Herbasencja - Sierpień 2017

Page 1


Stopka redakcyjna Skład i projekt graficzny: Agata Sienkiewicz Ilustracja na okładce: Doyle Richard, Fairy Queen, z: James Robinson Planche „An old fairy tale: the sleeping beauty“. Londyn: George Routledge and Sons, 1868. Wydawca: Pracownia literacko-artystyczna „Herbatka u Heleny“ Agata Sienkiewicz Piotrowice 1 55-311 Kostomłoty Kontakt: helenachaos@o2.pl Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw uzyskać zgodę autora. Wszystkie ilustracje zawarte w tej publikacji należą do domeny publicznej i pochodzą ze strony oldbookillustrations.com. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl. Możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

2


Marudzenie Helli Witamy na odrestaurowanych salonach! Podejrzewam, że wiele osób myślało, że Herbasencja to już temat zamknięty, ale, jak widzicie, tak długa przerwa była podyktowana czymś innym. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy poprzednia zmiana wystroju zajęła mi kilka tygodni. Ta zaczęła się w październiku 2019 roku, więc łatwo policzyć, że trwało to ponad pół roku. Ale jak w ogóle do tego doszło? Nie pamiętam, czy najpierw pomyślałam o zmianie szaty graficznej, czy o stworzeniu numeru specjalnego. Oba pomysły planowałam jednak wdrożyć w numerze z sierpnia 2017, czyli wypadającym na piątą rocznicę istnienia Niepoważnego Portalu Okołoliterackiego “Herbatka u Heleny”. Wszystko oczywiście grubo po czasie, bo w naszą piątą rocznicę przechodziłam rewolucje w życiu osobistym, które mocno odbiły się (właściwie nadal się odbijają) na herbatkowej rzeczywistości. W pierwszej wersji planu prace nad tym numerem miały się odbywać równolegle z zaległymi Herbasencjami, które, choć rzadziej i po terminie, jadnak od czasu do czasu się ukazywały. Rzeczywistość jednak udowodniła mi, że w obecnych warunkach praca nad dwoma numerami na raz jest niewykonalna, skoro brak czasu na pracę nad jednym. Numer jubileuszowy musiał więc zaczekać grzecznie na swoją kolej. I tu taki zabawny fakt: decyzję o zmianie szaty graficznej podjęłam głównie dlatego, żeby przyspieszyć pracę nad kolejnymi numerami. Miało być prościej, żebym nie musiała poświęcać dodatkowego czasu na doszlifowywanie wyglądu czasopisma. Jak widać – nie udało się, bo w trakcie prac trochę mnie poniosło… Ale nie ma tego złego, bo w planach było także ujednolicenie całościowego wizerunku Herbatki. Może nie wszyscy wiedzą, ale Pracownia literacko-artystyczna “Herbatka u Heleny”, to nie tylko portal, pod tą marką funkcjonuje także (tymczasowo uśpione) wydawnictwo oraz pracownia rękodzieła. Po pięciu latach od zalegalizowania działalności dojrzałam w końcu do decyzji o zebraniu wszystkiego do kupy i tu macie rzeczywisty przykład, czego się po tej “kupie” spodziewać. Bo to dopiero początek zmian.


Mimo tak długiego czasu projektowania nowej szaty prawdopodobnie to nadal nie jest jej ostateczna forma. Na kilka rozwiązań zabrakło mi pomysłów i liczę, że wyklarują się podczas prac nad kolejnymi numerami. Bo ten też nie jest standardowy. I tu przechodzimy do drugiego założenia: wymyśliłam sobie, żeby przypomnieć najlepsze teksty tych minionych pięciu lat i lekko podpytać autorów co, jak i dlaczego. I tu pojawiły się kolejne schody, bo nie wszyscy autorzy “debestów” nadal na Herbatce urzędują. Choć ze zdecydowaną większością kontakt udało mi się złapać bez problemu, to jednak w kilku przypadkach nie doczekałam się odpowiedzi, a w jednym z żalem, ale i radością przyjęłam informację, że tekst czeka na publikację papierową i nie można go w tym momencie udostępniać (mam nadzieję, że wolno mi powiedzieć, że chodzi o fenomenalne “Wnetwstąpienie” Jana Maszczyszyna). To tak dla tych dociekliwych, którzy zauważą luki. Pomimo tego ilość materiału była i tak rekordowa, co miało także niebagatelny wpływ na ilość godzin pracy. Czyżby więc ta Herbasencja była najlepszą Herbasencją w dziejach? Na to wygląda. Stężenie tekstów ocenionych na więcej niż osiem jest tutaj wręcz nienaturalnie wysokie (dla osób niezorientowanych – na portalu recenzenci oceniają teksty w skali 1-10). Czy więc nie jest to dobry nowy początek? Według mnie idealny. I choć w tym momencie bliżej nam już do dziesięcio- niż pięciolecia, to liczę, że za dwa lata będę mogła Wam zafundować równie wypasiony numer i to idealnie na czas. Trzymajcie kciuki, a jeszcze lepiej czytajcie, piszcie i wpadajcie do nas na Herbatkę! Helena Chaos


Spis treści POEZJA Artur Michał Kibiłda teoria wietrznego powrotu ..... 11 Krystyna Morawska Połamane wiosło ..... 12 Błażej Jacek Klajza gdyby przepalony olej potrafił pisać wiersze ..... 13 Szymon Florczyk Niebo ..... 14 Dorota Czerwińska Praga - północ ..... 15 Marcin Sztelak Listy z drugiej strony ..... 17 Tadeusz Haftaniuk Satyra na oświeconego za późno ..... 18


Marcin Lenartowicz Grymas. ..... 19 Ewa Kłobuch wszystko na swoim miejscu ..... 20 światłocień ..... 21

PROZA Marcin Zwoleń Apetyt na byt ..... 23 Magdalena Samela Pożegnanie kraboluda ..... 27 Piotr Tosz Równoległa rzeczywistość ..... 29 Jarosław Turowski Dziewczyna z kolorami ..... 52


Piąte urodziny Niepoważnego Portalu Okołoliterackiego „Herbatka u Heleny“ Konkursowe drabble 4. miejsce - drużyna Halba - Polliter ..... 57 3. miejsce - Załoga G - BJKlajza ..... 57 2. miejsce - #teamOSAMA – Salamandra ..... 58 1. miejsce - drużuna Smerfny GA(z niemym j) - GaPa ..... 58

Najwyżej ocenione WIERSZE pięciolecia Patryk Przybyłowski ..... 60 Rok 2 - beztytuł 4* ..... 61 Marcin Lenartowicz ..... 62 Rok 3 - Jagodzie Mornackiej. ..... 64


Piotr Stpicki ..... 65 Rok 3 - Życie jest jak gra symulacyjna ..... 66 Krystian Stefanowski ..... 68 Rok 4 - okopcenie ..... 69 Rok 5 - lekcja przyrody ..... 70 Dorota Czerwińska ..... 72 Rok 5 - Karawana i psy ..... 73 Izabela Trojanowska ..... 74 Rok 5 - imperatyw pisania ..... 75 Rok 5 - *** ..... 76

NAJWYŻEJ OCENIONE OPOWIADANIA PIĘCIOLECIA Jarosław Sapierzyński ..... 77 Rok 1 - Zmrożona whisky - tryptyk ..... 80 Agata Sienkiewicz ..... 97 Rok 1 - Przeze mnie droga... ..... 98


Barbara Mikulska ..... 120 Rok 3 - Słowo na wirtualnym papierze .....121 Rok 3 - Żywożmija ..... 126 Marianna Szygoń ..... 142 Rok 3 - Nosiciele ..... 144 Rok 3 - Przetarg ..... 185 Rok 5 - Zatarty trop ..... 210

Stopka redakcyjna ..... 2


Poezja Słowo od recenzentów „Intrygujące zestawienie boskości z namiętnością, która zdaje się nie być błogosławieństwem.(...)“ Galina - Ewa Kłobuch, światłocień

„(...)co by nie powiedzieć, pisać, to Ty potrafisz. Ty albo może raczej Jagoda, bo wyczuwam w tekście typowo kobiecą wrażliwość i kobiece spojrzenie na pewne sprawy. I tylko ten „chuj“ w puencie jest taki... Marcinowy. Mocny. Równoważy wcześniejszą delikatność. Nadaje smaku.“ Toya - Marcin Lenartowicz, Grymas.

„Dla mnie świetny, ból samotności, ale wszystko na miejscu (zgodnie z tytułem). I tyle z komentarza, bo za mocno wiersz we mnie utkwił.“ Marcin Sz - Ewa Kłobuch, wszystko na swoim miejscu


Artur Michał Kibiłda (aklark)

Urodzony w Toruniu w 1972 roku. Laureat XI-ej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O Granitową Strzałę”, X-ej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Refleksy” oraz III-ej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Fotografia“ (Fundacja Otwartych na Twórczość). Publikował w Obszarach Przepisanych oraz w Helikopterze. Mieszka w Krakowie.

teoria wietrznego powrotu więcej świeżego powietrza w płucach i zaczynamy szczekać na siebie pełnymi zdaniami nieskończone możliwości celowania w przechodniów błotem z drogi do parku jeszcze kilka drzew o które można obić mordy i zaryć nosem tak jak przykazał bóg czy diabeł jeden pies to samo gówno wącha między krokusami teraz odtajałe

11


Krystyna Morawska (ada)

Poezja zawsze była w moim życiu obecna. Od dziecka byłam pod jej urokiem. W słowie widziałam obraz i jeszcze ta szczególna wrażliwość, która stwarza potrzebę wyrażania się w inny sposób. Własny i w formie wiersza. Inspiruje mnie nie tylko świat zewnętrzny, ale i mój wewnętrzny świat. To szamotanie i niepogodzenie się z brakiem zrozumienia/odpowiedzi każe mi pisać. Dość krytycznie podchodzę do swoich wierszy; często poprawiam i skreślam. Robię to z szacunku do poezji. Pamiętam zasadę W. Szymborskiej: „najważniejszym meblem w domu poety jest kosz na śmieci“.

Połamane wiosło Niepostrzeżenie, bez powodu rozerwałeś sieci. Srebrne ryby odeszły w głębinę, a ty w ciszy południa i chłodzie północy zaprowadzasz ład. Wybierasz nowe żywioły. Wczoraj był ogień, dzisiaj rozmowa z wodą. Popatrz, we mnie jeszcze burzy się ocean. Wiatry marszczą siwe fale - odpływamy od siebie i brzegu. Kiedyś zrozumiesz.

12


Błażej Jacek Klajza (BJKlajza)

Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.

gdyby przepalony olej potrafił pisać wiersze trzymamy za ręce nie tych ludzi puszczamy wodze fantazji szalejąc spijamy krople euforii nie zauważając jak mało nas w nas jak wiele omijamy bywa z tyłu głowy taka czerwona latarnia pod którą kurwy szukają frajerów te wypowiedziane w złości i te przecinkowe są takie same jak błyskawice palące pełne siana stodoły za oczodołami odpływy zdarzają się coraz częściej wykładniczo rozpieprzają impulsy w przeciągach naginamy teraźniejszość miękniemy w bezwładności jak nasączona bułka do mielonego potrzeba odpowiedniej ilości zdarzeń spektakularnego jebnięcia *** w razie awarii wyjmij wtyczkę z kontaktu naklej nalepkę z trupią czaszką i spojrzyj jak uchodzi ze mnie ostatni atom wodoru

13


Szymon Florczyk (Simon Alexander)

Rocznik 1986, urodziłem się, mieszkam i pracuję w Krakowie. Jak dotąd publikowałem wiersze w magazynach sieciowych (Herbasencja, Nowe Myśli, Pisarze.pl, Obszary Przepisane, Helikopter) i Toposie, Akancie, Odrze, eleWatorze oraz w zbiorze pokonkursowym Taniec do skrzypiącej płyty (TAWA, 2018), wyróżniono mnie w V OKP Erotyk na krechę im. T. Stirmera i w XIII OKP Struna Orficka im. W. Bąka. Próbuję sił również w rysunku i muzyce.

Niebo to takie miejsce gdzie małe ptasie duszyczki śpią na półeczkach równiutko poukładane umoszczone w pajęczynkach snów bez oddechu każda ma swój kubeczek biały zawieszony na gwoździku a uśmiechnięty ojciec przechadza się wśród regałów i czasem którąś napełni kubek zamiesza by była dobra

niebo to takie miejsce gdzie wykrochmalone ptasie duszyczki leżą na drewnianych półeczkach równiutko poukładane a pan dobrotliwy im świeci

2013

14


Dorota Czerwińska (szara)

Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

Praga - północ znów na moim przystanku balują anioły kilkunastu upadło wielu jest straconych dla ludzi nie dla świata bowiem świat głęboki jest niczym wielka studnia co odbija kroki w tańcu mało szalonym lecz mocno pijanym rwą się wianki pną dłonie przewracają ramy plączą włosy puszczone po słupach i bramach a ja plotę trzy po trzy czekając do rana

15


Marcin Sztelak (Marcin Sz)

Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

16


Listy z drugiej strony Ten tunel nie kończy się światłem, całkiem inaczej niż w założeniach. Wciąż czujemy drętwiejące palce, mimo uporczywego szeptu: „nie ma.“ Zapadam się w sobie, mocniej z każdym tyknięciem zegarka. Przekleństwo odmierzania. Kara za grzech ciekawości — nienasycenie i kalendarze wybijające pieczęcie na nagrobkach. Pomiędzy nimi nadzieja, płonna, co doskonale unaoczniają znicze. Gasnące coraz szybciej. Doręczyciel znika w perspektywie korytarza. Nie czytam, koperta parzy.

17


Tadeusz Haftaniuk (optymista)

Mieszkam i pracuję w Chełmie. Prowadzę autorskiego bloga p.t. „Zlepek klepek“. Jestem laureatem wielu konkursów satyrycznych. Piszę przeważnie krótkie formy satyryczne: fraszki, moskaliki, epitafia i limeryki. Lubię zbierać grzyby i popracować na działce.

Satyra na oświeconego za późno Chociaż głupim był człowiekiem, posiadł rozum razem z wiekiem. Na nic jednak mu to było, bo to wieko go przykryło.

18


Marcin Lenartowicz (unplugged)

Urodzony w roku kota. Astygmatyk. Najbardziej na świecie - póki co, ma nadzieję - uwielbia być wujkiem dla swoich czterech akumulatorków.

Grymas. Zapiekane pomarańcze. Na tle woskowej zieleni, z palcem uniesionym do ust - zerkasz w moją stronę, ale to raczej tylko przypadkiem. Gdzieś pomiędzy nami czai się rój stokrotek. Podchodzę przy samej ścianie - skąd się właściwie wzięła tak nagle? że można by ciąć mną drewno na drzazgę, czy już sobie pójść - posmarować kromkę, odwrócić się na pięcie. Dołożyć jeszcze kilka krawędzi na mój kark, aż całkiem spadnę i będzie o jednego mniej przy podziale ról na zbędne i przydatne jak zapiekanka z pomarańczy - kwaśna w chuj.

19


Ewa Kłobuch (Toya)

Rocznik 1982. Mieszkanka niewielkiej wsi niedaleko Ostrzeszowa (woj. wlkp.), niewyobrażająca sobie życia w mieście. Niepoprawna pesymistka, która mimo wszystko, ciągle się uśmiecha. W poezji stawia pierwsze kroki - nieporadnie i bez przekonania, wciąż jeszcze potykając się o własne nogi.

wszystko na swoim miejscu zwłaszcza noc bo dzień jest tylko po to by przeciągać godziny przez oczka w firankach aż zszarzeją od kurzu spalin i powietrza ze wstrzymywanych wydechów codziennych przemilczeń nie w porę bo i po co otwierać usta skoro nie ma nikogo kto chciałby posłuchać o tym jak zmierzch rozwiesza w oknach przypisane domom księżyce

20


światłocień kolejny dzień bez twoich rąk blaknę jak Madonny z przydrożnych kapliczek gdzie krzyże odchylają się w kierunku przeciwnym do spojrzeń pomazańcy coraz niżej opuszczają głowy obserwując monotonne przemarsze a tu trzeba zaprzeczać „myślą mową uczynkiem“ że istnieje inny Bóg może nawet słońce choć każdy widzi jak pojaśniały nagle kąty złoto skapuje z chmur na podłogę mimowolnie miesza odcienie wbrew sobie gasić coraz większe słowa nawet gdy parzą najpierw usta później palce tyle w nich ognia a każda iskra jak srebrnik judaszowy mój bo jak mam się oprzeć gdy mogę mieć wszechświat pod swoim dachem punkt w którym schodzą się drogi niebo z ziemią piekło wrze pod stopami

21


Proza Słowo od recenzentów „Co mnie bardzo urzekło - bliska relacja, jaką zadzierzgasz między Narratorem a Czytelnikiem. Czułam się, jakby ktoś mi powierzał swój największy sekret. (...)“ Nathien - Jarosław Turowski, Dziewczyna z kolorami

„(...)Jest sprawnie zbudowana intryga kryminalna. Jest ciekawa tajemnica związana z postacią głownego bohatera i jego schizofrenicznymi, religijnymi objawieniami. Tajemnica, która na dodatek w bardzo udany dla czytelnika sposób rozstrzyga się w końcówce. (...)“ andrzejtrybula - Piotr Tosz, Równoległa rzeczywistość

„(...)Autorka (czuć tu kobiecą wrażliwość), próbuje dotknąć bardzo poważnego tematu łamania dziecięcej niezależności przez rodziców, którzy tak naprawdę próbują się poprzez dzieci realizować. I to się autorce udało. To jest największy plus tego opowiadania (...)“ andrzejtrybula - Magdalena Samela, Pożegnanie kraboluda


Marcin Zwoleń (Zuzanna Taylor)

Urodzony. Żyje. Nie zamierza umrzeć. W Herbasencji po raz pierwszy, wcześniejszych publikacji dostąpił na łamach magazynów Brama, Szortal, Qfant, Histeria, Silmaris oraz antologii City 4.

miniatura

Apetyt na byt Od kilku długich tygodni miał się tak dobrze, jak nigdy. Nic nie zakłócało jego egzystencji. W ciszy przez nikogo nie niepokojony mógł swobodnie rozwijać się, hartować i twardnieć. Czuł się doskonale. To był jego czas. No bo jeśli nie teraz, to kiedy? Lepszej okazji nie będzie. Żył oraz rósł i to było najważniejsze. Wiedział, że powód, przez który czy może dzięki, któremu zaistniał jest nie byle jaki. Wojna. Tak, to ona dała mu życie. To ona wypełniła światłem czarną pustkę niebytu. To frontowe okopy i górskie kryjówki nadały mu kształt i charakter. To tam wykuwał się jego hart ducha. W głodzie i chłodzie, milimetr po milimetrze. Sytuacja od dawna nie była dobra. Ale im tam było gorzej, kalkulował, tym lepiej dla niego. Jeśli się poprawi to on z pewnością na tym nie skorzysta. Jeszcze nie daj przewrotny losie, a zostanie odkryty i obcięty. Pomny dnia kiedy się nadłamał i ile czasu potrzebował, żeby się zregenerować, zadrżał cały. Oby, tylko nie to. Póki co, jego odporność wzrastała proporcjonalnie do długości. A trzeba przyznać, że urósł już na tyle długi, iż niebezpiecznie zaczął się wywijać. Z dnia na dzień nabierał też coraz to intensywniejszej barwy. Początkowo raził swym sino-bladym odcieniem, lecz po pewnym czasie z dumą mógł demonstrować swój twardy, ciemnożółty pancerz. Progres zachodził małymi kroczkami. Na nic innego więc tak nie liczył, jak na niezmienny stan rzeczy. Bardzo chciał wierzyć, że ciemna, wilgotna kryjówka, w której znalazł bezpieczne schronienie będzie trwała po wsze czasy. *** Wiosna rozkwitła całym swym zielonym sercem. Druga wojna czeczeńska dobiegała końca. Asłan Kozuyeb, sierżant separatystycznej partyzantki miał nadzieję szczęśliwie doczekać do jej kresu i w jednym kawałku powrócić do rodzinnego domu na przedmieściach Groznego. Niestety nie wiedział, że Stwórca miał wobec niego nieco inne plany.

23


Wysłany przez dowódcę na rekonesans czujnie przekradał się przez pola gryki dzielące go od pobliskiej wsi. Podążający obok młody Czeczen ściskający w rękach karabin AK-47 był jego wsparciem i obstawą. Z uzyskanych informacji wynikało, że przed kilkoma dniami Rosjanie, na fali rozmów mających zakończyć ten długotrwały krwawy konflikt, wynieśli się wreszcie z okolicy. Mówiono, że niestety nie pozostawili po sobie zbyt dobrego wspomnienia. Obraz, który zastali zwiadowcy pokrywał się z zasłyszanymi relacjami. Spustoszone i porzucone przez wrogie wojsko sioło wołało o pomstę do nieba. W powietrzu unosił się smród fekaliów i śmierci. Popalone i splądrowane zabudowania straszyły wypatroszonymi wnętrzami. Rozwleczone po obejściach trupy mieszkańców oskarżały swych oprawców niemym krzykiem. Opuszczony przez Boga skrawek ziemi chciwie spijał kałuże krwi. Czeczeńcy nie zatrzymywali się i nie pochylali nad mijanym aktami bestialstwa. Kompletnie nie zwracali uwagi na zastały upadek człowieczeństwa. Obeznani z takimi widokami i nie zrażeni nimi z obojętnym wzrokiem, bezszelestnie zapuszczali się w głąb wioski. Były przecież ważniejsze sprawy. Rozpoznanie. I rzeczywiście wszystko wskazywało, że Rosjanie wycofali się z tych terenów. Oprócz ich dwóch nie było tu żywej duszy, nikt nie przeżył krwawej łaźni. Nie pozostawało nic innego, jak najszybciej dotrzeć do czekającego w lesie oddziału partyzantów i złożyć meldunek przełożonemu. Sierżant zarządził więc odwrót. Misja wykonana, nie było czasu dłużej zwlekać. Dziarskim krokiem wkroczył na polną drogę biegnącą tuż za wsią. Nie wiadomo czy to za sprawą wiszącego w powietrzu napięcia czy też zmęczenia wywołanego nieprzespaną nocą, lecz o jednej rzeczy czeczeński separatysta w tym momencie zapomniał. Gdy się człowiek śpieszy, czujnością nie grzeszy. Nieświadoma drzemiącej w niej mocy rosyjska mina przeciwpiechotna PFM-1 już za sekundę miała odegrać niebagatelną rolę w życiu Asłana Kozuyeba. Ledwo przysypana ziemią, czekała na środku duktu właśnie do chwili, kiedy na nią wstąpił. Jej niespodziewana eksplozja brutalnie zburzyła porządek granej przez naturę melodii. W jednej chwili potężny huk wypełnił przestrzeń, po czym zaraz po nim zapadła martwa cisza. Ciężka zasłona wzbitego w powietrze tumanu kurzu towarzyszyła jej, opadając bezgłośnie na ziemię. Cisza nie trwała jednak długo, jej gęstą konsystencję przebił nagle ostry krzyk. I jeszcze jeden, a po nim nastąpiły kolejne. Odrzucony kilkadziesiąt metrów od miejsca wybuchu Asłan wił się w konwulsjach na skraju pola gryki, której biały kwiatostan znaczyły teraz czerwone cętki krwi. Po jego nogach zostało zaledwie wspomnienie. Lewa kończyła się tuż pod kolanem postrzępionym kikutem. Prawa zaś, mimo że wyglądała na kompletną nie prezentowała się wcale lepiej. Zdarty eksplozją żołnierski kamasz odsłaniał gołą, poharataną stopę, która nieszczęśliwie naderwana trzymała się kończyny jedynie na resztkach skóry i cienkim pasku mięsa. Ból był nie do zniesienia. Sierżant nie przestawał wyć.

24


Mniej szczęścia, o ile można mówić o szczęściu w tej sytuacji, miał Czeczen z obstawy. Poszatkowany odłamkami leżał martwy na drodze niczym krwawiące sito. Pies, który chwilę po wybuchu, pojawił się ni stąd, ni zowąd, stał teraz nad nim i chłeptał krew wypływającą z otwartych ran. Dolatujące z niedaleka krzyki były wystarczająco donośne, by w końcu przerwał zaspokajanie głodu i nadstawił uszu. Odgłosy zaintrygowały go na tyle, że postanowił je sprawdzić. Nie tracąc czasu, rzucił się biegiem w ich kierunku. Asłan czuł, że dłużej nie zniesie trawiącego go cierpienia. Wiedział, że rozwiązanie znajduje się w przypiętej do pasa kaburze. Zaciskając zęby z bólu odwlekał moment sięgnięcia po nie. Jednakże nagłe pojawienie się psa przyspieszyło tę decyzję. Nie od razu go zauważył. Chwilę trwało zanim się zorientował, że nieopodal niego stoi zwierzę i bacznie mu się przygląda. Oczy płonęły mu dziwnym blaskiem. Wyglądający na kaukaza, pies mimo swojej potężnej postury był mocno wychudzony. Przez moment węszył w powietrzu, po czym ostrożnie ruszył w stronę rannego. Był na tyle uczciwy, że obnażając długie kły i cicho przy tym powarkując nie skrywał swych wrogich zamiarów wobec niego. Obecność stworzenia na krótko odwróciła uwagę partyzanta od bolesnych ran. Lecz już chwilę później znacznie przyspieszyła bieg wydarzeń. Z każdą uronioną kroplą krwi Asłan Kozuyeb tracił siły. Nie mógł jednak pozwolić, by ta zapchlona bestia rozszarpała mu gardło. Opanowując drżenie rąk z wysiłkiem sięgnął do kabury. Spóźnił się naprawdę niewiele. W momencie, kiedy w jego dłoni pojawił się czarny Walhter pies, ze zdwojoną agresją, błyskawicznie zaatakował. Dobrze wiedział czego chce i wszystko wskazywało, że to nie będzie trudne do zdobycia. Nie rzucił się jednak do gardła jak zakładała jego ofiara, wybrał coś znacznie prostszego. Szczęki o kilkutonowym nacisku zacisnęły się nieruchomo na apetycznym kąsku jakim była zakrwawiona, naderwana stopa. Nie było najmniejszego problemu, by jednym gwałtownym szarpnięciem przerwać łączącą ją tkankę i oddzielić od reszty kończyny. Broń w ręku Czeczena nie na wiele się zdała. Oddany, w chwili odgryzienia stopy, chybiony strzał nad głową zwierzęcia sprawił jedynie, że spłoszony pies uciekł ze zdobyczą w pysku. Nie odwracając się za siebie, dumnie merdając ogonem popędził w stronę lasu. Przeraźliwy wrzask Asłana, unoszący się pod nieboskłon, towarzyszył mu jeszcze do jego granic. Ucichł niebawem wraz z donośnym wystrzałem z pistoletu. *** Nie od razu to całe zdarzenie przypadło mu do gustu. Najpierw potężne szarpnięcie wyrwało go z letargu. A zaraz potem zimny chłód nachalnie wdarł się pod pancerz. Zaskoczenie, które go dopadło przeplatało się z domysłami, co też się mogło stać? I tylko jedna odpowiedź wysuwała się przed szereg. W końcu nadeszło to, czego tak się obawiał. Został od-

25


kryty. Oto nadchodził niechybny kres. Lecz mimo, że wiedział co go czeka, starał się dzielnie to przyjąć i nie poddawać emocjom. A czekało go jedno – ścięcie. Cóż, takie krótkie życie, tak wcześnie zabrane. Jakież jednak było zdziwienie, kiedy nic z tego się nie wydarzyło. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, ani nie próbował go skrzywdzić. Wprost przeciwnie, z każdą sekundą robiło się przyjemniej. Chłód już nie atakował, wręcz współgrał ze spływającymi zewsząd jasnymi strumieniami ciepła, tworząc kojącą kompozycję. Ach, cóż to za niebywała odmiana od dotychczasowego miejsca jego pobytu. Od ponurej kryjówki, w której przyszło mu spędzić ostatnie tygodnie nie wyglądając poza nią zbyt często. Zatem trwaj chwilo, trwaj! Zachłystywał się błogosławioną aurą. Nie za długo niestety. Skumulowany wrzask rozlał się nagle dookoła psując tę rozkoszną sielankę. Równocześnie jakaś siła gwałtownie poderwała go do góry, odrywając od stałego podłoża. Z niedowierzaniem stwierdził, że nie przeszkadza mu to, jak również, iż lepki śluz oblepił go całego. Raczej z zaciekawieniem, niż strachem czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Wtem mocno zatrzęsło, nastąpiło przyspieszenie i ożywczy podmuch owiał jego pancerz. Dojmujący krzyk wreszcie się skończył, prędkość natomiast mocno wzrosła. Tak, to było to. Esencja bytu. Dla takich chwil warto istnieć. Niech żyje życie! Wiedział, że jego właśnie teraz naprawdę się zaczyna. Że jego historia, Historia Żółtego Paznokcia, dopiero się tworzy.

26


Magdalena Samela (Pulpa Fikcyjna)

Urodzony w 1994 mól książkowy. Roztrzepana, zawsze robi kilka rzeczy naraz. Różności w życiu próbowała i jakoś tak wyszło, że obecnie zajmuje się grafiką komputerową. Miłośniczka dobrego jedzenia, japońskich herbat, swetrów i koreańskich seriali. Umiłowała fantastykę i science fiction. Marzy o dalekich podróżach i wydaniu własnej książki.

miniatura

Pożegnanie kraboluda - Mamo, mamo, zobacz! Jedenastoletnia Ania podbiegła do matki wyciągniętej na plażowym kocu i z dumą wypięła pierś. Kobietę otaczał wianuszek przyjaciółek – każda miała wypielęgnowane paznokcie, starannie ułożone włosy i opaleniznę wypracowaną na solarium. Korzystały z ostatków letniego słońca, gdyż dzień był bezchmurny, niebo błękitne, piasek rozgrzany, a w tle szumiało morze i krzyczały mewy. - Co tam masz? Dziewczynka zamachała rysunkiem przed matczynym nosem. - Wymyśliłam łódź podwodną dla kraboluda! Nawet zaprojektowałam mu takie specjalne drzwiczki, widzisz? - Natychmiast przestań! - Kobieta chwyciła kartkę, ale nie zdołała jej wyrwać, bo Ania szarpnęła w swoją stronę. W ręce matki został oddarty róg. - Myślałam, że już skończyłaś z tymi głupotami! Jesteś za duża na takie rzeczy! Tłumaczyłam ci, że kraboludy nie istnieją i nie wolno zmyślać! Dziewczynka tylko spuściła wzrok i zacisnęła usta. Rysunek schowała za plecami. Jej matka nagle jakby zauważyła swoje przyjaciółki – ich karcący wzrok palił, zostawiał niewidzialne, piekące znaki na skórze oraz obietnice szeptania po kątach. - Idź się grzecznie bawić. Po prostu nie mów o tym więcej. - Odwróciła się do kobiet i uśmiechnęła z zażenowaniem. - Przepraszam za to, straszne z nią utrapienie. Jakiś czas po rozwodzie wymyśliła sobie wymyślonego przyjaciela, ale poszłam z nią do psychologa. Trochę mnie to kosztowało, jest najlepsza w mieście, ale czego się nie robi dla dzieci, prawda? Kobiety pokiwały zgodnie głowami. - W każdym razie wszystko już jest dobrze, tylko czasami z czymś wyskoczy. Dlatego rozumiecie, czemu się zdenerwowałam. Tak się o nią martwię.

27


Ania siedziała na grzbiecie wydmy i patrzyła na morze. Niedaleko, w norze bezpiecznie ukrytej pod klifem, mieszkał krabolud. Czasem zostawiał Ani muszelki i zawsze jej słuchał, dlatego dziewczynka bardzo go lubiła. Patrzyła w morze i zastanawiała się, czy tam wśród fal jest więcej takich dziwów jak krabolud. Patrzyła i marzyła, że pewnego dnia zobaczy wszystkie cuda morza na własne oczy. Matka patrzyła na córkę i myślała, że powinna poświęcać jej więcej uwagi, żeby kiedyś wyszła na ludzi. Mała musi zapomnieć o tych wszystkich nonsensach. O tak, zapisze ją na jakieś produktywne zajęcia pozalekcyjne i pozna z odpowiednim towarzystwem. Trzeba w końcu zadbać o jej przyszłość i raz na zawsze wybić głupoty z głowy. Osiemnaście lat później Anna stoi na tej samej plaży, na którejś kiedyś się bawiła jako dziecko. Porywisty wiatr szarpie luźnymi kosmykami wymykającymi się z koka, po szarym niebie przewalają się chmury, a bałwany rozbijają z hukiem o brzeg. Kobieta trzyma w dłoni eleganckie szpilki, kolorem dopasowane do ołówkowej spódnicy i żakietu, z ramienia zwisa skórzana torebka. Ubrania są drogie i markowe i odpowiednie dla młodej prawniczki. Sylwetka Anny jest jak zgrzyt na morskim pejzażu. W dłoni kobieta trzyma pomięty rysunek, wykonany woskowymi kredkami niecierpliwą, dziecięcą ręką. Kartka ma oddarty prawy róg i krawędzie zagięć miękkie jak materiał. Anna spuszcza wzrok i zaciska usta. Zgniata rysunek w ciasną kulkę. Przez chwilę stoi nieruchomo, po czym ciska kartkę w morze. Jakieś kapryśne zawirowanie wiatru sprawia, że kulka upada między fale. Kobieta odchodzi, nie oglądając się za siebie. Nie patrzy, jak woda pieszczotliwie rozwija kartkę. Nie widzi, jak rysunek powoli się rozmywa. I rozpływa. W końcu znika zupełnie.

28


Piotr Tosz (Piotr Tosz)

Z zamiłowania jest programistą komputerowym, który w wolnym czasie zajmuje się pisaniem prozy. Najbardziej lubi pisać teksty obyczajowe o ludziach chorych i cierpiących. W swej prozie stara się pokazać życie takim, jakim jest, bez udziwnień i bez kolorowania czegoś, co kolorowym nie jest.

fantastyka

Równoległa rzeczywistość Rozdział 1 Podbiegł do okna. Przywarł plecami do ściany przy oknie i bardzo powoli przesunął głowę, aby wyjrzeć na zewnątrz. Gdy kąt widzenia pozwolił mu na zobaczenie podwórza, wzdrygnął się na widok dwóch postaci stojących tuż przy furtce wejściowej. Strach, jaki odczuwał, powodował w nim szybki i głęboki oddech. Dynamicznie odsunął głowę od okna. Otarł z czoła kilka kropel potu. Następnie zmrużył mocno powieki i przyłożył do nich otwarte dłonie. – Już tu są – pomyślał. Była to myśl, która przerażała go najbardziej. Rozejrzał się po swym pokoju. Mrok, jaki w nim panował, rozjaśniało jedynie ciepłe światło lampki nocnej. Szukał wzrokiem jakiegoś przedmiotu, którym mógłby się bronić. Wziął w dłonie ciężki ozdobny zszywacz do papieru. W chromowej tafli, którą był pokryty, zobaczył swoją zniekształconą twarz. Zważył zszywacz w dłoni. – Za mały – pomyślał. Wtedy jego wzrok padł na kominek. Podbiegł do niego i z popiołu wyciągnął niewielką szczapę nadpalonego drewna. Machnął nią w powietrzu w lewo i prawo. Szczapa była krótka i nie nadawała się do obrony. Rozległ się dzwonek, który wstrzelił się w jego słuch jak dźwięk syreny alarmowej. Odrzucił drewno na ziemię i znów podbiegł do okna. Wychylił głowę, aby wyjrzeć na zewnątrz. Zrobił to w taki sposób, jakby obawiał się, że ktoś mierzy w jego okno z broni palnej. Postacie nadal stały przy furtce. Ubrane były na czarno. Przyjrzał się im dokładnie. Widział, że jedna postać wspiera się na długiej lasce, jaką zazwyczaj posiadali baśniowi magowie. Druga postać trzymała w rękach jakąś wielką księgę i czytała coś z niej. Postać z laską ponownie nacisnęła przycisk dzwonka. Biegał wzrokiem po pokoju, tam i z powrotem, próbując znaleźć jakiś przedmiot do obrony. Jego wzrok zatrzymał się na rogu pokoju, w którym stała masywna łopatka, a tuż przy niej pogrzebacz wsparty na metalowym stojaku. To była broń, jakiej potrzebował. Dopadł do po-

29


grzebacza i wyciągnął go ze stojaka. Machnął nim kilkukrotnie w powietrzu przed sobą, potem wsunął go do rękawa koszuli i podbiegł do przeciwnego okna, które wychodziło na zaplecze domu. Otworzył je na oścież i usiadł na parapecie. Jego pokój znajdował się na parterze jednopiętrowego domu. Spojrzał raz jeszcze przez ramię w stronę okna wychodzącego na podwórze. Postacie nadal stały przy furtce. Wtem rozległ się trzeci dzwonek, który przeszył go strachem na wylot. – Boże, miej mnie w swej opiece. Oddaję Ci się cały. – wyszeptał i skoczył z okna na plac zaplecza. Gdy tylko poczuł pod stopami twardy grunt placu, zerwał się do biegu. Miał przed sobą dwumetrowy płot, który stanowił ogrodzenie oddzielające jego dom od posesji sąsiada. Skoczył w pełnym pędzie na siatkę i wspiął się po niej. Pogrzebacz w prawym rękawie koszuli utrudniał mu wspinanie się i ranił go w rękę. Przerzucił swe ciało przez ogrodzenie i upadł po stronie posesji sąsiada. Podniósł się i zaczął biec w stronę tylnej furtki za domem. Potknął się o jakiś przedmiot i o mało nie wywrócił się, tracąc na chwilę równowagę. Z prawej strony usłyszał basowy szczek psa. Wtedy przypomniał sobie o dwóch nieprzyjaznych rottweilerach sąsiada, które zazwyczaj biegały po podwórzu. Przez jego ciało przelatywały nieprzyjemne iskry strachu od głowy po palce stóp. Spojrzał w prawo. Zobaczył dwa dobrze odżywione psy. Były zamknięte w ogrodzonym kojcu przylegającym do domu. – Dzięki, Panie Boże – wyszeptał. Biegł w stronę furtki za domem. Obejrzał się przy niej jeszcze, czy nikt za nim nie biegnie. Otwarł drzwi furtki i wyszedł na ulicę. Próbował zachowywać się naturalnie, jak zwykły przechodzień, lecz jego wystraszone oczy i szybki oddech zdradzały, że coś jest z nim nie w porządku. Szybkim krokiem kierował się w stronę budynku kościoła. Mierzył wzrokiem każdego mijanego przechodnia. Doskonale wiedział, że każdy z nich może być diabelskim łowcą. Od kościoła dzieliły go trzy przecznice. Coraz bardziej czuł, jak metalowy pogrzebacz uwiera go i odciska ślad na ręce. Po drugiej stronie ulicy zobaczył jednego z łowców. Był dobrze zbudowany i miał brodę czarną jak sadza. Jego tożsamość zdradzały mu dwa niewielkie, prawie niezauważalne białe rogi wystające z rozmierzwionych włosów. Błyskawicznie skręcił w uliczkę po lewej, aby nie dać się zauważyć łowcy. Czuł, jak w głowie tętni mu krew, zupełnie jakby znajdowało się w niej jego serce. Pulsowanie to wybijało szybki rytm. W uliczce nie zauważył nikogo. Nagle zobaczył jadący z naprzeciwka rower. Postać na rowerze ubrana była na czarno i wydawało mu się, że z obydwu stron jej głowy tuż przy skroniach wystają niewielkie białe rogi. Nie miał żadnego pola manewru, aby się ukryć. Postać na rowerze była coraz bliżej i jedyne co mógł zrobić to odwrócić się, aby nie dać się poznać. Stał właśnie przy witrynie, nad którą widniał czerwony napis „KANTOR”. Odwrócił się w stronę witryny i udawał, że coś w niej ogląda. Nasłuchiwał, aż rower minie miejsce, w którym się znajdował. Usłyszał, jak koła roweru przejeżdżają tuż przy nim. Stał jak wmurowany w ziemię, nie ruszając się ani na centymetr. Rower pojechał dalej. – Uff, nie zauważył mnie – pomyślał.

30


Próbował choć na chwilę odetchnąć od wydarzeń ostatnich chwil, gdy nagle zauważył w szybie witryny kantoru coś niepokojącego. Widział trzy postacie: kobietę klęczącą w rogu pomieszczenia i dwie postacie ubrane na czarno. To, co najbardziej przykuwało jego uwagę, to twarze postaci, które były czarne i obrzydliwe, a nad nimi wystawały niewielkie białe rogi. Pomyślał, że to szefowie łowców, którzy właśnie dopadli panią z kantoru. Jedna z postaci bacznie obserwowała wejście, druga wrzucała coś do niewielkiej torby. Pulsowanie w głowie nasiliło się tak bardzo, że uderzenia krwi łomotały jedno tuż po drugim. – Muszę ją ratować. Panie Boże, strzeż mnie. Jestem Twój – pomyślał. Powoli wysunął z rękawa pogrzebacz i schował go za plecami. Policzył w myślach do trzech i ruszył w stronę drzwi wejściowych kantoru. Pchnął je z całej siły. Wtedy rozległ się strzał. Kobieta osunęła się bezwładnie na podłogę. Wziął największy zamach, jaki tylko mógł wziąć i jednym pchnięciem pogrzebacza uderzył w nogi łowcy stojącego przy drzwiach. Ten krzyknął głośno i upadł na plecy. Drugi łowca już mierzył broń w jego stronę, więc rzucił pogrzebacz przed siebie prosto w jego stronę. Ten uchylił się i pogrzebacz uderzył w ścianę. Łowca szybko uniósł ponownie broń i padł drugi strzał. W prawym boku poczuł rozrywający ból. Upadł na ziemię tuż przy pierwszym łowcy. Ból był nie do zniesienia, sprawił, że świat zaczął mu wirować w głowie. W oddali słyszał dźwięk wyjących syren. Spojrzał jeszcze w stronę leżącego obok łowcy, który próbował podnieść się z ziemi. Niewiele myśląc, złapał go za wystający mu z głowy róg. Łowca szarpnął głową i ku jego zaskoczeniu w jednej chwili twarz łowcy stała się zwykłą, ludzką twarzą. Pomyślał jeszcze, że łowca maskuje się w ten sposób, a potem zrobiło mu się ciepło, coraz cieplej, aż poczuł, jak delikatny wir głaszcze jego głowę. Zamknął oczy i oddał się odczuwaniu przyjemnego ciepła. Rozdział 2 Gdy otworzył oczy, zobaczył przy sobie jasną postać. Zmrużył oczy, gdyż światło było zbyt jaskrawe dla niego. Postać powiedziała coś do niego, lecz nie zrozumiał tego, co powiedziała. Leżał na czymś miękkim i wydawało mu się, że nie ma na sobie ubrania. Podniósł lekko głowęi zobaczył, że przykryty jest do połowy jakąś białą płachtą. Opuścił z powrotem głowę. Wtedy stanęła nad nim druga postać ubrana w biel. Teraz obydwie postacie przyglądały mu się. Przybyła postać miała piękną twarz kobiecą i jasne włosy sięgające ramion. Spojrzał na nią i zapytał szeptem: – Jesteś aniołem? Wtedy twarz kobiety rozpromienił niewielki uśmiech. – Nie. Jestem lekarzem – odpowiedziała kobieta. – Jest pan w szpitalu. – Jak się Pan czuje? – zapytała druga jasna postać. To pytanie wymagało od niego chwili zastanowienia się. Czuł się dobrze, lecz coś boleśnie uwierało go w prawym boku. Sięgnął tam ręką i wyczuł duże zgrubienie, coś jakby solidny opatrunek. Przy dotknięciu tego miejsca poczuł mocniejsze ukłucie bólu.

31


– Boli po prawej – powiedział, wskazując dłonią na miejsce z opatrunkiem. – Tam jeszcze trochę poboli – rzekła druga postać. Próbował przypomnieć sobie, co się stało takiego, co mogło spowodować, że znalazł się w szpitalu. Sięgnął pamięcią do momentu, gdy wybiegł z domu, potem do chwili, gdy widział łowców na ulicy, a następnie, kiedy wtargnął ratować sprzedawczynię kantoru. Pamiętał to wszystko w szczegółach i jego pamięć kończyła się na chwili, gdy złapał za róg jednego z łowców i ściągnął z niego coś jakby skórę z twarzy, pod którą miał drugą twarz, już nie obrzydliwą, lecz ludzką. Z zamyślenia wyrwał go głos postaci, którą już zdążył nazwać w myślach kobietą-aniołem: – Jest pan szczęściarzem. Kula przeszła przez pana, nie naruszając ważnych organów. Przeleciała jak mąka przez sito. – A co z panią z kantoru? – zapytał. Kobieta-anioł popatrzyła na drugą postać. Teraz dopiero dostrzegł, że druga postać to młody mężczyzna w białym fartuchu. – Pani z kantoru miała mniej szczęścia – odpowiedział mężczyzna w kitlu. Na te słowa ścisnął dłonie w pięści. Nie mógł darować sobie tego, że łowcy zabili tamtą panią. Targnęła nim złość. – Pewnie teraz jest szczęśliwa w niebie – pomyślał. Kobieta-anioł uniosła tabliczkę zawieszoną na boku łóżka, na którym leżał. – Jak się pan nazywa? – zapytała. – Miłosz Panczykiewicz. – Pan się denerwuje? – Nie – rzekł, tłumiąc złość. Nie wiedział, na ile może ufać kobiecie-aniołowi, więc zdecydował się nie pytać jej o łowców. – Proszę odpoczywać – powiedziała. – Przed tą salą czeka pan z policji. Chciał z panem porozmawiać. Lecz teraz proszę odpoczywać. Miłosz zamknął oczy, które coraz bardziej mu ciążyły. Rozluźnił powoli zaciśnięte dłonie. W myślach mówił modlitwę, w której dziękował Bogu za to, że żyje i prosił go o opiekę na najbliższy czas. Końcówka modlitwy rozwlekała mu się, szukał odpowiednich słów i próbował się skoncentrować. Sen był jednak silniejszy i pod jego naporem powoli i płynnie zasnął. Obudziły go jakieś trzaski dobiegające z korytarza. Słyszał metalowe pobrzękiwanie jakby dźwięk sztućców. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym leżał. Nie było w nim nikogo. W ustach czuł suchość i nie potrafił sobie z nią poradzić. Suchość sprawiła, że poczuł drapanie w gardle. Zakaszlał cicho. W jednej chwili poczuł ból w prawym boku na tyle mocny, że nie zdecydował się zakaszleć po raz drugi. Zauważył, że w drzwiach ktoś stoi. Zmrużył powieki, aby przyjrzeć się postaci. Miała na sobie czarny sweter i czarne spodnie. W lewej ręce trzymała pod pachą skórzaną teczkę.

32


Postać weszła do sali i podeszła do jego łóżka. Teraz bez wytężania wzroku mógł się jej dobrze przyjrzeć. Był to mężczyzna w średnim wieku. Miał duże, wyłupiaste oczy, które wcale nie wyglądały nienaturalnie, lecz nadawały mężczyźnie wyraz serdeczności. – Sierżant Łapa. Policja. Dzień dobry – powiedział. – Dzień dobry – Miłosz przywitał się. – Spiszemy sobie wstępny protokół – rzekł Łapa i zaczął grzebać za czymś w swej teczce. Wyciągnął kilka kartek sczepionych spinaczem, obrócił teczkę i położył kartki na teczce. Z małej przegródki w teczce wyciągnął długopis. – Nazwisko – powiedział oznajmującym tonem. – Panczykiewicz. – Imię. – Miłosz. – Lat. – Dwadzieścia dwa. – Adres. Sierżant przepytał Miłosza o wszystkie możliwe dane osobowe. Każdą z jego odpowiedzi zapisywał w formularzu na kartce. Po tych pytaniach, sierżant zapytał: – Proszę opowiedzieć, co działo się wczoraj w kantorze. Miłosz zastanowił się. Przekalkulował w myślach, czy mówić sierżantowi o łowcach. Z jednej strony bał się mówić, bo nie był pewien, po której stronie – dobra czy zła – jest sierżant, lecz z drugiej strony wiedział, że w przypadku rozmów z policją lepiej nic nie zatajać. Postanowił więc mówić wszystko. – Byłem w domu, gdy dwaj łowcy próbowali mnie dopaść. Rozumie pan, to jest już czas prześladowań. Po nich to już tylko przyjdzie Jezus – opowiadał Miłosz. – Potem uciekłem przed łowcami. Pan Bóg pomagał wtedy, bo rottweilery Karczewskiego były zamknięte, a furtka z tyłu domu otwarta. Na ulicy Chrobrego wypatrzyłem jednego łowcę po drugiej stronie ulicy. Wie pan, oni zawsze mają rogi – mówił z przejęciem. Miłosz zauważył, że wystający zza teczki długopis sierżanta przestał się poruszać, a sierżant patrzył na niego wzrokiem, w którym dało się zauważyć dozę irytacji. Łapa wstał i schował formularz do teczki, po czym bez słowa wyszedł na korytarz. Na korytarzu próbował znaleźć doktor Kawecką. Była to ta pani doktor, którą Miłosz w myślach nazywał kobietą-aniołem. Łapa wypatrzył ją, jak właśnie wychodziła z sali na końcu korytarza. Poszedł w tamtą stronę, po drodze wołając: – Pani doktor! Pani doktor! Doktor Kawecka zatrzymała się. Łapa był już przy niej. – Jaka jest szansa na to, że temu tam – Łapa palcem wskazał salę, w której leżał Miłosz – coś się w głowie poprzestawiało po tym postrzeleniu?

33


Doktor obrzuciła sierżanta nieprzyjemnym spojrzeniem. Nie przypominała sobie, aby pozwoliła już policji na przesłuchanie pacjenta. – Nie rozumiem – odparła. – On mówi dziwne rzeczy i nie wiem, czy kłamie, czy też to pourazowe jest – wyjaśniał Łapa. – Wie pani, oni czasem kłamią policji. – W głowę nie oberwał, więc szansa jest niewielka, ale to też zależy, co on mówi – odpowiedziała. Na myśl o powtórzeniu wypowiedzi Miłosza sierżant poczuł się trochę nieswojo. – Może pani doktor sama posłucha – zaproponował. Doktor Kawecka weszła do sali, w której leżał Miłosz. Sierżant również chciał wejść do sali tuż za nią, lecz doktor dała znak, aby poczekał na zewnątrz. Sierżant szepnął tylko do niej: – Proszę go spytać o skok na kantor. Doktor zamknęła za sobą drzwi i podeszła do łóżka, na którym leżał Miłosz. – Jak się mamy? – zapytała. – Jest OK. Trochę w boku z prawej mnie piecze, ale ogólnie w porządku. – Cierpi pan na jakieś choroby przewlekłe? – Nie – odrzekł. – A co pan jadł wczoraj na obiad? To pytanie zdziwiło Miłosza. Postanowił jednak zaufać kobiecie-aniołowi i odpowiedział: – Musiałem uciekać z domu, więc nie jadłem obiadu. – Przed kim pan uciekał? – Przed łowcami. Wie pani, to jest już czas prześladowań. – No proszę – rzekła z zaciekawieniem. – A kto pana prześladuje? – Łowcy – odparł niepewnie. – Łowcy – powtórzyła. – Proszę dalej odpoczywać. Spojrzała raz jeszcze na twarz Miłosza, na której znów malowało się przejęcie. Wyszła z sali. Na korytarzu czekał na nią sierżant Łapa. – No i co? – zapytał Łapa. – No i nic – rzekła obojętnie. – Pacjenta zbada lekarz psychiatra. Miłosz próbował podciągnąć się na poduszce nieco do góry. Ciągłe leżenie w tej samej pozycji na plecach było już dla niego mocno uciążliwe. Złapał ręką barierkę przy poduszce i podciągnął się o kilka centymetrów. Ulżyło mu i poczuł pod plecami nieco ulgi ze zmiany pozycji ciała. Martwił się o to, że jakiś łowca znajdzie go tutaj w szpitalu. Do tej pory wszystkie poznane osoby w szpitalu nie wyglądały mu na łowców, niemniej jednak postanowił być bardzo ostrożny. Nic nie zakładał – znajdą go, czy nie znajdą – lecz bacznie obserwował drzwi za każdym razem, gdy słyszał blisko kroki na korytarzu.

34


Widział przez szybę okna, że rozpadał się deszcz. Krople deszczu biły o parapet i rozmazywały się na szybie. Bardzo chciał być już w domu. Przypuszczał, że wuj, z którym mieszkał, nawet nie zauważył jeszcze tego, że go nie ma w domu. W dniu, gdy Miłosz trafił do szpitala, wuj był w trakcie kilkudniowego „maratonu” alkoholowego. Robił tak zawsze tuż po otrzymaniu renty. Na tę myśl Miłosz poczuł samotność, która jak goryczka w świeżo zaparzonej kawie, wypełniała go całego, aż po brzegi. Chciał wracać, lecz nie bardzo miał dokąd. W tamtej chwili usłyszał zbliżające się kroki. Spojrzał na drzwi i w szczelinie pod drzwiami zobaczył cień, który z sekundy na sekundę stawał się coraz większy. Osoba po drugiej stronie drzwi nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi sali. Miłosz ujrzał kobietę w wieku około lat sześćdziesięciu. Miała na sobie długi biały fartuch. W ręku trzymała jakieś kartki, które przyciskała do piersi. Rzuciła okiem na pierwszą kartkę i zapytała: – Pan Panczykiewicz? Miłosz kiwnął twierdząco głową. – Jak się pan czuje? – zapytała. – Nie jest źle – odparł. – Proszę powiedzieć, jak się pan tu znalazł? Znów czuł się niepewnie. Nie wiedział, kim jest ta pani, czego od niego chce i czy może jej ufać. Postanowił jednak być konsekwentny w mówieniu o łowcach. Opowiedział całą historię o nich od momentu, gdy wybiegł z domu do wydarzeń w kantorze. Emocje znów w nim odżyły, a głos drgał mu momentami. Gdy skończył opowieść, pani w fartuchu zadała mu kilka pytań. – Czy leczy się pan psychiatrycznie? Tego pytania się nie spodziewał. W głowie zaskoczyła mu myśl, że ta pani traktuje go, jakby zwariował. – Nieeee! – odparł z wyrzutem. – Czy ktoś w rodzinie leczył się psychiatrycznie? – Nie. – Czy miał pan w ostatnim czasie uraz głowy? – Nie. – Czy zażywa pan narkotyki? – Nie. Miłosz coraz bardziej się irytował. Diabelscy łowcy wydawali mu się tak rzeczywiści, że każda próba wytłumaczenia mu, iż nie istnieją, kończyłaby się fiaskiem. Łowcy byli dla niego sługami Szatana, którzy tuż przed powtórnym przyjściem Jezusa Chrystusa chcą zgładzić jak najwięcej dzieci Bożych. Każde inne wytłumaczenie zaistniałych wczoraj sytuacji traktowałby jako próbę zafałszowania faktu istnienia łowców. Uważał, że zarówno łowcom, jak i Szatanowi zależy na tym, aby ludzie myśleli, że ich nie ma, gdyż tym sposobem nie robiąc nic, zebraliby największe żniwo dusz dla siebie.

35


Przez myśli przeszło mu, że pani w fartuchu chce go zamknąć w szpitalu psychiatrycznym. Od samego początku wyglądała mu podejrzanie. Teraz, gdy miałby trafić do szpitala psychiatrycznego, łowcy pozbyliby się go. Spojrzał głęboko w oczy pani w fartuchu i zląkł się tego spojrzenia. Widział, jak jej oczy zaczynają przybierać czerwonawy kolor, a na głowie zauważył dwa niewielkie białe rogi, których do tej pory nie mógł dojrzeć. Miłosz poderwał się z łóżka. Wyciągnął ręce w stronę pani w fartuchu, aby ją złapać, lecz ta uskoczyła na bok. Upadł na podłogę i poczuł potworny ból w prawym boku w miejscu, gdzie znajdował się opatrunek. Jęknął głośno z bólu i zawołał na całe gardło: – Nie dostaniecie mnie! Słyszycie! Nie dostaniecie! Pani w fartuchu wybiegła z sali. – Sanitariusz! – wołała. – Sanitariusz! Łapa nerwowo szukał zapalniczki w kieszeniach spodni. Plac przed szpitalem zalewał rzęsisty deszcz i tylko niewielkie zadaszenie przed wejściem do budynku dawało Łapie schronienie przed deszczem. Znalazł wreszcie zapalniczkę w kieszeni kurtki. Pstryknął nią w palcach i podpalił papierosa. Zaciągnął się głęboko. Poczuł, jak dym rozchodzi się przyjemnie wewnątrz niego i sprawia, że nikotynowy głód, który czuł w czasie dwóch godzin spędzonych w szpitalu, teraz rozpływał się gdzieś. Te specyficzne uczucie ulgi mogą znać jedynie osoby, które nałogowo paliły papierosy. Łapa sięgnął do kieszeni spodni raz jeszcze i wyciągnął z niej służbowy telefon. Stuknął kilkukrotnie w ekran telefonu i przyłożył słuchawkę do ucha. – Cześć Bolek – rozpoczął rozmowę. – No hej – odpowiedział głos w słuchawce. – W sprawie wczorajszego kantoru, to może być ciężko z zeznaniami. – Czemu? – zapytał Bolek. – Ten postrzelony cierpi na… – przerwał na chwilę i lewą ręką wyciągnął notatnik z kieszeni. – Cierpi na schizofrenię paranoidalną – przeczytał nazwę choroby z kartki. – A co to dokładnie jest? – No, że czasem widzi różne duperele trochę inaczej. Mi opowiadał o jakichś diabelskich łowcach. Ciężki przypadek, mówię ci. A żebyś ty widział, z jaką pasją o tym gada. – Rozumiem. – Ale nie martw się. Doktor mówiła, że to dlatego, że to mu się dopiero zaczęło i że jak będzie brał leki, to mu się poprawi wszystko i wyrówna. Tylko trzeba czasu, podobno kilka tygodni. – Długo. – Długo, wiem. Spróbuję go jeszcze przesłuchać. Sierżant Łapa wszedł do sali, na której leżał Miłosz. Przy jego łóżku zobaczył dwie osoby żywo rozmawiające z Miłoszem i sobą nawzajem. Była to doktor Kawecka i pielęgniarz. Podszedł bliżej.

36


Nikt z nich nie zauważył sierżanta. Łapa dostrzegł, że ręce Miłosza przepasane są grubymi skórzanymi pasami i przywiązane do obręczy łóżka. Ten stan rzeczy zaciekawił sierżanta, który, aby zwrócić na siebie uwagę, głośno krząknął. Doktor i pielęgniarz spojrzeli teraz na niego. – Czy będzie możliwość porozmawiania z panem Panczykiewiczem? – zapytał. Doktor spojrzała na Miłosza, a potem na sierżanta. – Tak. Tylko proszę nie denerwować pana Miłosza. On ma teraz kłopot z nerwami – odpowiedziała doktor. Sierżant kiwnął twierdząco głową na znak, że rozumie. Doktor wyszła z sali, a zaraz za nią wyszedł też pielęgniarz. Łapa został sam z Miłoszem. – Jak tam te pana demony? – rzekł bez wyczucia taktu. Miłosz patrzył na Łapę jak na kogoś, kto próbuje kpić sobie z niego. Pomimo otrzymanego niedawno zastrzyku uspokajającego, nadal czuł w sobie trochę ożywienia do tego, aby jakoś dosadnie zwrócić mu uwagę. Wszystkie ruchy jednak krępowały dwa pasy na nadgarstkach, które przytwierdzone były do krawędzi łóżka. Łapa zauważył, że jego pytanie jakby dotknęło Miłosza. Aby się upewnić, że to przez pytanie, spróbował więc raz jeszcze: – Co, dzisiaj nie ma już tych demonów? – zapytał. – Nie, to nie demony, to łowcy, o tak. – poprawił się. W Miłoszu złość aż zakipiała. Nie mógł znieść tego, że sierżant traktuje go jak obłąkanego. Zmierzył go groźnie wzrokiem i rzekł: – Jeszcze się pan przekona. Ale wtedy to już będzie dla pana za późno. – Dobra, dobra. Muszę dokończyć przesłuchanie w sprawie skoku na kantor – odparł i machnął ręką w powietrzu na znak, aby Miłosz dał spokój. Na te słowa Miłosz zaciekawił się. – Jakiego skoku? – zapytał sierżanta. Ten spojrzał na niego z politowaniem i rzekł: – Oj, widzę, że z tą główką to ciężko pana doświadczyło. Skok był. Jeden trup i jeden postrzelony. Bandyci zwiali niestety. W głowie Miłosza myśli zaczęły wirować wokół momentu, kiedy wtargnął do kantoru. Pamiętał wszystkie detale, a już najbardziej pamiętał czarne, obrzydliwe głowy łowców z białymi rogami po bokach. Łapa sięgnął do teczki i wyciągnął kartki z formularzami. – Proszę mi opisać dokładnie, co zaszło – stanowczym tonem rzekł Łapa i dodał – może pan opowiadać tę wersję z demonami, jeżeli pan musi. Ja to sobie potem obrobię. Miłosz wziął głęboki oddech. Po tym, jak potraktował go sierżant, nie miał do niego żadnego zaufania. Postanowił jednak zrobić na przekór i opowiedzieć wszystko jak było, włączając w to wątek łowców. – Wybiegłem z domu, bo dwóch łowców chciało mnie tam dopaść. Zabrałem ze sobą pogrzebacz do obrony. Na ulicy… – Aaa, więc to pana pogrzebacz – zaciekawił się Łapa. – To się zgadza. Dobrze, proszę kontynuować.

37


– Na ulicy zauważyłem jednego z łowców i skręciłem w boczną ulicę, gdzie jest kantor. Tam nadjeżdżał kolejny łowca na rowerze – mówił Miłosz. Sierżant notował każde zdanie Miłosza w dużym na pół strony formularzu. Gdyby miał na sobie biały fartuch zamiast policyjnego ubrania, to wyglądałby zupełnie jak lekarz zapisujący stan pacjenta w kartotece. – Potem zauważyłem, że pani z kantoru ma problem z łowcami. Pchnąłem drzwi z całych sił i wtedy usłyszałem strzał, po którym pani z kantoru upadła na ziemię. Długopis sierżanta poruszał się teraz bardzo szybko, notując opowieść Miłosza. – Zasunąłem jednemu z nich pogrzebaczem w nogi, aż fiknął na ziemię. – I co dalej? – Drugi łowca wymierzył we mnie z broni. Bardzo się bałem i rzuciłem w niego pogrzebacz, ale nie trafiłem go. I on wypalił. – A co dalej? – Dalej to już tylko czułem ciepło w środku i jakiś cudem obudziłem się w tutaj, w szpitalu. Sierżant odwrócił kartkę z formularzem. Wypełnił kilka pól bez pytania Miłosza o nic. Przy kolejnym polu zatrzymał się. – Widział pan ich twarze? – zapytał Łapa. – Kogo? – No, bandytów – wyjaśnił. – Łowców chyba. – Aaa, no tak. Łowców – poprawił się Łapa. Miłosz przypominał sobie jakby przez mgłę jeszcze jeden fragment tej opowieści. To było wtedy, gdy robiło mu się ciepło w kantorze. Pamiętał wtedy dwie rzeczy, że chciał złapać leżącego obok łowcę za róg i że gdy złapał za róg, to czarna skóra zsunęła się z głowy i zobaczył twarz ludzką. Opowiedział o tym wydarzeniu sierżantowi Łapie. – Świetnie – rzekł na to Łapa. – W takim razie jutro przyjdzie do pana nasz rysownik. Na słowa o rysowniku, Miłoszowi wpadła myśl do głowy o tym, że bardzo łatwo może udowodnić istnienie łowców. Zapytał więc: – Tam powinny być kamery chyba?! – I były – odparł Łapa – lecz dranie wszystkie zakleili. Na salę weszły dwie osoby. Miłosz spojrzał w ich stronę, a na jego twarzy zagościł szeroki, szczery uśmiech. – Moi goście – Miłosz wskazał na mężczyznę w średnim wieku i dziewczynę z długimi włosami. Łapa obejrzał się za siebie. Kiwnął na przywitanie tym dwojga i zwrócił się do Miłosza: – To ja idę. Proszę pamiętać, że jutro będzie tu rysownik – rzekł i kierowany nałogiem tytoniowym wyszedł z sali, zszedł na parter, gdzie z wielką chęcią zapalił papierosa przed budynkiem szpitala.

38


Goście Miłosza to byli ludzie z kościoła, do którego należał. Odwiedzin swego wuja na próżno mógł wypatrywać, gdyż w chwili, gdy osoby z kościoła rozmawiały z Miłoszem, wuj leżał pijany w domu pod stołem, zupełnie ubrudzony bigosem i swymi wymiocinami. – Tak się cieszę, że jesteście – Miłosz przywitał się z gośćmi. Mężczyzna w średnim wieku to był pastor z kościoła, a dziewczyna to Liliana, dobra znajoma Miłosza. Rozmawiali z Miłoszem około godziny, podczas której Miłosz opowiedział im o wydarzeniach ostatnich dni i zwierzył im się z tego, że boi się łowców. Pastor spojrzał na pasy, którymi przypięty do łóżka był Miłosz. Z zawodu był doktorem medycyny i domyślał się tego, że Miłosza dotknęła jakaś choroba. – Musisz uważać, co ludziom mówisz, Miłoszu – radził. – Czasem po prostu warto zachować coś dla siebie. Ludzie uwielbiają szufladkować innych. To zawsze jest nie fair. Miłosz pokiwał głową. Do pastora miał zaufanie absolutne. Nigdy się na nim nie zawiódł. Był wdzięczny za tą poradę i trochę żałował tego, że nie poznał jej wcześniej. Od Liliany dowiedział się, że policja była w jego domu, aby przekazać informację o tym, że jest w szpitalu. Dowiedział się też, że ledwo wyciągnęła tę wiadomość od jego wuja, który podobno już słabo kontaktował z rzeczywistością. Następnego dnia tuż po śniadaniu w sali zjawił się sierżant Łapa wraz z jakimś małym mizernym człowieczkiem. Człowieczek ten miał ze sobą laptop, który wyciągnął z kieszeni torby przewieszonej przez ramię. – To jest pan Staczyk. Nasz rysownik – powiedział Łapa i klepnął człowieczka otwartą dłonią w plecy. – Dzień dobry – przywitał się Miłosz. – Witam – odpowiedział pan Staczyk. Po tym przywitaniu pan Staczyk zapytał, czy może położyć laptop na skraju łóżka Miłosza, tak, aby również Miłosz widział ekran laptopa. Zgodził się, na co pan Staczyk uruchomił jakiś program graficzny na laptopie. Na ekranie monitora Miłosz zobaczył wiele kolorowych ikon i przycisków. W myślach spróbował przygotować się do opisania i odtworzenia ludzkiej twarzy łowcy. – Na początek będziemy dopasowywać twarz przestępcy. Tutaj widzi pan bezkształtną twarz, na której trochę sobie powyginamy – instruował pan Staczyk. – Proszę powiedzieć, czy twarz była szeroka, czy wąska? – Szeroka, taka jak u Arnolda Szwancenegera. – Aha, to już coś – powiedział do Miłosza i kursorem myszy powyginał model twarzy widoczny na ekranie. Staczyk miał swoją technikę przygotowywania portretu pamięciowego przestępcy. Oprócz wpasowywania gotowych elementów używał też komputerowych pędzli i aerografu, które prowadził przy pomocy specjalnego długopisu po podpiętym do laptopa tablecie rysunkowym. Na koniec pracy zapytał: – I co, podobny jest?

