying to do right. I don’t wanna do ten okay projects. I want to do one thing that makes the mark. Lou Reed died recently. Having said that you’re 34, how do you think about getting old? Obviously no one wants to die. Well, some people do, that’s why they kill themselves but I don’t worry about it too bad. To me, getting older has been mostly a positive experience, I wasn’t well in the head when I was a youth. For me, life’s been more manageable. I can get what I want out of music in a more efficient way these days. I don’t mind getting old at all. How would you define success? And is your definition of success different to what it was when you started? No, I don’t think so. It’s probably exactly the same. Probably success is just getting closer to what you’ve been trying to achieve the whole time, which is making great records and doing good performances. For me that would be the first goal – to try and do something great. Having spoken about how you guys operate on the periphery of the music industry, and also having spoken about how you have a great understanding of who you are and what it is that you want to achieve – how would you go about describing The Icarus Line to someone who’s never heard about you? These days it’s hard to explain it to people because everything is kind of nudged into genre categories so much. If I was describing it to someone who I know has some sort of idea about music, then it’s easy. If I’m describing it to a guy in a liquor store that sells me cigarettes, I usually just say “oh, it’s loud punk”. [laughs]

29



rock talk

nowa twarz

mayan „JEŚLI LUBICIE SYMPHONIC DEATH METAL, TO JESTEŚMY ZESPOŁEM DLA WAS…” – tak przedstawia się holenderski zespół mayan, z członkami którego rozmawialiśmy podczas imprezy wydanej z okazji premiery płyty antagonise. yolanda clijnk, hans clijnk foto: hans clijnk / nuclear blast

Minęły trzy lata od wydania waszego debiutanckiego albumu, Quarterpast. Kiedy zaczęliście pracę nad najnowszym albumem, Antagonise? Mark Jensen: Od razu po wydaniu pierwszego albumu zaczęliśmy zbierać pomysły na tę płytę. Jak bardzo Quaterpast różni się od Antagonise? M: Albumy zdecydowanie różnią się od siebie. Nowy album jest bardziej spójny i lepiej wyważony. Znajdziecie więcej ciężkich dźwięków, które lepiej oddają nasze podejście do muzyki. Pierwszy album, Quarterpast, można uznać za eksperyment. Chcieliśmy zobaczyć, co będzie się dobrze sprawdzało, teraz już to wiemy. Ta płyta jest dla nas ogromnym krokiem naprzód. Wcześniej byliśmy zadowoleni z naszej pracy, ale nowa płyta jest o wiele lepsza pod względem brzmienia. Wprowadzaliśmy wiele poprawek, zanim osiągnęliśmy ostateczny rezultat. Poprzednio zadowalaliśmy się wszystkim, co stworzyliśmy. Frank Schiphorst: Zmieniliśmy podejście do piosenek, pojawiła się płynność i harmonia w metalowych kawałkach. W bardziej technicznych kawałkach nie ma aż tylu chwytliwych motywów. Jack Driessen: No i Henning [Basse, jeden z wokalistów grupy – przyp. RA] odgrywa teraz większą rolę. F: Tak. Odkąd dołączył do nas, piszemy nasze utwory pod niego.


Co oznacza tytuł nowego albumu – Antagonise? M: Chodzi o robienie sobie wrogów. F: O szczucie ludzi przeciwko sobie. O wkurzanie i prowokowanie ich. Czy artysta, który stworzył grafikę do płyty, wiedział o czym są zawarte na niej utwory? M: Stefan Heilemann, który wykonał rysunki, zapoznał się dokładnie ze wszystkimi tekstami. Uznaliśmy, że będzie najlepiej, jeśli damy mu wolność tworzenia. Frank również przyczynił się do powstania okładki. Zasugerował, by zostawić tam więcej otwartej przestrzeni. Stefan nie potrzebuje wielu wskazówek, same teksty wystarczyły w zupełności. Okładka wyszła świetnie. Kto jest autorem tekstów? M: Ja. Ale najpierw nagrywamy wspólnie muzykę, a później dopasowujemy tekst, który oddaje nastrój melodii. Henning wymyśla jakieś przypadkowe słowa, żeby opracować linie melodyczne wokali, ja piszę właściwe teksty. Czasem zostawiamy niektóre zmyślone słowa w wersji końcowej, jeśli wokół nich powstał tekst. Bardzo lubię tak pracować. Nie da się omówić wszystkich jedenastu utworów, więc powiedzcie chociaż, która piosenka jest waszą ulubioną i dlaczego? J: Moją ulubioną jest ostatnia piosenka z płyty, Faceless Spies. Jest to też pierwsza piosenka, którą zaprezentowaliśmy słuchaczom, zanim wydaliśmy płytę. Wydaje mi się, że przy każdym odsłuchu zaskakuje słuchacza, ale jednocześnie nie jest chaotyczna. Pomimo swojej długości, świetnie buduje napięcie. Jesteśmy z niej niezwykle zadowoleni. F: Zgodzę się. Dla mnie też Faceless Spies, ale także Paladins of Deceit i Devil in Disguise. Każdy utwór ma swój niepowtarzalny urok, tak jak Insano, czyli utwór akustyczny. Nie gram jej podczas koncertów, więc mam chwilę przerwy, mogę na przykład wypić piwo. Na żywo najbardziej lubię grać te bardziej metalowe utwory: Faceless Spies albo Bloodline Forfeit. M: Faceless Spies jest także moją ulubioną piosenką [zbiorowy śmiech]. Ludzie bardzo ją polubili. Jednak nie jestem w stanie zdecydować, która piosenka jest najlepsza, bo cały album jest dobry. Gdy słucham tej płyty, nie przerywam w trakcie, a to dobry znak. Zazwyczaj masz przesyt słuchania w kółko tych samych numerów po nagraniu, ale w tym przypadku jest zupełnie inaczej. Płyta ma w sobie pewien rodzaj magii, który sprawia, że ciągle się do niej wraca. Daje kopa. M: O tak. Ja też jestem pod ogromnym wrażeniem Faceless Spies. Sprawia wrażenie muzycznego dialogu pomiędzy Markiem a Henningiem. Czy był to zamierzony efekt? F: To super. M: Tak, zdecydowanie. Ta piosenka jest świetnym przykładem na to, co można zrobić z tekstem. Każdy z nas dostaje swoją rolę, np. ktoś jest adwokatem diabła, a druga osoba przeciwnikiem. Kiedy pracujesz nad tekstem, zaznajamiasz się z obiema stronami konfliktu, uświadamiasz sobie, że nie wszystko jest zawsze czarno-białe, nie wszystko jest proste. Musisz zawrzeć w tekstach różne punkty widzenia. Czy trudno było znaleźć następcę Isaaca [Delahaye’a, byłego gitarzysty grupy – przyp. RA]? J: To Isaac zaproponował Merel Bechtold. Pomyśleliśmy, że to

32

młoda dziewczyna, jesteśmy od niej sporo starsi, ale byliśmy ciekawi, co potrafi. Frank, chyba ty skontaktowałeś się z nią. F: Tak, wysłałem jej wiadomość. Graliśmy już razem wcześniej, jej zespół Purest of Pain był kiedyś naszym supportem. Już wtedy byłem pod wrażeniem, że tak mała dziewczyna gra techniczny death metal. Isaac zasugerował, żebyśmy z nią porozmawiali. Bardzo się do tego zapaliła od samego początku. Rozpracowywała nasze kawałki ze słuchu, wysłała nam filmik, na którym gra jeden z naszych numerów i już wtedy byliśmy w szoku. Potem pograliśmy we dwójkę u mnie w domu. Sama rozgryzła wszystkie partie na naszej płycie i zrobiła to znakomicie. Potem zaczęliśmy próby w gronie całego zespołu i wszyscy byliśmy jeszcze bardziej zdumieni jej grą i perfekcjonizmem. J: Wczoraj graliśmy pierwszy koncert z okazji wydania nowej płyty. Merel była doskonała, jest prawdziwym zwierzęciem scenicznym. Oczywiście przed występem była bardzo zestresowana, bała się, że coś pójdzie nie tak, jak powinno, ale gdy tylko weszła na scenę, całkowicie się wyluzowała. F: To też jest bardzo istotne. Czemu warto wpaść na koncert MaYan? M: Powinniście przyjść, jeśli chcecie miło spędzić czas i zobaczyć młody, prężny zespół grający symfoniczny death metal. Wczoraj każdy ze stu pięćdziesięciu widzów dobrze się bawił, widzieliśmy ze sceny uśmiechniętych ludzi, którzy machali


photo: Hans Clijnk

głowami i wariowali pod sceną przy naszej muzyce. Właśnie do tego dążymy. Chcemy wiedzieć, że uszczęśliwiamy innych naszą muzyką. F: Wydaje mi się, że nasza muzyka może spodobać się nie tylko fanom death metalu, ponieważ mamy też normalne wokale. Dostajemy wiele pochlebnych opinii również ze strony miłośników metalu progresywnego.

M: Wszystko zależy od opinii, jakie zbierze płyta. Jak na razie recenzje w prasie są bardzo dobre, oczywiście bardzo nas to cieszy, ale wciąż nie możemy być pewni sukcesu. Chcemy poczekać na odzew publiczności. Jeśli będzie pozytywny, na pewno będziemy chcieli zagrać więcej koncertów. Mamy w planie letnie festiwale, ale dobrze byłoby pojechać w trasę. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Więc wasza muzyka to mieszanka wielu stylów, takich jak death metal, progressive metal czy też metal z żeńskim wokalem. M: Tak właśnie jest. Gramy wiele rodzajów metalu i łączymy je ze sobą. J: Na pierwszej płycie jest więcej kobiecych wokali. Teraz bardziej skupiliśmy się na męskich wokalach Henninga. Wspominałeś już o historii opowiadanej przez Henninga i Marka w piosence Faceless Spies. Miłośnicy damskich wokali mają cały czas to, co lubią, ale obecnie chcemy troszeczkę zmienić kierunek, w którym podążamy. Henning zbiera wiele pozytywnych recenzji. Jesteśmy z tego powodu bardzo zadowoleni. F: Ludzie powinni zobaczyć go w akcji.

Zatem jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o nadchodzących koncertach, sprawdźcie stronę MaYan www.mayanofficial.com. M: Sprawdzajcie stronę i kupujcie płytę! F: Nasz krążek został wybrany „Albumem miesiąca” przez największy magazyn w Holandii – „Aardschok” – co jest dla nas wielkim osiągnięciem. Myślę, że to mówi samo za siebie.

Zdecydowanie! Widziałem go z Sons of Seasons. Planujecie może europejską trasę koncertową?

Dzięki temu wywiadowi również Polska usłyszy o was, więc nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie. F: Może nawet uda się zagrać kiedyś w Polsce. Czy jest coś, co chcielibyście powiedzieć na koniec? Chcieliśmy podziękować za wsparcie wszystkim fanom i powiedzieć, że jesteśmy gotowi, by dać czadu.

33


photo: Hans Clijnk

photo: Hans Clijnk


37 photo: Hans Clijnk


rock talk

new face of

MAYAN


„if you like symphonic death metal, then we are the ones...” - say members of MaYan interviewed by us during antagonise release party. yolanda clijnk, hans clijnk, photography: hans clijnk / nuclear blast

Between your debut album, Quarterpast, and this new album – Antagonise – there’s a 3-year gap. When did you start writing for this album? Mark Jansen: Directly after the release of Quarterpast we started writing and recording little ideas for this album. Is there much difference between Quaterpast and Antagonise? M: Yes, there is much difference between the two albums. On this album the songs are more into the flow and there is more balance in the songs and also the sound of this album is different. There is a heavier sound on it and it fits better with our music. With the first album, we were trying to look what works and now we know exactly what works. Especially sound-wise, this album is a great step forward and also in songwriting. We sometimes throw something out to make the record even better, while on the first album we were satisfied with what we had. Frank Schiphorst: There is more flow in metal songs and not so many hooks anymore in technical stuff. It is more in the flow now. Jack Driessen: And Henning [Basse, one of the band’s singers – RA] got a bigger role. F: And Henning, of course. He became a full member and we started writing songs with him in our minds. What does the title of the album, Antagonise, mean? M: It means making enemies. F: To set up people to make them work against you in a negative way. To piss you off. Not making friends. Was the artist that made the cover informed what the songs are about? M: He [Stefan Heilemann] got all the lyrics and read them carefully, and we gave him a lot of freedom. He came up with a sketch and then we said, “yes, this is the direction we like”. Frank also got an idea to leave a little more space on the cover open. It’s a guy that doesn’t need much guidance and the lyrics where enough for him to come up with this cover. He did a wonderful job.


Who wrote the lyrics for this album? M: I wrote the lyrics but at first we make the music all together and then whatever feeling the music gives, I start writing and Henning comes up with fake vocals in order to make vocal lines and out of these fake words I can make the lyrics. It works very well and even the fake words stay in some lyrics if it works good to build a sentence around. A cool way of working. It’s not possible to talk about all 11 songs on the album, so I want to ask you what your favourite song is and why? J: For me, it is Faceless Spies, the last song on the album. We released it before the album was out. It is the first song that we published for the fans. I think it has these elements where every time there’s a kind of surprise, something that you did not really expect, but without making it too confusing. It is a long song but with all these pieces together it builds up very well and we are very happy how the song turned out. F: For me, Faceless Spies as well, but also Paladins of Deceit and Devil in Disguise. Every song got its own charm like playing the acoustic song, Insano. I don’t play it live, so for me that is the time for a break and a beer. When it comes to playing live, I like the more metal songs, also Faceless Spies comes forward and Bloodline Forfeit. M: My favourite song is Faceless Spies. [everybody laughs] I think it is the song that people really like to hear and keep asking for this song, but I also like most other songs. It is the whole album that I like. Also when I start listening to the album, I keep on listening. I don’t stop, and for me that is a really good sign. It is not often that it happens to me that I really enjoy listening to the album after we’ve finished it, after such a long time. Usually, when you’ve finished recording an album, you are tired of it, but not now. There is some magic that you keep coming back to. It gives you power. M: Yessssss. I am very impressed with the song Faceless Spies as well, because it is a musical dialogue between Mark and Henning. Was this the way it was planned? F: Cool. M: Yes, definitely, and that is what you can do with lyrics. We can take a subject and we give Henning a role and give me a role, and that is a completely opposite role. For example, somebody is the advocate of the devil and someone else is the other side of the coin, and that is funny. Also when you work on lyrics and you start reading about the opposite opinion, you start also to understand why this opinion is there, so it is not always black and white. Often one side is partly right and the opposite side is also partly right, and that is a thing you can really discover once you dive into the subject. Isaac [Delahaye, the band’s former guitar player – RA] stopped playing with you. Was it very hard to find a replacement who would be suitable for the job? J: Well, actually he came up with one option himself and that was Merel Bechtold, and we thought this is a relatively young girl, we are already a bit older compared to her, and so we were really curious how this girl plays. I think you, Frank, approached her. F: Yes, I sent her a message. We played with her band, Purest of Pain, one time. They supported us and I was already impressed then by this little girl playing this technical death metal and later on Isaac tipped us to ask her and she was very fanati-

38

cal from the start. Really started figuring out the songs just by ear and sent us a video of her playing one of our songs, and we were already like “wow, okay!” And then, we practiced at my place together, the two of us, and she checked the whole CD out herself and she did it perfectly. And then we started rehearsing together and we were even more amazed by her tightness and her perfection in doing the job. J: And then yesterday, we had our first CD release show and she was really a beast on stage. Before going on stage, she wondered whether this was going to work out, but when she was on stage, it was like turning a knob in her head, and she loosened up completely. Really cool to see that. F: Very important as well. Can you tell those people that missed your shows, why they should go and see MaYan in concert, if they have such opportunity? M: If they want to have a good time and see a lot fun on stage and a band full of energy, and to hear some good symphonic death metal, then we are the one! If they really want to enjoy the evening, and that was also noticed yesterday – about 150 people and each and every one of them had a good time. When we looked over the crowd, we saw happy faces, people banging their heads and going wild and that is all we want to achieve. When people are happy, then we are all happy but to hear people are happy is really perfect. F: I think our style is not only for death metal lovers, because we also got clean vocals as well, so from the progressive metal scene we get a lot positive response as well.


photo: Hans Clijnk

So your music mixes many styles, like death metal, progressive and female fronted metal. M: Yes, indeed. We play every kind of metal and combine most of them. J: The difference is that on the first album, there is still a lot of female vocals. We focused now more on male vocals by Henning, and you already mentioned the story that is told in Faceless Spies between Henning and Mark. That is exactly what we tried in songwriting, to have this good interaction. So in this regard, it is different. You still have female vocals for everybody that likes it but we tried to get more of our own direction. So we are very curious what everybody thinks about it. We read in a lot of reviews that people like Henning a lot, so we are very happy. F: People must come and check him out. I know, I have seen him with Sons of Seasons! Are there already plans for a European tour? M: It depends a little on how the album gets received. So far, the reactions of the press were overwhelming, so we are very happy with that. But that still doesn’t guarantee it will be

a success. We still have to wait if people are gonna like it and if they do like it, we are definitely gonna work on more shows. We already have plans to play on summer festivals but it will be also cool to do a tour. We’ll see what the future brings. So, my advice is to check MaYan website for information about upcoming tour dates (www.mayanofficial.com). M: Keep checking. Keep buying the CD! F: This month, it became “Album of the month” in the biggest Dutch magazine, Aardschok, and that is a really big achievement, so it says enough for the scene over here. So check it out. And we spread the word to Poland, so you never know what may come out because of this interview. F: Maybe we can play there some time. Is there anything you’d like to say at the end of this interview? Thanks for your support, and to all the fans – we are ready to rock.

35


photo: Miss Shela


rock live

namm 2014 photography: miss shela


photo: Miss Shela

bill kelliher

MASTODON, LITA FORD 40


photo: Miss Shela

bill kelliher

Jared MacEachern, bill kelliher


photo: Miss Shela

photo: Miss Shela

PIGGY D.

KERRY KING


lita ford

photo: Miss Shela

marco mendoza photo: Miss Shela


44

photo: Miss Shela



photo: Miss Shela


photo: Miss Shela


Doyle Wolfgang von Frankenstein

vinnie paul

glenn hughes, mike inez, charlie benante, mike portnoy Dave lombardo, aquiles priester

52


Sin Quirin

andy james

photo: Miss Shela

danny carey


48

photo: Miss Shela


robby krieger / jam kitchen


bill ward @ bonzo bash


21


backstage access

mała rzecz, a cieszy Jakub „Bizon” michalski


W „ROCK AXXESS” LUBIMY WSPIERAĆ LUDZI, KTÓRZY MAJĄ CIEKAWĄ INICJATYWĘ I TALENT. POZNAJCIE PETERA KELTHESA – CZŁOWIEKA, KTÓRY OD NIEDAWNA ROBI PRAWDZIWĄ FURORĘ WŚRÓD MIŁOŚNIKÓW GITARY W POLSCE. JEGO MINIATUROWE GITARKI ROBIONE Z DREWNA ROZCHODZĄ SIĘ JAK bilety na koncert black sabbath I PRZYCIĄGAJĄ CIEKAWSKIE SPOJRZENIA WSZĘDZIE, GDZIE POJAWIĄ SIĘ Z NIMI ICH NOWI WŁAŚCICIELE. SPRAWDZONE NA WŁASNYM PRZYKŁADZIE!