39


– Jak żywy – odparł Miłosz. Twarz ludzką zapamiętał bardzo dobrze podczas wydarzeń w kantorze, gdyż było to dla niego wielkie zaskoczenie, kiedy wstrętna twarz łowcy zmieniła się w ludzką. Jego umysł niczym aparat fotograficzny wykonał wtedy coś, co można przyrównać do zdjęcia, a do czego może wracać za każdym razem, gdy przypomina sobie tę sytuację. Rozdział 3 Mijały dni, podczas których rana postrzałowa Miłosza goiła się. Regularnie otrzymywał też leki na uspokojenie rozkwitu choroby schizofrenicznej. Z dnia na dzień łowcy wydawali mu się być coraz mniej realni. Pani psychiatra odwiedzała go dwa razy w tygodniu, aby kontrolować jego stan do czasu, gdy Miłosz dotarł do momentu, w którym wstydził się tego, że ganiał za wyimaginowanymi łowcami. Leki przeciwpsychotyczne działały w jego głowie, powodując nabranie bardziej krytycznej postawy w Miłoszu do wydarzeń w kantorze. W dniu, w którym zgodził się z panią psychiatrą, że to był skok na kantor, a nie atak łowców na kobietę z kantoru, odpięto pasy krępujące jego ręce. Przez cały pobyt w szpitalu wuj nie odwiedził go ani razu. Zjawiali się tylko ludzie z kościoła, których wizyty przynosiły mu wiele radości. W tamtych chwilach dużo rozmawiali i modlili się wspólnie. Kilka razy był też u niego sierżant Łapa, aby doprecyzować szczegóły wydarzeń w kantorze. Sprawa kryminalna skoku na kantor nabierała pełnego kształtu. – Jakby się panu coś jeszcze przypomniało, o czym nie rozmawialiśmy, to proszę zadzwonić – rzekł sierżant Łapa i wręczył mu swoją wizytówkę. – Dziękuję – odparł Miłosz i schował wizytówkę do portfela. Do domu wrócił dokładnie po czterech tygodniach pobytu w szpitalu. Pierwsze wejście do domu po tym czasie było trudne dla niego. Gdy tylko otworzył drzwi w korytarzu, przywitał go potworny bałagan i nieprzyjemny zapach przetrawionego alkoholu. Wuj miał tendencję do bałaganienia i Miłosz zawsze starał się po nim sprzątać, lecz cztery tygodnie bez Miłosza w domu sprawiły, że dom zamienił się niemal w augiaszową stajnię. W mieszkaniu zastał samego wuja, który spał na podłodze na stercie śmieci i wyglądał, jak makabryczna wisienka na niechcianym torcie. Bał się wejść do swojego pokoju, gdyż nie wiedział, co tam zastanie. Niepewnie nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Pokój wyglądał po staremu, tak jak pamiętał go w dniu, gdy uciekał z domu. To, co rzucało się w oczy to uschłe kwiaty na parapecie i kwietniku. Uklęknął tuż za progiem, przykrył twarz dłońmi i szczerze się pomodlił. Podziękował Bogu za to, że żyje i że wrócił ze szpitala cało. Oddał się Bogu na Jego prowadzenie przez cały dzień i poprosił o to, aby Bóg był z nim tego dnia. Potrzebował Bożej pomocy i Bożego prowadzenia, dzięki którym podążałby tak, aby wypełnić Bożą wolę względem niego. Martwił się swą chorobą psychiczną. Nie wiedział dokładnie, czego jeszcze złego może się po niej spodziewać. Pamiętał, gdy w szpitalu Pani doktor mówiła mu, że jeżeli będzie zażywał lekarstwa, to wszystko będzie w porządku. Postanowił podążać za tą radą. Ludzie z kościoła

40


obiecali wspierać go modlitwą. Nie rozwiązywało to jego problemu, lecz sprawiało, że nie czuł się bezradny czy osamotniony z chorobą. Postanowił ogarnąć nieco bałagan w domu. Pozbierał śmieci z podłogi i wywietrzył pokoje. Na dźwięk odkurzacza wuj zachrapał głośno i otworzył oczy. W głowie kotłowały mu jeszcze wyda-rzenia ostatniego wieczoru. Była to impreza z kolegami, po której śmieci odkurzał właśnie Miłosz. – O, jest nasz Miłoszek – wuj przywitał się. – Cześć – odpowiedział. – A gdzie Miłoszek był przez ostatnie dni? – zapytał chropowatym i lekko pijanym głosem. – W szpitalu. Wuj zrobił zamyśloną minę. Przetarł nieogoloną twarz w dłoniach i odparł: – Ach, te choróbska. Wszędzie ich pełno – odparł i zupełnie naturalnie wyszedł do ubikacji. Właśnie tych chwil Miłosz nie lubił najbardziej. Nie miał nikogo z rodziny, kto by się nim zainteresował. Brakowało mu rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym dawno temu, lub choćby kogoś, kto zapytałby czasem „Jak leci?”, „Wszystko OK?”, takie zwykłe pytania, jakimi witają się ludzie przy rodzinnym śniadaniu. Wuj, poza więzią biologiczną, był dla niego jakby za-przeczeniem rodziny, a przynajmniej takiej, jaką sobie zawsze wyobrażał. Modlił się za wuja, za jego problem z alkoholem i za to, aby wuj okazał mu choć trochę zainteresowania, które znaczyłoby dla niego, że istnieje i że dla kogoś na tym świecie jest w jakiś sposób ważny. Uprzątnięcie domu zajęło mu kilka godzin. Po wszystkim opadł na fotel i głęboko westchnął. Wtedy rozległ się dźwięk dzwonka. Spojrzał przez okno w stronę furtki. Przy furtce stały dwie postacie. Wydawało mu się, że gdzieś już je widział. Jedna z nich wspierała się na długiej kuli ortopedycznej, druga natomiast trzymała w ręku jakąś otwartą książkę. Wtedy to przypomniał sobie diabelskich łowców, którzy chcieli dopaść go w domu. W tamtym czasie jednak postacie wyglądały niby tak samo, lecz odrobinę inaczej. Wyszedł na podwórze i podszedł do furtki. Teraz widział ich twarze z odległości metra. – Słucham panów? – zapytał Miłosz. Głos zabrał mężczyzna z książką. – Pozwoli pan, że coś panu przeczytam? – zapytał. Miłosz nie miał ochoty na przeczytanie, ani nawet na rozmowę. Machnął tylko ręką w geście rezygnacji. – Nie. Dziękuję. Lubię czytać Biblię samodzielnie. Miłosz spojrzał teraz na mężczyznę z kulą ortopedyczną. Wtem serce Miłosza w ułamku chwili rozpędziło się niebezpiecznie, gdyż dojrzał on na głowie mężczyzny wyłaniające się dwie białe wypustki po dwóch stronach głowy. Były to rogi. W głowie zahuczał mu strach. Odwrócił się pędem i zaczął biec w stronę domu. Słyszał za sobą jeszcze wołanie którejś z osób przy furtce: – A co pan myśli o tym świecie? Ma szansę ocaleć?

41


Wbiegł do domu. Sięgnął do niewielkiej torby, jaką otrzymał w szpitalu. Drżącymi dłońmi wyciągnął opakowanie tabletek, które pani doktor dała mu i powiedziała, aby zażywał, gdyby coś się działo. Wtedy nie sprecyzowała, co miałoby się dziać, lecz Miłosz wyczuł, że to właśnie jest ten moment. Wrzucił tabletkę do ust i popił zimną herbatą. Potem wrócił na fotel, naciągnął na całego siebie gruby koc. Lęk przed łowcami powrócił w nowej formie, bo tym razem zdawał sobie sprawę, że łowcy nie istnieją, jednak to, co widział, nie pokrywało mu się z tą świadomością. Zamknął oczy i po kilku oddechach zasnął. Obudził go dzwonek do furtki. Zrzucił z siebie koc. Na plecach i brzuchu czuł mokre plamy potu, które po zrzuceniu koca stawały się coraz zimniejsze. Miał koszmar, w którym demoniczni łowcy znęcali się nad nim fizycznie. Było ich kilkunastu, wszyscy z rogami na głowach. Okładali go pięściami i pluli na niego. Wzdrygnął się raz jeszcze na myśl o tym śnie. Podszedł do okna. Przy furtce zobaczył dobrze znaną mu postać koleżanki z kościoła. To była Liliana. Zarzucił na siebie kurtkę, zapiął zamek aż po szyję i wyszedł na zewnątrz. – Witaj w domu, Miłosz. – Cześć Lili. – Jak się czujesz? – zapytała. Nie chciał mówić jej o tym, że widział dziś łowców. Wolał, aby informacja ta pozostała tylko w jego głowie. – Chyba dobrze – odparł i zapytał. – Wejdziesz? – Nie. Chciałam dać znać tylko, że dziś jest rozpoczęcie soboty w kościele. Przyjdziesz? Wtedy uświadomił sobie, że jest piątek. Czasem w piątek w kościele odbywała się mała uroczystość przywitania soboty. O zachodzie słońca wyznawcy kościoła zbierali się razem, modlili, śpiewali, jedli przygotowane posiłki i spędzali to spotkanie na rozmowach, na które w dniach roboczych brakowało im czasu. – Chyba nie przyjdę – odpowiedział Miłosz. – Jeszcze słabo się czuję po tym szpitalu. – OK. To lecę. A ty odbierz pocztę, bo już ci z niej kipi – Liliana zaśmiała się, wskazując na skrzynkę pocztową, z której wystawało kilka reklam i pocztowa korespondencja. Wyjął listy i reklamy. Z ilości przesyłek mógł się domyślić, że wuj nie zaglądał do skrzynki na listy, gdy on był w szpitalu. Wrócił do domu i przejrzał koperty. Obok rachunku z gazowni, czy faktury za internet znalazł jedną z powiatowej komendy policji. Otworzył ją błyskawicznie. W liście z komendy przeczytał, że jest wezwany w roli świadka na komisariat. Spojrzał jeszcze na datę, a potem na kalendarz, zawieszony na lodówce. – A niech to szlag – szepnął pod nosem, bo data przesłuchania wypadała na ten dzień, czyli piątek. Sprawdził jeszcze godzinę i stwierdził, że powinien zdążyć, gdyż komisariat położony był kilka minut pieszo od jego domu. Wziął prysznic. Rana postrzałowa na powrót zaczęła go boleć. Spryskał ją dokładnie leczniczym preparatem, jaki zaleciła mu pani doktor. Ubrał się i udał się w stronę komisariatu.

42


Na komisariacie nie było sierżanta Łapy. Miłosz trochę już zdążył go poznać i na swój sposób polubić. Teraz miał nadzieję, że tutaj go spotka, jednak jak się dowiedział, Łapa pracował głównie w terenie. Przesłuchanie poprowadził natomiast inny policjant. Trochę przypominał sierżanta Łapę w skrupulatności wypełniania formularza i sposobie zadawania pytań. – Nazwisko? – Panczykiewicz. – Imię? – Miłosz. Po raz kolejny przeszedł przez szereg pytań osobowych. Po nich policjant przesłuchujący zwrócił się do Miłosza: – Przysłużył się pan tej sprawie z kantorem. Dzięki pana postawie złapaliśmy jednego ze sprawców. Na te słowa Miłoszem w środku coś szarpnęło, jakby nagłe spięcie mięśni. – Ma pan na myśli portret pamięciowy? Policjant przytaknął. – Portret i zachowanie w kantorze również. Zdemaskował pan jednego ze sprawców. – Aaa, tak – przytaknął. – Za chwilę będzie go pan rozpoznawał – oznajmił policjant. Miłoszowi zrobiło się ciepło w środku. Był to taki typ ciepła, jaki emituje rozedrgane i wystraszone serce, które w jednej chwili pompuje 2 razy tyle krwi niż zazwyczaj. Bał się tego spotkania z przestępcą. – Panie Boże, miej mnie w swej opiece – powtarzał w myślach. Policjant zza stołu zanotował coś na kartce, a potem wziął kartki z biurka, wstał i poprosił Miłosza ze sobą. Udali się długim i wąskim korytarzem do jakiejś sali. Z Miłoszem działo się coś niedobrego. Strach miotał jego samopoczuciem i rozbijał go tak mocno, że nawet policjant w drodze przez korytarz zapytał go o to, czy nic mu nie jest. Bał się tego spotkania. Nigdy nie uczestniczył w rozpoznawaniu przestępcy. Teraz miał zidentyfikować przestępcę nie dlatego, że policja nie wiedziała, który rozpoznawany jest sprawcą przestępca, lecz aby można było odhaczyć w formularzu, że świadek rozpoznaje sprawcę. Na filmach takie rozpoznanie odbywa się zazwyczaj w przyciemnionym pomieszczeniu, gdzie poprzez skierowanie świateł na sprawców, nie mogą oni zobaczyć rozpoznającego. To rozpoznanie jednak nie należało do takich. Policjant wszedł z Miłoszem na salę, w której znajdowało się trzech policjantów oraz skuty kajdankami mężczyzna. Mężczyzna zapięty kaj-dankami z przodu stał tyłem do okna. Miłosz od razu poznał tę twarz. Była to ta sama twarz podobna do twarzy Arnolda Szwancenegera. Powiew przeciągu przyjemnie pogłaskał twarz Miłosza, która w tamtej chwili była koloru dorodnego pomidora. Policjant, z którym przyszedł, zamknął drzwi i położył kartki papieru na biurku, przy którym siedział inny policjant. Miłosz biegał wzrokiem po ścianach i suficie. Czuł nienamacalnie, że sprawca patrzy teraz na niego.

43


– Czy świadek poznaje sprawcę? – zapytał policjant zza biurka. – Tak – Miłosz wyszeptał najciszej jak tylko mógł. – Świetnie – odpowiedział policjant zza biurka. W tamtej chwili wzrok Miłosza i sprawcy skrzyżowały się. Sprawca spojrzał tak głęboko w oczy Miłosza, że ten poczuł niemal fizycznie, jak coś wnika przez w niego do środka, a zaraz potem wynurza się z niego. To taki metafizyczne uczucie, które nie da porównać się z niczym innym. Drzwi sali, w której znajdowali się, otworzyły się i weszła przez nie kobieta w zielonym żakiecie. Znów wzmógł się przeciąg, który zmagał się z każdą chwilą, w końcu porwał kartki z biurka policjanta i rozrzucił po pomieszczeniu. Kilka z nich wylądowało tuż pod nogami Miłosza oraz nogami przestępcy. Pani w żakiecie pospiesznie zamknęła za sobą drzwi, a policjanci pozbierali wszystkie rozrzucone kartki. – Przepraszam – powiedziała kobieta w żakiecie. – Nic się nie stało – odpowiedział policjant zza biurka i dodał w stronę policjanta, z którym przyszedł Miłosz – To wszystko. Koniec rozpoznania. Miłosz wyszedł z policjantem z sali i poczuł ogromną ulgę. Przebrnął przez ten niemiłą formalność i ucieszył się z tego. Pewien rodzaj przyjemności poczuł również rozpoznawany przestępca, gdyż na jednej z kartek, które wylądowały pod jego nogami, zdążył on przeczytać „Miłosz Panczykiewicz. ul. Szkolna 21...”. Przy wyjściu z komendy głęboko zaciągnął się świeżym powietrzem. Spojrzał na zegarek, a potem w niebo. Zbliżał się zachód słońca, a to oznaczało, że w kościele zbierają się już wyznawcy na rozpoczęcie soboty. Postanowił dołączyć do nich, więc udał się w stronę kościoła. W kościele przywitano go serdecznie. Znajomi dopytywali go o jego zdrowie,oraz o zajście w kantorze. Dowiedział się tam, że o skoku na kantor mówiono także w wiadomościach telewizyjnych. Bliżsi znajomi pytali go na boku o kondycję psychiczną, jak i o to, czy potrzebuje jakiejś pomocy. Wieczór spędził bardzo miło i trudno było mu rozstawać się ze znajomymi. W tym samym czasie w niewielkiej celi więziennej przestępca przygotowywał na malutkim skrawku kartki wiadomość o tym, że świadek z kantoru to Miłosz Panczykiewicz i że mieszka na Szkolnej 21. Gryps ten nadał tego samego wieczora. Miłosz wrócił do domu późnym wieczorem. Odwieźli go znajomi samochodem. Czuł się dobrze, choć nieco doskwierała mu rana po postrzale. Przez drzwi w pokoju wuja dochodziły go głosy jakiejś rozmowy. Domyślił się, że wujek znów ma gości do butelki. Nie przejął się tym. Już do tego przywyknął, że wieczorem wujek urządza zabawę. Uklęknął przed łóżkiem i pomodlił się. Podziękował Bogu za przeżyty kolejny dzień. Poprosił Boga o opiekę nad nim i nad wujem. Potem położył się do łóżka i zaraz potem zasnął. Obudziło go solidne uderzenie w twarz. Zaraz za nim drugie i trzecie. Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą dwie sylwetki. Jedna z nich nachyliła się nad nim i powiedziała ze złością:

44


– O, jest nasz bohater. Kolejne uderzenie spowodowało rozcięcie warg. Następne trzy obiły mu okolicę oczu i policzek. Czuł ból w całej głowie. Nie wiedział, co się dzieje. Gdy otworzył usta, aby krzyczeć, druga postać wcisnęła mu jakiś materiałowy knebel w usta, tak, że poczuł wciskający materiał kciuk oprawcy aż w gardle. Chciał się zerwać i uciekać, lecz silne dłonie obydwu sylwetek trzymały go mocno. Nie był w stanie ocenić, czy to tylko sen, czy też dzieje się to naprawdę. Ból odczuwał prawdziwie, lecz nie wiedział co się z nim dzieje. Krzyczał, jak tylko mógł najgłośniej, a jego krzyki zatrzymywały się na materiale w ustach, tak, że na zewnątrz wychodził tylko mocno stłumiony dźwięk. Czuł kolejne ciosy, tym razem uderzały go w klatkę piersiową, aż wreszcie poczuł ten piorunujący cios w prawy bok, dokładnie w miejscu postrzału. Stracił przytomność. Rozdział 4 W pomieszczeniu, w którym znajdował się Miłosz, panował mrok tak zupełny, że nie był on w stanie ocenić, czy naprawdę jest tak ciemno, czy coś stało się z jego oczami. Cała głowa pulsowała mu bólem, a w ustach nadal czuł materiał. Najbardziej jednak bolał go prawy bok. Leżał na brzuchu na czymś bardzo twardym i chropowatym jak cementowa podłoga w piwnicy. Ręce miał skrępowane za plecami. Próbował obrócić się na plecy, lecz bolesny prawy bok nie pozwalał mu na to. Nie wiedział, jak długo tak leżał. Pamiętał za to moment, w którym usłyszał metalowy zgrzyt a po nim drugi zgrzyt, głośniejszy niż ten pierwszy. Następnie słyszał chrobotanie metalu o coś szorstkiego, jakby otwieranie metalowych drzwi. Poczuł wir świeżego powietrza. Ktoś zapalił światło w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Chirurgicznie białe światło neonówek wdarło się w jego oczy i cięło je na wskroś niczym szybkie pociągnięcia skalpela. Mrużył powieki, jak tylko mógł, lecz światło wdzierało się pod nie nieubłaganie. Silne ręce podniosły go do pionu. – Idziesz ze mną, dupku – powiedział czyjś głos. Ręka złapała go za sweter na wysokości karku i pchnęła do przodu. Gdy wyszli z pomieszczenia, zaczął widzieć kontury. Pozwoliły mu one poznać, że miejsce, w którym się znajdował, nie było domem wuja. Przeszli tak kilkanaście metrów, aż doszli do jakiegoś pokoju. Okna zasłonięte były przez żaluzje, przez które przebijało jasne światło dnia. Miłosz pomyślał, że już jest poranek a może nawet południe. Nie mógł spojrzeć na swój zegarek, a w pomieszczeniu nie zauważył żadnego innego zegara. Jego wzrok przyzwyczajał się do światła i oprócz konturów poznawał też detale. W pokoju zauważył jakiegoś mężczyznę. Siedział na fotelu i palił papierosa. Osoby, która z nim przyszła, nie mógł nadal dojrzeć, gdyż cały czas stała za nim. – Wyciągnij mu knebel – powiedział mężczyzna w fotelu. – Pogadamy sobie trochę. Osoba, która trzymała go z tyłu, złapała taśmę klejącą, którą przytwierdzony był knebel i szybkim pociągnięciem zerwała ją z twarzy Miłosza. Chciał zawołać z bólu, lecz zupełnie suche gardło nie mogło wydać żadnego dźwięku. Poczuł jakby jego język nie był częścią ciała, lecz

45


wypełnioną czymś skarpetą. Bardzo chciało mu się pić. Bał się jednak spytać o picie. Wytworzył odrobinę gorzkiej śliny, którą przełknął, nieznacznie nawilżając gardło. – Jak się ma nasz donosiciel? – zapytał mężczyzna w fotelu. Miłosz oblizał spuchnięte wargi i rzekł z przestrachem: – Nie rozumiem. Czego pan chce? Postać w fotelu udała zdziwioną minę. – Czego chcę? – powtórzył po Miłoszu. – Chcę, abyś zdechł. W głowie Miłosza dominowały dwa uczucia – ból i paniczny strach. Z tym poziomem strachu był jak łowne zwierze w lesie, z tą różnicą, że on już był upolowany. – Ale najpierw powiesz mi, co jest dla ciebie najcenniejsze. – Bóg, proszę pana – odparł bez zastanowienia. Mężczyzna w fotelu zaśmiał się szyderczo. – Bóg. Hehe. Włodi, słyszałeś? – zapytał osobę stojącą za Miłoszem. – No. Może to jakiś ministrant? – zaśmiał się Włodi. – Jesteś ministrantem? – zapytał mężczyzna w fotelu. – Nie jestem. Mężczyzna wstał i podszedł do Miłosza. Zamachnął się krótko i uderzył go w twarz. Miłosz przewrócił się na ziemię. – Zrobimy test, czy nadstawi drugi policzek. Podnieś go – powiedział mężczyzna. Włodi podniósł Miłosza. Ten stanął pionowo, lecz nogi uginały się pod nim. – No i jak. Chcesz jeszcze? – zapytał mężczyzna. Miłosz patrzył teraz na mężczyznę. Jego oczy były duże i błyszczące jak monety. Nie wiedział co odpowiedzieć. Mężczyzna nie czekał długo i zdzielił Miłosza w twarz po raz drugi. To ude-rzenie było mocniejsze i, gdy Włodi podniósł go do pionu, to trudniej było mu ustać na nogach. – Wiesz, czemu zapytałem cię najpierw o to najcenniejsze? – zapytał mężczyzna. Miłosz pokręcił przecząco głową. – Bo pozbawię cię tego Boga, tak abyś zdychając, nie miał nadziei na nic. Tak samo, jak przez ciebie nie ma nadziei mój brat, którego ty podkablowałeś – wysyczał ze złością mężczyzna i uderzył Miłosza po raz trzeci. Znów trafił do tego samego pomieszczenia, w którym znajdował się poprzednio. Stalowe drzwi zatrzasnęły się i usłyszał dwa metalowe zgrzytnięcia. Leżał na ziemi, a jego ręce przez skrępowanie z godziny na godzinę stawały się coraz bardziej drętwe. Gonił myślami na wszystkie strony i starał się znaleźć odpowiedź na pytanie, które bał się powtórzyć nawet w myślach. Było to pytanie o to, czy kiedyś wróci jeszcze do domu. Zapamiętał całą rozmowę z Włodim i drugim mężczyzną, lecz wolałby jej nie pamiętać, gdyż teraz przelewała się ona przez jego głowę tam i z powrotem, jak piasek w przekładanej co chwilę klepsydrze.

46


Modlił się do Boga o pomoc. Często w chwilach modlitwy spoglądał w niebo. Bardzo chciał teraz widzieć choćby skrawek nieba, jednak całość pomieszczenia wypełniał po brzegi absolutna ciemność. Cały czas miał w sobie iskrę nadziei na to, że kiedyś to się skończy i wróci do domu i do znajomych z kościoła. Wróci chętnie także do wuja, do którego zazwyczaj trudno mu się wracało. Największą ilość posiadanych jeszcze wtedy sił wykorzystywał na modlitwę. Bardzo chciało mu się pić. Nie pił nic od dnia poprzedniego. Potrzebował też skorzystać z ubikacji. Czuł się coraz gorzej. Najbardziej doskwierał mu ból w boku. Bolało go tak bardzo, że miał wrażenie, iż rana otwarła się. Przeleżał tak czas, którego nie mógł określić. Spał snem urywanym, w którym śniła mu się milcząca twarz Arnolda Szwancenegera. Gdy obudził się, czuł w spodniach wilgoć. Nie potrzebował już iść do ubikacji. Usłyszał znajomy metaliczny zgrzyt, a potem drugi. Przygotował się już do tego, że zaraz zapali się światło. Ścisnął powieki tak mocno, jak tylko mocno mógł i wyczekiwał chwili, gdy zapali się światło. Przez ten moment co prawda zrobiło się nieco jaśniej, lecz nikt nie zapalił światła. Oberwał za to w głowę czymś twardym, jakby ktoś rzucił w niego kamieniem. – Żarcie, dupku – zawołał Włodi. Podszedł do niego i złapał jego ręce z tyłu. Miłosz poczuł tylko szarpnięcie, a po tym jego ręce przestały być skrępowane. Krew przyjemnie rozchodziła się w jego odrętwiałych mięśniach ramion. Zgiął je i poczuł dające ulgę naciągnięcie mięśni, a zaraz po tym silne ręce Włodiego złączyły jego ręce z przodu w nadgarstkach i owinęły taśmą izolacyjną. – Żryj – powiedział Włodi. Metalowe drzwi zamknęły się i słychać było dwa zgrzytnięcia. Jego ręce były znów skrępowane, tym razem ze znacznie wygodniejszej strony z przodu. Podciągnął się, aby usiąść i poczuł pod palcami kulisty przedmiot. Po dotyku ocenił, że jest to jakiś owoc, najprawdopodobniej jabłko. Złapał go w dłonie i przybliżył do ust. Ugryzł kawałek. Sok jabłka był dla niego jak słodki nektar. Gryzł jabłko raz za razem i nie przeszkadzał mu nawet ból zęba, który został naruszony przy którymś z uderzeń. Przesiedział w ciemnym pomieszczeniu kolejne godziny, a po nich po raz kolejny zasnął. Tym razem jego sen był niezwykły. Śniło mu się powtórne przyjście Jezusa Chrystusa. Widział na niebie nadciągające wojska Pana i Jezusa w zbroi i na koniu. W śnie Jezus wyglądał prawdziwie jak Książę Wojsk. Towarzyszył temu głos wielu trąb wzywających do ataku. Miłosz patrzał w to miejsce na niebie i wyciągnął w tamtą stronę rękę. – Odsiecz. Pan przychodzi! – wołał w śnie. Musiał wołać przez sen, gdyż obudziło go łomotanie w stalowe drzwi. – Zamknij się! – zawołał zza drzwi Włodi. Otworzył oczy. Błądził nimi w ciemności w poszukiwaniu choćby jednego jasnego punktu. Nie wypatrzył go, lecz z lewej strony usłyszał jakieś stuknięcie. Wystraszył się, gdyż odgłos dochodził z bardzo bliska, jakby z pomieszczenia, w którym się znajdował. Zamarł, a jego serce załomotało

47


szybko. Kilka sekund po pierwszym dźwięku usłyszał kolejny dźwięk. Tym razem dźwięk był przeciągły i brzmiał, jakby ktoś ostrzem noża ciągnął mocno po chropowatej ścianie, aby zarysować na niej linię. W uszach nieprzyjemnie tętniła mu krew na każdą sekundę tego odgłosu. Smagał go strach najgorszego typu, który wbijał się w niego i rozrywał na skrawki. Zaczął się cicho modlić: – Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Wtedy zobaczył, jak coś zaczyna się lekko rozjaśniać z lewej strony. Światło było niewiadomego pochodzenia i padało trochę z góry i trochę z boku. W środku niewyraźnego światła dostrzegł czyjąś sylwetkę. Była duża, wręcz potężna, jak u kulturysty i miała okrągłą głowę, z której po dwóch bokach wychodziło coś jakby rogi. Postać w tej chwili otworzyła oczy. Były koloru czerwonego i krwiście połyskiwały. Miłosz nie zdawał sobie sprawy z tego, że przebywał w pomieszczeniu już trzy dni, podczas których nie zażywał lekarstw. Z tego powodu nie miał żadnych szans na odróżnienie tego, co dzieje się naprawdę od tego, co jest tylko fałszywą projekcją w jego głowie. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – zaczął raz jeszcze modlitwę. Cały czas nie spuszczał z oczu postaci. Przerażony patrzył w oczy koloru krwi i każda sekunda tego spoglądania powodowała, że bał się coraz mocniej. – Jego nie ma w niebie – zagrzmiał szorstki głos postaci. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – Miłosz szeptał w kółko jak zacięta płyta w adapterze. Trząsł się cały ze strachu, lecz ciągle patrzył w oczy postaci. Powtórzył po raz kolejny: – Ojcze nasz, któryś… Postać z rogami poczęła niebezpiecznie szybko zbliżać się do niego. Nie wytrzymał i rzucił się w stronę stalowych drzwi. Zaczął mocno walić w nie pięściami, wywołując głośne odgłosy stalowej blachy. – Pomocy! – wołał. – Pomocy! Bił ciągle w drzwi. Jakaś postać podbiegła do nich z drugiej strony i słychać było dwa chrobotnięcia. Wtedy Miłosz walnął w nie z całych sił ręką i nogą. Odskoczyły dynamicznie, uderzając Włodiego w głowę. Włodi przewrócił się i zawołał: – Ty dupkuuu! Drzwi otwarte były do połowy. Miłosz po raz drugi użył wszystkich resztek swoich sił i pchnął je całym ciężarem swego ciała. Skrzydło drzwi otworzyło się dynamicznie, uderzając leżącego Włodiego po raz drugi w głowę. Włodi chciał coś jeszcze zawołać, lecz jego głowa opadła bezwładnie na ziemię. Miłosz ruszył biegiem. Pomieszczenie, w którym się znajdował, było piwnicą. Wbiegł po schodach na parter. Wtedy zatrzymał się. Znajdował się w czymś jakby przedpokoju. Z lewej strony były drzwi. Podbiegł szybko do nich i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Nie widział w drzwiach żadnych zasuw czy blokad, jedynie zamek na klucz. – Zamknięte na klucz – pomyślał.

48


Musiał działać jak najszybciej, lecz nie wiedział, co mógłby zrobić, aby wydostać się na zewnątrz. W tamtej chwili nie czuł już żadnego bólu, gdyż cały on stłumiony był zupełnie przez tryskającą w nim jak fontanna adrenalinę. Kątem oka na szafce z butami zauważył aparat telefoniczny. Zrobił krok w jego stronę i wziął słuchawkę aparatu w skrępowane dłonie. Trzymając słuchawkę, wystukał palcem trzycyfrowy numer policji. – Policja, słucham – odezwał się głos w słuchawce. – Jestem uwięziony przez bandytów... – szeptał do słuchawki. – Gdzie jest pan uwięziony? – zapytał spokojnie głos, a Miłosz jęknął tylko cicho, gdyż było to pytanie, na które nie znał odpowiedzi. Włodi otworzył oczy. Potwornie bolała go głowa. Spojrzał na otwarte stalowe drzwi i przypomniał sobie zajście sprzed chwili. Podniósł się z podłogi i zaczął biec w stronę schodów. W biegu wyciągnął z kabury pistolet. Miłosz słyszał dudnienie kroków po schodach z piwnicy. Musiał uciekać jak najszybciej. – Sierżant Łapa. Kantor! – szepnął do słuchawki i odłożył ją szybko, jak odkłada się gorący przedmiot, który parzy w dłonie. Zrobił kilka kroków do pokoju, do którego trzy dni wcześniej zabrał go Włodi, i gdzie go bito. Teraz było tu więcej światła niż poprzednio. Żaluzje były odsłonięte, a przez drzwi balkonowe zobaczył stojącego na tarasie balkonu mężczyznę. Mężczyzna stał tyłem do niego, więc nie widział Miłosza. Palił papierosa i rozmawiał przez telefon komórkowy. Miłosz rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok próbował wyłowić jakiś przedmiot, którym mógłby zaatakować. Na stole przy kubku z kawą zobaczył leżący pistolet. Zrobił krok do stołu i wziął pistolet w ręce. Mężczyzna na balkonie odwrócił się w jego stronę. Miłosz już mierzył do niego. Mężczyzna nie wyglądał na bardzo zlęknionego, a przynajmniej nie dał tego po sobie poznać. Odłożył telefon komórkowy na parapet okna balkonowego i wszedł do środka. Wtedy też wbiegł do pokoju Włodi. – No proszę. Ministrant ze spluwą – odezwał się mężczyzna do Miłosza. Miłosz mierzył prosto w głowę mężczyzny. Włodi wymierzył swój pistolet w Miłosza. – Rzuć to dupku! – zawołał Włodi. – Spokój, Włodi! Ten ministrant nie ma jaj, żeby strzelić. Do tego trzeba mieć jaja – powiedział mężczyzna. – Ani kroku! – zawołał Miłosz. – Zawsze mówiłem, że chrześcijanie nie mają jaj – powiedział mężczyzna i zrobił krok w stronę Miłosza. – Strzelę! – Miłosz zagroził rozedrganym głosem. Mężczyzna zrobił drugi krok i trzeci. Miłosz wiedział, że nie strzeli. Zbyt dobrze znał przykazania Boże i za bardzo był im oddany, aby zabić. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Włodi

49


i drugi mężczyzna są takimi samymi ludźmi, jak on jest, lecz tamtych mocno zwodzi Szatan. Gdyby strzelił, zabrałby im również jedyną szansę, jaką mają w swym życiu na poznanie Boga. Na twarzy mężczyzny rysował się spokój. Wyciągnął rękę w stronę pistoletu trzymanego przez Miłosza i złapał za niego. Szarpnął lekko i Miłosz puścił pistolet. Mężczyzna wziął broń w rękę i wymierzył w stronę Miłosza. Teraz oboje z Włodim mierzyli w niego. W tamtym momencie Miłosz poczuł zupełną rezygnację. Był jak tonący okręt bez szansy na ratunek. Zawsze w takich chwilach zwracał się do Boga o pomoc, lecz wtedy były to sprawy znacznie mniejszej wagi. Teraz chodziło o jego życie. Spojrzał po twarzach Włodiego i drugiego mężczyzny i zobaczył w nich coś, co wydarło z niego ostatnią nadzieję na ratunek. Były to małe białe rogi wyrastające zarówno z głowy Włodiego, jak i drugiego mężczyzny. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje – rozpoczął mówić Miłosz. Zwątpił w ratunek, lecz nie zwątpił w Boga i w jego wielkość. Nie znał planów Boga, lecz ufał, że Bóg wie co robi. – Przyjdź królestwo Twoje – mówił dalej. – O, proszę. Ministrant się modli! – szyderczo zawołał mężczyzna. – Bądź wola Twoja, jak w niebie tak i na ziemi – modlił się Miłosz. – No to módl się, bo to twoja ostatnia modlitwa – zawołał Włodi. – Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Głos Miłosza drgał mocno. Miłosz zaczął płakać. – I nie wódź nas na pokuszenie – łkał przez łzy – ale nas zbaw ode złego, albowiem Twoje jest Królestwo i moc, i chwała na wieki wieków. Amen. Pomiędzy Włodim a drugim mężczyzną zajaśniało coś. Miłosz widział, jak pomieszczenie jaśnieje coraz mocniej, aż wreszcie zalewa się jaskrawym jasnym blaskiem. Projekcja w jego głowie pokazała mu świetlistą postać stojącą pomiędzy przestępcami. Miała jasne długie włosy i potężne masywne skrzydła za sobą. W oczach Miłosza postać ta złapała wciągniętą rękę z pistoletem Włodiego jak i rękę z pistoletem drugiego mężczyzny. Trzymała ich za przedramiona. Miłosz rozpłakał się jeszcze mocniej. Jego oczy zalewały się łzami, tak że nie widział już wyraźnie niemal nic przez nie. Słyszał tylko stuknięcie, jakby ktoś rzucił na ziemię ciężki przedmiot, a za nim drugie podobne stuknięcie o ziemię. Łzy Miłosza kapały na podłogę i rozbijały się o posadzkę. Rozległ się potężny huk. – Policja! Na ziemię! Policjanci wtargnęli do pokoju. Ktoś pchnął Miłosza na podłogę. Widział na podłodze też sylwetkę Włodiego, leżącego na brzuchu. Jego ręce z tyłu zapinał w kajdanki policjant. Nie często zdarza się, aby ktoś cieszył się z pobytu w szpitalu. Miłosz jednak się cieszył i to z dwóch powodów. Pierwszym powodem było to, że nie był już w rękach przestępców, a sprawa

50


skoku na kantor kończyła się pomyślnie. A drugi powód to, że w szpitalu znów przywitała go doktor Kawecka, którą w myślach nazywał kobietą-aniołem. Przypominał mu się trochę czas, gdy był tutaj po raz pierwszy z raną postrzałową. Przypomniał mu to nawet sierżant Łapa, który odwiedził go poranka dnia następnego. Miał ze sobą swą czarną teczkę a w niej formularze. Wyciągnął jedną kartkę z teczki. – Proszę opisać, jak znalazł się pan w domu przestępców – powiedział sierżant. Miłosz przypomniał sobie noc, w której obudziły go uderzenia w twarz. Opisał dokładnie wszystkie wydarzenia od momentu porwania go w nocy do chwili schwytania sprawców przez policję. To, co zobaczył w ciemnym pomieszczeniu tuż przed wybiegnięciem z piwnicy, zachował tylko dla siebie, podobnie jak rogi na głowach sprawców. Po tych dniach niezażywania lekarstw zdawał sobie trochę sprawę z tego, że choroba mogła powrócić. Nie traktował tak jednak świetlistej postaci, którą zobaczył tuż przed wtargnięciem policji i trudno było mu wytłumaczyć, co dokładnie się wtedy tam stało. Postanowił nie mówić o tym policji. Na koniec przesłuchania Łapa zapytał jeszcze: – Jednego w tej sprawie nie rozumiem. – Tak? – zapytał Miłosz. – U obydwu sprawców lekarz stwierdził złamanie kości przedramienia. Jak to się stało? Miłosz uśmiechnął się szeroko do sierżanta. Popatrzył na niebieskie niebo za oknem i wzruszył ramionami. – Cuda, panie sierżancie. Cuda – powiedział wesoło. Łapa machnął tylko ręką i nie dopytywał więcej, gdyż jego myśli ciągnęły go już na parter, przed budynek szpitala, gdzie z uczuciem ulgi mógłby zapalić papierosa. Miłosz dużo rozmyślał o tych wydarzeniach. Dziękował mocno Bogu za to, że wysłuchał jego modlitwy. Nie był w stanie oddzielić rzeczywistości od fikcji. Ta fikcja była dla niego jak druga równoległa rzeczywistość, której za nic nie mógł odróżnić. Nie było to jednak dla niego tak bardzo istotne, gdyż najważniejsze dla niego było, że Bóg był z nim i pomógł. Zastanawiał się nad ostatnimi wydarzeniami, gdy z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi sali. – Proszę! – zawołał Miłosz. Drzwi otworzyły się i ujrzał w nich postać, której nie spodziewał się tu zobaczyć. W drzwiach stał ktoś podobny do jego wuja. Osoba była ubrana w białą koszulę i niebieskie dżinsy. W ręku trzymała pudełko z czekoladkami. – Ach, te choróbska. Wszędzie ich pełno – powiedział nieśmiało wuj, wchodząc do sali. – Wuj! Wuj! – wołał Miłosz, a jego oczy po zaświeciły błyszcząco. – A no, wuj – odpowiedział z uśmiechem.

51


Jarosław Turowski (Hanzo)

Urodził się w 1990 r., obecnie mieszka w Reykjaviku. Pisze głównie horrory, okazjonalnie S-F i opowiadania obyczajowe. Jego literaccy idole to: Stephen King, Cormac McCarthy, Lovecraft oraz Poe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Próbował swoich sił w self-publishingu, jest autorem e-booka „Za progiem“. Na papierze zadebiutował w 2013 roku, w zbiorze opowiadań „Człowiekiem jestem“, gdzie ukazało się jego „Witamy po reklamach!“, nagrodzone na Niepoważnym Portalu Okołoliterackim „Herbatka u Heleny“ Srebrną Łyżeczką dla najlepszego opowiadania 2015 roku. W 2018 roku nakładem wydawnictwa Phantom Books ukazała się jego dwutomowa powieść „Nienazwany“.

miniatura

Dziewczyna z kolorami Wydarzyło się to w czasach, kiedy mieszkałem z człowiekiem, który miał ładowarki zamiast rąk. Dzisiaj nie potrafię sobie nawet przypomnieć jego imienia. Pamiętam tylko dziesiątki kabli o wszystkich możliwych końcówkach. Dawały się podpiąć do każdego urządzenia. Wyrastały z sinych szram po bokach pozbawionego ludzkich kończyn tułowia jak odnóża jakiejś cybernetycznej stonogi i tak też się poruszały – po owadziemu. Ten człowiek nigdy nie nosił koszulki. Może wtedy nie wymyślono jeszcze koszulek przystosowanych dla takich jak on. Zajmował jeden pokój, a ja drugi. Starałem się nie korzystać z kuchni, kiedy słyszałem, jak obija się bezsensownie o ściany i szafki. Był piątek trzynastego. Nie lubię wychodzić na zewnątrz w zwykłe dni, a takiej pechowej daty nie dałoby się wyciągnąć mnie z mieszkania siłą. To tylko teoretyczne porównanie. Nie istniał wtedy i nie istnieje teraz nikt, kto miałby najmniejszą ochotę wyciągać mnie skądkolwiek dokądkolwiek. Postanowiłem zabić czas pozostały do soboty, oglądając teledyski na YouTube. Od zawsze najbardziej lubiłem te, które zaczynają się ostrzeżeniem, że zawarte w nich efekty stroboskopowe mogą wywołać atak u osób chorych na epilepsję. Oglądałbym je dzień i noc, bez przerwy, i nigdy nie poczułbym się źle. Psychodeliczne migawki na dnie moich oczu. Gdyby ktoś kiedyś zapytał mnie o hobby, odpowiedziałbym bez wahania – teledyski niebezpieczne dla epileptyków. Wpisałbym to w CV pod rubryką „zainteresowania”. Nie wstydzę się, bo są tacy, co mają dziwniejsze pasje.

52


Tak minąłby mi cały dzień i nie poznałbym miłości swojego życia, gdyby nie prozaiczny fakt. Skończyły mi się papierki do kręcenia papierosów. Wiem, że ludzie nazywają te rzeczy inaczej. Mówią: „bletki” albo „bibułki”. Ja mówię „papierki” i nie znam nikogo innego, kto by tak robił. To moja kolejna cecha charakterystyczna. Gdybyście chcieli mnie odnaleźć, wystarczyłoby zapytać ekspedientkę w sklepie tytoniowym na centrum o faceta, który kupował „papierki do papierosów”. Powiedziałaby, że owszem, był taki jeden. Potem opisałaby mój wygląd. Wskazała, skąd i o jakich porach przychodziłem. Odchodzę od zmysłów mniej więcej pół godziny po ostatnim, wypalonym papierosie. Zwykle mniej. Prawie słyszę w takich momentach, jak coś trzeszczy między neuronami mojego mózgu. Jakby domagało się drapania i miało pęknąć, jeśli się tego pragnienia nie zaspokoi. Tak też się stało tamtego dnia. Wychodząc z bloku, starałem się sobie wmówić, że pech nie istnieje. A może po prostu coś się komuś kiedyś popierdoliło i tak naprawdę piątek trzynastego miał być uznawany za jakiś super szczęśliwy dzień, a nie na odwrót, i teraz żyjemy w błędnym założeniu? Takie pomyłki zdarzają się częściej, niż się to wydaje. Sam tak miewam. Kiedy pytam się przed lustrem, czy jestem dzisiaj szczęśliwy, raz na dziesięć razy coś mi się popierdoli i odpowiadam, że tak. Nie wiem dlaczego, ale czasami tak mam. Nie lubię ludzi z prostego powodu, być może najprostszego ze wszystkich. Nie mogę na nich patrzeć. Kiedy przyglądam się komuś dłużej niż sekundę czy dwie, twarz tej osoby zaczyna się wykrzywiać. Oczy rozlewają się po policzkach, usta poszerzają do czoła i dalej, nos zamienia w jakieś potworne kulfony. Jazda jak po ostrym kwasie, a ja przecież nigdy nawet nie próbowałem narkotyków. Dzieje się tak z twarzą każdego, na kogo spojrzę. Nie wiem, czy oni wyglądają tak naprawdę, czy to ja patrzę w niewłaściwy sposób. Przestałem się nad tym zastanawiać w wieku kilku lat. Szkoda psuć sobie tym głowę. Wsiadłem do tramwaju, wodząc wzrokiem gdzieś po podłodze. Dawno temu nauczyłem się, że to najbezpieczniejszy sposób. O ile w pobliżu nie ma dzieci, ludzi nieprzeciętnie niskiego wzrostu albo bobasów w wózkach, mogę przejechać tak całą drogę do centrum, nie oglądając ani jednej potwornej gęby. Najpierw poczułem jej zapach. Pachniała słońcem. Wiem, że to dziwaczne skojarzenie i sam nie potrafię dokładnie tego opisać, ale tak było. Pamiętam, co pomyślałem w pierwszym odruchu. Pomyślałem, że ktoś, kto tak pachnie, musi mieć nadzwyczaj ciepłą skórę. Siedziała dwa rzędy ode mnie i nie byłoby w niej niczego niezwykłego, gdyby nie nadrzędny fakt, który w parę chwil wywrócił do góry nogami wszystko, co wiedziałem dotychczas o świecie. Jej twarz nie wykrzywiała się w potworną maskę. Jak długo bym nie patrzył (a patrzyłem bardzo długo), pozostawała niezmienna i piękna. W życiu nie pomyślałbym, że mogę spotkać kogoś takiego. Nie miałem co do tego złudzeń, a oto stało się – w piątek trzynastego, który miał być taki pechowy.

53


Zachwyt nad dziewczyną sprawił, że przegapiłem swój przystanek i wiele kolejnych. Mógłbym podziwiać ją do śmierci. Chciałbym podziwiać ją do śmierci. Była nieduża, miała czarne włosy, nastroszoną grzywkę i lekko odstające uszy, do tego raczej szeroki nos oraz zamyślone, brązowe oczy, którymi patrzyła na przesuwające się za szybą, miejskie krajobrazy. Musiała wyczuć na sobie mój wzrok, bo w pewnym momencie jakby wybudziła się z głębokiego bezruchu, spojrzała wprost na mnie i uśmiechnęła się, na co odpowiedziałem tym samym. Poklepała miejsce obok siebie, a ja skorzystałem z zaproszenia. Zapytałem, dokąd jedzie. – Wracam do domu. Wiozę kolory, które kupiłam w mieście – powiedziała zachrypniętym, ale w pewien sposób przyjemnym głosem. Pomyślałem, że mówiąc „kolory”, dziewczyna miała na myśli farby albo coś w tym rodzaju, lecz kiedy otworzyła reklamówkę, zrozumiałem, że wiezie w niej dokładnie to, co powiedziała – kolory. Skłębione, ruchliwe i migocące kolory. – Chciałbyś popatrzeć, jak maluję i napić się herbaty? Zgodziłem się bez sekundy namysłu. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku, w miejscu, którego nigdy dotąd nie odwiedzałem. Tramwaj odjechał, strzelając iskrami z drutów, a my ruszyliśmy w przeciwnym kierunku. Zaproponowałem, że poniosę jej reklamówkę, ale powiedziała, że te kolory są całkiem lekkie. – To może potrzymam cię chociaż za rękę? – Byłoby naprawdę miło. Opuściliśmy miasto przez dziwną bramę, która zdawała się nieadekwatna do obecnych czasów. Ktoś namazał na łuku z kruszejącej cegły krótkie graffiti. „PORNOGRAFIA ZABIJA WYOBRAŹNIĘ” – głosiły niezdarnie postawione, białe litery. Pomyślałem, żeby zapytać dziewczynę, co to właściwie ma znaczyć, ale zrezygnowałem. Nie chciałem psuć tych pięknych chwil gadaniem o takich farmazonach, rozumiecie. Później długo wspinaliśmy się ścieżką prowadzącą na górujący ponad miastem szczyt. Ta wędrówka mogła trwać kilka godzin, a ja się nawet nie zasapałem. Trzymając jej małą, ciepłą dłoń, mógłbym wejść bez postoju na zasrany Mount Everest. – Nie wiedziałem, że ktoś mieszka na szczycie tej góry – przyznałem. W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami. Potem nie odzywaliśmy się, dopóki nie dotarliśmy do jej domku. Miasto widziane z góry wyglądało jeszcze gorzej niż od wewnątrz. Bąbel nieczystości, ponad którym kołowały ogromne, czarne sępy z pociętymi workami na śmieci zamiast piór. – Chodźmy – poprosiła, otwierając drzwi drewnianej chatki. Wszedłem za nią do przestronnej, jasnej kuchni. Powiesiła reklamówkę z kolorami na oparciu krzesła i zabrała się za przygotowywanie herbaty.

54


– Usiądź sobie, to chwilę potrwa. Zapytałem, co właściwie zamierza malować, a ona wyjaśniła, że niebo. – Wystarczy wejść na dach mojego domku, żeby dosięgnąć — powiedziała tak po prostu, jakby mówiła o najnormalniejszej rzeczy na świecie, a nie o malowaniu obrazów na niebie. – Bardzo chciałbym zobaczyć, jak to robisz. – Zobaczysz – zapewniła z uśmiechem, rozejrzała się (sam nie wiem za czym) i dodała cichszym, lecz szybszym tonem: – Zdradzić ci największą tajemnicę? Zamieniłem się cały w słuch. – Ludzie tak naprawdę nie lubią, gdy ktoś jest szczęśliwy – szepnęła, przybierając poważny, niemal zatroskany wyraz twarzy. – Dlatego uciekłam tak daleko. Zanim zdążyłem dopytać o więcej, wróciła do parzenia herbaty. Poruszała się bardzo zwinnie. Myślę, że miało to wiele wspólnego z jej drobną budową ciała. Trawiłem sekret, jaki mi przekazała i w pewnym momencie zanurzyłem się w te rozważania tak głęboko, że następne, co pamiętam, to jak dziewczyna podaje mi kubek parującej herbaty. – Uważaj, bo to moja ulubiona porcelana – przestrzegła. – Byłoby mi bardzo przykro, gdybyś ją rozbił. Przełknąłem ślinę i wyciągnąłem dłoń po naczynie z gorącym napojem. Naraz zrozumiałem, że nie–zbicie tego kubka to najważniejsze zadanie, jakie kiedykolwiek przede mną postawiono. Naprawdę nie chciałem sprawić zawodu dziewczynie, którą zdążyłem już przecież pokochać i sam nie wiem, dlaczego wspomniałem w tej chwili setki ostrzeżeń kierowanych do epileptyków. Tych o szkodliwości efektów stroboskopowych. Ręka zadrżała mi, jakbym rzeczywiście dostał ataku padaczki, kubek wypadł spomiędzy palców i grzmotnął o podłogę. Tysiąc bezsensownych kawałeczków w kałuży herbaty. Zobaczyłem jeszcze, jak oczy dziewczyny zachodzą łzami i uciekłem stamtąd, nie potrafiąc wydobyć z siebie słowa. Prosiła mnie tylko o jedno, a ja zjebałem to na całej linii. Jakbym nie chciał, żeby była szczęśliwa. Dokładnie tak. Jak mogłem zachować się w równie idiotyczny sposób? Zarumieniony ze wstydu zbiegłem do miasta i wsiadłem w pierwszy lepszy tramwaj. Czasami wyglądam przez okno, starając się dostrzec domek na szczycie góry. Wyobrażam sobie, jak ona wychodzi na dach i maluje niebo kolorami. Prezentuje się to w mojej głowie bardzo pięknie. Często myślę też o sekrecie, jakim się ze mną podzieliła. Że ludzie tak naprawdę nie lubią, gdy ktoś jest szczęśliwy… Jest w tych słowach coś bardzo prawdziwego. Tak uważam.

55


Piąte urodziny Niepoważnego Portalu Okołoliterackiego „Herbatka u Heleny“ W lipcu 2017 roku nasz portal obchodził swoje piąte urodziny. Z tej okazji urządziliśmy drugi w naszej historii konkurs drużynowy. Drużyny były cztery, a przed nimi stało sześć zadań - trzy grupowe i trzy indywidualne. Niestety, do czasu publikacji tego numeru 2/3 jednej z drużyn opuściło portal, więc nie będę ryzykować publikacji ich twóczości, ale za to zapraszam Was do lektury pozostałych wyników tych stricte literackich spośród wszystkich wyzwań.


Zadanie numer 4 Etap czwarty należał do prozaików. Ich zadaniem było wybranie jednego wersu z haiku pisanego przez ich drużynę w poprzednim etapie i oparcie na nim drabbla.

4. miejsce - drużyna Halba - Polliter w pierwszych listkach Trzask gałęzi był pierwszym zarejestrowanym sygnałem na istnienie grawitacji. Podczas spadania nie ma wiele czasu na myślenie. O czym może myśleć dziewięciolatek? O zmarnowanych szansach? Małych zwycięstwach? Wielkich porażkach? Dzieciakowi raczej nie staje życie przed oczami. Więc tak sobie spadałem i nie myślałem. Pamiętam, że była wiosna i w pierwszych listkach śliwy rosnącej w ogrodzie dziadka, na którą się wdrapałem, widziałem odradzające się życie, podczas gdy moje prawdopodobnie się kończyło, zanim na dobre się rozpoczęło. Tak naprawdę było całkiem przyjemnie. Tylko ta perspektywa spotkania z podłożem... Tamte pierwsze listki jesienią opadły. Pożółkłe, z dostojnym spokojem, czekały na spotkanie z ziemią.

3. miejsce - Załoga G - BJKlajza Liści zielonych… W kuchennym zlewozmywaku narodziła się ewolucja. Stopniowo, jak Bóg przykazał, zwykła bakteria przeobrażała się w wyrafinowane struktury, aż wyszła z mokrej plamy na zaschnięty ląd kubka po herbacie. Cykl za cyklem jak na przyspieszonym filmie, kolejne pokolenia stawały się inteligentniejsze. Budowały skomplikowane struktury i rozwijały w swoim tempie cywilizację. Techniczną ma się rozumieć. W siedemnastym dniu wysłały pierwszego satelitę a pod koniec miesiąca eksplorowały nowy ląd zwany suszarką. Prawdopodobnie zasiedliłyby całą przestrzeń kuchni gdyby nie ingerencja nieprzyjaznej i wszechpotężnej istoty z krańców znanego im wszechświata. Na ich niebie zawirował baldachim liści zielonych omiatanych kroplami monotlenku diwodoru. Żona wróciła z sanatorium.

57


2. miejsce - #teamOSAMA – Salamandra W gardle zawsze świeży śnieg. Czuła, jakby życie podpisało na nią wyrok w zawieszeniu. Analizowała diagnozę raz po raz, zanim w pełni pojęła jej znaczenie, perspektywę powolnego umierania. Potem pojawił się bunt: dlaczego ja? I wściekłość na ojca, że śmiał odejść właśnie teraz, gdy potrzebuje go najbardziej. Prowokując los, gnała bocznymi drogami, nie zważając na wskazania prędkościomierza. Wystarczyła chwila nieuwagi. Blask słońca pod powiekami, pisk opon, wybuchające poduszki powietrzne. Zamarznięte jezioro. Historia lubi się powtarzać. Pojęła to, pełznąc po lodzie, byle dalej od dymiącej maski rozbitego auta. Ból rozsadzał czaszkę, usta wypełniał paskudny smak krwi. I to nieznośne pragnienie... Ale śnieg palił gardło jak bimber.

1. miejsce - drużuna Smerfny GA(z niemym j) - GaPa Spokojne lustro Natrętne wspomnienie zwykłego dnia. Gderająca żona, rozwrzeszczane bliźniaki, obszczekujący firanki kudłaty mieszaniec. Mój narastający głos: „Może poganialibyście na dworze? Cały dzień dzikie wrzaski. Psa zabierzcie, mieliście się nim zajmować, do cholery! Proszę tylko o chwilę spokoju! To tak wiele?!“. Potem jej nieuleczalna choroba. Dni znaczone szlakiem cierpienia: miesiące głuchych jęków przenikających ściany. Dzieci w wypadku (pijany prokurator). Szybko. Pies ze starości, bez komplikacji. To, że coś powiesz w emocjach, nie oznacza, że naprawdę sobie tego życzysz. Nie jest od tego lżej. Gdy zapada zmrok nie wyłączam telewizora, jego martwa tafla zmienia się wtedy w zwierciadło, pokazujące tylko mnie. Otoczonego ciszą...

58


Piąte urodziny Niepoważnego Portalu Okołoliterackiego „Herbatka u Heleny“ Wygląda na to, że potrzebowałam dwóch i pół roku, żeby do tego dojrzeć, więc dla mnie ta chwila jest naprawdę podniosła. Jeśli ktoś trafi na ten numer Bóg wie kiedy, to chyba uczciwie będzie przyznać się, że urodzinowy numer z sierpnia 2017 roku tak naprawdę wyszedł w kwietniu 2020. Choć pomysł kiełkował już od dawien dawna. Byłam bliska rezygnacji, ale podzieliłam się zamierzeniami z Marianną Szygoń, czyli herbatkową Salamandrą i głupio było mi się już wycofać. Samo zebranie informacji od osób, z których część na portalu już nie bywa, nie było zadaniem łatwym. I nie we wszystkich przypadkach się udało. Ale, że dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna... Przed Wami zbiór najwyżej ocenionych tekstów z pięciu lat istnienia Herbatki, ale nie tylko. Wycisnęłam też parę słów z ich autorów. Dowiecie się trochę na temat ich przygody z pisaniem, a może i znajdziecie coś, co w tym momencie jest Wam bardzo potrzebne. Miłej lektury!


Patryk Przybyłowski (Zachary Ann)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Dokładnie nie pamiętam, ale jak pewnie w wielu przypadkach, w którymś momencie miałem w sobie za dużo emocji, z którymi nie do końca potrafiłem sobie poradzić. W tamtym momencie pisanie przyszło dosyć nieoczekiwanie, ale bardzo pomagało. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Jak wiersz ładnie wygląda. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałeś? Każdy tekst wypada dobrze przemyśleć i spojrzeć na niego krytycznie. Banalne, ale na samym początku często potrzebujemy kogoś, kto nam to uświadomi. Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Z perspektywy czasu nie potrafię ocenić, może go jeszcze nie było. Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłeś? Niedokończenie 3 aktu, które jest stanem permanentnym. Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Poszedłem w swoim życiu na jeden slam poetycki jako uczestnik, wygrałem czterdzieści siedem złotych, dwie przebite prezerwatywy i przeterminowane kupony na pizzę. Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Na pewno cykl „z wierszy nocnych“, jest chyba najbardziej osobisty. Poza tym „Opowieść o chłopcu z wielką głową“, która może kiedyś zostanie doopowiedziana.

60


Najwyżej oceniony wiersz Rok 2 Ocena recenzentów: 9.00

beztytuł 4* Mówisz, że jestem pierwszym września, kasztanem spadającym na dom twojej babci. Cierpkie słowa wymieszane z pamięcią. Nie odchodzisz od okien jak od zmysłów. Tamten świat ciągle piecze, uwiera, kurczy się w tobie. Nie znika. Tym razem odważnie chwytasz za klamkę. Jej zęby przegryzają najtwardszy orzech twoich myśli. Wiesz - to jeszcze nie czas.

61


Marcin Lenartowicz (unplugged)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Około dwunastu lat temu. Głównie dzięki fascynacji muzyką. Zawsze lubiłem slowa, czy to właśnie w wersji do słuchania, czy czytania. Fascynowały mnie możliwości, jakie słowa niosą za sobą. I stwierdziłem, że mimo wszystko trudno znaleźć dokładnie to, co chciałbym sluchać/czytać. Zawsze czegoś mi brakowało w wersji zastanej - dlatego postanowiłem stworzyć własną. Tak jak lubię. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Słowa. Ich znaczenia zmieniające się w zależności od użycia i powiązań. I to, ile mi daje wymawianie ich. I to, ile to daje innym ludziom. Jako młody, początkujący pisak, strasznie mnie jarało, kiedy czytały to osoby po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat i mówiły mi, że to takie dorosłe. Gówniarzowi - dwudziestoletniemu. To działało na wyobraźnię i samoocenę. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałeś? Cóż. W moim przypadku akurat pod tym względem - żadna. Nie stosuję się do rad, bo działają na mnie odstraszająco. Sam muszę sobie dojść do tego, co i jak chcę pokazać. Inaczej nie to, że nie wydaje mi się to moje, ale... Ale wolę sam do wszystkiego dojść. I z perspektywy czasu - udalo się. Tak mi się przynajmniej wydaje. Stałem się rozpoznawalny i dosyć oryginalny w pisaniu. I to głównie dzięki niesłuchaniu rad. Indywiduum pełną gębą! Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Najpierw pisanie o ojcu. Potem pierwszy dedykowany tekst dla kobiety. A potem - kiedy już wiedziałem, że umiem - cykl dla Dziewczynek. To zastanawiające, ale właściwie każdy kolejny cykl - bo pisuję cyklami zdaje się czasem być przełomowy. A potem przychodzi kolejny, moim zdaniem lepszy.

62


Ale cykl dla moich bratanic i siostrzenic (Dziewczynek, jako Wujek Marcin) jest jak do tej pory najważniejszy. Bo dla Nich. Są dla mnie najważniejsze na całym świecie. . Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłeś? Pisanie o ojcu. A czym to przezwyciężyłem? Pisaniem. Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Że ktoś to czyta. Utożamia się. Że nawet jeśli nie rozumie, to czuje to i wierzy w to co piszę. Bo szczerość zawsze była dla mnie ważna. Bo gdzie miałbym być szczery, jeśli nie tu? No i MIASTO.WYSPA.STATEK. W druku. . Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Właśnie MIASTO... Bo nigdy się tego tekstu nie spodziewałem. Że tak umiem. Nie tylko pisać, bo to tylko nośnik - że potrafię tak czuć. I to do osoby, którą podejrzewałbym o to jako ostatnią. Poza tym, wspominany wcześniej cykl Deszcz. Cykl Nieobecność.

I Bestiariusz, w postaci Bajkradła, Hamadriady, Alpdrucka i pozostałych. Bo również bym się nie spodziewał, że tak umiem. A jednak. I to mi daje cholerną satysfakcję.

63


Publikacje: Herbasencje, Tea Booki, czasopisama internetowe takie jak Nowe Myśli, czy Tlen Literacki. I kilka tekstów drukiem, w czasopiśmie BEZKRES. Za co szczególnie jestem wdzięczny, bo to dla mnie nowość. Móc powąchać papier, na którym widnieją moje słowa.

Najwyżej oceniony wiersz Rok 3 Ocena recenzentów: 8,70

Jagodzie Mornackiej. Umarł w butach, w progu - obok balustrad na których przysiadły wróble, wdzięcząc się do matek, niby kubeł zimnej wody, dla podtrzymania obelg. - otwarte karty Umarł w przeddzień chorób, gdzie smak i zapach. Nieodczuwalne drgania, którym można by przypisać niemal wszystko, poza kilkoma o których wiesz. - od środka Okradną go z każdej kieszeni, to pewne. Nie będzie mógł więcej się schować. Okradną i drepcząc wokoło, przytakną szeptem: on wolał.

64

64


Piotr Stpicki (potisz)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Zręby wierszoklectwa w osobistych zapiskach Potisza można dostrzec już w latach szczenięcych. Gromadzone na stronach kalendarza/dziennika rymowanki często wchodziły w interakcje ze stanem psychicznym piszącego. Natomiast pierwsze teksty, które dałoby się wpisać w ramy znaczeniowe właściwe tym dojrzałym, kompletnym, powstawały na portalach poetyckich, poleconych mi przez siostrę - również utalentowaną, jeśli nie bardziej - twórczynię. Gdyby nie ofiarowana pomoc zaufanych ludzi na stronach z amatorskimi tekstami, posiadanych szkiców raczej nie mógłbym zestawić z pracami solidnymi. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Pisanie zaliczam do kategorii intymnych kontaktów z własnymi przemyśleniami, dlatego nie wszystkie godzien jestem wymienić, natomiast z czystym sercem zdradziłbym całodobowy stan czuwania na brzydotę otaczającego świata, jak i jego piękno (to już rzadziej). Ubóstwiam także, co pewnie wymieni niejeden autor, poczucie satysfakcji w reakcji na perfekcyjnie skonstruowaną budowlę, jaką jest wiersz. I wrażenie, że ty, jako autor, dojrzewasz, a tekst razem z tobą. Najlepiej jeśli efekt jest rozciągnięty w latach. Póki co, z większością starych tekstów moje myśli romansują, a więc jest dobrze. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałeś? Czyli wracamy do poprzednich spostrzeżeń. Na starcie przygody z portalami pisarskimi zwracano mi uwagę, by nie przegadywać tekstów, a za pomocą kilku wersów oferować jak największą liczbę znaczeń i emocji. Czyli, jak widać, zwięzłe komunikaty mają zastosowanie nie tylko w prostych reklamowych przekazach, ale i złożonych lirycznych hymnach. Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Myślę, że wzmocnienie poczucia własnej wartości wpłynęło na większą odwagę w przelewaniu emocji na papier. Czasem to poczucie wymaga bardziej obfitego pożywienia, dlatego komplementy pod adresem tekstów mogły podbić liczbę napisanych przeze mnie linijek. Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Publikacje w formie elektronicznej, jak i w formie papierowej, że wspomnę o wydanej antologii tekstów na cele charytatywne.

65


Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Może „Opuszczonych“? Punktem zapalnym do jego powstania stał się pewien poruszający obraz. Czy choćby romantyczne, ale równocześnie tonące w mroku „Dobranoc, kochanie”? Zależy w jakich kategoriach zachwyt rozpatrywać. Jeżeli w kategoriach wzruszeń, to te wymienione wyżej. A skoro ma to być definicja czystej radochy z tworzenia, a wręcz przelotnego poczucia bycia Bogiem Poezji, z przyjemnością podam dwa tytuły: „Edna Krabappel“ i „Życie jest jak gra symulacyjna“ - oba błyskawicznie powstałe w głowie i równie szybko, praktycznie bez poprawek przelane na papier. A mające w sobie znamiona doskonałości. Życz mi, Heleno, więcej takich sztosów, a będzie naprawdę dobrze, może podzielę los p. Tokarczuk i wystawię się na pal.

Najwyżej oceniony wiersz Rok 3 Ocena recenzentów: 8,70

Życie jest jak gra symulacyjna w zetknięciu z groźnym gatunkiem konia trojańskiego żrenice przestały reagować na dzienne światło zanikł język pozbyliśmy się go przy pierwszym poziomie kontaktu ze skażonym światem celem jest być lepszym od trolli czyli tak mówić by móc milczeć niech nikt nie odwiedza mieszkań gdzie można wyczuć

66


zatrważająco wysokie stężenie oddechów i częstotliwość uderzeń serca która zbliża się do bezpiecznych granic normy mogą zmienić myślenie o zewnętrznych spięciach zakodować pracę nad sobą spokojnie nasza samotność wygląda lepiej niż w rzeczywistości

67

67


Krystian Stefanowski (ks_hp)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Proza? Miałem niecałe dwanaście lat, w tydzień przeczytałem piąty tom Pottera, który miał wtedy swoją premierę, i było żal, że tak szybko… więc mama doradziła, abym pisał własną kontynuację w oczekiwaniu na oficjalne części. Wtedy nie wiedziałem, ale tak – to były moje pierwsze fanfiki. Później stwierdziłem, że po co pisać Pottera, skoro mogę pisać własne powieści. Żadna do dziś nie przetrwała – ale zabawę miałem. Czasem zastanawiam się, czy nie wykorzystać tych chorych pomysłów… Poezja? Druga klasa gimnazjum, biblioteka szkolna – koleżanka z klasy niżej, też mól książkowy; chwaliłem się, że piszę „książki”. Na co wyrecytowała mi swój wiersz. Pomyślałem: skoro ona, to i ja mogę. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Oderwanie od świata – zdecydowanie! To zawsze dobry pretekst i poczucie prestiżu – wyobraź sobie, jak mówisz: „Wybacz, nie mogę wyjść z wami dzisiaj na piwo, ponieważ mam do dokończenia serię wierszy, które składam wkrótce do wydawnictwa”… Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałeś? „Napisz wiersz o miłości bez użycia słowa miłość.” Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Odkrycie poezji Sylvii Plath. I silne poczucie powinowactwa duchowego z nią. Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłeś? Używanie słowa „miłość” w wierszach! Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Uważam, że szczyty są dopiero do zdobycia. Dzisiaj największym sukcesem dla mnie jest to, że jestem czytany bez obojętności. Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? To jest bardzo płynne – rok temu jakiegoś tekstu nie lubiłem, dziś go uwielbiam, a za rok zapomnę. Czasami po latach wracam do tekstów, które pisałem, będąc smarkaczem (nadal nim jestem, ale wtedy byłem większym), i zastanawiam się: co też ja wtedy miałem w głowie.

68


Czasem wstydzę się tekstów. Czasem jestem z nich dumny. Teraz zdecydowanie chodzi za mną „lekcja przyrody”. Publikacje: • tomik „morza to plamy akwarel”, Kraków: Miniatura, 2012 • antologia „Gorąca cegła”, Warszawa: Emilia Mazurek, Ósme Piętro – Przyjazny Portal Literacki, 2012 • antologia „Widok z okna”, Warszawa: Emilia Mazurek, Ósme Piętro – Przyjazny Portal Literacki, 2013 • antologia „Schody”, Warszawa: Emilia Mazurek, Ósme Piętro – Przyjazny Portal Literacki, 2014 • tomik „syberionika”, Kraków: Miniatura, 2015 • „Antologia Poetów Polskich 2018”, Warszawa, Pisarze.pl, 2019 • teksty piosenek do albumu „Poświat” zespołu Cherry Cat In Italy, 2020

Najwyżej oceniony wiersz Rok 4 Ocena recenzentów: 9,75

okopcenie Samogrająca cisza trzeszczy pomiędzy minorami a majorami lata, wysokie dźwięki płowieją. Dziewczynko, czemu jesteś taka głośna pod zlodowaciałym spojrzeniem? Nawet skrzypce traw wydały ostatnie westchnienie. W takiej głuszy jaśmin pączkuje na wypalonej ziemi, a blade czaszki

69


zalążków błyszczą niczym zroszone jagody - choć zbyt wcześnie, aby moknąć od utraconych nocy. Samonośna cisza nie potrzebuje słuchaczy, by przetrwać. Dziewczynko, niesiesz bandaże do podtrzymywania drzew. I tak upadną; gwałtowne kichnięcie pobudzi zwiewność złota i błękitu. Odzieją cię i znowu będziemy krzyczeć, w krwiożerczym biegu po ukojenie. _______________________ cykl: miejsca, w których nie bywam

Najwyżej oceniony wiersz Rok 5 Ocena recenzentów: 8,30

lekcja przyrody Na seminarium z botaniki moja Lisette, słodka, żywiczna Lisette cięła łodyżki i dawała po zajęciach profesorowi, a on mówił: Lisette, nigdy nie miałem zdolnych uczennic, a ty nie jesteś wyjątkiem. Więc cięła łodyżki i hodowała grzyby, a ja piłam lugol jak syrop na kaszel. I nawet kiedy to wypowiadała, brzmiało,

70


jakby krztusiła się cukrem. Więc cięła huby jak cesarskie brzuchy, a na chemii pani doktor twierdziła, że każdy ma swoje dwadzieścia jeden gramów tylko raz. I w holu moja Lisette powiedziała mi, że tyle waży słońce, kiedy stosujesz koncepcję wykładowcy od filozofii. I że mało w tym poezji, ja to wiem, bo kiedyś będę musiała napisać pracę o wpływie kosmosu na porost mchu. Lisette pomoże mi ją napisać, ale tylko za dnia, bo nocami ten kosmos za bardzo widać.