Kiedy pierwszy raz rzuciłem pomysł na tę rozmowę w redakcji, wszyscy uznali, że to świetna sprawa i trzeba łapać, no to łapiemy. Długo się tym zajmujesz? To trudno powiedzieć, pierwsza gitarka może mieć z siedem lat, robiąc ją, nie pomyślałem o zapisaniu daty. Następne wykonywałem, jak przyszło natchnienie – raz na pół roku, raz na rok, czyli bardzo rzadko. Powodem wykonania pierwszej – ESP LTD AX 50 – było to, że koniecznie chciałem ją mieć. No właśnie, czyli był jakiś konkretny powód, że to była akurat taka… Marzyłem o takiej gitarze. Nie wyszła za idealnie, ale częściowo spełniłem marzenie. Nie było jej chyba jeszcze wtedy w Polsce, więc człowiek nie myślał jeszcze o ściąganiu jej tutaj, tylko rozglądał się za czymś innym. Przechowywałem ją w pudełeczku od cyrkla. Grał na takim modelu jakiś ulubiony wymiatacz, czy po prostu gitara ci się podobała? Uwielbiałem jej kształt. Dzisiaj już mi się tak nie podoba, ale kiedyś za nią szalałem. A teraz co? Bardziej odjazdowe kształty, czy raczej klasyczne? A może jakiś oldschool z lat 50. czy 60.? Niektóre gitarki wykonuję dla siebie, bo mnie strasznie kręcą, inne dla samej zasady, że warto je mieć w kolekcji. Czasem coś zwariowanego, czasem coś bardziej stonowanego, jak Imperial DBZ. Nowoczesny, ale utrzymany w klasycznej stylistyce. Kiedy wykonuję prezent albo zamówienie dla kogoś, to często jest to czyjaś inwencja twórcza. Ktoś życzy sobie coś konkretnego, albo czasem prosi mnie o jakąś radę. Miałeś jakieś takie zamówienia totalnie z kosmosu? Jedno takie miałem. Jak goście z Amfisound [producent gitar z Finlandii – przyp. RA] zobaczyli Routa Kelo, którą początkowo zrobiłem dla siebie – bo mi się cholernie podobała taka surowa gitara z północy – zamówili u mnie taką dziwaczną, kanciastą gitarkę z asfaltową fakturą. Cholernie ciężkie do pomalowania, sporo się nad tym głowiłem, ale udało się. A ta gitara z korpusem w kształcie ptaka to pomysł z głowy? Gdy ta cała inicjatywa z Kelthes Mini Guitars zaczęła się rozwijać, zacząłem się zastanawiać nad zrobieniem czegoś wyjątkowego, jakiejś popisówy. Przekombinowane, ale żeby było wi-

dać więcej moich zdolności niż przy typowych gitarkach. Nie wiem, skąd pomysł jastrzębia, może myślałem o tym moim nieszczęsnym leśnictwie. Czyli przeszłość szkolna odbija się w zainteresowaniach jednak. Właśnie – opowiedz może coś o tej twojej edukacji. Pół roku byłem na studiach na kierunku technologia drewna, ale zdezerterowałem, bo uznałem, że to nie dla mnie. Jak mnie zaczęli zasypywać rozmiarami nakrętek i obróbką metalu, to stwierdziłem, że nie wyrobię. Potem byłem przez pół roku na leśnictwie, ale matematyczne przedmioty mnie stamtąd przegnały. Pierwsze studia z rozsądku, drugie w pogoni za głosem serca. Ale przydaje ci się cokolwiek z tych studiów w takiej robocie, jak przy tych gitarkach czy raczej jesteś samoukiem? Coś tam z wyższych roczników technologii drewna na pewno by się przydało, ale mój etap nie oferował nic w tym kierunku. Pozostaje samouctwo. No dobra. Czyli robisz miniaturki, które mają te 14–15 centymetrów. A jak to się stało, że z miniaturek nagle zrobiły się wisiorki i kolczyki? Zapotrzebowanie wśród klientów czy sam wpadłeś na pomysł, że to może być fajne urozmaicenie oferty i pracy? Głównie chodziło o popyt. Miniaturki wymagają strasznie dużo roboty – 2–3 dni siedzenia nad jedną, w zależności od tego, jak skomplikowany jest projekt, do tego są zbyt delikatne, żeby mogły być w jakiś sposób użyteczne. Można je sobie postawić na półce. Dużo pracy, duży koszt, mało klientów. Trzeba było pomyśleć nad innymi rozwiązaniami. Zaczęło się od tego, że postanowiłem zrobić jak najmniejszą, potem stwierdziłem, że można przerobić ją na kolczyk. Chwilę później pojawiły się wisiorki. Miniaturki zostały takim produktem exclusive. Czyli miniaturki to taka sztuka wyższa, a wisiorki i kolczyki to masówka dla ludu? [śmiech] Można tak powiedzieć [śmiech]. Sztuka użytkowa, bo zawsze można to sobie powiesić, wyjść z tym na miasto, pokazać innym. A miniaturkę postawisz na szafce w jakimś przeszklonym pudełeczku czy gablotce i tyle. Miniaturki zajmują około 2–3 dni, a wisiorki i kolczyki? Ilość pracy w głównej mierze zależy od skomplikowania in-


strumentu – miniaturki to 20–40 godzin czystej pracy, wisiorki 7–12, kolczyki lub prostsze formy od 2 do 6. Są jakieś modele, które cieszą się wśród zamawiających szczególną popularnością? Po tym Gibsonie Les Paulu dla ciebie zrobiłem jeszcze dobre kilka takich [śmiech]. Dwoma zdecydowanie najpopularniejszymi modelami są Red Special Briana Maya oraz Gibson Les Paul Bullseye Zakka Wylde’a. Czasami, jak wrzucę jakiś konkretny model na stronę, to trafia się ktoś, kto chce taki mieć. Często też ludzie zgłaszają się ze swoimi pomysłami. Nie mówiłeś jeszcze nic o rodzaju materiału. Z czego ty to robisz? W miniaturkach korpusy są z balsy, gryfy – żeby były wytrzymalsze – robione są z sosny. Reszta szczegółów jest wykonywana na przemian raz z tego, raz z tego, zależnie od tego czy jest bardziej wystawiona na uszkodzenia, czy nie. Jakieś przetworniki, które są przysłonięte, mogą być wykonane z balsy. Jak są klucze czy coś, co może się oberwać, to sosna. Generalnie moje wyroby to drewno w 95%. Jakiego sprzętu używasz? Czym ty to w ogóle malujesz? Zacząłem z zaimprowizowanymi materiałami – stare farbki od żołnierzyków i pędzelek. Z czasem dokupiłem lepszej jakości farby, pędzelki, różne narzędzia, specjalną lampę do zdjęć. Obecnie myślę o aerografie, ale to będzie trochę kosztów i będę musiał nauczyć się to obsługiwać. Każda zmiana to nowe możliwości, mam sporo planów. A trzymasz się sztywno gitar czy basów? Czy gdyby zgłosił się do ciebie jakiś miłośnik muzyki klasycznej i powiedział, że chce wiolonczelę albo kontrabas, to podjąłbyś się tego?

58

Kiedyś zrobiłem bardzo proste skrzypce, poszły na prezent, niedawno zrobiłem kolejne z wykorzystaniem obecnych umiejętności. W planach mam kilka niegitarowych instrumentów, ale o tym wkrótce. Jakie masz w tej chwili obłożenie? Jak dużo masz zamówień? W przeciągu ostatnich miesięcy twoje gitarki stały się bardzo popularne, choćby dzięki konkursom. Zainteresowane osoby zazwyczaj zgłaszają się, kiedy zamieszczam coś na stronie. Jedna na 5–10 zainteresowanych osób decyduje się na zamówienie, to wystarczająco, żebym zawsze miał zleconka w zapasie. Prawdziwa masakra była przed świętami Bożego Narodzenia – trzy tygodnie przed Świętami skończyły się wolne terminy, potem musiałem odmówić kilkunastu chętnym osobom. Pracę skończyłem dopiero drugiego dnia Świąt. Taki interes pozwala ci sfinansować materiały i zakupić lepszy sprzęt czy można myśleć o utrzymaniu się z tego? To kwestia sporna, zależy też od miesiąca. Koszta materiałów nie są duże, jest to hobby samowystarczalne – z zysków jestem w stanie kupić sobie wszystkie potrzebne materiały, powoli rozbudowywać warsztat i jeszcze na chleb i wodę starcza [śmiech]. Myślisz, że zostanie to w takiej formie, jak jest teraz? Czy może jest szansa, że rozwinie się to na tyle, że będą jakieś wspólne projekty z innymi ludźmi, którzy coś takiego robią? Są w ogóle w Polsce jeszcze inni ludzie, którzy robią podobne rzeczy? Poznałeś kogoś? Z Asią, moją dziewczyną, snujemy bardzo dużo planów związanych z Kelthes Mini Guitars. Ciągły rozwój to główny cel. Znam osoby, które mają podobne hobby – wykonują gitarki innymi technikami, wychodzi im to świetnie, ale robią to rzadko.


Ale nie myśleliście o wspólnym działaniu? Wszyscy raczej wolą robić to po swojemu? Współpraca z innymi zdolnymi osobami to jedno z moich marzeń, ale jeszcze nie jestem na to gotowy. Wraz z poprawą jakości wyrobów i rozrostem KMG plany i rozwiązania na pewno się wyklarują z obecnych pomysłów, a może narodzi się coś nowego, czas pokaże. Są jakieś wystawy w Polsce, gdzie można by to pokazywać? Bo za granicą jest pewnie wszystko, ale tam też ciężej się dostać. Są chociażby różne targi rękodzieła, na jednych byłem w 2012 roku. Pod koniec 2013 wpadliśmy na pomysł organizowania niewielkich spotkań z fanami przy okazji podróżowania po polskich miastach. To okazja do zobaczenia moich dzieł na własne oczy oraz zapoznania się ze mną. Na co dzień śmiało można mnie odwiedzić w Warszawie. Wiem, że robiłeś kilka gitarek na wzór instrumentów znanych muzyków i wiem też, że kilku z nich widziało te miniaturki. Możesz wymienić takich ludzi, którzy złożyli swój autograf na miniaturce swojego instrumentu albo nawet dostali taką miniaturkę od ciebie? Pierwsza taka sytuacja była chyba z zespołem Moonspell – gi-

tarka jest podpisana przez wszystkich członków grupy. Zrobiłem jeden egzemplarz ze dwa dni przed spotkaniem, które „Rock Axxess” organizowało w Warszawie. Muzycy zachwycali się gitarką, robili sobie z nią zdjęcia. To były początki robienia tych miniaturek na poważnie, więc dla mnie to był szok, że komuś tak się to spodobało. Teraz gitarka z tymi podpisami pewnie byłaby trochę warta dla kolekcjonerów, ale nie zamierzam się z nią rozstawać. Na pewno dla mnie jest warta więcej. Dla zespołu DragonForce też zrobiłem gitarki przy okazji spotkania, które organizowaliście. Trzy miniaturki gitary Hermana Li, dwie Sama Totmana – po jednym egzemplarzu dostali muzycy, trzy pozostałe z autografami mam w swojej kolekcji. Jedna z nich może kiedyś trafi na jakąś aukcję charytatywną. Widziałem jak brali te gitarki po spotkaniu i po ich reakcji wiem, że bardzo im się podobały. A tak z innej beczki. Nie miałeś kiedyś ciągot w tym kierunku, żeby skonstruować gitarę w skali 1:1? Oj, jasne. Zainteresowania lutnicze to u mnie strasznie stara sprawa. Te studia z technologii drewna chyba właśnie bardziej z tego wynikły niż z samej potrzeby robienia małych gitarek. Jestem perfekcjonistą, gdybym miał wykonać prawdziwy instrument, chciałbym od razu zrobić to porządnie, musiałbym przeznaczyć na to sporo kasy, żeby nie składać go ze śmieci,


tylko z jakichś lepszych materiałów. Póki co są ważniejsze rzeczy. Na razie realizuję się z miniaturkami. Mam takie jedno marzenie – chciałbym zrobić małą gitarkę, która by naprawdę grała, sam nawinąłbym przetworniczki itd. Ale to będzie wymagało sporej wiedzy i pewnie będzie bardziej „brzęczała”, niż rzeczywiście grała. Co jakiś czas któreś z moich rozwiązań technologicznych ewoluuje, zapewniając gitarkom więcej autentyczności.

Jest jakiś jeden gitarzysta, którego szczególnie podziwiasz? Chyba nie. Kiedyś, jak byłem trochę młodszy, to były jakieś autorytety, ale jak trochę podrosłem, to zacząłem dostrzegać, że każdy gitarzysta jest unikatowy i nie da się tak łatwo powiedzieć, że Dimebag, Alexi Laiho czy Slash są najlepsi. Każdy jest charakterystyczny i ci goście też mają swoje braki na tle innych zawodowców.

Rozumiem, że ta miłość wzięła się stąd, że do prawdziwej gitary też jest ci blisko? Tak, gram na gitarach, głównie na elektrycznej. Faktem jest, że miniaturki zrodziły się z pasji muzycznej, z tego, że chciałem mieć jakieś wiosło, ale nie mogłem go sobie kupić, więc zrobiłem sobie miniaturkę, a teraz stanowi to ogromną część mojego codziennego życia.

Uważasz siebie za artystę? Czy to jest forma sztuki? Oj nie, raczej za „hobbystę”. Ja zawsze miałem trochę kompleksów na tym punkcie. Niby wiem, że to jest ładne, ale do perfekcji jeszcze daleko, a prawdziwych artystów trudno jest dogonić. Kiedy nauczę się robić gitarki, które będą wyglądały jak oryginalne i różnice będzie widać tylko pod lupą, to może wtedy zaryzykuję stwierdzenie, że jestem artystą.

60


Masz jakieś marzenie odnośnie do gitarzystów, żeby komuś sprezentować miniaturkę jego instrumentu? Żeby spotkać się i pokazać mu coś takiego? Jakiś czas temu sprezentowałem jedną Jackowi Greckiemu z Lost Soul. Podobało mi się jego wiosło, on sam jest też moim muzycznym idolem. Uznałem, że wykonanej miniaturce wygodniej będzie w jego domu, więc napisałem do Jacka i gitarka szybko zmieniła właściciela. Dimebagowi chętnie bym coś takiego sprezentował, ale to już niemożliwe. Raz na jakiś czas będę wykonywał gitarkę dla jakiegoś gitarzysty i niech rozchodzą się po świecie. Poleciały gitarki DragonForce gdzieś, nie wiem gdzie – mam nadzieje, że ich nie wyrzucili [śmiech]. Ta dla Amfisound też poszła w świat. Będą kolejne, rozdawanie takich ciężko wypracowanych prezentów jest wielką przyjemnością. Masz jakiś ulubiony model z tych, które robiłeś? Jakąś gitarkę, która jest ci bliższa niż wszystkie pozostałe? Chyba właśnie ta surowa Amfisound. Kwestia stylistyki, detali i smaczków. Ze względu na własny pomysł jestem też związany z tym jastrzębiem, o którym mówiliśmy, ale ta surowa jest bardziej w moim guście. Masz jakieś kolejne pomysły na coś odjechanego w stylu tego jastrzębia?

O tak, są pomysły. Nie chcę na razie zdradzać, ale mam rozrysowane różne rzeczy. Raz na jakiś czas na pewno będzie jakiś cudak. Takie gitarki mają to do siebie, że są to rzeczy specyficzne, a one mają tylu zwolenników, co przeciwników. Tak jak z tym jastrzębiem – wiele osób mówiło, że przekombinowane. No ale takie właśnie miało być. A wynalazki dwugryfowe albo jakieś zupełnie szalone projekty, jak gitary Michaela Angela Batio? Ilość pracy, którą trzeba włożyć w taką miniaturkę mnie przeraża, ale zabrałem się za dwugryfowego Gibsona Jimmiego Page’a w formie wisiorka. Jeden egzemplarz poleciał na aukcję charytatywną WOŚP-u. Stopniowo będę się zabierał za coraz bardziej skomplikowane projekty, jak już wspomniałem – także za instrumenty inne niż gitary. Na zrobienie wszystkiego, co bym chciał, prawdopodobnie nie wystarczy mi nawet sto lat życia.

61


backstage access

DOES SIZE REALLY MATTER? jakub „bizon” michalski


IN „ROCK AXXESS” WE LIKE SUPPORTING PEOPLE WHO HAVE INTERESTING INITIATIVES AND TALENT. LET US INTRODUCE TO YOU PETER KELTHES – A GUY WHO IS BECOMING INCREASINGLY POPULAR AMONG GUITAR LOVERS IN POLAND. HIS MINIATURE GUITARS MADE OF WOOD sell like black sabbath concert tickets AND ATTRACT ATTENTION EVERYWHERE THEY GO WITH THEIR NEW OWNERS. TESTED ON MY VERY OWN SELF!

When I first presented the idea for this interview in our magazine’s office, everyone said it was a great idea and we have to do it. So let me start by asking – how long have you been doing this? Hard to say, really. The first mini guitar may be about seven years old, but I didn’t think about writing down the date when I was making that one. The next ones were made when I felt like making them – once every six months or even once a year, so not too often. The reason I made the first one – ESP LTD AX 50 – was that I just really wanted to have one. Ok, so there was a reason why it was this specific model… I dreamed of having this guitar. It wasn’t perfect but the dream came true, at least partially. It wasn’t available in Poland back then, I couldn’t even think about buying it from abroad so I was looking for something else. I was keeping it in a compass box. Was there any of your favorite guitar heroes playing this model or you just really liked this particular guitar? I loved its shape. I’m not that fond of it nowadays, but I was crazy about it back then. So what do you like now? Some crazy shapes or the classic ones? Or maybe some old-school guitars from the 50s or 60s? I make some models for myself because I really like them, some others because I just think it would be nice to have them. Sometimes it’s something crazy, sometimes it’s more conventional, like Imperial DBZ. Modern but faithful to classic style. When it’s a present or a commission from someone, it’s often the customer’s creativity. Usually people want a specific model, but sometimes they ask me for advice. Were there any commissions that were like totally insane? There was one. Guys from Amfisound (guitar manufacturer from Finland – RA] saw the Routa Kelo miniature that I first made for myself – because I just liked this raw guitar from the north so much – and they ordered a weird, sharp-edged mini guitar with asphalt texture. It was bloody hard to paint, I spent a lot of time on it but I made it. And what about that bird-shaped guitar? When the whole thing with Kelthes Mini Guitars took off, I started thinking about doing something exceptional, just to show off. Something that would be over the top but would show my abilities better than ordinary guitars. I don’t know why I chose a hawk. Maybe it was because of that thing with forestry…

Ok, so your past education was to some extend influential in your present hobby. Let’s talk for a second about it. I spent half a year studying wood technology but I bowed out, because it wasn’t really my cup of tea. When they started introducing stuff like nut sizes and metalworking, I couldn’t take it anymore. Then, for six months I was studying forestry, but I left because of math. I started the first studies out of common sense, the latter was just a pursuit of my heart. But did you learn anything useful during those studies that you can now incorporate in your work or are you rather self-taught? Probably something from the later stages of wood technology would have been useful, but I wasn’t there long enough. So I’m mostly self-taught. Ok, so you’re making those 14-15 cm guitars. But how did it happen that the miniatures turned into pendants and earrings? Customers demand or did you get the idea yourself that it might be a nice change in your work and assortment? It was mostly demand. The miniatures require an awful lot of work – 2-3 days each, depending on the complexity of the specific project. What’s more, they are really delicate, so they’re not really useful. The only thing you can do with them is to put them on a shelf. So that’s a lot of work, high cost and not enough potential customers. I had to think about other options. It started when I tried to make the smallest guitar I was able to make and then I thought that I could turn it into an earring. The idea for pendants appeared shortly after. We can say that the miniatures are now an exclusive product. So the miniatures are high art and the pendants and earrings are mass production? [laughs] You can say that [laughs]. Applied arts. You can always hang it around your neck, go out, show it to other people. And all you can do with the miniature is to put it on the shelf or in a glass case and that’s it. You said the miniatures take 2-3 days to make. How about the pendants and earrings? It mostly depends on the complexity of the instrument – miniatures require 20-40 hours of work, pendants – 7-12 hours, and earrings or other simple forms – 2-6 hours. Are there any particular models that are especially popular with your customers? After I made that Gibson Les Paul for you, several other people ordered Les Pauls [laughs]. Two most popular models are Brian May’s Red Special and Zakk Wylde’s Gibson Les Paul Bul-

63


lseye. Sometimes I upload some photos of a specific model on my Facebook profile and someone sees it and wants one like that. People also write to me with their own ideas. We haven’t talked about the materials used yet. What kind of wood do you use? The body of the miniatures is made of balsa wood, fingerboards are made of pine wood to be more durable. All the small components are made of balsa wood or pine wood, depending on which parts are more exposed to damage. Pickups that are covered may be made of balsa wood. But the tuning keys or any other parts that can be easily damaged are made of pine wood. Generally, it’s 95% wood. What equipment do you use? What do you paint those mini guitars with? In the beginning it was all improvised – I had some old paints used for toy soldiers, and an old brush. Later on, I bought a better-quality paints, brushes, other equipment, a better lamp to take better photos of the guitars. Right now I’m thinking about an airbrush, but it’s expensive and I would have to learn how to use it. Every change brings new possibilities. I have lots of plans. Is it strictly guitars and basses? If, let’s say, someone came to you and said he loves classical music and wants a mini viola or a double-bass, would you accept the challenge? I made a simple violin once as a gift for someone. Not long ago I made another one, this time a bit more complex. I’m thinking about some other instruments as well, but I’ll let you know in the future.

64

How much work do you have right now? During the last couple of months, your mini guitars have become really popular, in part due to various competitions on your Facebook profile. It usually works this way – I upload some stuff on my profile and people start writing to me. Usually 1 in 5-10 people decides to order a mini guitar. It’s enough for me to have something to do all the time. Right before Christmas it was totally crazy. Three weeks before Christmas I had to stop taking new commissions. I turned down a dozen people or so. I finished all the work on the last day of Christmas. Does this business allow you to buy new materials and better equipment or is it so good that you can live off it? Well, it differs from month to month. The cost of materials is not that high, the hobby is self-supporting. With the money I make on those mini guitars I’m able to buy all necessary materials, slowly enhance my workshop, and it’s usually enough to buy some food and water [laughs]. Do you think it will stay like this? Or is there a chance that you might turn it into a bigger project with some other people that make this kind of stuff? Are there any other people in Poland who make miniature guitars? Have you met anyone? With Asia, my girlfriend, we have some big plans for Kelthes Mini Guitars. Growing bigger is our main goal. I know people with similar hobby. They use different techniques at work and the effect is great. But they don’t really make that many guitars, as I do.


Have you thought about doing something together or is it that everyone prefers to go by themselves? Working with other people is something I would really like to do, but I’m not ready yet. I’m sure that as the quality of my products improves and Kelthes Mini Guitars grows bigger, some of my current ideas will be put into practice. Maybe it will lead to something completely new, time will tell. Are there any exhibitions in Poland where you could present your guitars? I’m sure there are many abroad but it’s a lot harder to get there, probably. There are handicraft exhibitions. I attended one of those events in 2012. In late 2013, we started thinking about organizing small meetings with our fans while we’re travelling through Poland. It’s a chance to see my products and get to know me a bit. And it’s always possible to meet me in Warsaw. I know that you made some miniatures based on instruments played by well-known musicians and I also know that a couple of them were given such miniatures. Can you name some artists who signed your miniature guitars or got them as a gift? Moonspell was first. The whole band signed my mini guitar. I made only one, a couple of days before the interview/signing session with Moonspell that Rock Axxess organized in Warsaw. They were amazed, they even took some pictures of it. It was all still in the early stages, so it was a bit of a shock for me that somebody liked it so much. Now this signed mini guitar would probably sell for a nice sum, but I won’t sell it. It’s worth a lot more for me. I also made mini guitars for the guys from DragonForce when you organized a meeting with them. Three miniatures of Herman Li’s guitar and two of Sam Totma-

n’s. They both got one each as a gift, the other three – signed – are in my collection. Maybe I’ll give one of them to a charity auction one day. I saw them taking those mini guitars after the meeting and judging by their reaction I’d say they really liked them. Let’s leave the miniatures for a moment. Would you consider building a full-size guitar one day? You bet I would. I’ve been interested in making full-size instruments for a very long time. I think that studying wood technology had actually more to do with this than with the miniatures. I’m a perfectionist. If I were to make a full-size instrument, I’d like to make it good. I’d have to spend a lot of cash on it, so that it’s not made of some junk. Right now, I have more important things on my mind. The miniatures require a lot of time and work. I can tell you about something I’d like to try in the future – a miniature guitar that would actually play, with small pickups and stuff. But it will require a lot of knowledge and I suspect it will sound rather like a buzz than anything else. But I’m really trying to make those guitars better all the time, to make them look more authentic. I assume that this affection for mini guitars came from the love for real guitars? Yes, I do play the guitar, mostly electric. That’s true – I first thought about those miniatures when I wanted to have a specific axe but I couldn’t afford it, so I made its miniature version. Now it turned into a big part of my everyday life. Is there one guitar player that you admire the most? No, I don’t think so. In the past, when I was younger, I had some idols, but as I grew up, I started noticing that every guitar play-


er is unique and you can’t really say that Dimebag, Alexi Laiho or Slash is better than the rest. Each of them is unique and there’s always someone who might be better at certain aspects of playing than they are. Do you consider yourself an artist? Is this a form of art? No, not an artist. A hobbyist. I always had a complex about it. I know these guitars look good but they’re far from perfect, and it’s really hard to compete with real artists. When I’m able to make guitars that will look like real ones and the difference will be only noticeable through a looking glass, then maybe I will say I’m an artist. Is there someone you would really like to give a miniature of their own guitar to? Someone you could meet and show your guitars? Some time ago I gave one miniature to Jacek Grecki from

66

Lost Soul. I liked his guitar and he’s my musical idol in a way. I thought that the miniature will be better off at his house, so I wrote to him and the mini guitar quickly found a new home. I would be more than happy to give one to Dimebag, but that’s obviously no longer possible. I think I will make mini guitars for musicians once in a while. I hope they’ll go to all parts of the world. The ones I made for DragonForce went somewhere, I don’t even know where – I hope they didn’t throw them out [laughs]. And then there was this one for Amfisound. There will be more. Giving away something that required so much hard work is a real pleasure. Do you have a favorite one among those you made? One that’s closer to your heart than all the rest? The raw one for Amfisound might be the one. It’s all a matter of style, details… I’m also very fond of the hawk guitar, because that was my own idea, but the raw one is more to my taste.


Any other crazy ideas like the hawk-shaped one? Of course. I don’t want to reveal it now but I do have some ideas. I’ll make more odd miniatures once in a while. These are somehow different – they have as many fans as opponents. Just like the hawk-shaped one – many people told me it was too much. But it was supposed to be that way. What about double-necks or some strange projects like Michael Angelo Batio’s guitars? I’m terrified by the amount of work I would have to put into a guitar like this. But I made a double-neck Jimmy Page’s Gibson mini guitar pendant. I donated it to the WOŚP [Poland’s most popular charity organization – RA]. I’ll try some more complicated stuff in the future, also other instruments – as I mentioned. But I’ll probably never be able to do everything I would like to, even if I live for a hundred years.


MIEDZYNARODOWY ZLOT MOTOCYKLOWY HARLEY-DAVIDSON i PRZYJACIELE

ELEVEN BIKE FEST4 16-18.05 2 0 1 HARLEY-DAVIDSON CLUB ELEVEN

Serdecznie zaprasza na miêdzynarodowy zlot motocyklowy „ELEVEN BIKE FEST 2014”, który odbêdzie siê w dniach 16-18.05.2014 w malowniczo po³o¿onym oœrodku wypoczynkowym Z³oty Potok Resort (4 km od miejscowoœci Gryfów Œl¹ski). W programie mnóstwo atrakcji oraz

PIATEK 16.05.2014

KONCERT

WILKI

4 SZMERY JEM DZEM SS TOP FREEBIRDS

SOBOTA 17.05.2014

BUDKA SUFLERA BIG CYC KOBRANOCKA Koncert - "Cien wielkiej góry"

www.hdc11.pl

Złoty Potok 42 59-820 Leśna woj. dolnośląskie

THE LAST RIDE MANSON BAND

ANTYRADIO COVERBAND www.zlotypotokresort.pl Wiêcej informacji na: www.11bikefest.pl


rock 4 girl

rock fashion

s who kn

KINGA JANOWSKA FASHION / PAKAMERA.PL SAFFA Marta Szafraniec / PAKAMERA.PL

ow how

converse

EVC DSGN-21

C&A

EST BY ES-14

LOVE MOSCHINO

KINGA JANOWSKA FASHION / PAKAMERA.PL

CHIC & SPICY

moodo

MEL Dreamed by Melissa

69

2


Motocykle

rock style


to moja

choroba


Spotkanie z Ameryką. Tak mogę podsumować wywiad, który przeprowadziłam z Thomasem Ryżewskim. Sam klimat garażu: motocykle, antresola z czarnymi skórzanymi kanapami, na ścianach fototapeta Jacka Daniel’sa, minibar z trunkiem rock’n’rollowców i dwa motocykle w trakcie budowania. To miejsce jest przesiąknięte Ameryką, którą znamy z filmów i opowieści. A jakie historie przygotował dla nas właściciel garażu Fireweed Inc. kilka miesięcy po otwarciu? Poczęstuj się szklaneczką whisky i poznaj niezwykłego człowieka… katarzyna strzelec foto: materiały prasowe / katarzyna strzelec

Od samego początku, kiedy tylko usłyszałam, że otwierasz garaż Fireweed Inc. w Polsce, zastanawiało mnie, dlaczego akurat tutaj. Jest tyle bogatych krajów w Europie, chociażby Niemcy czy Szwecja, gdzie jest największy fanklub miłośników marki Harley Davidson… Urodziłem się w Polsce i, będąc w Stanach, przez ostatnie 3 lata miałem bardzo wielu klientów z Polski. Stwierdziłem, że nie ma żadnego problemu, abym przyleciał tu na jakiś czas i zobaczył, jak to będzie tutaj szło. Na początku oczywiście bałem się, jak to będzie, ale po namowie kilku znajomych postanowiłem spróbować. Zapragnąłem tu wrócić. Padło na Warszawę, bo to duże miasto, ale też dlatego, że większość

72

moich klientów jest stąd, a także z Europy. Gdy byłem w Stanach, sporo osób mówiło, że chce zamówić motocykl, ale zastanawiali się nad tym, jak długo będzie szedł albo co będzie, jak coś się stanie po drodze. I wymiękli, a ja traciłem klientów. W Stanach firma działa tak czy inaczej, właśnie parę dni temu stamtąd wróciłem. Cały czas tam latam, jestem trochę tu, trochę tam. Na razie jest wszystko ok. Obecnie masz więcej klientów z Polski czy z zagranicy? Mamy część klientów z Polski, ale są również tacy z zagranicy. Zbudowaliśmy kilka motocykli dla gości z Niemiec, Szwecji, dla jednego Anglika. Na ogół ludzie albo sami w tym grzebią


i robią motocykle, albo przychodzą do nas. Ale moimi klientami są przede wszystkim ludzie zamożni i businessmani. Mamy także kilku celebrytów, którzy kupili nasze motocykle. Więcej jest budowania i tworzenia od podstaw czy jednak prac serwisowych przy motocyklach? Budowanie i serwis – to idzie wszystko razem. Teraz jest zima, więc będzie na pewno więcej budowania, bo zimą nikt nie jeździ. Jak wpada zamówienie, to ja go nie zrealizuję w tydzień. Muszę ściągnąć części ze Stanów, cały motocykl ściągnąć od zera, poza tym różne podzespoły. Tu nie ma aż takich możliwości, a nawet jeśli są, to o wiele większy koszt.

A skąd czerpiesz pomysły na te wszystkie motocykle? Z pudelka! [śmiech] Wiesz, z pomysłami na motocykle jest tak, jak z malowaniem. Budzisz się, bierzesz ołówek i rysujesz. Motocykle to jest już taka moja choroba, rak, do tego stopnia, że ja o nich non stop myślę. I pomysły są non stop. Nie jestem w stanie ich realizować tak szybko, jak przychodzą. W większości jest tak, że jak buduję jeden motocykl, to w połowie już mam pomysł na inny. I tak to leci.

«

Czyli można powiedzieć, że jesteś trochę artystą? Tak jakby, troszeczkę. Jakieś tworzenie jest, więc jakby nie było, jestem jakimś tam, w dużym cudzysłowie, artystą. Coś jest w tym na pewno. Szczególnie że np. nasze siedzenia są

«

Twoi klienci wiedzą, czego chcą, przychodząc do ciebie, czy raczej oczekują twoich propozycji? Z dotychczasowych klientów 99% to ludzie, którzy nie wiedzą, czego chcą, ale chcą się pokazać na motocyklu, który się wyróżnia. Gadam wtedy z gościem o tym, co mu się podoba, jaki styl, kolory, i robię motocykl pod niego. Ale to wszystko jest ułożone w mojej głowie. Podpytuję, czy wygodnie w takiej pozycji, czy chce motocykl grubszy, czy delikatny, ale głównie są to moje pomysły i tak najlepiej mi się pracuje. Wtedy nie

wiele osób, które budują motocykle i są one różne, ale to kwestia gustu. O gustach się nie rozmawia: ktoś woli czerwone, a ktoś inny – białe. Ale zdarzają się specyficzni klienci. Porozmawiamy chwilę i sprowadzam ich na ziemie, na właściwy tor, a wtedy widzą, że wiem, co mówię i przyznają mi rację: „to rób taki i będzie ok”. Np. teraz dla Bogusia [Lindy – przyp. RA] robimy drugi motocykl, bo pierwszy mu się spodobał, ale teraz chce zupełnie inny, taki bardziej dragsterowaty.

mam żadnych ograniczeń. Kiedyś przyszedł jakiś gościu i prosił, aby zbudować mu to, co on chciał, ale powiedziałem mu, że ja tego nie zrobię, bo to był wymysł jakiś roko koko, bzdura. Powiedziałem: sorry, ale ja swojego imienia nie wrzucę pod ten motocykl.

wykonywane ręcznie. Sam rysuję te wzory, wycinam, nie używam do tego maszyny.

A są jakieś rzeczy, których byś nie zrobił? Takiego odpustowego Harleya nigdy bym nie zrobił.

Ile trwa zrobienie takiego siedzenia? To zależy od wzoru. Jeżeli jest bardziej złożony, taki jak ma np. motocykl Rebel, to wykonanie samego wzoru zajmuje mi 4 godziny. Dlatego mam okulary [śmiech]. Wzrok bardzo siada. Całe siedzenie może zająć z 8 godzin.

Co masz na myśli, mówiąc „odpustowy”? To znaczy jakieś frędzle, kolor typu perła, róż albo sam kształt. Dla nas to ważne, aby była zachowana linia motocykla. Jest

Sporo czasu. A skąd się bierze nazewnictwo maszyn? To tak samo… Widzisz, tyle samo osób pyta też, skąd się wzięła nazwa Fireweed. Wpadła tak po prostu, spodobało mi się, jak

73


brzmiała. A znaczenia Fireweed nie ma. Jest to nazwa kwiatka, który rośnie w Kolorado. Dużo osób kojarzy wprawdzie weed z trawą, jako z zielskiem, ale to akurat nie ma nic wspólnego z marihuaną. [śmiech] A nazwy czasami pasują mi pod motocykl, jego charakter albo pod klienta. Ja to robie już bardzo długo, więc jak rozmawiam z klientem, to potrafię gościa wyczuć. Sama rozmowa to też taka sztuka sprzedania towaru. W niektórych przypadkach to przychodzi samo, a kiedy indziej trzeba temu pomóc. Przede wszystkim stawiamy na kontakt z klientem, np. robimy imprezy. Ostatnio grał u nas Maleńczuk. Wszystkie osoby, które kupiły u nas motocykle mają wjazd za free. Wtedy jest whisky za free, żarcie za free. Chcemy być blisko ludzi, którzy nas znają. Proponujemy im też serwis motocykli albo przechowanie motocykli na zimę.

Marzenia się spełnia… I trzeba spełniać [śmiech], dokładnie tak. Marzenia trzeba spełniać.

Dla ciebie to jest nadal pasja czy już zawód? Na szczęście cały czas lubię to, co robię [śmiech]. Każdego dnia się budzę i jestem zadowolony, że idę tutaj i grzebię przy tych motocyklach. Sprawia mi to ogromną przyjemność, tym bardziej, że mam non stop pomysły i realizowanie tych pomysłów mnie napędza. Jeżeli skończy ci się wena do czegoś, to naturalnie umiera to w tobie. Ale nie sądzę, żeby coś się we mnie zmieniło, bo to moje życie. Ja taki jestem, to mi towarzyszy na co dzień. To mój styl i ja się w tym czuję dobrze. Ja i motocykle jesteśmy razem. Jest ten cały klimat. Ktoś, kto lubi motocykle doskonale mnie zrozumie, bo nie tylko grzebiesz przy motocyklach, ale jeszcze masz pieniądze z tego. Dla innych to tylko marzenie. Ale marzenia się spełniają.