Kraków, 13 IX 2016

71

71


Dorota Czerwińska (szara)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Rymowałam mniej więcej od początków szkoły podstawowej, tak mniej więcej do końca liceum. Potem była długa przerwa, a potem znowu, za namową córki. Bo przecież trzeba mieć jakieś miejsce do ucieczki. Dla siebie i tylko dla siebie. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Brak ciśnienia, brak parcia. To, że jestem wyłącznie sobą, ze sobą. Ewentualnie z ludźmi, których chcę wpuścić w mój świat. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałaś? Żeby pisać na początku w pierwszej osobie, od siebie. Nie silić się na rozumienie świata. Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Zaistnienie w necie. Możliwość wymiany doświadczeń, kontaktu z innymi piszącymi osobami. Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłaś? Zamknięcie się w swoim świecie, brak informacji zwrotnych. Przezwyciężyłam to rejestrując się na portalu literackim. Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Nie mam większych sukcesów. Myślę, że moim sukcesem jest kontakt z ludźmi piszącymi. Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Lubię „Karawanę i psy”. Dlaczego? Nie powiem. Publikacje: Zaistniałam w „Nowych Myślach” i wielu „Herbasencjach”. Można też mnie znaleźć w „eleWatorze”. W Akancie pojedynkuję się ironicznie z Markiem Podborskim. Niebawem znajdziecie mnie w „Afroncie”. To chyba wszystko na ten moment.

72


Najwyżej oceniony wiersz Rok 5 Ocena recenzentów: 8,30

Karawana i psy Na pogrzebie u Władzia zebrały się tłumy, ostro świeciło słońce, każdy był czerwony na gębie i z emocji, wszak to dzień zadumy. Towarzysze kariery jeszcze za komuny, trzej synowie, ich dzieci i kolejne żony - na pogrzebie u Władzia zebrały się tłumy. Chodziły podłe plotki, pomówienia, szumy, że przed śmiercią dał Zośce (przecież był wkurwiony) po gębie i emocjach, niech ma dzień zadumy. Ksiądz dość długo przemawiał, słuchały go kumy, trochę splątał życiorys, od lat zaprawiony. Na pogrzebie u Władzia modliły się tłumy. Potem poszli na stypę wydać część fortuny, każdy wlewał w ilościach do dziś niespłaconych w gębę oraz z emocji, wszak to dzień zadumy. Stygnie surowy ojciec! Zaraz pękną z dumy, lecz wcześniej upamiętnią ten żywot skończony. Po pogrzebie u Władzia pobiły się tłumy w gęby i po emocjach, minął dzień zadumy.

73


Izabela Trojanowska (Iza T)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Mój pierwszy „wiersz” napisałam w dzieciństwie, ale nie traktuję tego jako początek pisania, bo właściwie tak naprawdę pisać zaczęłam dopiero jako dojrzała kobieta, więc z perspektywy czasu myślę o tym w kategorii znaku, sygnału dla mnie samej, że coś we mnie drzemie i czeka na odpowiedni czas. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Kiedy piszę, lubię w tym absolutnie wszystko, pewnie dlatego, że moje wiersze nie powstają regularnie, pod wyznaczony temat i termin. Nie potrafię tak pisać. Kiedy więc przychodzi pomysł, myśl, refleksja warta zapisania, to robię to z przekonaniem i przyjemnością. Wówczas nawet korekta tekstu, nadanie mu odpowiedniej formy nie jest czymś niewdzięcznym, a satysfakcjonującym. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałaś? Dostałam wiele wartościowych rad od ludzi doświadczonych i obytych w poezji. Niektóre bardzo mi w pisaniu pomogły. Utkwiła mi w pamięci jedna, choć nie potrafię już przypomnieć sobie jej autora. Z pewnością mogę jednak stwierdzić, że był to człowiek bardzo mądry. Powiedział, żebym nie podejmowała takich tematów, co do których mam poczucie, że z różnych przyczyn mogę im nie podołać, nie sprostać. Myślę, że czytelnik wyczuje brak autentyzmu autora, pisanie emocjonalnie i intelektualnie wysiłkowe, więc… próby podejmuję, jednak na pewno nie wszystkie teksty ujrzą światło dzienne. Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Bez wątpienia pokonanie wstydu. Pisząc, odsłaniasz siebie. Twoje teksty mówią każdemu kto je czyta, jaki jesteś, jakie masz myśli, jak reagujesz na świat, na ludzi, jak postrzegasz rzeczywistość i siebie. Publikacja wiersza pod swoim imieniem i nazwiskiem, a nie zakrywanie się, chowanie pod nickiem, to był dla mnie moment przełomowy. W pewnym sensie nawiązałam do tego tytułując mój debiutancki zbiór wierszy – „Akt”. Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłaś? Myślę, odpowiedź na to pytanie w większości zawarta jest w wypowiedzi powyżej. Mogę dodać, że trudne jest także szukanie nowych środków wyrazu, takich, żeby o rzeczach oczywistych, uniwersalnych powiedzieć inaczej niż zostało to powiedziane do tej pory, a jednocześnie po swojemu.

74


Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Mój sukces jest zawsze wtedy, gdy ktoś czyta mój wiersz. A jeszcze większy, gdy dostaję sygnał, że trafiłam do odbiorcy, że rozumie… i nie ma znaczenia akurat to, czy rozumie w taki sam sposób jak ja, czy inny. Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Do wielu mam słabość, chyba nie potrafię jednoznacznie wskazać. Może wskażę na „akt oddania” kończący mój tomik poetycki z tego względu, że przewrotnie, mimo, że zamyka książkę, to jest to tekst „otwarcia”, otwarcia na przyszłość”. Publikacje: „Antologia poetów polskich” (2017), „Antologia Babińca Literackiego” (2016-2019), „Poezja dzisiaj”, „Dygresje” – rocznik literacki Mieleckiego Towarzystwa Literackiego, „Wokół Staffa” (pokonkursowy zbiór wierszy), „Nasz Dom Rzeszów”, czasopisma w sieci m.in. pismo Inter, Helikopter, Nowy BregArt, „2miesięcznik.Pismo ludzi przełomowych“, Herbasencje i inne.

Najwyżej oceniony wiersz Rok 5 Ocena recenzentów: 8,30

imperatyw pisania może teraz będę pisać z troski o ojczysty język przecież najbardziej sweet jest słodycz po polsku i kurwa najbardziej gniewna ludzie mówią że teraz inne czasy – świat ma wielkość czipa miłość można zamknąć w hasztagach a człowiek prosty jest jak emotikon

75


mogę pisać że nieprawda – słońce wędruje jak zawsze tak samo uparcie matowi w nas młodość a czas odmienia przez przypadki albo o czymkolwiek – może jeszcze czeka na wiersz jakaś wierzba starowinka która pięknie płakała setkę lat a teraz gnije w przydrożnym rowie gdybym tylko nadal umiała – udawałabym że mam więcej sensu i wtedy z ochotą mógłbyś mnie brać w cudzysłów

Najwyżej oceniony wiersz Rok 5 Ocena recenzentów: 8,30

*** Nie czytam erotyków. Zbliżenia tracą w nich swoją prawdziwą geometrię. Wydają się być płaskie niczym kartka papieru. A przecież już wiem, że miłość to przestrzeń niewymierna, bo ludzie wchodzą w siebie głębiej. Jak światło. Nie piszę erotyków. Wystarczy, że śnisz mi się nagi. Stoisz pośrodku łąki i nie wstydzisz się zwierząt ani wiatru. Bez skrępowania wystawiasz ciało w stronę słońca, a ja wchodzę w każdy promień.

76

76


Jarosław Sapierzyński (bury_wilk)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Nie potrafiąc jeszcze pisać dyktowałem babci bajki o zwierzątkach. Niestety, podobnie, jak moje pierwsze powieści „Nad Kau” i „Nad Kau 2” (spektakularne epopeje o zwierzętach zamieszkujących wymyśloną dżunglę nad wymyśloną rzeką, inspirowane trochę „Orinoco” Fiedlera, książkami Curwooda i dobranocką „Mali mieszkańcy wielkich gór”, wydane w postaci zeszytów sześćdziesięciokartkowych w kratkę w czasach mojej drugiej i trzeciej klasy szkoły podstawowej) arcydzieła te gdzieś zaginęły. W czwartej klasie podstawówki ogłosiłem kolejny wielki sukces wydawniczy, tym razem w konwencji science fiction i to już być może bym znalazł. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Pisanie. Nie wiem, co najbardziej. Chyba to, jak jakiś jeden pomysł sam zaczyna się rozwijać, jak żyje własnym życiem, jak wątki komplikują się i plączą. Inną rzeczą, którą bardzo lubię jest przygotowywanie się do pisania, tworzenie planu, wyszukiwanie informacji, wybieranie z nich tego, co może mi się przydać, klejenie własnych wątków z różnych istniejących inspiracji. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałeś? „Pisz krótsze zdania”… Nadal mam problemy z jej stosowaniem. Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Nie wiem, może kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem w stanie napisać coś większego do końca. Ewentualnie odkrycie, że oprócz tego, że pisanie sprawia mi frajdę „bo tak”, to jeszcze bywa, że to potem się komuś podoba. Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłeś? Znalezienie czasu i motywacji do pisania, kiedy brakuje weny. I raczej tego nie przezwyciężyłem. Albo inaczej, okresowo udaje mi się to przezwyciężać, ale na dłuższą metę ten problem zawsze wraca. Druga trudność, to absolutny brak determinacji, żeby z już napisanych rzeczy było coś, konkretniejszego (wydana książka). Niby bardzo bym chciał zobaczyć na papierze „Wędrowca”, ale ponieważ tego też nie przezwyciężyłem, to wątpię, żeby to kiedykolwiek nastąpiło. Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Każde opowiadanie/powieść napisane do końca.

77


Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Bo ja wiem. Sporo tekstów lubię, przy czym niektóre „okresowo”, tzn. miewam na nie fazę. Na pewno lubię „Wędrowca”, choćby przez nakład pracy, jaki w niego władowałem (i ładuję). To (szumnie mówiąc) powieść fantasy, którą pisałem przez dziesięć lat, zajęła z tysiąc stron, dała mi wiele fajnych momentów. A po jej ukończeniu minęło kolejne dziesięć lat… Teraz podjąłem kolejną próbę doprowadzenia tego do porządku i przez ostatnich kilka miesięcy udało mi się poprawić kilka pierwszych rozdziałów. Lubię „Piekielną wariację duszy obłąkanej” i kilka dłuższych opowiadań jak „Graj muzyko”, „Zmrożona whisky”, czy „As bije raz”. Mam sentyment do takich głupawych komedyjek jak „Kicia”, czy „We don’t need another hero” – to było chyba pierwsze moje opowiadanie, które zdecydowałem się pokazać w internecie i spotkało się z całkiem fajną reakcją. Bardzo też lubię moją wariację na temat opowieści o bestii z Gévaudan, choć żeby do czegoś się nadawała, to musze ją napisać jeszcze raz. Publikacje: Eee? Zakładając, że mówimy o takich, których sam nie wrzuciłem do internetu, to nie będzie jakoś bardzo spektakularne… „Jesienny liść” w kwartalniku „Szafa” „Zdrada – licentia poetica” w antologii „Wolni z wyboru” „Smok” w antologii „Przedświt” „Graj muzyko” w antologii „Przedświt” „Harlequin“ i „Robin Hood“ w antologii „Tea Book. Proza“ „Alchemia, czyli co było w sakwie“, „Graj, muzyko“, „Piwne oczy“, „Słońce w zenicie“, „We don‘t need another hero – historia o wilkołaku“, „Zdrada - licentia erotica“, „Zmrozona whisky - tryptyk“ i „Znikajacy punkt“ w antologii „Tea Book. Fantasy“ Herbasencja: Alchemia, czyli co było w sakwie - październik 2012 Ballada - październik 2012 Czterdziesta czwarta karczma Mortusa - październik 2013 Gdy zagwiżdże kos (gwizdanie – pojedynki na miniatury) – listopad 2013 Geneza, czyli Helena Chaos chce kontaktu z ludźmi - epilog - grudzień 2012 Graj, muzyko – lipiec 2012 (gwiazda – pojedynki na limeryki) – październik 2013 Hell‘ena przyjmuje gościa - grudzień 2013 I dwie małe świnki - lipiec 2014 Kicia - październik 2012 (Kobieta – samo zło) – marzec 2013

78


Mała czarna- erotique – marzec 2013 Mini z mocą - kwiecień 2013 Nekromanta - listopad 2012 okładka – październik 2012 Piwne oczy - grudzień 2012 Podaj dalej – kwiecień 2014 Podaj dalej 2 – styczeń 2016 Salonikowe opowieści - czerwiec 2014 Salonikowe opowieści - maj 2013 Salonikowe opowieści – marzec 2014 Słońce w zenicie – styczeń 2013 Test (Na pewno nie dzisiaj – pojedynki na miniatury) – grudzień 2013 This is Halloween - listopad 2013 Vald - grudzień 2012 We don‘t need another hero - historia o wilkołaku - sierpień 2012 Wieczór czekoladowy - luty 2013 Wyjmij klocka, czyli wigilijny pojedynek na czary – grudzień 2015 Zdrada – licentia erotica - maj 2013 Zmrożona whisky – tryptyk - listopad 2012 Znikający punkt - listopad 2012

79


Najwyżej ocenione opowiadanie Rok 1 Ocena recenzentów: 10,00 fantastyka

Zmrożona whisky - tryptyk I Na umrzyka skrzyni Tirli ta, tirli tirli ta. Dźwięk piszczałki, świdrując w uszach, wchodził na coraz wyższe tony. Gogam zgrzytnął zębami, ale powstrzymał się od reakcji. Ostatecznie, choćby się pieklił, ciskał gromy, a nawet posunął do rękoczynów, to mały Worraps i tak nie przeskoczy własnych, bardzo ograniczonych możliwości. Chłopak z trudem nauczył się dwóch piosenek i na więcej go stać nie było. I tak dobrze, że jakoś dramatycznie nie fałszował. - Latający Holender to ja! Podziwiajcie mój tors gladiatora. - Bosman Nekark, już niestety fałszował i to okrutnie, ale jemu nikt, nawet kapitan, nie ośmieliłby się tego powiedzieć. - To jest Lucy, to Mary, a ta ośmiornica jest siostrą potwora. - Latający holender, to on! - zawtórowała chórem grupa innych, rozweselonych kamratów, skupionych wokół przygrywającego Worrapsa. Po wielodniowej rutynie żeglarskiego rzemiosła, po ciągnięciu lin, myciu pokładu, wybieraniu wody i gapieniu się na bezkres morza, była to wyśmienita odskocznia od rzeczywistości. Gogam nie słuchał dalszego ciągu. I tak znał skromny repertuar flecisty na pamięć, więc niewiele tracił. Zdjął zdobiony pawimi piórami kapelusz, odsłaniając szkarłatną chustę naciągniętą na łysy czerep. Spod materiału, przez przecięte blizną czoło, sączyła się wąska stróżka potu. Starając się wyglądać swobodnie, kapitan opuścił marynarzy bawiących się koło szalupy i zszedł pod pokład. Natas siedział w kajucie kapitańskiej, za pustym stołem. Jak zwykle posępny, milczący, z wspartą na rękach głową. Długa, czarna grzywka opadała na twarz, zasłaniając oczy. Nie przeszkodziła mu jednak natychmiast dostrzec wchodzącego Gogama. Ascetyczny ruch palcem wskazującym prawej dłoni musiał wystarczyć za gest powitalny. - Gorąco - mruknął chrapliwie Gogam. - Nawet rumu pić się nie chce. - Jak w piekle. - Głos Natasa był cichy, niski, zdawało się, że dobywa się ze studni. - Ano, jak w piekle. Przybijemy na jakąś wyspę, odpoczniemy trochę w cieniu drzew.

80


- Ty jesteś kapitanem. - Można było odnieść zupełnie inne wrażenie, bo Gogam wyglądał, jakby się tłumaczył Natasowi. - Najpierw jednak... Idź na górę. Już. ` Gogam zacisnął zęby, jakby chciał powstrzymać cisnące się na usta przekleństwo. Przez ułamek sekundy wydawało się, że wybuchnie, ale wystarczyło, że Natas podniósł głowę, że spod włosów błysnęły jego oczy, by zdusić w zarodku rodzący się bunt. Dokładnie w chwili, gdy ciężkie buty kapitana ponownie stanęły na pokładzie, z góry dobiegł krzyk majtka: - Żagle na horyzoncie! Żagle po lewej burcie! W jednej sekundzie umilkły śpiewy i dźwięk piszczałki, a morskie wilki poderwały się gotowe do polowania. Zdążyli już zatęsknić za przyzwoitą rozróbą, a przecież wiadomo, że dla pirata dwie najważniejsze sprawy to beczka rumu i dobra bijatyka. - Luneta! - Kapitan Gogam starał się brzmieć przekonująco i groźnie. Musiał dbać o prestiż, a tym samym, nie do pomyślenia byłoby, gdyby marynarze wyczuli, jak bardzo w tej chwili się boi. A bał się strasznie. Nie chodziło zresztą tylko o tą jedną chwilę. Od kilku dobrych lat, gdy nadchodziła bitwa, gdy nadchodziła bitwa zapowiedziana przez Natasa, przerażenie niemal go paraliżowało. Czy to stanie się już teraz? Za tym razem, czy może dopiero za kolejnym? Na całym okręcie jedynie kapitan był świadom, jak wiele ryzykują, podejmując kolejne wyzwania i ta świadomość przysparzała go niemal o utratę zmysłów. Wolałby nie wiedzieć, zwłaszcza, że i tak nie mógł nic zmienić. Układ był jasny, przypieczętowany i nie było odwrotu. Ale może jeszcze nie dziś? Prawa dłoń piekła niemiłosiernie, ale tego też nie można było pokazać. Nie po to zawsze nosił rękawiczki bez palców, by teraz zdradzić straszliwą tajemnicę. Kapitan dorobił się nawet głupawego przezwiska „Skórzana dłoń“, ale i to nie zmusiło go do pozbycia się dość zaskakującej w ciepłym klimacie części garderoby. Ktoś podał lunetę i teraz Gogam lustrował horyzont, wypatrując potencjalnej zdobyczy. Dojrzał ją wreszcie, ale to, co zobaczył, nie poprawiło mu nastroju. Z tej odległości ciężko było jasno ocenić, z kim będą mieli przyjemność, ale ilość ożaglowania świadczyła, że jednostka jest duża, a to mogło oznaczać, że również niebezpieczna. Jeszcze kilka lat temu profilaktycznie zarządziłby odwrót, ale dziś nie wchodziło to w grę. Prestiż zdobyty w wielu krwawych bojach, opinia okrutnika i chwała jednego z najstraszliwszych piratów nie zniosłyby takiej plamy na honorze. No i skoro Natas wskazał cel, sprawa była przesądzona. - Ściągnąć banderę! Dopóki ich nie zidentyfikujemy, musimy być ostrożni. - Tak jest! Obrali kurs kolizyjny na nieznany okręt i z zimną rutyną szykowali się do walki. Kule, proch, szable, noże, bosaki i liny. Wszystko było na podorędziu, choć jednocześnie skryte przed zbyt wścibskim wzrokiem. Dwadzieścia czterofuntowych armat i czternaście działek relingowych było oczywiście na widoku, ale to nie powinno nieznajomych dziwić. Kto w tych

81


czasach pływał bez uzbrojenia, aż prosił się o lanie i biorąc to pod uwagę La Isla Bonita - piracki slup kapitana Gogama prezentował się całkiem zwyczajnie, wręcz niewinnie. Nie była to wielka łajba, nie miała przerażającego uzbrojenia, więc nie budziła takiego przerażenia, jak na przykład okręt Czarnobrodego, a jednak posiadała dość siły ognia, by przeciwstawić się większemu przeciwnikowi. A jeśli już doszło już do abordażu, piracka załoga okazywała się wrogiem wyjętym wprost z sennych koszmarów. Nieznany żaglowiec nie zmienił kursu. Znajdowali się na niebezpiecznych wodach w pobliżu Haiti, więc zauważalna u przeciwnika pewność siebie nie zwiastowała Gogamowi lekkiej przeprawy. Minęło trochę czasu, podczas którego okręty zbliżyły się do siebie na tyle, by dało się rozpoznać idącą pod pełnymi żaglami angielską fregatę. Zapał piratów znacznie osłabł. Brawura i szaleństwo też powinny mieć swoje granice, jednak kapitan Gogam nie nakazał odwrotu. Mimo że chciało mu się płakać ze strachu, twardo grał swoją rolę. - Wciągnąć banderę Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, kilku niech się przebierze i stoi tak, żeby dało się ich zauważyć. Reszta cisza! Niech myślą, że idziemy z Aruby i mamy ładownie pełne cukru. Niech tak myślą... - Się zrobi. - Nekark błysnął złotym zębem i uśmiechnął się szelmowsko. Plan niezbyt oryginalny i w sumie dość szalony, ale jeśli się uda... Jest ryzyko, jest zabawa. Anglicy może i podejrzewali podstęp, ale ufni w swoją przewagę zlekceważyli mniejszy okręt. Podeszli do całej sprawy rutynowo. Nie kwapili się nawet, by zadbać o najlepszą do ataku pozycję i to się zemściło. Na protekcjonalne pytanie o to, z kim mają przyjemność, odpowiedziała im salwa pełną burtą. Dziesięć czterofuntówek brak tonażu nadrobiło zabójczą celnością. Nim zaskoczony przeciwnik zdołał odpowiedzieć, druga salwa, mierzona w pozycje strzeleckie, pozbawiła go ponad połowy siły ognia. Na lewej burcie fregaty pozostały raptem cztery sprawne działa. Dwudziestoczterofuntówki nawet w tej liczbie mogły okazać się zabójcze dla pirackiego slupa, jednak kapitan Jego Królewskiej Mości, najwidoczniej bardzo zaskoczony zaistniałą sytuacją, już im nie dowierzał. Nakazał natychmiastowy zwrot przez rufę, żeby mieć do dyspozycji drugą, pełną baterię burtową, ale na to było już za późno. Działa huknęły po raz trzeci, a potem La Isla Bonita również złamała się w szybkim zwrocie, a ponieważ była mniejsza i zwrotniejsza, łatwo zniwelowała dystans i podeszła tuż pod wrogą fregatę. Haki, liny, bosaki, a potem szaleńczy ryk. Piratów było trzy razy mniej, a o jakimkolwiek porównaniu w jakości uzbrojenia w ogóle mowy być nie mogło, jednak odwaga i niezłomna umiejętność śmiania się śmierci w twarz okazały się przeważające. Regularne wojsko zakontraktowane na angielski okręt umiało się ustawić i trzymać w szeregu, ale fantazji nie miało za grosz. A piraci mieli jej pod dostatkiem. Atakowali z przodu, z tyłu, markowali ataki, udawali rannych... Każdy sposób na zaskoczenie i dokuczenie przeciwnikowi wydawał się dobry. I był dobry, bo skuteczny. Po niemal godzinnym boju dumna, królewska bandera opuściła swoje dotychczasowe miejsce.

82


O tym, co się stało z pokonaną załogą, a już w szczególności z oficerami, nie warto wspominać, bo ani to miłe, ani pouczające. Dość, że ich los był nie do pozazdroszczenia i że po długich i wyrafinowanych katuszach skończyli wisząc na rejach własnej fregaty. Gogam cieszył się z załogą, ryczał jak triumfujący na rykowisku byk, a potem pozwolił się długo podrzucać na rękach załogi i nawet wrzucić do morza. Jednak dopiero, gdy z dala od radujących się kamratów zszedł do swojej kajuty, odpuściły mu nerwy i mógł się naprawdę rozluźnić. Opróżnił od pierwszego pociągnięcia niemal połowę flaszki rumu, głośno sapnął i zapadł się w ulubionym fotelu. Powinien coś postanowić, może podzielić załogę, może przejąć zdobyty okręt, ale na razie potrzebował spokoju. Zdjął znienawidzone rękawiczki i dłuższą chwilę wpatrywał się w krąg czerniący się na spodzie jego prawej dłoni. Natasa nie było. Czy on w ogóle istniał? Żaden inny członek załogi nigdy go nie widział, co zresztą było powodem dziwnych opowieści. Krążyły pogłoski na temat choroby psychicznej kapitana, a byli i tacy, co twierdzili, iż rozmawia on z duchami Jedno i drugie mogło stać się świetnym pretekstem do buntu, ale o tym na razie mowy być nie mogło. Wygrywali bitwy, łupili nadętych Anglików, bogatych Holendrów, strojnych Hiszpanów i wywyższających się Francuzów. Dopóki byli górą, nikt na pewno nie będzie się buntował! Łyk rumu do reszty ukoił skołatane nerwy. Jeszcze raz się udało. I to jak się udało! Pobili znacznie silniejszego wroga! O tym zwycięstwie będą układać ballady, będą śpiewać i mówić po wszystkich portach od Królestwa Gwatemali i Jukatanu, po Barbados, a kto wie, czy nie dalej! Ha, pewnie wieść dotrze i na stary kontynent, gdzie marynarze będą przy kuflu straszyć się widmem karaibskich piratów! Stworzą legendy i baśnie, które nie znając granic rozejdą się po całym świecie. Wielki kapitan Gogam i jego okrutna załoga staną się straszliwym symbolem, przestrogą i koszmarem! Kapitan wrócił na pokład, a tam zabawa trwała już na całego. Stara to prawda, że piraci najlepiej czują się w ogniu walki i w szalonej zabawie. Mieli dziś już jedno, teraz przyszedł czas na drugie. - Kapitanie! - zawył Nekark. - Mowa, mowa, mowa! - Mowa! - podchwyciła cała brać spod znaku czarnej bandery. Dwudziestu z nich dopiero co zginęło i już zostało oddanych morskim falom na wieczny odpoczynek, ale śmierć to w tym fachu codzienność. Szkoda tracić czas na opłakiwanie poległych, jeśli była tak radosna okazja. Wzniesie się za nich toast i to niech wystarczy. Gogam rozejrzał się lekko zdezorientowany, trochę jak zamtuzowa debiutantka przed hordą podnieconych klientów. Nie od tego był kapitanem, żeby gadać... Ale z drugiej strony, zrobili coś naprawdę dużego. To nie była ot, taka sobie potyczka, lecz - przynajmniej w oczach kamratów - triumf na miarę rozgromienia wielkiej hiszpańskiej armady. - Panowie! - ryknął z animuszem. - Spisaliście się! Wytoczyć rum! Dwie beczki! Za wasze zdrowie i za pamięć tych z nas, którzy dziś ucztują u Neptuna! Bawmy się!

83


Było krótko i treściwie. I o to właśnie chodziło. Załoga wydarła się ile sił w gardłach dając dowód swojej aprobacie dla takiej formy oratorstwa. Tirli li li, li li, li li, tirli la. Worraps sięgnął po swoją nieśmiertelną piszczałkę i ku radości zgromadzonych wesoło zaczął drugi ze znanych sobie utworów, a bosman natychmiast podchwycił: - Nad moją głową wisi wciąż ta niepokorna flaga. A pod nią co dzień krew i łzy, tchórzostwo i odwaga. I choć widziałem już nieraz okryty okręt chmurą, Z Jolly‘m śmiejemy zawsze się, bo Jolly zawsze górą! A potem zaczęło się picie... *** - Złupimy Kingston! A potem popłyniemy po srebro, hic, na Jukatan! - Ta jest! Ta właśnie będzie! - Mówię ci, stary dopiero teraz pokaże na co go stać. Mamy już dwa okręty, hic, ale to dopiero początek. Za rok będziemy mieć dziesięć! Całą flotę! - Ta jest! Dwadzieścia! - Najedziemy, hic, i spustoszymy każdy port na Karaibach! - Ta jest! A potem pobijemy Hiszpanów, Portugalczyków, Holendrów, Francuzów i Anglików w Europie! - Hic! - Ta jest! Kapitan Gogam bardzo chwiejnym krokiem wyminął zalegających w zejściówce i wciąż zawzięcie dyskutujących piratów. Z tytanicznym niemal wysiłkiem zaczął się wspinać po kolejnych stopniach, usiłując wydostać się na pokład. Było chyba tuż po świcie, bo szarawe światło nie oślepiało wrednie, a z drugiej strony pozwalało już na w miarę normalne używanie wzroku. W miarę, bo zapuchnięte i przepite oczy Gogama i tak nie chciały pracować w sposób normalny. W połowie drogi, którą zwykle pokonywało się w kilku szybkich skokach, naszło kapitana na refleksje. Zmęczony usiadł, oparł się o drewnianą ścianę i zanurkował w otchłani kłębiących się myśli. Może rzeczywiście mógłby zorganizować swoją własną, piracką flotyllę? Na razie miał do dyspozycji zwykłego slupa, ale teraz mógł się przecież pochwalić fregatą, niczym sam Czarnobrody! Heh, na szczerbatego rekina, to się dopiero otwierają perspektywy! Ciekawe co o tym wszystkim myśli ten cholerny, mrukliwy Natas... Właśnie, ciekawe, gdzie się podział. Zwykle po udanym boju piekielnik nabierał nieco lepszego humoru i nawet pił razem z kapitanem, a teraz, po takiej wiktorii gdzieś go wcięło... Dziwne. Gogam poczuł, że znów spód prawej dłoni zaczyna go swędzieć, ale mimo że był potwornie skacowany, miał dość rozsądku, by przy choćby nie wiadomo jak pijanych kamratach nie ściągnąć rękawiczki. Przeklęta klątwa! Niby, jak do tej pory, były z niej same korzyści, ale wia-

84


domo, kiedy to się skończy? Jeśli ktoś się dowie, to z całą pewnością bardzo szybko... Psia mać, a może dobrze by było się tego jakoś pozbyć? Zanim będzie za późno... Może pomógłby jakiś ksiądz, może nawet czarownik, indiański szaman? Jakaś pokuta, pielgrzymka? Teraz są dwa okręty, jakby godziwie sprzedać zasłużoną La Islę Bonitę, pewnie wystarczyłoby pieniędzy by ufundować jakiś nieduży kościół... Świst poprzedzony głuchym hukiem. Dobrze znajomy dźwięk, a jednak całkiem niespodziewany. Jeszcze jeden i jeszcze. Wstrząs, hałas i mnóstwo dymu. Co u kaduka?! Gogam odzyskał przytomność na tyle, by biegiem wspiąć się na pokład, ale tam jego świadomość znów zwariowała. Wszędzie bieganina, przerażone krzyki, kolejne odgłosy wystrzałów i świst nadlatujących kul. Środkowy maszt złamał się jak zapałka i sypiąc drzazgami zwalił na prawą burtę. Przed dziobem jakieś straszliwe kłębowisko jasnych płomieni i czarnego dymu. To zdobyczna fregata! Ale jak to?! Potężny wybuch targnął powietrzem, ogłuszył zaskoczonych piratów, a fala uderzeniowa solidnie potrząsnęła pokładem slupa. Ogień na zdobycznej łajbie musiał dojść do zapasów prochu i kul armatnich. Gruchnęło nie dając żadnych szans nikomu, kto był wtedy na okręcie. Deski, okucia, sprzęty... Wszystko wyleciało w górę w chaotycznej chmurze, by zaraz opaść w spienione fale. Nie było czego ratować, a zresztą, do ratowania nikt nie byłby teraz zdolny. Znów ciężkie palby z dział i znów złowróżbny świst. Teraz już prosto w La Islę Bonitę. - Kto to strzela?! Do broni, do armat! Wstawać! Nikt nie podrywa się do walki. Pewnie połowa załogi już nie żyje. Tu i ówdzie widać krwawe strzępy, mieniące się jeszcze w nocy niezwyciężonymi wilkami morskimi. A większość pewnie wciąż jest pod pokładem i nigdy się stamtąd nie wydostanie. Jakiś pocisk zdruzgotał kratę do ładowni. Eksplozja odrzuciła kapitana o dobrych kilka metrów, prosto w płonącą plamę rozlanego rumu. Koszula zajęła się w oka mgnieniu. Koszula i przeklęta rękawiczka na prawej dłoni. Palący ból natychmiast przywrócił przytomność. Rycząc jak niedźwiedź, Gogam zdarł z siebie gorzejącą odzież i odturlał się na bok, pod samą burtę. Nad jego głową smętnie spoglądało w dół działko relingowe. Poderwał się i nie myśląc, czy ma jakiekolwiek szanse, zabrał się do ładowania. Sam jeden, ale zaskakująco spokojnie i metodycznie. Tylko do kogo ma strzelać? O tak, już wie! Pomiędzy plątaniną lin i rei zwalonego masztu, w promieniach wschodzącego słońca rozpostarły się wielkie, szkarłatne żagle. Ogromny liniowiec. Nie widać bandery, ale czy ona ma znaczenie? Grunt, że to wróg! Idą do abordażu, widać już wykrzywione w groźnych grymasach twarze uzbrojonych po zęby zabijaków. A miedzy nimi... Gogam widział go tylko przez chwilę, ale nie miał żadnych wątpliwości. Natas! W kapitańskim płaszczu i bogatym kapeluszu. Gińcie psie krwie! Poparzoną dłonią odpalił lont, ale ten zgasł w ostatniej chwili. Nim udało się skrzesać kolejną iskrę czas przyspieszył. Grzmot, ogień, krótki lot skończony pod przeciwległą burtą.

85


Dym i dzwoniąca w uszach cisza. Ktoś biega, morduje, ktoś inny umiera. To wszystko jakoś daleko, jakoś nierealnie. Obok ktoś pada. Potężny mężczyzna zalewa się krwią, ale wciąż żyje. Nekark milczącym, nienawistnym wzrokiem patrzy na odsłonięty spód dłoni Gogama, na przeklęty czarny okrąg. Gdzieś z daleka dobiegają dźwięki piszczałki. Czyżby to Worraps nauczył się nowej piosenki? Bosman odkasłuje, spluwa krwią celując w twarz swojego kapitana. Chrapliwie, ale pierwszy raz w życiu nie fałszując, zaczyna śpiewać: - To okręt krwawej braci, To okręt goryczy i łez. Hej, szaleńcze, zejdź mu z drogi! Bo gdy dopadnie, wędrówki twej kres. II W grocie króla gór Lebezi nie zwykła tracić zbyt wiele czasu na przygotowania. Nie oznacza to bynajmniej, że podchodziła do swoich zajęć niepoważnie. Wręcz przeciwnie, ci, co o niej kiedykolwiek słyszeli, a może i ją znali, myśleli o niej jako o perfekcjonistce, zaś wszelkie czyny świadczyły, że była też niezwykle skuteczna. Cała tajemnica tkwiła w tym, że Lebezi miała niezawodny instynkt i zawsze mu ufała. Oczywiście takie radośnie spontaniczne podejście niosło za sobą sporą dawkę ryzyka, ale po pierwsze, jako się już rzekło, kobieta nigdy się na swoim podejściu nie przejechała, a po drugie, stara to prawda - jest ryzyko, jest zabawa. Tym razem było dokładnie tak samo. Zamiast zaawansowanego planowania, angażowania wielu osób i pokaźnych środków, Lebezi po prostu weszła do pałacu, wkręciła się w służbę i metodycznie szukała komnat księżnej. Odnalezienie ich nie było szczególnie trudne, ale samo dostanie się do środka nastręczało już pewnych problemów. Odziany w liberię, wielki jak goryl, strażnik nie wyglądał na przeszkodę łatwą do przejścia, ale i tym razem iście diabelski instynkt nie zwiódł swojej właścicielki. Podeszła śmiało, uśmiechnięta, wyrafinowanie obnażyła zgrabne udo. Nie próbowała wejść do środka, ale skupiła się na mężczyźnie. - Może nie powinnam - mruknęła aksamitnie - ale mam na ciebie tak dziką ochotę, że nie mogłam się powstrzymać... Strażnik chrząknął trochę zakłopotany, ale gdy smukła dłoń bezwstydnie zawędrowała w okolice jego krocza, przestał zgrywać prawiczka. Objął namiętną nieznajomą, uniósł ją lekko jak piórko i szybko zaniósł za winkiel, gdzie już bez żadnych skrupułów zabrał się do roboty. Ona zasypała go gradem pocałunków, on łapczywie chwycił ją za piersi. Ona podciągnęła spódnicę... Zaatakowała jak żmija. Ruchem tak szybkim, że wzrok nie był w stanie go zarejestrować, wyszarpnęła wąski sztylet i pchnęła nim w szeroką pierś mężczyzny. Jęknął boleśnie, a Lebezi chlasnęła po gardle i dla pewności dźgnęła jeszcze trzy razy. Nie tylko nie było to już potrzebne, ale i okazało się rozwiązaniem pechowym, bo przy ostatnim ciosie ostrze fałszywie zgrzytnęło

86


na żebrach, jęknęło i pękło. Zaklęła zdecydowanie nie dziewczęco, ale nie zwykła wylewać łez nad rozlanym mlekiem. Zostawiła złamany sztylet i wytarła zakrwawione dłonie o liberię nieboszczyka. Nie przejmowała się więcej trupem i bez skrępowania uchyliła drzwi do książęcej komnaty. Wślizgnęła się do środka nawet nie bardzo myśląc, czy może tam kogoś zastać. Szczęście nadal jej sprzyjało, bo pomieszczenie było puste. Teraz tylko musiała znaleźć to, czego szukała i, bagatela, bezpiecznie opuścić pałac. Gdzie pyszna księżna Htilil mogła trzymać swój słynny pierścień? Prosta obrączka z białego złota, ozdobiona rubinem wielkim jak paznokieć, prezent ślubny od ojca... Lebezi nie gustowała w strojnej biżuterii. Wydawała jej się pretensjonalna i pozbawione finezji, ale skoro dostała takie zlecenie, nie zwykła wybrzydzać. Sekretarzyk przy łóżku pełen był wszelakich ozdób, ale słynnego rubinu tam nie było. Nie było go też w alabastrowej szkatule, ani w stosie drobiazgów porozrzucanych po stole. Może jakiś sejf? A może w ogóle nie w tej komnacie? A może, to byłby dopiero pech, księżna ma go akurat na palcu? Cień wątpliwości na chwilę przesłonił błysk w oczach złodziejki, ale niemal w tym samym momencie zniknął rozproszony promiennym uśmiechem. Słoneczne światło przebiło się przez grubą tego dnia warstwę chmur i radośnie rozjaśniło komnatę, odbijając się przy okazji w położonym na parapecie klejnocie. Krwiste refleksy migotały prosząc się, bo je posiąść. - A jednak, całkiem to ładne. - Lebezi była szczerze zdziwiona, że podoba jej się snobistyczna ozdóbka. Bez skrępowania założyła go sobie na serdeczny palec i zaśmiała się sama do siebie. - Jestem jak sroczka, zbieram błyskotki. Zakręciła piruet zadowolona, że znalazła to, po co przyszła, a potem z ciekawości zajrzała do uchylonej, wielkiej szafy. Dziesiątki sukien, bluzek, kaftanów, płaszczyków, kapeluszy i Bóg wie, czego jeszcze, a wszystko to przesadnie strojne i pewnie niewygodne. Na dole, w długich rzędach, poustawiane buciki we wszelkich możliwych kolorach i fasonach. One też nadawały się tylko na bale i pałacowe schadzki... Chociaż... Lebezi z ciekawością uniosła parę wysokich butów z cudnie mięciutkiej, jeleniej skórki. Księżna prawdopodobnie używała ich do jazdy konnej, ale zapewne sprawdziłyby się i w innych sytuacjach. Złodziejka przymierzyła i, przywykła do tego, że los jest jej sługą, zupełnie bez zaskoczenia uznała, że pasują po prostu idealnie. Klasnęła w dłonie z zadowolenia. Odwróciła się i już miała wyjść z komnaty, gdy jej wzrok padł na jeszcze jeden przedmiot. Nad łóżkiem, na srebrnym łańcuszku zawieszony był zatknięty w zdobioną perłami pochwę sztylet o rękojeści z kości słoniowej. Broń po prostu przepiękna, finezyjna i do tego niezwykle kobieca. Jeśli księżna miała coś, co mogło się naprawdę spodobać złodziejce, to były to właśnie buty, które ta już sobie przywłaszczyła i to śliczne ostrze. A skoro dopiero co Lebezi złamała swój własny nóż, nie było się nad czym zastanawiać. Przewiązała sobie łańcuszek na udzie, zakryła spódnicą i już bez zwłoki wyszła z komnaty.

87


Tak samo, jak nie kryła się wchodząc do pałacu, tak i w drodze powrotnej, nie siliła się na ostrożność. Jedyne, co zrobiła, by mniej rzucać się w oczy, to obróciła pierścień tak, by drogocenny kamień znalazł się od spodu dłoni. Szła promiennie uśmiechnięta, nawet trochę podskakiwała z zadowolenia. Śmiało i pewnie mijała lokai i strażników, puściła oko przystojnemu oficerowi, przepuściła w drzwiach dwie chichoczące damy dworu, a w rozświetlonej galerii, bezczelnie skłoniła się przed księżną i ruszyła dalej, nie oglądając się za siebie. - Hola! - Donośny głos księżnej Htilil uciszył wszystkich przebywających w galerii. - Hola, dziewczyno! Zatrzymaj się proszę. Tak, do ciebie mówię. Lebezi stanęła i odwróciła się bez strachu, a jedynie z malującym się na obliczu szczerym zdziwieniem. - Słucham, wasza książęca mość... Arystokratka zostawiła nieco zaskoczone damy stanowiące jej świtę i podeszła do nieznajomej. Bardzo blisko. - Chyba cię nigdy nie widziałam. Kim jesteś? - Jej oczy błysnęły niebezpiecznie, kiedy ściszonym głosem dodała: - I dlaczego paradujesz w moich butach? *** Zajście z księżną, co było do przewidzenia, zakończyło się awanturą, dekonspiracją i aresztowaniem, ale potem Lebezi dość szybko odzyskała nadzieję na wykaraskanie się z kłopotów. Na wyraźną prośbę rozgniewanej damy, złodziejkę przesłuchał osobiście książę Lefotnap. Zamiarem księżnej Htilil było jak najsurowsze ukaranie winowajczyni, ale jego wysokość małżonek widział tę kwestię po swojemu. Rzeczywiście ugiął się i obiecał, że sam zajmie się sprawą, ale potem zaufał już tylko własnemu poczuciu praworządności. - Wasza książęca mość, ja nie mogłam odmówić. Zagrożono, że coś złego stanie się mojej rodzinie. - Lebezi łgała bez zająknięcia. - Przecież ja nie dla siebie... - W tym momencie rozryczała się przekonująco, a wielkie łzy popłynęły z jej ślicznych i jakże smutnych oczu. - Uspokój się kobieto... Dziewczyno, nie płacz. - Z Lefotnapa był kat i śledczy, jak z koziej piczy waltornia. - Nic wielkiego się nie stało. Tak między nami, księżna ma na pieńku z ojcem i wszelkie podarki od niego nie są jej miłe, nawet tak wyszukane. No i odzyskała swoją zgubę. Nie płacz już, jakoś to będzie. - Jaśnie panie, ale ja się boję! Co mi zrobią? - Pewnie utną ci rękę i tyle. Nie ma się czym martwić, mało to ludzi bez rąk żyje? - Moją rękę? Panie, błagam cię, wstaw się za mną. Ja zrobię wszystko, ja będę ci najwierniejsza. Zobacz, przecież jestem młoda i atrakcyjna, jak ja będę wyglądała bez ręki? Teraz się za mną oglądają, chcą mych wdzięków i mych umiejętności... A umiem niemało - dodała, mimochodem puszczając wymowny uśmieszek. - Kto mnie będzie chciał, kalekę?

88


- Eee... - Lefotnap za młodu pobierał lekcję oratorstwa, ale teraz zdały się one na nic. Kusząca złodziejka całkiem go skonfudowała. - Jaśnie panie, ty jesteś dobry i łaskawy. Wstawisz się za mną, prawda? Nie jestem szlachetnie urodzona, ale potrafię się odwdzięczyć nie gorzej od dwórek z francuskich dworów. Nawet tu, teraz, tylko ratuj mnie, książę... - Może coś da się zrobić, ale tak całkiem bez kary, to nie przejdzie... - To ukarz mnie, panie, osobiście. Zrób ze mnie swą niewolnicę, zwiąż mnie, jeśli taka wola, klapsa daj... Zniosę z pokorą i oddam się twej władzy. - No... - Lefotnap najwyraźniej miał już w wyobraźni własną wizję wymierzania kary, bo cały poczerwieniał. - Teraz musisz tu zostać. Przyjdę wieczorem i zostaniesz pokarana za swoje przewiny, a rano cię wypuszczę. - Dopiero rano? - Milcz już nieszczęśnico... Więcej zrobić nie mogę. I książę opuścił celę, pozostawiając Lebezi wprawdzie uwięzioną, ale mimo to pełną optymizmu. Tym razem jednak jej niesamowity fart skończył się na dobre. - Jak ta mała suka? - Księżna Htilil przy najbliższej okazji dopadła swojego małżonka, oczekując krwawych konkretów. - Do wszystkiego się przyznała. Dziś ją ukarzę, a jutro wypuszczę, po co zapychać lochy pospolitymi złodziejami. - Wypuścisz? - Zdawało się, że z ust arystokratki zaraz zaczną kapać krople jadu. - A co, kochanie, chciałaś zrobić? - Książę w jednej sekundzie stracił całą pewność siebie. - Nie wyraziłam się dość jasno? Ty durniu... A może zawróciła ci w głowie? Przyznaj się! - Ależ skąd, kochanie... - Nic nie potrafisz załatwić! Sama to zrobię! - Ale... - Żadnego ale! A z tobą policzę się później... Wściekła jak osa księżna pognała do lochów, rozpędzając służbę i dworzan niczym rój uciążliwych much. Odesłała strażników i znalazła się w sam na sam ze złodziejką. - Myślałaś, że jesteś taka cwana? Ty mała ladacznico, jak śmiałaś targnąć się na moją własność? - Na pierścień, czy księcia? - Lebezi czuła, że tym razem ma prawdziwe kłopoty, ale nie spuściła z tonu. - Taka jesteś dowcipna? Zobaczymy, jaka będziesz rozkoszna, jak kat się tobą zajmie. Kto ci zlecił kradzież? - Nie wiem. - To akurat była prawda, bo zlecenie przyjęła anonimowo. - To na co mi jesteś potrzebna? Obedrę cię ze skóry, a potem zetnę. Odpokutujesz, że śmiałaś tknąć moje osobiste rzeczy. Pierścień może jeszcze bym ci odpuściła, bo tylko mnie drażni, ale buty... Żadna kobieta nie ma prawa dotykać mojej garderoby! Żadna! Nie jesteś tego godna, sprzedajna dupo!

89


Lebezi tym razem zmilczała. Zastanawiała się przez chwilę, skąd u pałacowej damy takie rynsztokowe słownictwo i chorobliwie wybujałe poczucie własności, ale zaraz porzuciła czcze rozważania. Miała teraz większe problemy. - Zabrakło ci języka w gębie, ty suko? Ooo, jeszcze sobie o nim przypomnisz, obiecuję... - Naprawdę jaśnie panienkę tak zabolało, że w jej butach wyglądałam lepiej niż ona sama? - Tyyy! Cios w kobiecą dumę był boleśnie celny. Wściekła księżna zamachnęła się, chcąc uderzyć złodziejkę w twarz, ale ta odchyliła się błyskawicznie, chwyciła mierzącą w nią dłoń i szarpnęła. Księżna Htilil straciła równowagę i runęła do przodu, a Lebezi wykorzystała to najlepiej, jak umiała. Pchnęła przeciwniczkę, a gdy ta znalazła się na posadzce celi, przygniotła kolanem jej plecy, uniemożliwiając powstanie. - Jaśnie pani chyba nie wie, ale mam jeszcze jedną rzecz, która do niej należy... - Złodziejka sięgnęła do uda po ukryty sztylet. Strażnicy, którzy wrzucili ją do celi, pokpili sprawę, ale z drugiej strony, trudno było przypuszczać, że mają do czynienia z istotą uzbrojoną i niebezpieczną. - Mam to oddać? Chce jaśnie pani poczuć tę stal? Tym razem to księżna przez dłuższą chwilę milczała. W końcu odezwała się, a jej głos był cichy i łagodny, zupełnie, jakby pod kolanem szczwanej plebejki była zupełnie inna osoba, niż ta, która dopiero co chciała wzywać kata. - Słuchaj, dziewczyno... Masz jakieś imię? - Lebezi. - Słuchaj, Lebezi, nie wyszło to dobrze, ale ta sytuacja jest patowa. Jeśli mi coś zrobisz, czekają cię cierpienia, jakich nie możesz sobie wyobrazić, a z drugiej strony, jestem teraz w twojej mocy. - Tak to mniej więcej wygląda. - Złodziejka zgodziła się łaskawie i już całkiem spokojnie. - I co z tym zrobimy? - Myślę, że znajdę rozwiązanie... Honorowe. Zrobisz coś dla mnie, a ja zapomnę o całej sprawie. - Słucham uważnie. - Ucisk kolana na plecy księżnej nie zelżał ani na moment. - Jesteś dobra w tym, co robisz, więc chciałabym, żebyś coś dla mnie wykradła. Tak jak mówiłam, potem będziemy kwita. - Mam jaśnie pani zaufać? Toć to kpina. - Lebezi... Podpiszemy pakt. Podpiszemy pakt, jakiego żadna z nas nie śmie złamać. Zastanawiaj się szybko, zanim ktoś tu przyjdzie... *** Lebezi nie było łatwo wystraszyć, nie było też łatwo wymyśleć coś, co by jakoś szczególnie szanowała i uważała za święte, jednak księżnej Htilil udało się jedno i drugie. Tyle z tego do-

90


brego, że wyglądało, iż także arystokratka traktuje sprawę śmiertelnie poważnie i nie odważy się złamać warunków umowy. Jeśli dokument podpisuje się własną krwią, a jego żyrantami są jakieś dziwaczne, ale niestety całkiem realne demony, czy może duchy, to nie może być mowy o żartach. A układ był dość prosty. Lebezi ma wejść się do alpejskiej jaskini zamieszkanej przez jakieś mistyczne, bliżej nieznane stworzenie, znaleźć i przynieść księżnej leżący wśród innych skarbów kieł smoka, którego zabił Święty Jerzy. W zamian Htilil zobowiązywała się darować złodziejce wszystkie winy, obdarować złotem i zapomnieć, że ją kiedykolwiek widziała. Brzmiało to wszystko dość absurdalnie, ale po tym, jak księżna ściągnęła ze Schwarzwaldu przerażającą czarownicę, a ta wezwała siły nadprzyrodzone, nic nie mogło dziwić. Ta, która złamałaby słowo, lub z dowolnego powodu nie wypełniła warunków, oględnie mówiąc miała przerąbane. Jako się rzekło, księżna Htilil podeszła do sprawy niezwykle poważnie i chyba nie tylko dlatego, że bała się sprzeniewierzyć potężnym duchom, ale i dlatego, że faktycznie zależało jej na zdobyciu smoczego kła. Miał on rzekomo zapewniać niemałą władzę, a nawet mógł być wykorzystany do wezwania piekielnej bestii, co dla ambitnej i żądnej potęgi kobiety stanowiło nie lada pokusę. Lebezi wydawała się mistrzynią w swoim fachu, więc jakaś szansa na sukces istniała. Z powyższych powodów, arystokratka diametralnie zmieniła swój stosunek do złodziejki. Zapewniła jej solidną eskortę żołnierzy książęcego regimentu, która miała chronić w razie spotkania górskich zbójców lub innych niebezpieczeństw, zadbała o prowiant i przyzwoite, ciepłe ubranie. Oddała nawet te nieszczęsne buty, które dopiero co były kością niezgody, ba, wręcz nienawiści. Ekspedycja przedzierająca się przez zaśnieżone przełęcze, mimo że dobrze przygotowana, nie miała taryfy ulgowej. Zimny wiatr łkał, gwizdał, dął i śpiewał na chwałę niedostępnej potęgi gór, mróz tężał z godziny na godzinę, a śnieżna burza niemal uniemożliwiała przemarsz. W normalnych warunkach wystarczyłyby dwa dni, teraz dotarcie do celu zajęło bity tydzień. W końcu stanęli jednak u podnóża stromej, skalistej ściany. Wysoko, niemal poza zasięgiem wzroku, otwierał się mroczny otwór jaskini. Lebezi długo wpatrywała się w miejsce, które miało dać początek jej świetlanej przyszłości. Nie wątpiła, że się uda, bo i niby dlaczego miałaby wątpić? Ona miała szczęście, wszystko jej wychodziło, a nawet jeśli nie, tak, jak w przypadku obrobienia książęcej komnaty, to i tak obracało się na dobre. Dużo większe wątpliwości budziło pytanie, czy w ogóle jest o co się starać? Przez tydzień górskiej przeprawy, wraz z zimnem, ostygły wspomnienia makabrycznego wzywania demonów, umysł ochłonął, a pamięć nieco się zatarła. Teraz złodziejka patrzyła już znacznie bardziej trzeźwo i coraz mniej wierzyła w dziwnego stwora i pradawny skarb. Nie znaczy to jednak, że chciała zrezygnować. Co to, to nie! Wejdzie, do tej cholernej groty, przewróci ją do góry nogami i jeśli cokolwiek w niej jest, wyciągnie to na światło dzienne. Ruszyła o świcie. Lekko, niczym górska kozica skakała na skały, pokonywała rozpadliny i podstępne, lodowe pola. Była jak baletnica, jak szlachetny motyl kpiący z surowej i bezwzględnej przyrody. I nie przestawała się uśmiechać, bo przecież znów robiła to, co kochała!

91


Z jaskini zionął stęchły, nieprzyjemny zapach, ale nawet on nie mógł zgasić promiennego uśmiechu na twarzy Lebezi. Już po kilkunastu metrach było tak ciemno, że złodziejka musiała zapalić pochodnię. Chwiejny blask płomienia zatańczył na gołych ścianach, wydobywając ich surowe piękno. Na jednej dostrzegła prymitywne, lecz bardzo ciekawe rysunki. Kiedyś musieli tu mieszkać ludzie! Podeszła bliżej i przyjrzała się dokładniej. Nieco koślawe figurki, wielkie słonie, konie, niedźwiedzie. Dalej las i góra, w niej zaś jaskinia. Ogromny, jasny stwór, nie podobny do niczego, co Lebezi kiedykolwiek widziała, szczerzy kły i przegania garstkę wojowników... - No, no, legenda starsza, niżby się można spodziewać... - Mruknęła do siebie i pomknęła w głąb pieczary. Irracjonalnie w tych okolicznościach rozpierała ją radość, więc co i rusz podskakiwała, wykonywała obroty, tańczyła. Leciutka jak kwiatowy duszek, stąpała tak delikatnie, że nogi w brązowych butach z mięciutkiej, jeleniej skóry, zdawały się prawie nie dotykać ziemi. Wyobraziła sobie, że jest elfem, rusałką, a może magiczną nimfą i gdyby ktoś ją teraz widział, rzeczywiście mógłby coś podobnego pomyśleć. Z pewnym zaskoczeniem Lebezi stwierdziła, że w dalszej części groty nie jest już tak mrocznie, jak na początku. Profilaktycznie nie zgasiła pochodni, lecz była pewna, iż nawet bez niej, wszystko świetnie by widziała. Tajemnica wyjaśniła się za następnym zakrętem korytarza, gdzie na ścianach jarzyły się tysiące klejnotów, tak dużych, że rubin z pierścienia księżnej Htilil był przy nich okruszkiem. A im dalej, tym było ich więcej i tym były pokaźniejsze. Złodziejka minęła je bez większego zainteresowania. Przecież nie po nie tu przyszła. Dużo ciekawsze wydawało się to, co było na rzędzie prostych stojaków. Broń. Wspaniała broń. Starożytna i całkiem nowoczesna, miecze i rapiery, łuki i muszkiety, a wszystko w idealnym stanie. To Lebezi ciągnęło zdecydowanie silniej, niż błyskotki, ale i tym razem nie dała się skusić. Zamiast rzucić się na pyszne szable, bandolety i rohatyny, wzmogła uwagę. Ktokolwiek to wszystko zniósł, musiał często tu bywać, doglądać, czyścić i pielęgnować swoje skarby. Mogło się oczywiście okazać, że to jakiś miły, może nieco zdziwaczały pustelnik, ale jakoś naturalnie wróciła wizja bliżej nieznanej, ogromnej istoty, może właśnie takiej, jaką namalowali na ścianie pierwotni ludzie. A jednak znalazła! Sama nie mogła w to uwierzyć, ale na niewielkiej półce jaśniał mlecznobiały, wielki kieł. Jeśli to nie był ząb smoka, to nie nazywała się Lebezi! Niesamowite! - A jednak, całkiem to ładne. - Zachichotała słodko. Podniosła znalezisko i zafascynowana jego tajemniczą urodą przycisnęła do piersi. - Jestem jak sroczka, zbieram błyskotki. Głuche dudnienie odbiło się echem wśród ścian jaskini. Ktoś nadchodził. A może coś nadchodziło? Lebezi w pierwszej chwili struchlała ze strachu, co było dla niej tak nieznanym uczuciem, jak nieznany był widok smoczego zęba. - Dobra, dziewczyno, masz to, co chciałaś, teraz czas się zbierać... - Mówienie do siebie może jest głupim zwyczajem, ale grunt, że przełamało paraliżujące przerażenie.

92


Ciężkie kroki były coraz bliżej, ale i Lebezi już nie próżnowała. Pomknęła jak gazela, szybko i leciutko. Tempo potężnego dudnienia również wyraźnie wzrosło. W środku góry zaczęła się szaleńcza gonitwa. Ona jak piórko, jak płatek róży. Tajemniczy stwór za nią jak ociężały kolos. Ona żwawa jak iskra skacząca z żarnika, nieznany potwór jak nadciągająca, nieustępliwa pożoga. Pewnie Lebezi by się udało, pewnie znów postawiłaby na swoim, ale zmyliła drogę. Zaznała już prawdziwego strachu, teraz poznała, co to pech. Korytarz rozchodził się w dwie odnogi. Miała pięćdziesiąt procent szans, że wybierze tą właściwą i była pewna, że tak właśnie będzie, a jednak nie... Ta droga była ślepa. Stanęła zrozpaczona przed twardą, zimną ścianą zamykającą przejście. Z bezradną wściekłością cisnęła w nią pochodnią, ale w niczym to nie pomogło. Desperacko rzuciła się z powrotem, ale i tu już nie było ratunku. Wielki stwór nadchodził, a jego lodowaty, ciężki oddech osadzał się szronem na skałach. Krucha kobietka dotarła aż do groty tajemniczego króla gór, pokonała tysiące przeszkód, ale tu miał być jej koniec. Miała tu pozostać na wieki... - Hej, a może chcesz się zabawić? Naprawdę jestem w tym niezła! - Ostatnia, desperacka próba mogła mieć jakieś szanse powodzenia. Cokolwiek się zbliżało, pewnie dawno nie miało okazji zakosztować tak gorącego kąska. - Widziałeś kiedyś takie nogi? A cycki mam jeszcze lepsze... Wielki cień wyłonił się zza załomu, a wraz z nim szły lód i mróz. - No choć, olbrzymie, mała Lebezi zaraz się tobą zajmie. Smukła dłoń złodziejki czekała już na rękojeści sztyletu. Jeszcze trzy metry, dwa... Zimno, tak strasznie zimno... III Na dworze karmazynowego króla Lezaza w hierarchii pobratymców nie stał wysoko. Był zwykłym strażnikiem, poganiaczem, ale skutym łańcuchami nieszczęśnikom jawił się jako pan życia i śmierci. Kiedy zaś świstał długi, czarny bat, pokornie gięli karki i wykonywali wszystkie rozkazy. Na sprzeciwy nie było tu miejsca, wszystko jedno, czy kiedyś było się świniopasem, czy hrabią. Tak było od zawsze. Gogam ocknął się pierwszy, Lebezi dochodziła do siebie trochę dłużej. Wreszcie i ona odzyskała władzę nad ciałem i przełamując wywołane zimnem dreszcze zdołała wstać. Ciężkie, mosiężne okowy zabrzęczały metalicznie, a Lezaza znów strzelił batem. Ruszyli w stronę odległego zamczyska. Dwójka skutych ze sobą potępieńców i ich upiorny nadzorca, nie żałujący razów i obelg. Czarny, twardy trakt wił się po suchej, spękanej ziemi. Niebo czerwieniło się nieustającą łuną, a oni szli przed siebie, noga za nogą, bez chwili wytchnienia. Gogam, koszmarnie poparzony, zakryty skrawkami poczerniałych od żaru ubrań, jęczał przy każdym, najmniejs-

93


zym nawet ruchu. Lebezi, przemarznięta do kości, martwo sina, ze szronem na włosach, nie przestawała dygotać. Na Lezazie nie robiło to najmniejszego wrażenia. Nie pozwalał zwolnić, nie pozwalał rozmawiać. Twardo i nieustępliwie prowadził powierzonych jego kurateli ludzi ku złowróżbnej bryle twierdzy. Czas chyba nie istniał i marsz zdawał się nie mieć końca, ale jednak, nie wiedzieć kiedy, stanęli pod wysokim łukiem bramy, na której zwieńczeniu ustawiono wielką, marmurową figurę anioła. Anioł płakał prawdziwymi łzami, a Gogam i Lebezi zobaczyli w wyobraźni chwile ze swojego dzieciństwa, kiedy byli jeszcze niewinni, szczerze uśmiechnięci i wolni od trosk. Ostry syk tnącego powietrze bata przywołał ich do rzeczywistości. Minęli bramę i znaleźli się w gwarnym, lecz makabrycznym w swojej brzydocie mieście. Istoty wymykające się możliwościom opisu kłębiły się niczym w mrowisku. Rynsztokami płynęła krew i fekalia, za rogami walących się w ruinę domów obnażały się koszmarnie brzydkie nierządnice, a wszechobecny odór był tak silny, że nie można było powstrzymać się od torsji. - Jacy piękni! - Błazen w żółtym trykocie, o groteskowo wykrzywionej, porośniętej rudą szczeciną twarzy pojawił się nie wiadomo skąd. W apoplektycznych podskokach kilkakrotnie okrążył dwójkę nieszczęśników, by wreszcie się zatrzymać. - Idealni, po prostu idealni! Lezaza warknął po psiemu i brutalnie odepchnął natręta, ale ten nie przejął się zupełnie. Odskoczył chwiejnie, by zaraz przycupnąć na pustej, sklepowej witrynie. Sięgnął po pozbawioną strun cytrę i jakimś diabelskim sposobem wydobywając z niej muzykę zaśpiewał: - W poranki szare wdowi płacz, u mędrców śmiechu Czart. Gnam pojąć przepowiedni znak, by sprawdzić czy to żart. Wokół zakotłowało się od milczących postaci o zaszytych ustach i powiekach. Pirat i złodziejka mogliby przysiąc, że dostrzegają w nich ludzkie cechy, może nawet rozpoznają kogoś konkretnego, ale gdy tylko usiłowali dokładniej się przyjrzeć, okazywało się, że to tylko kukły, wprawione jakąś magiczną siłą w hipnotyczny pląs. Błazen poderwał się żwawo, przepchnął przez tańczący tłum i wspierając się pod boki stanął na wprost Gogama. - I jak tam, spustoszyłeś miasta i wybiłeś narody? - Poufale poklepał pirata po poranionej łysinie. - Tak, tak, dobrze się domyślasz chłoptasiu. Natas kupił cię jak wieprzka na targu, a raczej jak prośną maciorę, bo mu się pięknie rozmnożyłeś. Glejt krwią podpisałeś i uczciwie uratował cię od szubienicy, dając jedynie mały czarny krążek ku pamięci, żeś i ty mu coś winien. Spisałeś się, dałeś mu całą swoją załogę, a i wcześniej nie mało innych, których żeś sprawnie z życiem pożegnał! Wyśmienicie, wyśmienicie! Tak miało być i tak było. Zuch chłopak! Gogam chciał splunąć błaznowi w szpetną twarz, ale raz, że zabrakło mu śliny, a dwa, że ten już odskoczył i nie szczędząc obscenicznych gestów, zaszedł od tyłu cały czas trzęsącą się z zimna Lebezi. - Trochę skostniała ci piczka, to pewnie na mojego ognistego kusia chętnie wskoczysz? Pewnie, pewnie! Już ja wiem, żeś ty do uciech pierwsza, już cię Htilil dobrze sprawdziła.

94


Zimno ci? Nie rozgrzałem cię jeszcze? Tyś jak sopel lodu, aż urażony się czuję, żem cię nie wzruszył. - Zaśmiał się obleśnie i klepnął dziewczynę po pośladku. - Och, ależ kuper zimny, aż palce grabieją. Nie wiem, czy jeszcze chcę się tobą zajmować, ale nie martw się, ktoś chętny zawsze się znajdzie. Tu rozwiązłości nikt się nie wstydzi. Do raju trafiłaś. Musisz koniecznie Htilil podziękować, że cię tu przysłała. Złodziejka nie była zdolna do reakcji, jej uwagę zbyt pochłaniało przeszywające zimno. Mimo to, bezwstydny błazen musiał dostrzec w jej oczach cień zaskoczenia, bo pośpieszył z wyjaśnieniami. - A tak, a tak. Trzeba naszej Htilil przyznać, że sprytna jest. Nikt jej nie radził, sama intrygę uknuła, sama cię najęła, byś rubin kradła. Potem już wszystko jak po sznurku poszło. Łatwo żeś rybeńko na haczyk się nadziała, tak samo łatwo, jak się i na insze instrumenta lubisz nadziewać. Taka to już twoja sucza natura, ale przecież mówić ci tego nie muszę, bo sama to wiesz. Pewnie nawet teraz cała byś mokra była, gdyby ci wszystko od razu nie zamarzało. - Skończyłeś już? - Lezaza warknął, wyraźnie znudzony żenującym przedstawieniem wesołka. - Naprawdę ktoś docenia te twoje popisy? Gdybym był możnym, natychmiast bym takiego pajaca na zbity pysk z dworu wyrzucił. - Aleś możnym nie jest i nigdy nie będziesz! - Błazen w jednej sekundzie przestał się wygłupiać. Wydawało się, że urósł, zmężniał, a już na pewno jego głos nabrał budzącej respekt mocy. - Skoroś ich tu przywiódł, to i prowadź dalej. Dla większego od nas obu Natas i Htilil prezent przysłali. Zniknął równie nagle, jak się pojawił, a Lezaza znów chwycił za swój bat. Na szczęście, albo i na nieszczęście, teraz nie czekała ich długa wędrówka. Sceneria brudnego i cuchnącego miasta ustąpiła miejsca wysokiemu murowi z czerwonej cegły. Wędrowali wzdłuż niego, aż doszli do bramnej wieży, gdzie ciężka, żelazna krata blokowała przejście. - Co was sprowadza? - Siwobrody starzec wyglądałby podejrzanie poczciwie, gdyby nie sterczący spod kaftana szczurzy ogon i koźle kopyta sypiące iskrami ilekroć skrobnęły o bruk traktu. - To podarek dla karmazynowego króla. Od Htilil i Natasa. Ponoć sam władca takie życzenie miał, a oni pragnęli je spełnić. Kluczniku, przepuść nas. - Kluczniku to, kluczniku śmo... - Starzec zdradził zrzędliwy charakter. - A co to ja jestem, żeby każdą przybłędę na dwór puszczać? - Znasz mnie przecież. Nie raz już takie zadania wykonywałem. - I może o ten raz za dużo? Coś mi się widzi, że pan nasz nie będzie zachwycony. Piraci, kurwy, mordercy, złodzieje, kłamcy i gwałciciele. Pełno ich, oślizłego robactwa, ale czy ja ich wszystkich na komnaty wpuszczam? W czym niby ci lepsi? Że ten fagas, jak baran z rożna zdjęty, a ta franca jak kompres na skacowaną głowę? - Puść nas kluczniku, ja nie od tego, by wiedzieć, ja od tego, by ich przyprowadzić. - To nie na moja głowę, za stary już jestem... - Koźle kopyta znów zatłukły na kamieniach, krzesząc jasne blaski iskier. - A idź, co mi tam. Ja tylko bramę otwieram...