Nie po naszych drogach? [śmiech] To nie tak. Jeżdżę motocyklem, ale nie jak jest zła pogoda. Jeżdżę, jak sprawia mi to przyjemność, jak jest ciepło. W Ameryce panuje zupełnie inny styl jazdy. W Polsce jest trochę taka moda motocyklowa – 40 stopni, a oni poubierają się w te zbroje, kombinezon zapięty jak kondom i się gotują…

74

Masz teraz jeszcze jakieś marzenie? Mam! Mam i je realizuję. Na wiosnę planujemy wyprawę – Mongolia, Kazachstan i Rosja – ale to oczywiście nie na Harleyach. Rozmawiałem z klientem, który zamówił u nas motocykl i który wrócił z takiej wyprawy. Powiedział do mnie: ej, man, weź się śpiesz, bo w Mongolii zaczynają drogi budować [śmiech] i ten trzeci świat się kończy, i jak chcesz tę trasę zrobić, to się spiesz… Na co dzień jeździsz motocyklem? Nie, ileż można. [śmiech]

Bo trzeba wyglądać. [śmiech] [śmiech] No tak, trzeba wyglądać. Ja wiem, że część osób kieruje się tym, że może się zdarzyć wypadek, ale ja nie wychodzę z takiego założenia. Gdybym zakładał, że mogę mieć wypadek, tobym w ogóle nie wsiadał na motocykl, a nie ubierałbym się w tego kondoma, bo i tak jak samochód cię jebnie, to nic


ci nie pomoże, najwyżej skóry sobie nie zedrzesz. Ja tak jeżdżę: krótkie spodenki, trampki i mam w dupie to, co wszyscy mówią, że to nie jest styl. To jest styl kalifornijski, to jest mój styl i świetnie się z nim czuję. Nie mam na sobie tej ciężkiej zbroi, to wygodne. Siadasz i jedziesz. Słońce, wiatr, odczuwasz to bardziej. W moim stanie, w Illinois, można było jeździć bez kasku i to już w ogóle było super. Wsiadasz na motocykl, masz tylko kluczyki, bum i jedziesz. Zmienię temat: tu, w Polsce, ludzie często myślą, że posiadanie motocykla to pokazanie statusu, zamożności. To dla mnie dziwne, jak można czymś takim pokazywać swój status.

już w ogóle nie ma szans. Trochę za duża ta prędkość. Może miało to znaczenie, że było to w Polsce, może jakby była bardziej otwarta droga, jak w Stanach, byłoby inaczej. Ale jak siadłem, to nic nie wibrowało, nic nie trzęsło, zupełnie inna jazda. Taka adrenalina. Ale słuchaj, budowałem motocykl, Harleya na nitro paliwo, on był tak szybki, że ja te japońskie motocykle obcinałem – w Ameryce bardzo popularne jest ściganie się od świateł do świateł. Wszyscy mówili: „Harley do japończyka, coś ty?”, ale to ludzie, którzy nie mają wiedzy. Harleya możesz tak zmodyfikować, że będzie po prostu burza, tylko trzeba wiedzieć i trzeba chcieć.

Tu mamy takie myślenie, że Harley to drogi sport, bardzo drogi. Kiedy muszę kupić jakieś części tutaj, bo nie mam czasu ściągnąć ich ze Stanów, to myślę: tu naprawdę są wysokie ceny. Nagonkę robią ludzie, których nie stać na Harleye. „Ej, Harley to bullshit” – mówią, a ja im odpowiadam: chyba dla ciebie cwaniaczku, bo ciebie nie stać. Miej te jaja i powiedz, że nie masz pieniędzy i dlatego jeździsz czymś innym.

Miałam podobną sytuację na zlocie we Wrocławiu. Gdy jechaliśmy z kumplem, na światłach zatrzymało się kilku panów na ścigaczach, a kumpel tylko powiedział: „trzymaj się, mała” i jak ruszył, to panowie się zdziwili, ze Harleya muszą doganiać i do tego jeszcze się spiąć. [śmiech] [śmiech] I to jest właśnie to. Bo Harley kojarzy się ze starymi dziadkami. Czasami słyszę, że jestem za młody na Harleya. A ja mówię: „moja dziewczyna ma 23 lata i jeździ Harleyem. Uważasz, że jest stara?” To szukanie wymówki – bo się psuje, bo za młody.

A jeździłeś na jakichś innych motocyklach, np. sportowych? Mój brat miał kiedyś, ale to były dawne lata, Yamaha FJ 1100. Przejechałem się ze dwa razy tym motocyklem, bo jest bardzo szybki, i zauważyłem jedną rzecz. Jechałem ze 200km/h i stwierdziłem, że przy tej prędkości nie ma czasu nawet na myśli. Tak wiele rzeczy się szybko zmienia – a co dopiero jak coś wydarzy się na drodze. Na przewidywanie czegokolwiek

Mówiliśmy o negatywnych rzeczach w Polsce. Czy są jakieś pozytywne? Mega, mega super są dziewczyny w Polsce. [śmiech] Już to gdzieś słyszałam… [śmiech] Podoba mi się, że tak dużo jest tu motocyklistek.

55


Zauważyłam u siebie we Wrocławiu, że liczba motocyklistów znacząco się zwiększyła , mam wrażenie, że nawet w ostatnim roku co najmniej się podwoiła. Codziennie widzę sporo ludzi – nawet dzisiaj jeżdżą, poubierani jak to mówisz w te kondomy, ale jeżdżą. Dla niektórych to jedyny środek transportu. Zgadza się. To fajne. Ja sam wdziałem kamikadze, którzy nawet zimą rozwożą pizzę na tych skuterach [śmiech]. Nogi trzymają na ziemi i tak jadą, byle tylko się nie wywrócić. Wiesz, jeździłem kilka razy w zimną pogodę i teraz odczuwam tego skutki, bo mam w nadgarstkach i kolanach reumatyzm. Tego nie idzie wyleczyć. Są szanse, ale tylko gdybym przeniósł się na stałe do Arizony bo suchy klimat służy. Ale jak jest taka pogoda albo pada, to w nocy kręci nadgarstki i kolana. Musisz posmarować maścią, bo inaczej spać nie można i to nie jest starość, to jest reumatyzm [śmiech]. To jest pasja. [śmiech] Tak, dokładnie, to jest właśnie to! Jak na koniec sezonu gdzieś jechaliśmy, to się zatrzymaliśmy na stacji i jak było zimno, to człowiek wpychał wszędzie gazety. Wtedy przydałyby się te cieplejsze kondomy. Nigdy nie jeździłem w ubraniach z Gore-texu, podobno to jest dobre, słyszałaś o tym? Gore-tex to taki materiał, który nie przepuszcza ani wiatru, ani wody. A ja zawsze skóra albo trampki. Wspomniałeś, że wychowywałeś się w Ameryce i zapragnąłeś tu wrócić. Dla mnie to bardzo dziwne, bo my jesteśmy naładowani Ameryką jako krainą mlekiem i miodem płynącą. American dream i te sprawy. Mogłabym tam wyjechać i najchętniej nie wracać… Jeździć po drogach Ka-

lifornii w samym kasku, jeansach i T-shircie, czując na ramionach promienie słońca. To marzenie niejednej osoby. Powiem ci, że to jest super, ale marzenia trzeba spełniać. Pamiętaj, sama tak powiedziałaś. Tak, tam tak jest. Więc co ty robisz tutaj, w Polsce? Czy chodzi tylko o biznes, czy oprócz biznesu i kobiet jest jeszcze jakiś inny powód, dla którego tu przyjechałeś? Może to zabrzmi dziwnie, ale głównie biznes, czyli chęć rozwinięcia tego na Europę. Amerykę nadal lubię i jest super, i jest tak jak mówisz, ale tam też jest ciężko. Pieniądze nie leżą na chodniku, trzeba zapierdzielać, jest mało urlopu – ta codzienność jest ciężka. A jednak do ludzi to nie dociera, ciągle myślą, że tam żyją American dream… tak nie jest. Amerykę trzeba fajnie wykorzystać, wtedy jest zajebiście. I podróżowanie po Ameryce motocyklem to ogromna przyjemność. Organizujemy takie wycieczki po Stanach jako Fireweed. Jest to wypad dwutygodniowy. My załatwiamy wszystko oprócz wizy: wypożyczenie motocykli, żarcie, paliwo, wszystko – nic cię nie interesuje. Oczywiście ja jadę jako przewodnik, bo znam te tereny, więc prowadzę grupę. I to jest fajne i zapraszam. Będę miała to na uwadze. Sądzę, że byłabyś zadowolona. W sumie nie wiem, czy był jakiś inny powód przyjazdu do Polski niż ten biznes. Jesteś niezależny, przede wszystkim. I to jest właśnie OK – to sprawia, że tu jestem.

ciąg dalszy w Rock axxess nr 22.



rock style

M O ARE TOR LIKE

CYCLES

DISEAS a

TO ME

E



A MEETING WITH AMERICA. THAT’S HOW I CAN SUM UP MY INTERVIEW WITH THOMAS RYŻEWSKI. HIS GARAGE IS INCREDIBLE. BIKES, MEZZANINE WITH BLACK LEATHER SOFAS, JACK DANIEL’S PHOTO-WALLPAPER, MINI BAR WITH ROCK N’ ROLL LIQUOR, AND TWO NEW, YET UNFINISHED BIKES. THIS PLACE IS STEEPED IN AMERICA AS WE KNOW IT FROM MOVIES AND STORIES. AND WHAT STORIES WILL WE HEAR FROM THE OWNER OF FIREWEED INC. GARAGE A FEW MONTHS AFTER THE GRAND OPENING? HAVE A GLASS OF WHISKEY AND LET US INTRODUCE YOU TO THIS EXTRAORDINARY MAN… katarzyna strzelec photography: press / katarzyna strzelec

From the moment I found out that you are opening Fireweed Inc. in Poland, I’ve been wondering – why here? There are plenty of richer countries in Europe, like Germany or Sweden, with bigger Harley Davidson fan clubs… I was born in Poland and for the last 3 years, while I was in the United States, I’ve had plenty of customers from Poland. So I figured that I might as well come to Poland and see how things work for some time. Of course, in the beginning I was a little hesitant, but some friends convinced me to give it a shot. I just wanted to be back in Poland again. I chose Warsaw, because it’s a big city but also because most of my customers are from here and from Europe in general. Back in the United States, I had many customers from Europe who wanted to order a motorcycle from me, however due to the distance, my customers were apprehensive about the long delivery time and shipping. As a result, I was losing my customers. The company operates in the U.S. anyway. I just got back from there a couple of days ago. I travel all the time, I spend some time here, and some there. Right now, I’m satisfied with where I am. Do you have more customers from Poland or from abroad? Some are from Poland, some from other countries. We built bikes for customers from Germany, Sweden, and Great Britain. Some people build their own bikes, others come to me. My

80

customers are usually wealthy people. Some celebrities also bought our motorcycles. Do you specialize more in building motorcycles from scratch or motorcycle service? It all goes hand in hand. It’s winter now, so I concentrate on building because people don’t ride their motorcycles in winter. However, summer is a different story. If a customer wants to order a motorcycle, it is definitely not a one week process – I’m not a dealership. I have to order parts from the U.S., I have to ship the bike and its components. I have no possibilities of doing so in Poland. Even if I find the required parts in Poland, they are much more expensive. Do your customers know what they want when they come to you, or do they seek some advice? 99% of my customers don’t know what they want, but they know they want a unique motorcycle. So I chat with them about their preferences like color and style, and then I build a bike that will suit their individuality. But it’s all in my head. I inquire about seating position preference and style – whether they prefer massive or subtle motorcycle. But it’s mostly my ideas and that’s how I prefer to work – I cherish independence and creativity in my work. I had a customer once who


told me his idea of the motorcycle he wanted me to build for him. I declined the offer because I didn’t like his idea. I refuse to sing my name under a motorcycle I don’t like. Any particular things you would never agree to do? A tawdry looking Harley, I would never do that. What do you mean by tawdry? You know, fringes, color like pearl or pink or bizarre shape. We believe it’s really important that the line of the bike is appealing. Many people make custom motorcycles and they are all different, however it’s all a matter of taste and you don’t talk about taste. Some people prefer red bikes, others – white. We have strange customers from time to time. We chat for a while and sometimes I’m able to bring them on the right course. “OK, so just do it your way and it’s going to be fine.” For example, now we’re doing a second bike for Bogusław Linda [one of the most popular Polish actors – RA]. He liked the first one and now he wants a second one, but totally different, more dragster-like. Where do you get your ideas for bikes from? Well, you know… here and there. [laughs] It’s like with drawing or painting. You wake up, you take a pencil and you start dra-

wing. Motorcycles are like a disease to me, like cancer. I think about them all the time. And I get new ideas all the time, as well. I’m not able to use those ideas as fast as they come to my head. Usually when I’m building a bike, halfway through I already have an idea for the next one. And so it goes. So you’re an artist, to some extent. To some extent, yes. It involves creating, so we might say that I am an artist in a way. Especially that our seats are hand-made. I draw and cut the patterns myself, and don’t use any machines. How much time does it take to make a seat like that? Depends on the pattern. If it’s more complex, like the one on the Rebel motorcycle, creating the pattern itself took 4 hours. That’s why I wear glasses. [laughs] My eyesight is really getting worse. It can all take up to 8 hours. That seems like a lot of time. And where do you get the names for the bikes from? It’s like with the name Fireweed – a lot of people ask me about the name. I just liked the sound of it. There’s no meaning to it. It’s a name of a flower that grows in Colorado. Though many people associate weed with marihuana, but it doesn’t have

81


anything to do with it. [laughs] The name of the bike sometimes just sounds right for a particular model, or sometimes for a particular customer. I’ve been doing this for many years so I can feel certain things when I speak to the customer. It’s an art of selling a product – a conversation. Sometimes it just happens on its own, sometimes you have to help your luck. Good contact with our customers is really important to us. We organize clubhouse parties. Maleńczuk [popular Polish singer] played here last autumn, and all of our customers who bought our motorcycles could come to the concert for free. Free whiskey, free food. We like to keep our customers close to us. We offer them technical service or a possibility of storing their bikes for winter. Is it still passion or just a job? Luckily, I still like what I’m doing. [laughs] Every day I wake up and I’m happy that I can come here and work on the bikes. It gives me a lot of satisfaction. Especially when I’m full of new ideas and getting my ideas come to reality really gets me going. If your inspiration is gone, you die inside. But I don’t think anything has changed in me, because this is my life. I’m just like that, this is my everyday reality. It’s my style and I feel good

this way. Together – me and my bikes. Anyone who makes custom motorcycles will understand me, because you not only build them, but you also make money from it. For some people, it’s like a dream. But dreams do come true. You have to make them true… That’s right. [laughs] You have to make your dreams come true. So do you still have any dreams left? I do! And I’m trying to make that dream come true. We’re planning a trip in spring – Mongolia, Kazakhstan and Russia. But not on Harleys, of course. I spoke to one customer, who ordered a bike from us. He just got back from such a trip. He said: “Man, hurry up. They started building new roads in Mongolia. [laughs] This third world thing is coming to an end. If you want to take this trip, you’ve got to hurry…” Do you ride your bike on a daily basis? No. That would be too much. [laughs] Not on our roads? [laughs] It’s not like that. I ride my bike but not in bad weather. It should be warm outside in order to enjoy the ride. In U.S, we have


a completely different riding attitude. There’s a certain bike fashion here – 40 degrees outside and everybody is all dressed up in those armors, these heavy suits zipped up, and I imagine them just boiling inside… Good appearance is important. [laughs] [laughs] Yeah, good appearance. I know that some people dress up in case of an accident, but I’m not like that. If I was thinking of getting into an accident, I wouldn’t even get on the bike. I certainly wouldn’t zip up in those heavy suits. If a car hits you, it won’t help anyway. It will only protect your skin from some bigger damage. I ride in shorts and sneakers and I don’t care about other people’s style. This is Californian style, it’s my style, it’s a fucking great style and I feel great this way. I don’t have to wear that heavy armor and it’s comfortable. You sit, you ride. Sun, wind, you feel all of this much stronger. In Illinois, where I live, the law allows to ride a motorcycle without a helmet and that was great. You get on your bike with only keys in your hand, you start it and off you go. I’ll change the topic for a second but it’s a fucked up way of thinking here in Poland. People think that having a bike shows their social status, their wealth. I don’t get it, how you can show your status through a bike?

Here, in Poland, we sort of think that having a Harley is an awfully expensive hobby. When I’m forced to buy some parts in Poland because I don’t have time to get them from the U.S., I’m saying to myself: “wow, the prices here are really high.” And this whole fuss about Harleys breaking down was started by people who can’t afford them. They say Harleys are bullshit and then I reply – it is for you, wise-ass, because you can’t have it. Have some balls and admit you don’t have enough money, that’s why you’re riding something else. Have you ever tried riding a sport bike? My brother once had a sport bike, but that was a long time ago. It was Yamaha FJ 1100. I tried it once or twice, because it’s really fast but I noticed one thing. I was riding something like 200 km/h and there wasn’t even time to think at that speed. It all happens so fast that you’re not able to think in general, and I’m not even talking about things that may suddenly happen on the road. There’s no chance to anticipate anything. It’s a little bit too fast. Maybe it was partly because it happened in Poland. If it was in the U.S., where roads are more open, maybe it would have been different. But when I sat on it, nothing was vibrating, it was totally different. But it’s also adrenaline.


But listen to this. I once built a bike – a nitro-powered Harley. It was so fast, these Japanese sport bikes had no chance in a lights-to-lights race. It’s very popular over in the U.S. – racing from one traffic lights to the next. They had no chance. People were saying: “A Harley against a Japanese racer? No chance!” But they know nothing. You can modify a Harley so that it’s as fast as a lightning. But you have to know how to do that and, of course, you have to be willing to do that. I once had a similar situation in Wrocław. We were going to the HD rally with my friend. When we stopped at the lights, some guys on their racers stopped by. My friend said: “hold on” and took off. They were really surprised that they had to chase us. [laughs] [laughs] That’s what I’m talking about. People think Harleys are for old pops. Sometimes I hear that I’m too young for a Harley. And then I say: “My girlfriend is 23 and she rides one. Do you think she’s old?” It’s looking for excuses – because it breaks, because I’m too young… OK, we’ve talked about many negative things here in Poland. Are there any positives? Beautiful women. [laughs] I’ve heard that one before… [laughs] I like the fact that there are so many women riding bikes here. I got the impression that in Wrocław, where I live, the number of bikers has doubled recently. I see lots of people every day, even today, dressed up in those armors – like you said – but they do ride. For some of them it’s the only way of getting around the city. Yeah, that’s cool. I saw some kamikaze that was delivering pizza in winter, riding those small scooters. [laughs] They keep their feet on the ground and they ride, trying not to fall down. I tried to ride in cold weather a couple of times and I can still feel it – rheumatic problems in wrists and knees. You can’t cure that. Well, I could if I moved permanently to Arizona. Dry climate is good for it. But if the weather is bad or it rains, it’s pretty painful at nights. I have to put some ointment on it, because otherwise I won’t sleep. Yeah, that’s rheumatism. [laughs] That’s passion. [laughs] Exactly, that’s passion! When we went for a ride to finish the season, we stopped at a gas station and put newspapers everywhere we could, because it was so cold. We could have used those warm armors back then. I’ve never tried riding in Gore-Tex clothes, but I’ve heard they’re good. Have you heard about that? It’s a windproof and watertight fabric. But I always wear leather or sneakers. You mentioned that you were raised in the U.S. but decided to come back to Poland. It’s a bit strange to me, because we’re bombarded with America so much, we perceive it as the promised land. American dream and that kind of stuff. I could go there and never come back… Ride the Californian roads in a helmet, jeans and t-shirt, feeling the sun on my shoulders. Many people dream about that. It’s a great thing, but you have to make your dreams come true. You said that, remember? But yeah, it’s like that. So what are you doing here, in Poland? Is it only business? Apart from business and women – is there any other reason why you came here?