95


Skrzypiąc niemiłosiernie, brona ruszyła ku górze. Lezaza brutalnie popchnął Gogama, szarpnięta łańcuchem Lebezi nie stawiała oporu i podreptała za towarzyszem niedoli. Przygniatający ogromem karmazynowy dwór przywitał ich dźwiękiem dzwonów. Minęli kolejno dziewięcioro wrót, strzeżonych przez trzygłowe hydry, by wreszcie po szerokich, bazaltowych schodach zejść w skrytą za gryzącym, siarkowym dymem otchłań. Mało co widzieli, ale Lezaza prowadził ich bezbłędnie, aż na gwiaździsty plac, na którego środku stał wielki, sklecony z ludzkich kości, pusty tron. - Na kolana! - Głos strażnika nie znosił sprzeciwu, mimo że był teraz bardzo ściszony, jakby pełen respektu dla kogoś, kto miał zaraz nadejść. Pirat i złodziejka, mimo że oboje hardość wyssali z mlekiem matki, nie mieli sił na sprzeciw. Padli na posadzkę i jęcząc cicho, jedno z bólu, drugie z zimna, czekali, co ich czeka. - Kto i po co ich tu przysłał? Wielki cień bezgłośnie pojawił się na tronie. Kłębił się, niczym mgła nad bagniskiem, mroczny i bezkształtny. Lezaza zgiął się w uniżonym pokłonie. - Są od Natasa i Htilil, podobno na specjalne zamówienie waszej wysokości. - Natas i Htilil? - Cienista chmura przybrała humanoidalny, choć ozdobiony pokaźnymi rogami kształt. Pod rogami rozpaliły się złe, karmazynowe ślepia. - Tak jest. - Jak zwykle. Wszyscy wiedzą, o co chodzi, a Natas i Htilil zawsze muszą coś popierdolić! Co się nie powie, dla nich jest inaczej, albo odwrotnie... - Karmazynowy król jęknął i zrezygnowanym gestem złapał się za głowę. - Miała być zmrożona whisky, a nie zamrożona i łysy... 01.2012 LCF

96


Agata Sienkiewicz (Helena Chaos)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Wydaje mi się, że pisałam od zawsze, bo przy każdej okazji słyszałam, że nazwisko mnie do tego zobowiązuje. Na pewno pamiętam opowieść w stylu Winx, którą pisałam mając może dziewięć lat i fanfik Batmana, pisany praktycznie przez całą podstawówkę. Aż mi żal, że nic z tego się nie zachowało. Pierwszą poważniejszą i upublicznioną próbą było opowiadanie „Prawie ostatni wieczór“, którego obecnie bardzo się wstydzę i które od wielu lat czeka na napisanie zupełnie od nowa, jako że stanowi jedną z części cyklu. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Te momenty, kiedy z nikąd nagle pojawiają się rozwiązania fabularne, bohaterowie i ich wypowiedzi. Kiedy myślę o tekście już tak długo i intensywnie, że w mojej głowie jest poukładany co do literki, więc kiedy siadam do komputera, tekst „pisze się sam”. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałaś? Techniczna: kiedy siadasz do korekty zaznacz sobie wszystkie zaimki na kolorowo, wtedy najlepiej widać, które fragmenty wymagają redakcji. W dłuższej perspektywie dobrze zrobiło mi też odrzucenie na jednym z nieistniejących już portali mojego pierwszego tekstu ze względu na zbytnią naiwność. To było jak kubeł zimnej wody i chyba tylko dzięki temu wyrosłam z tematyki „okołozmierzchowej“ jeszcze zanim na dobre się w niej zanurzyłam Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Kiedy zaczęłam publikować swoje teksty w Internecie. Dopiero odzew od czytelników nadał temu wszystkiemu sens. Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłaś? Kiedy w pewnym momencie pojawiła się myśl, że nigdy nie będę tak dobra, jak bym chciała. To mi odebrało chęć do podejmowania kolejnych poważnych prób. Nie poradziłam sobie z tym. Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Nabranie dystansu do krytyki i do własnej ambicji. Kiedy pogodziłam się z tym, że w każdym tekście można się do czegoś przyczepić i nie wszystkie opowiadania muszą być zapierającymi dech w piersi arcydziełami, pisanie znowu zaczęło mi sprawiać radość.

97


Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Na pewno „Przeze mnie droga…” bo to według mnie dzieło mojego życia i wyżej już nie podskoczę. Chętnie wracam też do „Serca gołębicy” oraz „O klatkach, godności i gołych rękach”, bo te teksty nadal we mnie żyją i domagają się spisania kontynuacji, od wielu lat dojrzewających w mojej głowie. Publikacje: Opowiadania: „Czuwając przy drzwiach” i „Kot tymczasowy” w zbiorze „Tea Book. Proza” (Herbatka u Heleny, 2013), opowiadania „O klatkach, godności i gołych rękach”, „Przeze mnie droga”, „Tramwaj”, „Wszędzie dobrze, ale...” i „Ziarnko do ziarnka” w zbiorze „Tea Book. Fantastyka” (Herbatka u Heleny, 2014) i „Serce gołębicy” w „Tea Book 2. Fantasy” (Herbatka u Heleny, 2017).

Najwyżej ocenione opowiadanie Rok 1 Ocena recenzentów: 10,00 fantastyka

Przeze mnie droga... - Witamy w krainie wyrzutków i marzycieli. Pochylająca się nade mną postać mogła być każdym. Zamglonym wzrokiem dostrzegałem zaledwie zarys sylwetki. Docierający jakby z oddali głos też nie budził żadnych skojarzeń. Wstałem z trudem, przetarłem oczy i strzepnąłem z ubrania rudy pył. Przede mną stała dziewczynka o długich, lśniących, czarnych włosach, z grzywką kończącą się tuż nad powiekami, ubrana w czarną sukienkę bez rękawów, czarne rajstopy i białe buty. Patrzyła czarnymi jak węgiel oczami, z delikatnym uśmiechem na ustach. - Gdzie ja jestem? - Jak to: gdzie? - zapytała zaskoczona. - Tutaj - dodała, zataczając ręką krąg, wskazujący otaczającą nas czerwoną pustynię. Nijak nie rozjaśniło to sytuacji. Spróbowałem inaczej. - A dlaczego tu jestem?

98


- Najwidoczniej chciałeś tu być. - Wzruszyła ramionami. Powiodłem wzrokiem po pustym krajobrazie. - Oprowadzić cię? - usłyszałem z dołu. - Tak, poproszę... Byłem ciekaw, jak też może wyglądać oprowadzanie po pustyni. Dziewczynka odwróciła się, a przestrzeń przed nią pękła, rozcięta przez snop światła. Wkrótce stały przed nami otwarte drzwi. Przekroczyliśmy próg. Na to gotowy nie byłem - moim oczom ukazało się miasto zbudowane przez wariata. Każdy budynek inny. Obok siebie stały nowoczesne drapacze chmur i brudne szałasy, parterowe domki z białymi płotkami i średniowieczne zamki, przyczepy campingowe, altanki, góralskie chatki, kamieniczki i domy ze szkła i stali. Niektóre tętniące życiem, inne popadające w ruinę. Przed większymi stały totemy lub ołtarze. Podchodzili do nich jacyś ludzie, składali kwiaty, wznosili modły, zostawiali ofiary. - Masz imię? - odezwała się niespodziewanie moja przewodniczka. - Imię? - To będziesz Point. - Dlaczego Point? - zapytałem zbity z tropu. - Bo lubię to słowo. Brzmi, jakby się miało w ustach sprężynę. - A ty masz imię? Dziewczynka myślała przez chwilę. - Możesz mi mówić Wera. To będzie nawet zabawne. - Znów uśmiechnęła się prawie niezauważalnie. Zrezygnowałem z dalszych pytań. Chodziliśmy ulicami bez nazw i bez pomysłu, mijaliśmy setki ludzi. Niektórzy kłaniali się przed Werą w pas, bądź pozdrawiali skinieniem dłoni, a niektórzy na jej widok przechodzili na drugą stronę drogi. Miałem wrażenie, jakbyśmy chodzili godzinami, a wszędzie panował ten sam chaos. Dziewczynka jakby odgadła moje myśli. - Wbrew pozorom, panuje tu bardzo prosta logika, kiedyś to dostrzeżesz. Teraz przedstawię cię reszcie. Pokłonisz się i będziesz jednym z nas. - Jak to... Nie zdążyłem skończyć, bo w tym momencie zrobiło się całkowicie ciemno. Zostałem sam. Chyba najbardziej przeraziła mnie kontrastująca z dotychczasowym hałasem cisza. Kiedy ciemność zaczęła rzednąć, zobaczyłem, że wokół zgromadzony jest tłum ludzi. Dziesiątki, może setki, nie wiem, widziałem i tak tylko tych z pierwszych rzędów. Wśród nich zdecydowanie mogłem odróżnić kilku w zielonych, długich szatach. Trzy małe dziewczynki, dwie kobiety, dwóch chłopców i trzech mężczyzn. Patrzyli wyczekująco. rPokłonisz się i będziesz jednym z nas“ - w myślach dudniły mi dopiero co usłyszane słowa. Powoli schyliłem głowę. Po chwili to samo uczyniły postaci w zieleni, a potem pozostali zgromadzeni.

99


- Imię? - rzuciła sucho jedna z dziewczynek. - P... Point... - Dlaczego tu jesteś? - Jestem, bo... bo chciałem tu być? - Nic innego nie przyszło mi do głowy. - Czy przyrzekasz przestrzegać naszych praw? Przyrzekasz szanować wszystkich członków wspólnoty bez wyjątku? Przyrzekasz szanować dzieła ich rąk? Przyrzekasz być szczery i wolny od pochopnych osądów? Przyrzekasz posłuszeństwo naszemu Bogu? - Przyrzekam... - wydukałem niepewnie. Zapadła cisza. Miałem wrażenie, że w tym momencie oczy wszystkich przewiercają mnie na wylot, by sprawdzić wiarygodność moich zapewnień. - Witaj! - powiedziała jakaś kobieta po lewej. - Będzie ci tu dobrze - dorzuciła druga z zielono ubranych dziewczynek. - Bądź pozdrowiony. - Rozgość się. - Witaj w naszych progach... Wkrótce w szumie głosów przestałem odróżniać pojedyncze słowa, choć mógłbym przysiąc, że gdzieś pod tym całym gwarem słyszałem szeptane w kółko rjeden z nas“. Wcale nie poczułem ulgi. Nagle wszystko ucichło. Tłum z powrotem utonął w ciemności. - Długo będziesz tak stał? Podążyłem wzrokiem za znajomym głosem. Wera stała tuż za mną, otwierając kolejne, jeszcze przed chwilą nieistniejące, drzwi, które zaprowadziły nas z powrotem do miasta. Odwróciłem głowę w stronę, z której przyszliśmy. Stała tam wielka brama, co najmniej pięciokrotnie mnie przewyższająca. Za jej budulec posłużyły ludzkie czaszki. Całe mnóstwo ludzkich czaszek. Niektóre już lekko omszałe, niektóre białe jak śnieg, a niektóre jeszcze pokryte... Nie, wolałem nie myśleć, czym był rudawy osad, zdobiący nieliczne sztuki. - Te... - zacząłem, ale głos mi zadrżał. - Tak, to czaszki tych, którzy się nie pokłonili - odpowiedziała lekko uśmiechając się i mrużąc oczy. *** Tym razem poprowadziła mnie pełnymi prowizorycznych budowli obrzeżami miasta, aż dotarliśmy do wielkiej łąki, porośniętej soczyście zieloną trawą i gdzieniegdzie polnymi kwiatami. W niedalekim sąsiedztwie stało kilka rozpadających się szałasów. Na niektórych wisiały jeszcze resztki przeżartych płacht, z innych zostały same pale. Dopiero dalej stało kilka muro-

100


wanych domów, a za nimi większe budowle. Nad wszystkim górowała wysoka i smukła wieża, na szczycie której płonął czerwony ogień. - Tu będziesz mieszkał. - Tu? To znaczy gdzie? Przecież tu nic nie ma! - Każdy zaczyna od zera. Niektórzy bardzo szybko się poddali, jak zresztą widzisz. Swój dom musisz zbudować. - Ale z czego? - Z tego, co znajdziesz. Na twoim miejscu już zaczęłabym szukać, zaczyna się ściemniać. - Ale... Wery już nie było. Spojrzałem po okolicy. Z czego mam zbudować ten dom? Od czego w ogóle zacząć? Stałem chwilę, całkowicie bezradny, nieprzytomnie wpatrując się w wysoką trawę, po czym ruszyłem w stronę jednego z szałasów. Wyrwałem pale, na których był oparty. Na szczęście nie były zbutwiałe. Wkrótce, z resztek dostrzeżonych namiotów, ustawiłem szkielet własnego. Sam dziwiąc się irracjonalności moich działań, z pobliskiego lasku przytargałem kilka jeszcze okrytych liśćmi gałęzi. Zaczęło zmierzchać, kiedy dziury w pokryciu rszałasu“ zapychałem mniejszymi gałązkami, niemiłosiernie raniąc przy tym ręce. Robiło się coraz chłodniej i ciemniej. Nie byłem na tyle zdesperowany, żeby wyłożyć posłanie przegniłą płachtą jednego z namiotów, ale przykryłem nią powstały już dach, jakby faktycznie to mogło zapewnić ochronę przed czymkolwiek. Na szczęście trawa wewnątrz była dosyć miękka i nie musiałem spać na gołej ziemi. Co najwyżej groziła mi bliższa znajomość z zamieszkującym glebę robactwem. Dopiero, gdy się położyłem, poczułem, jak bardzo jestem zmęczony. Nie zarejestrowałem momentu, kiedy odpłynąłem, ale musiał nastąpić błyskawicznie. Obudziło mnie jakieś szemranie przy namiocie. - Te gałęzie długo nie wytrzymają, chociaż pomysł jest całkiem całkiem, ale na krótką metę. Całość nie daje schronienia ani przed deszczem, ani wiatrem. I robale mogą do środka wleźć. Kobiecy głos zdecydowanie wyceniał dzieło moich rąk. Otworzyłem oczy. Przez prześwity widziałem, że jest już jasno. Zmarzłem, zdrętwiałem, ale nie odważyłem się poruszyć. - A mi się całkiem podoba - dodał dziecięcy głosik. - Te liście takie zielone. Na swój sposób jest nawet ładny. Z wyobraźnią. Głosy ucichły. Postaci jeszcze chwilę czekały po czym szelest traw, towarzyszący ich krokom, zaczął się oddalać. Kiedy miałem juz pewność, że zostałem sam, spróbowałem rozprostować gnaty. Cały szkielet bolał mnie jak jasna cholera. Odwróciłem się na brzuch, po czym podnosząc na czworaki obróciłem głową w stronę wyjścia. Bardzo ostrożnie, by nie zburzyć delikatnej konstrukcji. Wysunąłem głowę z szałasu i zamarłem.

101


Obok wejścia stał mężczyzna. Wyglądał dosyć niegroźnie w swojej koszulI w kratkę i okularach w grubych oprawkach, ale jego skwaszona mina jakoś nie zwiastowała niczego dobrego. - Amatorszczyzna - rzucił, akcentując „szcz“. - Rozsypie się przy pierwszym lepszym podmuchu wiatru. Do tego liście zaczną usychać i będzie syf. Z takim czymś to długo nie pociągniesz. Pewnie patrzyłem na niego jak debil, z rozdziawionymi ustami i pustką w oczach. Chwilę czekał, prawdopodobnie na odpowiedź, po czym machnął ręką i ruszył dalej. Wyczołgałem się z szałasu i rozejrzałem na wszystkie strony, oczekując kolejnej inwazji, jednak w zasięgu wzroku nie było już nikogo. Spojrzałem z zewnątrz na mój rdom“. Faktycznie, nie wydawał się tak imponujący, za jaki miałem go wczoraj. Liście już podwiędły i część małych gałązek powypadała, płachta nasiąknęła poranną rosą, co wcale nie dodawało uroku. Usiadłem na wilgotnej trawie i zastanawiałem się, po co w ogóle to zrobiłem, aż kątem oka zobaczyłem jakiś ruch po mojej lewej. Odwróciłem głowę. Kilka kroków ode mnie stała młoda kobieta. Słońce igrało w jej jasnych lokach, a delikatny wiatr podwiewał długą, kwiecistą sukienkę. Uśmiechała się przyjaźnie. - Cześć! Znowu wyszedłem na debila, nie wykazując żadnej reakcji, poza bezmyślnym wybałuszaniem oczu. - Widać, że się starałeś - kontynuowała niezrażona - ale jeśli chcesz z nami zostać, to musisz sobie postawić coś solidniejszego. Miasto szybko rozprawia się z tymi, którzy nie robią postępów. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać, gdzie szukać materiałów i nauczyć kilku podstawowych zasad. Nierozsądnie byłoby odmówić. Spędziliśmy razem cały dzień. Pokazywała, gdzie szukać cegieł, drewna i innych surowców. Jak je obrabiać i łączyć. Kazała analizować dobrze zbudowane domy i uczyć na ich przykładzie. W końcu zostawiła mnie w środku miasta, z głową napakowaną setkami pomysłów. Szukając drogi powrotnej do szałasu, zauważyłem Werę. Stała przy potężnym pomniku wilka. Nieśmiało patrzyłem, jak stając na palcach stawia na wysokim cokole butelkę z dziwnym, zielonym płynem, po czym rusza w moim kierunku. - Oberwało ci się? - zapytała roześmiana. - Słucham? - Widziałam twój szałas. Kiepściuchno. - Tak... Ale można powiedzieć, że już teoretycznie wiem, o co chodzi... Kłapałem jadaczką z dziwnym przekonaniem, że jak nie opowiem o wszystkich planach, to umkną bezpowrotnie. Ona nic nie mówiła. Szliśmy miastem, a ja, patrząc na kolejne domy, rzucałem pomysł za pomysłem, jak nakręcony. Kiedy zbliżaliśmy się do pomnika, na którego wysokim szczycie przycupnęła sowa, kątem oka zauważyłem, jak spojrzenie mojej towarzyszki w dosyć niepokojący sposób skupia się na jednym punkcie. Podążyłem wzrokiem w tym kierunku. Przy obelisku stał siwy staruszek, przygarbiony, z długą brodą. Patrzył na Werę

102


z mieszanką odrazy i nienawiści. Po chwili zebrał ślinę, splunął na monument i odszedł. Chwilę patrzyłem oniemiały. Za to na ustach dziewczynki zakwitł szeroki uśmiech. Nie wiadomo skąd, pojawił się jeden z zielono ubranych mężczyzn i szmatką starł ślinę. Wyraz twarzy Wery powinien mnie wtedy zastanowić, chociaż zaniepokoić. Byłem jednak zbyt pochłonięty własnymi wizjami. Po chwili przy sowim słupie jakaś kobieta postawiła kolejny wazon kwiatów i wszystko było, jak jeszcze chwilę wcześniej. Ruszyliśmy dalej, ale nie zaszliśmy daleko. Tuż za obeliskiem stał dziwny dom. Przypominał trochę lunaparkowy gabinet strachów, stylizowany na wiktoriański styl. Strzeliste wieżyczki i przemyślane detale, utrzymane w czarno-granatowej tonacji, budziły zarówno zachwyt jak i niepokój. - Tu mieszkam - powiedziała Wera. Opadła mi szczęka. - Sama to zbudowałaś? - Sama samiusieńka. To proste: wystarczy słuchać dobrych rad i próbować do skutku. I, przede wszystkim, nie porywaj się z motyką na słońce. Przynajmniej nie od razu - dodała, puszczając oczko. - Mogę wejść do środka? - zapytałem nieśmiało. Wera lekko drgnęła, a na jej twarzy znów zagościł niepokojący grymas, ale trwało to może sekundę, zanim przybrała swój zwyczajny uśmiech. - Wolałabym nie i, uwierz mi, ty chyba też wolałbyś tego nie oglądać.... Ale za to pozwolę ci wyobrażać sobie wnętrze jak tylko ci się podoba. Czy to nie jest fajniejsze? Uniosłem w zdziwieniu brwi. - Eh, Point... - Pociągnęła mnie za rękaw, żebym się schylił, po czym przysłaniając usta dłonią wyszeptała mi prosto do ucha - Po prostu w środku jest straszny burdel. Nie mogłem się nie zaśmiać. *** „Słuchaj rad i próbuj do skutku“. Te słowa dźwięczały mi w głowie przez następnych kilka dni. Były to chyba najbardziej pracowite dni w moim życiu. Z zapałem woziłem cegły, mieszałem zaprawę, a gdy brakło chęci, szedłem do miasta i patrzyłem na najpiękniejsze domy. Motywacja wracała, wraz z wizjami własnej posesji równie pięknej jak tamte, z równie imponującym pomnikiem w roli wizytówki. Po kilku dniach morderczej pracy stałem się właścicielem małej, ale całkiem zgrabnej altanki. Znów zobaczyłem mężczyznę ze skwaszoną miną, a po nim wielu innych. - Dużo lepiej, ale... Każdy miał jakieś „ale“. Pamiętając słowa Wery, z pokorą przyjmowałem każdą uwagę i wprowadzałem zalecenia w czyn. Nie wyszedłem na tym źle. Czasem wręcz śmiałem się sam

103


z siebie, że przy budowie nie zauważałem tak istotnych uchybień. Po kolejnych kilku dniach poprawek wreszcie nie usłyszałem żadnego rale“. Z poczuciem bezgranicznej radości i usatysfakcjonowania położyłem się na łóżku i pozwoliłem sobie na mała drzemkę. - Sąd! - Sąd. - Sąd... Głosy dochodziły jakby ze wszystkich kierunków, z różnym natężeniem, z różnym zabarwieniem. Otrzeźwiałem w trybie natychmiastowym. Wyszedłem z altanki. Tłumy ludzi szły w jednym kierunku. Od razu powziąłem pewne przypuszczenie i nie myliłem się. Szli do wieży. Z ciekawości także podążyłem w tamtą stronę. Wieża była idealnie biała i gładka. Bez żadnej rysy, bez skazy. Jak przystało na dom Boga. Fala tłumu zniosła mnie do środka. Im wyżej, tym większe ciemności ogarniały zgromadzonych. Za to dół wyraźnie oświetlały pochodnie. Wkrótce znalazłem sobie miejsce na jednym z balkonów, z których idealnie można było podziwiać scenę na samym dole. Na niewielkim podwyższeniu stał znany mi już staruszek, naprzeciwko niego zaś dziesięć tronów, obsadzonych przez także znajome postaci w zieleni. Oskarżony, zdenerwowany, dreptał po podwyższeniu, zaciskając pięści i mamrocząc coś pod nosem. Poza tym panowała całkowita cisza i atmosfera nerwowego oczekiwania. - Jesteś oskarżony o działanie na szkodę społeczności, podżeganie do nienawiści i obrażanie pobratymców - przemówiła jedna z kobiet. - Złamałeś przysięgę i zostaniesz za to ukarany zgodnie z wagą przewinienia. Decyzją Boga zostajesz skazany na banicję. - To była prowokacja! - wykrzyknął staruszek, wyciągając przed siebie zaciśniętą w gniewie pięść. - To wszystko wina tej wiedźmy, to ona, ta święta krowa... Ona nosi w sobie piekło!!! Całkowicie stracił nad sobą kontrolę. Krzyczał i pluł, jednak z jego ciałem zaczęło się dziać coś dziwnego. Najpierw stopy, potem kolana i coraz wyżej... Kamieniał. Centymetr po centymetrze. Wkrótce zastygł całkowicie, z wyciągniętą pięścią i otwartymi w krzyku ustami. Zapanowała głucha cisza. Spojrzałem po zgromadzonym tłumie, ale na nikim widowisko nie zrobiło wrażenia. Zanim opuściliśmy wieżę, zauważyłem gdzieś triumfująco radosną twarz Wery, a także kilka osób posyłających jej porozumiewawcze uśmiechy. *** Znowu zapanował spokój. Wróciłem do swoich zajęć, czyli oglądania obcych domów i rozbudowywania własnego. Zaczęło mi to sprawiać prawdziwą frajdę. Nawet na tyle już znałem miasto, że nie tylko nie gubiłem się w uliczkach, ale i poznawałem coraz więcej tajnych przejść, coraz więcej mieszkańców przestało być anonimowymi, miałem już swoje ulu-

104


bione domy. Oczywiście pośród nich dom Wery. Ani się obejrzałem, a składałem kwiaty pod pomnikiem sowy. Jednak życie w mieście nie toczyło się tylko wokół budowli, o czym bardzo szybko się przekonałem. Na każdej ulicy można było spotkać co najmniej kilka kawiarenek, pubów czy wielkich sal wykładowych, w których głownie toczyły się zażarte dyskusje. Nie potrzebowałem dużo czasu, by zauważyć, że poszczególne miejsca mają swoich stałych bywalców i określony klimat oraz że nie każdy jest wszędzie mile widziany. Mieliśmy z Werą ulubione, ale i na chybił-trafił zdarzało się nam gdzieś wpaść. By się czegoś nauczyć, by miło spędzić czas lub, po prostu nie mogłem się opędzić od tego wrażenia, by Wera wyrobiła swój dzienny limit irytowania ludzi... Kilka razy byłem świadkiem, jak w skutek jej pyskówek do pomieszczenia wpadali zieloni i rozpędzali całe towarzystwo, a lokal zamykano. Ale było jedno miejsce, gdzie wszechwidzące spojrzenie Boga zdawało się nie docierać. Którejś nocy obudziło mnie pukanie w okno. To była Wera. Niewiele mówiąc wyciągnęła mnie na bardzo długi spacer. Minęliśmy wszystkie zabudowania i długo jeszcze szliśmy po okalającej miasto łące, niemalże w całkowitych ciemnościach. W pewnym momencie poczułem, że wspinamy się po wzgórzu. Po chwili dostrzegłem lekką łunę, bijącą zza niego i usłyszałem coraz głośniejsze hałasy. Jeszcze kilka kroków i miałem przed sobą widok prawie tak samo zaskakujący, jak samo miasto. - Co to jest? - Zakątek Bezprawia! - pisnęła radośnie Wera i zaczęła z niekontrolowaną radością zbiegać ze wzgórza. W dole płonęło wielkie ognisko, oświetlające tłum ludzi, zebranych w mniejszych lub większych grupkach na dosyć rozległej polanie. Panował zdecydowanie radosny nastrój, do moich uszu dotarły nawet jakieś sprośne piosenki. Kątem oka dostrzegłem, jak ktoś zgarnął Werę w biegu i próbował usadzić ze swoim towarzystwem, ale, grzecznie przepraszając, wysunęła się z jego objęć i kontynuowała szaleńczy bieg, by w końcu, lekko wytracając impet, rzucić się na wielkie bure wilczysko, drzemiące samotnie przy ognisku. Wilk zerwał się, zrzucił ją, wyszczerzył kły, ale po chwili znów spokojnie leżał, nie zwracając uwagi na zawadiackie pociągnięcia to za ucho, to za ogon. Nastrój powszechnej hulanki wbrew pozorom lekko mnie wystraszył. Chwilę jeszcze przyglądałem się towarzystwu i, ku własnemu zdziwieniu, dostrzegłem prawie wszystkich zielonych, wmieszanych w różne grupki i zachowujących się równie rubasznie. - Point! - krzyknął ktoś z tłumu. - Nie stój tak, choć do nas! Wyłapałem zapraszający gest ręki, ale dopiero po bliższym przyjrzeniu poznałem osobę. Miałem do wyboru albo przyłączyć się do zabawy, albo ruszyć samotnie w stronę bardzo odległych świateł miasta. Wybór był prosty. Przysiadłem się do grupki, z której większość osób lepiej lub gorzej znałem. Brylował mężczyzna, którego skojarzyłem z kamiennym pająkiem. Od razu podał mi kubek z jakąś ciemną substancją, zaprawioną prądem. Już po kilku łykach byłem całkowicie rozluźniony

105


i bez oporów włączyłem się do żartów, choć zabrakło mi odwagi, by wzorem innych, krzyczeć wredne uwagi w kierunku Wery i pękając ze śmiechu słuchać, jak odgraża się, równie rozbawiona. - Słuchaj, Point - rzucił pajęczak, lekko spoważniawszy - a co sadzisz o motylim pawilonie? Bardzo dobrze widziałem, o czym mówi. Dom z kamiennym motylem należał do moich ulubionych i na bieżąco śledziłem wszystkie zmiany. - Uwielbiam go - powiedziałem, może zbyt wylewnie i niekontrolowanie czknąłem, rozbawiając towarzystwo. - Zwłaszcza te czerwone ornamenty na fasadzie. Nagle w kręgu zapanowała dziwna cisza. - Powiedziałem coś nie tak? - zapytałem niepewnie. - Nie, tylko wiesz - delikatne zaczęła jedna z kapłanek - ona je namalowała własną krwią. I nie kryje się z tym. A nawet lekko afiszuje. W jej głosie pobrzmiewało zniesmaczenie. Już się obawiałem, że zabiłem nastrój, kiedy człowiek-pająk z werwą podjął temat. - Daj spokój, każdy z nas to robi. Nie wiem, dlaczego się z tym tak kryjemy i dlaczego powinniśmy się tego wstydzić! Wszyscy wiemy, że dopóki nie oddamy jakiejś części siebie, nasz dom nie będzie miał duszy. - Wiem - odpowiedziała równie gwałtownie kapłanka - ale... - O wilku mowa... - szepnęła jedna z kobiet, szturchając kapłankę łokciem. Znowu zapanowała cisza. Gwarną i chwiejną gromadą zbliżała się właścicielka omawianego domu wraz ze swoją świtą. Gdy mijali naszą grupę, padło kilka zgrzytliwych uprzejmości, po czym towarzystwo ruszyło dalej. Nagle moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem oplotkowywanej. Była to szczupła, starsza kobieta, o włosach przywodzących na myśl stóg siana. - Point, złotko, pierwszy raz tutaj? - Jakoś tak się złożyło... - No to zapraszamy do Altany! - Widziałem, jak na to słowo moje towarzystwo wymieniło miedzy sobą porozumiewawcze spojrzenia. - No już, nie bój się - dodała, uśmiechając się szeroko i wyciągając w moją stronę kościstą i pomarszczoną dłoń. - Point! - rozległo się od strony ogniska, zwiastun ratunku. Zerknąłem na kobietę przepraszająco, chyba tylko po to, by wyłapać w jej spojrzeniu cień wzgardy, po czym ruszyłem chwiejnie w stronę Wery. W mojej głowie pulsowało tysiące pytań, których wcześniejszym rozmówcom bałem się zadać. Siedziała już sama, długim patykiem mieszała w ognisku, a potem płonącą końcówką nadpalała suche źdźbła trawy. Przez chwilę miałem wrażenie, że płomienie odbijające się w jej oczach są dziwnie na miejscu. O co zapytać najpierw? - Co to jest Altana?

106


Wera uśmiechnęła się drwiąco i wskazała małe ogniki po prawej stronie, drżące w miejscu, do którego nie docierało już światło ogniska. - To tam. - Ale coś jest niezwykłego w tym miejscu? - Właściwie, to nie. To najzwyklejsza na świecie siedziba snobizmu, zepsucia, rozpusty oraz słodyczy, zachwytów i wzajemnej adoracji. Jak chcesz dołączyć, to droga wolna. Jej mina zwiastowała koniec tematu. Podjąłem więc kolejne zagadnienie. - A tu? Co to za miejsce? - To jest, mój drogi, Zakątek Bezprawia. Robimy tu, co nam się żywnie podoba, a Bóg udaje, że tego nie widzi. - Jak to udaje? To co tu robią kapłani? - To samo, co robili, kiedy byli jeszcze jednymi z nas. Bawią się. Mimo wszystko, na twoim miejscu nie pozwalałabym sobie na zbytnią swobodę w ich obecności. Czasem mylą im się kompetencje. - W jakim sensie? - A w takim, że wydaje im się, że to oni rządzą miastem., a nie Bóg. - A kim tak właściwie jest Bóg? Wera rozejrzała się i dopiero pewna, że nikogo nie ma w pobliżu, odpowiedziała cicho: - Bóg jest stworzycielem. Stworzył ziemię, na której budujemy nasze domy. Stworzył zasady tej ziemi. Teoretycznie to jest jego miasto i teoretycznie on jest najwyższą władzą. Jest mądry i dobry, ale ostatnio mam wrażenie, że jego wzrok już nie śledzi naszych dróg i kroków. Być może nawet nie wie, co dzieje się tu, na dole. Dlatego kapłani robią, co im się podoba, miastem rządzą gangi, a do tego pałęta się tu mnóstwo różnych, dziwnych mętów. Zresztą, jeśli posiedzisz tu trochę dłużej, to sam się przekonasz. - A ty, długo już tu jesteś? - Na palcach rąk mogę policzyć ludzi, którzy są tu dłużej ode mnie. - Wera położyła się, podkładając ręce pod głowę i na chwilę zapatrzyła się w czarne niebo. Dziwnym sposobem, w jej oczach nadal płonął ogień. - Czasem mam wrażenie, że urodziłam się w tym mieście, że to ono mnie stworzyło. Jestem starsza niż obecni kapłani, dlatego nie czuję się w obowiązku okazywać im posłuszeństwa. Mam większy posłuch niż oni, choć nie ja jedna. I jestem absolutną rekordzistką pod względem liczby posiadanych wrogów - dodała cicho, a na jej ustach wykwitł błogi uśmiech. *** Nocna eskapada do zakątka bezprawia nie zniechęciła mnie do wizyt pod motylim domem. Był jednym z największych w mieście. Klasyczny, stylowy, otoczony dużym, starannie urządzonym ogrodem. Tak bardzo różny od rzamczyska“ Wery. Przed bramą wysoko rósł

107


w niebo obelisk, ozdobiony kamiennym motylem. Kobieta zwykła stać przy nim i z dobrotliwym uśmiechem pozdrawiać wszystkich przechodzących obok. A przechodziło ich całkiem dużo. Niektórych zapraszała do środka, niektórym musiało wystarczyć zostawienie kwiatów pod pomnikiem. W okolicy domu zawsze panowała jakaś niepokojąco sielska atmosfera. Podczas jednego ze spacerów zauważyłem poruszenie, właśnie tam. Wmieszałem się w tłum. - Zachwycające! - Poruszające! - Perfekcyjne! Wszędzie było słychać tylko słowa zachwytu. Słomianowłosa stała przy obelisku, ze skromnie opuszczonym wzrokiem wysłuchując komplementów na temat przebudowy jej domu. Nagle, wśród harmonii zabrzmiała fałszywa nuta. - Twoi klakierzy jak zwykle na posterunku. Bez zerkania wiedziałem, do kogo należy ten głos. Za to wszyscy zgromadzeni nie omieszkali obdarzyć Wery pogardliwym spojrzeniem. - Och, drogie Oko Cyklonu, twoje zarzuty są jak zwykle bezpodstawne - odpowiedziała właścicielka domu z jadowitym uśmiechem. - Jeśli chcesz coś udowodnić, możemy się zmierzyć w pojedynku, ale wątpię, byś dała radę pokonać mnie w czymkolwiek - dodała, cedząc słowa przez zęby, a przez dobrotliwe rysy coraz bardziej przebijała dzika wściekłość. - W kupowaniu przychylności i poklasku za słodycze na pewno wiedziesz prym... - PAX! - dyskusję przerwała jedna z zielono ubranych dziewczynek, która pojawiła się znikąd. Na jej widok starsza kobieta odpuściła, bez słowa wracając do domu, posyłając wcześniej pogardliwy uśmiech w stronę oponentki. Kapłanka spojrzała ognistym wzrokiem na Werę. - Zakaz wszelkiego prowokowania. Ty - jesteś - prowokatorką... - powiedziała powoli, akcentując każde słowo. - A - ty - jesteś - wyjątkowo - łysa. - Odpowiedziała Wera, naśladując sposób wypowiedzi i postawę kapłanki. Ta zrobiła naburmuszoną minę i po chwili rozpłynęła się w powietrzu. Podszedłem do Wery. Rozweselona, puściła mi oczko. - Trzymaj się mnie, a nauczę cię drwić z kapłanów. - Ale przysięga... - Nic mi nie będzie. Tłum motylich wielbicieli zerkał na nas wilkiem, szczerząc kły. Po tym incydencie Wera zniknęła na kilka dni. Niepokoiłem się, nawet zajrzałem do Białej Wieży, czy przypadkiem nie stoi tam w formie marmurowego posągu. Kiedy wreszcie stanęła przed moim domem, na jej rękach widać jeszcze było ślady zadrapań i ugryzień. Nie musiałem pytać, skąd pochodzą. - Powinnaś to zgłosić kapłanom.

108


- Point, posłuchaj - powiedziała smutno - ja jestem Prowokatorką. Jestem Podpalaczką. Jestem Chaosem. Jestem nieodłączną częścią tego świata. Nie mogą się mnie pozbyć - dodała dziwnie poważnie. - Ale to wcale nie oznacza, że będą mi pomagać. - Ale... - O, widzę, że zaczynasz gromadzić wyznawców! Zmieniła temat, jasno dając do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną. Nie od razu pojąłem, o co chodzi, więc wskazała palcem małą glinianą kulę, jakieś dwa metry od drzwi mojego domu. Przy kuli leżał kwiatek. - Co to jest? - Zalążek - odpowiedziała ze śmiechem. - Im lepszy będzie twój dom, im większe wrażenie będziesz robił na pozostałych mieszkańcach, tym większy będzie ten pomnik. Wybuchnąłem śmiechem. - Przyznaj się, postawiłaś to, żeby zrobić mi kawał. Wera skrzywiła się. - Jestem ostatnią osobą, która dla kawału stawiałaby pomniki. Wtedy dostrzegłem, że daleko za plecami mojej rozmówczyni, wśród wysokich łąk, stała dziewczyna, zwiewna i pastelowa, niczym rusałka. Zdecydowanie patrzyła w naszą stronę. To musiała być ona. *** Wątpliwy związek pomiędzy glinianą kulą i pomnikami niesamowicie mnie intrygował. Wprowadzałem w domu kolejne modyfikacje i ustalenia tylko po to, żeby sprawdzić, czy faktycznie odbije się to jakoś na wielkości kuli. Wypróbowałem nawet sztuczkę z własną krwią. Okazała się zadziwiająco skuteczna. Wraz z kolejnymi trafnymi inwestycjami kula powiększała średnicę, a cokół pod nią rósł coraz wyżej, niczym żywy organizm. Pojawiało się też coraz więcej kwiatów. Pod domem spotykałem ludzi, chcących podyskutować o budownictwie, udzielić kilku rad, lub uszczknąć coś dla siebie. Zaczynałem kochać to miasto. Najczęstszym gościem pod moimi drzwiami była pastelowa rusałka. Z czasem ją polubiłem, nawet bardzo. Szczególnie sposób, w jaki na mnie patrzyła. Mimo, że mieszkała w mieście dłużej niż ja, jej dom prezentował się niezbyt dobrze. Krzywy, chropowaty i pomalowany na pastelowy róż, gdzieniegdzie przetykany złotem lub zwierzęcymi wzorami. Widocznie nie miała szczęścia trafić na pomocną dłoń, jak ja, a przynajmniej tak pomyślałem na początku. Rusałka była bardzo delikatna i wrażliwa, więc spróbowałem na wyrost powiedzieć coś miłego. W odpowiedzi usłyszałem cały wykład światopoglądowo-idealistyczny, który miał mnie oświecić, dlaczego krzywa różowa chatka jest najwspanial-szym domem na świecie i dlaczego inni są zbyt głupi, żeby to dostrzec. Faktycznie, to było oświecenie. Od razu zrozumiałem, dlacze-

109


go mieszkańcy omijają domek rusałki z daleka. Ale czy za to miałem się też od niej odsunąć? Była jeszcze młoda i tak uroczo głupiutka. Kiedy podniecona rozprawiała o swoich poglądach, bo o żadnej dyskusji nie mogło być mowy, jej policzki nabierały rumieńców, a w oczach błyskały delikatne iskierki. Miła odmiana po chłodnym i zdystansowanym towarzystwie Wery. Następne dni spędzaliśmy razem, albo przy moim, albo przy jej domu. I choć często po kryjomu musiałem zamalowywać koślawe kwiatki i zwierzątka, które rysowała kredkami na fasadzie mojego budynku, zdołałem namówić ją do doprowadzenia swojego domu do przyzwoitego poziomu, co w związku z jej uporem i niezachwianym przekonaniem do słuszności własnych poczynań było nie lada wyczynem Już pal licho kwiatki, serduszka i zwierzątka i resztę kiczu, który wypełniał każdą możliwą przestrzeń. Przynajmniej znalazło się kilkoro zainteresowanych, z podobnym gustem. Rusałka opowiadała im o koncepcji, alegoriach i przesłaniu, a oni tylko potakiwali głowami. Wtedy rzucała mi roześmiane spojrzenia typu - a widzisz, miałam rację. Słodki, śliczny głuptasek. Czułem się winny, kiedy pod moją nieobecność ktoś ocenił fachowo jej pracę, co zaowocowało nie tylko wykładem, ale i ostrą pyskówką i w efekcie - sądem. Na szczęście rusałka dostała drugą szansę, jako że był to pierwszy tego rodzaju wybryk. Długo płakała w moich ramionach, a ja nie miałem innego pomysł, jak tylko przytulać ją jeszcze mocniej. Tak bardzo się wystraszyła. *** Kończyłem kolejną przebudowę domu. Byłem wyjątkowo dumny, tym bardziej, że rusałka miała przy tym spore zasługi. Tuż przed świtem złożyłem jej propozycję, której nie mógłbym złożyć nikomu innemu. Zgodziła się, choć widziałem w jej oczach tyle samo szczęścia, co strachu. Chwilę potem, na framugach okien malowaliśmy kwiaty naszą wymieszaną krwią. Trema przed wystawieniem wspólnego dzieła do publicznej oceny niemalże zwalała mnie z nóg. W końcu przy bramie pojawił się pierwszy mieszkaniec - jasnowłosa kobieta, która jako pierwsza podała mi pomocną dłoń. Długo oglądała dom w milczeniu, obeszła dookoła, dotknęła kilku fragmentów, aż w końcu wydała werdykt: - Piękny. Padliśmy sobie z rusałką w ramiona. Kolejne pozytywne opinie jeszcze wzmogły naszą euforię. Jedno przez drugie odpowiadaliśmy na pytania zachwyconego tłumu. I wtedy przyszła Wera. Przez cały ten czas w ogóle o niej nie myślałem, całkowicie pochłonięty budową i nowym towa-rzystwem. Uśmiechnęła się lekko, jakby nie chowała żadnej urazy. Ze znawstwem oglądała budynek, obeszła, oceniła bliżej wybrane elementy, nawet przez okno zajrzała do środka, po czym wytknęła jakieś szczegóły, które jej zdaniem szwankowały. Trochę ich znalazła. Na koniec powiedziała:

110


- Całkiem nieźle, pod warunkiem, że masz zamiar ewoluować w sześcioletnią dziewczynkę. Spojrzała z uśmiechem na ściskającą moje ramię rusałkę. Ja też. Jej twarz była czerwona niczym cegła. To była chwila, moment, nie zdążyłem zareagować. - Wynoś się stąd, wiedźmo! - krzyknęła piskliwym głosikiem. - Nikt cię tu nie chce, nikt cię nie lubi. Wykurzę cię z tego miasta. Sio! Zatkałem jej usta ręką, zanim rzuciła coś gorszego. Wera tylko uniosła wyżej brwi, a potem znowu się uśmiechnęła. Ten uśmiech nie zwiastował niczego dobrego. Odprowadziłem roztrzęsioną rusałkę do jej domu i wróciłem do siebie, pod pretekstem naprawy usterek. Długo myślałem o tym, co powiedziała Wera. Niestety miała rację. Zawsze miała rację. Zabrałem się za naprawianie uchybień. Pracowałem do wieczora, aż w końcu, do granic wycieńczony, padłem na lóżko i od razu zasnąłem. W nocy Wera poszła pod dom rusałki. *** Nie dałem rady zapobiec temu, co się stało. Obudzony przez dziwny niepokój, od razu pobiegłem pod dom mojej pani. Był pusty. Bardzo, bardzo zły znak. Podświadomie wiedziałem, gdzie jej szukać. Biegłem ile sił. Wokół domu Wery stał pokaźny, milczący tłum. Kwiaty pod pomnikiem były rozrzucone, połamane i podeptane. Usłyszałem dźwięk pękającej szyby. Jeszcze zanim wszystkie kawałki szkła wypadły z ram, rusałka już szukała kolejnego kamienia, by zbić ostatnie całe okno od frontu. - I czyj dom jest teraz koszmarny, co?! - krzyczała. - I czyj dom ma mnóstwo podstawowych błędów?! Wynoś się z miasta, ty jebana suko! Nikt cię tu nie chce!!! Słyszysz, wynoś się! Stałem jak wryty. Nie zrobiłem nawet kroku, kiedy obrzucała kolejnymi kamieniami dom, od czasu do czasu trafiając w którąś z dziur po oknach. Potem, w szale, wyrywała sztachety z płotu. Wtedy przyszli zieloni. Złapali rusałkę i zniknęli. Tłum natychmiast ruszył w stronę Białej Wieży, a ja dalej stałem jak wryty. Dopiero, kiedy zobaczyłem, jak w pustym oknie pojawia się tryumfująco uśmiechnięta twarz Wery, zrozumiałem, gdzie powinienem być. Biegłem szybko. Zatrzymałem się dopiero kilka kroków przed wejściem, co chwilę potrącany przez ludzi tworzących żywą rzekę. Stałem, wpatrzony w czarną paszczę wrót. Przecież przechodziłem tędy setki razy, codziennie podziwiałem majestat Białej Wieży z okien mojego domu. Ba, nie raz już i nie dwa uczestniczyłem w procesach, ale teraz... Kolejne potrącenie. Tylko kątem oka zauważyłem winowajczynię, zanim jej czarna sukienka zniknęła w różnobarwnym, podekscytowanym motłochu. Nabrałem głęboko powietrza i ruszyłem w mroczną otchłań. Jak w bagno. Wszystko odbywało się jak zwykle, z tym, że na podwyższeniu stała ona. Nie patrzyła na postaci w zieleni. Patrzyła dokładnie w jedno miejsce w tłumie, wykrzykując naiwne wy-

111


zwiska. Pogróżek też nie szczędziła. Uciszył ją dopiero dźwięk masywnego kostura, z hukiem uderzającego o kamienny podest jednego z tronów. - Jesteś oskarżona o działanie na szkodę społeczności... Zamiast reszty słów słyszałem tylko jednostajny bełkot. Widziałem, jak oskarżonej wraca przytomność, jakby przez ten czas ktoś przejął nad nią kontrolę i dopiero teraz zrozumiała, co się dzieje. Nie prosiła o litość, nie potrafiła stanąć w swojej obronie, a ja mogłem tylko patrzeć, jak w jej oczach rośnie przerażenie, jak w popłochu zaczyna wodzić wzrokiem po zgromadzonym tłumie, aż w końcu trafia na mnie. W tym momencie po jej policzkach spłynęły dwie wielkie łzy, które zastygły w kamień tuż przy podbródku. Niemy, szary posąg patrzył na swoją ostatnią nadzieję. Wyglądał jak pomnik porażki. Pomnik osamotnienia. Pomnik mojego tchórzostwa. Ludzie powoli opuszczali wieżę. Zieloni ustawili kamienną rusałkę w rzędzie banitów. Poczekałem, aż wnętrze opustoszeje zupełnie i podszedłem do posągu, który jeszcze przed chwilą był tą, którą powinienem chronić. Pogładziłem kamienną łzę. Była zupełnie zimna. Wtuliłem się całym ciałem w zimny kamień. Gdybym mógł, zastygłbym razem z nią. Wtedy, tuż przy wyjściu, usłyszałem rozbawione kobiece głosy. - Niedługo wieża stanie się twoją osobistą salą trofeów. - Heh, ma się ten talent. Wera. Dopiero wtedy coś we mnie pękło. Rozwścieczony ruszyłem w stronę dźwięków. Wera nie była zdziwiona, jakby cały czas wiedziała, że słucham. Za to towarzysząca jej kobieta w zielonej szacie była wyraźnie zmieszana. Tak samo jak ja. Nagle to wszystko we mnie uderzyło. Więc tak wyglądała tutejsza sprawiedliwość? Tak się tutaj przestrzega reguł?! Po to ta cała szopka z przysięganiem?! Najgorsze jednak było to poczucie bezsilności. Minąłem je bez słowa, zaciskając pięści i zaciskając szczęki. Kilkanaście kroków dalej wciąż czułem na plecach wzrok Wery. Przystanąłem i odwróciłem się. Stała ze swoim uśmieszkiem. Prowokatorka. Podpalaczka. Mała, wredna suka. Stała u wrót domu Boga i wiedziała, że mogę na nią co najwyżej krzywo spojrzeć. Powiodłem wzrokiem w górę Białej Wieży. Ogień na szczycie płonął czerwono, odznaczając się wyraźne na tle błękitnego, bezchmurnego nieba. Ogień. Wtedy dotarło do mnie, że być może jeszcze nie wszystko stracone. Na miękkich nogach ruszyłem z powrotem. Ignorując Werę, stanąłem przed kapłanką. - Chcę rozmawiać z Bogiem. *** Szedłem w górę wieży całą wieczność, jakby nowe rzędy schodów wyrastały tuż pod moimi stopami. Zanim dotarłem do celu, cały gniew wywietrzał. Kiedy w końcu schody zaczęły ginąć

112


w jasnej poświacie, przystanąłem spokojny i niemalże całkowicie pozbawiony chęci walki. Wziąłem głęboki oddech i zrobiłem krok. Okazało się, że stoję na szczycie wieży. Okrągły, zadaszony taras wykonany był z tego samego kamienia, co reszta budowli. Po wędrówce w mrokach, odbijająca promienie porannego słońca biel niemalże odebrała mi wzrok. Zasłoniłem ręką oczy i tylko przez szpary między palcami zerkałem na panoramę miasta. Kiedy czarne plamki przestały tańczyć przed moimi oczami, spostrzegłem, że nie jestem sam. Na środku ascetycznego tarasu stał wielki, biały tron, na którym siedział mały, jasnowłosy chłopiec, w szacie utkanej z czerwonego płomienia. W jego jasnych oczach i wąskich ustach było coś majestatycznego. Coś, co wymagało bezgranicznego szacunku i oddania. Nie miałem wątpliwości, że nic, co dzieje się w mieście, nie umknie jego wiedzy. Mój język jakby skamieniał. Wszystkimi pozostałymi po morderczej wspinaczce siłami wypowiedziałem swojej kwestię i aż wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem chropowaty, jakby obcy głos. - Kara była zbyt wysoka. - Ostrzegaliśmy ją - przemówił Bóg. Dźwięk jego głosu, dziecięcy, lecz spokojny i opanowany, jeszcze bardziej osłabił mój bunt. - Wera ją sprowokowała... - Wera powiedziała jej prawdę, nie naruszając przy tym żadnej z naszych zasad. Miał rację. Ale przecież nie mogłem tego tak po prostu zostawić. Nie mogłem jej tak po prostu stracić... - Daj jej jeszcze jedną szansę. Będę jej pilnował noc i dzień. Jeśli znowu zrobi jakieś głupstwo, to wyślecie na banicję nas oboje... Moje serce waliło, jakby chciało wyrwać się z piersi. Nie miałem nic cenniejszego do rzucenia na szalę, niż własna egzystencja. Bóg patrzył nadal z tym samym wyrazem twarzy. Milczał. - Dobrze - odrzekł po chwili.- Równo za miesiąc znowu otworzymy dla niej drzwi. Jeśli wróci, staniesz się jej aniołem stróżem. Będziesz osobiście odpowiedzialny za wszystkie jej czyny. To moje ostatnie słowo. Czerwony płomień rozjarzył się z takim impetem, że aż mnie odrzuciło i omalże nie spadłem ze schodów. Czyżby moje prośby zostały wysłuchane? *** To był bardzo długi miesiąc. Czas stał w miejscu, a ja zupełnie nie potrafiłem go niczym ruszyć. Nie miałem ochoty pracować nad domem, nie chciałem też za bardzo wychodzić, żeby nie spotkać Wery. Nasza przyjaźń była definitywnie skończona. A jednak nie mogłem przestać o niej myśleć. Na szczęście ona też nie przejawiała jakiejkolwiek chęci kontynuowania znajomości. Żałowałem tylko jednego: że nie widziałem jej miny, kiedy się dowiedziała, że rusałka wróci.

113


Dzień przed powrotem chodziłem ekstremalnie podniecony, nocy też nie przespałem. Wstałem bladym świtem, nazbierać polnych kwiatów, które tak bardzo lubiła, a gdy tylko pierwszy promień słońca wychynął zza horyzontu, stałem już u wrót wieży. Oglądałem sądy, oglądałem i powroty. Patrzenie, jak posąg zamienia się w żywe ciało było chyba równie fascynujące, jak i nie bardziej. Nagle zimny kamień wciągał głęboko powietrze, jakby wynurzał głowę spod wody, po czym nabierał kolorów, a martwe tkanki na powrót nabierały ciepła i miękkości. Usiadłem więc na ziemi i czekałem na ten spektakl w wykonaniu rusałki. Czas dłużył się niemiłosiernie, ale podejrzewałem, że to jedynie wynik niecierpliwości i tak naprawdę mogło minąć zaledwie kilka minut. Po jakimś czasie kątem oka zauważyłem przemykającego kapłana, ale nie zaszczyciłem go spojrzeniem, on też mnie nie zaczepił. Czasem słyszałem jakieś głosy, ale wieża była otwarta dla wszystkich, więc nie było to niczym nadzwyczajnym. Jednak rosnący na zewnątrz szum budził uporczywy niepokój, że może jednak czas wcale nie stoi w miejscu. Nic się nie działo. Przed sobą miałem wciąż martwy posąg. Radosna ekscytacja już dawno mnie opuściła. Przeszedłem też fazę niepokoju, a zdenerwowanie i poziom agresji rosły wprost proporcjonalnie do postępujących na zewnątrz mroku i ciszy. Rusałka nie wróciła. A może się pomyliłem? Może to nie dzisiaj? Już po chwili pokonywałem kolejne stopnie prowadzące w górę wieży. Tym razem nie straciłem determinacji, a i droga była jakby krótsza. Już po paru minutach owionęło mnie świeże powietrze boskiego tarasu. Sylwetka ubranego w ognistą szatę chłopca rozświetlała przestrzeń w promieniu co najmniej kilkunastu metrów. Patrzył, jakby dobrze wiedział, po co przychodzę. - Czy to nie dzisiaj mieliście ją wpuścić z powrotem? - Dzisiaj. I słowa dotrzymałem. - Nieprawda. Ona nie wróciła. - Wrota stoją przed nią otworem. Skoro ich nie przekroczyła, to tylko i wyłącznie jej wybór. - Ale...- Moje gardło się ścisnęło. Nie byłbym w stanie wypowiedzieć kolejnego słowa. Jednocześnie czułem jak w środku, pod sercem rośnie coś złego. Przybiera na sile z każdą sekundą, pochłania wnętrze i żąda wolności. - Nic nie mogę zrobić. - Bóg zakończył dyskusję i po chwili tron znów płonął gigantycznym czerwonym płomieniem. Wiedziałem, że jest tylko jeden sposób, by pozbyć się czarnej, smolistej mazi, która powoli zżerała moje wnętrzności i podchodziła coraz bliżej przełyku. Tylko jeden sposób. *** Miasto spało i dom Wery też wydawał się uśpiony. Minąłem cokół i mógłbym przysiąc, że kamienna sowa łypnęła na mnie okiem. Nigdy wcześniej nie byłem tu w nocy. W mroku dom wyglądał inaczej, niż w dzień. Mógł przerażać. Nigdy nie byłem w środku. Tak właściwie, to

114


nigdy nie widziałem też, żeby ktoś tam wchodził lub wychodził. Coś mi mówiło, żebym jeszcze przemyślał plany, ale w końcu i ten głos utonął w powodzi czarnej magmy. Na ścieżce prowadzącej do domu wyraźnie widniały ślady ubłoconych łap jakiegoś wielkiego psa, może wilka, które znikały za drzwiami. Dopiero z bliskiej odległości zauważyłem, że na czarnej framudze wiją się czerwone wzory. „Każdy z nas to robi - mimo woli zadźwięczało w mojej głowie - dopóki nie oddamy jakiejś części siebie, nasz dom nie będzie miał duszy“. Jak mogła wyglądać dusza zbudowana na cząstce Wery? Zapukałem. Na tyle jeszcze byłem opanowany. Cisza. Nie wierzyłem, żeby gospodyni spała, ale mogło jej nie być wewnątrz. Nacisnąłem klamkę, a drzwi rozchyliły się z głośnym skrzypnięciem. W tym samym czasie w mój nos uderzył zapach stęchlizny i mokrej ziemi. Zapach grobu. - Wera? - zawołałem, nieznacznie przekraczając próg. Cisza. Wszedłem do środka. Długi hol był słabo oświetlony nielicznymi świecami w kinkietach. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, poczułem, że w środku jest zdecydowanie zimniej niż na zewnątrz. - Wera? Nadal nic. Ruszyłem w jedynym możliwym kierunku. Szedłem ostrożnie, a jednak drewniana podłoga co rusz skrzypiała pod moimi stopami. Poczułem się obserwowany, ale za jedyne towarzystwo miałem naturalnych rozmiarów postaci z obrazów, rozmieszczonych w równych odstępach na całej długości korytarza: kobieta o płonących palcach, roześmiana kobieta otulona przez tornado, kobieta-wojownik z obnażonym mieczem, kobieta-bestia, z zawiązanymi oczyma, przykuta łańcuchem do ściany... Wszystkie jak żywe. Jakby za chwilę miały zejść z płótna i pokazać, gdzie moje miejsce. Będąc juz w połowie korytarza, usłyszałem niewyraźny szmer. Przyspieszyłem kroku. Hol nagle się skończył, a ja trafiłem do przestronnej sali, oświetlonej jedynie wpadającym przez okno światłem księżyca. To wystarczyło, żeby stwierdzić, że zarówno ściany, sklepienie i podłoga wykonane są z litego kamienia. Tu było jeszcze zimniej, a zapach był jeszcze bardziej intensywny. Miałem tylko jedno skojarzenie. Grobowiec. Znów usłyszałem ciche szuranie. Spojrzałem w dół. Tuż obok mojej nogi sunął olbrzymich rozmiarów wąż. Zamarłem, ale zwierzę nie zwróciło na mnie uwagi. W bezruchu podążałem za nim wzrokiem. Leniwie zmierzał w stronę przeciwległej ściany. Gdyby nie to, niczego bym nie zauważył. Pod ścianą stał wielki, kamienny tron. Skryty w ciemności tak, że dopiero po bliższym przyjrzeniu można było zauważyć jego kontury. Na tronie siedziała kobieta w białym kimonie, z twarzą zasłoniętą długimi, ciemnymi włosami. Wąż wspiął się na jej kolana, owinął niczym szal wokół ramion i spoglądał na mnie, co chwilę wysuwając ruchliwy język. Moja wściekłość i pewność siebie zniknęły niepostrzeżenie. Nieruchoma postać mało miała wspólnego z Werą, którą znałem, ale instynktownie czułem, że to nie może być nikt inny.

115


- Czy w jakikolwiek sposób dałam ci do zrozumienia, że jesteś tu mile widziany? - powiedziała niskim, spokojnym głosem, któremu nie mógłbym odmówić niepokojącej zmysłowości. Wrząca smoła już dawno zastygła, a wszelkie plany wyładowania złości na Werze nagle stały się najzwyczajniej absurdalne. Zwątpiłem, czy w ogóle wyjdę stąd żywy. Zbierając resztkę odwagi wydusiłem słowa, które w moim mniemaniu miały brzmieć oskarżycielsko. - Ona nie wróciła, wiesz? - Wtedy zorientowałem się, że szlocham. Przyszedłem tu jako rozwścieczony samiec alfa, by pomścić swoją ukochaną, a stoję upokorzony przed przyczyną mojego nieszczęścia. I to upokorzony przez samego siebie. Tak nie mogło być. - To twoja wina! Wera parsknęła. Nie odsłaniając twarzy przemawiała uwodzicielskim, mruczącym głosem. - Wina? Raczej zasługa. Zrobiłam to dla jej dobra. To nie jest świat dla niej. W końcu ktoś powiedziałby jej prawdę, lepiej prędzej niż później. Poza tym, ciągnęła w dół też ciebie, a na to już nie mogłam patrzeć spokojnie. - Ciągnęła w dół? - Nie wierzyłem własnym uszom. Gniew powoli przywracał mi siły. - Ja byłem przy niej szczęśliwy! O to chodzi? Nie chciałaś, żebym był szczęśliwy? - Chciałam i nadal chcę. - Ale nie z nią, tak? Zapadła cisza. Trafiłem w czuły punkt, co od razu przywróciło mi pewność siebie. - Jesteś zazdrosną, mściwą, egoistyczną suką - cedziłem przez zęby - i to ty ciągniesz mnie w dół! To ciebie ludzie omijają łukiem i szkalują po kątach! To ty nie pasujesz do tego świata! Ty go niszczysz! Spomiędzy włosów błysnęło czerwienią jedno oko. Powietrze, naładowane elektrycznością, oddawało rosnące napięcie. Jednak jej milczenie dodało mi odwagi. - Kim jesteś, żeby decydować, dla kogo jest ten świat, a dla kogo nie?! Kto ci pozwolił decydować, z kim mam być szczęśliwy?! Za kogo ty się masz?! Za boga?! Wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Włosy Wery zafalowały targane jakimś niewidocznym wiatrem. W jej oczodołach płonął czerwony ogień. W jednym momencie stała krok przede mną, cedząc przez zęby: - Ja jestem bogiem! Czerwony płomień uderzył z taką siłą, że zabrakło mi powietrza. Przez chwilę miałem wrażenie, że spłonę i rozsypię się w popiół. A potem zapadła ciemność. *** Zakrztusiłem się powietrzem, jakbym to robił pierwszy raz w życiu. Leżałem we własnym łóżku. Za oknem świeciło piękne słońce. Jednak wiedziałem, że poprzednia noc nie była snem. Nikomu nie powiedziałem, co widziałem w domu Wery. Jeszcze przez jakiś czas byłem jak zombie. Jednak stopniowo powracała mi chęć do życia. Im bardziej znikał obraz błękitnych

116


oczu rusałki, tym lepiej się czułem. Aż nadszedł ten moment, kiedy zrozumiałem, że tak długo, jak będę rozpamiętywał przeszłość, tak długo nie zrobię ani kroku do przodu. Podwinąłem rękawy i zacząłem remont. Centymetr po centymetrze, z domu znikały wszelkiego rodzaju pamiątki po rusałce. Im więcej ich ubywało, tym mniejszy ciężar czułem na piersi. Kiedy juz wszystkie zniknęły, wiedziałem, że jestem we właściwym punkcie wyjścia. Wtedy praca znowu zaczęła sprawiać mi przyjemność. Całymi dniami coś przybijałem, coś obcinałem, coś dodawałem, coś zabierałem... W przerwach spacerowałem po mieście, podziwiając nowe budowle i podrzucając wskazówki nowym, nieporadnym mieszkańcom. Czasem tylko musiałem przejść na drugą stronę ulicy, gdy na drodze pojawiała się Wera. Nie wiem, czy minęły dni, tygodnie, miesiące, czy lata, szczęśliwi czasu nie liczą. Nowy dom był skończony, a ja, podniecony jak jakiś szczeniak, niecierpliwie wyczekiwałem pierwszych od bardzo dawna opinii. Rozmiar tłumu mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Zaniedbany monument znowu obłożono kwiatami, a ja z radosnym zakłopotaniem zbierałem gratulacje. Zjawiła się także Wera, jak zwiastun nieszczęścia, - Widzisz, mówiłam, że eliminacja tego różowego paskudztwa wyjdzie ci tylko na dobre... Uderzyłem ją w twarz. Przy tych wszystkich ludziach. Nie miałem nic na swoja obronę, ale i też nikt tej obrony nie wymagał. Niektórzy patrzyli z zaskoczeniem, niektórzy ze źle ukrywaną radością. Wera powoli odwróciła głowę z powrotem w moją stronę. Zastanawiałem się, czy w tym momencie tylko ja widzę, że czarne źrenice są tylko nędzną atrapą, że pod spodem właśnie buzuje czerwony ogień, który powoli przepala białka. Wtedy zrozumiałem, że już po mnie, że nie mam już absolutnie nic do stracenia. Natychmiast pojawił się jeden z zielonych. Ten sam, który kiedyś na moich oczach zgarnął w feralnym momencie rusałkę. Strzeliłem mu z prawego prostego w nos i pognałem w miasto. W biegu zgarniałem kamienie i rzucałem w mijane domy i ludzi. Dźwięk tłuczonego szkła za każdym razem wywoływał niemalże orgazm. Deptałem kwiaty, obrzucałem błotem fasady, tym bardziej radosny, im większy był rozmiar zniszczeń. W końcu jednak mnie dopadli. Rzucili się całą kupą. Błysk i byliśmy w wieży. Nie zdawałem sobie sprawy, że widziane z kamiennego podestu wnętrze budowli wygląda aż tak przerażająco. W górze, na tyle, ile byłem w stanie dostrzec, roiło się od twarzy. Jakby ktoś wykleił całą przestrzeń teatralnymi maskami. Niektóre nawet poznawałem. Za tronami, na których siedzieli kapłani, płonął ogień, przez co widziałem jedynie ich ciemne kontury - Jesteś oskarżony o działanie na szkodę społeczności, jednak mając na uwadze, że jest to twoje pierwsze przewinienie, okażemy ci łaskę. Jednak drugie przewinienie natychmiastowo... Łaskę?

117


- Łaskę? - powtórzyłem pod nosem. - Mam w dupie waszą łaskę! Gówno warta jest wasza łaska i cała wasza sprawiedliwość! Gówno warte jest całe to miasto i jego układy! A wam już wybitnie się w dupach poprzewracało! - krzyczałem z palcem oskarżycielsko wyciągniętym w stronę kapłanów. Pewnie wyglądałem wtedy identycznie, jak wszyscy wcześniejsi oskarżeni: czerwony, zapluty w gniewie, z wybałuszonymi oczyma. Kiedy poczułem kłujący chłód w stopach, nie miałem wątpliwości, co się dzieje. Szybko przeszukiwałem wzrokiem rozedrgane trybuny, chciałem na koniec pokazać Werze, co o niej myślę, ale nie znalazłem jej. Chłód sięgnął gardła, ust, a potem nastała cisza i ciemność *** Dryfowałem w ciemnej pustce. Nie było światła, nie było żadnych dźwięków, pewnie nie było też czasu. Jak za odjęciem ręki zniknął też cały gniew. Wszystko, co przed chwilą, było tak odległe, jakby wydarzyło się milion lat temu. I takie błahe... Nie było mi zimno, nie byłem głodny, ani senny, uczucie całkowitej neutralności, bez żadnych pragnień i marzeń. No, nie całkiem. Jednej rzeczy bardzo pragnąłem. Chciałem jeszcze raz znaleźć się blisko niej. - Wera? - powiedziałem na głos, z próżną nadzieją, że usłyszy. - Tak? Głos gdzieś obok, czy może naokoło lub w środku, był głosem Wery, którą spotkałem w jej domu, jednak pozbawionym szyderczego tonu i drapieżności. Brzmiał miękko i uspokajająco, jak głos matki, kiedy uspokaja dziecko obudzone koszmarem. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem nawet, co powiedzieć. - Długo już tu siedzę? - Wystarczająco długo, żeby mieć pewność, że jesteś już wolny. - Wolny? Jestem banitą... - Niczego nie rozumiesz... - przerwała mi, by po krótkiej chwili kontynuować. - To miasto jest jak wielki pasożyt. Powoli nas zjada, wyżera od środka. Zupełnie tego nie zauważyłeś? Czy teraz nie czujesz się o wiele lepiej? - Więc dlaczego ludzie stamtąd nie uciekają? - A czy ty, będąc w środku, chciałeś uciekać? Jeśli nie uciekniesz na samym początku, zapuszczasz korzenie. Wtedy możesz się żegnać z nadzieją. Ci, którzy nie wracają z pustki, są prawdziwymi szczęściarzami. - Skoro o tym wiesz, czemu mnie nie ostrzegłaś? Czemu sama nie uciekniesz? - Trzy razy mnie sądzono i trzy razy zamieniano w kamień! - uniosła się i przez chwilę znowu słyszałem Werę z grobowca, ale po krótkiej pauzie złagodniała. - Dryfowałam w pustce, jak ty teraz, a potem nagle budziłam się z powrotem na kamiennym tronie. To miasto nie poz-

118


wala mi odejść. Jakkolwiek nie próbowałabym uciec, ono mnie przywołuje z powrotem. I nie potrzebuje do tego ani Boga, ani jego kapłanów. - Przecież sama jesteś bogiem... Wera zaśmiała się cichutko, po czym dodała szeptem: - Point, zdradzę ci pewien sekret: tak naprawdę, każdy z nas jest bogiem. Każdy z nas może kreować miasta, ba, pewnie nawet światy, a jednak większość, z jakiś absurdalnych powodów, ogranicza się do budowania domów... *** - Witaj w krainie wyrzutków i marzycieli! Kiedy otworzyła oczy, najpierw zobaczyła pochylające się nad nią kwiaty. Jej ulubione. Całe mnóstwo jej ulubionych kwiatów. Leżała na miękkiej, soczystozielonej trawie. Lekki wiatr poruszał łodygami, przynosząc woń wczesnego lata. Całkiem niedaleko szemrał mały strumyk. Raj. Tylko dla nas. Wyciągnąłem dłoń, aby pomóc jej wstać. Rusałka złapała ją i uśmiechnęła się promiennie, ściągając mnie w dół.

119


Barbara Mikulska (BasiaM)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Zaczęła się bardzo dawno temu: jako bodajże piętnastolatka stworzyłam romans młodzieżowy, ale niestety rękopis zaginął i nie został odnaleziony ani w Saragossie, ani nigdzie indziej. Pamiętam tylko, że świetnie się bawiłam w trakcie pisania. Potem była bardzo długa przerwa i ponownie chwyciłam za pióro, gdy urodziły się dzieci. Powstawały wówczas bajeczki i wierszyki dla nich. Potem kolejna przerwa i powrót, gdy musiałam odreagować stres i początki depresji wywołanej przez pracę w korporacji. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Chyba to, że mogę się wcielać w dowolnego bohatera, kierować jego losami, rzucać mu kłody pod nogi, a potem ratować z opresji. Czyli po prostu opuszczam siebie i staję się kimś innym – mam wiele bardziej lub mniej ekscytujących egzystencji. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałaś? Dostałam wiele rad, od kiedy zaczęłam udzielać się na portalach literackich, ale chyba najważniejsza to, żeby pisać takie utwory, które sama chciałabym czytać. Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Konkurs na powieść nieistniejącego już wydawnictwa, w którym moja książka znalazła się wśród sześciu wyróżnionych. To dodało mi pewności siebie i wiary we własne umiejętności. Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłaś? Pisanie to dla mnie hobby, więc nie czuję presji i czerpię z tego wyłącznie przyjemność. Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? Chyba to, że nauczyłam się nie porzucać tekstów, czyli mimo spadku entuzjazmu czy braku koncepcji, jak dobry rzemieślnik, staram się zawsze coś zrobić z rozpoczętym utworem. Czasem zwyczajnie dokończyć, a czasem przerobić i dokończyć. Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Lubię kilka opowiadań, szczególnie takich dotyczących życia: „Jesień” czy „Słowo na wirtualnym papierze”, które ukazały się także na portalu Herbatka u Heleny, dotykają poważnych problemów, które z racji swego wieku oraz przejść czuję wyjątkowo mocno. A poza tym bajki

120


dla najmłodszych, bo pisząc je, czułam radość i wiem, że tak samo będą czuły dzieci, które zapoznają się z tymi utworami. Publikacje: „Myszka Hania” bajka dla dzieci, wydawnictwo BIS 2017 „Łzy Boga Deszczu” (tom I i II) powieść fantasy dla młodzieży, wydawnictwo Alegoria 2018 „Smutna dziewczyna” zbiór opowiadań dla młodzieży, wydawnictwo Alegoria 2018 „Bestie” powieść fantasy dla dorosłych, wydawnictwo Alegoria 2018 „Spotkajmy się w Zasnem” bajka dla dzieci, wydawnictwo Alegoria 2019

Najwyżej ocenione opowiadanie Rok 3 Ocena recenzentów: 8,30 fantastyka

Słowo na wirtualnym papierze - Co tam słychać w wielkim świecie? - Marek postawił zakupy na stole w kuchni i jeszcze w kurtce zajrzał do żony. - Jak tam? - Mnie pytasz? To ty wychodzisz do biura, ja zostaję tutaj. - No właśnie, kochanie, biuro to nie świat. Cały dzień serfujesz po necie, więc widzisz i wiesz znacznie więcej. - Może widzę, ale co z tego? Nic! Kompletnie nic. Żal i gorycz, z jakimi wypowiedziała te słowa, zwróciły jego uwagę. Odłożył sałatę do zlewu, wytarł ręce w kuchenną ścierkę i podszedł do łóżka. - Co się stało? - Nic! Jak zwykle nic. Komuś było źle, ale nikt tego nie widział. Nikt nie dostrzegł, że ta mała potrzebuje pomocy, że wystarczyłoby jedno dobre słowo, uśmiech czy współczujący uścisk dłoni, a ona żyłaby... - O czym mówisz? - Patrzył na wykrzywioną gniewem i złością twarz żony i zastanawiał się, co ją tak poruszyło. - Bo przeczytałam tę historię - opis samotności, wyobcowania, zamykania się przed światem, który krzywdzi, spycha na margines, aż wreszcie prowadzi do śmierci...

121


- Krysiu, rozumiem, że to kolejne opowiadanie na tym twoim portalu, tak? - Tak. - Więc chciałem ci przypomnieć, że to wszystko jest fikcją. Ta dziewczynka nie istnieje, nikt jej nigdy nie widział, nikt jej nie skrzywdził i to autor wszystko wymyślił. - Nie wymyślił, rozumiesz? - prawie na niego krzyczała. - Nie wymyślił! On zobaczył maleńki fragment tej historii, a potem dopisał resztę. - Jaki fragment zobaczył? - spytał łagodnie, ujmując jej dłoń. - Jej twarz! Smutne oczy, usta wykrzywione przerażeniem, ślady łez na policzku... - I to wystarczyło, żeby napisał całą historię? - Tak, bo on poczuł tę dziewczynkę, zrozumiał jej strach i ból. I samotność... - To dlaczego jej nie przytulił i nie pocieszył? - spytał Marek, ale zrobił to bardzo cicho, już w drodze do kuchni. Tak, żeby nie słyszała. Głośno zaś poinformował, że odgrzewa obiad. *** Noc nie zawsze jest straszna. Czasem otula ciepłym aksamitem, kołysze w ramionach jak matka, całuje powieki delikatnie, że aż łaskocze i robi to tak długo, póki ona nie zaśnie, wsłuchana w spokojny, głęboki oddech Marka. Krysia już nie pamięta ciepła jego ciała obok siebie. Śpi, skulony jak dziecko, na łóżku obok. Blisko, żeby w każdej chwili być do jej dyspozycji. Daleko, żeby nie zaplątać się w wężyk kroplówki. Ale nie czuje bicia jego serca. Dziś w nocy nie będzie krzyczała, pozwoli mu się wyspać, bo przecież on rano musi wstać do pracy. Dziś w nocy nie dopuści, by potwory wypełzły z zakamarków. Dziś w nocy będzie snuła łagodne, kolorowe opowieści, które stłumią rodzący się ból. Dziś w nocy jeszcze uda jej się normalnie spać. *** - No, jak tam, kochanie? Pani Halinka mówiła, że byłaś dziś wyjątkowo spokojna, zaczytana. Prawie z nią nie rozmawiałaś! - Marek powiesił kurtkę w przedpokoju i zajrzał do żony. - To nie pani Halinka! - Głos kobiety dźwięczał strachem, dygotał i trząsł się. - A kto, jak nie Halinka? - Marek przysiadł na krześle obok łóżka i ujął dłoń żony. - To potwór. Dokładnie taki, jak opisali. Czyha tylko na dogodną okazję, żeby mnie dopaść. - Skarbie, opowiadasz głupoty. Byłyście cały dzień same, gdyby chciała, już by cię dopadła, prawda? - Nie udało jej się, bo jestem sprytniejsza. – Krysia uśmiechnęła się triumfująco. – Cały czas byli oni! - Kto?

122


- No, oni! - Zniecierpliwiona kobieta wskazała ręką laptop. - Rozmawiałam z nimi, kiedy się pojawiała. A ona udawała ciągle, że musi coś koło mnie zrobić – a to przynosiła proszki, zmieniała kroplówkę, poprawiała pościel... - To należy do jej obowiązków – usiłował wtrącić Marek. - Tak, ale wiesz, jak ona wtedy wyglądała? Oczy zwężały jej się w szparki i świeciły takim okrutnym, cytrynowym blaskiem, a zamiast paznokci pojawiały się szpony... Gdyby nie oni, już by mnie nie było... Mężczyzna pochylił nisko głowę, a potem zacisnął dłonie w pięści i przycisnął je do skroni. Po chwili spojrzał w twarz kobiety. - Krysiu, ale ty jesteś bezpieczna, wiesz? - Co ty bredzisz? A jak ich zabraknie? Wiesz, co ona zrobi, jak nie będzie świadków? - Nic nie zrobi. Jesteś absolutnie bezpieczna, bo ona nie tknie twojej krwi! - Jak to? - Nie ruszy cię, bo jesteś chora, twoja krew jest chora i gdyby wypiła jej chociaż kropelkę, umarłaby natychmiast. Rozumiesz, kochanie? Kobieta zamyśliła się na chwilę. - Masz rację. Teraz już wiem, dlaczego zawsze zakłada rękawiczki zanim mnie dotknie. *** Noc nie zawsze jest straszna. Czasem przylatują motyle i ważki, żeby rozświetlić mrok refleksami srebrnych i złotych błysków. Zjawiają się nie wiadomo skąd i tańczą. Najpierw wokół stojaka z kroplówką, potem wokół lampki nocnej, a później pod sufitem, by na koniec wypełnić cały pokój. Wirują tak szybko, że od obserwacji kręci jej się w głowie, ale nie może oderwać od nich wzroku. I nawet nie chce tego, bo za zamkniętymi powiekami panuje całkowita ciemność. Zimna i wroga. W niej rodzi się ból i jeśli nie otworzy oczu, będzie narastał do crescendo, aż zacznie krzyczeć i obudzi Marka. A te piękne owady łagodzą cierpienie, rozśmieszają ją nawet. O, właśnie jeden motyl stworzył bańkę, wypuścił ją ze ssawki i pozwolił odpłynąć. Przez chwilę kula wiruje pod sufitem, ale ważka nie może oprzeć się ciekawości i dotyka jej czułkami. To wystarczy, by krucha powłoka rozbryznęła się i mokrymi cząsteczkami osiadła na twarzy Krystyny. Kobieta chichocze, bo łaskoczą ją w nos. Motyle wypuszczają więcej baniek, a ważki rozrywają je. Coraz więcej wilgotnej mgły spada na wychudłe ciało. Już cała skrzy się tęczowym blaskiem, ale one nie przestają. Wkrótce jest otoczona kokonem z rozpryśniętych baniek i czuje, jak warstwa po warstwie jej pancerz tężeje. Kurczy się i ściska. Przygniata swoim ciężarem, dusi. Chce zawołać Marka, ale do gardła wpadają kolejne krople i natychmiast tworzą czop, przez który nie może przebić się jej głos. Rzuca się, usiłując rozkruszyć skorupę, z nadzieją, że hałas zbudzi męża. Usłyszał! Przybywa na ratunek, gołymi rękoma usiłuje rozbić pancerz,

123


uwolnić ją, ale brak mu sił. Marku, pospiesz się. To miażdży mi kości! Ból jest nie do zniesienia, tak potężny, że w końcu wyciska z gardła zastygłą masę i wreszcie wydobywa się krzyk, który przechodzi w skowyt. Marku, pospiesz się! Ja już nie wytrzymam dłużej... Nareszcie udaje mu się naruszyć konstrukcję, odłamany fragment rani ją w ramię, ale to nic, bo dalej idzie już szybciej. Kawałek po kawałku odpada skorupa. Wreszcie może zaczerpnąć oddechu. Wreszcie może otworzyć oczy. Nie ma już ważek i motyli. Ale jest Marek. Masuje jej ramię. - Już dobrze, kochanie, już dobrze – powtarza jak zahipnotyzowany, a oczy dziwnie szklą mu się w blasku lampki. - Już dobrze... - Pewnie że dobrze, bo przegoniłeś te wstrętne owady. A ja myślałam, że są moimi przyjaciółmi. *** - Zrób mi zastrzyk... - Nie mogę, Krysiu, dostałaś dwie godziny temu! - Zrób mi zastrzyk! - Jej głos nie prosi, nie błaga. Jej głos rozkazuje, żąda. Wwierca się w mózg, sączy jadem do ucha. - Gdybyś mnie kochał, ale tak naprawdę kochał, zrobiłbyś mi ten zastrzyk. Albo dwa, albo pięć. Żebym przestała czuć... Nienawidzę cię! - Krysiu, nie mów tak! Kocham cię. - Powtarzasz to cały czas. Kocham cię, to dla twojego dobra... Jakie to moje dobro? Czy cierpienie może być dobrem? - To Bóg tak chce, Krysiu. - Głos mężczyzny jest cichy i niepewny. - Gówno, nie Bóg. Jaki Bóg chciałby, żeby jego wyznawcy cierpieli, co? A nasz podobno jest dobry, łagodny. Nie uwierzę, że może chcieć czyjegoś cierpienia. To ludzie wymyślili te bzdury. Dlaczego psa, który cierpi, można uśpić, a mnie nie? Powiedz mi, dlaczego? Czy jestem w czymś gorsza od tego zwierzęcia? - Ale przecież wierzysz w Boga i niebo? - Wierzyłam. Kiedyś. Teraz wierzę w czarną dziurę. Wiesz, takie coś, co kurczy się i kurczy, a kiedy wydaje się, że już bardziej nie może, ono nadal się kurczy i przechodzi na drugą stronę. I wciąga ze sobą wszystko. I Boga, i psa, i mnie, tylko daj mi ten zastrzyk, błagam cię! - Kochanie, nie mogę. Lekarz powiedział, że nie częściej niż... - Ten lekarz gówno wie. I ty gówno wiesz. Pamiętasz tę książkę, którą chciałam ci przeczytać? Pamiętasz? To była powieść o nas. Ktoś ją napisał dla mnie, żebym wiedziała, co mnie czeka. Że mnie zabijesz, choć będziesz cały czas taki słodki... Zrób mi ten zastrzyk, słyszysz do cholery. Zastrzyk! Poczuła lekkie ukłucie i spojrzała w twarz ukochanego. Wiedziała, że to ostatni raz. - Jesteś uodporniona na wszystkie możliwe cholerstwa. Możesz ruszać na podbój kosmosu! Przygotuj dla nas nową Ziemię! - Jak najdalej od ciebie! - zaśmiała się i przytuliła policzek do jego dłoni. - I od twoich cholernych szczepionek.

124


- Idź już, czekają na ciebie! Faktycznie, grupa kilkunastu osób ubranych w jednolite, białe kombinezony stała przed wejściem do pojazdu. Szef machnął na nią ponaglająco. Po chwili znaleźli się we wnętrzu. Część zasiadła w kabinie sterowniczej, resztę skierowano do pomieszczeń hibernacyjnych. Rozebrała się i naga wsunęła do kapsuły. Przez chwilę denerwowała się, szczególnie gdy zamykało się nad nią przezroczyste wieko. Ale zaraz, zgodnie z zaleceniami komputera, ułożyła się wygodnie. Było ciepło, cicho i bezpiecznie, jak w łonie matki. Znowu poczuła ukłucie. Uśmiechnęła się lekko. Tym razem to nie Marek. Automat iniekcyjny wstrzykiwał jej różne preparaty, by mogła zasnąć i tak samo bezpiecznie się obudzić. Jeszcze jedno ukłucie. I kolejne. - Będę na ciebie czekać, Marku. Wszystko przygotuję. Upiekę dla ciebie sernik na powitanie. Tę ostatnią przed zaśnięciem myśl przesłała mężowi telepatycznie. Wiedziała, że ją odbierze. Od zawsze potrafili tak się porozumiewać. *** Włączył laptop i otworzył jej ulubioną stronę. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien ich powiadomić. Wyciągnął palec i pogłaskał trójkolorowego kota na awatarze. A potem przesłonił dłonią jej nick. Spomiędzy palców wypływały słowa. Ale bez ironicznego skrzywienia ust, bez pobłażliwego chichotu, bez dziecinnego zachwytu to już nie są jej słowa. Jej też już tu nie ma. Nie istnieje. Nic im nie powie, bo po co. Nie znali jej. Nawet jej imię pozostało tajemnicą. Nie mieli pojęcia, czy kocha, czy cierpi. Czy umiera. Była tylko słowem na wirtualnym papierze.

125


Najwyżej ocenione opowiadanie Rok 3 Ocena recenzentów: 8,30 fantastyka

Żywożmija - Samobójców chowają pod płotem cmentarza. Ciekawe dlaczego? Co jest takiego złego w ich śmierci, że nie mogą leżeć w poświęconej ziemi obok pokonanych przez starość, chorobę, wypadek, wojnę albo morderstwo? W czym są gorsi? Nie chcę już żyć. Jak Bóg mnie oceni, jeśli sama wybiorę się do Niego, nie czekając na zaproszenie? Zepchnie mnie z tej drabiny do Nieba? Popatrzy na mnie choć przez chwilę, czy nawet nie muśnie spojrzeniem, by Jego boskość nie doznała uszczerbku? A co, jeśli z rozmysłem udam się do Zaułka Chromych w Grynburgu? Czy wtedy też święty Piotr zamknie przede mną bramy Raju? Wszak to mnie ktoś zabije, nie ja sama. Co z tego, że idąc tam, wiem, iż zaraz zginę od pchnięcia nożem albo od garoty? Przecież idąc na wojnę, też prosimy się o śmierć. - To nie to samo. - Co ty nie powiesz? Dobra, twoje na wierzchu, a teraz odejdź... *** Ciemność była wszechobecna, tłamsiła intensywnością, pozbawiała powietrza. Nagle ujrzał drobną sylwetkę - skrzyła się, rozsiewając wokół iskierki blasku. Tak przyjemnie rozpraszała czerń. Przebiegła parę kroków, skoczyła i zawisła na tle księżyca. Księżyca? Nie zawracał sobie tym głowy. Wyciągnął do nieba ręce i otoczył dłońmi postać, a potem przycisnął do piersi. Obsypała go srebrzystym śmiechem niczym kaskadą deszczu, oplotła ramionami jak bluszcz podporę. Pięła się po nim, obrastała, tuliła i dusiła, aż czerń przesiąkła czerwienią, zalała oczy i płuca, zabrała oddech. Zabrała życie... - Panie? - Czego? - wychrypiał przestraszony. - Czego? - powtórzył już normalnym głosem. - Wybaczcie, panie, ale zamykamy... Pachołek stał i szarpał brudną szmatę. Zapewne chciał wytrzeć ostatni stół, przy którym siedział zapóźniony gość. Wyglądało na to, że z resztą już się uporał, chociaż nie było to takie pewne. Albo się niezbyt przykładał, albo sprzęt osiągnął już ten etap zużycia, że doczyścić

126


się go nie dało. Na szczęście w izbie było ciemnawo, bo nawet ogień w palenisku przygasł i ukrył w błogosławionym cieniu wszystkie nierówności i zastarzałe plamy. Tylko na tym ostatnim blacie dogorywała świeczka, ale i ona mamiła drgającym światłem zamiast pokazywać prawdziwe kształty. - Świta już? - spytał mężczyzna, unosząc ciężkie od snu i alkoholu powieki. Potrząsnął głową, by pozbyć się majaków i odetchnął głębiej. Przekrwione oczy błądziły od twarzy młodzika do okna, za którym panowała ciemność. - E, nie, panie, do świtu jeszcze daleko! - To czego chcesz, fujaro obrzydła, wszak prawiłem gospodarzowi, a i mocy słowom półdukatem dodałem, że ma mnie budzić dopiero przed świtaniem! - Ale ja sprzątać muszę, inaczej gospodarz za uszy wytarga, a i w rzyć nakopie... Mężczyzna za stołem westchnął ciężko, pogrzebał chwilę w sakwie u pasa i rzucił młodzikowi monetę. - Naści, ćwiartak rany złagodzić powinien. A nieś mi tu jeszcze bukłaczek miodu, ale takiego przedniego, jak ten pierwszy był, nie jak ten ostatni, bo za to nawet płacić hadko. Młodzian schwycił pieniążek niezwykle sprawnie i popędził na zaplecze po kolejną flaszkę. Wkrótce powrócił i z rozmachem postawił ją na blacie. Widać było, że nowa energia w niego wstąpiła. - A tyś co tak poweselał? - spytał rozdrażniony gość, chwytając szkło i samodzielnie nalewając sobie trunku. Rozparł się potem na ławie wygodnie, opierając plecy o ścianę, a rękę z kielichem na stole. Zakołysał trunkiem, wciągnął aromat i upił maleńki łyczek, by posmakować. Młody odpowiedział dopiero, gdy tamten pokiwał głową z uznaniem dla walorów napitku. - A bo gospodarz pozwolił mi już na stryszek iść, a jeszcze powiedział, że po gościach w kociołku trochę gulaszu zostało, to se mogę zjeść. - A on zawsze taki szczodry? - zagadywał mężczyzna, jakby nie miał ochoty zostać w samotności. - E, nie, ale dzisiaj Janka dla niego łaskawa! - wypalił młodzik, a potem ugryzł się w język, że za dużo gada i zamilkł, spuściwszy głowę. - A Janka to ta młoda, z cycami jak wydmy nad morzem? I pewnie to nie żona gospodarza, co? Pachołek pokiwał tylko głową i zabierał się do odejścia, kiedy go gość jeszcze poprosił: - A jak w tym kociołku tyle zostało, że na dwóch wystarczy, to przynieś i mi. I pajdę chleba do tego, bom zgłodniał. A jak się podzielisz, to drugi ćwiartak do twojej kieszeni wpadnie. Chłopak podrapał się w nastroszoną czuprynę, potarł zgrabny nos i przymrużył błękitne oczy, widać aż tak wiele w garnku nie było, ale pobiegł do kuchni i po chwili przyniósł cynowy talerz z przypalonym nieco od ciągłego podgrzewania mięsem i pajdę chleba. Gość rzucił monetę i zapytał jeszcze: - A dla ciebie zostało co? - Niewiele, panie, ale to nic, chlebem dopchnę, bo tego gospodarz nie żałuje, a pieniądz się przyda. - Przyda? A na co?

127


Pachołek speszył się nieco, łeb spuścił i spod zbyt długiej, jaśniutkiej jak zboże grzywki niespokojne spojrzenia rzucał, ale zebrał się w końcu na odwagę i odpowiedział: - Bo ja to do Grynburga bym chciał... Na podróż zbieram... - No, no, a co tam będziesz robił w tym mieście, hę? - W mieście? E... nic. Ja na statek chciałem... na morze popłynąć... - Marynarzem chcesz zostać? A wiesz co? Mam ci ja propozycję. Czekam tu przyjaciela mojego, co z większym oddziałem w tamtą stronę podążać będzie. Chceszli moim sługą na ten czas zostać? Za podróż nie zapłacisz, żarcie dostaniesz, a robić będziesz to, co i tutaj – gotować, konie oporządzać. To jak? - Oj, panie, oj tak! - To zmykaj teraz swój dobytek pakować, gospodarza powiadomisz przed odjazdem, a mnie o świtaniu budź, ino wcześniej konia obrządź i osiodłaj. - Oj, panie, oj tak! *** - Po coś go brał, Gromosławie? - pytał postawny mężczyzna, rzucając złe spojrzenia w stronę młodego służącego. - Mało tu służby, wystarczyło tylko rzec, a przydzieliłbym ci którego. - A wiesz, brachu, wziąłem go, bo taki entuzjazm wyzierał z jego spojrzenia, kiedy prawił mi o podróżach, morzach i statkach. A statek kapitana Yorka w porcie czeka... - A najgorsze, że obcy on, nie wiadomo kto zacz, może podesłany przez Sętymira... - Może dobrze, że on obcy – powiedział cicho Gromosław Stanycz, tak by kompan nie dosłyszał. A po chwili dodał już głośno, z chichotem iście diabelskim: - Ja pachołka wziąłem, a ty pannicę wieziesz, Dobromyśle. I to taką, że strach do niej podchodzić! - To nie podchodź, jak ci strach! Ale pieniądze to ci miłe będą, co? A chłopaka uprzedź, żeby z daleka się trzymał i łap nie pchał tam, gdzie mu przytrzasnąć mogą! *** - Jaro, skocz no do pana Dobromysła i spytaj, czy zostało mu jeszcze trochę tego mazidła, co to kiedyś od czarownicy Jangi dostał - nakazał Gromosław i stęknął boleśnie, próbując się przewrócić na drugi bok. - A na co ono, panie, bo ja też w sakwie mam maść na różne przypadłości, nie od wiedźmy żadnej, a od babki rodzonej, co się na ziołach znała – pochwalił się młodzieniec. - A na wrzód od zimna, co mi się na zadku zrobił od tej ciągłej jazdy – wyjaśnił starszy mężczyzna. - To ja, panie, tej babcynej przyniese, po co z czarami w układy wchodzić, kiej można inaczy. Skoczę ino do stajni, bo tam wszystko ostało. Nie zdążyłem jeszcze przynieść.

128


- Dobrze, tylko pośpiesz się i nie gadaj z nikim, bo mnie tu szlag trafi. A po drodze zajdź do karczmarza i każ mu miodu przedniego do pokoju przysłać, bo to zawsze na boleści pomaga. Chłopak popędził, ile sił w nogach. Najpierw zajrzał do sali, gdzie reszta podróżników posilała się już, odszukał karczmarza i polecił zanieść bukłak miodu dla swojego pana. Potem pognał czym prędzej do stajni, bo zobaczył, że wszystkie ciury i pachołkowie siedzą za stołem, a jego sakwa wisi przy końskim siodle. Zostawił ją tylko dlatego, że pan mocno jęczał i chłopak musiał mu pomóc. Kiedy opuszczał konie, kręciło się tu jeszcze paru towarzyszy. Poprosił ich, by zerkali na jego dobytek. Wiedział, że przy nich nic mu nie zginie, bo pan Dobromysł wyrzuciłby za kradzież, awantury i burdy od razu. Ale ciepła strawa na stole zachęcająco dymiła. Jaromir zaklął szpetnie, lecz po chwili uspokoił się, bo zobaczył, że chłopaki zdjęli pańskie siodło i w rogu złożyli, a pod nie wcisnęli sakwę, a na dodatek przyrzucili jakąś derką. Nic mu nie zginęło. Zadowolony miał już biec na górę, gdy posłyszał cichutkie chlipanie. Stanął niezdecydowany. Wiedział, skąd dochodzi, i wiedział, kto płacze. Ale pan wyraźnie przestrzegał, by do klatki się nie zbliżać. Zrobił krok w stronę wyjścia, ale ponownie stanął, bo zatrzymał go odgłos siąkania nosem. - Pomóż mi, młodzieńcze... błagam. – Głos był cichy, po dziewczęcemu łagodny i odrobinkę kuszący. Jaro zacisnął zęby, poprawił worek na ramieniu i znowu ruszył. - Podaj mi choć wody... - Zara Kiejszczak skończy jeść, to waćpannie poda – odpowiedział nieco zniecierpliwiony. - To nie będzie tak zaraz – zaszemrało z klatki. - Najpierw się naje, potem popije, a potem zaśnie gdzieś na przypiecku, a ja cały dzień nawet kropelki nie dostałam. Jaromir uznał, że nikt go za podanie wody nie ukarze. Odłożył sakwę, odszukał wiadro, które stało przy wejściu do stajni i cynowym kubkiem zaczerpnął nieco płynu. Potem podszedł do klatki, otworzył niewielkie okienko i na półeczce postawił tak samo, jak mu się wydawało, że czynił to Kiejszczak. Przytrzymał tylko trochę garnuszek, żeby nie zsunął się z wąskiej deski, zanim panna go nie chwyci. I to był największy, a zarazem ostatni błąd w jego życiu. Blada, wąska dłoń, która sięgała po naczynie, w jednej chwili zmieniła się w łuskowatą łapę z grubymi, sino-czarnymi pazurami. Nim się Jaro spostrzegł, cała ręka zniknęła w mrocznej czeluści klatki, a on sam przylegał barkiem i głową do desek. Nie poczuł bólu, gdy wąski pysk zatrzasnął się na jego szyi i jednym kłapnięciem rozerwał tak szybko, że nawet krzyknąć nie zdążył. *** - Błagam cię, przestań. Nie słyszysz, jak krzyczą? - A oni nie słyszeli, jak ja wyłam i o łaskę prosiłam? Słyszeli, ale serca zatwardziałe mieli i na mój płacz zamknięte. Teraz ja głucha na ich wołania będę...

129


- Ale to ludzie przecie... Ludzi zabijasz... - A ja to kto? Nie człowiek? Człowiek, ale mnie w klatce zamknęli jak zwierzę jakieś... - Nie możesz na wszystkich mścić się, mordować. Wszak niektórzy cię nawet na oczy nie widzieli. - Ale gdyby obaczyli, wnet by za widły chwycili. Odejdź, jak nie chcesz patrzeć, bo jak zostaniesz, duszę nienawiścią sycić będziesz... moją do nich albo twoją do mnie... *** Poczuła moc i rozpostarłszy skrzydła, zatoczyła krąg nad podwórcem. Smocze źrenice widziały z ostrością, o jakiej ludzie śnić tylko mogli. Gadzie ciało, uwolnione wreszcie, nabrało sił i sprężystości. Zalśniło w bladym świetle księżyca niczym srebrna wstęga, którą panna włosy miała zamiar przewiązać, ale najpierw zapragnęła zatańczyć i oczy blaskiem nacieszyć. Rzuciła się żywożmija w dół i śmiałka, co konia dosiąść próbował, jednym ruchem łapy powaliła, a gdy już leżał w piachu, pazurem pierś mu rozorała i serce krwią wciąż pulsujące pochłonęła. Poczuła euforię, ale nie pozwoliła, by opanowała jej umysł, by zadowolił ją ten jeden żywot. Nie teraz, nie dziś! Chciała... musiała zniszczyć wszystkich. Byli winni jej cierpienia, głodu, pazurów zdartych do mięsa o szorstkie deski, strachu i niemocy. Miesiącami obiecywała sobie, że im odpłaci i teraz nadeszła ta chwila. Nie zamierzała z niczego rezygnować, nawet dla mlecznej siostry... Ruch, który dostrzegła kątem oka, kazał jej zapomnieć o wszystkim. Zadziałał zwierzęcy instynkt, przestała myśleć. Ogon jak miecz przeciął zucha na pół, a wąski pysk, stworzony w tym celu, zanurzył się w trzewiach i wyszarpnął kolejne serce. I znów uderzenie ekstazy. Ale zbyt dużo działo się wokoło, by cieszyć się tą chwilą. Zdawało się, że mężczyźni nieco ochłonęli. Nie wrzeszczeli, nie płakali, a chwytali, co w ręce wpadło, by szturmem ruszyć na smoka. Z gardła sarpensy wydarł się ryk, jej głos wypełnił dusze ludzkie strachem, sprawił, że ręce zadrżały, a kolana ugięły się. Rozpierała ją radość, że znów jest wolna, że panuje nad ludźmi. Z każdym pochłoniętym istnieniem rosła w siłę. Była po sześciokroć, dziesięciokroć większa i silniejsza niż przedtem. Już nikt nie odważyłby się jej zamknąć w klatce. Jednym ruchem ogona rozwaliłaby ją, tak jak teraz karczmę. Nie wiedziała, ilu ludzi pochłonęła, ale to przestało być ważne. Oszalała od mordu, od zapachu krwi i ludzkiego strachu, od poczucia własnej mocy. Kiedy wreszcie odleciała, drzewa połamanymi gałęziami zaświadczyć mogły, że bestia na żarciu nie skończyła i gniew swój tak długo wyładowywała, aż się kamień na kamieniu nie ostał, a cała okolica wyglądała, jakby orkan grasował. ***

130


Pan Jakub Niewczas nie lubił opuszczać swego domu ani żony Magdy. W młodości, owszem, nie raz i nie dwa zapędzał się w poszukiwaniu szczęścia daleko od wygód. Bywało nawet, że spędzał i pół roku w głuszy z kamratami. Z tamtego czasu została mu sążnista blizna na plecach i bolesne stawy, gdy nadchodziła zima. Ale tamto już dawno przeminęło. Za to doświadczenie i przenikliwość zostały docenione i dzięki nim przyjęto go do straży zamkowej. Lata płynęły w spokoju, aż osiągnął taki wiek, kiedy ceni się bardziej wygodę i rutynę dni zwykłych, niż przygody głupawe, a niebezpieczne. Jednak teraz był od dwóch tygodni w drodze z rozkazu pana Zatwaroga, kasztelana w Zaporęciu. Na zamek dotarły niepokojące wieści, że po domenie podległej panu Zatwarogowi grasuje jakaś gadzina. Mówili, że z każdym zabranym ludzkim życiem, przybywa jej sił. Pan Jakub radził opowieści między bajki włożyć, ale nie odważył się sprzeciwić kapitanowi. Nauczony doświadczeniem, że w każdej plotce jest jakaś prawda, udał się po naukę. Tydzień spędził w podziemiach, a czytając stare woluminy i konferując z braciszkami, nabrał przekonania, że żywożmija nie musi być wcale tworem bajkowym, a realnym zagrożeniem. Od mnichów dostał na drogę dobre rady, a oprócz tego niewielkie pudełko, z którym przykazano mu obchodzić się bardzo ostrożnie. I ruszył wreszcie, choć pora była mało odpowiednia. Przede wszystkim dlatego, że tłumy ruszyły wraz z nim za sprawą ostatniego w tym bożym roku targowiska. Każdy przed zimą chciał trochę pohandlować. Jedni sprzedawali, inni kupowali, a gwaru przy tym było co niemiara i śmiechu kupa, a czasem to i krew się polała. Wszyscy pragnęli wykorzystać nadarzającą się okazję, by ostatni raz przed nadejściem zimy porządnie się zabawić. Później zwykle śnieg uniemożliwiał przeprawę, a nawet jeśli zima się zapóźniła, to jesień i tak dokuczała, by nikt nosa z domu nie wyściubił – lała deszczem, chłostała wiatrem i sprawiała, że kiepskie dotychczas drogi okazywały się całkowicie nieprzejezdne. Wtedy ruszali się tylko ci, którzy koniecznie musieli. Pan Jakub miał to nieszczęście, że podróżował najpopularniejszym szlakiem. Jak wody z obszaru wyżynnego spływają do centralnej niecki, tak tutaj wszystkie drogi i dróżki, ścieżki i trakty prowadziły na targ pod Jasierowicami. Nic dziwnego więc, że w przydrożnych karczmach igły by nie wsadził, a za byle kawałek suchego i ciepłego miejsca do spania gospodarze kazali sobie słono płacić. Miało to i dobre strony – ludzie, stłoczeni i podekscytowani zbliżającą się zabawą, łatwiej nawiązywali znajomości, szybciej powierzali tajemnice, swoje i nieswoje, dopiero co poznanym towarzyszom. Dzięki temu dowiedział się pan Niewczas o dziwnych zgonach w okolicach Soboty i podążył w tamtą stronę. Wkrótce miał się przekonać, że plotki wcale nie były przesadzone, a wręcz nawet przemilczały to i owo. ***

131


Pan Stanycz leżał w niszy pod zawalonym dachem, z trudem wciągając powietrze w podziurawione żebrami płuca i wydychając je wraz z bąbelkami krwi. Wiedział, że umrze, nawet gdyby pomoc zjawiła się natychmiast. A pan Jakub pojawił się dopiero dnia następnego. Zobaczył pobojowisko i aż zaklął ze zdumienia i przerażenia. Ochłonąwszy nieco, zaczął przepatrywać okolicę w poszukiwaniu śladów, bo na to, że znajdzie kogoś żywego, nie liczył. Dlatego omal nie padł, kiedy spod kupy gruzu i desek dobiegł go jakiś charkot. Ostrożnie pochylił się i ujrzał człowieka. Mężczyzna ledwie zipał, wiadomo było, że koniec nastąpi wkrótce. Nawet się pan Niewczas zastanawiał, jakim cudem ranny jeszcze oddycha i okazało się, iż właściwie tylko wola utrzymuje go przy życiu. Pan Gromosław Stanycz do wczoraj żył, jakby jeszcze wiele lat przed sobą miał, ale teraz, gdy zrozumiał, że wkrótce przyjdzie mu stanąć przed obliczem Najwyższego, poczuł strach i potrzebę rozgrzeszenia. Dlatego wyczekiwał drugiego człowieka, by mu wyznać winy i prosić odpuszczenia. *** Gromosław zawitał do Grynburga, bo pragnął osobiście dopilnować załadunku statku. Zwykle zezwalał, aby czynili to plenipotenci, ale tym razem miał wyśmienity i nielegalny towar, dlatego wolał wszystko samemu dopiąć na ostatni guzik. Wynajęty bryg nie należał może do najpiękniejszych i najokazalszych, ale miał kilka niepodważalnych zalet. Jego dowódca, a jednocześnie właściciel, sporo zawdzięczał Stanyczowi, a do tego lubił pomnażać dochody, nie bardzo przejmując się legalnością interesów. Oficjalnie płynął do Summutury, by pokazać jedwabie, bursztyn oraz miód i zaoferować wymianę za pieprz i inne przyprawy. Tak naprawdę w jego ładowniach znalazło się parę pomieszczeń, gdzie miało podróżować kilka panien i dwóch młodzieńców. Wszyscy jasnowłosi, piękni i młodzi płynęli do zamorskiego kraju, zwabieni wizją kariery i zarobków. Paru pozbyły się niezbyt zamożne rodziny, by zmniejszyć liczbę łbów do podziału majątku. Dwójkę oddali zwyczajni chłopi, a jedną pannę - mieszczanie. Gromosław zachowywał pozory i zacierał ręce – pan Fortut zapłacił spory zadatek za tę dostawę. W jego kraju jasnowłosi, niebieskoocy i o białej skórze byli tak samo egzotyczni jak tutaj czarni. Ten pierwszy transport miał dać początek długoletniemu i bardzo opłacalnemu procederowi. Obaj chłopcy już byli zamówieni, dziewczęta praktycznie także, w ich przypadku kwestią pozostawała jedynie cena. Kiedy statek wypłynął w morze, Stanycz odetchnął i postanowił odwiedzić przed powrotem w rodzinne strony kilku znajomych. Tu usłyszał informację, że panu Radkamowi zamarzyło się zwiększyć skuteczność własnego wojska. Doszły do niego pogłoski o grasującej bestii i nie zastanawiając się długo, jakimi metodami nad potworem panować będzie i do posłuszeństwa zmuszać, zapragnął posiadać smoka. Wyobraził sobie bowiem, że tym sposobem będzie bez-

132


pieczny on i Grynburg, a także rozprawi się z piratami i - jak Bóg da, a sarpensa pomoże przejmie ich majętność. Wyznaczył niemałą nagrodę za dostarczenie żywożmii i zaczął się też rozglądać za poskromicielem owej. Stanycz nie lubił głupoty, ale lubił pieniądze, dlatego informację zapamiętał, by w odpowiednim czasie wykorzystać. Przekazał ją panu Dobromysłowi Prutowi, towarzyszowi od różnych interesów. Obaj ani myśleli się narażać, ale zgodnie uchwalili, że warto wynająć paru młodych, a głupich śmiałków do wykonania brudnej roboty. Załatwił to za nich Kiejszczak. Po półtora roku udało się wreszcie schwytać maszkarę. Wypłacili dolę tym, co przy życiu zostali i wyruszyli do Grynburga. Mieli zainkasować za gadzinę taką kwotę, że wystarczyłoby im do końca życia, ale Gromosław połaszczył się na dodatkowy zarobek i zabrał ze sobą Jaro, a to stało się przyczyną całego nieszczęścia. Pan Stanycz zakasłał i bryznął krwią na koszulę. Oddech świszczący wciągnął i poprosił pana Jakuba: - Odpuść mi w imię Boga! A pan Niewczas rozejrzał się wkoło, popatrzył na straszące otwartym wnętrzem sine zwłoki, na bydło i konie sponiewierane dla zabawy, na gruzy i zniszczenia, i potrząsnął głową w zadziwieniu. Przypomniał sobie jeszcze o dziatwie sprzedanej za morze i rzekł z powagą i smutkiem: - Może Bóg ci odpuści grzechy, bo ja nie potrafię. *** Pan Niewczas zostawił za sobą ruiny i zwłoki, ale w najbliższym miasteczku powiadomił burmistrza o wszystkim i nakazał chrześcijański pochówek. Ale spostrzegł niechęć do wykonania polecenia, więc poparł swoje słowa listem żelaznym z pieczęcią kasztelana. Obiecał też, że w drodze powrotnej sprawdzi, jak się pan Węgiełek z powierzonego zadania wywiązał. Im bliżej Soboty, tym częściej nocując po zajazdach i chłopskich domach, można było usłyszeć opowieści mrożące krew w żyłach. Pan Niewczas zrozumiał, że to nie czcze gadanie i bajki i z uwagą wysłuchiwał wszystkiego, dopytując się o szczegóły. Wyszło mu na to, że sarpensa pojawiła się w okolicy jakieś dziesięć lat temu. Najpierw grasowała blisko Soboty, potem coraz dalej. Na początku zabijała i zżerała prawie w całości, tak że zaatakowanych można było rozpoznać jedynie po częściach garderoby. Potem wykazywała się większą powściągliwością. Raz - że częstotliwość ataków się zmniejszyła, dwa - że tylko serca pożerała. I to by się zgadzało z tym, co pan Jakub wyczytał w sekretnych księgach trzymanych w podziemiach zamku. Sarpensa nie pojawiała się sama z siebie. Należało dokonać rytuału przywołania. Jak się odbywał, było niejasne, bo braciszkowie nic na ten temat powiedzieć nie chcieli, a w księgach też niewiele można było wyczytać. Jedno zdawało się pewnym – duch żywożmii mógł zamieszkać tylko w maleńkim dziecku. Jeśli wzywano go do dziewczynki, stawał się samicą, jeśli do chłopca – samcem. Te gadziny miały ogromną moc, ale to i tak nic, w porównaniu do takiej, zrodzonej z żywożmii i żmija.

133


Dalej pisali braciszkowie, że pierwsze oznaki tego, iż ciało dziecka opanował smok, ktoś obcy mógł dostrzec dopiero w wieku dojrzewania. Jeszcze wtedy dało się pozbyć gadziny bez uszczerbku dla nosiciela. Później już nie. Wówczas sarpensa przejmowała władzę nad człowiekiem i zabijała bez opamiętania, bo musiała żreć bardzo wiele. Po roku do dwóch już nie można było oddzielić jej od młodzieńca czy dziewczyny. Ale też zwykle kończył się czas niepohamowanych łowów. Im dłużej więź trwała, tym rzadsze stawały się ataki albo inaczej – tym lepiej kontrolowała się ta przedziwna istota. *** Sobotę trudno było nazwać miastem, ale do wsi też się nie zaliczała. Sama osada liczyła kilkadziesiąt gospodarstw w dość luźnej kupie pobudowanych, między nimi zaś ryneczek nieduży z paroma kramami i lichym, ale mocno obleganym szynkiem. Nieliczni mieszkańcy, snujący się późnym popołudniem po uliczkach, zapytani o kogoś znaczniejszego, bez słowa wskazywali na północ, gdzie majaczyła ściana lasu. Tam skierował się pan Niewczas. Pośrodku posiadłości otoczonej niezwykle wysokim wiklinowym płotem pysznił się dom, zbudowany z drewnianych bali, między którymi upchnięto mech i powrósła ze słomy, kryty grubą strzechą, teraz oprószoną pierwszym, białym puchem. Z ceglanego komina unosił się równą smużką siny dym, gnał do nieba, jakby mu się spieszyło na spotkanie z chmurami, ale nim ich dotknął, wiatr rozpraszał go i wymazywał. Po obu stronach solidnego ganku rozświetlone blaskiem lamp błyskały dwa okna, niczym ślepia monstrualnego potwora. Pan Jakub nie wszedł sam na podwórze, mimo że właściwie bez problemu otworzyłby furtkę, ale obawiał się psów za ogrodzeniem. Na szczęście zobaczył dzwonek ze sznurem i energicznie pociągnął. Chwilę to trwało nim przyczłapał się do bramy gospodarz, bez ogarów czy kundli wprawdzie, ale za to ze skałkówką wspartą na ramieniu. - Wybaczcie, panie, że tak nachodzę późną porą, ale nie dla krotochwili po polach latam, jeno misję powierzoną przez pana Zatwaroga, kasztelana w Zaporęciu wypełniam, a na potwierdzenie glejt od niego wiozę. - I ty mi, panie, wybacz, że cię strzelbą miast ciepłą strawą witam, ale jak widzisz – za moimi plecami las drapieżników pełen, a i od przodu nie wiadomo, co się przypałęta. Ale skoro misję wypełniasz, to do izby zapraszam. - Mężczyzna opuścił broń, cofnął się o krok i uczynił zachęcający gest dłonią. *** Pokój był duży i choć rozjaśniało go kilka lamp i tak w kątach zalegały cienie. Gospodarz wskazał panu Jakubowi miejsce, a sam zapalił świece w kandelabrze ustawionym na stole. Chrząknął, jakby lekko zażenowany ciszą, machinalnym gestem odrzucił jasną grzywkę i wyjaśnił:

134


- Wybaczcie, panie, tę zwłokę, musimy poczekać na resztę domowników... Nie skończył jeszcze mówić, gdy do jadalni wkroczyły dwie młode damy. Pan Niewczas poderwał się natychmiast z krzesła, a gospodarz dokonał prezentacji. - Pozwoli pan, to moja córka, Anna, a to jej mleczna siostra, Jadwiga. Ja sam zaś, bo zapomniałem o dobrych manierach, nazywam się Adam Poniechwała. - Jakub Niewczas – powiedział gość, pochylając się, by najpierw ucałować dłoń córki pana domu, a potem jego wychowanicy. Zasiedli za stołem, a krępująca cisza nie zapadła nawet na chwilę, głównie dzięki służącej, urodziwej niczym jasnowłosa słowiańska bogini, która ciągle podsuwała nowe kąski do spożycia i dzięki pannie Jadwidze, która okazała się być wesoła i gadatliwa, w przeciwieństwie do Anny. Pan Poniechwała również rozluźnił się i delektował z równą przyjemnością towarzystwem, jak i przednim miodem, wyciągniętym z piwniczki na tę okazję. Obie panny wzrok przyciągały urodą. Jadwiga, niczym żywe srebro, świergotała, śmiała się i wydawała rozkwitać, korzystając z nieoczekiwanej kompanii. Jej błękitne oczy skrzyły się radością, a grube, jasne włosy, luźno puszczone, rozłożyły się po ramionach niczym płaszcz ze srebrnego lisa, wabiąc zapachem igliwia i połyskując w blasku świec. Anna była jej przeciwnością – ponura i smutna, miała ciemne oczy wciąż wpatrzone w talerz lub w ręce na podołku, czarne włosy ściągnięte w sztywny kok, a usta zaciśnięte w kreskę. Całą swoją postawą mroziła towarzystwo. Pan Jakub bacznym spojrzeniem co rusz twarz i postawę panny omiatał, wychwytując każde skrzywienie warg, każdy grymas przecinający posępną twarz. *** Za zgodą gospodarza zatrzymał się w Sobocie na dłużej. Codziennie rano wyruszał na objazd okolicy. Ale napotkani ludzie nabierali wody w usta, gdy pytał o sarpensę, choć stopniowo oswajali się z jego obecnością. Po dwóch tygodniach popijania cienkusza razem z chłopami w szynku przy ryneczku, uznał w końcu, że nic nowego już nie uda mu się usłyszeć. Miał wrażenie, że im bardziej oddalał się od Soboty, tym więcej się dowiadywał. Jakby tutejszym coś gęby sznurowało. Dlatego uznał, że warto sympatycznego gospodarza opuścić i poszukać wieści dalej. Przed odjazdem siedli wraz z panem Adamem przy kominku. Jak co wieczór, pożegnawszy panie, sadowili się we dwóch i grzejąc gardła przednim miodem, leniwie rozmawiali. - Udało mi się, panie Adamie, ustalić parę rzeczy. Otóż pierwszy atak sarpensy miał miejsce dokładnie jedenaście lat temu. To powiedział... - Jakub pochylił się, by zerknąć do notatek – niejaki Stachu Wydra. Pamiętał, bo stało się to w dniu narodzin jego najmłodszej córki. Żywożmija zeżarła wtedy jakiegoś pijanego pachołka. Właśnie zeżarła, tak się wyraził. - Czy nie mówiliście, panie Jakubie, że owa potwora tylko sercami się żywi, bo z tego siłę czerpie? - spytał pan Adam, pociągając słuszny łyk trunku.

135


- To prawda, ale taka połowiczna. Kiedy bardzo wygłodniała, żre, co jej pod zęby podleci. Wtedy nie wybrzydza! Albo jak dojrzewa. - A zdarzyło się to na południe od Soboty, w lesie, kiedy młodzik do domu po robocie wracał - kontynuował pan Niewczas. - Podobno tylko nogi zostały, rozpoznali chłopaka po butach. Potem długo się nic nie działo, a wróciło po jakimś roku. Wtedy ginęli ludzie przynajmniej raz na miesiąc albo i częściej! Jak na mój gust, to za często nawet, ale tu obfitość mordów wyobraźni ludzkiej przypisać chyba trzeba. - Zamyślił się na chwilę pan Jakub, a potem dodał: - Bo jak już sarpensa osiągnie dojrzałą postać, to potrafi się kontrolować. Nawet rok może ludzkiego serca nie kosztować, zaspakajając głód zwierzętami. - I trwało to jakieś pięć lat. Potem znów nastąpiła przerwa, wtedy sarpensę uwięzili panowie Stanycz i Pruta, co wiemy, jak się dla nich skończyło. Sądziłem, że żywożmija wróciła w te okolice, ale ludziska mówią, że od dwóch lat jest spokojnie. Zatem mus ruszać dalej i nasłuchiwać wieści – zakończył posłaniec pana kasztelana. - A powiedzcie mi jeszcze, panie Jakubie, jak się onym panom sarepensę tyle czasu w klatce trzymać udało? - dopytywał jeszcze pan Adam. - A to proste całkiem. Kiejszczak z kompanią w sieć ją schwytali, a potem omotali łańcuchem żelaznym i żryć nie dawali, a w wodzie laudanum i capricorium tak długo podawali, aż całkiem osłabła. Wtedy do klatki ją zapakowali. Żeby nie świeża krew Jaro, dowieźliby ją do Grynburga bez przeszkód. Pan Poniechwała pokiwał głową ze zrozumieniem i zadumał się chwilę nad dziwnym zrządzeniem losu. A potem kielich uniósł i przepił do gościa: - Szkoda, że waćpan jechać już musisz. Miła mi była waćpana kompania i przyjemna odmiana w rutynie wiejskiego życia. *** Pan Niewczas ruszył, choć pogoda paskudna się zrobiła. Nie dość, że bez przerwy siąpiło, to wiało tak, że oddychać prawie nie można było. Pan Jakub starał się za dnia pokonać jak największy odcinek drogi, by przed wieczorem jeszcze zapewnić sobie nocleg u jakiegoś gospodarza. Odkrył bowiem, że jakoś chętniej ludziska gadają, gdy im zapłaci za jedzenie i spanie, no i za kusztyczek czegoś mocniejszego. Ustalił, że okolice Soboty są od dłuższego czasu bezpieczne, a potem dotarł do granicy, gdzie napaści znowu się pojawiały, a i częstotliwość ich wzrosła. Jakby żywożmija poszła po rozum do łba, że głupio w bliskości swojego siedliska wyrzynać ludzi. Pan Jakub wykalkulował sobie, że jednak to Sobota musi być gniazdem sarpensy i ruszył w drogę powrotną, a cała wyprawa zajęła mu jakieś trzy tygodnie. Nie zajechał jednak do Poniechwałów, ale rozłożył obozowisko w lesie, by obserwować posiadłość. Za dnia spał, a nocą wpatrywał się w niebo nad chałupą pana Adama. Okrutnie

136


mu się dłużyły te obserwacje, a i niewygody dawały się we znaki, odwykł bowiem od leśnego życia. Dobrze, że przezornie zakupił parę futer baranich i solidny antałek miodu na pocieszenie. Często wspominał żonę, co zimową porą grzała tak miło bok. Zatęsknił za jadłem domowym, za uśmiechem swojej Magdusi, ale zęby zacisnął i na posterunku wytrwać postanowił. Cierpliwość jego została nagrodzona dopiero po dniach dziesięciu. Na tle szarych, nabrzmiałych śniegiem chmur, tuż nad linią płotu ujrzał wężowaty kształt, który ciął powietrze niczym nóż zsiadłe mleko. Prawie jak na zamówienie zza obłoków wyjrzał księżyc i oświetlił zjawę. Każdy ruch skrzydeł sprawiał, że wierzchołki drzew tańczyły jakby pląsały po nich niewidoczne elfy. Było coś majestatycznego i strasznego zarazem w tej zwinnej sylwetce. Pan Jakub odprowadził wzrokiem smoczycę, w cichości zmówił żarliwą modlitwę za duszę tego, kto miał się stać jej ofiarą dzisiejszej nocy, a potem spokojnie zaczął przygotowania do powrotu gadziny. Wyciągnął z juków bełt, otworzył niewielkie pudełko, by grot wymazać w jego zawartości. Czynił to bardzo ostrożnie, by się nie zadrasnąć, a kiedy już kuszę naciągnął i przygotował do strzału, odłożył niedaleko, by pozostawała w zasięgu ręki. Teraz czuwanie nie sprawiało panu Jakubowi problemów, napięcie przyspieszyło bieg krwi w żyłach, wyostrzyło wzrok. Po godzinie uznał, że już pora. Wśliznął się na podwórko przez dziurę w wiklinowym płocie i przysiadł w jego cieniu, oczekując na ukazanie się sarpensy. Niezadługo już musiał czekać. Ponownie ujrzał smukłą sylwetkę, srebrzyście połyskującą w blasku słabego księżyca, ogromne błoniaste skrzydła z szumem zagarniały powietrze, hamując łagodnie lot. Nie widział dokładnie przemiany, bo noc była zbyt ciemna, ale zdało mu się, że dokonała się przy ostatnim susie. Niczym ogar w pogoni za lisem, gdy w ostatnim skoku chwyta ofiarę, tak ona ciało wygięła, by sięgnąć pazurami ziemi i wtedy jej postać zmalała, skrzydła u ramion przylgnęły do ciała, by za chwilę zniknąć, a łapy w nogi i ręce się przeobraziły. Kryza oddzielająca smoczy łeb od karku zmieniła się w burzę lśniących, czarnych włosów, co nagą sylwetkę okryły niczym giezłem. Nie po to jednak siedział pan Jakub na mrozie, by podziwiać piękne kształty, wycelował więc dokładnie i zwolnił cięciwę. Nie wiedział, czy to bełt jęknął, czy dziewczyna może, bo pocisk trafił, ale nie powalił celu. Przez moment pan Niewczas patrzył, jak czyjeś ręce pomagają jego niedoszłej ofierze przez okno się wgramolić, a potem oprzytomniał z chwilowego zaskoczenia i popędził do wejścia. *** Drzwi nie otworzyły się natychmiast. Długo łomotał w nie pięściami, aż pojawiła się służąca, widać, że ze snu wyrwana, bo jasne włosy połyskiwały luźnymi falami na niedbale zapiętej sukni. Wpuściła nieoczekiwanego gościa, a potem pobiegła w głąb domu, a pan Niewczas, nie pytając o zgodę, za nią. Pan Adam w pokoju panieńskim klęczał przy łóżku z jednej strony, z drugiej Jadwiga chlipała, a służąca pot z czoła umierającej ocierała. Pan Jakub podsunął się bliżej i zerknął na leżącą. Z jej ramienia sterczał bełt, a po twarzy rozlewała się bladość. Jednak zdawało się, że Anna wygląda na spokojną i... szczęśliwą.

137


- Uśmiechasz się, pani, teraz, w chwili, gdy umierasz? - spytał Jakub, patrząc na wypogodzoną twarz dziewczyny. - A jakże mi się do tej pory śmiać było, gdy wiedziałam, że każda chwila mojego żywota czyimś istnieniem okupiona jest? Teraz nareszcie spokój odnajdę i Bóg mnie nie odgoni od swoich bram – powiedziała z niezachwianą pewnością. - Może i samobójstwo w dobrym celu by pobłogosławił, choć przecie zabronił nam podejmować takich decyzji... - Nie było twojej winy w tym, co się stało, więc Bóg by cię surowo nie sądził... - Może masz rację, panie, może uznałby to za akt dobroczynny... A może uznałby, że podważam jego wolę, skoro sama przecinam tę nitkę żywota. Przecież nic się nie dzieje bez udziału woli Jego, żadna żywina nie powstanie, jeśli On nie zechce, więc i żywożmija jego tworem być musi, prawda? Anna przymknęła na chwilę powieki, widać było jak życie z niej wycieka niczym woda z pękniętego naczynia. Odezwała się jednak jeszcze, nim odeszła: - Powiedzcie mi, panie, czy ona potwora całkiem zginie, czy nadal po świecie włóczyć się będzie? - Całkiem zginie. Gdyby łeb obciąć albo w jakikolwiek inny sposób uśmiercić, dusza, jeśli tak można nazwać to coś w jej trzewiach, plątałaby się po świecie, czekając kolejnego przywołania. Ale twój potwór, pani, zginie całkowicie, bo jadem innej sarpensy potraktowany został. Dziewczyna ponownie słabo się uśmiechnęła, widać było, że wzrok jej się mąci, a i mowa stała się bełkotliwa. Zdawało się panu Jakubowi, że prosi o śmierć w płomieniach dla siebie albo dla bliskich, ale tak niewyraźnie i cicho mówiła, że nie był pewien, czy dobrze rozumiał. *** Pan Adam Poniechwała stanął przed portretem żony i wzniósł kielich, jakby chciał toast uczynić. - Piękna z niej była kobieta, śliczniejszej w całej okolicy nie było... Nie wiem, co sprawiło, że mnie zechciała. Mogła mieć panów, nawet kasztelan by nie pogardził, choć majątku nie miała żadnego, ale mądrość jej urodzie dorównywała. Jednak wybrała mnie. Po ślubie zamieszkaliśmy tutaj, a wraz z moją Katarzyną przybyła Anielka, jej... przyjaciółka i powiernica. Szczęśliwie nam się żyło, tylko dziedzica nie mogliśmy się doczekać. A Kasia bardzo pragnęła dziecka. Gdziekolwiek usłyszała, że w chłopskiej chałupie jakieś na świat przyszło, zaraz leciała, ciuszki ze sobą niosła, a i grosza nie poskąpiła. Pan Adam zamilkł, łyk potężny miodu dla wzmocnienia pociągnął i po chwili kontynuował opowieść. - Zdarzyło się wtedy, że sąsiad zza lasu zabawę urządzał i nas zaprosił. Pojechała i Anielcia. A tam oczarował ją jeden taki... Świata za nim nie widziała, a kiedy się opamiętała, było już za późno. Płacz, lament jeden wielki zapanował wtedy w domu. Tylko moja Kachna inaczej na to patrzyła i napominała dziewczynę, że Najwyższemu za dar taki dziękować powinna. Jak się okazało i nam Bóg pobłogosławił, ale o tym Kasieńka moja jeszcze nie wiedziała. Tak więc Jadwiga tylko pół roku od Anny starsza.

138


Znowu przerwał pan Poniechwała, odsunął się od obrazu i usiadł przy stole, głowę rękoma podpierając, jakby mu nagle zawarta w niej wiedza zaciążyła. - Dzień porodu to dzień największego szczęścia i najgorszej rozpaczy. Nie znam się ja na babskich sprawach, ale coś poszło nie tak. Wezwana do porodu babka tylko cmokała i głową kręciła. Ponad dobę cierpiała moja Kasiula, włosy z głowy rwałem, kułaki gryzłem ze strachu o nią i o dziecko, a kiedy wreszcie kwilenie usłyszałem, nie zdołał mnie nikt przed wkroczeniem do pokoju położnicy powstrzymać. Marnie ta moja żonka wyglądała, oj marnie. Ale oczy jej takim blaskiem świeciły, że w życiu nie widziałem. Dostała Anusię, główkę ucałowała i zasnęła z uśmiechem na ustach i z dzieckiem przy boku. Wyszedłem i to był ostatni raz, gdy ją żywą widziałem. Łzy zawisły na rzęsach pana Adama, by za chwilę na blat stołu spaść. Żałość była w nim wielka, choć ponad dwadzieścia lat od tego czasu minęło. - A potem babka przyszła i powiedziała, że z dzieckiem też krucho. Krzyczałem, by za wszelką cenę ratować moją córkę, bo wiedziałem, że tego chciałaby Kasia. Wiedźma tylko upewniła się. Za wszelką cenę? - spytała raz jeszcze, a ja potwierdziłem. - To ona sprowadziła ducha żywożmiji i dokonała rytuału, prawda? - spytał cicho pan Jakub. Pan Adam pokiwał głową, a potem nabrał oddechu i mówił dalej. - Nie wiedziałem, na co się decyduję... Rozpacz przyćmiła mi zmysły... Nie wiem, co zrobiła zielarka, ale mojej Annie nic już nie zagrażało. Aniela karmiła je obie, rosły jak na drożdżach, aż pewnego dnia... - Aż pewnego dnia sarpensa wyrwała serce Anieli... - dokończył cicho pan Niewczas. - Tak – przyznał pan Poniechwała. - Ale nie mogłem jej zabić, choć wiedziałem, co z niej rośnie... *** Korzystając jeszcze z gościny, pan Jakub spisał całą opowieść, zapieczętował lakiem i przystawił pieczęć. Ale coś mu nie dawało spokoju i we śnie, i na jawie. Krążył po domu, zerkał na portrety, jakby stamtąd wyczekiwał podpowiedzi, i nie kwapił się do odjazdu. Pan Niewczas stanął przed konterfektem gospodyni i podziwiał niecodzienną urodę, a potem w zamyśleniu przygryzł wąs, bo dręczyło go jakieś wspomnienie, obraz jakiś niewyraźny, odcisk na pamięci. I nagle doznał olśnienia. Stuknął się dłonią w czoło, odwrócił, i podreptał do salonu. Tam odkorkował flaszeczkę z miodem, nalał sobie kieliszek. Potem sięgnął do kieszeni i nieznacznym gestem, jakby miał zamiar butelkę ponownie zakorkować, sypnął coś do wnętrza. Jednak jeszcze nie był całkiem pewny, więc wrócił pod obraz. Znowu gapił się, a potem już z uśmiechem uraczył się winem. A później do pokoju miał zamiar wrócić. - To już wiesz, panie Niewczas – powiedział pan Adam, drogę mu zastępując. - Ano, wiem – odrzekł pan Jakub, cofając się. - A właściwie domyślam się.

139


- Domyślasz? - Nie da się ukryć podobieństwa świętej pamięci małżonki pana do tej panny a właściwie pani służebnej, prawda? - zauważył z ironią. - Prawda. Zaskoczyliście nas, panie, swą pierwszą, wieczorną wizytą. Czasu nie było, by coś kombinować. Jak widzicie, sami tu żyjemy, nikt nawet na służbę do domu przyjść nie chciał. Ludzie wiedzieć nic konkretnego nie wiedzieli, ale wyczuwali. A jeszcze jak dziewczynki małe były i panować nad sobą nie umiały... Sami rozumiecie – nawet przyjezdni służby bali się podjąć. W polu owszem, ale za dnia. Po zmroku żaden nie został. - I Anna też waszą córką nie była? Dlaczego więc tak ją przedstawiłeś, panie Adamie? spytał pan Jakub. - Czułem pismo nosem, a obawiając się o własne dziecko, Anusię na żer wam wystawiłem, sądząc, że tym sposobem Jadwiga bezpieczna będzie. Kiedy zjawiliście się tak nagle, nie było czasu na jakieś mistyfikacje. Żona tylko czepek i fartuch służącej przywdziała i już. Bo pewnie dziwne by wam się zdało, gdyby w domu takim służby nie było. - No dobrze, a jak ze żywożmijstwem u was? - dociekał jeszcze pan Niewczas, przedłużając czas ostatecznego rozwiązania sprawy. Uśmiechnął się pan Poniechwała do czegoś za plecami gościa i podniósł się, by dłoń wyciągniętą z uczuciem ucałować. - Ja panu prawdę powiem – wyręczyła małżonka pani Katarzyna, która do pokoju wraz z Jadwigą wkroczyła. - Nalej mnie też, mężu, miodu. To spotkanie ostatnie uczcić należy, a i za przenikliwość pana Jakuba toast wznieść wypada. Cisza zapadła, wypełniona jedynie brzękaniem szkła i odgłosami nalewania. Dopiero, gdy kielich znalazł się w dłoni kobiety, pani Katarzyna, popijając drobnymi łyczkami miód, kontynuowała opowieść. - Oboje jesteśmy sarpensami. Spotkaliśmy się na łowach, daleko stąd. Jadwinia jest naszą córką. Annę jej matka ratowała, jedyna nie-żywożmija w naszym towarzystwie. Dziecku Anielci śmierć groziła, a widząc, że ma wybór, z pomocą wiedźmy przywołała duszę wolnej żywożmii. Nie przewidziała tylko, że dziewczyna w dewocję uderzy i żałować będzie życia ofiarowanego. - Rozumiem, że ona najmniej szkód poczyniła, broniąc się przed swoją gadzią naturą – zauważył pan Niewczas i zerknął na Jadwigę. - Tak, ma pan rację – odpowiedziała pani Katarzyna zamiast córki. - Nasza Jadwiga najwięcej się do tego przyczyniła. Ale ona jest sarpensą prawdziwą, żywożmiją z urodzenia. Uczy się dopiero nad sobą panować, już teraz to się zmieni. - Nie wątpię, że to się zmieni – powiedział pan Niewczas, uważnie przyglądając się panu Adamowi. - Nie boisz się, waćpan? – spytał pan Poniechwała, a nutka podziwu zadźwięczała w jego głosie. - Bać się? - odpowiedział pytaniem pan Jakub. - Nie, nie boję się. Będzie, co być musi i co komu tam w górze zapisano. Tego ani ominąć, ani odwlec się nie uda. A czy na mnie, czy na was

140


kolej pierwej przyjdzie, to tylko Najwyższy wiedzieć może. A w Jego sprawiedliwość i mądrość wątpić nie godzi się, prawda, gospodarzu? Coś w jego tonie zwróciło uwagę pani Katarzyny, bo najpierw zerknęła na pana Jakuba, a potem na małżonka. Pan Adam kulił się, obie dłonie przyciskając do brzucha, jego oblicze przybrało bladozieloną barwę, a na usta wypłynęła spieniona ślina. Wrzasnęła pani Poniechwałowa nieludzkim głosem, doskakując do męża, by podtrzymać osuwające się ciało. Nie zdążyła, bo i ją ból przygiął do ziemi i wytrącił kielich z rąk. Upadła na podłogę, obok małżonka. Jadwiga stała przez chwilę oniemiała, a potem przerażenie wykrzywiło jej piękną twarz, ukazując ukrytą dotychczas naturę. Ona jedna nie kosztowała wina zatrutego jadem sarpensy. Pan Niewczas chciał ją sztylecikiem ukrytym w rękawie kontusza potraktować, ale pani Katarzyna uchwyciła go za nogi i nie pozwoliła uczynić kroku. I miał pan Jakub jedyną w życiu okazję oglądać przemianę człowieka w żywożmiję. Widok był zgoła niesamowity, gdy delikatne członki naraz grubiały, materiał sukni rozrywając, pęczniejąc i łuską srebrnej barwy się pokrywając. Wspomniał pan Jakub słodycz i wdzięk swojej Magdy, jej dobroć i łagodność, i zrozumiał, iż już nigdy nie doświadczy dotyku ciepłych rąk żony. Za to poczuł ból przeokropny, gdy go żywożmija pazurami przeorała. Runął na plecy, a ręka zahaczyła o polana równiutko pod kominkiem ułożone, tu, gdzie rozmawiali godzinami z panem Poniechwałą. Rozrzucił drwa i zastygł w płomienie wpatrzony. Wolał spojrzenie skierować w ogień, niż na potwora, który za chwilę serce z piersi miał mu wyszarpnąć. Z gardła żywożmii ryk wydobył się przepotężny, aż kotary na oknach zakołysały się. Potem pochyliła gadzią mordę, by wyrwać i pochłonąć serce pompujące w przerażeniu krew, gdy poczuła lekkie ukłucie. Zerknęła w bok i pewnie, gdyby nie smocza postać, zachichotałaby z ironią, bowiem pan Niewczas ostatkiem sił małym sztylecikiem łapę jej zadrasnął. Nim po raz drugi ryknęła i wąski pysk w trzewiach zanurzyła, zdało jej się, że dostrzega uśmiech tryumfu na twarzy człowieka. Raz tylko łbem szarpnęła i zakończyła tym samym cierpienie pana Jakuba. Odwróciła się potem od niego i spojrzała na skręcone w agonii ciała rodziców. I po raz trzeci ryknęła przeraźliwie. W martwych oczach pana Niewczasa nie widać już było ani bólu, ani strachu, za to odbicie potężniejącego ognia, który wypełzł z kominka i, jakby spełniając prośbę Anny, pełgał po polanach, by sięgnąć najpierw zasłon, a potem przerzucić się na drewniane ściany i podłogę, by w końcu ogarnąć słomianą strzechę. A wtedy słup ognia uderzył w czarne niebo, jakby jakiś smok ogniem zionął. Ludzie potem przysięgali, że kiedy nad ranem pożar wygasł, zwęglone ciało żywożmii w chałupie znaleźli, ale kto by tam niepiśmiennym chłopom w takie bajanie uwierzył.