84

It may sound strange but it’s mostly business. I wanted to expand the business to Europe. I still like America, it’s a great country. But life can also be difficult over there. You won’t find money lying on the streets. You have to work hard, not many days off – everyday life can be difficult. But people still don’t believe it, they still think it’s all about the American dream… But it’s just not so. You have to know how to use the chances America gives you, then it’s fantastic. And riding across America on a motorcycle is amazing. We – Fireweed – are setting up trips across the U.S. It’s a 2-week trip. We take care of everything, except the visas: renting bikes, food, fuel, everything. You don’t have to worry about anything. Of course, I’m going as a guide, because I know these roads. It’s fun and it would be cool if you joined us one day. I’ll think about that. I think you’d be happy. In fact, I don’t think there was any reason to come to Poland, other than this business. You’re independent, that’s for sure. And that’s great. That’s what keeps me here.

to be continued in rock axxess no. 22



rock shot

v

red de Przygotuj shaker, do którego po kolei wlej:

‡ półtorej miarki czystej wódki, ‡ półtorej miarki wódki brzoskwiniowej, ‡ półtorej miarki tarninówki, ‡ półtorej miarki Southern Comfort, ‡ dwie miarki Cointreau (Triple Sec), ‡ dwie miarki soku pomarańczowego, ‡ odrobinę grenadyny. Wszystko wymieszaj, przelej do wysokiej szklanki wypełnionej lodem.

poczuj piekielną moc 86

il

Grab a cocktail shaker and fill it with the following ingredients:

‡ 1 1/2 oz vodka, ‡ 1 1/2 oz peach vodka, ‡ 1 1/2 oz sloe gin, ‡ 1 1/2 oz Southern Comfort liquor, ‡ 2 oz Cointreau (triple sec), ‡ 2 oz orange juice, ‡ 1 splash grenadine syrup. Shake it and pour everything into an ice-filled tall glass.

feel your body burn


REKORD W LICZBACH się ‡ Bawimy

oficjalnie

już 12 raz

‡ W tym czasie w sumie zagrało

37669 uczestników

‡ Próba bicia rekordu Guinnessa w największej licznie osób

grających wspólnie na gitarach w jednym miejscu zakończyła się

5 razy powodzeniem 500 artystów

‡ Ponad wsparło Gitarowy polskich i swoimi R i zagranicznych występami ekord Guinnessa swoją obecnością podczas , Koncertów Gwiazd

7273 gitary

‡ – tyle wynosi największa do tej pory liczba zebranych na wrocławskim Rynku gitarzystów (rekord z 2012 roku)

‡W

ystarczy 5 chwytów opanować utworu „Hey J uczestnikami oe”, żeby gitarowych

zagrać na Tyle samo wrocławskim razem z chwytów Rynku innymi „Dom wchodzącego ma 1 utwór maja. słońca ”.

‡ Naszym sztandarowym utworem jest „Hey Jimiego Hendrixa, ale w repertuarze mamy aż

Joe”

10 utworów,

a ta liczba ciągle się powiększa ‡ W poprzednich latach, dzięki łączeniom internetowym, utwór „Hey Joe” poza Wrocławiem wykonywano jednocześnie

12 ośrodkach

aż w na całym świecie (w Kolonii, Berlinie, Oberhausen, Rzymie, Chicago, Kolbotn w Norwegii, w Bristolu w Anglii, we Francji , na Węgrzech, w Szwecji, a nawet Perth w Australii,)

‡ Wszystkie

pory edycje do tej

dały 12 dni

grania i wypełnionych

muzyką wspólnego dobrą gitarową

100 emisji

‡ Ponad telewizyjnych miały sceny z wrocławskiego Rynku w mediach międzynarodowych tylko w 2013 roku


tylko kochankowie przeżyją

księżycowa noc

rock screen



– Nazywam się Ian. – Scott. Jak leci? Wprawdzie ten dialog przypadnie do gustu bardziej metalowej publiczności, jednak film Tylko kochankowie przeżyją dostarcza rozrywki wszystkim: tym mrocznym i tym nie. karolina karbownik, foto: materiały prasowe gutek film ADAM

EWA

Każdemu zdarza się dół, depresja albo jakiś mocny życiowy zakręt. Na takim etapie życia jest właśnie Adam (Tom Hiddleston). Adam to wampir – romantyk, kolekcjoner gitar i utalentowany kompozytor, który nie potrafi odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości. Nie lubi ludzi, których przekornie nazywa zombie, za to uwielbia sztukę. Mieszka na mrocznych przedmieściach Detroit – w miejscu, którego lata świetności dawno przeminęły.

Szczęśliwsza i mocniej stąpająca po ziemi jest Ewa (Tilda Swinton), żona Adama mieszkająca w orientalnym Tangerze, wielbicielka literatury. Delektuje się swoim długim życiem z przyjacielem i mentorem Christopherem (John Hurt). Nie boi się nowości takich jak łakocie w postaci lodów z krwi. Kiedy po raz kolejny Adam zwierza się jej ze swojego złego samopoczucia, Ewa – która nie przepada za podróżami – odwiedza go w Detroit.


MIŁOŚĆ Para celebruje chwile spędzane razem, zwiedza mroczne części miasta. Adam opowiada Ewie swoją historię. Odwiedzają pozostałość po Michigan Theater, pięknym budynku w stylu Bizancjum. Dziś znajduje się w nim parking, co dla bohaterów jest symbolem rozkładu Detroit, kultury i całej cywilizacji. Przejeżdżają obok domu Jacka White’a z The White Stripes, wspominają Motown Museum.

KREW „To takie piętnastowieczne”, mówi z pogardą Ewa na myśl, że mogłaby zdobyć krew, gryząc ofiarę w szyję. Dla enigmatycznej pary kochanków takie zachowania są niehumanitarne i nieetyczne. Poza tym, boją się zarażenia chorobami, które dotykają ludzkość. Mają swoje pragnienia i potrzeby, o realizację których Jim Jarmusch zadbał w sposób daleki od banału. Spożywanie krwi to piękna uczta, po której istoty wpadają w stan upojenia.

MUZYKA Życie wampirów kręci się wkoło niczym winyl wirujący na odtwarzaczu. Nie mogą uciec od świata, więc pozostaje im tylko miłość. Ścieżka dźwiękowa filmu Tylko kochankowie przeżyją jest przesycona dźwiękami orientalnego Tangeru, ale nie tylko. Hipnotyzuje, wprowadza w trans, z którego trudno się uwolnić.

ROCK CITY Detroit Rock City wciąga, zwłaszcza siostrę Ewy, która zjawia się pewnego dnia w domu Adama. Ava (Mia Wasikowska) przylatuje z Los Angeles i natychmiast wywraca do góry nogami spokojne życie wampira i jego żony. Trójka wychodzi do klubu nocnego na koncert, po którym impreza wcale nie kończy się wraz ze wschodem słońca…

RĘKAWICZKI Nowy atrybut wampirów – rękawiczki zakładane za każdym razem, gdy istoty opuszczają swój dom. Dodają im stylu, budują osobną opowieść z konwenansami. Jim Jarmusch chciał dodać do mitu wampira coś od siebie. Zerwał z czosnkiem, krzyżem i wodą święconą.

HIPNOZA Jim Jarmusch jest mistrzem niekonwencjonalnych rozwiązań. Jego wampiry dalekie są od sztampowych postaci znanych z kinowych przebojów pokroju Zmierzchu. Ich prawdziwość, a przede wszystkim pragnienia i uczucia, pozwalają nam zapomnieć, że są to istoty fikcyjne. Niezwykła plastyka obrazów w połączeniu z klimatyczną muzyką sprawiają, że film jest przesiąknięty niespotykaną magią. Wprowadza w trans, z którego trudno się uwolnić.

91


TILDA SWINTON I TOM HIDDLESTON Tilda Swinton – jak zawsze nieszablonowa, nie pozwala oderwać od siebie wzroku. Jest nieprzeciętnie kobieca, a jej postać ciepła i empatyczna. Na hasło „Tom Hiddleston gra wampira” można się uśmiechać ze zdziwieniem, ale zaledwie do pierwszej sceny. Adam – romantyk wspaniale zagrany przez Brytyjczyka – wzbudza zainteresowanie i współczucie. Wzrusza, intryguje, przekonuje.



Only Lovers Left Alive

MOONLIT NIGHT

rock screen



- Hey, Ian! - Scott. How’s going? Although this short dialogue may be appreciated the most by metalheads, the movie Only Lovers Left Alive will be a great entertainment also for those who do not have that much in common with metal scene. karolina karbownik, photography: press

ADAM

EVE

We all are susceptible to low spirits, life problems or even depression. Also Adam (Tom Hiddleston), who is a vampire, finds himself in a very difficult time in his life. He is a true romantic – a guitar collector and a talented composer – who cannot find his place in a modern reality. He is not a big fan of humans, he calls them zombies, but he loves art. Adam lives in gloomy suburbs of Detroit – a place long past its glory.

Eve (Tilda Swinton) – Adam’s wife – is a much happier realist who loves literature. She lives in the oriental city of Tangier. Eve shares joys of longevity with a friend and mentor, Christopher (John Hurt). She is interested in novelties including bloody ice-creams. When Eve learns about Adam’s psychological discomfort, she shows up in Detroit despite her dislike for traveling.


LOVE The couple celebrates moments together. They visit dark and obscure parts of Detroit. Adam tells her about the history of the city. They visit what’s left of the Michigan Theater, a beautiful Byzantine-style building which is now a parking lot. Our characters see this as a symbol of cultural and civilizational decay, and disintegration of city’s heritage. They pass by Jack White’s house (The White Stripes), and talk about the Motown Museum.

BLOOD “So fucking 15th century”, says Eve with disdain, thinking about getting blood by biting a victim in the neck. This seems inhumane and unethical for these enigmatic lovers. They are afraid of getting infected with human illnesses. The vampires have their own desires and needs, and Jim Jarmusch made sure it’s shown in a way that doesn’t seem cliché-ridden. The act of drinking blood is a beautiful feast that leads to ecstasy.

MUSIC The life of vampires spins round like a vinyl record. Since they cannot escape this world, love is everything they have left. The soundtrack to Only Lovers Left Alive is full of oriental sounds of Tangier. It hypnotizes, leads the listener into a state of trance – a feeling extremely difficult to shake off even after the movie ends.

ROCK CITY Detroit Rock City sucks up people, especially Eve’s sister who came from Los Angeles. Ava (Mia Wasikowska) shows up one day at Adam’s and immediately turns this peaceful life of the vampire and his wife upside down. They attend a concert at a night club but the party does not end when the sun rises…

GLOVES Gloves are vampires’ new attribute – they wear it always when leaving the house. It makes them look more classy and stylish, and helps to create a whole sub-story about their habits. It seems that Jim Jarmusch wanted to add something new and fresh to the vampire myth. Something original and personal. He rejected this well-known convention connected with garlic, cross and holy water.

HYPNOSIS Jim Jarmusch is widely known for his unconventional approach. His vampires are a far cry from stereotypical characters presented in teen-films like Twilight. Their authenticity, desires and emotions make us forget that those are only fictional characters. The movie is magical, mostly thanks to really attractive scenery and atmospheric music. It entrances viewers and won’t let go easily.

97


TILDA SWINTON AND TOM HIDDLESTON Tilda Swinton – always a maverick, it’s impossible not to look at her with admiration for her acting skills. She is very feminine and the character she plays is empathic and sensitive. One can smile a bit when hearing that Tom Hiddleston plays a vampire. But the confusion ends with the first scene. Adam – a romantic played amazingly by the British actor – arouses interest and sympathy. He moves people, intrigues them, and convinces the audience.



MAP OF ROCK

MARC BOLAN’S

ROCK SHRINE jakub „Bizon” michalski


MIEJSCE, KTÓRE NIE JEST ZAZNACZONE NA MAPACH. MIEJSCE, GDZIE W TRAGICZNYCH OKOLICZNOŚCIACH DOBIEGŁO KOŃCA ŻYCIE, KTÓRE ZNACZYŁO WIELE DLA WIELU. MIEJSCE ŚMIERCI, W KTÓRYM CELEBRUJE SIĘ ŻYCIE.

N

ie ma na Ziemi zbyt wielu miejsc, które byłyby związane z historią muzyki rockowej w większym stopniu niż południowo-zachodni Londyn. Wyprawa tam jest niemal jak wycieczka krajoznawcza naszpikowana miejscami, które z jakiegoś powodu są odwiedzane przez największych maniaków muzyki rockowej – domy, w których mieszkały w dzieciństwie gwiazdy rocka, ich szkoły, uliczka, w której ten czy inny bóg rocka dokonał żywota, dusząc się własnymi wymiocinami… Czasami miejsce takie oznaczone jest niebieską tablicą pamiątkową, która przypomina przechodniom o jego historycznym znaczeniu. A czasami nie… Ale i tak fajnie pomyśleć, że 50 lat wcześniej w tej okolicy mieszkali młodzi Mercurzy, Mayowie, Townshendowie czy Jaggerowie, nim odkryli, że można zarobić niewyobrażalne ilości pieniędzy na dostarczaniu ludziom rozrywki. Niektórzy z nich do dziś zamieszkują tę okolicę, choć obecnie raczej jej bogatsze rejony, gdzie stoją domy bardziej odpowiadające statusowi bogaczy. Ale południowo-zachodni Londyn to także miejsce, gdzie historię rocka można faktycznie zobaczyć, a nie tylko wyobrażać sobie jej początki. Jednym z takich miejsc jest Marc Bolan’s Rock Shrine, czyli Rockowa Kapliczka Marca Bolana. Choć nie jest tak popularne jak 1. Logan Place (dom Freddiego Mercury’ego) czy Ronnie Scott’s Jazz Club, Marc Bolan’s Rock Shrine to miejsce, gdzie można oddać hołd jednej z najjaśniejszych gwiazd lat 70. ubiegłego wieku, ale też przypomnieć sobie, że w przeciwieństwie do muzyki, jej twórcy nie są nieśmiertelni. Barnes, niedaleko Richmond. 16 września 1977 roku, około 4 nad ranem. Wokalistka nagrywająca dla Motown, Gloria Jones – pierwszy wykonawca utworu Tainted Love, który w późniejszym okresie stanie się olbrzymim hitem w wykonaniu Soft Cell czy Marilyna Mansona – prowadzi auto marki Mini, wracając do domu z restauracji. Fotel pasażera zajmuje gwiazda glam rocka i wieloletni partner Glorii, Marc Bolan. Marc miał kolekcję własnych samochodów, lecz nigdy nie nauczył się nimi jeździć ze względu na przeczucie, że może zginąć w wypadku drogowym. Para jest zaledwie milę od swojego domu, gdy Gloria traci panowanie nad pojazdem (prawdopodobnie przez niskie ciśnienie w jednej z opon) na niewielkim mostku przy Queen’s Ride. Samochód przebija się przez ogrodzenie ochronne i kończy jazdę na jaworze, uderzając w drzewo od strony pasażera. Życie Bolana dobiega końca w tym samym momencie. Brat Glorii, który jedzie niedaleko z tyłu w innym samochodzie, wzywa pomoc. Jones, nieprzytomna i poważnie ranna, trafia do szpitala. O śmierci Bolana dowiaduje się dopiero w dniu jego pogrzebu, na którym pojawiają się między innymi David Bowie, Les Paul, Eric Clapton czy Rod Stewart. Niektórzy fani postanawiają skorzystać z okazji i plądrują pusty dom Bolana, żeby mieć jakąś pamiątkę po

swoim idolu. Jednak inni postanawiają jakoś go uczcić. Tak powstaje Marc Bolan’s Rock Shrine, kapliczka stworzona pod tym samym drzewem, pod którym Marc stracił życie. Kapliczka zmieniała swój wygląd przez lata. Obecnie znajdziecie tam popiersie z brązu przedstawiające Marca (odsłonięte przez jedynego potomka Bolana i Jones – Rolana Felda Bolana, także muzyka), tablicę pamiątkową z datami urodzin i śmierci muzyka (dwa tygodnie po wypadku skończyłby trzydzieści lat), a także tablicę pokrytą zdjęciami, rysunkami, artykułami czy listami pisanymi do Marca przez fanów z całego świata. Niektórzy z nich zostawiają kwiaty lub zapalają lampki, inni ozdabiają popiersie perłami i brokatem, jeszcze inni zostawiają plastikowe motyle i wiatraczki. Jest kolorowo i niemal pogodnie (na tyle, na ile tego typu miejsce może takie być…), czyli bardzo „bolanowo”. Ale jest też czas na zadumę. Kilka lat temu, by okiełznać nieco błotnisty nasyp, utworzono schody. Teraz na schodach tych znajdują się tabliczki upamiętniające zmarłe osoby, które odegrały w życiu Marca ważną rolę: Steve’a Peregrina Tooka, który – wspólnie z Bolanem – tworzył grupę Tyrannosaurus Rex, nim zespół skrócił nazwę i obrał nowy kierunek muzyczny; Steve’a Curriego, Mickeya Finna i Dina Dinesa – trzech innych członków T. Rex; oraz June Bolan – asystentki Syda Barretta, która została muzą i żoną Marca (nigdy się nie rozwiedli, mimo że Marc na początku lat 70. związał się z Glorią Jones). To prawdziwa Mekka dla fanów T. Rex. Nawet jeśli nie poczujecie tam obecności Marca ani nie dostrzeżecie jego ducha spoglądającego na Kapliczkę, to wciąż najlepsze miejsce, by oddać zasłużony hołd temu wspaniałemu muzykowi i jego przyjaciołom. *Jak tam dotrzeć? Pojedźcie do Richmond i wybierzcie się na godzinny spacer w kierunku Sheen i Barnes, zaglądając po drodze do charity shopów (rodzaj second handów, prowadzących działalność charytatywną) na Upper Richmond Road, by zapolować na tanie płyty i książki. Idźcie cały czas prosto, a gdy miniecie park Barnes Common, skręćcie na rozwidleniu w lewo, w Queen’s Ride. Kapliczki nie da się przeoczyć. Nie wbiegajcie jak wariaci na ulicę, gdy tylko zobaczycie cel waszej podróży. To, że Marc zginął w tym miejscu, nie oznacza, że wy też musicie. To dość ruchliwa ulica. Jakieś 30 metrów na prawo znajdziecie wąskie przejście, które zaprowadzi was „na tyły” Kapliczki. Oddajcie hołd, zostawcie kwiaty lub liścik, zapalcie świeczkę, pomyślcie o Marcu. Jeśli nie chce wam się ruszyć tyłka i macie zbyt dużo kasy, możecie po prostu skorzystać z londyńskiej kolei. Wysiądźcie na stacji Barnes, przejdźcie na drugą stronę parku Barnes Common (jakieś trzysta metrów) i idźcie wzdłuż Queen’s Ride w kierunku Gypsy Lane.