141


Marianna Szygoń (Salamandra)

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Gdy po studiach poszłam do pracy i odkryłam, że praca nudzi, wkurza i stresuje. Zaczęłam pisać dla oderwania się od rzeczywistości, dla relaksu, późnymi wieczorami i w weekendy. I na tej zasadzie piszę do dziś. Co najbardziej w pisaniu lubisz? Kropkę po ostatnim zdaniu. Jaka była najbardziej wartościowa rada na temat pisania, jaką dostałaś? Że można zlecić edytorowi tekstu podświetlenie wszystkich „się”, „jego” albo „po czym”. Co było dla Ciebie momentem przełomowym przy pisaniu? Uświadomienie sobie, że poziom pochwał pod adresem autora na portalach literackich jest odwrotnie proporcjonalny do powodzenia jego tekstów u profesjonalistów. Oraz odkrycie, że tekst, który w jednym miejscu potrafi zdobyć nagrodę, w innym nie wyjdzie nawet z poczekalni z miernymi ocenami. Czyli, innymi słowy: wyrobienie sobie do swojej twórczości dystansu. Dużego dystansu. Bardzo dużego. Co było dla Ciebie przy pisaniu najtrudniejsze i jak to przezwyciężyłaś? Konieczność takiego gospodarowania czasem, by w ogóle go na to hobby starczyło. Co uważasz za swój największy sukces w kwestii pisania? To, że mimo upływu lat wciąż piszę i że nie żal mi tryliona seriali, których z tego powodu nie obejrzałam. Czy któryś ze swoich tekstów lubisz szczególnie i dlaczego? Obecnie „Metastazę”, moją pierwszą „powieść” sci-fi. Czytam i płaczę (głównie ze śmiechu). Publikacje: TeaBook 2 Science Fiction Esensja marzec 2016 Esensja listopad 2019 Sofa sierpień 2017

142


Sofa kwiecień 2016 Creatio Fantastica nr 52 2016 Creatio Fantastica nr 58 2018 Smokopolitan 9 (2/2017) Szortal na wynos Wydanie specjalne wiosna 2017 Szortal na wynos - wydanie specjalne jesień 2016 Szortal na wynos - wydanie specjalne Zima 2015 Magazyn Silmaris nr 1/2018 (8) Okolica Strachu nr 5/2017 Mega*Zine Lost&Found #22/2018 Herbasencja-styczen-2017 Herbasencja-luty-2017 Herbasencja-lipiec-2017 Herbasencja-grudzien-2016 Herbasencja-luty-2014 Herbasencja-kwiecien-2014 Herbasencja-lipiec-2014 Herbasencja-sierpien-2014 Herbasencja-wrzesien-2014 Herbasencja-grudzien-2014 Herbasencja-marzec-2015 Herbasencja-maj-2015 Herbasencja-pazdziernik-2015 Herbasencja-listopad-2015 Herbasencja-grudzien-2015 oraz inne opowiadania zamieszczane na portalach Nowa Fantastyka i Herbatka u Heleny.

143


Najwyżej ocenione opowiadanie Rok 3 Ocena recenzentów: 8,30

science fiction

Nosiciele – Braun – Przybył, zanim zdążyli zabrać zwłoki. Jego minikopter samoczynnie wylądował wśród innych, większych maszyn. Przed wejściem do wirtualnego namiotu, zagradzającego drogę ku miejscu katastrofy, Braun w milczeniu podstawił prawe przedramię pod czytnik czipów osobistych. Znudzony strażnik, przyjrzawszy się wyświetlonym na ekranie informacjom, podniósł na przybyłego zdziwiony wzrok, po czym skwapliwie skinął głową i gość wszedł do środka. Gdy wewnątrz jakiś ponury technik beznamiętnie poprosił Brauna o rejestrator, agent bez słowa wydobył z małego, mieszczącego się w kieszeni pudełka „Trzmiela”, mikrodron rejestrujący, i pozwolił pokryć go niewidoczną powłoką antykontaminacyjną. Zanim opuścił namiot, kazano mu założyć kombinezon ochronny, po czym już bez przeszkód dołączył do grupki podobnie odzianych specjalistów, z dystansu przyglądających się wrakowi. Uruchomiwszy rejestrator jednym dotknięciem, pozwolił, by automat nieśpiesznie oderwał się od dłoni i uniósł w powietrze. „Trzmiel” poszybował nad miejsce katastrofy, gdzie działało już kilka podobnych maszyn różnych służb, a Braun spokojnie zajął się wymianą uprzejmości ze znajomymi z biura badającego wypadki lotnicze. Kilku agentów planetarnej komórki śledczej przyglądało mu się z niechęcią, nie odważyło się jednak wyrazić jawnego niezadowolenia. Znowu będzie mieszał, zdawały się mówić ich spojrzenia, choć w obecności Brauna na miejscu wypadku nie było nic niezwykłego. Katastrofy, takie jak ta, zdarzały się nader rzadko i zwykle okazywały się wynikiem przestępstwa, naturalną wydawała się więc współpraca różnych służb. Bystrym oczom maszyn rejestrujących nie mógł ujść żaden szczegół, nie przeszkadzano im zatem. Dopiero, gdy ostatni z „Trzmieli” zakończył pracę, na miejsce wypadku wkroczyli sanitariusze. Ten etap Brauna zbytnio nie interesował, zbieranie trupów nie należało do zajmujących zajęć, wiedział zresztą, że przeglądając nagrania i tak nie uniknie ich widoku. Ciekawe, że do tej pory nie opracowano automatów, które wykonywałby tę niewdzięczną robotę za człowieka, myślał, zdejmując kombinezon i czekając na usunięcie powłoki ochronnej z rejestratora. Pożegnawszy znajomych kiwnięciem głowy, wrócił do minikoptera. Wybrał współrzędne Centrum; gdy tylko maszyna wystartowała, poczuł lekkie mrowienie w uchu, oznaczające

144


nadchodzącą rozmowę. Westchnął przeciągle, zanim odebrał połączenie. Zarząd się niepokoił, to zrozumiałe, obawa przed nowymi zamachami spędzała sen z powiek włodarzom planety, ale gdyby chodziło tylko o zwykły terroryzm, nie wzywano by Brauna, wystarczyliby tępi policjanci z planetarnej komórki śledczej. Cała historia musiała mieć drugie, brudne dno. Zarząd zapewne dobrze wiedział, jakie; zadanie Brauna polegało głównie na tym, by nie dowiedział się nikt więcej. *** Zatrzymał się w centralnym punkcie niewielkiego pomieszczenia projekcyjnego. Wydobył z kieszeni „Trzmiela”, a gdy dron rozjarzył się w jego dłoni bladym błękitem, na chwilę przymknął oczy. Nie przepadał za momentem materializacji, interwałem pomiędzy zniknięciem pustych ścian a pojawieniem się, z początku chybotliwego, drgającego niepewnie, zarejestrowanego przez automat obrazu. Odczekał chwilę; gdy uniósł powieki znajdował się już w środku doskonałej iluzji miejsca katastrofy. Mógł nawet bez obaw dotknąć każdego z martwych ciał, ale rzadko zdobywał się na takie poświęcenie. Nakazał programowi oznaczyć je jaskrawym kolorem, w podobny sposób wyróżnił także fragmenty rozbitej maszyny. Długo, uważnie rozglądał się wokoło, oceniając sytuację, zanim zażądał od programu przeprowadzenia symulacji wypadku. Przez potrzebną na obliczenia, krótką chwilę nie działo się nic; urządzenie przygotowywało tę część przedstawienia, która zawsze fascynowała Brauna najbardziej. Porozrzucane bezładnie fragmenty ciał i maszyny w jednym momencie drgnęły i uniosły się w powietrze, jednocześnie stając się bardziej przejrzystymi, mniej rzeczywistymi, po czym, jak na zwolnionym, odtwarzanym do tyłu filmie, podążyły w jedno miejsce, na powrót stając się lądującą maszyną. Wtedy Braun jednym ruchem dłoni zatrzymał animację, a gestem, przypominającym leniwe pchnięcie oddalił od siebie obraz na tyle, by przyjrzeć się katastrofie z szerszej perspektywy. Wznowił animację i hiperkopter na jego oczach z impetem uderzył o grunt, sunął, trąc podłożem o skały, zanim rozpadł się na kilka części. Dopiero po kilku sekundach największy z fragmentów kadłuba stanął w ogniu, płonął jednak niespiesznie, bez wybuchów, jak przystało na wykonaną z trudno palnego kompozytu, bezpieczną maszynę. Śledczy cofnął symulację do momentu tuż przed upadkiem, ale tym razem przybliżył obraz tak, że sam znalazł się w środku transportowca i długo przyglądał się trzem, siedzącym w fotelach postaciom. Dopiero po chwili nakazał programowi dodać kolejną parę, tę, która przeżyła katastrofę, a komputer posłusznie wypełnił puste miejsca. Postacie owe natychmiast zaczęły pulsować czerwonym, ostrzegawczym kolorem; Braun dobrze wiedział, co to znaczy. Tych dwoje nie miało żadnych szans na ocalenie, paradoksalnie, przeżyć mógłby przy sporej dozie szczęścia tylko jeden z pasażerów, którzy w rzeczywistości okazali się martwi. Ocaleni do tej układanki nie pasowali.

145


– Lopez – Ocknął się obolały. Zdziwił go pulsujący szum, zdający się dobiegać zewsząd, ale nie zdobył się jeszcze na to, by poszukiwać innego źródła, niż własna, ciężka głowa. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się tępo w leniwie sunące po niebie, rzadkie, szarawe obłoki. Głęboko wciągnął przesycone wilgocią powietrze, jednak ćmienie w zbitych żebrach nie pozwoliło na równie długi wydech, zakaszlał więc tylko potężnie, czując palenie w gardle, zdartym jakby od potężnego wrzasku. Coś cisnęło go w plecy; poruszył palcami prawej dłoni nieznacznie, czując że stawiają niezrozumiały opór, jakby skrępowane, bezwładne. Uczucie paraliżu zniknęło chwilę później, przechodząc w ostry, przeszywający całe ramię ból. Złamanie, pomyślał z przerażeniem, zanim, oblewając się obficie potem, zdołał unieść rękę do oczu, z zaskoczeniem odkrywając brak jakichkolwiek urazów. Ręka po prostu ścierpła; przemijające zaburzenie krążenia, nie złamanie, odetchnął z ulgą. Dopiero teraz wyczuł w powietrzu duszący swąd palonego kompozytu, osiadający wraz z dymem na twarzy, nadający spieczonym wargom gorzkawy posmak. Powoli nabierał odwagi, by wstać. Nie przyszło mu to tak łatwo, jak się spodziewał; zesztywniałe mięśnie i obolałe kości pozwoliły tylko niezdarnie przewrócić się na bok. Skronie ponownie zrosił pot, mężczyzna zacisnął szczęki, by nie wrzasnąć z bólu, ale w tej samej chwili ktoś pomógł mu usiąść, wsunąwszy ręce pod jego pachy. Zaskoczony, najpierw zerknął na szczupłe, śniade palce, by następnie ostrożnie odwrócić głowę i spojrzeć w czarne, błyszczące jak w gorączce oczy nieznajomej. Zanim rozluźniła uścisk, zauważył na jej dłoni czerwone smugi, po czym przeniósł wzrok na rękaw garnituru, dostrzegając pstrzące głęboką czerń materiału, ciemne plamy. – Krew – jęknął. – To nic – odparła prędko, nieszczerze. Z trudem przypominał sobie transportowiec, na pokładzie którego miał podróżować. Dokąd? Tego nie potrafił sobie przypomnieć. Oszołomiony, zakasłał donośnie. – Hiperkopter? – spytał cicho, łapiąc powietrze. – Rozbity – wyjaśniła posępnie. Poruszył się niezgrabnie, zamierzając wstać. I tym razem mu pomogła, ale nogi ugięły się pod nim, natychmiast po tym, jak ośmielił się wyprostować kolana. Znów zalazł się na czworakach; dopiero, wtedy odważył się spojrzeć przed siebie. Oniemiał. Długo patrzył na rozbitą maszynę, ledwo odróżnialną od majaków zatruwających skołowany umysł i świetlnych widziadeł szalejących pod drgającymi, ciężkimi powiekami. W końcu otarł załzawione oczy brudnym rękawem i poczuł swąd. Pożar... Szczegółów lotu nie pamiętał; właściwie nie pamiętał nic. Powoli przeniósł wzrok na kobietę, lustrując całą jej postać. Klęczała na piachu, z pośladkami opartymi o pięty. Nosiła żółty kombinezon służby technicznej. Choć mocno umo-

146


rusany sadzą, pozwalał jeszcze na odcyfrowanie z naszywki na piersi nazwiska Sind. Mężczyzna zmarszczył brwi, bezskutecznie poszukując śladu po jakimkolwiek wcześniejszym ich spotkaniu. Im głębiej sięgał, na tym częściej trafiał na mur niepamięci; strzępy wspomnień, niejasne i pomieszane, rwące się w najmniej spodziewanych momentach, wprawiły go w zakłopotanie. Uniósł ręce do twarzy i objął dłońmi skronie. – Kim jestem? – wyszeptał bezradnie. Skonsternowana Sind otworzyła szeroko oczy. Nie pamiętasz, zdawała się pytać przerażonym spojrzeniem. – Organizujesz pogrzeby – odparła. – Przedstawiłeś się jako Tony Lopez. Tylko tyle wiem. Westchnął ciężko. Lopez, nazwisko znajome, a jednak obce. Nie wzbudzało żadnych emocji. *** Tomalę wywołano do dyżurki w trybie pilnym; wściekły, bo dopiero co zdążył się położyć po całonocnym dyżurze, wpadł do pokoju odpraw z przekleństwem na ustach. Gdy usłyszał, z czyjego powodu „góra” zarządziła alert, zaklął jeszcze raz, krócej i dosadniej, po czym szybko ugryzł się w język, ale Peter Kovács nie mrugnął nawet okiem. – Nawet uwzględniając opóźnienia, powinni dotrzeć do Centrum godzinę temu – oznajmił dyżurny, z uwagą przyglądając się reakcji kolegi. – Nie odpowiadają na wezwania. Transponder milczy; spodziewają się najgorszego. Ośrodek opuścili o świcie. – Kovács zakreślił palcem okrąg na wyświetlonej w powietrzu mapie, odpowiadający w przybliżeniu rozległej wyżynie, po czym wskazał pulsujący czerwienią punkt na wskazywanym obszarze. – Tu meldowali się ostatni raz. – Centrum nie wymaga od nas niczego więcej, poza stanem podwyższonej gotowości. Poradzisz sobie sam. Do czego ja jestem ci potrzebny? – warknął Tomala, czując jednak wzbierający niepokój. – Przysłali listę pasażerów, Jerry. – Co z tego? Kovács zatopił w twarzy kolegi uważne spojrzenie, nie zamierzając przegapić żadnego, nawet mimowolnego skurczu mięśnia. – Na pokładzie była też ona – oznajmił. – Sind. Tomala drgnął; zawahał się na mgnienie oka, zanim odparł, pozornie obojętnie: – Co z tego? – Sądziłem, że chciałbyś o tym wiedzieć. – Nie jesteś tu od sądzenia – mruknął obcesowo, ale zamiast wyjść, zajął miejsce za konsolą komunikacyjną. Coś, co z całych sił zamierzał zachować w sekrecie, najwyraźniej stało się zupełnie jawne; daremnie się łudził, że uda mu się ukryć przed Peterem ten związek. – To pewne? – Tak. Potwierdziła to placówka na Laras.

147


Na chwilę zapadła cisza; mężczyźni nawzajem unikali swego wzroku. Tomala wywołał na wirtualny ekran, udostępnione przez centralę, najświeższe satelitarne zdjęcia obszaru, nad którym przebiegał korytarz powietrzny z Laras do Centrum. Zgodnie z komunikatem z „góry”, na żadnym z nich nie odnaleziono śladu po zaginionym transportowcu, ale Tomala nie uwierzył automatom. Nakazał komputerowi przeszukać fotografie i wyodrębnić wcześniej nieobecne na tych terenach ślady maszyn. Po jaką cholerę Ami leciała do Centrum, zżymał się w myślach, czekając na wyniki. – Nie ma ich tam. – Usłyszał głos dyżurnego. – Jakby rozpłynęli się w powietrzu. – Bzdura. Musieli zejść ze ścieżki. – Wiesz, że przy lotach automatycznych to mało prawdopodobne. – Wiem, ale to jedyne logiczne wyjaśnienie – warknął Jerry. – Transportowce potrafią samodzielnie zmienić trasę przy niesprzyjającej pogodzie. – Tyle, że pogoda ostatnio sprzyjała – zauważył przekornie dyżurny. Zanim Tomala odpowiedział, na środku ekranu wykwitła błyszcząca ikona nadchodzącej wiadomości, oznaczona czerwonym, priorytetowym kolorem. – Centrum prosi o nasze „Sokoły” – powiedział Kovács, zanim Jerry zdążył odczytać wiadomość. Tomala pokręcił ponuro głową. To mogła być zwykła prośba, proceduralna gra na zwłokę, albo znak, że „góra” znalazła hiperkopter. Wstrzymując oddech, oczekiwał następnej wiadomości, ale w tej samej chwili zabrzęczał automatyczny sygnał, oznaczający, że komputer skończył bezowocne przeszukiwanie zdjęć. Żadna nowa wiadomość nie nadeszła; Tomala powoli odwrócił fotel w stronę dyżurnego. – Odpowiesz im, że wyślemy tylko jeden dron – polecił. – Ale... – zaczął Kovács, nie zdążył jednak powiedzieć nic więcej. – Drugi „Sokół” zostaje u nas. Jeśli spytają, wymyślisz coś. Że jest niesprawny, czeka na okresowy przegląd, stracił homologację; oni uwielbiają takie tłumaczenia, psiakrew – warknął, przygryzł wargi i zerknął na mapę jeszcze raz. Dokąd ci pieprzeni naukowcy mogli wybrać się z Laras? Kovács westchnął cicho, z rezygnacją; on sam nigdy nie sprzeciwiłby się „górze” i nie szukałby na własną rękę zaginionej, choćby nawet mu najdroższej osoby. Nie podejmowałby desperackich prób bez większych szans na powodzenie. Strata czasu, ocenił, nie powiedział tego głośno. Zanim wysłał odpowiednie wiadomości, przez moment melancholijnie przyglądał się krzątającym się po lądowisku technikom i gładkiej, jakby wyprasowanej tafli wody, ciągnącej się aż po sam horyzont. *** Zielono–szara toń, poprzetykana gdzieniegdzie skąpymi pasmami ciemnego granatu, sprawiała wrażenie niezwykle brudnej. Żaden promień ukrytej już za gęstniejącymi chmurami

148


gwiazdy nie rozjaśniał mętnego akwenu skrzącymi refleksami, choć Lopezowi, stojącemu na krawędzi niewysokiego klifu zdawało się, że dostrzega w oddali regularne błyski. Wzrok sam uparcie poszukiwał przykuwającego spojrzenie, jaskrawego punktu, pozwalając odwrócić uwagę od fragmentów ciał, rozrzuconych na miejscu katastrofy. Płomienie wygasły już zupełnie, pozostawiając wypaloną, wyrwaną z reszty maszyny skorupę. W środku oderwanego od reszty maszyny kadłuba, wciąż przypięty pasami, siedział w fotelach trup pasażera, którego uderzenie o grunt nie zdołało wyrzucić z maszyny. Ten widok przyprawił o mdłości, a smród spalonych ciał dokończył dzieła i Lopez, prawie potykając się o wyrwane z czyjegoś stawu, zakończone zmiażdżoną dłonią przedramię, niezdarnie pognał na krawędź klifu, byle uciec jak najdalej od zwłok, zniszczenia i śmierci. Stał nieruchomo, chwytając łapczywie powietrze, pozwalając, by powietrze znad akwenu wyparło swąd z płuc. By zapomnieć, skupił wzrok na wodzie, czekając, aż powtórzy się dostrzeżony kątem oka, nieśmiały błysk, nie przestał obserwować, nawet wtedy, gdy usłyszał za plecami odgłosy drobnych stóp Sind. Nie odwrócił się, nie starczyło mu sił, by spojrzeć w kierunku rozbitej maszyny, otarł jedynie oczy rękawem. – Wyciągnęłaś mnie stamtąd – szepnął, gdy kroki ucichły. – Tak – odparła równie cicho. – Gdyby nie ty... – zaczął, ale załamał mu się głos. – Tak – powtórzyła, ale po chwili namysłu dodała ponuro: – Nie mamy zapasu wody, a ta z akwenu nie nadaje się do picia. O jedzeniu też zapomnij. W nocy temperatura spadnie prawie do zera. Dobrze się zastanów, zanim zaczniesz mi dziękować. – Znajdą nas – powiedział z nadzieją. – Nieprędko. Im dłużej przyglądam się okolicy, tym większego nabieram przekonania, że nie powinno nas tu być. – Jasne. – Skinął głową. – To nie powinno się zdarzyć. – Nie o tym mówię – odparła. – Program... zmienił kurs powrotny. Ja... Znaczy... Nie wiem, dlaczego. Nie będą nas tu szukać, rozumiesz? Lopez zasępił się jeszcze bardziej i zmrużył oczy; zrozumiał, że błyski, którym przygląda się od dłuższej chwili, powtarzają się z regularnością, wykluczającą przypadek. Czyżby poduszkowiec którejś ze stacji–wysp, wysłany na ratunek? – Sind? – Wyciągnął rękę, wskazując na tajemnicze światło. – Widzisz? Stanęła obok i podążyła wzrokiem za jego dłonią, wpatrywała się przez dłuższą chwilę w gasnący i rozbłyskujący świetlny punkt, nawet, odruchowo, osłoniła oczy dłońmi, jak przed słońcem. – Boja sygnałowa – orzekła w końcu. – Daleko od brzegu. Blada twarz Lopeza nagle pociemniała. – Nic nam to nie da – powiedział ponuro. Sind ożywiła się niespodziewanie. Odwróciła się i spojrzała na Lopeza z nadzieją.

149


– Może coś jednak wskóramy. Boja powinna znajdować się w zasięgu którejś ze stacji. Nadamy coś. – Nadamy? Jak? – Och, Lopez, pomyśl. Trzeba będzie do niej dopłynąć, ale przy tym zasoleniu da się utonąć. Powoli przeniósł wzrok na pełną entuzjazmu twarz kobiety. Gdyby wszystko było takie proste, przemknęło mu przez głowę. – Nie o to mi chodzi. Boje emitują automatyczny sygnał o ustalonej z góry częstotliwości. Nie umiem go modulować, ani zmienić w nic sensownego. – Chyba już lepiej się czujesz. – Uśmiechnęła się przekornie. Zagryzł wargi, zmieszany. Wcale nie czuł się lepiej i nie chciał, by tak myślała; na samą myśl o pokonywaniu wpław drogi do boi skóra zaczynała go nieznośnie piec, jakby już wżerała się w nią słona woda. *** Szła pierwsza. Starał się nie gapić na jej tyłek, odziany w zbyt obszerny w tym miejscu kombinezon. Z całych sił próbował skupiać wzrok na chmurach albo wodzie, co udawało mu się do pewnego tylko stopnia, bo krnąbrne spojrzenie mimowolnie powracało ku postaci kroczącej przodem kobiety. Wystarczyło jednak przypomnieć sobie, co niesie Sind, by żółta plama brudnego kombinezonu zaczęła tańczyć mu przed oczami, rozmywając się i przyprawiając o mdłości. Nie patrzył, jak to robiła, już sam pomysł wydał mu się zbyt szokujący i niesmaczny, a co dopiero wprowadzenie tego zamiaru w czyn; dziwna reakcja, jak na faceta, organizującego pogrzeby. A może jednak właściwa? Nie wiedział. Ona nie miała żadnych oporów, problemem okazało się tylko znalezienie odpowiednio precyzyjnego narzędzia. Wiesz, czyje to ramię, spytał, zanim zaczęła ciąć, ale w odpowiedzi pokręciła głową przecząco. Woli nie wiedzieć, zrozumiał i nie zadawał następnych pytań, zobaczył zresztą rozbitą trumnę, leżącą nieopodal i sam dopowiedział sobie resztę. Odwrócił głowę, by nie patrzeć, słyszał tylko, jak sapała, z trudem usiłując wymacać opuszkami palców czip, wszczepiony nieznajomemu pechowcowi pod skórę przedramienia jeszcze w dzieciństwie, teraz, po śmierci, zupełnie niepotrzebny. Mam, wystękała wreszcie, po czym usłyszał, jak podniosła się z klęczek i lekko zdławionym głosem oznajmiła, że trzeba zdążyć przed zmrokiem. Nie oponował, bardziej czuł, niż wiedział, że przed nastaniem ciemności nie zdążą. Wlokąc się po plaży za Sind, opóźniał tylko marsz; jedno nie dawało mu spokoju. – Skąd wiesz, że zeszliśmy z kursu? – zawołał za nią, ale nie zwolniła kroku. – Po prostu wiem – odparła, nie odwracając się. – Tylko tyle? – oburzył się. – Zdecydowałaś, że porzucimy wrak. A jeśli się mylisz? Jeśli pojawią się ratownicy? Złamaliśmy wszystkie zasady, nie wolno oddalać się z miejsca katastrofy.

150


Tym razem się zatrzymała. – Zaufaj mi – powiedziała, gdy się zrównali. – Już raz cię ocaliłam, zapomniałeś? – Nie jesteś nieomylna – odrzekł głucho. – Nie jestem – przyznała, nieco urażona. – Ale nie raz latałam na Laras i z powrotem. Gdyby lot odbywał się zgodnie z planem, znajdowalibyśmy się teraz się nad przesmykiem, tuż przed Centrum, a rozbiliśmy się dużo dalej, na zachodnim brzegu. – Czemu? – spytał od razu. Niespodziewanie ruszyła przed siebie, gderając: – Czemu, czemu... Skąd mam wiedzieć? Ale właśnie dlatego chcę jak najszybciej stąd zniknąć. Poszedł jej śladem, niezdarnie brnąc po piasku. – Poczekaj! Jeszcze jedno pytanie: czy na pokładzie wybuchła jakaś bomba? – Skąd ten pomysł? – chrząknęła. – Hiperkoptery mają mechanizm gaszący, uruchamiany automatycznie tuż przed spodziewaną katastrofą. Nie zadziałał. – Nie – odparła, jak mu się wydawało, zdecydowanie za szybko. – Ale gdyby to była bomba, raczej teraz nie rozmawialibyśmy, prawda? Nie odpowiedział. Przez dłuższy czas maszerowali w milczeniu; migająca regularnie lampa boi powoli przestawała być tylko sprawiającym wrażenie złudzenia optycznego, wątłym odblaskiem. Znaleźli się całkiem blisko celu, z tej odległości cały korpus boi widzieli zupełnie wyraźnie i Sind wreszcie uznała, że dalej iść nie ma sensu. Zatrzymała się, mówiąc: – Tutaj. – Nie wiem, jak to podłączyć – oświadczył skwapliwie. – Nie musisz. – Uśmiechnęła się z pobłażaniem. – Odwróć się. – Co? – Ja to zrobię – oświadczyła, pociągając za suwak roboczego kombinezonu i powtórzyła: – Odwróć się. Nie wykonał polecenia, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w wyłaniającą się spod żółtego materiału gładką, ciemną skórę. – To po co ciągnęłaś mnie z sobą aż tutaj? – spytał z wymówką w głosie. Dłoń, rozpinająca zamek błyskawiczny zatrzymała się na wysokości pępka. – Na wszelki wypadek. Gdyby poszło coś nie tak, pomożesz. Mogę chyba na ciebie liczyć? – Spojrzała na Lopeza wyczekująco, ale milczał, więc dodała: – Nie zabrałam cię na darmowy striptiz. Zrozumiał aluzję; odwrócił się do Sind plecami. – Gdzie schowasz... – Zawahał się. – ...Tamto? W odpowiedzi potrząsnęła jakimś pudełkiem, po rzegotaniu zawartości domyślił się, że musiała wyciągnąć z przepastnych kieszeni kombinezonu podręczny niezbędnik z narzędziami. Nie potrafił odmówić sobie małego oszustwa; obróciwszy nieznacznie głowę, zauważył kątem

151


oka, jak zapina pas, mocując na nagim brzuchu niewielkie, przezroczyste pudełko. Dopiero, gdy pod stopami kobiety zachlupotała woda, rzucił w jej kierunku jawne spojrzenie. Mimo, iż wkrótce znikła mu z oczu, nie odwrócił wzroku. Czekał. *** – Kazali czekać. – Zacisnął pięści aż do bólu wbijając w palce w panel kontrolny. Dawno zapadł już zmrok; w sztucznym świetle skóra Tomali sprawiała wrażenie chorobliwie bladej, wręcz sinej. Wsparty na konsoli, oddychał ciężko. – Słyszeliście przecież skurwysyna. Kovács w osłupieniu pokręcił głową, ale nie odezwał się ani słowem. – Nie rozumiem. Mamy ślad – transmisję, mamy dowód, zdjęcia „Sokoła”. Wystarczyłoby wysłać poduszkowiec. Nie muszą o tym wiedzieć – zauważył któryś z kontrolerów. – Poczekamy – rzucił w gęstniejące od napięcia powietrze Tomala, po czym oderwał dłonie od konsoli i kiwnął głową na Kovácsa. – Chodź, napijemy się kawy. – Idź sam – mruknął Peter, nie podnosząc głowy. – Mam dyżur. Jerry zmarszczył brwi; najwyraźniej zirytował go brak entuzjazmu kolegi. – Wywołają cię, gdy będziesz potrzebny – oznajmił szorstko. – Po kawie lepiej się myśli, Peter. O wiele lepiej, rozumiesz? Kovács wreszcie podniósł głowę; zafrapowało go lodowate spojrzenie Tomali. Ociężale wstał z fotela. – Niech ci będzie – warknął i pierwszy ruszył do drzwi. Na korytarzu Tomala skierował się od razu w stronę automatu z kawą, lecz minął go obojętnie, a Kovács, nie udając nawet zdziwienia, podążył jego śladem. Kolejne korytarze przemierzali w milczeniu, bez słowa minęli sekcję odsalania, dopiero, gdy znaleźli się przed przejrzystymi ścianami hodowli sinic, opasujących stację zielonym półksiężycem, Tomala odezwał się cicho: – Wiesz, co trzeba zrobić? Postawić „święte krowy” przed faktem dokonanym. – Jak? – Kovács zastygł w oczekiwaniu; przez całą drogę podejrzewał, że kolega planuje coś niedozwolonego. Jerry oparł plecy o ścianę i powiedział, patrząc gdzieś w dal: – Ona żyje. Tylko Sind mogła wpaść na pomysł zastąpienia automatycznego sygnału transmisją odczytu czipu identyfikacyjnego. Tylko ona umiałaby to zrobić. Jestem na wolnym. Oficjalnie mnie zastępujesz, więc mogę zniknąć na kilka godzin. Pytanie brzmi, czy zechcesz mnie kryć, w razie czego, wiesz. – To nie jest dobrze postawione pytanie – odparł Peter z bolesną szczerością. – Prawidłowe brzmi: czy złamanie zakazu ma sens? Kazali czekać, ta zwłoka musi mieć uzasadnienie. Tomala uśmiechnął się krzywo. – Zwłoka nie wchodzi w rachubę – powiedział i zauważył jadowicie: – Wciąż masz do niej złość, wiem. Dobrze cię znam, Peter.

152


– Nie. – Padła odpowiedź. – Wybrała ciebie, trudno, miałeś farta. Nigdy źle jej nie życzyłem. Tomala w jednej chwili zgubił gdzieś ironiczny uśmieszek. Gadaj zdrów, zdawało się mówić jego spojrzenie. – Nieważne. Wezmę którąś z maszyn serwisowych, przed świtem powinienem dobić do brzegu. Kovács przekrzywił głowę, pytając oschle: – A ja mam za ciebie świecić oczami? Jerry oderwał plecy od ściany i minął kolegę, nawet na niego nie patrząc. – Możesz udawać, że o niczym nie wiedziałeś. Możesz nawet powiedzieć, że mnie nie znasz. Wszystko jedno – mruknął. – A jeśli kazali czekać z jakiegoś ważnego powodu? – rzucił Kovács za odchodzącym Tomalą. – Jeśli to jakaś śmierdząca sprawa? Myślałeś o tym? Nie usłyszał odpowiedzi. *** Noc zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Czas wlókł się niemiłosiernie, a jego upływ odmierzało już tylko rytmiczne pulsowanie światła na czubku boi, nieustające nawet wtedy, gdy Sind, na krótkie chwile, zamykała oczy. Widmowy powidok, błądzący pod zaciśniętymi powiekami zdawał się rosnąć i przybierać na intensywności z każdym drgnieniem zmęczonych mięśni. Przejmujące zimno nie pozwalało kobiecie zasnąć, nawet gdy Lopez wspaniałomyślnie okrył ją swoją marynarką. Siedzieli tak, pod jakimś nawisem skalnym, przytuleni do siebie, drżący, za wszelką cenę starając zatrzymać tę resztkę ciepła, którą jeszcze wydzielały ich wyczerpane ciała. Bez urazy, Sind, ale to najgorsza noc w moim życiu, powiedział Lopez kilka godzin wcześniej. Nie odpowiedziała, więc później już nie odezwał się ani słowem. Bardziej czuła, niż słyszała nierówne, słabe i opieszałe bicie jego serca, przeplatające się z miarowym, ciężkim stukotem dobywającym się z jej piersi. Potem, gdy zmarzła i skostniała, przestała słyszeć cokolwiek, poza obmierzłym szumem stopionego z ciemnością akwenu. Świtało, gdy zauważyła, że to lampa na boi rozmywa się, dwojąc się w oczach jak odbicia w krzywym lustrze. Z trudem przetarła powieki zgrabiałymi, stwardniałymi na kamień palcami. Długo trwało, zanim zrozumiała, że drugi, świetlny punkt rośnie, zmieniając się w całą feerię barwnych lamp pozycyjnych przybijającego do brzegu poduszkowca. Potrząsając ramionami, zsunęła z nich marynarkę i, zanim wstała, okryła nią siedzącego obok Lopeza. Przez chwilę posuwała się na czworakach, dopiero widok wysiadającego z maszyny człowieka dodał jej sił i zmusił do powstania. Stawiała stopy niezdarnie, zataczając się jak pijana i, potknąwszy się o jakiś sterczący z piachu kamień, upadłaby, gdyby mężczyzna, nadbiegający od strony akwenu, nie pochwycił jej w ramiona. – Jerry – wyjąkała, wtulając twarz w jego pierś. – Jerry, tak się bałam, że nikt nas nie znajdzie...

153


Tomala przycisnął Sind do siebie jeszcze mocniej, ostrożnie zanurzając palce we włosach kobiety. – Znajdą, Ami. Szukają. Ale wcale się nie spieszą, psiakrew! – wyjaśnił. Powoli podniosła głowę, obdarzając Jerry‘ego zaskoczonym spojrzeniem. – Przypłynąłeś tutaj... sam? Skinął głową bez słowa. Zrozumiała; przestała się dziwić, ale nie potrafiła powstrzymać łez, cisnących się do oczu. Wspięła się lekko na palce i pocałowała Tomalę z wdzięcznością. Długo nie pozwolił kobiecie oderwać zziębniętych, spękanych z odwodnienia warg od swoich ust, a nawet, gdy zdyszana, usiłowała zaczerpnąć powietrza, nadal błądził językiem po jej brodzie, policzkach i szyi. Poddała się chwili, zacisnęła powieki, by powstrzymać wytaczające się spod nich fale wilgoci i wplotła palce w jasne włosy Tomali. Bliskość, zamiast ukoić skołatane nerwy, przywołała jednak bolesne, nieprzyjemne skojarzenie. Czy człowiek od pogrzebów nie zauważył, że przybyła pomoc? – Lopez! – wyrzuciła z gardła krótki, żałosny jęk i otworzyła szeroko oczy, patrząc na Tomalę błagalnie. – Został tam... Jerry wyraźnie odczuł wstrząsający jej ciałem dreszcz, cofnął wargi i pozwolił, by wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą ku niewysokim klifom. Lopez siedział oparty o skały, tak, jak go zostawiła. Zdawał się spać głęboko, z brodą opartą na piersi; Tomala przykucnął i lekko klepnął dłonią jego ramię, ale śpiący nawet się nie poruszył. Jerry przyglądał mu się z niepokojem przez moment, zanim zrzucił z barków mężczyzny marynarkę i uchwycił palcami przegub dłoni, ukrytej dotąd pod materiałem. – On nie żyje, Ami – powiedział głucho do stojącej tuż za nim kobiety. Sind powoli osunęła się na kolana i zarzuciła ramiona na barki Tomali. Rozpłakała się, przywierając mokrą od łez twarzą do pleców kochanka. Wysoko, ponad ich głowami, po jaśniejącym leniwie niebie, przemknął mechaniczny „Sokół”, lustrując powierzchnię globu bystrymi, elektronicznymi oczami. *** Wiedział, że coś się święci, czuł to przez skórę. W drodze do Trójki, poduszkowiec kilka razy mijały śpieszące ku stacji hiperkoptery, wprawiając nadbudówkę w rezonans dudnieniem potężnych silników. Zbyt wielu gości, rozumiał Tomala, zlatujących się jak sępy na żer; tylko czemu za cel obierają wyspę, a nie miejsce katastrofy? Tego nie pojmował, ale nie zwierzył się Sind ze swych obaw, nie chcąc zmartwić jej jeszcze bardziej. Skulona na fotelu obok, co chwilę pociągała nosem, w otępieniu wpatrując się w kokpit. Od czasu, gdy opuścili plażę, nie rozmawiali wiele, a nawet kiedy już kobieta zdobyła się na jakąś lakoniczną, wymuszoną uwagę, mówiła szeptem, jakby obawiała się, że zbudzi leżącego za fotelami trupa Lopeza. Stacja–wyspa nieubłaganie rosła w oczach. Nawet z oddali rzucało się w oczy lądowisko szczelnie zastawione obcymi maszynami. Tomala sprawnie okrążył pływającą konstrukcję,

154


kierując poduszkowiec do przystani, zanim jednak zdążył wysłać prośbę o zezwolenie na dokowanie, z głośników rozległ się komunikat dyżurnego portu. Kazano im czekać. Czas mijał, Tomala ponawiał wezwania, ale wciąż otrzymywał to samo polecenie. Singh przysłuchiwała się wszystkiemu z rezygnacją, obojętnie znosząc coraz wulgarniejsze przekleństwa, jakimi Jerry zasypywał upartą ekipę stacji. Dopiero, gdy zagroził, że na resztkach paliwa pożeglują do Dwójki, dyżurny rozłączył się na moment, po czym wydał zgodę na dokowanie. To nie są normalne procedury, kołatało Tomali po głowie, gdy pomagał Sind wydostać się z poduszkowca na szczeble drabinki, prowadzące na poziom portowy. Gdy tylko wystawił głowę ponad pomost, na moment zamarł, skonsternowany. – Co jest, Ami? – Podniósł wzrok. W wilgotnych oczach stojącej na podeście kobiety czaił się lęk. – Nie powiedziałam ci wszystkiego – wyznała z żalem. Tomala głośno przełknął ślinę, mocniej zacisnął palce na szczeblach drabinki i, już bez ociągania, wydostał się na górę. Uspokajająco otoczył Sind ramieniem i rzucił wyzywające spojrzenie ludziom w białych kombinezonach ochronnych, zbliżającym się od strony kapitanatu. – Ami Sind – Zwołali zebranie bez słowa wyjaśnienia. Pochłonięta naprawą szwankującego systemu zasilania Sind odpuściłaby je sobie, gdyby Kumar niemalże siłą nie zaciągnął jej do mesy. Spóźnili się nieco; narada już trwała, ale zamiast gwaru i podniesionych głosów, w największym z pomieszczeń stacji panowała niecodzienna cisza. Ami rozejrzała się po dziwnie spokojnych współpracownikach, po czym zatrzymała wzrok na Sarze Grimson, skupiając uwagę na trzymanym przez uczoną przedmiocie, ale w półmroku, nieskutecznie rozpraszanym przez oświetlenie awaryjne niełatwo było odgadnąć, czym jest owa rzecz. – Co to? – Sind skrzywiła się jak przestraszone dziecko. Mikrobiolożka uniosła dłoń i zamachała umieszczoną między palcami pałeczką. – Wymazówka – oświadczyła, zaskoczona, że ktoś może zadać tak głupie pytanie. – Otwórz usta. – Nie rozumiem. – Ami cofnęła się odruchowo, czując obecność męża za plecami. Wiedziała, że gdyby nawet zdecydowała się na ucieczkę, Kumar nie pozwoliłby na to. Po co zresztą miałaby zachowywać się tak nierozsądnie? Lepiej zostać i dowiedzieć się, co jest grane; nie postawiła następnego kroku w tył. Grimson wzruszyła ramionami. – Rutynowa procedura, nic ci nie będzie. – Zapewne. – Sind kiwnęła głową. – Ale wolę wiedzieć, po co to wszystko. – Podobno nudzą cię naukowe dyrdymały – zauważyła ironicznie uczona, ominęła Ami i podeszła do Kumara, kierując wymazówkę w stronę jego ust. – Trzeba się było nie spóźniać. No, panie Sind, daj pan dobry przykład żonie.

155


Ami zdawało się, że mrugnęła przy tym porozumiewawczo, a w oczy Kumara rozbłysły w momencie, gdy Grimson przesuwała końcówką patyka po wewnętrznej stronie jego policzka. Nie poczuła zazdrości, jedynie niesmak; potwierdziło się to, co do tej pory jedynie przeczuwała. Niewiele brakuje, żeby zaczęli obściskiwać się przy ludziach; nadęty nudziarz i stara krowa, dodała w myślach. – To nic nadzwyczajnego, Sind. – Jakby z oddali popłynął głos Sołowiowa, choć lekarz stał tuż obok Grimson. – Chcemy na podstawie DNA nas wszystkich stworzyć nowe, wirtualne modele doświadczalne. Tylko tyle. – Zamknął w kompozytowej probówce przekazaną mu przez mikrobiolożkę wymazówkę i podał kobiecie świeżą. – Nikt przed tobą nie protestował. Sind z odrazą zmarszczyła brwi, obserwując, jak kolejny patyk wędruje pod skrzydełko nosa Kumara, po czym odwróciła wzrok, z zaskoczeniem przyglądając się tym, którzy nie protestowali. Małżeństwo, państwo Hozumi, planetolog i specjalistka od terraformingu, szczerze znudzeni, oczekiwali na zakończenie rozgrywającego się przedstawienia. Twarz mężczyzny nie wyrażała niczego, poza pobłażliwym politowaniem; kobieta tylko prawie bezdźwięcznie bębniła palcami po stole. Na pewno zgodzili się na pobranie wymazu bez oporów; dlaczego ta Sind zawsze musi sprawiać problemy? Na samą myśl o tym, że stworzony na podstawie jej DNA komputerowy model organizmu, poddawany zostanie wielokrotnym kontaminacjom i umierając raz po raz, zużyje się, aż wreszcie zamienią go na nowy, po plecach Ami przebiegł nieprzyjemny dreszcz. – Pięć modeli wam starczy – oświadczyła głucho, odwracając się na pięcie. Ominęła Kumara i wybiegła z mesy, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. *** W ich monotonnym życiu coś się zmieniło, i nie chodziło tylko o coraz jawniejszą skłonność Kumara do Grimson, ani nawet o to, że pochłonięty programowaniem nowych organizmów doświadczalnych mąż spędzał w pracowni mikrobiologicznej prawie całe dnie. Już raczej o to, że po powrocie do kwatery z jego ust nie padało prawie nic, poza zdawkowymi uwagami dotyczącymi codzienności. Ami nie miała zbyt wiele czasu, by dociekać przyczyn powściągliwości męża, bo w ciągu zaledwie tygodnia przydarzyły się aż trzy awarie zasilania, którym musiała sprostać samotnie. Nie zamierzała zresztą przeszkadzać rozkwitającemu za jej plecami romansowi, ani udawać, że przyszłość własnego związku obchodzi ją bardziej niż stan wciąż niesprawnej „Gazeli”. Z rzadka tylko niepokojona przez kolegów, spędzała przy kopterze eksploracyjnym długie godziny, tęskniąc do Tomali i ponad miarę przeciągając prostą, zdawałoby się, naprawę, z braku części zamiennych z góry skazaną na porażkę. Odwiedziny Dory Hozumi zaskoczyły ją bardziej niż inne wizyty, zwykle mające na celu odwołanie Sind do pilniejszych napraw, zwłaszcza, że specjalistka od terraformingu nie zwykła zbyt często udzielać się towarzysko.

156


– Na pewno nic nie padło? – spytała z przekąsem Ami, udając, że z uwagą wpatruje się w ekran diagnostyczny, choć widniejące na nim parametry silnika opisywały stan sprzed kilku dni. – Dziś na szczęście nic – odpowiedziała ironicznie, na tyle, na ile pozwolił jej cieknący nos. – Wystarczy niespodzianek. I tak, przez awarie ogrzewania, większość chodzi zasmarkana. – Ostentacyjnie pociągnęła nosem i dodała z zazdrością: – Wszyscy, oprócz ciebie. Ami schowała się za konsolą diagnostyczną jeszcze głębiej. – Przyszłaś to zmienić? – Nie zamierzam owijać w bawełnę – odparła szczerze Hozumi. – Przyszłam dowiedzieć się, co jest grane. – Ode mnie? – Zdziwiona Ami uniosła brwi. – Od ciebie. W końcu to twój facet przebywa najbliżej źródła niewyczerpanej mądrości. Sind zamilkła; do tej pory sądziła, że Hozumi interesują wyłącznie powtarzające się awarie. – Rozczarujesz się – powiedziała po chwili. – Przeżywamy ciche dni. Praktycznie wcale nie rozmawiamy. Dora nie wyglądała na zdziwioną. Ominęła „Gazelę” i podeszła do konsoli diagnostycznej. – Więc pora się pogodzić. Nie ciekawi cię, co kombinuje Grimson? – Nie. Już w szkole nienawidziłam biologii – odgryzła się Ami, po czym nieświadomie przytoczyła słowa mikrobiolożki: – Nudzą mnie te wszystkie naukowe dyrdymały. Hozumi nagle spoważniała. Wyciągnęła z kieszeni używaną, mokrą chusteczkę i wytarła cieknący nos. – Żeby tylko o naukę chodziło. – Schowała chusteczkę z powrotem. – W tej chwili bardziej interesuje mnie, czemu Grimson zarządziła nieoficjalną kwarantannę. – Pierwszy raz słyszę. – Sind z obrzydzeniem obserwowała, jak specjalistka od terraformingu machinalnie wyciera wilgotne palce o spodnie. – A jednak. Kopter zaopatrzeniowy w tym tygodniu nie przyleciał, nie dziwi cię to? Ami wzruszyła ramionami. – Zdarza się. Dora pokręciła głową z dezaprobatą, dumając nad niefrasobliwością koleżanki. – Ale nie zdarza się, by odwołano dostawę na żądanie Grimson. Nie pytaj, skąd wiem. Po prostu wiem. Tak się składa, że mieliśmy z Masakim wyrwać się na parę dni nad Akwen. I, oczywiście, nic z tego nie wyszło. Sind wzruszyła ramionami. Nie wierzyła, by w grę wchodziło coś więcej poza tradycyjną już, wymianą złośliwością między rywalizującymi ze sobą uczonymi. – To może nie mieć związku – orzekła, ostentacyjnie wodząc palcem po ekranie diagnostycznym. – Żywności nie braknie. To nie pierwsze opóźnienie i na pewno nie ostatnie. Hozumi zmarszczyła czoło i podeszła jeszcze bliżej, mówiąc szeptem: – Zgoda, żywności nie braknie, ale zdaje się, że z utęsknieniem czekasz na części zamienne? „Gazelą” w tym stanie nigdzie się nie ruszymy. – Wskazała ruchem głowy na stojący

157


z tyłu minikopter i dodała z mocą: – Uwierz mi, Grimson z jakiegoś powodu chce zatrzymać nas wszystkich na Laras. Dobrze byłoby poznać ten powód, nie uważasz? Sind westchnęła cicho; wstrzymanie lotu z zaopatrzeniem również i jej pomieszało szyki. Nie chodziło tylko o zamówione części zamienne do „Gazeli”, bo zastąpienia wymagał również wadliwy, choć całkiem niedawno wymieniany, element zawiadujący przesyłem energii z siłowni na stację, ale Ami trudno było rozstać się z własną, bardziej przyziemną teorią na temat przyczyny opóźnienia. – Spróbuję – obiecała bez entuzjazmu. Hozumi skinęła głową. Przez jej wąskie usta przemknęło nieokreślone drżenie, coś jakby szczątkowy uśmiech. A może tylko cierpiętniczy grymas, któremu kładące się na twarzy cienie nadały triumfalnego charakteru? Upodobanie Dory do teorii spiskowych, połączone z przekonaniem o własnej nieomylności już nie raz stało się przyczyną nieporozumień między pracownikami stacji i Ami zaczęła żałować, że niepostrzeżenie pozwoliła się wciągnąć w kolejną intrygę. Przyjrzała się koleżance jeszcze uważniej; szkliste, błyszczące od gorączki oczy uczonej tchnęły bezczelną pewnością siebie i w umyśle Sind zakiełkowało przekonanie, że Hozumi wiedziała więcej, niż chciała przyznać. Albo przynajmniej uważała, że wie, ale co było prawdą, Sind nie potrafiła rozstrzygnąć. *** Mimo, iż nie chciała tego przyznać, pracownia mikrobiologiczna od zawsze wzbudzała w niej szczerą niechęć. Długo kluczyła po stacji, zanim odwiedziła naukową część kompleksu i spojrzała przez ściany z kompozytowego szkła do wnętrza laboratorium. Pomieszczenie sprawiało wrażenie pustego; gdzie, do cholery, mógł ukrywać się Kumar, skoro nie znalazła go ani w ich małżeńskiej kwaterze, ani tutaj? W łóżku Sary Grimson, odpowiedziała sobie natychmiast, ale nie poczuła gniewu, a jedynie ulgę, bo oznaczało to przesunięcie rozmowy z mężem w bliżej nieokreśloną przyszłość. Rozluźniona, podążała wzdłuż ściany, sunąc palcami po listwie, łączącej przejrzyste tafle, ciągnącej się aż ku drzwiom. Dobiegające do jej uszu strzępy słów, przypominające kolejno wymieniane cyfry, sprawiły, że wstrzymała oddech. Zdawało się, że tam, wewnątrz laboratorium, ktoś cicho odliczał, z wysiłkiem wyrzucając z ust chrapliwe słowa. Tuż przed progiem Sind zatrzymała się i jeszcze uważniej skupiła na dobiegających ze środka odgłosach; słowa na moment ucichły, po czym ktoś wznowił wyliczankę i ponownie ją przerwał, docierając do trzydziestu. Ami rozpoznała, do kogo należy znajomy, coraz bardziej zmęczony głos. Pchnęła niedomknięte drzwi i ruszyła jego tropem. – Kumar? Zaskoczony mężczyzna zgubił rytm, przestał liczyć i podniósł głowę, wlepiając w żonę błagalne spojrzenie.

158


– Ściągnij Sołowiowa – wybełkotał spieczonymi wargami. – Proszę... Zszokowana, skinęła głową bez słowa, ale nie ruszyła się z miejsca. Jak zahipnotyzowana patrzyła, jak mąż wraca do rytmicznego uciskania mostka leżącej na podłodze Grimson. Dopiero, gdy Kumar doliczył do trzydziestu, oderwał dłonie od klatki piersiowej Sary i otoczył ustami jej sine wargi, wdmuchując powietrze do płuc, Ami drgnęła. Wycofała się cicho, wpadając na wkraczającego do laboratorium Masakiego Hozumi. – Pomóż mu – rzucił zaaferowany planetolog, mocno popychając Sind z powrotem, ku centrum pomieszczenia. – Ja sprowadzę Iwana, ty zostań! Zaskoczona Ami w jednej chwili znalazła się przy mężu, coraz więcej wysiłku wkładającym w ratowanie Grimson. W krótkiej przerwie pomiędzy masażem serca a kolejną parą sztucznych oddechów Kumar rzucił żonie rozpaczliwe, błagalne spojrzenie, bezgłośnie prosząc o pomoc. Ami zagryzła wargi aż do krwi. Ma za swoje, zdzira, pomyślała, ale w chwilę później pośpiesznie opadła na kolana i zanim mąż zdążył wyprostować zgarbione nad nieprzytomną Sarą plecy, ułożyła dłonie na jej klatce piersiowej. Zaczęła liczyć. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... *** Rozładunek odbywał się automatycznie. Lopez wysiadł z pasażerskiej kabiny hiperkoptera i rozglądał się dookoła, zdziwiony, że kobieta, która wyszła mu na spotkanie, bardziej niż gościem interesowała się zawartością dostawy. Pan poczeka, rzuciła w jego stronę, najwyraźniej zakładając, że zastosuje się do polecenia bez szemrania. Czekał więc cierpliwie, wpatrzony w burą mgiełkę, unoszącą się nad niewyraźnym horyzontem rozległego pustkowia, nazwanego Wyżyną Laras jeszcze zanim stanęła na niej ludzka stopa. Z rozmysłem omijał wzrokiem stację – nieustannie atakowany przez pył kompleks kilku przysadzistych budynków. Zszarzałe ściany, zmatowiałe, niewielkie okna, ślady po zdemontowanych mechanizmach śluzy przy głównym wejściu i powoli ustępujące pola pustyni, małe lądowisko, zdradzały, że badania toczą się w tym miejscu od dawna, może nawet od początku eksploracji planety. Lopeza zawsze zastanawiało, co popycha ludzi do zaszywania w tak odludnych miejscach i choć zastanawiał się długo, nie znalazł dobrej odpowiedzi. Automat rozładunkowy właśnie umieścił ostatnią paczkę na unoszącej się kilka centymetrów nad gruntem palecie i kobieta o jasnobrązowej skórze, korzystając z małego, mieszczącego się w dłoni manipulatora, wydała polecenie, a poduszkowiec sam odnalazł drogę do hangaru. Lopez mimowolnie podążył za nim wzrokiem, spodziewając się, że wewnątrz ktoś przejmie ładunek, ale na progu nie pojawił się nikt. Dziwne, zważywszy, że takie placówki mają zwykle co najmniej sześcioosobową załogę. – Sama pani tu mieszka? – spytał zaczepnie.

159


Nie odpowiedziała. – Wejdźmy do środka – zaproponowała, zapraszając bardziej z obowiązku, niż z gościnności. – Trzeba opuścić lądowisko, bo nie wystartuje – dodała, wskazując na transportowiec. Ruszyła pierwsza, nie oglądając się na mężczyznę, pewna, że podąża jej śladem i wkrótce znikła wewnątrz kompleksu. Zanim Lopez przestąpił próg, obejrzał się, jakby z żalem, na startujący właśnie hiperkopter. Wiedział, że maszyna powróci następnego ranka, ale perspektywa spędzenia w wysłużonej stacji długiej, prawie trzydziestogodzinnej doby, nie uśmiechała mu się wcale. Nieprędko przekonał się, że kobieta nie była w stacji sama; jego przybycie nie wzbudziło spodziewanego zainteresowania. Zafrapowało to Lopeza, bo zwykle wizyty ludzi z zewnątrz stanowiły dla mieszkańców takich stacji urozmaicenie nudnej egzystencji. Zdążył odświeżyć się po podróży i pokrzepić nieciekawie smakującą kawą, zanim do mesy, raczej przez przypadek, niż z ciekawości zajrzał pucułowaty, młody jeszcze,ciemnoskóry facet, by ulotnić się po zdawkowym powitaniu. W drodze do sekcji medycznej, gdzieś w oddali, przemknął przez korytarz ponury, unikający kontaktu wzrokowego Azjata. Lekarz, nienaturalnie zdystansowany i wręcz cyniczny Słowianin, też, jak tylko mógł, unikał rozmowy, skupiając się wyłącznie na informacjach dotyczących denatki. Zgoda, wszyscy zachowują się nienaturalnie, ocenił Lopez, bo przecież pogrążeni są w żałobie. Stypa najwidoczniej odbyła się przed pogrzebem, dodał w myślach, bo od medyka wyraźnie dało się wyczuć zapach alkoholu, nieskutecznie maskowany miętowym płynem do płukania ust. Sara Grimson, nagła śmierć sercowa, przeczytał pobieżnie przesuwając strony przesłanego mu przez lekarza dokumentu. Osiemdziesiąt cztery, przeliczył szybko, co, po odjęciu lat spędzonych na locie w hibernacji, oznaczało wiek około pięćdziesiątki. Promieniowanie, przeciążenia, stres. Zdarza się, pomyślał; niemłode serce Lopeza też kilka razy łatano syntetyczną tkanką. Powściągliwość mieszkańców stacji miała swoje dobre strony: gdy zajmował się swoimi obowiązkami, nikt mu nie przeszkadzał. Ciało Grimson wkrótce znalazło się w dostarczonej hiperkopterem, transportowej trumnie, utrzymującej temperaturę i poziom wilgotności wystarczające do opóźnienia procesów rozkładu. Nie lubił momentu zamykania hermetycznego, choć stylizowanego na drewniane wieka, wydawał się mu bezduszny i mało romantyczny. Rozległe pustkowia otaczające stację budziły nostalgię, przywodząc na myśl ziemski Dziki Zachód, ale o pochówku w dawnym stylu, z wykopanym w gruncie grobem, trzeba było zapomnieć. Na całej planecie w obawie przed naruszeniem tutejszego wątłego ekosystemu, nie wydano zgody na ani jeden cmentarz z prawdziwego zdarzenia. Na tym globie rządzili pieprzeni mikrobiolodzy, zauważył z żalem. Reszta długiego dnia upłynęła spokojnie, zajęci własnymi sprawami gospodarze pozaszywali się w zakamarkach stacji, zostawiając gościa samemu sobie, więc Lopez z nudów oglądał telewizję w kwaterze gościnnej. Najwidoczniej prowadzili życie nocne, bo zbudzony ze snu

160


mężczyzna wyraźnie słyszał z korytarza pełne napięcia szepty, odgłosy pośpiesznych kroków, naprędce łagodzone, prowadzone przyciszonymi głosami kłótnie, przekleństwa i tupoty. Jakaś kobieta, zapewne Sind, kogoś strofowała, ale zamknięte drzwi kwatery gościnnej nie pozwalały rozróżnić słów, zlewających się w jeden rwący potok, pomieszany z charakterystycznym świstem poduszkowcowej palety. Potem wszystko ucichło, Lopez już prawie usypiał, gdy ktoś, zapewne znowu Sind, przebiegł korytarzem raz i drugi, śpiesząc nie wiadomo dokąd. Dopiero wtedy rozdrażniony Lopez poderwał się z posłania i wyjrzał na zewnątrz, ale cisza i pustka za drzwiami skutecznie ostudziły jego ciekawość. *** Na Sołowiowa, jak zwykle, trzeba było czekać i choć lekarz obiecał, że przyjdzie, to Sindowie mieli co do tego poważne wątpliwości. Alkohol, który towarzyszył mu od zawsze, w ostatnich dniach awansował na najlepszego przyjaciela medyka i poważnie komplikował i tak trudną sytuację. Kumar zażartował nawet, że Sołowiow, pijąc, usiłuje odkazić się od wewnątrz, ale Ami ten wymuszony dowcip nie rozbawił ani trochę. – Nie sądzę, by o to chodziło. Już raczej zagłusza w ten sposób sumienie – orzekła ponuro. – Co chcesz przez to powiedzieć? – To, że być może sam nas tym zaraził. Pamiętasz, jak pobierał wymazy? Kumar pokręcił głową z dezaprobatą, pociągnął nosem, po czym oświadczył: – Zachowujesz się zupełnie jak Dora Hozumi. Ami zamilkła, zmieszana; zdała sobie sprawę, jak łatwo rzucała podejrzeniami, krzywdzącymi nie tylko pogrążającego się w nałogu lekarza. Na dobrą sprawę, niejasnym było, czy prymitywna bakteria, odnaleziona u mieszkańców stacji naprawdę odpowiadała za ostatnie kłopoty. Prosty mikroorganizm, którego stali się mimowolnymi nosicielami, należał do organizmów na Laras dość pospolitych i nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by wywoływał jakiekolwiek dolegliwości. Grimson nie zdążyła zbadać, od jak dawna bakteria znalazła miejsce wśród naturalnej mikroflory ludzkiego organizmu, stając się jednym z wielu pozornie nieszkodliwych komensali, bytujących na błonach śluzowych nosa i gardła. Organizm ten okazał się jedynym podejrzanym, dysponującym niestety, mocnym alibi. Symulacje komputerowe Kumara dowiodły, że to, co miało atakować badaczy, faktycznie wykazuje powinowactwo do układu bodźcoprzewodzącego serca, ale nabiera zjadliwości dopiero po celowym wprowadzeniu do krwi, i to w organizmach skrajnie wycieńczonych, z poważnie obniżoną odpornością. – Dużo o tym myślałem – oświadczył Sołowiow, gdy już niezbyt pewnym krokiem wtoczył się do pracowni mikrobiologicznej i ciężko opadł na fotel, o mało co w niego nie spadając. – Doszedłem do wniosku, że te wszystkie katary, wiecie, co mam na myśli, to naprawdę są zwykłe przeziębienia. Nie mają, no, drugiego dna, czy czegoś takiego, tyle, że powodują obrzęk i prze-

161


krwienie śluzówek, wiecie, o czym mówię, wystarczy, żeby nasza nemesis, że się tak wyrażę, przeniknęła głębiej. Eee... tak. Dodatkowo, nie zapominajmy też o spadku odporności, zimnych nocach i tak dalej. Rozumiecie? – spytał, wbijając w Ami nieprzytomny wzrok. – Powiedzmy. – Westchnęła. – Powtarzające się awarie zrobiły swoje. Tyle tylko, że stacja ma swoje lata i przewinęło się przez nią wielu ludzi. Wcześniej żadne przeziębienie nie skończyło się zgonem. Ani prawdziwe, ani symulacyjne. Sołowiow spoważniał. – Masz lepszy pomysł? – spytał. Ami, zamiast odpowiedzieć, pokręciła bezradnie głową, a Kumar po raz kolejny pociągnął nosem i spytał z wymuszonym spokojem: – Masz na to coś skutecznego? – Tak. – Lekarz znów wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. – Johnny‘ego Walkera. Sind spochmurniał i wtulił głowę w ramiona. – Bardzo zabawne – wybełkotał zmienionym głosem. Ami oderwała plecy od ściany komory doświadczalnej i miękko położyła dłonie na barkach siedzącego przed nią męża, ale Kumar nie zwrócił uwagi na ten czuły gest, myśląc nad czymś głęboko. – Zostało mi niewiele czasu? – szepnął. Lekarz spoważniał, i w zakłopotaniu przesunął palcami po łysej czaszce, zupełnie jakby przeczesywał nieistniejące włosy. – No, nie wiem – odparł szczerze. – W zasadzie masz młody, silny organizm, urodziłeś się tutaj. Tamci, którzy już, że się tak wyrażę, zeszli z tego padołu, byli jakby obcy, no wiesz, przylecieli z Ziemi. No i – znów wyszczerzył zęby – mieli już swoje lata, jak wasz ulubiony, osobisty konował. To już prędzej ja powinienem zacząć odliczanie. – Nie mów tak. – Ami odruchowo, aż do bólu, zacisnęła palce na ramionach Kumara, ale mężczyzna ponownie to zignorował. – Nikogo nie będziemy wyliczać – poparł żonę. – Trzeba się tylko zastanowić, jak rozwiązać... problem. – Który? – Sołowiow wyciągnął z kieszeni małą, srebrną piersiówkę, otworzył ją i uniósł dłoń w geście „na zdrowie”. – Grimson, pana Hozumi, czy pani Hozumi? – Lopeza. – Padła odpowiedź. – Jeśli dowie się, że zamiast jednego, mamy już trzy trupy, to resztę życia spędzimy na zamkniętym oddziale zakaźnym. Władze zechcą to zdarzenie utrzymać w tajemnicy. Nie wiem jak ty, ale ani Ami, ani ja – przykrył dłońmi palce żony, tym razem delikatnie masujące jego barki – nie zamierzamy poświęcać się dla nauki. Wolimy już życie z wyrokiem. Lekarz upił z piersiówki solidny łyk, przełknął płyn, nie krzywiąc się ani odrobinę. – Zrobią z was małpy w objazdowym cyrku mikrobiologicznym – zapowiedział i choć miny rozmówców świadczyły, że nie mają pojęcia, co to jest cyrk, ani do czego służą małpy, dodał:

162


– Powinienem był to zgłosić już przy stwierdzeniu nosicielstwa, a teraz, no cóż, trzeba będzie jakoś posprzątać ten bajzel. Trudno... Jeśli wszystkie stacje monitoringowe działają tak jak nasza, to... – zawiesił głos, znów uniósł piersiówkę, dodając tym razem: – Na zdarowije! Właśnie tak działają, pomyślał Kumar Sind, obserwując bez słowa, jak lekarz pije, długo, chciwie, do dna. *** Poczuła nieprzyjemne mrowienie w krzyżu, gdy automatyczny transportowiec ociężale lądował u stóp stacji, a gdy dotknął gruntu, przekazując mu wytwarzaną przez potężne silniki wibrację, Sind również zadrżała, mimowolnie zagryzając wargi. Za jej plecami właśnie wstawało słońce, odzierając całą okolicę z barw; na tej planecie określenie „bladym świtem” nabierało dosłownego znaczenia. – Chodźmy. – Kumar niedbale klepnął ją w ramię. – Nie mamy wiele czasu. Z ociąganiem ruszyła z miejsca, niechętnie podążając za spieszącym ku hiperkopterowi mężem. Nie rozumiała, do czego właściwie miałaby się przydać na tym etapie; to Kumar pracował niegdyś jako programator lotów automatycznych, ona jedynie opanowała podstawy niezbędne do obsługi prostych sterowników urządzeń technicznych. Zapewne przeraża go samotność, doszła do wniosku, wlokąc się, noga za nogą, po podeście pogrążającym się w nawianym z pustyni pyle. Od kiedy zostali w stacji całkiem sami, nie licząc oczywiście pogrążonego w sztucznym śnie Lopeza, mężowi wróciła ochota do rozmowy. Właściwie od tamtej pory nie przestawał mówić, jakby chciał nagadać się za czterech martwych kolegów, z tym, że nie zanudzał już żony zasłyszanymi od Grimson ciekawostkami astrobiologicznymi. Teraz snuł tylko plany na przyszłość i rozważał różne możliwości zatarcia śladów po tajemniczej epidemii. Ami nie odważyła się podjąć tematu, co będzie, jeśli seria zgonów nie zakończy się na zmarłym kilka godzin wcześniej Sołowiowie. Uczepiła się niosącej nadzieję hipotezy, że choroba atakuje tylko słabsze organizmy, lata temu przybyłe z Ziemi, z kolejnymi falami kolonizacyjnymi. Takie, jak Masaki Hozumi, którego, nie wiadomo czemu, wzięli na pierwszy ogień. Może, po prostu, leżał najbliżej wejścia do chłodni? Łatwo przyszło Sindom zsunąć na poduszkowcową paletę martwe ciało planetologa, ale już posadzenie zesztywniałych zwłok w fotelu części pasażerskiej hiperkoptera sprawiło im nie lada problem. Dobrze chociaż, że Kumar, przejęty nieprzyjemnym zadaniem, tym razem odzywał się z rzadka, wzdychając ukradkiem. Po przeniesieniu Dory Hozumi i Sołowiowa małżonkowie czuli się zupełnie wyczerpani, a przecież w chłodni czekała jeszcze trumna Sara Grimson. Ami wyczuwała, że Kumar, być może podświadomie, opóźnia moment, w którym będzie zmuszony do pożegnań; nie samo zmęczenie powstrzymywało go przed przestąpieniem progu chłodni po raz ostatni. Gdy wsuwał palce w uchwyty w trumnie Grimson, wzdrygnął się, odwrócił wzrok i mocno zacisnął

163


szczęki, ale i tak stężała z żalu maska, w którą nieświadomie zmienił twarz, zdradziła, z jak wielkim cierpieniem się zmagał. Wyglądał zupełnie jak wtedy, gdy Sołowiow z Hozumim z trudem odciągnęli go od Sary tuż po nieudanej resuscytacji. Nigdy wcześniej nie pozwolił sobie na tak jawną demonstrację rozpaczy. Ami wcześniej nawet nie przypuszczała, że uczucia, które żywił do Grimson, mogły być czymś więcej, niż efektem nudy, pustą rozrywką mężczyzny rozczarowanego nieudanym małżeństwem. Zapamiętała dobrze, towarzyszącą tamtemu widokowi, ulotną chwilę przewrotnej satysfakcji, która prawie od razu przeistoczyła się w gorycz, tak dojmującą, że gdy tylko okazało się, że śmierć wyciągnie łapy po kolejne osoby, Ami liczyła nieśmiało, że zabierze również Kumara. Nadaremnie; chociaż, może to i lepiej, bo kto teraz przeprogramowałby komputer hiperkoptera? Tuż po przeniesieniu zwłok Sary do transportowca, udała, że nie widzi, jak mąż, rozszczelniwszy trumnę, uchyla wieko i ukradkiem, z czułością, na którą od dawna nie zdobywał się wobec Ami, głaszcze lodowaty, jakby wytopiony z wosku policzek martwej rywalki. – Wciąż ją kochasz – zauważyła z wyrzutem, gdy wysiadał z maszyny. – Tyle chyba mi wolno? – spytał wyzywająco, choć z ledwo tłumionym bólem. – Ty masz swojego Tomalę. A ja, już zawsze, będę miał tylko ją. – Wyskoczył na piasek tuż obok żony, starając się z całych sił nie musnąć jej ramieniem, po czym stwierdziwszy, że Ami, jak zahipnotyzowana, wciąż patrzy na siedzących w fotelach, trzech martwych pasażerów, dodał: – Taką, jak teraz widzisz. Pewnie się cieszysz, że taką ją zapamiętam? – Nie – wyznała prawie bezgłośnie, zaskoczona, że Kumar wie o Tomali. Wzruszył ramionami. Przymknęła powieki, wsłuchując się w chrzęszczenie piasku pod stopami oddalającego się męża. Nie uwierzył, że odpowiedziałam szczerze, pomyślała. A może wcale go to nie obchodziło. *** Nie od razu zorientowała się, co jest nie tak. „Gazela” miękko osiadła na kamienistym gruncie, Sind prawie natychmiast, z niecierpliwością, pchnęła drzwiczki i, zanim jeszcze dotknęła stopami podłoża, wciągnęła w płuca wypełnione swądem spalenizny, wyraźnie przesycone wilgocią powietrze. Po prawie czystym niebie leniwie toczyła się blada, jakby wyblakła tutejsza gwiazda, żółto–biały karzeł, daleko spokrewniony z ziemskim Słońcem, a deszcze rzadko nawiedzały okoliczne pustkowia. Jedynym źródłem wilgoci pozostawałby Akwen, gdyby, oczywiście, hiperkopter nie miał rozbić się na pustyni, tuż u granic Wyżyny Laras. A jednak Sind wyczuwała obecność wody, a gdy tylko stanęła na gruncie i, oddaliwszy się od maszyny na kilka kroków, doświadczyła na spoconej skórze chłodnego powiewu wiatru, mogącego ciągnąć tylko od Akwenu. Czyżby „Gazela” nie trafiła tam, gdzie powinna?

164


Z tego miejsca nie zdołała dostrzec zbiornika, musiał skrywać się przed jej oczami za ostrą, wzniesioną ku niebu krawędzią klifu, ale dałaby głowę, że słyszy szum wody, pomieszany z wyciem wiatru i skwierczeniem dogasającego pożaru. Tuż przed oczami Sind, prawie od miejsca, w którym wylądowała, aż ku skalnej krawędzi, rozciągał się obszar usiany szczątkami rozbitej maszyny transportowej, gdyby nie one, natychmiast pobiegałby na klif, by przekonać samą siebie, że nie majaczy. Potarła nerwowo czoło, czując wypieki powoli wstępujące na policzki. Nabrzeże, tak, bez wątpienia. Serce Ami zatrzepotało jak szalone; wróciła do „Gazeli” i, starając omijać wzrokiem bezwładne ciało pogrążonego w śpiączce Lopeza, przypięte do drugiego fotela, wywołała na ekran wpisane przez męża współrzędne celu. Osłupiała; dlaczego nie sprawdziła ich wcześniej? Przecież tak starannie wybrali miejsce katastrofy, dlaczego więc znalazła się na zachodnim brzegu, z dala od uczęszczanych szlaków powietrznych, na ziemi prawie niczyjej, jałowym skalnym pustkowiu, bez przeszkód smaganym wiatrem znad akwenu? Nie tam, gdzie powinna się znaleźć; zamiast na wschód, ku Centrum, polecieli na północ, nie rozumiała tylko, czemu. Po głowie krążyło jej wiele sprzecznych myśli. Przecież wraku nikt tu nie znajdzie, a ona, zgodnie z poleceniem męża, ma zostawić Lopeza tutaj samego. Cały, w drobnych szczegółach opracowany plan się rozsypywał; Sind tak bardzo potrzebowała wsparcia. Daremnie wzywała stację przez radio, niepomna na surowy nakaz zachowania ciszy w eterze, który wydał jej Kumar. Czyżby coś mu się stało? Umarł... Na samą myśl zabrakło jej tchu; poprzednio czekała na śmierć męża, jak na wyzwolenie, ale ziszczenie się niedawnego jeszcze życzenia napawało kobietę przerażeniem. Nie teraz, Kumar, nie w chwili, gdy potrzebuję cię najbardziej, błagała w myślach. A może z rozmysłem zmienił trasę lotu? Świadomość, że o pomyłce nie mogło być mowy, docierała do Ami opornie, choć przecież mąż znał się na programowaniu, jak mało kto. Oblała się zimnym potem, gdy piskliwy sygnał automatycznego pilota przypomniał, że maszyna, zaprogramowana na samoczynny powrót do stacji, wkrótce uniesie się w powietrze i czas usunąć się na bezpieczną odległość. Ostatkiem sił, zaciskając z wysiłku zęby, Singh wyciągnęła z „Gazeli” nieprzytomnego Lopeza, zatrzasnęła drzwi, po czym, odciągnąwszy mężczyznę jak najdalej od startującego koptera, bezsilnie patrzyła, jak odlatuje bez niej. – Kumar Sind – Do zagubionej na rozległych pustkowiach Wyżyny Laras, samotnej placówki badawczej Braun dotarł o zmierzchu. Zachodzące, blade słońce nie czerwieniało, jak pamiętał jeszcze z Ziemi, nawet w chwilę przed zapadnięciem się pod horyzontem, przejmując na chwilę brudnoszarą barwę od unoszącego się ponad gruntem pyłu. Tym razem nie podróżował samotnie; kilku, podobnie jak on, odzianych w kombinezony ochronne naukowców przyleciało razem z nim rządowym transportowcem. Dołączyli do wcześniej przybyłych specjalistów, paru

165


z nich wciąż jeszcze krążyło wokoło stacji, zbierając próbki, ale Braun nie poświęcił im większej uwagi, kierując się od razu do towarzyszącego kompleksowi hangaru, gdzie urządzono centrum badawcze. – Muszę zobaczyć faceta, który ocalał – oświadczył, wyciągając dłoń na powitanie do szefa ekipy. Jakkolwiek groteskowym wydawało się podanie rąk, odzianych w rękawice ochronne, naukowiec ochoczo podał mu dłoń, po czym skinął na podwładnego. – Przyprowadź Sinda – polecił. – Jest zakażony? – spytał od razu agent. – Raczej jest nosicielem – poprawił go naukowiec. – Zapewne oni wszyscy byli. Tyle tylko, że to, co siedzi w jego gardle, jest dobrze znane i nieszkodliwe. Nie rozumiem, co tu zaszło i skąd właściwie alert kontaminacyjny. – A ta kobieta, Grimson – przypomniał sobie Braun. – Ta, która zmarła nagle i niespodziewanie. To ma jakiś związek? – Nie. Może pan obejrzeć akt zgonu i kartotekę medyczną. – Później – zapowiedział agent bez entuzjazmu. Zapewne są sfałszowane, pomyślał, stając obok naukowca i spoglądając na ekran zapisany drobnym maczkiem enigmatycznych skrótów i określających je wartości liczbowych. Brauna zawsze fascynowała możliwość prześledzenia przyszłych losów własnego organizmu, czyli, niejako, poznania przyszłości. Od kiedy uprosił jedną z dawnych kochanek, by – dla zabawy – stworzyła jego model doświadczalny, znał nawet datę swojej śmierci. Przybliżoną, teoretyczną, opartą na ekstrapolacji stanu zdrowia w tamtym momencie, czyli niezbyt wiarygodną, wtedy odległą, z upływem czasu coraz bliższą, zapewniającą jednak pewien złudny komfort psychice. Pozwalającą bez obaw wyruszać na każdą niebezpieczną akcję, z fałszywym przekonaniem, że „to jeszcze nie tym razem”. A potem, gdy prawie niepostrzeżenie minął określony niegdyś przez program termin, Braun przestał wierzyć w przepowiednie, choć przy każdej okazji, z upodobaniem, przypatrywał się wieszczbom fałszywego proroka. Teraz, na jego oczach, zmieniały się czyjeś ciśnienia skurczowe i rozkurczowe, tętno, temperatura, spadały i podnosiły poziomy elektrolitów, wzrastały i opadały aktywności enzymów, hormonów i neuroprzekaźników. Toczył się wirtualny żywot martwego już człowieka, którego przeżył jego własny model doświadczalny. – Czyje to? – spytał. – Masakiego Hozumi. – Padła odpowiedź. – Zaczynamy od zera: zresetowaliśmy modele, wprowadziliśmy te same zmienne. Jak na razie, nic nie zapowiada, że powtórzą się ich kłopoty. – Badacz wskazał ruchem dłoni na przejście pomiędzy hangarem a stacją. Braun podniósł wzrok znad monitora; w drzwiach pojawił się jeden z naukowców, poprzedzany przez pucułowatego człowieka. Mężczyzna ze znudzoną miną podszedł do stanowiska badawczego. Jako jedyny nie nosił kombinezonu; jego brązowa skóra wydawała się na tle białych uniformów ochronnych jeszcze ciemniejsza, niż była nią w istocie. Rozejrzał się po obecnych podejrzliwie; wszyscy wglądali podobnie.

166


– Co znowu? – mruknął. Agent ominął szefa ekipy i zrobił krok do przodu, przedstawił się i dodał: – Mam kilka pytań. – Świetnie. – Sind skinął głową, jakby spodziewał się właśnie takiej wizyty, poszukał wzrokiem wolnego krzesła i opadł na nie z wyraźną ulgą. – Odwaliłem za pana brudna robotę, Braun – oświadczył, zakładając nogę na nogę. Śledczy uniósł wysoko brwi, choć wizjer kombinezonu zapewne uczynił ten grymas nieczytelnym. – Czyżby? – Bez wątpienia. Zdusiłem w zarodku porządną epidemię. Zarząd powinien być mi wdzięczny. – Panu? Ciekawe. – Braun splótł ręce na piersiach. – Jak pan myśli, dlaczego transportowiec rozbił się na pustkowiu? Dlaczego spłonął, bo zakładam, że spłonął, pomimo sprawnego mechanizmu przeciwpożarowego? Odłączyłem go, rozumie pan? Prewencyjny wyrzut gaszący nie miał prawa zadziałać. Nikt nie będzie dociekał prawdziwych przyczyn śmierci ofiar katastrofy. Braun podniósł krzesło i umieścił je naprzeciw Sinda, po czym postawił stopę na siedzeniu i opierając przedramię na kolanie, pochylił się do przodu, by lepiej przyjrzeć się rozmówcy. Przechwałki programisty zaczynały go drażnić. – Wiem, co pan zrobił, Sind – warknął. – To wszystko miałoby nawet sens, gdyby później nie wysłał pan alertu kontaminacyjnego. – Nie zrobiłem tego. Po co, po tylu staraniach? To byłby nonsens. Śledczy skinąłby głową, gdyby tylko pozwalał mu na to kombinezon. Sygnatury wskazywały, że ostrzeżenie wysłano właśnie stąd, z placówki na Laras. Od tej jednej wiadomości zaczął się cały cyrk, a jedyną osobą, która mogła ją wysłać, był programista; dlaczego tak zażarcie się tego wypierał? – Wysłał pan zgłoszenie, Sind – orzekł sucho. – Znam nawet dokładny czas. Wtedy, na stacji, nie przebywał już nikt, oprócz pana. Młody człowiek zmusił się do uśmiechu pełnego politowania. – Dokładny czas, powiada pan? – rzucił nieco drwiąco. – Czas pojawienia się alertu w systemie wczesnego ostrzegania? Coś panu powiem, zanim się pan za mocno zagalopuje, Braun. Taką wiadomość można wprowadzić do sieci, określając żądaną godzinę wysłania, o ile oczywiście, wie się jak. I ułatwię panu dochodzenie: podpowiem, kto mógł ją wysłać. Sprawdził pan już, kim naprawdę był niejaki Tony Lopez? Braun zachował kamienną twarz, nie zamierzając żadnym mimowolnym drgnieniem mięśnia, że rewelacje programisty wywierają na nim jakiekolwiek wrażenie. – Tony Bishop, wolny strzelec pracujący głównie dla „New Herald” – oznajmił obojętnie. – Wystarczyło postawić jego przedramię pod czytnik, żeby się tego dowiedzieć. To dlatego potraktował go pan moderolem? Bo zakładam, że teteesu z tak końską dawką nie zastosowałby wasz lekarz, jak on się nazywał?

167


– Sołowiow – podpowiedział szef ekipy badawczej. – Dawkę dobierał Sołowiow – wyjaśnił Sind beznamiętnie. – Zanim zmarł. Plaster przykleiła Lopezowi moja żona. Zrobiła coś nie tak? Zapomniała odkleić, bidulka? Braun zdjął nogę z krzesła. Resztę ekipy też mogli wykończyć moderolem, trzeba będzie pogonić toksykologię, pomyślał. Wyjaśnienie nasuwało się samo: Sind zmyślił epidemię, żeby ukryć inną zbrodnię, jakieś pospolite draństwo, które trzeba było zatuszować grubszą sprawą. – Nie zapomniała. Ale na pańskim miejscu zacząłbym szukać dobrego adwokata – poradził, jakby od niechcenia. Sind nie okazał ani krzty zdziwienia, ale nie udało się mu ukryć niepokoju. – Facet się przekręcił? A to dobre. Mówiłem panu, epidemia – powiedział, ocierając pot wstępujący na czoło. Braun najchętniej powtórzyłby gest rozmówcy, czuł bowiem, jak po skroni spływa mu gęsta, ciepła kropla, ale w porę przypomniał sobie o kombinezonie. – Nie. Moderol – odparł, złorzecząc w duchu niewygodom ubioru ochronnego. – Systemy przezskórne nie zabijają – odpowiedział natychmiast programista. – Podpuszcza mnie pan. Lek uwalnia się powoli, ta końska dawka, o której pan wspomniał, rozłożona zostaje na kilka dni. Moderol w żadnym momencie nie przekracza dopuszczalnego stężenia. Zbyt dobrze zna się na rzeczy, jak na komputerowca, przyszło do głowy Braunowi, zanim, przysuwając krzesło jeszcze bliżej Sinda, usiadł i spojrzał przesłuchiwanemu prosto w oczy. – Bishop chorował na serce – orzekł. – Moderol znacznie je osłabił. Wykończyłeś faceta, Sind. Programista wzruszył ramionami. – Jeśli nawet, to tylko pośrednio – przyznał. – Ale czy fakt, że rozmawiam teraz z panem, Braun, a nie z jakimś durnym gliniarzem, nie oznacza przypadkiem, że zejście Bishopa jest zarządowi na rękę? – Pan to powiedział – mruknął Braun, wstając. – Nie ja. Nie mógł otwarcie przyznać, że Sind poniekąd miał słuszność. Zachował to dla siebie. *** – To ona. – Długowłosa lekarka, nie wyjmując rąk z kieszeni, wskazała ekran ruchem głowy. – Ami Sind. Kobieta w izolatce poruszyła się niespokojnie, jakby wyczuła, że jest obserwowana. Do tej pory, skulona, leżała na posłaniu; Braunowi zdawało się, że śpi. Jeśli faktycznie spała, musiały dręczyć ją koszmarne sny. – Chcę z nią porozmawiać – oświadczył. Doktor Mera bez słowa wyjęła z kieszeni prawą dłoń i uruchomiła panel komunikacyjny. Na stoliku, tuż obok łóżka Sind, rozjarzył się wirtualny monitor. Sind nie spała, bo gdy tylko

168


pomieszczenie rozświetlił ekran z ikoną nadchodzącej rozmowy, a błękitna poświata wdarła się pod jej powieki, uniosła je ciekawie. – Masz gościa, Ami – oznajmiła lekarka, pochylając się nad panelem i cofnęła się, ustępując miejsca Braunowi. – Proszę – powiedziała i znów ukryła dłoń w kieszeni, po czym wyszła; drzwi zasunęły się za nią z cichym sykiem. Kobieta w izolatce podniosła się powoli i usiadła na posłaniu po turecku, tak, by lepiej widzieć ekran. Gdy tylko ukazała się na nim blada twarz Brauna, Sind zmrużyła oczy nieufnie, wyraźnie rozczarowana. – Spodziewała się pani kogoś innego? – spytał. Wzruszyła ramionami. – Wszystko jedno – odparła ponuro. – Oliver Braun, Rada Bezpieczeństwa Kolonialnego – wyrecytował sucho. Kobieta ożywiła się w jednej chwili, a brązowe, błyszczące oczy zajaśniały nadzieją. – Co z Jerrym? – spytała natychmiast. – Błagam, niech mi pan powie, tutejsi lekarze robią z wszystkiego tajemnicę. – Jerry? Facet z izolatki obok? Żyje i ma się dobrze – odparł agent zupełnie szczerze. O ile można dobrze się miewać, siedząc w zamknięciu, dodał w myślach. – A mój mąż? Proszę powiedzieć, czy żyje. – Nie wiem – skłamał na poczekaniu Braun. Zamrugała szybko powiekami, tak, jakby chciała powstrzymać nadciągającą falę łez. – Nie żyje, prawda? – spytała ciszej. – Nie wiem – powtórzył. Kobieta posmutniała i uciekła spojrzeniem gdzieś w bok. Jeszcze uważniej skupił się na twarzy rozmówczyni na ekranie; Sind nie należała do piękności, ale Braun szybko odkrył, że obserwacja kształtnego nosa, pełnych warg i długich rzęs rozmówczyni sprawia mu przyjemność. Gdyby nie zbyt wysokie czoło, nieskutecznie ukrywane przez kosmyk ciemnych włosów, założonych za lekko odstające ucho, mógłby określić kobietę jako całkiem ładną. – Czego pan chce? – wyrwała go z zamyślenia udręczonym głosem. – Poznać prawdę. Dowiedzieć się, jak było. Kto zabił tych wszystkich ludzi? Wiem, że nie zginęli w katastrofie. Przygryzła dolną wargę, wykrzywiając twarz, widać wspomnienia z ostatnich dni sprawiały jej ból. – Nieprawda – odparła cicho. – Patologów nie da się tak łatwo oszukać, pani Sind. – Nieprawda – upierała się, wciąż jednak unikając wzroku Brauna. – Dobrze, powtórzę pani to, co powiedział mi koroner. Tkanki osób żywych reagują na wysoką temperaturę zupełnie inaczej, niż tkanki trupa. – Co z tego? Kopter przewoził właśnie zwłoki – zawahała się – Sary Grimson...

169


– Tak, ale do tego mamy też trzech innych ludzi, zmarłych w mniej więcej tym samym czasie, jeszcze przed katastrofą. Łudzi się pani, że nikt nie spyta o prawdziwą przyczynę śmierci? Westchnęła ciężko, Braun widział, jak toczyła ze sobą wewnętrzną walkę: powiedzieć prawdę, czy zaprzeczać dalej. Przyznać, że doszło do skażenia, czy narazić się na oskarżenia o potrójne, może poczwórne morderstwo? Przez twarz kobiety przemknął grymas żalu; dlaczego nie wsiadłam wtedy do „Gazeli”, myślała. Trzeba było zostawić Lopeza, jak radził Kumar, odkleić cholerny plaster i wrócić do stacji. Westchnęła ciężko i bezwiednie unosząc ręce, zaczęła mechanicznie rozcierać palcami pulsujące z bólu skronie. – Wszyscy byli chorzy. Zarażeni jakąś bakterią, zawleczoną z pustyni – powiedziała w końcu niechętnie. Braun pokiwał głową. – Pseudospiria ramenti. Do tej pory nie sprawiała kłopotów, Sind. Nie ma żadnego dowodu na to, że wywołała epidemię. Ami podniosła na Brauna zdziwiony wzrok. Natychmiast zatopił spojrzenie w jej wielkich, rozszerzonych z lęku źrenicach, sprawiających, że oczy kobiety zyskały głębię prawie bezdenną. O co właściwie toczy się gra, zdawała się pytać, lekko rozchyliwszy usta, ale zza drżących warg wydostały się zupełnie inne słowa: – Tamci umarli, czy to nie dowód? – Nie. W takim razie, dlaczego pani wciąż żyje, Sind? Na moment, zszokowana, wstrzymała oddech. Lepiej byłoby, gdybym też zdechła, miała na końcu języka pełen sprzeciwu okrzyk, ale w ostatniej chwili coś cisnęło ją za gardło. – Nie wiem – wymamrotała. – Sądzę, że jednak pani wie. Tamtym trojgu też przykleiła pani plastry z moderolem? Radzę zacząć mówić prawdę. – Nie mam panu nic do powiedzenia – stwierdziła i raptownie poderwała się z miejsca. Zniknęła z ekranu. Braun powoli wyciągnął dłoń i wyłączył panel komunikacyjny, po czym przeniósł wzrok na podgląd izolatki i długo patrzył, jak Sind łka na podłodze, wtuliwszy głowę w ramiona. *** Od kiedy zamknięto ją w Centralnym Instytucie Medycyny Kosmicznej, źle sypiała. W pozbawionej okien izolatce straciła poczucie czasu, bo zegarowi, tak jak lekarzom, nie ufała. Zasypiała na krótko i budziła się niespodziewanie z bijącym szybko sercem, zlana potem, niespokojna, często przerażona. Obrazy z rozbitego hiperkoptera powracały w najmniej oczekiwanych momentach, zakłócając sen i zatruwając czuwanie. Wszczepione pod skórę kobiety czipy rejestrujące parametry życiowe wysyłały lekarzom coraz bardziej niepokojące dane, ale

170


Sind konsekwentnie odmawiała przyjmowania jakichkolwiek leków. Od czasu wizyty Brauna prześladowała ją paraliżująca obawa przed możliwą manipulacją, mającą na celu przypisanie Ami winy za katastrofę. Dlaczego agent nie uwierzył w chorobę? Czy Kumar aż tak starannie zatarł ślady? Nocami, które odróżniały się od dni tylko nieznacznie zmniejszonym natężeniem oświetlenia, wstrzymując oddech jak mogła najdłużej, nasłuchiwała odgłosów zdających się dobiegać zza murów, łudząc się, że zdoła wychwycić echa zwykłego, toczącego się na zewnątrz życia. Pewnej nocy usłyszała jednak coś innego: przekleństwa, krzyki, głuche uderzenia, przywodzące na myśl bicie pięściami w ściany. Zamarła, odruchowo zatapiając paznokcie w poduszce; znała ten głos. Jerry! Jak opisał go Braun? Facet z izolatki obok... Co oni ci zrobili, Jerry? Zagryzła wargi aż do krwi, gdy wrzask Tomali przeszedł w niepodobne do żadnego ze słów, nieartykułowane wycie, prawie zwierzęcy skowyt, taki, jaki czasem dało się słyszeć na filmach, przysyłanych z Ziemi. Serce zabiło jej mocniej, oddech przyspieszył, prawie zagłuszając pospieszne kroki z korytarza, słyszalne nawet pomimo podwójnych, szczelnych drzwi śluzy. Kroki powtórzyły się prawie natychmiast, tym razem cięższe; ktoś, zapewne lekarz dyżurny, biegł do izolatki numer dwa, zaalarmowany przez pielęgniarza. Zamieszanie za ścianą przekształciło się wkrótce w gęsto przetykaną przekleństwami, bezładną szamotaninę. Coś ciężkiego, jakby ciało, upadło w końcu z głuchym tąpnięciem, wrzask na moment wzmógł się, by następnie w jednej chwili ucichnąć. Cisza przerażała Sind jeszcze bardziej, niż odgłosy nierównej walki, zdającej się być walką o życie; łykając łzy, zasłoniła uszy, dociskając do nich poduszkę, najmocniej, jak tylko mogła. Gdy zgasły światła, krzyknęła w przestrachu. Oderwała dłonie od poduszki, uwalniając uszy. Ciemność, której nie doświadczyła od tylu dni, nie przyniosła ulgi, oblepiając niczym szlam. Zadrżała, gdy gdzieś w tej ciemności rozległ się charakterystyczny tupot stóp, człowieka odzianego w kombinezon ochronny. Na dźwięk otwieranych drzwi śluzy, zsunęła się z posłania, instynktownie wpełzając pod nie, jak wystraszone koszmarem sennym dziecko. Ktoś wpadł do izolatki, nerwowo omiatając pomieszczenie snopem światła z reflektorów na skroniach; Sind z trudem nadążała wzrokiem za ich chaotyczną gonitwą na podłodze. – Ami, do jasnej cholery! – Usłyszała znajomy głos, lekko zniekształcony przez osłonę głowy. – Ami, gdzie jesteś?! – Jerry? – Natychmiast wyczołgała się spod łóżka i przypadła do piersi Tomali, mrużąc powieki. Poczuła pod palcami spoconą skórę; w pośpiechu musiał nie zasunąć suwaka kombinezonu do końca. – Masz. – Wcisnął jej w ręce zabrany skądś, pognieciony lekarski fartuch. – Założysz po drodze. W tej samej chwili zapłonęły światła i dźwięczał alarm, ostrzegający przed nieszczelnością śluz; Tomala zaklął, schwycił Sind za rękę i pociągnął za sobą na korytarz.

171


*** Braun przechadzał się nerwowo po wyłożonym kamiennymi płytami placu, otoczonym ze wszystkich stron przez niskie budynki Centrum. Z uwagą wsłuchiwał się w płynące z komunikatora wprost do ucha, obcesowe wypowiedzi wysoko postawionego ignoranta, nie zamierzał jednak okazać irytacji, wzrastającej z każdym kolejnym słowem rozmówcy. Gówno wiesz, cisnęło się Braunowi na usta, ale przez lata pracy dla Rady nauczył się już, by tak oczywiste opinie zachowywać dla siebie. Zwalczając ochotę przerwania monologu w słuchawce jednym, dosadnym określeniem, skupił uwagę na parze naukowców, tak jak on, bezcelowo krążącej po placu. Wyrwali się na przerwę, czy może usiłują przechwycić jego rozmowę, rozważał, usiłując unikać bliższego z tamtymi spotkania. Na szczęście zatrzymali się przy znaczącym środek placu klombie, obsadzonym odpornymi na zimno roślinami, przywiezionymi z Ziemi. Naraz przystanął, oburzony jakimś bezpodstawnym oskarżeniem. – Jak? – powtórzył szeptem zadane przed chwilą przez przełożonego pytanie. – Ktoś musiał im pomóc. – Zerknął na przechadzającą się parę; właśnie zajęła miejsce na którejś z postawionych tu i ówdzie ławeczek. Nie dodał, że znaleziono ślad wirusa, wprowadzonego do systemu zarządzania zasilaniem Centrum; zawrę to w raporcie, postanowił. – Dowiem się, kto – obiecał po chwili. – To tylko kwestia czasu. Gdy rozmówca przerwał połączenie, Braun splunął z odrazą. Na chwilę zatrzymał wzrok wyblakłej zieleni iglastego krzewu, na Ziemi znoszącego najtrudniejsze, górskie warunki. Na tej planecie usiłowano zaszczepić go w różnych rejonach, lecz bez powodzenia; Braun nie mijał się z prawdą, myśląc z przekąsem, że ów zadbany klombik stanowi największe osiągnięcie tutejszych specjalistów od terraformingu. Zanim ponownie zdążył obrazić w myślach naukowców z Centrum, znowu poczuł delikatną wibrację nadchodzącej rozmowy. Singh jest gotów, oznajmiała doktor Mera, wzywając go do niedawno przetransportowanego z Laras pacjenta. – Zaraz będę – odpowiedział Braun, z żalem odwracając wzrok od zieleńca. Wracając do budynku, musnął niechętnym spojrzeniem siedzącą na ławce parę, zauważając, że uczeni po prostu cieszą się mikrymi promieniami anemicznego słońca. Kobieta, zamknąwszy powieki, z ufnością położyła głowę na ramieniu mężczyzny i bez obaw wdychała rześkie, czyste powietrze. Byli zbyt młodzi, by przybyć ze starej Ziemi, na pewno urodzili się tutaj. To nie oni, być może ich prapradziadkowie, podjęli decyzję, by zacząć terraformowanie, pomimo odnalezienia na planecie śladów prymitywnych mikroorganizmów. Pierwsi kolonizatorzy, ci, którzy jeszcze nie rozstawali się z kombinezonami kosmicznymi i oddychali powietrzem z butli, zakładali, że większość tubylczych bakterii wyginie, gdy w atmosferze pojawi się produkowany przez sinice tlen i tak rzeczywiście się stało. Ale Pseudospiria ramenti przetrwała szok tlenowy. Ona i kto wie, co jeszcze.

172


*** Przykuty do łóżka Kumar Sind w niczym nie przypominał pewnego siebie cwaniaka, na którego pozował jeszcze tydzień wcześniej. Od tego czasu jego serce zatrzymywało się dwa razy; pierwszy raz stracił przytomność jeszcze w stacji badawczej na Laras i życie zawdzięczał tylko szybkiej reakcji towarzyszących mu naukowców. Wirtualny ekran nadawał jego opuchniętemu obliczu sinawy, chorobliwy odcień. Projektor wyświetlał go tuż przed półleżącym mężczyzną, pozwalając Braunowi dostrzec każde drgnienie mięśnia pod zszarzałą skórą twarzy, a mikrofon przekazywał z izolatki echa urywanego, świszczącego oddechu. – Teraz mi pan wierzy, co? – wydyszał Sind. – Teraz... Braun skinął głową. – Wierzę – przyznał. – Ale nie o tym chciałem rozmawiać. Zniknęła pańska żona. Liczę na to, że podpowie mi pan, gdzie mam jej szukać. Sind z trudem uniósł nabrzmiałe powieki, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. – Sama? – wyszeptał prawie bezgłośnie, ale Braun odczytał to słowo z ruchu jego warg. – Nie – odparł. – Pewnie domyśla się pan, z kim uciekła? Programista zdobył się tylko na słabe skinienie głową. – Oczywiście, obserwujemy dom jej matki – powiedział po chwili Braun. – Podobnie jak mieszkanie byłej żony Tomali, choć, oczywiście, nie łudzę się, że któreś ze zbiegów pojawi się w tych miejscach. Nie są przecież półgłówkami. Jak będzie, Sind? Pomoże mi pan? Twarz mężczyzny na ekranie stężała, zacisnął usta, nadając twarzy zacięty wyraz; znów z wysiłkiem uniósł opadające powieki. – Tak, ale jeśli mi pan coś obieca, Braun. Wiem, że kazali panu to wszystko zatuszować. – Zaczerpnął powietrza, ale niezbyt głęboko, jakby ograniczała go jakaś niewidoczna, opasująca piersi obręcz; wyglądało na to, że oddychanie sprawia mu ból. – Będzie pan musiał obarczyć któreś z nas winą za katastrofę... albo morderstwo, wszystko jedno. Niech to nie będę ja. – Odpoczął chwilę. – Moi rodzice... Nie chcę, żeby wytykali ich palcami. Nie zasłużyli na to. Wystarczy im żałoba, rozumie pan? Agent zmarszczył brwi, szybko jednak doszedł do wniosku, że nie ma sensu zaprzeczać. Sind, świadomy zbliżającej się śmierci, stawiał wszystko na jedną kartę. Szefowa sekcji zakaźnej przed rozmową dokładnie opisała Braunowi stan programisty, wybudzonego z farmakologicznej śpiączki specjalnie dla agenta. Kolejne zatrzymanie akcji serca było kwestią, jeśli nie godzin, to dni; mało prawdopodobne, by wytrzymało, aż wyhodują dla niego nową tkankę i spróbują wszczepu uzupełniającego. Już fakt, że pacjent wciąż żył, zakrawał na cud; wirtualny model organizmu Sinda zdążył w tym czasie umrzeć kilka razy. – Dobrze. – Braun znów skinął głową i dodał, choć przy tych słowach miał szczerą ochotę splunąć z pogardą: – Cała wina spadnie na pańską żonę. Nie zmienia to faktu, że muszę ją znaleźć. Jak najszybciej.

173


Sind przymknął oczy. Czoło i policzki nieubłaganie pokrywały się coraz cięższym, perlistym potem. – Ami ma przyjaciółkę z dzieciństwa w Nowym Manchesterze – odrzekł, odetchnął kilka razy, szybko, płytko, po czym dodał: – Tomala też ma kumpla. Peter Kovács... Niech was wszystkich szlag trafi... Niech was wszystkich szlag... Braun poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. – Wystarczy. – Usłyszał głos długowłosej lekarki. – Ma dość. Ja też, pomyślał z goryczą Braun, ale nie powiedział tego głośno. – Tomala – Mieszkanie należało do klaustrofobicznych, ciemnych klitek, pospolitych w Nowym Manchesterze; przez małe okno o grubych szybach, pamiętające jeszcze czasy beztlenowej atmosfery wpadało niewiele światła. Okno w tego typu pomieszczeniach zakrawało prawie na luksus, większość z tych identycznych, tanich nor wcale ich nie posiadała. Przyzwyczajona do rozległych przestrzeni Wyżyny Laras, wpatrywała się obsesyjnie w nieduży kwadrat, jaśniejący tuż pod szarym, brudnym sufitem. Nawet gdy na zewnątrz się ściemniło, nie zapaliła światła. Otoczyła nogi rękoma i opierając brodę na kolanach, czekała na Tomalę, z upływem czasu, z coraz większym niepokojem. Mury kompleksów, wybudowanych niegdyś specjalnie dla szeregowych kolonizatorów, były potężne i z miasta nie dobiegały żadne dźwięki; za to ściany, dzielące poszczególne mieszkania, nie grzeszyły grubością. W pomieszczeniach obok toczyło się życie takie, którego wolałaby nigdy nie zaznać. Do uszu docierały wyzwiska, wrzaski najwyraźniej bitego dziecka i odgłosy hałaśliwego seksu, a każdy krok z korytarza, niepodobny do energicznego chodu Tomali, napawał ją przerażeniem. Jerry dawno powinien był wrócić, myślała, zagryzając wargi. Spotkanie przedłużało się ponad miarę; to zły znak. Od samego początku nie podobał jej się pomysł wezwania na pomoc dawnego przyjaciela, przecież mógł być śledzony, ale Tomala utrzymywał, że nie ma innego wyjścia. Zarzekał się, że zachowa ostrożność. Żałowała teraz, że nie poszła razem z nim; jeśli wpadliby w pułapkę, to razem. Nie daruję sobie, jeśli przytrafiło ci się coś złego, Jerry. Nie daruję... Ciche pukanie do drzwi zaskoczyło ją zupełnie. Oderwała brodę od kolana, zamierając z bijącym mocno sercem i ściśniętym gardłem. Tym razem odwiedzin nie zwiastowały żadne kroki; czyżby zagłuszyło je wycie maltretowanego dzieciaka i wrzaski jakiejś głupiej, wulgarnej jędzy? Pokonując sztywność zastanych kolan, nieporadnie pokuśtykała na ścierpniętych nogach do drzwi i wspinając się na palce, spojrzała w oko staromodnego wizjera. Oślepiona światłem z korytarza, odsunęła głowę i zamrugała parę razy, zanim znów odważyła się zerknąć, ale obraz, który za pierwszym razem zdążył zarejestrować wzrok, nie zniknął. Nareszcie! Ostrożnie, unikając zbędnego hałasu, uchyliła drzwi. Gdy tylko wślizgnął się do środka, chciała rzucić mu się na szyję, ale odepchnął ją lekko, wbiegł do łazienki i długo, zapamiętale

174


mył twarz, nerwowo pocierając policzki. Sind, oparta o framugę, obserwowała z konsternacją, jak z zamkniętymi powiekami, wyciąga dłoń, po omacku poszukując ręcznika. Oderwała fragment i sama, przywarłszy do piersi Tomali, otarła mu twarz. Dopiero wtedy otworzył oczy, wyszarpnął ręcznik z jej palców i rzucił go do umywalki ze wstrętem. Zdziwiona, śledziła wzrokiem mokry, powoli rozpadający się strzęp, pozwalając, by Tomala otoczył ją ramionami i na krótką chwilę przywarł ustami do jej szyi. – Bałam się, Jerry – wyszeptała, przytulając nos do zimnego, wciąż wilgotnego policzka mężczyzny. – Bałam się, że nie wrócisz. Westchnął i przytulił ją mocniej. Pocałowała chropowaty, pokryty kilkudniowym zarostem podbródek, ale gdy usiłowała objąć wargami jego usta, nagle odwrócił głowę. – Nie pytaj – wymamrotał nieobecnym głosem. – O nic. O nic nie spytała; położyła mu głowę na barku i przymknęła powieki, wsłuchując się w echa chaosu, wkradającego się między ciężkie, niespokojne uderzenia jego serca. *** Braun znalazł się na miejscu zbrodni, zanim jeszcze ktokolwiek zdążył powiadomić miejscowe służby. Ciało Petera Kovácsa, porzucono pomiędzy kontenerami; z pozoru sprawa jakich wiele, ot, kolejny pechowy frajer, któremu nie udało się przetrwać w ponurej, wielkomiejskiej dżungli. Dla postronnych obserwatorów, ekipa Brauna uchodzić mogła za fachowców z biura koronera; tylko kombinezony ochronnie i zbyt pośpieszne, jak na techników kryminalistycznych, uprzątnięcie zwłok mogłoby wzbudzić czyjeś podejrzenia. Ani Braun, ani towarzyszący mu naukowcy z Centrum nie zamierzali wtajemniczać miejscowych służb w szczegóły sprawy. Nie potrzebowali zresztą pomocy miejskich patologów, znali przecież przyczynę śmierci. Już prawie kończyli, gdy pojawiła się straż portowa. Po legitymacji Brauna funkcjonariusze zorientowali się, że sprawa wcale nie należy do pospolitych. Starszy ze strażników długo, uważnie studiował wyświetlony przez agenta dokument, zapewne domyślając się prawdy, ale nie zadał żadnego, niepotrzebnego pytania. Młodszy przez jakiś czas pomstował na urzędasów, przy każdej okazji wtykających nos w nieswoje sprawy, ale w końcu, zgromiony przez starszego, zamilkł. Zwłoki bez przeszkód odleciały transportowcem do Centrum; Braun, pozbywszy się kombinezonu, został na nabrzeżu. Parszywe miejsce na śmierć, myślał, na smolistą powierzchnię akwenu, w której nieśmiało odbijały się światła pozycyjne zastygłych w bezruchu portowych dźwigów. Kovács przypłynął jednym z poduszkowców, kołyszących się lekko przy przystani. Tomala poprosił kolegę o pomoc, po czym pozbył się go, jak zbędnego świadka, rozumował agent, przechadzając się wzdłuż równego rzędu zacumowanych jednostek. Każdą z nich lustrował uważnie wzrokiem, aż odnalazł niedużą maszynę serwisową obarczoną dodatkowym zbiornikiem paliwa.

175


Na burcie widniały znajome symbole stacji–wyspy, miejsca pracy denata. Nie stanowiło to dla Brauna niespodzianki; dwa „Sokoły”, jeden po drugim, śledziły podróż Kovácsa do Nowego Manchesteru. Jedna z maszyn zarejestrowała moment jego śmierci. Na zbliżeniu widać było, jak Kovács wyciąga z kieszeni coś przypominającego broń, po czym natychmiast rzuca się do ucieczki; jak rozwścieczony najwyraźniej Tomala dopada go z łatwością i szamoczą się długo, gwałtownie. Jak bezlitośnie okładany pięściami Peter w końcu przestaje się bronić i jak Jerry, zatopiwszy palce we włosach kolegi raz po raz, z determinacją uderza jego głową o beton. Braun nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, ale nie żałował Kovácsa ani przez chwilę. Nie był mu już dłużej potrzebny. *** Nie stracił zbiega z oczu. Mimo, iż Braun nie patrzył na żaden ekran, „Nietoperz”, mikrodron zaprojektowany specjalnie do inwigilacji ludzi, samodzielnie śledził drogę Tomali pomiędzy niską, krępą zabudową Nowego Manchesteru. Z początku podążanie śladem zbiega przychodziło robotowi z trudem, bo zaprogramowany na wykrywanie i śledzenie czipów identyfikacyjnych, nie podjął tropu. Agent spodziewał się podobnych komplikacji; poszukiwani często, domowymi sposobami wycinali sobie czip z przedramienia, by utrudnić zatrzymanie. Przygotowany na taką okoliczność „Nietoperz” uwolnił „Ćmy”, roboty o gabarytach niedużego owada, które natychmiast poszybowały w ślad za śledzonym człowiekiem, by, wczepiwszy się w jego włosy i ubranie, rozpocząć wysyłanie sygnału naprowadzającego. Gdy tylko dron go odebrał, ruszył w pogoń. Żadne z nielicznych na tej planecie miast nie dorobiło się jeszcze wysokościowców na miarę ziemskich metropolii. Barakowate struktury, choć potężne, z góry sprawiały wrażenie poustawianych regularnie pudeł czy kontenerów. Takie budynki, choć nieefektowne, należały do konstrukcji tańszych i praktycznych, obecnie samodzielnych, niegdyś połączonych ze sobą siecią przejść i tuneli. Tomala nie wysilał się, by kluczyć i mylić tropy, jakby nie spodziewał się, że ktoś może podążać jego śladem; być może było mu wszystko jedno. Gdy wreszcie zniknął w jednym z szarych, trudnych do odróżnienia od siebie kompleksów, wypełnionych po brzegi tanimi, ciasnymi klitkami dla biedoty, „Nietoperz” niepostrzeżenie zawisł na ciemnym niebie, po czym ostrożnie wylądował na dachu, nie zdradzając swej obecności żadnym zbędnym hałasem. Samoczynnie przeszedł w stan oczekiwania, podczas gdy „Ćmy”, wraz ze śledzonym człowiekiem przemykały niezauważone po obskurnych korytarzach, beznamiętnie rejestrując, jak puka do drzwi z wysiłkiem unosząc drżącą dłoń, i jak z rezygnacją czeka na ich otwarcie, bezsilnie wbijając palce we framugę. Gdy drzwi otworzyły się wreszcie, „Ćmy” razem z nim znalazły się w środku. To nic, że wewnątrz panowała ciemność; mrok nie stanowił dla nich przeszkody.

176


*** Leżał na wznak, wpatrując się w sufit. Oboje przez całą noc nie zmrużyli oka. Na zewnątrz świtało, okno pod sufitem powoli wyłaniało się z mroku. Przytulona do boku Tomali, czuła, jak coraz częściej wstrząsały nim dreszcze, a serce pracowało coraz ciężej i coraz mniej równo. Przypomniała sobie stygnące zwłoki Lopeza i instynktownie starała się przekazać Jerry‘emu własne ciepło, choć rozpalona skóra mężczyzny zdawała się prawie parzyć jej własną. Nie rozmawiali za wiele, mimo woli nasłuchując hałasów zza ściany. W sąsiednim mieszkaniu urzędować musiała bardzo pracowita prostytutka; nie dało się przeoczyć wizyt kolejnych klientów, ignorować niezawodnie następujących po trzaśnięciu drzwiami porcji dyszeń i jęków. Nie pomagało nawet zatykanie uszu, pozostawało przeczekiwanie. Hałasy ucichły dopiero nad ranem; dopiero wtedy Ami, przełykając ślinę, spytała, nie odrywając głowy od piersi Tomali: – Zaraziłam cię, prawda? Przeszył go zimniejszy od poprzednich dreszcz, ale opanował się prędko. Tłamszona z całych sił obawa stała się nagle przykrym pewnikiem. Delikatnie pogładził dłonią zmierzwione włosy Sind. – Nie... Nie ty. Milczeli przez chwilę; na korytarzu ktoś wrzasnął, głośno, chrapliwie, ktoś inny odpowiedział przekleństwem i wszystko ucichło. – Jeśli ktokolwiek, to tylko on, Kovács – odezwał się szeptem Tomala. – Pieprzony skurwysyn... Podniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Nie rozumiem. To jakiś chory eksperyment? Zastanawiał się chwilę. – Nie. Raczej sabotaż. Ktoś chce udowodnić, że tutejsze władze sobie nie radzą... Że planeta wcale nie jest bezpieczna. Mniej inwestorów, mniej siły roboczej, mniejsze przychody, a potem... – Bankructwo? – Raczej osłabienie pozycji monopolisty i przygotowanie gruntu pod ekspansję nowego gracza. – Kogo? – Ponownie ułożyła głowę na piersi Tomali. – Wszystko jedno – odparł wymijająco. – Mało to korporacji? Z korytarza znów dobiegło przekleństwo. Ktoś bezskutecznie pukał do któregoś ze sąsiednich mieszkań, po czym, zirytowany, zaczął walić pięściami w drzwi, głośno domagając się ich otwarcia. Wiem, że tam jesteś, kurwo, słychać było słowa wypowiadane z dziwnym akcentem; zapewne wypowiadający je przybył niedawno z Ziemi. Dorwę cię jeszcze, suko. Jeszcze się doigrasz. Sind zadrżała mimo woli, choć groźby nie kierowano pod jej adresem. – Powiedział ci to wszystko? – Podniosła się i z bijącym mocno sercem przysiadła, opierając pośladki na piętach. Uważniej niż odpowiedzi Jerry‘ego, nasłuchiwała odgłosów z korytarza. Po chwili nieznacznie pochyliła głowę, pytając cicho: – Tak po prostu ci powiedział?

177


Tomala westchnął ciężko. – Tylko, że go zmusili – wyznał. – Nie spodziewałem się... Rozpylił mi coś prosto w twarz. Jęknęła boleśnie. – Jerry, ja nie chcę, żebyś... – załamał się jej głos – ...żebyś, tak jak tamci... Przysunął się do Sind, i otaczając ramionami jej kibić, ułożył głowę na kolanach kobiety. – Nic już na to nie poradzimy, Ami – wyjaśnił posępnie. Gdzieś na korytarzu cicho szczęknął otwierany zamek, wyzwalając lawinę wydarzeń. Prawie od razu rozległo się dudnienie ciężkich buciorów o posadzkę; ktoś biegł, przeklinając, jakaś kobieta wrzasnęła, brutalnie uderzona, trzasnęły pchnięte z rozmachem drzwi. – I nie chcę tak żyć – dodała z rozpaczą Sind, pochyliła się nad Tomalą i wyszeptała mu do ucha: – Ukrywać się, uciekać, nie chcę, rozumiesz? – Oddaj forsę, suko – zaryczał mężczyzna w mieszkaniu obok, zadał kilka ciosów i musiał pchnąć dziwkę na ścianę, bo mur zadrżał od głuchego uderzenia. Kobieta zawyła donośnie i wybełkotała coś niezrozumiale, chrapliwie. Sind zamknęła oczy, mocno zaciskając powieki, ale gdy bolesne wycie powtórzyło się znowu, tym razem splatając się z głośnym szuraniem, nie potrafiła wyrzucić z umysłu obrazu ofiary, ciągniętej za włosy po podłodze. – Nie chcę – powtórzyła Ami, dzwoniąc zębami i z każdym ciosem zza ściany przywierając do Tomali coraz mocniej. – Na to możemy jeszcze coś poradzić. Jest jedno wyjście – powiedział z namysłem, wysuwając się z jej objęć i podnosząc głos, by przebić się przez wrzaski i kanonadę brutalnych uderzeń, masakrujących ciało za ścianą. – Chciałem tego uniknąć, ale nie ma innej rady. – Podniósł się; Ami wstała razem z nim. W mieszkaniu obok nagle zapanowała cisza, zaraz potem korytarz wypełnił tupot uciekającego w popłochu człowieka. – Zniknijmy stąd, zanim ktoś wezwie policję. Zanim zaczną przesłuchiwać sąsiadów... – A ona? – Wskazała ruchem głowy na ścianę i spytała z niedowierzaniem: – Zostawimy ją tak? Położył Sind dłonie na ramionach i ledwo poruszył wargami, będąc jednak dobrze słyszalnym w ciszy tak idealnej, że w tym budynku prawie nieprawdopodobnej: – Ami, ja też umieram. Nie mam czasu na przedłużanie agonii innym prawie–trupom, rozumiesz? Chciała oponować, oburzać się, ale żal zamknął jej usta. Za oknem znowu wstawało słońce. *** Nie opłaca się uciekać, tłumaczył, gdy maszerowali zapełniającymi się powoli ulicami. Przed tym nie umkniesz, Ami, jedyne wyjście, to stawić im czoło, zmierzyć się z nimi wszystkimi. Zaatakować. Widzisz, chciałem cię przed tym wszystkim uchronić. Uciec, zniknąć, zaszyć się gdzieś, w którymś z mniejszych miast–portów, po prostu wyłączyć się z gry i zająć zwykłym życiem. Bo tak, to wszystko gra, daleko albo całkiem blisko ktoś siedzi i planuje, układa losy takich, jak my.

178


Nie, to nie żaden Bóg, Ami. Człowiek, smutny, sfrustrowany urzędas w jakimś pieprzonym biurowcu. Ktoś taki, jak ten cholerny Braun. Słysząc nazwisko agenta, zatrzymała się nagle. – Co zamierzasz? – spytała nierozsądnie głośno. Rozejrzał się spłoszonym wzrokiem, ale żaden z przechodniów nie zwracał na nich uwagi; otoczył Sind ramieniem i szepnął jej do ucha, gdy wznowili wędrówkę: – Znam kogoś z „New Herald”. – To szmatławiec jakich mało – powiedziała z odrazą. – Nikt nie wierzy w te barwne rewelacje wyskakujące z każdego kąta sieci. – Szmatławiec – przyznał, zsuwając dłoń na miejsce tuż powyżej jej pośladka. – Ale niezależny. Nie pije z garnuszka zarządu. Delikatnym ruchem bioder zrzuciła jego rękę. Podeszła do najbliższej wystawy i zaczęła uważnie przyglądać się swojemu odbiciu w szybie. – Mam złe przeczucia – oświadczyła, gdy Tomala stanął za nią. – Nie podoba mi się to. – Nie mam lepszego pomysłu, by wyrwać cię z ich łap – odparł ponuro. – Nie starczy mi czasu na nic innego. – Zresztą, nie tylko to. – Zniżyła głos i lekko obróciła głowę, by lepiej słyszał, to co powie: – Po co kazali Kovácsowi cię zarażać, skoro, jestem pewna, już dawno załapałeś to Pseudocośtam ode mnie? – Być może wcale nie Pseudocośtam zaraża. Być może wcale nie byłaś nosicielką. – No to teraz na pewno już jestem – odparła, siląc się na cynizm. – Niekoniecznie, Ami. Może... – zawiesił głos. – Może co? – podchwyciła, ale Tomala machnął ręką. – Przekonamy się – wymamrotał. Zrozumiała; Jerry żywił irracjonalną nadzieję, że ona jest bezpieczna. Zbliżyła twarz do szyby i potarła palcami powieki, powstrzymując łzy. Odruchowo poprawiła pogrążone w nieładzie włosy, skrzywiła się boleśnie, spoglądając na kurtkę, niedbale, w pośpiechu zapiętą nie na te rzepy co trzeba, potem przeniosła wzrok na zarośniętą, zmizerniałą twarz Jerry‘ego. – Wyglądamy jak nieboskie stworzenia – mruknęła, skazując ruchem głowy wejście do pobliskiego baru. – Jeśli mamy gadać z prasą, musimy się choć trochę ogarnąć. Nie sprzeciwił się, zwłaszcza, że u wylotu ulicy zamajaczył policyjny pojazd; w milczeniu wszedł za nią do środka. *** – To była taka piękna planeta... Zanim ktoś nie przywiózł tu robactwa. – Starsza kobieta za ladą rozgniotła wędrującego po blacie owada. – Karaluchy i mrówki. Parszywe szczury okrętowe epoki kosmicznej. Terraforming jak się patrzy, szkoda, że to tałatajstwo nie wyniosło się na pustynię, tylko łazi po domach.

179


Sind, zajmująca wysoki, barowy stołek wzdrygnęła się i ze wstrętem oderwała łokcie od kontuaru. Barmanka uśmiechnęła się pobłażliwie. – U ciebie w mieszkaniu, złotko, pewnie ich nie ma? Ami wyraźnie spochmurniała i pokręciła głową niezdecydowanie. Tak, w placówce badawczej na Laras nie było owadów, w domu rodziców także. W budynku, w którym zatrzymali się z Tomalą, musiało ich żyć sporo, widziała nawet jakieś latające. Na szczęście noc spędzili przy zgaszonym świetle, pomyślała. – Nie jesteś stąd – oznajmiła kobieta za ladą. – To widać. – Pani też nie – odgryzła się Ami, spoglądając wymownie na ściany, oblepione zdjęciami Marsa i emblematami nieznanych jej, zapewne marsjańskich, drużyn sportowych. – Nie to miałam na myśli. Myślę, złotko, że dobrze wiesz, co. Sind spuściła głowę. – Nie jestem – przyznała. Gdzieś z tyłu dobiegły ociężałe kroki i Ami natychmiast odwróciła się z niepokojem. Tomala, lekko się zataczając, wydostał się z męskiej toalety i z ulgą opadł na wolną sofę w kącie. Od razu zerwała się z miejsca, ominęła samotny stolik na środku pustej o tej porze sali i przysiadła obok Jerry‘ego. – Przyjedzie – szepnął. – Najpierw zadzwoni. Mamy czekać. Sind kawiarnianą chusteczką otarła mu pot z czoła i pozwoliła, by wtulił twarz w jej szyję, oddychając z trudem. – Kiedy? – spytała z niepokojem. – Niedługo – oznajmił z goryczą i dodał: – Byleby zdążył... Źle ze mną, Ami... – Powinnaś zaprowadzić go do lekarza, złotko. – Usłyszała głos barmanki i podniosła wzrok. Kobieta stała tuż obok, kiwając litościwie głową. – Wiem, co to jest. Mój stary też przechodził takie delirki. Ciężko nie pić, gdy prowadzi się bar... Sind nabrała powietrza do płuc, jak przed skokiem do wody, ale nie zdążyła odpowiedzieć. – Nie twój interes. – Jerry nagle oderwał głowę od ramienia Ami, usiłował podnieść się z miejsca, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i opadł z powrotem na sofę, warcząc wściekle: – Odczep się! Kobieta uniosła ręce w geście rezygnacji. – Jak sobie chcesz, złotko – powiedziała zimno, odchodząc. Ami poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła; obity miękką, choć wytartą już tkaniną mebel zaczął nagle parzyć ją w plecy. – Zaraz wrócę – wybełkotała, podrywając się z miejsca. Prawie taranując ciałem drzwi, wpadła do ciasnej, ciemnej łazienki. Światło włączyło się samoczynnie; dopadła zszarzałej umywalki i uczepiwszy się jej palcami, łapczywie chwytała powietrze. Raz i drugi ochlapała rozpaloną twarz zimną wodą, nie poczuła jednak ulgi. Miała

180


ochotę zawyć z bólu, ale powstrzymała się w porę, zaciskając zęby. Własne odbicie w brudnym lustrze mierziło ją tak bardzo, że z ulgą zamknęła oczy, pozwalając, by ciepłe już krople wody, razem ze łzami, bez przeszkód spłynęły po twarzy i kapały na kurtkę. Szum wylewającego się z kranu strumienia skutecznie zagłuszył szczęknięcie otwieranych drzwi i Sind drgnęła, zaskoczona, gdy zza pleców usłyszała głos barmanki: – Mogę ci jakoś pomóc, dziecko? Ami otworzyła oczy i otarła twarz rękawem. – Tak. – Pociągnęła nosem. – Pożyczy mi pani komunikator? Starsza kobieta bez słowa wydobyła z kieszeni coś niewielkiego. – Proszę – oznajmiła, kładąc na koszu na śmieci obły przedmiot, przypominający ziarenko fasoli cielistego koloru. Zanim wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi, dodała cicho: – Nie musisz zwracać. To prezent. Sind została sama. Powoli, z ociąganiem, sięgnęła po urządzenie. *** Bar powoli się zapełniał. Ami w napięciu taksowała wzrokiem każdego wchodzącego mężczyznę, nerwowo ściskając dłoń słabnącego z każdą chwilą Tomali. Stali bywalcy przyglądali się jej ciekawie, padło nawet parę wulgarnych, niewybrednych żartów, kwitowanych głośnymi wybuchami śmiechu. Cichli jednak, łajani przez barmankę; trzeba przyznać, że kobieta umiejętnie odwracała ich uwagę rozmową. Człowiek, który podszedł do ich stolika i bez zaproszenia usiadł naprzeciwko Singh, zwrócił na siebie uwagę już w drzwiach; zachowywał się powściągliwie, choć pewnie, a rozbawione towarzystwo spoglądało na niego nieufnie. Gdy Ami posłała mu pytające spojrzenie, odezwał się cicho: – Tony Bishop, „New Harald”. Poczuła, jakby nagle przeszył ją prąd; otworzyła oczy jeszcze szerzej, oceniając, na ile siedzący przed nią człowiek wykazywał podobieństwo do Lopeza, ale nie odezwała się ani słowem. Zastanawiała się tylko, czy to dobrze, że nie powiedziała Jerry‘emu, kim naprawdę był człowiek rzekomo organizujący pogrzeby. Usłyszawszy nieznajomy głos, Tomala się ożywił; z wysiłkiem podniósł głowę. – Wolniak miał przyjechać osobiście – zauważył podejrzliwie, marszcząc brwi. – Naczelna zwołała zebranie – wyjaśnił. – Wolniak wysłał mnie. – Nie obchodzi mnie to – warknął Tomala. – Będę gadał tylko z nim. – Przestań, potrzebujemy pomocy – skarciła go Sind. – Panie Bishop, Jerry musi mieć stałą opiekę lekarską. Musi! Zgodzę się na wszystko, wszystko powiem, rozumie pan? Dziennikarz uśmiechnął się lekko. – Niech pan nas stąd zabierze – zażądała z determinacją. – Natychmiast.

181


– Nigdzie nie pójdę – warknął Tomala, cofając się w róg sofy, pod ścianę, jak krnąbrne dziecko. – Nie z nim. Nie przysłał go Wolniak. Bishop niespodziewanie pokiwał głową. – Nie przysłał mnie, masz rację. Jestem tak zwanym wolnym strzelcem, ale to niewiele zmienia. Gwarantuję, że wasza historia ukaże się w „New Harald”. Czy spisze ją Wolniak, czy ja – co za różnica? Sind chwyciła dłoń Tomali i zaczęła gładzić ją palcami, jednocześnie wstając. – Chodźmy stąd, proszę... Jerry spojrzał prosto w jej udręczoną, zmęczoną twarz. Westchnął i powoli podniósł się z miejsca. Mężczyzna, podający się za Bishopa wstał również; ale Tomala, zamiast minąć, nie-spodziewanie zaatakował, bijąc dziennikarza w brzuch zgiętym łokciem. Uderzony zgiął się w pół i bezgłośnie opadł z powrotem na sofę. W barze na moment zrobiło się cicho, zaciekawieni bywalcy poodwracali głowy. Dopiero po chwili zaczęły padać pierwsze przekleństwa i ordynarne komentarze. – Jerry, po co to? – wydukała Sind, gdy złapał ją za ramię i pociągnął za sobą do wyjścia. – Później – warknął. Szarpnęła ramieniem, instynktownie usiłując się wyrwać. – Nie! Obrócił się gwałtownie, zaskoczony oporem, uścisk na jej ramieniu nagle zelżał. Gdy oczy Tomali zmętniały i poruszył wargami bezgłośnie, nie rozumiała jeszcze, co się dzieje; dopiero, gdy padł na podłogę jak długi, wydała z siebie krótki, bolesny okrzyk. Prawie natychmiast znalazła się przy nim, rozrywając rzepy kurtki trzęsącymi się dłońmi i rozdzierając palcami cienki podkoszulek. – Pomóżcie – bełkotała przy tym płaczliwie. – Niech ktoś mi pomoże, sama nie dam rady... Człowiek, podający się za Bishopa, ukląkł tuż obok, masując obolały brzuch. – Odsuń się – polecił sucho. Obrzuciła go zbaraniałym wzrokiem, ale wykonała rozkaz. Patrzyła, jak odchyla głowę Jerry‘ego, nawet nie sprawdzając, czy oddycha, po czym układa dłonie na mostku i zaczyna uciskać. Słyszała w tle głos wzywającej pogotowie barmanki i podniecone głosy mężczyzn, nie przerywających picia, pomimo rozgrywającego się obok dramatu. Gdy dziennikarz skończył liczyć, zawahała się, ale tylko na moment; objęła ustami wargi Tomali. Zamknęła oczy, przypominając sobie podobną scenę, z Sarą Grimson w roli głównej; wiedziała już, co musiał wtedy czuć Kumar. Możliwość zakażenia zeszła na dalszy plan, Sind nie pomyślała o tym nawet. Gdy Bishop liczył, delikatnie głaskała blade czoło i pociemniałe od potu włosy Jerry‘ego, całowała w lekko rozchylone, coraz mocniej siniejące wargi, przeczuwając, że to ich pocałunki ostatnie. – Zróbcie miejsce, złotka. – Usłyszała, i skonsternowana, podniosła wzrok. Barmanka, właśnie otwierała w powietrzu apteczkę. Wyjęła z niej nieduży, podręczny defibrylator; Sind cofnęła dłonie i przymknęła oczy. Zaczęła się modlić. ***

182


– Bardzo dobrze, że pani zadzwoniła, Sind. Ami, odwrócona plecami do mówiącego, odprowadzała wzrokiem odlatującą karetkę. Odezwała się dopiero, gdy migający kolorowymi światłami kopter medyczny zniknął jej z oczu. – Nie jestem pewna, czy dobrze. – Dopiero w tej chwili poczuła ból w skręconej nienaturalnie szyi. Odwróciła głowę i porzuciła obserwację wciąż kłębiącego się przed portową speluną tłumu. Wdziała człowieka, rejestrującego zajście mikrokamerą wpiętą za ucho i przysłuchującego się relacjom rozgorączkowanych świadków. To zapewne Wolniak, pomyślała. Mocno się spóźnił, to źle, czy dobrze? Nie wiedziała. – Nie jestem – powtórzyła, spoglądając Braunowi prosto w oczy. Siedzący obok agent wzruszył ramionami. – Może się pani jeszcze wycofać – powiedział, i rzucił do kierowcy: – Ruszaj. – Czyżby? Co będzie wtedy z Tomalą? – Racja – przyznał. – Nie ma pani wielkiego wyboru. Na pocieszenie powiem, że przysłuży się pani dobrej sprawie. Przymknęła powieki. Samochód płynnie włączył się do ruchu. – Mam gdzieś wasze sprawy. Czego ode mnie chcecie? – Opowie pani swoją historię – wyjaśnił i wskazał ruchem głowy na człowieka, siedzącego za kierownicą. – Bishop ładnie opisze ją w gazecie. Tylko tyle. – To nie jest Bishop. – Zmarszczyła brwi. – Bishop nie żyje. – Nikt o tym nie wie, Sind. Od teraz to on jest Bishopem. Wolny strzelec, przypomniała sobie. Człowiek wysyłający materiały różnym gazetom, nie spętany etatem, w większości redakcji właściwie niewidywany. Kradzież tożsamości kogoś takiego należała do posunięć prawie genialnych. Już miała spytać, po co to wszystko, ale ugryzła się w język; przypomniała sobie słowa Tomali. Osłabianie pozycji, przygotowanie gruntu. Tylko dlaczego rozmawia teraz z agentem Rady Bezpieczeństwa Kolonialnego, nie z jakimś pospolitym terrorystą? Chociaż, pomyślała, pewnie nie ma wielkiej różnicy. – Gra pan nieczysto, Braun – zauważyła; przed oczami stanęły jej emblematy drużyn sportowych widziane w barze, dodała więc: – Do własnej bramki. – Czy w pani sytuacji to coś zmienia? Pani przyjaciel otoczony zostanie najlepszą opieką lekarską na planecie, obiecuję to pani. Czy to ważne, jakie kierują mną pobudki? Pokręciła głową. – Co będzie z tamtymi ludźmi? – zmieniła nagle temat. Uniósł brwi; nie zrozumiał pytania. Dostrzegła to od razu. – Z kobietą, która reanimowała Jerry‘ego. Z tymi pijaczkami z baru? – Głośno przełknęła ślinę. – Ze mną? Wszyscy mieliśmy kontakt z chorym. A pan rozmawiając ze mną nawet nie używa maski. Nie boi się pan zakażenia? – Zaryzykuję. – Uśmiechnął się niespodziewanie.

183


– A on? – Wskazała ruchem głowy na milczącego kierowcę. – Poradzi sobie. – Padła odpowiedź. Spuściła głowę, przyglądając się własnym dłoniom, mimowolnie, kurczowo zaciśniętym w pięści. Powoli wyprostowała palce, zauważając, że wciąż jeszcze drżą, po czym wbiła paznokcie w uda, aż do bólu. Zagryzła wargi, gdy Braun zaczął tłumaczyć: – Opowie pani, jak z mężem zamierzaliście ukryć epidemię. Jak zmieniliście trasę przelotu i obeszliście zabezpieczenia transportowca. Na czym, tak naprawdę, polega zadanie stacji, takich jak wasza, monitorujących nieudolny terraforming. O tuszowaniu opłakanych następstw megalomańskich eksperymentów na globie, na którym wcale nie powinno rozpoczynać się takiego procesu. Może pani dodać, że tam, na wybrzeże, bezpiecznie dotarła pani innym kopterem i żeby uwiarygodnić całą historię, wymazała pani siebie i nieprzytomnego Lopeza sadzami i czymś, co przypominało krew. Bo już wiedziała pani, że tak naprawdę to prowadzący dziennikarskie śledztwo Bishop. Tak, może pani zrzucić winę na męża. Powiedzieć, że wykonywała pani jego polecenia. Odpłacić mu pięknym za nadobne. – Mam też opowiedzieć, jak Kovács zaraził Tomalę i że zapewne pan kazał mu to zrobić? – Hardo podniosła wzrok. Braun wzruszył ramionami. – Może pani. Ale to i tak nie znajdzie się w artykule. Zbladła; poczuła, jak pomimo komfortowej temperatury we wnętrzu pojazdu zaczyna robić się zimno. – Skoro i tak to pan określa, co się w nim znajdzie, do czego ja jestem panu potrzebna? – Zobaczymy – odparł enigmatycznie. – Przyda się pani, to pewne. Nie odpowiedziała. Przez dłuższą chwilę podróżowali w milczeniu; po chwili zdała sobie sprawę, że Braun nie zabrał jej podarowanego przez barmankę komunikatora, ale to tylko kwestia czasu, pewnie nie zdąży go użyć. Znów przeniosła wzrok na agenta; przyglądał jej się natarczywie. Znała ten rodzaj spojrzenia, rozumiała, że podoba mu się jako kobieta. Odwróciła głowę, skupiając całą uwagę na przemykających za oknami samochodu, ponurych ulicach. Wiedziała, że powinna tę skłonność agenta wykorzystać i obrócić na swoją korzyść, tyle tylko, że podobne wyrachowanie nie leżało w jej naturze. Czuła jednak, że powinna się przełamać. I że zrobi to, prędzej czy później.

184


Najwyżej ocenione opowiadanie Rok 3 Ocena recenzentów: 8,30

science fiction

Przetarg – Braun – Automatyczny komunikat, obwieszczający dokowanie promu do Stacji Orbitalnej Duin wyrwał go z zamyślenia. Braun leniwie poprawił się w fotelu, przetarł palcami ciężkie powieki i wodząc wzrokiem wśród pasażerów, z pozornym spokojem oczekiwał na zakończenie manewru. Obiecał sobie, że natychmiast po rozmowie z przełożonym odwiedzi miejscową restaurację, w której podawano najlepsze w całym układzie wegetariańskie curry. Przecież musiał odreagować spotkanie z nadętym ważniakiem, który całą wiedzę o wydarzeniach na planecie czerpał z nagrań, dokonywanych przez rejestratory podwładnych. Przez moment rozważał, czy z tej okazji się nie upić, ale wkrótce porzucił ten pomysł. Raz czy dwa tęsknie spojrzał w kierunku dobrze zaopatrzonych barów, od których roiło się na eleganckim pasażu na najniższym poziomie stacji. Od czasów, gdy bywali w nich głównie górnicy, wiele się zmieniło. Drogie, stylizowane na ziemskie lokale kipiały kolorami, zewsząd dobiegała głośna, skoczna muzyka. Melodie nierzadko gryzły się ze sobą, ale nikomu poza Braunem to nie przeszkadzało. Niewiele brakuje, a przepoczwarzą ten złom w jakieś pierdolony park rozrywki, pomyślał z pogardą. Już teraz zresztą żyło się tutaj lepiej i łatwiej niż na Salie. Nic dziwnego, że wicedyrektor pionu wykonawczego Rady Bezpieczeństwa Kolonialnego Harp Sewczenko tak rzadko na niej bywał. Braun usłyszał od niego tylko to, czego się spodziewał i nic ponadto, co sam już wiedział z innych źródeł. Rozumiał konieczność zlokalizowania i jak najszybszego schwytania pary uciekinierów i skwapliwie obiecał dotrzymać wyznaczonego przez zarząd, miesięcznego terminu realizacji. Gdyby rozmowie przyglądał się ktoś z boku, na pewno zacząłby uważać Brauna za bezwolnego, potulnego potakiwacza, ale Sewczenko właśnie tego wymagał od podwładnych. Agent wcielił się w tę rolę z łatwością tym większą, że jego uwagę skutecznie przyciągał widok za przezroczystą taflą, zastępującą ścianę dyrektorskiego gabinetu. Bywał w tym pomieszczeniu już wcześniej i pamiętał, że w hali za plecami rezydujących tu oficjeli uwijali się jak w ukropie pracownicy komory przeładunkowej, a ramiona potężnych dźwigów towarowych tańczyły w pełnym gracji, lecz monotonnym pląsie.