101


MAP OF ROCK

MARC BOLAN’S

ROCK SHRINE jakub „Bizon” michalski


A PLACE YOU WON’T FIND MARKED ON A MAP. A PLACE WHERE A LIFE THAT MEANT A LOT TO MANY ENDED TRAGICALLY. A PLACE OF DEATH WHERE YOU CELEBRATE LIFE.

T

here aren’t many places on Earth that would scream “ROCK” louder than south-west London. Going there is like taking a field trip full of spots that some die-hard fans like to visit for some reason – childhood houses of rock stars, their schools, a street where some rock god choked on his own vomit… Sometimes a blue plaque will remind passers-by of the historical value of a certain place, sometimes it won’t. Still, it might be fun to think that 50 years ago this was the place young Mercurys, Mays, Townshends or Jaggers lived in before they discovered one can make an awful lot of money by entertaining people. Actually, some still do live nearby, just a little bit up the hill, in houses more appropriate for rich folk. Then again, south-west London is also a place when you can actually see the history of rock, not just imagine it was there. One of those places is Marc Bolan’s Rock Shrine. Certainly not as popular as 1. Logan Place (Freddie Mercury’s house) or Ronnie Scott’s Jazz Club, Marc Bolan’s Rock Shrine is nevertheless a place where one can not only pay their respect to one of the brightest stars of the 1970s, but also be reminded that music is immortal but musicians aren’t. Barnes near Richmond, 16 September 1977, 4am. Motown singer Gloria Jones – the original performer of Tainted Love, a song that would go on to become a huge hit later for Soft Cell and Marilyn Manson – is driving a Mini, going back home from a restaurant. The passenger seat is occupied by glam rock star and Gloria’s longtime boyfriend, Marc Bolan. Marc had his own collection of cars but he never actually learned to drive, having a hunch that he might be killed in a car accident. The couple is only about a mile from their house, when Gloria loses control over the vehicle (possibly due to low pressure in one of tires) on a small bridge on Queen’s Ride. The car goes past safety fence and ends the ride against a sycamore tree, hitting it on the passenger’s side. Bolan’s life ends the very same moment. Gloria’s brother, who was not far behind driving another car, calls for help. Jones, unconscious and severely injured, is taken to hospital. She is not informed of Bolan’s death until the day of his funeral, attended by the likes of David Bowie, Les Paul, Eric Clapton and Rod Stewart. Some fans find this situation a perfect opportunity to get a hold of some of their idol’s possessions and loot the couple’s empty house. Others, however, want to honor the late singer. And so the Marc Bolan Shrine is created under the very same tree that was Marc’s final destination.

The Shrine evolved over the years. Right now, you’ll find there Marc’s bronze bust (unveiled by Bolan’s and Jones’s only child – Rolan Feld Bolan, also a musician), memorial stone with dates of his birth and death (he would have turned 30 in two weeks), as well as a board covered with photos, drawings, articles and letters written to Marc by his fans from all over the world. Some of them leave flowers or light candles, others adorn the bust with pearls or glitter, some even leave plastic butterflies and pinwheels. It’s colorful, it’s almost joyful (as much as this kind of place can be…), just like Bolan was. But it’s also contemplative. A couple of years ago, steps were made to tame the muddy embankment a bit. Now these steps have special plaques put there in memory of all those gone who played a special part in Marc’s life – Steve Peregrin Took, who – along with Marc – was the driving force behind Tyrannosaurus Rex, before the band shortened the name and changed musical direction; Steve Currie, Mickey Finn and Dino Dines – three other members of T. Rex; and June Bolan – Syd Barrett’s secretary who became Marc’s muse and wife (they never actually divorced despite Marc starting a relationship with Jones in early 70s). A true T. Rex fans’ Mecca. Even if you won’t feel Marc’s spirit there or see his ghost watching over the Shrine, it’s the best place to pay the man and his friends a well-deserved respect. *How to get there? Go to Richmond and take a 60 minute walk towards Sheen and then Barnes, checking some Charity Shops for cheap CDs and books at Upper Richmond Road. Just go straight all the time and left to Queen’s Ride at the fork when you pass Barnes Common. You will not miss it. Don’t run across the street like crazy when you see the Shrine. The fact that Marc died there doesn’t mean you have to. It’s a busy road. Look some 30 meters to the right for a small passage that will take you to the other side of the Shrine. Pay your respects, leave a flower or a note, light a candle, think about Marc. If you’re a lazy ass and you’ve got too much money, just use the London rail service, alight at Barnes rail station, get across to the other side of Barnes Common (just some 300 meters) and go along Queen’s Ride towards Gypsy Lane.

103


photo: rene heumer

10 lat festiwalu

nova rock

photo: Karolina Karbownik


photo: rene heumer

Nickelsdorf to miasteczko w Austrii położone zaledwie 300 kilometrów od polsko-czeskiej granicy w Cieszynie. Na Pannonia Fields już od 10 lat powstaje wielka scena, na której grają czołowe gwiazdy muzyki rockowej i metalowej. Na tegorocznej jubileuszowej edycji, która odbędzie się od 13 do 15 czerwca, w rolach headlinerów wystąpią Iron Maiden, The Prodigy oraz Black Sabbath. Ich występy poprzedzone zostaną koncertami takich artystów, jak m.in.: Megadeth, Rob Zombie, Slayer, Volbeat, Avenged Sevenfold,

Seeed, Soundgarden, Limp Bizkit, The Offspring, Phil Anselmo & The Illegals, Amon Amarth, Sunrise Avenue, Seether, Steel Panther, Black Label Society, Anthrax, Sepultura, Black Stone Cherry. UWAGA! Gwiazdą specjalną imprezy będzie [podobno] najseksowniejszy ratownik świata – David Hasselhoff, którego będzie można zobaczyć podczas Special Late Night 80’s Show. Więcej informacji: www.novarock.at


digging the rock

hity znacie...

dream theater JEDNI TWIERDZĄ, ŻE W ICH MUZYCE NIE MA ŻADNYCH UCZUĆ, A JEDYNIE BEZDUSZNA WIRTUOZERIA. INNI POSTAWILI NA NICH KRZYŻYK PO ODEJŚCIU CZŁOWIEKA, KTÓRY ZAJMOWAŁ SIĘ W TYM ZESPOLE NIEMAL WSZYSTKIM. JESZCZE KOLEJNI NARZEKAJĄ, ŻE WOKALISTA NIE JEST W STANIE SPROSTAĆ WYMAGAJĄCEMU MATERIAŁOWI PODCZAS KONCERTÓW. A ONI NIC SOBIE Z TEGO NIE ROBIĄC, NAGRYWAJĄ NOWE PŁYTY I ZACHWYCAJĄ KOLEJNE JUŻ POKOLENIE FANÓW SWOIMI PORYWAJĄCYMI WYSTĘPAMI NA ŻYWO. ZAPRASZAMY DO TEATRU MARZEŃ. KURTYNA W GÓRĘ! jakub „Bizon” michalski


When Dream and Day Unite (1989) 5/10 James LaBrie nie jest pierwszym wokalistą Dream Theater. Serio, serio! Co więcej, nie był nim nawet Charlie Dominici, którego słyszymy na debiutanckiej płycie grupy, ale to już wymagałoby dłuższej opowieści. Nagrany pod koniec lat 80. debiut Dream Theater do najwybitniejszych dzieł tej grupy na pewno nie należy, ale trzeba też przyznać młodym wówczas muzykom, że zaprezentowane przez nich kompozycje są zaskakująco dojrzałe jak na staż zespołu. Być może spora w tym zasługa trzech lat, które upłynęły między powstaniem grupy a wejściem do studia. WDADU to jednak krążek nierówny. Utwory takie jak A Fortune in Lies czy Afterlife nie bez powodu grane były jeszcze wiele lat po wydaniu płyty i są doskonale znane wszystkim fanom grupy, a Status Seeker to porywający numer ze sporym potencjałem komercyjnym, nawet jeśli brzmi bardziej jak jakaś wczesna kompozycja Europe niż dzieło zespołu progresywnego. Instrumentalny, niezwykle udany The Ytse Jam to głęboki (bardzo!) ukłon w stronę zespołu Rush (DT coverowało YYZ czy Bastille Day we wczesnym okresie działalności). Nie sposób nie zwrócić uwagi także na najbardziej złożone dzieło na albumie – The Killing Hand. I tu pojawia się pewien problem: Dominici i jego głos. Głos całkiem niezły, ale kompletnie nie radzący sobie z najwyższymi partiami wymagających dla każdego wokalisty utworów Dream Theater. W The Killing Hand słychać to najdobitniej, bo przy wersji zarejestrowanej kilka lat później przez LaBrie’ego na koncertówce Live at the Marquee wykonanie studyjne brzmi jak kiepskie demo lub średnio udany występ cover bandu. To właśnie ograniczenia głosowe Dominiciego, które kosztowały go utratę posady wkrótce po wydaniu płyty, oraz dość archaiczna produkcja i niezbyt porywająca reszta nagrań sprawiają, że debiut przeszedł bez echa i został dostrzeżony dopiero po tym, jak grupa odniosła sukces.

Images and Words (1992) 9/10 Mimo że Charlie Dominici wokalistą idealnym nie był, znalezienie jego następcy zajęło grupie niemal 2 lata. W tym czasie przez Dream Theater przewinęło się kilku śpiewaków – niektórzy swoją przygodę z przyszłymi gwiazdami prog metalu zakończyli na próbach, jeden dostąpił

nawet zaszczytu występu na żywo, choć wyleciał z zespołu, nim zdołał otrzeć pot z twarzy po zejściu ze sceny, kilku kolejnych nagrywało z młodym zespołem w studio. Niejakiemu Chrisowi Cintronowi niemal się udało. Ale wtedy panowie usłyszeli taśmę nadesłaną z Kanady przez niejakiego Kevina Jamesa LaBrie. Kilka dni później Dream Theater mieli w końcu właściwego człowieka za mikrofonem. Wystarczyło tylko wykręcić się z umowy z poprzednią wytwórnią, podpisać stosowne papiery z inną i droga do wielkiej kariery stanęła otworem. Płyta Images and Words okazała się jednym z najważniejszych krążków sceny progresywnej lat 90. Albumem, który otworzył oczy świata na progresywny metal i wydatnie przyczynił się do powrotu popularności tego typu brzmień. I choć można nieco narzekać na zbyt wygładzoną, „ejtisową” produkcję krążka oraz na to, że LaBrie jednak przesadza czasem w próbach udowadniania, że potrafi śpiewać wyżej niż Robert Plant czy Geddy Lee (i za to ocena w dół), to jednak Images and Words jest krążkiem wybitnym. Dość powiedzieć, że najmniej porywający numer z całej płyty – Under a Glass Moon – znalazł się na kilku listach 100 utworów z najlepszymi solówkami gitarowymi, publikowanych przez szanowane magazyny branżowe. Na I&W jest w zasadzie wszystko, za co fani uwielbiają Dream Theater. Są krótsze numery błyskawicznie wpadające w ucho, a przy tym skomponowane i zagrane wirtuozersko – Surrounded, Another Day – są wielowątkowe dzieła jak Take the Time, jest też pierwszy i jedyny spory hit grupy, Pull Me Under. Są w końcu dwa spośród najpopularniejszych utworów w dorobku zespołu: Metropolis – Part I (tytuł był żartem, drugiej części wówczas nie planowano) – prawdziwe progmetalowe dzieło, które dla tego gatunku jest tym, czym dla hard rocka Whole Lotta Love czy Highway Star – oraz Learning to Live poprzedzone piękną fortepianową miniaturką Wait for Sleep, progmetalowe monstrum, w którym napięcie rośnie z każdym taktem, aż docieramy do kulminacji, w której James LaBrie wznosi się na wyżyny metalowej wokalistyki. I&W to jednak popis wszystkich pięciu członków grupy – zarówno kompozytorski, jak i wykonawczy. Gitarzysta John Petrucci i perkusista Mike Portnoy stali się prawdziwymi gwiazdami, choć nie da się przecenić wkładu wirtuoza klawiszy – Kevina Moore’a – oraz małomównego basisty Johna Myunga, którego spokój przy odgrywaniu najbardziej skomplikowanych partii każe powątpiewać, czy on aby na pewno pochodzi z tej planety…

Awake (1994) 9/10 Po dość sporym sukcesie płyty Images and Words oraz, przede wszystkim, singla Pull Me Under, wytwórnia naciskała na zespół, by szybko przystąpił do prac nad kolejnym krążkiem i by ten nowy album był nieco „mroczniejszy”. Grzeczni chłopcy przystali na tę sugestię, czego efektem jest płyta, która być może nie zawsze dorównuje poprzedniczce jeśli chodzi o jakość kompozycji, za to brzmi o niebo lepiej pod niemal każdym względem. LaBrie pokazuje, że potrafi nie tylko rozbijać szklanki swoimi wysokimi zaśpiewami, ale i wydawać z siebie dużo drapieżniejszy głos. Petrucci nie tylko oczarowuje porywającymi, wysokimi dźwiękami gitary, lecz potrafi też przyłożyć niżej, bardziej mięsiście. Odsłania też swoją łagodniejszą twarz, sięgając po gitarę akustyczną. Portnoy szaleje za swoim zestawem od pierwszej sekundy płyty. Wszystko to sprawia, że Awake brzmi soczyście, dynamicznie i świeżo. Po raz pierwszy jest to produkcja na miarę lat 90. Wejście perkusyjne do otwierającego płytę 6:00 przekonało mnie swego czasu w pięć sekund do tego zespołu i jestem pewny, że przekona też wielu innych słuchaczy, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z Dream Theater. Pierwsze kilka kompozycji przejeżdża po słuchaczu niczym walec, tyle że nie mamy tu bezmyślnej młócki, która atakowałaby ścianą dźwięku. Tu wszystko ma swoje miejsce, intryguje, zaskakuje i wkręca się w głowę z każdym kolejnym połamanym rytmem, z każdą solówką i każdym kolejnym przejściem. Nim dotrzemy do pierwszego momentu, gdy zespół daje nam odetchnąć (szósty na płycie akustyczny The Silent Man), przejdziemy przez chwytliwe refreny Caught in a Web i Innocence Faded, podniosłe Voices oraz niesamowity, porywający w każdej sekundzie utwór instrumentalny Erotomania, który swe życie zaczął kilka lat wcześniej jako niezbyt pasujący do całości fragment Pull Me Under. Druga część płyty też nie zawodzi. Połączone ze sobą The Mirror i singlowe Lie tworzą kilkanaście minut wściekłej progmetalowej mieszanki. Całej płyty słucha się znakomicie. Dynamika, bogactwo aranżacyjne i świetna produkcja sprawiają, że ani przez chwilę słuchacz nie myśli „no, ale ile tego jeszcze?”. Świetnie w tym wszystkim brzmią wplecione w kilka kompozycji fragmenty dialogów filmowych, które są w pewnym sensie jednym ze znaków rozpoznawczych Awake. Najważniejsze jednak zostaje na koniec. Utwór Space-

107


-Dye Vest – magiczne fortepianowe arcydzieło – to jedna z kompozycji z największym ładunkiem emocjonalnym w całej muzyce metalowej. Dzieło od początku do końca zostało stworzone przez klawiszowca Kevina Moore’a i cudem trafiło na album. Moore odszedł z zespołu tuż po zakończeniu nagrań i pozostali muzycy wielokrotnie powtarzali, że gdyby wiedzieli wcześniej o jego odejściu, Space-Dye Vest nigdy nie znalazłoby się na płycie, gdyż jest to kompozycja wyjątkowo osobista i nie do końca pasowała do ówczesnej muzycznej drogi DT. Dopiero na tegorocznej trasie koncertowej zespół po raz pierwszy zdecydował się włączyć ten utwór do programu występów.

A Change of Seasons (1995) 8/10 Po znalezieniu nowego klawiszowca w osobie Dereka Sheriniana grupa zagrała trasę promującą album Awake i weszła do studia. Nie powstała jednak nowa płyta studyjna, a EP, choć najlepiej byłoby określić wydawnictwo A Change of Seasons mianem podwójnego EP. Pierwsza jego część to dwudziestotrzyminutowy utwór tytułowy, którego geneza sięga jeszcze czasów przed wydaniem Images

108

and Words. Z tamtego okresu pochodzi pierwsze demo z Chrisem Cintronem na wokalu oraz pierwsze zarejestrowane wykonania koncertowe, choć w wersji instrumentalnej. Utwór napisany przez Mike’a Portnoya i poświęcony jego zmarłej matce to wielowątkowa kompozycja zawierająca wszystko to, co fani najbardziej kochają w Dream Theater. Spokojne fragmenty, momenty podniosłe, jak i szalone pasaże instrumentalne przepełnione solówkami instrumentalistów oraz wokalną ekwilibrystykę LaBrie’ego. To utwór kompletny – w szufladce z napisem „metal progresywny” lepiej się już nie da. Druga część albumu – lub, jak kto woli, druga EPka – to zbiór utworów zarejestrowanych na żywo podczas koncertu w kultowym londyńskim Ronnie Scott’s Jazz Club. Nie są to jednak zwykłe wykonania. Po pierwsze, są to wyłącznie covery. Po drugie, tylko w dwóch przypadkach mamy do czynienia po prostu z odegraniem konkretnego utworu innego artysty. Pozostałe dwa wykonania to medleye, łączące w sobie fragmenty kilku kompozycji. Prawdziwie unikatowe wersje, które sprawiają, że A Change of Seasons to płyta wyjątkowa. Coś dla siebie znajdą tu z pewności fani Led Zeppelin (świetny medley zawierający utwory The Rover, Achilles Last Stand i The Song Remains the Same). Najsmaczniejszym kąskiem

jest jednak kończący płytę The Big Medley – czyli niesamowite połączenie fragmentów utworów Pink Floyd, Kansas, Queen, Journey, Dixie Dregs i Genesis. Tak – Carry On Wayward Son naprawdę można połączyć z Bohemian Rhapsody… A te dwa „zwykłe” covery pojedynczych kompozycji? No cóż, można było spodziewać się, że Deep Purple w wersji Dream Theater zabrzmi fantastycznie i tak właśnie jest w przypadku porywającej wersji Perfect Strangers. Natomiast tego, że utwór Eltona Johna (Funeral for a Friend/Love Lies Bleeding) ma potencjał progmetalowy, chyba niewielu się spodziewało. Dream Theater odnajduje się znakomicie w każdym odcieniu muzyki rockowej i, choć nie jest to pełnoprawna duża płyta zespołu, na pewno nie można jej przegapić.

Falling into Infinity (1997) 7/10 Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a wyniki sprzedaży Awake nie były w stanie nasycić przedstawicieli wytwórni płytowej, którzy zasugerowali grupie złagodzenie brzmienia i nagranie płyty z większym potencjałem komercyjnym. Takie sugestie w świecie muzyki progresywnej niemal nigdy nie kończą się dobrze. Na


Obecny klawiszowiec grupy – Jordan Rudess – dołączył do Dream Theater w 1999 roku, nie był to jednak jego całkowity debiut w szeregach zespołu. W 1994 roku, po odejściu Kevina Moore’a, Rudess otrzymał ofertę dołączenia do grupy, zagrał nawet gościnnie jeden koncert z Dream Theater, jednak ze względu na obowiązki rodzinne i niechęć do jechania w długą trasę koncertową, odrzucił propozycję dołączenia na stałe. Posadę (początkowo tymczasowo) otrzymał Derek Sherinian, którego Rudess zastąpił pięć lat później.

Falling into Infinity słychać, że zespół stara się, nawet bardzo. Stara się brzmieć interesująco, lecz zarazem inaczej niż dotychczas. Stara się w niektórych kompozycjach operować klimatem kosztem instrumentalnych pojedynków. Stara się zadowolić wytwórnię, „ugrzeczniając” utwór You or Me, tak by stał się chwytliwym, singlowym (i dość miałkim) You Not Me, oraz rezygnując z pomysłu albumu podwójnego i odkładając tym samym na półkę kilkunastominutowe wówczas demo Metropolis – Part II i kilka innych utworów. I tu pojawia się pierwszy problem, bo pośród tych „kilku innych utworów” przynajmniej jeden – Raise the Knife – byłby niezwykle silnym punktem tej płyty. Drugim problemem jest to, że mimo tych wszystkich starań Fallin into Infinity jest przez większość czasu płytą co najwyżej przyzwoitą. Dość dobrze nagraną, dość interesująco zaaranżowaną, dość miłą w odsłuchu… tylko w jej połowie też ma się jej trochę dość. Numery takie jak Just Let Me Breathe, New Millenium, Hell’s Kitchen czy You Not Me zupełnie nie zostają w pamięci, co jest dość kiepską rekomendacją zwłaszcza w przypadku tego ostatniego, który miał promować album. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że na FII znalazło się też sporo ciekawej muzyki. Po niemrawym początku krążka nadzieja wraca wraz z Peruvian Skies, w którym zespół świetnie przechodzi z melancholijnych klimatów w muzyczną wściekłość, oraz z Hollow Years – bardzo przyjemnym numerem, pokazującym, że jednak nie każda wycieczka Dream Theater w rejony bardziej przystępne musiała być w tym czasie skazana na porażkę. Nie sposób nie wymienić też dwunastominutowego Lines in the Sand, w którym gościnnie podśpiewuje Doug Pinnick. Różnicę w poziomie kompozycji i nieco zbyt wiele minut „na liczniku” warto jednak przetrwać także ze względu na dwa ostatnie utwory na albumie: piękną fortepianową balladę Anna Lee – jeden z rzad-

kich przypadków, gdy tekst wyszedł spod pióra wokalisty grupy – oraz Trial of Tears – trzynastominutowe dzieło, w którym muzycy znakomicie wykorzystują czas, rozkręcając się stopniowo po spokojnym początku i serwują słuchaczom utwór złożony, lecz zarazem przystępny, który nie zatraca się w totalnym chaosie niepasujących do siebie elementów. W Trial of Tears wszystko jest na swoim miejscu, a grupa wprowadza nas w swoją opowieść tak skutecznie, że można niemal wyobrazić sobie, że przemierzamy w deszczu wspomniane w tekście nowojorskie ulice. Falling into Infinity nie jest złą płytą, ale to klasyczny wręcz przykład płyty zbyt długiej. Niestety ten grzech jest powtarzany przez zespół do dziś przy niemal każdym studyjnym wydawnictwie.

Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory (1999) 10/10 Utarczki z wytwórnią przy okazji nagrywania płyty Falling into Infinity doprowadziły do napiętej atmosfery w zespole i o mało nie skończyły się rozpadem grupy. Gdy już emocje nieco opadły, grupa podjęła kilka ważnych decyzji. Po pierwsze – od tej pory nie miało być mowy o jakichkolwiek naciskach na zespół. Po drugie – nastąpiła zmiana w składzie. Po zaledwie jednej (no dobra, 1,5 – jeśli liczyć A Change of Seasons) płycie robotę stracił Derek Sherinian, a na jego miejsce przyjęto Jordana Rudessa, z którym Petrucci i Portnoy tworzyli już wtedy grupę Liquid Tension Experiment. W ten sposób powstał najbardziej stabilny skład Dream Theater, odpowiedzialny za sześć kolejnych albumów grupy. Skład, który już na „dzień dobry” nagrał najwybitniejszą płytę w historii prog metalu. Wiele razy pisałem, że jeśli płyta ma mieć prawie 80 minut, to musi być genialna od począt-

ku do końca, trzymać nieustannie w napięciu, zręcznie żonglować muzycznym klimatem i nie pozwalać słuchaczowi ani przez chwilę pomyśleć, że słuchany akurat fragment jest zbędny. Taka właśnie jest Scenes from a Memory. Niezwykła, choć może nieco zbyt „fantastyczna” opowieść o miłości, nienawiści, zemście i historii zataczającej koło, która dzieje się na dwóch płaszczyznach: w roku 1928 i (prawdopodobnie) 1999. Geneza płyty sięga utworu Metropolis – Part I z albumu Images and Words. Słowa utworów są dialogami pomiędzy głównymi bohaterami, ich przemyśleniami, relacjami świadków wydarzeń lub fragmentami doniesień prasowych opisujących przedstawione na płycie zdarzenia. Do tego otrzymujemy kilka muzycznych motywów przewodnich, które w różnych wariantach pojawiają się przez cały album, a finalnym produktem jest wciągająca muzyczna opowieść. Tu jest wszystko: porywające dynamiczne kompozycje, które wprowadzają nas w akcję, takie jak Strange Deja Vu czy Fatal Tragedy, zapewniające chwile wytchnienia chwytliwe ballady – Through Her Eyes i nieprawdopodobnie wręcz bujające The Spirit Carries On – przerywniki uzupełniające narrację – Through My Words i One Last Time – oraz złożone kompozycje, które obok tego, że popychają historię naprzód, zapewniają obowiązkową dawkę instrumentalnej wirtuozerii i dramatyzmu. W tej kategorii brylują Beyond This Life i Home. Jednym z najbardziej niezwykłych utworów Dream Theater jest The Dance of Eternity – instrumentalna podróż pomiędzy dwoma ukazanymi w opowieści światami, która zręcznie łączy progmetalową jazdę bez trzymanki ze wstawkami fortepianowymi wyjętymi z zadymionych klubów nocnych późnych lat 20. ubiegłego wieku. Lepszego sposobu na przedstawienie się fanom Dream Theater „czarodziej” Rudess nie mógł sobie wymarzyć. I wreszcie zakończenie – dwunastominutowe Final-

109


Dyskografia Dream Theater to nie tylko płyty studyjne i liczne koncertówki. Zespół przez wiele lat wydawał tzw. oficjalne bootlegi – płyty z utworami demo, alternatywnymi miksami nagrań, coverami oraz wybranymi koncertami, nie poddanymi tradycyjnej studyjnej obróbce. W ramach tej serii usłyszeć możemy między innymi Dream Theater grających w całości płyty Master of Puppets, The Number of the Beast, Dark Side of the Moon czy Made in Japan. Nagrania te można kupić oficjalnie jedynie przez specjalnie w tym celu stworzoną stronę internetową. ly Free, które ostatecznie wyjaśnia całą historię, łączy ze sobą fakty i prowadzi do brutalnego i tajemniczego zwieńczenia, które staje się bardziej zrozumiałe dopiero dzięki DVD Metropolis 2000: Scenes from New York. Żadne słowa nie są chyba w stanie opisać lawiny emocji towarzyszących słuchaczowi, gdy James LaBrie śpiewa ostatnie słowa – „We’ll meet again my friend, someday soon” – a instrumentaliści prowadzą melodię aż do zaskakującego i tragicznego końca albumu. Scenes from a Memory to płyta wybitna. Jeśli ten krążek kogoś nie zachwyci, to romans z Dream Theater można sobie spokojnie odpuścić.

Six Degrees of Inner Turbulence (2002) 9/10 Dobra passa, która stała się udziałem zespołu po pojawieniu się w jego szeregach Jordana Rudessa, miała swój ciąg dalszy na kolejnym studyjnym krążku Dream Theater… a w zasadzie na dwóch krążkach, bowiem Six Degrees of Inner

110

Turbulence to – choć zawiera zaledwie sześć kompozycji – album dwupłytowy. Panowie znów postawili na wspólny mianownik wszystkich kompozycji, choć tym razem była to raczej jednolita tematyka utworów, traktująca o wszelkiego rodzaju trudnościach i rozterkach życiowych, które mogą trapić współczesnego człowieka. Mamy więc opowieść o kimś, kto nie potrafi nawiązać kontaktu ze światem zewnętrznym (Misunderstood), pierwszą część (nie licząc prologu w postaci The Mirror na płycie Awake) cyklu Mike’a Portnoya poświęconego jego walce ze słabościami alkoholowymi (The Glass Prison), poważną dysputę na temat zagadnień i niebezpieczeństw związanych z inżynierią genetyczną (The Great Debate), historię o utracie wiary (Blind Faith) czy wreszcie przejmującą opowieść o stracie bliskiej osoby (Disappear). Muzycznie też jest niezwykle różnorodnie. Disappear to, obok Space-Dye Vest, najsmutniejszy utwór w dorobku grupy, w którym zawarty w tekście żal z powodu śmierci ukochanej osoby odczuwamy chyba jeszcze mocniej w warstwie muzycznej. Każdy utwór na tej płycie czymś przyciąga, choć być może trudno na początku

„wkręcić się” w The Great Debate, które jest mało przystępne zarówno tekstowo, jak i muzycznie. Brak jednoznacznego podziału na zwrotki i refreny oraz mnogość muzycznych motywów i całkowity brak „piosenkowości” w tej kompozycji nie powinien jednak zaskakiwać i odstraszać fanów tego zespołu. Za minus uznać można to, że w żadnej z trzech długich kompozycji na pierwszym krążku (Blind Faith, The Great Debate i The Glass Prison) nie ma jakiegoś motywu, który natychmiast przykuwałby uwagę słuchacza. To raczej utwory z gatunku tych, które wzbudzają podziw i szacunek swoją wielowarstwowością oraz wirtuozerią wykonawczą, a nie powalają chwytliwym riffem czy zapierającą dech solówką, która trafia do wszelkich zestawień „naj” wszech czasów. Pierwszy krążek Six Degrees to płyta, której słucha się w całości w skupieniu i podziwie dla muzyków. A jest jeszcze przecież krążek drugi, a na nim – ponadczterdziestominutowy utwór tytułowy, który, choć podzielony na osiem sekcji, należy traktować jako jedną całość. To w zasadzie płyta w płycie, która wzbudzałaby równie wielki zachwyt, gdyby wydać ją osobno. Tekstowo to znakomite wręcz studium zaburzeń emocjonalno-psychicznych o podłożu traumatycznym. Muzycznie jest równie ciekawie, bo mamy tu w zasadzie Dream Theater w pigułce. Są podniosłe elementy orkiestrowe (Overture), agresywne fragmenty nawiązujące do muzyki metalowej (The Test That Stumped Them All i War Inside My Head), melancholijne, subtelne, chwytające za serce melodie (Goodnight Kiss) oraz dynamiczne motywy z wykorzystaniem brzmień akustycznych (Solitary Shell). Jest też wreszcie Losing Time/ Grand Finale, czyli zwieńczenie z pompą i w wielkim stylu. Może nieco zbyt „hollywoodzkie” w rozmachu i wzniosłości, ale przecież tak długi utwór nie może się kończyć ot tak.


Train of Thought (2003) 8/10 Trudno wskazać jedną płytę Dream Theater, gdy ktoś prosi o polecenie czegoś „na początek”. Muzyka tego zespołu jest tak różnorodna, że niełatwo przewidzieć, co może się komu spodobać. Jeśli jednak mamy do czynienia z osobą, która skłania się ku tradycyjnemu melodyjnemu metalowi, Train of Thought będzie najlepszym rozwiązaniem. Grupa brzmi tu ciężko, rytm większości kompozycji zachęca do miarowego wymachiwania zaciśniętą pięścią, riffy wieją złem na kilometr i nawet James LaBrie śpiewa tu jakoś tak agresywniej. Grupa znowu postawiła na dłuższe kompozycje, stąd jest ich na tym siedemdziesięciominutowym albumie zaledwie 7. Zdecydowanie najkrótszą jest niespełna trzyminutowe Vacant – przejmująco smutna, fortepianowo-wiolonczelowa kompozycja, napisana przez wokalistę grupy po tym, jak jego córka zapadła na krótki czas w śpiączkę. Jeszcze tylko otwierające płytę heavymetalowe As I Am schodzi poniżej dziesięciu minut (choć i tak trwa niemal osiem). To znakomite otwarcie krążka, które na dzień dobry informuje słuchacza, że będzie miał do czynienia z Dream Theater agresywnym i głośnym jak nigdy wcześniej. Pozostałe kompozycje to kilkunastominutowe kolosy, a jak to bywa z tego typu utworami, czasami są bardziej udane i łatwiej zostają w głowie (This Dying Soul, Endless Sacrifice), a czasami trzeba czasu, by się w nie wgryźć, a i nawet po kilku latach wydaje się, że pewne motywy zostały wrzucone tam nieco na siłę (Honor Thy Father, Stream of Consciousness). Jednak mimo że jest ciężko (początku This Dying Soul nie powstydziłaby się Pantera), chwilami ponuro, a może i nieco… mrocznie, zespołu nie opuszczał dobry humor, w końcu muzyki – nawet najlepszej – nie można cały czas traktować do końca

poważnie. Niemal półtora roku zajęło fanom odnalezienie ukrytego w najdłuższej na płycie kompozycji – In the Name of God – fragmentu innego utworu, który sprowadza się głównie do tego, że Mike Portnoy wybija w nim na swoim zestawie perkusyjnym wiadomość alfabetem morse’a. Brzmi ona „eat my ass and balls”. Tłumaczenie zostawiam każdemu z was z osobna, w końcu znajomość języków to podobno podstawa egzystencji we współczesnym świecie… Na Train of Though mamy prawdziwy wysyp soczystych riffów, piorunujących zagrywek perkusyjnych, porywających pojedynków gitarowo-klawiszowych, chwytliwych refrenów i całego tego progmetalowego hałasu, który tak uwielbiają fani tego gatunku. Brakuje jednak jakiegoś dotknięcia geniuszu. Niby wszystko się zgadza, panowie brzmią tu momentami jak nieco podrasowana (i kilka razy lepsza technicznie) Metallica, a i okładka zrywa z tradycyjnym dla grupy kolorowym kiczem i nie powstydziliby się jej mroczni czarnometalowcy z norweskiej głuszy, ale jednak przez klawiaturę nie przechodzi mi postawienie tej płyty na równi z Awake, o Images and Words czy dwóch poprzednich krążkach nawet nie wspominając. To jednak ostatni jak na razie tak dobry całościowo album Dream Theater.

Octavarium (2005) 7/10 Octavarium to płyta pod wieloma względami graniczna. Wiele motywów obecnych na poprzednich płytach Dream Theater znalazło tu swoje zwieńczenie, a tematyka płyty i mnóstwo symboli ukrytych zarówno w samych utworach, jak i we wkładce do albumu, nawiązywało do zakończenia pewnego cyklu. Kilka wcześniejszych albumów grupy rozpoczynało się tym samym dźwiękiem, który kończył album poprzedni. Tak jest i w tym

przypadku, tyle że tu dźwięk kończący Train of Thought nie tylko rozpoczyna Octavarium, ale i je wieńczy. Wymowne są też ostatnie słowa zamykającego krążek utworu tytułowego – „Historia kończy się tam, gdzie się rozpoczęła”. Niestety dla wielu fanów ta płyta to także koniec najlepszego okresu w historii grupy. Po premierze niektórzy zastanawiali się, czy symbolika zawarta na albumie nie wskazuje na zakończenie działalności zespołu. Wtedy był to strach. Po jakimś czasie część fanów zaczęła żałować, że panowie faktycznie nie zrobili sobie po nagraniu tego krążka dłuższej przerwy. Octavarium nie jest płytą łatwą do oceny. Można by powiedzieć, że tak naprawdę są tu trzy świetne utwory, a to nieco mało jak na 75 minut muzyki. Tyle że te trzy utwory – otwierające płytę The Root of All Evil oraz dwie ostatnie kompozycje, Sacrificed Sons i utwór tytułowy – to w sumie 43 aż minuty muzyki. Muzyki na najwyższym poziomie. The Root of All Evil to kolejna część alkoholowej suity Portnoya, rozwijająca motywy muzyczne części poprzednich, zwłaszcza This Dying Soul. Tekst Sacrificed Sons autorstwa wokalisty grupy (czemu ten człowiek nie pisze częściej?) to nawiązanie do tematyki terroryzmu i ataków na World Trade Center. Utwór wprowadza niezwykły klimat bez popadania w banał i byłby świetnym zwieńczeniem albumu, gdyby nie to, co następuje po nim. Trudno bowiem znaleźć właściwe słowa, by opisać dwudziestoczterominutową kompozycję tytułową. W zasadzie najprościej byłoby powiedzieć, że jest to cały album w pigułce, polanej w dodatku sosem o nazwie „historia rocka i metalu”. Octavarium zawiera niezliczoną ilość odniesień do klasyki gatunku, zarówno tych zawoalowanych, jak i takich, których dobitniej nie dałoby rady pokazać. Ba, pokaźna część tekstu utworu składa się z tytułów utworów i nazw zespołów, którymi inspirowali się członkowie grupy. Humoru nigdy za wiele! Jeśli lubicie smaczki aran-

111


Koncertowe wydawnictwo Live Scenes from New York miało być początkowo ozdobione okładką przedstawiającą jabłko (odniesienie do Big Apple – nazwy, która jest często używana w odniesieniu do Nowego Jorku) oraz najbardziej znane symbole miasta trawione płomieniami, w tym także wieże World Trade Center. Album z taką właśnie okładką trafił do sklepów… rano 11 września 2001 roku! Oczywiście kilka godzin później, po zamachach w Nowym Jorku, płyty szybko wycofano ze sklepów i wydano ponownie niedługo potem ze zmienioną okładką. Ci, którzy zdążyli zakupić egzemplarze z oryginalną grafiką są w posiadaniu niezwykle cennego rarytasu.

żacyjne w postaci nawiązań do Shine on You Crazy Diamond, Bohemian Rhapsody czy… Jingle Bells, utwór Octavarium sprawi wam sporo radochy. Ale ten numer to po prostu wielkie dzieło, znakomicie przemyślane i absolutnie genialnie skonstruowane. Śmiem twierdzić, że to ostatni tak wielki numer w ich dorobku. A reszta? Reszta jest. Ale gdyby jej nie było, to pewnie nie byłoby specjalnie za czym tęsknić, bo niby można pomachać owłosieniem przy Panic Attack czy Never Enough, uronić rzewną łzę przy The Answer Lies Within czy poruszać kuperkiem przy nad wyraz coldplayowym I Walk Beside You, ale to raczej tło – dodatki do trzech znakomitych numerów. Natomiast te wspomniane 43 minuty zamknięte w trzech najlepszych kompozycjach na Octavarium stanowiłyby absolutnie genialny album. Nie od dziś zresztą wiadomo, że najlepsze płyty wszech czasów nie przekraczały w większości trzech kwadransów. Szkoda, że panowie z Dream Theater już dawno temu o tym zapomnieli.

Systematic Chaos (2007) 5/10 78 minut? Opowieści o wampirach i mrocznych władcach? Panowie, nie idźcie tą drogą! A jednak, poszli. Ba, zabłądzili, można by rzec, i według wielu

112

fanów do dzisiaj nie udało im się wrócić do końca na właściwą ścieżkę. Ok, singlowe Forsaken jest chwytliwe jak cholera, zostaje w głowie i aż człowiekowi głupio, kiedy łapie się na tym, że sobie podśpiewuje, dokładając się do harmonii wokalnych w refrenie. Ale czy kapeli takiej, jak Dream Theater przystoi nagrywać numer, który równie dobrze mógłby znaleźć się na płycie Evanescence? Czy skądinąd znakomite muzycznie, podzielone na dwie części – otwierającą i zamykającą album – In the Presence of Enemies nie mogło być o czymś innym, niż o „mrocznym władcy” i demonach, i czy naprawdę nie można było obejść się bez gardłowych wyziewów Portnoya, który deklaruje owemu „mrocznemu”, że oddaje mu swą duszę i będzie za niego walczył? Panowie, litości. Brakuje jeszcze tylko, żeby wzięli do rąk miecze, przyodziali pluszowe obuwie i naoliwili swoje wyrzeźbione na photoshopowej siłowni klaty. Ale w porządku – obu tych kompozycji da się słuchać z niekłamaną przyjemnością, jeśli tylko zapomnimy na moment (no, nie taki moment, bo In the Presence… trwa 25 minut) o tym, jak przekomiczne momentami są ich teksty. Ba, można się nawet nieźle bawić, drąc się w niebogłosy „angels fall, all for you, heeeereeeetiiiiiiiiiiic”. Ale absolutnie nic, powtarzam – NIC nie ratuje The Dark Eternal Night, zdecydowanie najgorszego utworu w dorobku zespołu. Chaos

(nieusystematyzowany…), brak pomysłu i jakiejkolwiek spójności między poszczególnymi częściami tego dzieła. Jest straszniej niż przy opowieściach o mrocznym władcy, chociaż mam wrażenie, że nie o taki efekt chodziło… I tak przez całą płytę. Co uda się coś naprawdę fajnego, jak mocno metallicowy pierwszy singiel Constant Motion czy niezwykle spokojne Repentance – zawierające mówione kontrybucje znanych przyjaciół zespołu – to panowie zaraz serwują nam mało strawną moralizatorkę na temat zła wojny (Prophets of War) albo kilkunastominutowe, powyciągane do granic przyzwoitości nudziarstwo w postaci The Ministry of Lost Souls (szkoda, że wraz z duszami w ministerstwie nie zagubiło się przynajmniej z 7 minut tego kawałka, byłoby bardziej strawnie). To nie tak, że ta płyta jest zła. I może w tym cały problem. Tu naprawdę chwilami słychać, że muzycy mieli dobre pomysły, można nawet przymknąć oko i ucho na bzdurne historie rodem z horrorów z Belą Lugosim. Ale czemuż, ach czemuż panowie za punkt honoru wzięli sobie zapełnianie krążka CD do absolutnego maksimum? Przecież dobre trzydzieści minut tej płyty to materiał co najwyżej na fanclubowego singla albo stronę B. Ocena ogólna może i trochę zaniżona, ale należało im się choćby za tę „wieczną ciemną noc”.


A Dramatic Turn of Events (2011) 6/10

Black Clouds & Silver Linings (2009) 7/10 Być może miano największego sukcesu komercyjnego w historii grupy (ponad 40 tysięcy sprzedanych egzemplarzy w Stanach w pierwszym tygodniu po premierze i 6. miejsce na liście Bllboardu) to zbyt wielkie wyróżnienie dla tego krążka, ale po rozczarowaniu w postaci Systematic Chaos ta płyta była całkiem przyjemnym powrotem do nieco wyższej muzycznej formy. Owszem, mamy tu recydywę, jeśli chodzi o część grzechów płyty poprzedniej – album znowu o ponad kwadrans przekracza godzinę i znowu mamy opowieści rodem z tanich horrorów, tym razem w postaci dziewiętnastominutowego The Count of Tuscany, któremu zresztą przydałoby się także muzyczne odchudzenie o dobre 4-5 minut bezsensownego macania gryfu. To jednak w zasadzie jedyne poważniejsze uchybienia tego krążka. Może i The Shattered Fortress nie powala na kolana i odtwarza wątki z poprzednich części suity alkoholowej, ale skoro to ostatnia jej część, to chyba należało się tego spodziewać. Można by też czepiać się, że The Best of Times wpada momentami w tekstowy banał, ale skoro to utwór napisany przez Portnoya dla jego umierającego ojca, to chyba wypada przymknąć oko i ucho. Tym bardziej, że muzycznie kawałek jest bardzo przyjemny. Te trzy utwory może całościowo nie rzucają na kolana, ale i daleko im do niewypałów, a przecież to pozostała trójka – trzy pierwsze kompozycje na płycie – tak naprawdę ciągnie ten krążek. Wither to świetnie bujająca balladka w stylu kawałków takich, jak The Spirit Carries On – czyli rzeczy, które może nie należą do

najambitniejszych dzieł muzyki progresywnej, ale mają tyle melodyjności i czynnika bujającego, że aż chce się wyciągnąć zapalniczkę (albo iTelefon – bezpieczniej, bo nie spali się włosów żadnej z osób stojących w najbliższym otoczeniu) i pomachać podczas wspólnego śpiewania refrenu. Świetnie wypadają pierwsze dwa numery na płycie. A Nightmare to Remember to szesnaście minut klasycznego Dream Theater ze zmianami tempa i motywów, ze świetnymi partiami klawiszy i gitary, z dynamicznymi przejściami perkusji i wwiercającym się w mózg basem. Singlowe A Rite of Passage to z kolei bardziej przystępna twarz Dream Theater, ale raczej w takim sensie, że jest tu chwytliwy, niezwykle melodyjny refren, który natychmiast zostaje w głowie i świetnie sprawdza się przy wspólnym śpiewaniu na żywo. Poza refrenem mamy bowiem typowe dla DT połamańce rytmiczne. Może chwilami wkrada się tu nieco zbyt dużo chaosu, ale i tak słucha się tego bardzo przyjemnie. W rozszerzonym wydaniu krążka otrzymujemy dodatkowe dwie płyty. Jedną z instrumentalną wersją albumu (choć każdy z utworów występuje w nieco innej wersji, więc nie mamy do czynienia po prostu z usunięciem wokali) oraz jedną ze zbiorem coverów nagranych przez grupę w trakcie sesji nagraniowych do BC&SL. I znowu – pewnie można by ponarzekać, że większość wersji nie odbiega jakoś znacząco od oryginałów, niemniej Dream Theater w Crimsonowym Larks’ Tongues in Aspic – Part II wypadają znakomicie, Stargazer z repertuaru Rainbow brzmi w ich wykonaniu porywająco, a w trylogii Tenement Funster / Flick of the Wrist / Lily of the Valley grupy Queen, panowie poszli na całość, bawiąc się – wzorem muzyków Queen – w nagrywanie mnóstwa nakładek wokalnych. Fani mieli nadzieję, że BC&SL to zwiastun powrotu zespołu do najwyższej formy, nikt chyba jednak nie spodziewał się tego, co miało nadejść po zakończeniu trasy promującej płytę.

„Szok! Niedowierzanie! Gdzie byli rodzice?” – grzmiały nagłówki prasy brukowej na całym świecie we wrześniu 2010 roku, gdy Mike Portnoy ogłosił, że po 25 latach odchodzi z zespołu, w którym zarządzał niemal wszystkim. Może trochę przesadzam, ale serwisy muzyczne przez jakiś czas żyły kolejnymi doniesieniami na temat kulis rozstania Portnoya z Dream Theater, a później poszukiwaniami jego następcy. Portnoy – który gra obecnie w mniej więcej 164 projektach muzycznych – chciał zrobić sobie kilka lat przerwy od Dream Theater (co zresztą mogłoby wyjść grupie na dobre…), reszta miała jednak inne zdanie, doszło więc do nie do końca przyjaznego rozstania. Proces wyboru nowego „fizycznego” był widowiskiem pasjonującym, choć dość przewidywalnym, bo (nie)stety muzycy zagrali nad wyraz bezpiecznie, decydując się na perkusyjnego wymiatacza Mike’a Manginiego, który stylem gry i ogólnie pojętą „przebojowością” jest najbardziej zbliżony do swojego poprzednika z całej siódemki, która ubiegała się o wolny stołek za bębnami. Podobnie jak przewidywalny był wybór nowego perkusisty, tak i po wysłuchaniu nagranej z nim (choć napisanej jeszcze bez niego) płyty zaskoczeń raczej nie było. A Dramatic Turn of Events to niestety krążek bardzo zachowawczy. Co więcej, niektórzy fani (a za nimi sam Portnoy) zauważyli, że konkretne kompozycje i ich układ na płycie dość często nawiązują klimatem lub strukturą do swoich odpowiedników z płyty Images and Words. Teoretycznie takie nawiązania powinny cieszyć, ale po pierwsze – są momentami nieco zbyt nachalne – a po drugie – od wydania I&W minęły dwie dekady i choć ADTOE brzmi na pewno lepiej pod względem produkcji, to jednak powielanie dawnych schematów trąci dość mocno zjadaniem własnego ogona. Nie każdemu może ujść na sucho nagrywanie drugi raz swojej najbardziej znanej płyty pod innym tytułem (prawda, panie Fripp?). Żeby jednak nie ograniczyć się do narzekania, muszę przyznać, że zarówno pierwszy singiel (On the Backs of Angels), jak i trzy ostatnie kompozycje na albumie to rzeczy naprawdę świetne i w przyjemny sposób

113


przypominające o największych dokonaniach grupy. Far from Heaven i Breaking All Illusions to nowe odpowiedniki Wait for Sleep i Learning to Live (nawet autorzy tekstów się powtarzają…), zaś Beneath the Surface z tyleż kochaną (przez jednych), co znienawidzoną (przez innych) solówką klawiszową Jordana Rudessa to jedno z niewielu zaskoczeń na tym krążku, bo po wielowątkowym dwunastominutowym Breaking All Illusions należało spodziewać się raczej zakończenia płyty, a nie jej wyciszenia w postaci spokojnej, niemal sielskiej kompozycji na sam koniec albumu. Niestety z pozostałych pięciu utworów (w sumie 46 minut) jedynie Outcry trzyma wysoki poziom przez cały czas. Reszta (z wyjątkiem koszmarnego Build Me Up, Break Me Down) niby chwilami przyjemna, ale zespół zawsze z czymś „wyskoczy”. Jak nie z powermetalową galopadą w Lost Not Forgotten, to z chórem Entów w skądinąd całkiem niezłym Bridges in the Sky albo z przesadną biesiadą w refrenie This Is the Life. Więc niby jest nieźle, ale tak nie do końca. A wystarczyło po prostu – wybaczcie kolejne powtórzenie – umieścić na płycie 50 minut muzyki, zamiast 75…

Dream Theater (2013) 7/10 Drugi album bez Portnoya, drugi z kolei, z którego utwór doczekał się nominacji do nagrody Grammy (jakim cudem nie otrzymali jej za czasów Images and Words czy Scenes from a Memory?). I… chyba słychać jakiś postęp. Idealnie nie jest na pewno, bo i bębny często brzmią jakoś tak płasko, i trochę za dużo tu orkiestracji, ale całkiem możliwe, ze to najbardziej udany album DT od czasów Octavarium. Odhaczmy to, co jednak może przeszkadzać: zbyt bezpośrednie nawiązania do własnej twórczości czy też do utworów Rush, zbyt duża skłonność do podniosłości i pompatyczności, zbyt miękki i nieco irytujący śpiew LaBrie’ego w spokojniejszych momentach oraz – tradycyjnie – nadmiar materiału. 68 minut to już postęp w stosunku do poprzednich krążków, ale mimo wszystko mało kto płakałby, gdyby Surrender to Reason czy Behind the Veil (w sumie trzynaście i pół minuty) skończyły jako „strony B” któregoś z singli. Bo poza tym jest naprawdę więcej niż przyzwoicie. Może dzielenie albumowego intro, False Awakening Suite, na trzy części, gdy ma ono jedynie niecałe 3 minuty, to lekka przesada (choć może to autoironia ze strony zespołu). Może gdzieś w połowie zamykającego płytę dwudzie-

114

stodwuminutowego Illumination Theory robi się zbyt filmowo i człowiek zaczyna wyobrażać sobie Leo DiCaprio trzymającego siniejącymi dłońmi brzeg drzwi dryfujących na powierzchni oceanu, ale to mało istotne szczegóły. Tej płyty po prostu dobrze się słucha. Jest melodyjnie, dynamicznie, a przy tym chwytliwie, ale i ze stosowną dawką instrumentalnej wirtuozerii. Along for the Ride buja niczym najlepsze Dreamtheaterowe „kołysacze” (i nie przeszkadza nawet to, że solo na klawiszach jest grane na dokładnie tym samym kontrowersyjnym efekcie, co w Beneath the Surface), porywające, dynamiczne Enigma Machine to jeden z lepszych instrumentalnych numerów grupy, śmiało nawiązujący do czasów Awake, zaś The Enemy Inside i The Looking Glass mają spory komercyjny potencjał przy zachowaniu metalowego ducha – choć w przypadku tej drugiej kompozycji należałoby odwoływać się do muzyki rockowej. To zresztą kolejna cecha charakterystyczna tej płyty – podobnie jak wiele innych zespołów metalowych w ostatnich latach, Dream Theater otwarcie flirtują w niektórych utworach ze stricte rockową stylistyką i wychodzi im to całkiem nieźle. Tej nowej płycie być może brakuje trochę do największych osiągnięć zespołu, niemniej wydaje mi się, że miażdżąca krytyka, z którą to wydawnictwo spotkało się ze strony części fanów, jest raczej wynikiem zmęczenia tych fanów stylistyką prezentowaną przez Dream Theater i mocno nadwątlonego przez poprzednie płyty zaufania niż faktycznie kiepskiej zawartości muzycznej. Ile zespołów nagrywa swoje najlepsze płyty po niemal 25 latach od wydania debiutu? Oni już drugiego Scenes from a Memory nigdy nie stworzą i pewnie nawet nie chcą tworzyć. Może warto podejść do tego krążka bez żadnych konkretnych oczekiwań? Tak po prostu puścić i odpowiedzieć na pytanie – czy „fajnie” się tego słuchało?



dark access

leszek mokijewski

blind guardian

Tales from the Twilight World Dark tales has brought the Dijahd like whispering echos in the wind and I’m a million miles from home.

W

zniosły głos chóru unosi się nad szczytami gór, zwiastując narodziny nowego dnia. Wraz z pierwszym promieniem słońca w kurzu i pyle rozgorzeje bitewny zgiełk. Czas już na świętą wojnę, pole bitwy spłynie szkarłatem. Podróżniku, to ty jesteś wybrańcem, zawieszonym pomiędzy czasem – teraz nadeszła twa pora. Poprowadź nas ku chwale w walce z ciemnością. Heavymetalowe gitary nabierają siły, prowadząc dalej w głąb historii. Niesiony przez wiatry, nadchodzę. Hansi Kürsch śpiewa wzniosłym głosem. O, ludu wybrany, w mych trzewiach smoczy oddech. Ojcowie, chrońcie swoje dzieci przed ognistym przeznaczeniem. Uciekłem śmierci, lecz nie potrafię was ocalić, za mną tylko ból i pożoga. Odlecę więc daleko, by ochronić was, bracia i siostry, przed mą smoczą naturą. Niech w waszych sercach zagości męstwo i odwaga.

The moon is full of blood I’ve found her not, not far from home I should better get away from here she’s on her way to be another one playing with fire

Delikatne dźwięki akustycznej gitary, a przy jej akompaniamencie samotny bard rozpoczyna opowieść. Moi przyjaciele, poznajcie historię pierścienia. Wykuty w wielkich czeluściach, by złączyć wszystkie w jedno. Zapomniany przez świat, powraca, by ukazać swą potęgę. Pierścieniu zguby, zniszczyć cię mogą tylko ognie Orodruiny. Jedyny wykuty przez Saurona jako narzędzie jego przebiegłej natury. Mordor wzrasta w siłę, a wraz z nim – twa potęga. Czarujesz swym blaskiem, przyciągasz i łapiesz w swe sidła. Lecz nie posiądziesz mej duszy, a twój urok mnie nie oślepi. Poprzez wielkie góry i elfickie lasy aż do samych wrót Mordoru, dotrzemy my, wojownicy drużyny pierścienia, by wypełnić twe przeznaczenie.

Look behind the mirror I’m lost in the twilight hall once I’ll be back for a moment in time that’s when the mirror’s falling down

Tales from the Twilight World, wydana w 1990 roku jako trzecia długogrająca płyta w dyskografii Blind Guardian, to epicka podróż do świata magii i miecza. Wokalista Hansi Kürsch prowadzi nas w głąb krainy, którą na kartach książek J.R.R. Tolkiena przemierza Drużyna Pierścienia. Muzyka zawarta na Tales from the Twilight World wspaniale oddaje klimat fantastycznej opowieści. Mieszanka mocnych gitarowych riffów w połączeniu z delikatnością akustycznych gitar sprawia, że płyta wciąga, a opowiadana historia porusza wyobraźnię. Wysokie wokale Hansi Kürscha są odpowiednim dopełnieniem zawartej na płycie muzyki. Nie czekaj, daj się ponieść tej epickiej wędrówce. Wkrocz do magicznego świata Śródziemia.


10. - 13. 7. 2014

D i s t i l l e r y Vizovice, Czech Republic www.mastersofrock.cz

Exclusive festival set feat. new album and Best of - the greatest hits!

Special show with setlist created by fans! First show in Czech Republic!

Special SCORPIONS set - performance of „Lovedrive“ album.

Special night show full of fire and pyro effects!

... and many others Premium Czech draught beer €1.10 only!

TICKETS:

www.mastersofrock.cz www.ticketportal.pl www.ticketpro.pl



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.