185


Tym razem obraz bezustannej krzątaniny zastąpił widok tak nierealny, że Braun przez dłuższą chwilę uważał go za wyświetloną przez komputer, realistyczną symulację. Dawno nie widziana soczysta zieleń skutecznie przykuwała wzrok, błękit nieba oszałamiał, a słoneczny blask sprawiał, że pod powiekami agenta mimo woli zaczęła zbierać się wilgoć. Mężczyzna zamrugał więc raz i drugi, ale nie zdołał osuszyć załzawionych oczu. Nie był zresztą pewien, czy to reakcja tylko fizjologiczna: widok wybiegającej na zieleniec gromadki dzieciaków przywołał emocje i wspomnienia, którym przez lata wzbraniał dostępu do świadomości. Patrzył właśnie na doskonałą iluzję pogodnego dnia na starej Ziemi; przysiągłby, że widzi nawet plamki ptasich odchodów, pstrzących ławeczkę w cienistym zakątku. Chociaż, zrozumiał po chwili, to tylko nadinterpretacja, przecież nigdzie nie dostrzegł ptaków. Na egzoplanety sprowadzano czasem zwierzęta z Ziemi, ale za każdym razem zakrawało to na snobizm, bynajmniej nie ze względu na cenę transportu, a koszty utrzymania ich potem przy życiu i niechybne kłopoty ze strony wojujących zielonych. Zafascynowany widokiem, nie od razu zauważył, że Sewczenko zmienił temat i uśmiechnąwszy się z lekka ironicznie, spytał, co Braun myśli o tym wszystkim. – O czym? – wybąkał, jak uczeń przyłapany na niewiedzy. – O naszych nowych terenach rekreacyjnych. – Padła odpowiedź zadowolonego urzędnika. Braun bąknął w odpowiedzi coś lekceważącego, ale nie zdołał zepsuć Sewczence humoru. Wicedyrektor dobrze wiedział, jakie wrażenie wywiera ów nostalgiczny widok na świeżo przybyłych na stację podwładnych, zwłaszcza na tych, którzy mieli szczęście urodzić się na Ziemi. Przećwiczył to od niechcenia zadawane pytanie dziesiątki razy i czuł, że doszedł wreszcie do perfekcji. Nie wiedział, że tym razem nieświadomie dostarczył Braunowi dowodu potwierdzającego powtarzaną dotąd nieśmiało plotkę, bo wicie aż tak ciepłego gniazdka musiało mieć przyczyny poważniejsze, niż samą tylko nudę i rozrzutność. Duisburg Miner Industries, a z nią zapewne i zarząd planety, naprawdę zamierzali wycofać się z Salie. Na samą myśl serce agenta zabiło mocniej; mężczyzna rozluźnił na moment zaciśnięte szczęki, obdarzył nawet przełożonego cieplejszym, pobłażliwym spojrzeniem, lecz zanim uczucie triumfu zdążyło uśpić czujność i osłabić napięcie, przypomniał sobie o nieprzekraczalnym, miesięcznym terminie rozprawienia się z uciekinierami. Sewczenko podkreślał to kilkakrotnie i nieistotne, jak mało uważnie Braun słuchał i jak bardzo rozpraszała agenta zieleń za szybą, informacja skutecznie wyryła mu się w pamięci. Wtedy musi się stać coś ważnego. – Chodzi o stary, ziemski miesiąc, czy tutejszy miesiąc znormalizowany? – zadał naiwne pytanie, próbując skłonić przełożonego do ujawnienia choćby kilku szczegółów, ale gdy ten zmarszczył brwi, robiąc tajemniczą minę, Braun zrozumiał, że nie udał mu się fortel. Trudno, pomyślał, dowiem się w inny sposób. I tak nie mówiąc, Sewczenko powiedział mu więcej, niż chciał.

186


– Wolniak – – Dlaczego jeszcze tego nie puściłaś? – spytał zawistnie, podnosząc wzrok znad wyświetlacza. – To super materiał. Una Larsson, naczelna New Herald odgarnęła opadające na oczy siwe włosy i skrzywiła się ledwo dostrzegalnie. – Mam wątpliwości. Nie czuję tu ręki Bishopa, rozumiesz? – Styl się zgadza – odparł z namysłem Wolniak. – Tylko on tak pisze. Tylko on wywleka takie sprawy. Puść to. – Wyłączył czytnik i z rozdrażnieniem rzucił go na biurko naczelnej. – Wszystko pasuje, katastrofa na wybrzeżu, martwi naukowcy. Jak ulał, psiakrew! Una zmarszczyła brwi, ale jej wypielęgnowane czoło pozostało gładkie. Dwie delikatne zmarszczki zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. – Widzę, że styl się zgadza, ale to o niczym nie świadczy – żachnęła się. – Problem polega na tym, że nie mogę czekać z tym zbyt długo, bo sukinkot wyśle artykuł do konkurencji, a zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jego rewelacje poprawiają wyniki sprzedaży? – Tak. – Joe zacisnął usta, czując dotkliwe ukłucie zazdrości. – Czym to przyszło? – Zwykłym kanałem. Z osobistego konta Bishopa. Właściwie nie mam powodów, by podejrzewać mistyfikację, ale... Spojrzała na Wolniaka wyczekująco, raz po raz podrzucając czytnik w powietrze. Często zachowywała się w ten sposób: rozpoczynała zdanie, ale zawieszała głos w istotnym momencie, czekając, aż podwładni dokończą za nią jej własną myśl. I biada temu, który nie odgadłby poprawnie intencji szefowej. – Ale wolisz, żebym to sprawdził? – zaryzykował Joe. Skinęła głową. Trafił w sedno, nie oblał testu. Tym razem nie zawiódł, jak kilka dni wcześniej, gdy uciekł mu sprzed nosa fantastyczny temat. Tomala, przyjaciel z dzieciństwa, który odezwał się do Wolniaka po latach, obiecywał informacje o jakiejś mocno śmierdzącej sprawie. Dziennikarz początkowo potraktował go z rezerwą; zmienił zdanie dopiero, gdy przybył na spotkanie zbyt późno, by zobaczyć cokolwiek, poza odlatującą karetką. I gdy w żadnym szpitalu nie znalazł nawet śladu po Tomali. Jerry nie czekał na Wolniaka samotnie. Świadkowie opowiadali o towarzyszącej mu kobiecie i człowieku, z którym się szamotał, ale para ta zniknęła bez wieści. Tożsamość tych ludzi, nieznanych stałym bywalcom pozostawała tajemnicą, wyglądało jednak, że kobieta i mężczyzna byli w zmowie. Najbardziej skora do pomocy barmanka wyjawiła, że pożyczyła nieznajomej komunikator. Wolniak nie omieszkał potwierdzić tej historii, z pomocą znajomego gliniarza sprawdził nawet zapis ostatnich połączeń. Z urządzenia, obecnie nieaktywnego, skorzystano tamtego popołudnia tylko raz. Towarzyszka Tomali dzwoniła na numer rządowy, do Centrum, ale poszukiwania Jerry‘ego w Instytucie Medycyny Kosmicznej również okazały się daremne.

187


Oznaczało to, że wiedza, którą posiadł, była cenniejsza niż jego życie. – Ile mam czasu? – spytał Wolniak, czując spływający po plecach pot. – Niewiele. – Una znienacka cisnęła czytnikiem w podwładnego. – Spadaj, Joe. Weź się do roboty. Nie chciałabym być w twojej skórze, jeśli ten materiał okaże się blagą zaraz po tym, jak pójdzie na pierwszej stronie. Zaskoczony Wolniak drgnął, prawie podskoczył na krześle, ale w ostatniej chwili złapał przedmiot. Powoli nabierał przekonania, że obie sprawy łączy więcej, niż mogłoby się wydawać. *** Pozbawioną okien, ciasną, duszną salę, gęsto zastawioną specjalistycznymi choć pamiętającymi lepsze czasy łóżkami wypełniało monotonne popiskiwanie aparatury podtrzymującej życie. Niemrawy szum klimatyzatorów skutecznie rozpraszały słabe westchnienia chorych i mruczenie księdza, udzielającego komuś ostatniego namaszczenia; na suficie płonęła tylko co druga lampa. Wydawało się, że oszczędzają tutaj na wszystkim. – Śpiączka. – Lekarz powtórzył jak automat, przecierając czerwone ze zmęczenia oczy. – Stan krytyczny. Należy rozważyć przerwanie uporczywej terapii podtrzymującej. Wolniak zrobił strapioną minę. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że konował recytuje jakąś wyuczoną, odpowiednią do każdej takiej sytuacji regułkę, pozbawioną znaczenia w tym samym stopniu, co nieskuteczne modły duchownego dwa łóżka dalej. – Opłacę leczenie, jeśli o to panu chodzi – warknął, ale medyk skrzywił się tylko, więc dodał: – Załatwię przeniesienie do innego szpitala. Człowiek w białym kitlu wzruszył ramionami. – Bez identyfikatora nigdzie indziej pańskiego kuzyna nie przyjmą – oświadczył oschle. – Ale oczywiście, może pan próbować. Powodzenia. – Kiedy go wybudzicie? Muszę z nim pilnie porozmawiać. Przez zszarzałą twarz lekarza przemknął grymas zniecierpliwienia. – Chyba nie do końca się rozumiemy. Nie porozmawia pan z nim już, jego mózg jest martwy. W tym przypadku czekamy już tylko na zgodę rodziny na usunięcie stymulatorów krążeniowo-oddechowych. Wolniak nerwowo zacisnął szczęki; wszystko na nic, pomyślał. Znalezienie pozbawionego czipu w przedramieniu Tomali kosztowało dziennikarza sporo zachodu. Do szpitala w południowej dzielnicy Nowego Machesteru trafiało sporo takich przypadków: włóczędzy mający na pieńku z prawem, narkomani, którzy sprzedali swoją tożsamość za byle sumę. Dzielnice portowe roiły się od ludzi, pragnących pozostać bezimiennymi. Dlaczego dołączył do nich Jerry Tomala, człowiek z godną zazdrości posadą i w miarę dobrą pensją? Po telefonie do Centrum, powinien przecież trafić do lecznicy lepszej niż ta umieralnia dla szumowin

188


z samego społecznego dna. Wolniak powoli zaczynał domyślać się prawdy. Kto może zniszczyć uporządkowane, stabilne życie mężczyzny? Tylko kobieta. Podobno nazywała się Sind. – Co go wykończyło? – spytał, zmartwiony tak bardzo, jak pasowało to do sytuacji. Widok bladej, opuchniętej twarzy przyjaciela z dzieciństwa faktycznie sprawiał mu przykrość, więc nie musiał specjalnie silić się na udawanie. – Nie wiadomo. – Lekarz obrzucił zmętniałym z przepracowania wzrokiem opuszczającego pomieszczenie księdza. – Stracił przytomność i tyle. Nagłe zatrzymanie krążenia, jedno, później drugie, asystolia na zapisie. Serce w strzępach, rozumie pan? Mamy też kobietę i dwóch facetów z takimi samymi objawami. Przypuszczam – dodał, zniżając głos – że pojawił jakiś nowy dopalacz, wykańczający bardziej, niż osławiona lewodrazyna. Wolniak kiwnął głową bez przekonania. Wiedział, o kim mówi rozmówca, sprawdził to wcześniej na ulicy; kobieta to życzliwa barmanka, a wspomniani faceci byli bywalcami jej lokalu. Teoria, że za wszystko odpowiada nowy narkotyk wydawała się kuszącym rozwiązaniem zagadki, zbyt wygodnym jednak, by okazało się prawdziwe. – Tylko, że Tomala nie był żadnym ćpunem – stwierdził. – Rodzina zawsze dowiaduje się ostatnia. Może szukał mocnych wrażeń? Zresztą, ktoś mógł mu to podać bez jego wiedzy, wie pan, jak tu jest. – Lekarz westchnął ciężko, z wysiłkiem. – Parę minut haju, a potem nagłe zatrzymanie krążenia i szlus. Można delikwentowi zabrać portfel. Spokój i nonszalancja, z jaką lekarz wyrażał się o zbrodni budził niesmak; dziennikarz powstrzymał się jednak od cisnącego się na usta, wulgarnego komentarza. – Znaleźliście coś we krwi? – spytał tylko. Wzrok konowała znów powędrował gdzieś w bok i to starczyło Wolniakowi za całą odpowiedź. Zapewne nie szukali, a nawet gdyby znaleźli coś nowego, nie zgłosiliby tego, zrozumiał. Po co mieliby ściągać sobie na kark służby, zaczęłoby się śledztwo, węszenie... Sami pewnie też niejedno mieli do ukrycia. Zapewne dlatego Tomala trafił właśnie tutaj. – Chciałbym zobaczyć wyniki jego badań – stwierdził po chwili. – A ja chciałbym wreszcie wygrać w planetarnej loterii. Widzi pan, nie jestem tak do końca przekonany, czy ten Tomala na pewno jest pańskim krewnym. Nie mam jak tego zweryfikować. Wolniak sięgnął do kieszeni kurtki, wydobył z niej kwadratową płytkę z napisem „na okaziciela” i pomachał nią przed oczami rozmówcy. – Ale to może pan zweryfikować? Lekarz zmarszczył brwi i zawahał się, zanim wyciągnął rękę. Zanurzył drugą dłoń w kieszeni fartucha i wygrzebał stamtąd elektroniczny portfel, zbliżył do niego kartę i na chwilę zatrzymał wzrok na kwocie, która ukazała się na wyświetlaczu. – Dajmy na to – powiedział beznamiętnie.

189


Podszedł do panelu ściennego obok łóżka Tomali, jednak zanim zdołał wzbudzić ekran, musiał otrzeć pot obficie roszący coraz bledsze czoło. Wolniak patrzył z coraz większą konsternacją na drżącą jak w gorączce dłoń, wskazującą na jedną z wyświetlonych na monitorze ikon. Muszą tu nieźle chlać, pomyślał. Mężczyzna jakby odgadł myśli dziennikarza, bo natychmiast zacisnął pięść. – Ten – mruknął zmieszany i opuścił rękę. Joe zbliżył do ekranu czytnik; urządzenie zamrugało błękitem na znak, że pobranie pliku przebiegło pomyślnie. Lekarz, zamiast wylogować się z panelu, wpatrywał się weń nieprzytomnym wzrokiem. – Co jest? – Pytanie Wolniaka nie zawierało ani grama empatii, jedynie zawodową ciekawość. – Czym tak przyćpałeś, konowale? Dziennikarz zdążył jeszcze pomyśleć, że zamiast tropić wyimaginowane epidemie, powinien zacząć zbierać materiały o korupcji i nadużyciach w planetarnej służbie zdrowia, gdy człowiek w białym fartuchu stracił przytomność i bezsilnie osunął się na podłogę tuż przy łóżku Tomali. Zanim Wolniak wezwał pomoc, pochylił się jeszcze nad leżącym i wydobył z jego kieszeni kartę płatniczą z napisem „na okaziciela”. *** Doktor Nadiya Mera miała w zwyczaju pracować do późna. Wolniak przekonał się o tym nie raz; tego wieczora czekał jednak wyjątkowo długo. Zatrzymał wóz na parkingu w podziemiach wypełnionego po brzegi apartamentami molocha i znudzony, wypatrywał znajomego pojazdu, raz po raz umieszczając pod językiem tabletkę pobudzacza. Środek, działający na te same receptory, na które niegdyś działała nikotyna, nie wywierał na dziennikarza tak silnego wpływu jak dawniej, ale organizm bez niego zdawał się funkcjonować na zwolnionych obrotach, a umysł tracił jasność. Lokalny przemysł farmaceutyczny zarabiał na tym i podobnych świństwach zawrotne sumy i Wolniak nawet napisał na ten temat artykuł, bezlitośnie obnażający mechanizmy napędzającej sprzedaż, nieuczciwej reklamy. Sam jednak zażywania szkalowanego środka nie zaprzestał. Wóz lekarki pojawił się niespodziewanie. Znajomy widok na moment przyspieszył bicie serca dziennikarza, napędzając ospale krążącą krew. Joe odruchowo przeczesał palcami włosy, sięgnął do kieszeni po inny farmaceutyk, po czym, nie przestając obserwować szukającej miejsca parkingowego kobiety, wprawnym ruchem otworzył cienkie jak papier opakowanie. Podniósł dłoń z pojemnikiem i dotykając lekko językiem, przeniósł tabletkę do ust. Natychmiast poczuł chłód na podniebieniu i ostry, miętowy smak. Wiedział, że ów gryzący aromat niewiele miał wspólnego z prawdziwą miętą, którą pamiętał z dzieciństwa; był równie sztuczny,

190


jak efekt, jaki środek miał wywołać w ciągu kilkunastu minut, akurat wtedy, gdy mężczyzna spodziewał się już dotrzeć do mieszkania Mery. Wysiadając z samochodu, uruchomił jeszcze podręczny zagłuszacz ewentualnych podsłuchów i ruszył śladem kobiety ku windom. Dogonił lekarkę tuż przy drzwiach. Na jego widok zmieszała się lekko; zmęczenie na jej twarzy ustąpiło na ułamek sekundy radości, by w końcu zmienić się w podejrzliwość. – Zdziwiona? – spytał i objął ją, lekko wpychając do środka. – Właściwie nie – odparła, jednocześnie sięgając do miejsca na panelu, odpowiadającemu właściwemu piętru. – Spodziewałam się ciebie... Nie pozwolił, by skończyła. Pocałował ją długo, głęboko, namiętnie, zauważył jednak, że Mera nie przywarła do niego, nie rozluźniła napiętych mięśni; sprawiała wrażenie, jakby odwzajemniała pocałunek z przymusu. – …po tym artykule – dodała cierpko, gdy wreszcie z niechęcią oderwał wargi od jej ust. Uderzony chłodem tych słów, odsunął się nieco i spojrzał na kobietę z wyrzutem. – Nie ja go napisałem. Winda zatrzymała się bez najdrobniejszej wibracji, jak zwykle w nowszych budynkach; tylko standardowe, krótkie piknięcie oznaczało, że dotarli do wyznaczonego piętra. Gdy Mera zwinnie wyślizgnęła się z objęć Wolniaka, drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. – Wiem – powiedziała już z korytarza. – Ale nie przybiegłeś do mnie z samej tęsknoty. Zapewne chcesz, żebym załatwiła ci równie sensacyjny temat. Czy nie tak? – Nie tak. Chcę zweryfikować tamte rewelacje i być może, je obalić. – Odwrócił się i popatrzył na kobietę z żalem, starając się, by kłamstwo, którym ją częstuje, zabrzmiało chociaż jak półprawda. – Bo jakoś nie wierzę w tę historię. Jest za starannie zmyślona, by okazać się prawdą. Mam ze sobą wyniki badań jednego prawie-sztywniaka, powinnaś rzucić na nie okiem. Lekarka przekrzywiła głowę i udała, że się zastanawia. Tak naprawdę, oblizując podniebienie, analizowała, czy miętowy posmak pozostawiony przez język Wolniaka pochodzi od wspomagacza, który już nie raz sprawił jej wiele przyjemności i doceniała genialny pomysł jakiegoś chemika, który zdecydował o tak praktycznym wzbogaceniu receptury leku. Potem leniwie machnęła dłonią w zapraszającym geście. – Chodź, skoro już tu jesteś – powiedziała w końcu do pochmurniejącego coraz bardziej dziennikarza. – Nie będziemy przecież... rozmawiać w windzie. Nie musiała powtarzać dwa razy. Na podziemnym parkingu człowiek wciąż ubrany w strój księdza zaklął wulgarnie i wysiadł z samochodu. Zirytowany narastającym w słuchawkach szumem i zakłóceniami opornymi na wszelkie próby poprawy jakości przekazu zbliżył się do wozu Wolniaka i lekko dotykając karoserii, pozostawił na niej niedużą jak odcisk palca, przezroczystą płytkę aparatu śledzącego. Ten tani, powszechnie dostępny sposób inwigilacji nie należał może do najbardziej wyrafinowanych, ale jako lokalizator sprawdzał się całkiem nieźle. Gdy dziennikarz opuści mieszka-

191


nie Mery, rozumował prowadzący nasłuch, zapewne pierwszym co zrobi, będzie wyłączenie zagłuszania. Zdarzali się co prawda paranoicy, którzy pozostawiali urządzenie aktywnym przez całą dobę, ale Wolniak jeszcze do nich nie należał. Wystarczy uzbroić się w cierpliwość. – Mera – – To wszystko nie trzyma się kupy – powiedziała, wziąwszy najpierw głęboki oddech. – Oba artykuły to stek bzdur. Rzekome ognisko epidemiczne w Nowym Manchesterze? Brak mi słów. Zawsze lubiła publiczne wystąpienia i pozostawanie w centrum uwagi, ale tym razem czuła się niezbyt pewnie. Wiedziała, że paść mogą pytania niewygodne i poruszone zostaną tematy, których wolałaby uniknąć. Braun poinstruował ją wcześniej, że w razie czego, ma wszystkiemu zaprzeczać, lecz taka taktyka sprawdzała się tylko w odniesieniu do laików, a Mera miała tłumaczyć się przed najtęższymi umysłami na planecie. Nigdy wcześniej w takich sytuacjach nie pociły się jej dłonie i nie zasychało w gardle, a serce nie biło tak mocno, jakby miało rozerwać żebra. – Nie do końca – odezwał się jeden z czołowych mikrobiologów. – Człowiek, który zmarł w tamtym szpitalu miał styczność z kobietą z Laras. – A obydwoje przez jakiś czas przebywali tu, w Centrum, pobraliśmy od nich wymazy z gardeł. Oboje byli nosicielami – przypomniała natychmiast Nadiya. – Powtarzam jeszcze raz: żeby ten podtyp zaczął zabijać, organizm musiałby być skrajnie wycieńczony albo pozbawiony odporności, a to normalni, zdrowi ludzie. Wyniki analiz genetycznych Pseudospiria ramenti, podtyp A1S2 otrzymali państwo wcześniej, jak również podsumowanie danych uzyskanych z wirtualnych modeli doświadczalnych Ami Sind i Jerry‘ego Tomali. Wszystkie dane pozyskane z symulacji kontaminacyjnych ekipy z Laras pozostają do wglądu i porównania. – Wolałabym obejrzeć analizy z wymazów pobranych po śmierci tej pary – zauważyła kobieta z końca sali. – Jakaś zmiana musiała się dokonać, ale dopiero gdy tamci opuścili Centrum. – Pary? – podchwycił ktoś. – Przecież wiemy tylko o śmierci Tomali. Ciała kobiety, o ile się nie mylę, nie odnaleziono, zakładajmy więc, że wciąż żyje. Przez pokój konferencyjny przetoczyła się fala podniesionych głosów; niektórzy z obecnych głośno wyrażali poparcie dla ostatniego założenia, inni uważali je za błędne, a Mera cieszyła się w duchu z tej krótkiej chwili wytchnienia. Przechwyciła spojrzenie siedzącego pod ścianą Brauna, ale choć z uporem szukała w nim poparcia, znalazła tylko doskonale udawaną obojętność. – Nieważne – zagrzmiała w końcu uparta dyskutantka z końca sali. – Interesuje mnie tylko porównanie cech podtypu przedtem i potem. Nic innego się nie liczy. Czy dysponuje pani takimi danymi, doktor Mera? W spojrzeniu Brauna zalśnił lód; Nadiya odwróciła wzrok i spojrzała na kobietę równie zimno, jak agent patrzył na nią samą.

192


– Jeszcze nie. Badania trwają, właśnie uruchomiliśmy pierwszy model doświadczalny. Każdy z państwa otrzyma wyniki natychmiast po ich zakończeniu. Sądzę, że powinniśmy rozważyć też alternatywne wyjaśnienia z użyciem środków odurzających... – Znaleziono tylko moderol – przerwał jej wypowiedź ktoś z sali. – Który nie powoduje nagłych epizodów sercowych. To nie to – podchwycił natychmiast następny naukowiec. – ...nowych środków, o ekstremalnie krótkim czasie półtrwania – dokończyła z naciskiem Mera. – Mamy sygnały, że podobne związki pojawiły się już na ulicach Nowego Manchesteru, odnaleziono zresztą ślady takich we krwi lekarza i ludzi z portowego baru. – Tylko ciężko mi uwierzyć, by zażywali je naukowcy z Laras – zauważył główny mikrobiolog. – Poza tym, nie tłumaczą nawrotów nagłego zatrzymania krążenia. Tu w grę wchodzi inny czynnik, taki, którego istnienia się nie domyślamy. Przynajmniej na razie. Mera znów wymieniła z Braunem porozumiewawcze spojrzenia i zauważyła z zadowoleniem, że twarz agenta złagodniała. – Dobrze, że nie spytali o Kumara Sinda – zauważyła z ulgą, gdy ostatni z uczestników narady zamknął za sobą drzwi. – Ten przypadek jest utajniony – odparł mężczyzna wstając. – Masz przy jego badaniu wolną rękę i tyle czasu, ile chcesz. – Nie wiem, jak długo mogę go badać. – Zasępiła się. – Jak długo mi wolno. Braun podszedł do Mery i oparłszy się o stół konferencyjny przyglądał się przez przezroczystą ścianę naukowcom, zawzięcie dyskutującym na korytarzu. Gruba warstwa kompozytu skutecznie tłumiła wszystkie rozmowy i agent przez chwilę żałował, że nie potrafi czytać z ruchu warg. – Tak długo, aż osiągniesz wynik, z którego będziesz w pełni zadowolona – powiedział. Mera wyłączyła właśnie ostatni wyświetlacz i ociężale oparła dłonie o blat. – Ja czy ty? – spytała cicho. Uśmiechnął się krzywo. – Na jedno wychodzi. A, tak przy okazji, kiedy zamierzałaś mnie powiadomić, że widujesz się z Wolniakiem? – Braun spoważniał nagle i dodał ostro: – Mam nadzieję, że nie powiedziałaś mu więcej, niż powinnaś. Ustaliliśmy przecież, że jedynym kanałem kontaktu z prasą będzie Bishop. Lekarka zagryzła wargi. Skąd, do jasnej cholery, on o tym wie? – Pytał o mnie? – Padło następne pytanie agenta. Któryś z naukowców na korytarzu roześmiał się głośno, perliście; słychać go było nawet przez dźwiękoszczelną ścianę. Mera powoli pokręciła głową. – Nie. Ale wie, że Sind wtedy z baru dzwoniła do mnie. Jeśli dowie się, że to ja pomogłam im uciec, to... – Nie dowie się. – Braun wyprostował się i odmachał na pożegnanie któremuś z naukowców. – Jeśli sama mu nie powiesz. Konszachty z pismakami pozostaw mnie.

193


Nadiya oderwała palce od stołu i wbiła wzrok w agenta, ale nie odwzajemnił spojrzenia, uparcie śledząc odchodzących naukowców. Zauważyła, że korytarz całkiem opustoszał. – Boję się, Oliver. Kiedy to się skończy? – szepnęła miękko, przysuwając się do Brauna i czule głaszcząc jego ramię. Gdy przytuliła policzek do barku mężczyzny, agent otrząsnął się, jednym ruchem uwalniając ciało od coraz śmielej poczynających sobie, drobnych dłoni. – Już niedługo – obiecał enigmatycznie, nie wyjaśniając nic więcej. Wyszedł z sali konferencyjnej, nie oglądając się na wpatrzoną w niego Merę. Termin, wyznaczony przez Duisburg Miner Industries zbliżał się nieubłaganie, ale dla Brauna nie było już tajemnicą, co ma wtedy nastąpić. Postanowił wykorzystać to wydarzenie do własnych celów. *** Salie zamiast księżyca miała czerwonego karła. Nie krążył jednak z planetą wokół wspólnego środka ciężkości jak ziemski satelita, ale tańczył w oddali tak, jak zagrał mu biały hegemon trwającego w osobliwej równowadze układu potrójnego. Widoczny tylko nocą, bezsilnie przyglądał się z dystansu towarzyszce, która lata temu ograbiła go z planet. Czasem dołączał do niego jaśniejszy, pomarańczowy karzeł, również trzymany przez największą z gwiazd na długiej smyczy. Mera mimowolnie wpatrywała się w czerwieniejący na nieboskłonie punkt; znudzona monotonnym, zaprogramowanym lotem ponad pustynią, niecierpliwie odliczała minuty, dzielące ją od lądowania u stóp małej placówki badawczej na Wyżynie Laras. Ryzykowała, ale powodowana raczej wyrzutami sumienia, niż namowami Wolniaka. Wciąż jeszcze czuła na szyi muśnięcia jego warg. – Dostarcz mi dowód – zażądał. – Dałam ci już dosyć – odparła wtedy. Joe pieszcząc językiem jej ucho, zaskamlał: – Daj mi coś, co pogrzebie wersję o narkotykach. Daj, proszę... – Domyślą się, że dostałeś to ode mnie – jęknęła cicho, z przestrachu albo dlatego, że lekko co prawda, ale niespodziewanie pochwycił między zęby brodawkę jej sutka. Prawego, potem lewego, po czym, dla równowagi, zasypał obie twardniejące piersi pocałunkami. – Nikt się nie dowie – obiecał, sunąc wargami po jej brzuchu. – Muszę to mieć. Gdy dotarł na sam dół, Nadiya rozwarła uda jeszcze szerzej. – Dostaniesz to – wydyszała. Mimo iż z niecierpliwością czekała teraz na koniec podróży, włączenie się świateł lądowania zaskoczyło ją zupełnie, po części dlatego, że żadne lampy nie płonęły przed opuszczoną stacją badawczą i nic nie rozpraszało mroku pustyni. Czerwona plamka dalekiej gwiazdy znikła, automatyczny głos rozpoczął odliczanie, zamigały diody kontrolek, odwrócenie ciągu wprawiło

194


minikopter w nieznaczną wibrację. Mimo, że maszyna miękko osiadła na zasypanym pyłem lądowisku, kadłub zadrżał przy przyziemieniu. Jednostajne dudnienie silnika umilkło, zasyczał mechanizm zwalniający blokadę drzwi; Mera pchnęła je lekko, jakby od niechcenia i zsunęła się z fotela wprost na piasek. Reflektory maszyny rozświetlały tylko najbliższy fragment lądowiska i nikły się w ciemności, pozwalając kobiecie dostrzec tylko zarys prowadzącego do stacji podestu. Bryła budynku ciemniała w oddali, odcinając się tylko nieznacznie na tle brudno-granatowego nieba, naznaczonego rozmytą poświatą dalekiego obłoku pyłowego. Ciszę panującą wokoło rozpraszał nieustający szum w uszach, pokłosie huku umilkłych już silników, irytującego niczym zapamiętywany przez oczy powidok. Pokrywa panelu włącznika przy drzwiach ustąpiła bez oporu; przecież ostatni uczeni odlecieli stąd całkiem niedawno. Wyglądała na szczelną, ale okazało się, że nie przylega do końca i Mera najpierw otarła dłonią nagromadzoną na płytce kontrolnej warstwę pyłu, potem przekręciwszy staromodny przełącznik, włączyła lampy i odblokowała drzwi kompleksu. Zawahała się, zanim przestąpiła próg; nie była wcześniej w tej stacji, ale znała takie placówki na wylot. Z wnętrza niósł się zapach mieszaniny kurzu i chemikaliów, a gęste, ciężkie powietrze stanowiło niemiłą odmianę po chłodnym powiewie pustyni, chłodzącym spoconą skórę. Oświetlony zmatowiałymi płytami jarzeniowymi korytarz zaprowadził lekarkę do naukowej części kompleksu i laboratorium mikrobiologicznego, w którym niegdyś pracowała Sara Grimson. Mera znała ją osobiście; niezbyt się lubiły. Może dlatego wybór padł właśnie na tą stację? Nadiya ominęła puste stanowiska badawcze i podeszła do szafek, w których personel najczęściej przechowywał zapasy materiałów i odczynników. Zajrzała do jednej, potem drugiej i kolejnej, ale nic nie przykuło jej wzroku. Dopiero otworzywszy czwartą znalazła to, czego szukała: prawie puste pudełko końcówek pobierających do przenośnych mikrosystemów analitycznych. Podniosła je i z ulgą odczytała znajomą serię, potrząsnęła pojemnikiem. Ostatnia z wymazówek zagrzechotała o jego ściany. Ta, którą nie zdołano potraktować Ami Sind. Żadnemu z badaczy ani śledczych nie przyszło do głowy, by przyjrzeć się fabrycznie zapakowanemu przyrządowi. Nikt nie wpadłby na pomysł, by weryfikować jałowość, ani by poszukiwać na jego powierzchni specjalnie wyhodowanego podtypu Pseudospiria ramenti, owocu długoletnich badań i życiowego osiągnięcia doktor Nadiji Mery. Nie różniącego się od innych szczepów niczym, poza dodatkiem podatnym na zdalnie generowany impuls elektromagnetyczny o odpowiedniej częstotliwości. Armie ziemskich mocarstw za taki wynalazek zapłaciłyby krocie; tu, na Salie, zainteresował tylko Olivera Brauna. Pieprzonego skurwiela Brauna. Rozdrażniona Mera z rozmachem zatrzasnęła drzwi szafki. Huk uderzających o siebie, metalowych płyt trwał dłużej, niż lekarka się spodziewała, przechodząc w głuchy pomruk. Szybko

195


pojęła, że dźwięk pochodzi z zewnątrz budynku i skojarzyła, co może być jego źródłem. Naprędce wcisnęła pudełko z wymazówką do torby i wypadła z laboratorium. Gdy biegła przez korytarz, dźwięk zdawał się narastać; mógł oznaczać tylko jedno – wypożyczony przez nią mikrokopter uaktywnił program zaprogramowanego, automatycznego powrotu i właśnie szykował się do odlotu. Zanim jednak dopadła zewnętrznych drzwi stacji, hałas ucichł i Mera zatrzymała się również. Istniało jeszcze jedno wytłumaczenie. Dlaczego nie wzięła go pod uwagę? Wstrzymując oddech i oblizując raz po raz zaschnięte wargi, czekała z niepokojem, ale nikt nie pojawił się na progu. Mijała minuta za minutą, kobieta poczuła w końcu ból napiętych mięśni, otrząsnęła się i powoli, jak najciszej ruszyła przed siebie. Chrzęst piachu, dostającego się w zakamarki otwieranych drzwi przyprawił ją o dreszcze; ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Pozornie nic się nie zmieniło – mikrokopter pozostawał w trybie oczekiwania, wabiąc z oddali światłami pozycyjnymi. Innych maszyn nie zauważyła. Ktoś musiał po prostu przelatywać nad stacją, pomyślała i nieśmiało postawiła stopę na zasypanym podeście. Gdy owionęło ją zimne, nocne powietrze zadrżała po raz wtóry. Gdy odwracała się, by zamknąć drzwi i na powrót zgasić światła, delikatny powiew znad pustyni uderzył kobietę w policzek drobinami wszędobylskiego pyłu. Jeden ruch palców i pobliże stacji zatonęło w mroku; w absolutnej ciszy zatrzaśnięcie pokrywy panelu zabrzmiało prawie jak eksplozja. Wtedy, kątem oka Mera zarejestrowała w ciemności jakieś poruszenie. Nie odważyła się spojrzeć w tamtą stronę. Spłoszona, pognała ku kopterowi, dudniąc obcasami o podest, ale zanim dotarła do maszyny, powietrze przeszył huk wystrzału. W tej samej chwili w plecy tuż pod prawym barkiem uderzyła fala gorąca, przechodząca natychmiast w rozdzierający ból. Nadiya krzyknęła żałośnie, zgubiła rytm kroków i straciwszy równowagę, padła jak długa na ziemię. Z początku nie poczuła, że przygniatając zgiętą rękę ciężarem ciała, zgruchotała kości przedramienia; dopiero po chwili druga fala bólu sprawiła, że pociemniało jej przed oczami. Do otępionej cierpieniem świadomości powoli zaczęło przebijać się wrażenie rozlewającej się po ciele, ciepłej wilgoci. Leżała jak sparaliżowana, bojąc się, że najdrobniejszy ruch spotęguje cierpienie, ale gdy do jej uszu coraz wyraźniej zaczęły dobiegać odgłosy ciężkich kroków, przemogła strach. Przygryzła wargi i opierając się na zdrowym, lewym przedramieniu, zaczęła niezdarnie pełznąć w kierunku maszyny. Wtedy kroki ucichły i Mera zrozumiała, że tamten przystanął, by splądrować porzuconą przez nią torbę. Pojęła, że musi wykorzystać nadarzającą się okazję. Zacisnęła szczęki i zdwoiła wysiłki, czołgając się w mroku. Nie umknęła daleko – intruz w mgnieniu oka znalazł się tuż za nią. Przez jakiś czas cierpliwie przyglądał się rozpaczliwym wysiłkom uciekinierki, podążając za nią w milczeniu. Nie zdołała dostrzec rysów jego twarzy, mimo iż raz i drugi rzuciła w tamtą stronę trwożne spojrzenie; ciemność i pył uczyniły załzawione oczy prawie ślepymi. Szybko straciła resztki sił i z rezygnacją opadła na podest, łkając bezgłośnie.

196


Dopiero wtedy tamten podszedł naprawdę blisko i przygwoździł lekarkę do podłoża, naciskając stopą okolicę krzyżową. Mera wydała z siebie krótki, zdławiony okrzyk, ale natychmiast umilkła. Na chwilę na Wyżynie Laras zapanowała absolutna cisza. Potem intruz wycelował i strzelił. – Bishop – – Jest niedaleko. – Człowiek podający się za Bishopa rzucił okiem na wyświetlacz, zwykle prezentujący kierowcy postępy podróży, tym razem śledzący wóz Wolniaka. – Jakieś pięć minut. Siedzący na miejscu pasażera Braun skinął głową. Nie czuł żadnego napięcia w głosie towarzysza, jakby czekać ich miała zwykła, towarzyska pogawędka. Sam też nie niepokoił się ani trochę, zastanawiała go tylko determinacja, z którą dziennikarz dążył do spotkania z Bishopem. Czego chciał, wciąż pozostawało zagadką. Czy nalegał na rozmowę twarzą w twarz, bo odgadł, że zamiast tajemniczego wolnego strzelca artykuły przesyła redakcji ktoś inny? Istniała taka możliwość, choć wymieniali tylko wiadomości tekstowe. A może domyśli się dopiero wtedy, gdy w wyłączonej już z użytku, starej stoczni zamiast Bishopa wyjdzie mu na spotkanie Braun. W każdym razie, od tego, jak Wolniak zareaguje, będą zależały jego dalsze losy. Człowiek zajmujący fotel kierowcy przygotowany był na każdą ewentualność. – Pokaż widok z „Nietoperza” – polecił agent. – Zobaczymy, czy faktycznie przyjechał sam. Bishop bez słowa zmienił obraz rzutu okolicy z przemieszczającym się powoli czerwonym punktem na podgląd z kamery drona. Pustą drogą nadjeżdżał tylko jeden pojazd. Zaparkował przed bramą zakładu–molocha, wznoszącego ku niebu potężne ściany zakrzywiające się łagodnie w olbrzymią kopułę, niegdyś podtrzymującą gigantyczne stelaże konstrukcyjne stacji–wysp. „Nietoperz” obniżył pułap i ukazał oczom inwigilatorów wysiadającego z pojazdu mężczyznę. Wolniak przybył sam. – Miej oczy otwarte, Jakim – mruknął Braun. – Zawsze mam – odburknął człowiek podający się za Bishopa, pomyślał chwilę i stwierdził: – Zawsze mnie ciekawiło, czy ziemskie nietoperze też potrafiły czytać z ruchu warg. – To były tylko głupie zwierzęta. – Agent uśmiechnął się krzywo. – Nie ufasz mi? Przecież sam do ciebie przyszedłem. – Nie ufam nikomu. Nie po numerze, który wycięła ta kurwa. Braun w jednej chwili spochmurniał; na wspomnienie Mery poczuł niesmak. To jej wiarołomstwo sprawiło, że zdecydował się na widzenie z Wolniakiem, musiał przecież ocenić, jak wiele mu zdradziła. Bez słowa wysiadł z wozu i z obojętną miną ruszył na spotkanie z dziennikarzem. Do środka hali prowadziły wypaczone drzwi, oznaczone jako „przejście służbowe”. Nie domykały się; Braun zostawił je półotwarte. Klucząc pomiędzy porzuconym w środku złomem, ani razu nie spojrzał za siebie. Czuł na plecach wzrok „Nietoperza”. Wiedział, że dron zastygł w którymś z prześwitów, tworzonych przez niekompletną okładzinę ścian i stapiając

197


się z rdzewiejącym żelastwem, cierpliwie czekał na rozpoczęcie rozmowy. To nic, że kieszenie Wolniaka musiały skrywać standardowe zagłuszacze; wystarczyło zatrzymać się dość daleko, by robot znalazł się poza ich zasięgiem, a dość blisko, by jego kamera zdołała zarejestrować ruchy warg, towarzyszące słowom dziennikarza. To nic, że Jakim usłyszy tylko elektroniczną wersję jego głosu. To nic, że nie usłyszy odpowiedzi agenta. Domyśli się reszty. Widok Brauna nie zaskoczył Wolniaka. Klucząc pomiędzy gruzem i śmieciami, wypełniającymi wnętrze kopuły stoczniowej, zadawał się uśmiechać z zadowoleniem, jakby właśnie agenta spodziewał się zobaczyć. Gdy stanęli naprzeciw siebie w centrum hali, dziennikarz odezwał się pierwszy: – Pan Braun, prawda? – Zbędne pytanie, Wolniak. Dziennikarz wyszczerzył zęby w grymasie, przypominającym uśmiech. – Wiem. Chciałem zacząć od kurtuazji, ale skoro pan woli, przejdę od razu do rzeczy. Ja też nie lubię tracić cennego czasu, a raczej nie mamy go zbyt dużo. Gaduła jak każdy pismak, ocenił przeciwnika Braun. W dodatku czuje się bardzo pewnie; chyba jeszcze nie wie, jak skończyła Mera. Jakim bardzo chętnie dokończy dzieła. – Czego pan chce? – spytał sucho. – Złożyć ofertę i usłyszeć, jakie ma pan oczekiwania. Dodam, że jestem tylko pośrednikiem, moje życie nie należy do najcenniejszych i nie warte jest nawet kuli, ale tylko ja mam dojście do oferenta i beze mnie straci pan okazję do kontaktu. Wyjaśniam tak, na wszelki wypadek, gdyby zamierzał mnie pan zabić. Agent wzruszył ramionami, na znak, że życie dziennikarza rzeczywiście nie przedstawia wielkiej wartości. – Do rzeczy – warknął. Wolniak spoważniał. Na zewnątrz chmury zakryły białą gwiazdę i przez przejrzysty dach hali wpadało teraz o wiele mniej światła; może dlatego twarz pismaka okryła się cieniem? – Na początek przyznam, że podziwiam pana, Braun. Za to, że chce pan pomóc tym biednym rewolucjonistom. Proszę nie zaprzeczać, widziałem jednego z nich w szpitalu, udawał księdza. To chwalebne, ale oni nie mają szans. To utopia, że Salie będzie należała do tutejszych ludzi. Bez pieniędzy wielkich korporacji nie będzie terraformingu i życia. Na dłuższą metę anarchia przyniesie planecie zgubę. Rozumie to pan chyba? Agent niezdecydowanie kiwnął głową. Wolniak jak dotąd nie zdradził najważniejszego – kogo tak bardzo martwi możliwość, że planeta pogrąży się w anarchii. – Przyjmijmy na moment, że rozumiem. W jaki sposób miałbym do tego przyłożyć rękę? – Odstąpi pan od zarażania. Oni muszą się dogadać, rozumie pan? Oni, czyli wciąż nie wiadomo, którą stronę reprezentuje, pomyślał Braun, udając że zastanawia się nad propozycją Wolniaka.

198


– Muszą – kontynuował pismak. – A czy wygra ten czy tamten koncern, nie ma chyba większego znaczenia. Dla planety, rzecz jasna, bo dla pana różnica może być zasadnicza. – Przypuśćmy, że bym się zgodził – podchwycił natychmiast agent. – Co mógłby mi pan obiecać, Wolniak? Odpowiedź padła bez zastanowienia. – Władzę. Czyli to, czego pan chce najbardziej, Braun, bo nie wierzę, że robi pan to, co robi, z pobudek ideologicznych. – A gdyby tak było? – W takim razie spytałbym o cenę, która skłoni pana do zmiany poglądów. – Takich rzeczy nie robi się dla pieniędzy. – Oczywiście. Ale dla dużych pieniędzy, owszem. Proszę podać kwotę. Braun nie odrzekł nic, znów udając że się zastanawia. Wiedział już, że nie chodziło o Duisburg Miner Industries ani zarząd planety, od nich prędzej dostałby kulkę w łeb niż worek pieniędzy. Omiótł spojrzeniem podłogę; czy zdawało mu się tylko, że widzi przemykające pośród walających się szczątków robactwo? – Przemyślę to – odpowiedział wreszcie. – Odezwę się. Dziennikarz skinął głową i rozstali się bez słowa. Agent odprowadził go wzrokiem; gdzieś za niedomkniętymi wrotami doku niemrawo szemrał akwen. Biała gwiazda znowu wyszła zza chmur, promienie jasnego światła przedzierały się przez pył osadzony na przejrzystym dachu kopuły i pstrzyły nadgryzione zębem czasu ściany, załamując się na zastygłych w bezruchu ramionach dźwigów. Braun odetchnął głęboko raz i drugi, po czym kopnął ze złością leżącą u jego stóp plastikową butelkę. Najbardziej ubodła go świadomość, że Wolniak w gruncie rzeczy miał rację: bez wielkich pieniędzy nie da się kontynuować procesu transformacji planety. Z ociąganiem ruszył w kierunku samochodu. Wlokąc się noga za nogą dotarł w końcu do zdezelowanych drzwi z na wpół zatartym napisem „Przejście służbowe”, którymi miał wydostać się na plac za zakładem. Zanim chwycił za pordzewiałą klamkę, zawahał się na moment – wydawało mu się, że wchodząc, pozostawił je uchylonymi szerzej; teraz były prawie zamknięte. Zaniepokoiło go to, choć sam nie wiedział, dlaczego; cofnął dłoń wyciągniętą w kierunku klamki i ostrożnie zerknął przez szparę pomiędzy drzwiami a futryną. Pojazd, w którym Jakim miał czekać na Brauna wyglądał na pusty, a przecież towarzysz miał agenta ubezpieczać. Poszedł się odlać, albo... Albo sam postanowił skorzystać z oferty Wolniaka. Braun odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że w takim wypadku zginie, przekraczając próg. Wycofał się w głąb hali i zadzierając głowę, odszukał niezmiennie tkwiącego w jednej z luk „Nietoperza”. Człowiek i dron przez chwilę mocowali się spojrzeniami. Braun pozornie wygrał; automat uniósł się łagodnie i zniknął, nie wydając żadnego dźwięku, by pojawić się zaraz potem w innym prześwicie. Agent nie zamierzał dłużej tracić na niego czasu.

199


Podążył wzrokiem po szczeblach metalowej drabinki, wiodącej na przytuloną do ściany platformę. O ile pamiętał, ponad nią znajdowało się przejście na podobny pomost, znajdujący się po zewnętrznej stronie kopuły. Zdecydował od razu; zanim postawił pierwszy krok ku drabince, włączył zagłuszacz, oślepiając drona. Na górę dostał się błyskawicznie; zdziwiony panującą dookoła ciszą dobył broni i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. W tej samej chwili gdzieś z dołu padł strzał. Kula odbiła się rykoszetem od metalowego stopnia zewnętrznej platformy, Braun w mgnieniu oka skrył się we wnętrzu kopuły, ale zdołał zauważyć wzniesione w powietrze ramię strzelca. Jakim! Zdrajca bezbłędnie przewidział jego posunięcie. Skrzypnięcie poniżej wyrwało go z zamyślenia; nie zdążył przypaść do podestu, zanim człowiek podający się za Bishopa, nieznacznie wychylając się zza drzwi z napisem „Przejście służbowe” oddał w jego stronę serię strzałów. Rykoszety zadudniły o ściany, z ust Brauna wyrwał się krótki, urywany okrzyk; któraś z odbitych od metalu kul drasnęła go w głowę, inna ugodziła łydkę. Przeszywający ból powalił agenta na kolana i wytrącił pistolet spomiędzy palców. Broń, sunąc po gładkiej płycie platformy, błyskawicznie zniknęła mu z oczu i wylądowała na podłodze hali, wzbudzając przy upadku dźwięczne echo. Zapadła cisza. Braun przylgnął do metalu, wstrzymał oddech i na moment rozluźnił mięśnie. Przymknął zalewane krwią powieki, zacisnął zęby, czując rozprzestrzeniające się po nodze gorąco, ale postanowił wytrwać leżąc bez ruchu tak długo, jak się da. Krew, spływająca na platformę, zaczęła powoli kapać na dół przez nieszczelności między blachami. Wtedy usłyszał ostrożne, ale coraz wyraźniejsze kroki Jakima, a potem odgłosy ciężkich butów, ślizgających się na stopniach drabinki. Otworzył oczy i napiął mięśnie, jak drapieżnik gotujący się do skoku. – Ami Sind – – On cię tak urządził? – spytała, rozpylając na ranę na głowie Brauna środek odkażający i nie czekając na potwierdzenie, dodała: – Okropny człowiek. – Nie zobaczysz go więcej – obiecał szeptem. Zaraz potem skrzywił się i syknął z bólu, gdy Singh niechcący musnęła jego rozbity łuk brwiowy. – Przepraszam. – Natychmiast cofnęła dłoń i wystraszona, odchyliła się lekko. – Rób swoje – mruknął przez zaciśnięte zęby. Przysiadła na zgiętej nodze na krawędzi kanapy u boku agenta, który cierpliwie starał się znosić wszystkie zabiegi. Nie spytała, do kogo należy mieszkanie, w którym się zatrzymali, wdzięczna, że zabrał ją z obskurnej, piwnicznej nory w południowym Nowym Manchesterze, gdzie spędziła w zamknięciu kilka ostatnich tygodni pod nadzorem człowieka, który podszywał się pod Bishopa. Przyjęła z ulgą tę odmianę losu, choć w głębi duszy czuła, że to tylko wstęp do nowych kłopotów.

200


W milczeniu sięgnęła po opatrunek w sprayu; kładąc palce na skroni mężczyzny, nieznacznie odchyliła jego głowę, tak, by lepiej widzieć ranę i nacisnęła rozpryskiwacz. Lekka mgiełka zmieniła się w przezroczystą, ograniczającą krwawienie powłokę, oblepiając krótko ścięte włosy Brauna. Warstwa w ciągu kilku sekund upodobniła się kolorem do otaczającej skóry, ale Ami przyjrzała się krytycznie swemu dziełu i zmarszczyła brwi z niezadowoleniem. – Za dużo – oceniła. – Musi zostać – stwierdził, obracając ku niej twarz. Zanim oderwała palce, zdążył, niby przypadkiem, musnąć ustami miejsce tuż nad nadgarstkiem po wewnętrznej stronie jej dłoni. Udała, że nie zauważyła; zsunęła się z łóżka i przyklęknęła przy postrzelonej nodze mężczyzny. Gdy Braun w milczeniu podał jej nożyczki, w mig zrozumiała sugestię i tak ostrożnie, jak tylko umiała, zaczęła rozcinać przesiąknięty krwią materiał. – Ufasz mi – powiedziała cicho, nie podnosząc wzroku. – Wiesz, że mogłabym teraz, tymi nożyczkami... – Wiem – mruknął, masując zdarty nadgarstek. – Nie boisz się, że... No wiesz. – Nie. Przez chwilę bił się z myślami, czy opowiedzieć o tym, że dawno już minął termin jego śmierci, wyznaczony przez jego własny model doświadczalny. W końcu nie zdobył się na tak daleko posunięte zwierzenia. Pewnie Sind by zrozumiała, przecież jej mąż był naukowcem, ale Braun obawiał się szczerości i tego, że w jego ustach takie wyznanie zabrzmi śmiesznie i niewiarygodnie. On, agent rządowy miałby wierzyć w przesądy? Zwłaszcza w takie, z uporem powtarzane przez gawiedź: minął dzień, w którym komputer przepowiedział, że umrzesz? Teraz dożyjesz spokojnej starości. Bzdura do kwadratu, uznał. Sind zupełnie inaczej zinterpretowała jego milczenie. Rozcięła nogawkę aż do kolana i bez słowa oddała mu nożyczki. – Nie powinnam robić żadnych głupstw przez wzgląd na Jerry‘ego, prawda? – Odsłoniła wymazaną krwią łydkę, starannie otarła ręcznikiem, przyjrzała się ranie, po czym orzekła: – To tylko draśnięcie. I jak tu nie wierzyć w przesądy, pomyślał Braun. – Nie powinnaś – potwierdził. Czuł, że właśnie na takie zapewnienie czekała, że szukała okazji, by zadać jedno z wielu dręczących ją pytań i że niebawem padnie kolejne. – Jak on się czuje? Nie odpowiedział; syknął z bólu i zacisnął zęby; zmieszana z płynem dezynfekującym krew grubymi strumieniami spływała na podłogę. – Co z nim? – nie ustępowała.

201


– Wszystko dobrze – mruknął. – Kończ. Posłusznie zasklepiła ranę opatrunkiem w sprayu, ale gdy usiłowała zetrzeć czerwoną plamę z podłogi, rozmazała ją jeszcze bardziej. – Żyje, prawda? – Westchnęła i sięgnęła po drugi ręcznik; po chwili na gładkim tworzywie zostały tylko nieznaczne smugi. – Zostaw, nieważne – polecił i skłamał: – Żyje. Sind niespodziewanie zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła twarz do jego piersi. – Pozwól mi się z nim zobaczyć – szepnęła. Zaskoczony mężczyzna objął ją, skwapliwie korzystając z nadarzającej się okazji. – Teraz to niemożliwe – odparł. – Czeka, aż wyhodują mu nowe serce. Utrzymują go w śpiączce, rozumiesz? Ale za jakiś czas... Kto wie. Jeśli będziesz pomocna... Zrozumiała od razu. Podniosła głowę; ich twarze znalazły się naprzeciw siebie, tak blisko, że gdy szeptała, niby od niechcenia muskała wargami jego nos. – Co mam zrobić? – spytała, delikatnie głaszcząc szorstki policzek agenta. – Jutro się dowiesz. – Wstał, odtrącając ją bezceremonialnie. - Jutro. *** Zaskoczył ją widok żywej trawy. Nigdy wcześniej nie widziała drzew liściastych, nie umiała nazwać żadnego z misternych kwiatów, pyszniących się niespotykanymi na Sati barwami. Od unoszących się w powietrzu zapachów zaczęło szumieć jej w głowie, choć nie dorównywały intensywnością wszechobecnym w miastach planety sztucznym aromatom. Widywała co prawda klomb na dziedzińcu Centrum, ale porastające go, zimnotrwałe rośliny nie dorównywały tym, które zobaczyła na terenach rekreacyjnych Stacji Orbitalnej Duin. Przyjęcie trwało w najlepsze; oszołomiona gwarem i głośną muzyką szukała wytchnienia poza imprezowym namiotem. Nawykła do kameralnej stacji badawczej i towarzystwa paru zaledwie osób, źle znosiła kłębiący się wewnątrz, rozbawiony tłum. – Tu jesteś. – Usłyszała za plecami głos Brauna. Zadrżała. Z trudem zniosła na plecach palce mężczyzny, kreślące delikatną linię między łopatkami i wślizgujące się pod pachę. Wstrzymała oddech, gdy dłoń agenta, obowiązkowo zahaczając o ledwie skrytą pod głębokim dekoltem pierś, zsunęła się na biodro, a potem powoli powędrowała w dół brzucha. – Przestań – zadzwoniła zębami. – Ta cholerna suknia... Stanął za nią i otoczył ramionami, jakby chciał oddać Singh ciepło swego ciała. – Dobrze ci w niej – szepnął tuż nad jej uchem. – Co jest nie tak? – Nie cierpię takich wydekoltowanych kiecek. Zimno mi. Wyglądam w niej jak... Jak jakaś skończona dziwka.

202


Braun za jej plecami skrzywił się nieznacznie. Poniekąd masz rację, pomyślał. Sukienka należała wcześniej do Mery; lekarka zakładała ją bez żadnych oporów. – Pewnie wolałabyś przyjść na przyjęcie w kombinezonie roboczym – zażartował, po czym zaczął energicznie masować nagie ramiona Sind. – Lepiej? Nie odpowiedziała; nie widziała różnicy. Chętnie wyrzuciłaby z siebie, że to jego obecność przyprawia o gęsią skórkę skuteczniej, niż powiewy sztucznego wiatru, ale nie zdobyła się na to. – Powiesz mi wreszcie, dlaczego tu jestem? – spytała cicho. Zatrzymał masujące skórę kobiety dłonie i schwyciwszy mocno za ramiona, odwrócił się razem z Sind twarzą do namiotu, wtulił twarz w jej włosy i zaczął mówić: – Blondyn z brodą, stoi koło fontanny, otoczony wianuszkiem przydupasów. Widzisz? – spytał, a gdy potwierdziła, kontynuował: – Antoine Castel, główny negocjator z ramienia Fournier Space Biotechnologies. Kręcą się koło niego jakieś żałosne stare kurwy z naszego zarządu, ale z tobą nie mają żadnych szans. – Nie rozumiem – wybełkotała. – Zaraz zrozumiesz. – Przycisnął Sind do siebie jak dziecko ściskające lalkę, szczelnie otaczając lewym ramieniem; prawe powędrowało gdzieś w bok. Zanim pojęła, że Braun sięga po coś do kieszeni, agent podniósł dłoń z ukrytym w niej jakimś niedużym pojemnikiem i rozpylił zawartość wprost w twarz Ami. Nie poczuła żadnego zapachu, smaku, tylko podmuch ciepłego powietrza. – Po co? – krzyknęła z obrzydzenia i przestrachu, ale muzyka zagłuszyła jej głos; w pierwszym odruchu szarpnęła się, usiłując wyrwać z uścisku Brauna, ale trzymał mocno. – To dla wzmocnienia efektu. Nie bój się, wyślę sygnał wyzwalający, gdy będziemy daleko – wycedził. – Interesuje mnie tylko Castel. Pójdziesz tam i zagrasz chętną. Masz mu przekazać to, co dostałaś przed chwilą ode mnie. Sukinsyn nie musi cię przelecieć, wystarczy solidny całus. – Nie... Nie mogę tak – załkała, nie rozumiejąc. Zacisnął palce obu dłoni w miejscach tuż pod jej żebrami, tak mocno, aż jęknęła z bólu. – Ale ja mogę strzelić prosto w łeb Jerry‘emu Tomali. Co wolisz? Nie odpowiedziała; oddychała ciężko, chwytając powietrze otwartymi szeroko ustami. – I pamiętaj, że słyszę wszystko, co mówisz i jeśli zaczniesz kombinować, mogę wysłać sygnał wcześniej, niż zakładałem – dodał i rozluźnił uścisk. – Idź. Pozostała na miejscu, dygocąc. Braun popchnął ją lekko. – Idź – powtórzył. Stąpając sztywno jak automat ruszyła w stronę namiotu. Czuła na sobie spojrzenie agenta; świadomość, że Braun właśnie rozbiera ją wzrokiem, wywoływała mdłości. Muzyka, intensywne aromaty wyszukanych potraw przyprawiły Ami o zwroty głowy ledwo przestąpiła próg namiotu. Niezdarnie przeciskając się przez tłum, szturchała mijanych ludzi, zupełnie ich nie zauważając. Chwilę trwało, zanim rozpoznała w wypowiadanych przez

203


jednego z nich słowach swoje nazwisko. Z trudem odwróciła głowę i wbiła nieprzytomne spojrzenie w dłoń nieznajomego na swoim przedramieniu. – Pani Sind, prawda? – Tak – potwierdziła mechanicznie. – Nazywam się Joseph Wolniak, jestem dziennikarzem. Proszę posłuchać: domyślam się, po co przysłał tu panią Oliver Braun. Niech pani mu nie wierzy. Wyprowadzę panią stąd, proszę iść ze mną – mówił, jednocześnie ciągnąc Sind w swoją stronę. – Nie mogę, rozumie pan? On zabije mojego przyjaciela... – zaczęła, ale mężczyzna pokręcił smutno głową. – Jerry‘ego Tomalę? Przykro mi, ale on nie żyje od ponad tygodnia. Ami po raz pierwszy podniosła wzrok na rozmówcę, ale piegowata twarz dziennikarza natychmiast zaczęła drgać w jej załzawionych oczach. – Jak? – szepnęła z bólem. – Później pani powiem. Proszę pójść ze mną. Skonsternowana Sind obejrzała się za siebie, napotykając wściekłe spojrzenie Brauna. Agent powoli, z zaciętą miną pokręcił głową. Nawet nie próbuj, wyczytała z ruchu jego warg. Gwałtownym szarpnięciem wyrwała przedramię z dłoni Wolniaka. – Nie mogę – jęknęła. – On zabije też mnie... – I tak panią zabije, nawet jeśli wykona pani rozkaz. Proszę mi zaufać, ja załatwię resztę. Wmieszała się w tłum bez słowa. Wolniak nie ruszył jej śladem; czekał na Brauna, a gdy agent znalazł się obok, odezwał się pierwszy: – Moja oferta jest nadal aktualna. – Nie interesuje mnie pańska oferta. – Nawet gdybym podwoił stawkę? – Tu nie chodzi o pieniądze, Wolniak. Na moment zamilkli obaj, obserwując z zapartym tchem scenę jak z kiepskiego filmu: Ami potyka się i upada, a Antoine Castel usłużnie pomaga jej wstać, troskliwie sadza obok siebie na obrzeżu fontanny i pociesza, wycierając nos kobiety własną chusteczką. Braun mimo woli poczuł dumę z tego, że tak dobrze wybrał agentkę; niezdarna Sind genialnie odegrała rolę wstawionej laleczki z niepewnym chodem i rozmazanym makijażem. Na ile to przedstawienie było grą, a na ile przypadkiem, nie potrafił ocenić, ale wolał się nad tym nie zastanawiać. – Słyszy pan, co mówią, prawda? – Głos Wolniaka przywrócił go do rzeczywistości. – Ja nie słyszę, ale jestem w stanie sobie wyobrazić. Zaraz razem stąd wyjdą. Nie odczuwa pan zazdrości? To nic innego, tylko pospolite stręczycielstwo, agencie Braun. Siedzących na moment zasłonili przechodzący ludzie, a gdy agent zobaczył parę ponownie, brodacz z pochyloną głową słuchał czegoś, co szeptała mu na ucho Sind, przy okazji łakomie zaglądając w jej głęboki dekolt i masując dłonią rozbite kolano.

204


– Odpierdol się, Wolniak – warknął z wściekłością Braun. – Jeśli tak bardzo ci zależy, żeby Fournier zdobył planetę, to czemu nie pójdziesz teraz do Castela i nie zdemaskujesz Sind? Wolniak uśmiechnął się szeroko. – Nigdy nie mówiłem, że to Fournier ma zdobyć planetę. – Mają się dogadać, powiedziałeś. – A ty nie spytałeś, kto z kim. Zaskoczony Braun nie odpowiedział, przypatrując się z zawiścią, jak Castel pomaga Ami wstać i prowadzi do głównego wyjścia z namiotu, czule obejmując kobietę ramieniem. Bezwiednie zacisnął pięści; złość, jaką miał do Wolniaka, zaczęła niepostrzeżenie zmieniać kierunek. – Nie jesteś ciekawy, kto z kim, Braun? – Wolniak dwuznacznym zapytaniem przypomniał o swoim istnieniu. – Nie – odburknął w roztargnieniu, bo w transmisji właśnie rozległ się gwizd windy, potem jakiś chichot, dyszenie, a Sind jęknęła przeciągle, jakby gryziona albo szczypana w czułe miejsce. – Spieprzaj, pismaku, bo każę cię zamknąć. – Twój wybór, Braun – odparł Wolniak obojętnie. Zaaferowany przekazem agent nie zauważył nawet, kiedy dziennikarz zniknął w tłumie gości. Gdy usłyszał długi syk otwierających się drzwi hotelowego pokoju, wstrzymał oddech, ale w tej samej chwili muzyka przybrała na sile i Braunowi nie pomogło nawet zatkanie uszu palcami. Zapominając o bólu zranionej łydki, wypadł przed namiot, potrącając po drodze kilku pląsających gości; kilkanaście kroków dalej odbiór się poprawił, ale agent zrozumiał, że musiał przegapić zamknięcie drzwi. Zdziwiony brakiem jakichkolwiek odgłosów, podwinął rękaw i grzebiąc w ustawieniach panelu na przedramieniu usiłował zwiększyć głośność przekazu. Bez skutku; jakby Sind z Castelem przestali istnieć. Albo jakby cały sprzęt Brauna trafił szlag. *** Zobaczył ją, gdy chwiejnym krokiem wychodziła z pokoju Castela. Nie ujawniając się, poszedł za nią do windy; dopiero gdy drzwi prawie już się zamykały, w ostatniej chwili wpadł do środka z wściekłą miną. Na jego widok zareagowała popłochem. – Zrobiłam, co kaza... Nie dokończyła, bo chwycił ją za ramiona i potrząsnął nią mocno, gwałtownie, jak szmacianą kukłą. – Co ty wyprawiasz, idiotko? Co ci do tego durnego łba strzeliło? – Niee... rozumiem... – wyjąkała. – Co to za plamy? – krzyknął jej prosto w twarz. – Nie kazałem ci zabijać! Wlepiła w Brauna nieprzytomne spojrzenie, jakby naprawdę była pijana.

205


– Nie zabiłam – szepnęła z goryczą. Winda zatrzymała się i agent opuścił ręce. Mimo iż drzwi za jego plecami otworzyły się automatycznie, przez moment w milczeniu patrzyli sobie w oczy. Potem Sind przymknęła powieki i spytała cicho: – Ale ty zabiłeś Jerry‘ego, prawda? Wziął głęboki oddech; mimo wszystko zaskoczyła go tym pytaniem. – Zabiłeś – powtórzyła z bólem, biorąc milczenie za przyznanie do winy. – Nie – powiedział w końcu. – To nie tak. Mocno chwycił dłoń Ami i pociągnął ją za sobą. Pozwoliła poprowadzić się zadbanymi alejkami firmowych terenów rekreacyjnych do małej, skrytej w gęstwinie sprowadzonych z Ziemi drzew drewnianej ławeczki. W słabym świetle, imitującym blask Księżyca Braun nie potrafił określić, czy ciemne plamki na zgniłej zieleni siedziska rzeczywiście są ptasimi odchodami czy odpryskami farby, ale nie odważył się ich dotknąć. Usiedli obok siebie, zachowując pełen rezerwy dystans, z całych sił unikając krzyżowania spojrzeń. Agent pochylił się i oparłszy przedramiona na kolanach, wpatrywał się w jasny żwir parkowej alejki. – Widzisz – zaczął – Tomala zmarł w szpitalu. Tak jak Kumar. Nasza medycyna stoi na wysokim poziomie, ale na pewne rzeczy nie ma rady. Milczała, wierzchem dłoni ocierając łzy. Sfrustrowany, pieprzony urzędas, przypomniała sobie słowa Jerry‘ego; dobrze pasowały do sytuacji. – Zrozum – mówił dalej – tu wcale nie chodzi ani o nich, ani nawet o ciebie. Pewnie nie czujesz tego co ja, bo urodziłaś się tutaj, nie przywieźli cię z Ziemi jak jakiegoś pieprzonego niewolnika. Ale to nie zmieni faktu, że zostaniesz za parę dni sprzedana razem z całą pierdoloną planetą. I to temu, kto da więcej. Sind pociągnęła głośno nosem. Co mnie obchodzi polityka, miała powiedzieć, ale nie wydobyła żadnego dźwięku ze ściśniętego gardła. Chwilę potem powróciły dreszcze. – Castel reprezentuje Fournier Space Biotechnologies. Firma właśnie wygrała przetarg, choć plan terraformingu, który przedstawiła, to stek naiwnych bzdur i pobożnych życzeń. Z przerabianiem Salie na drugą Ziemię nie poradzi sobie lepiej od Diusburga, ale zarządu jakoś wcale to nie martwi. Ami mimowolnie skinęła głową. Gdzieś obok niej toczyła się rozgrywka, o której nie miała pojęcia, aż do momentu w którym trafiła z Castelem do hotelowego apartamentu. Tuż za progiem wcześniej napalony negocjator nagle przestał podszczypywać i pieścić Sind, spoważniał w jednej chwili i uprzejmym gestem wskazał jej miejsce w wygodnym fotelu, jednocześnie kładąc palec na ustach w nakazie zachowania ciszy. Wyciągnął z kieszeni jakieś nieduże urządzenie o gabarytach zwykłego elektronicznego rejestratora, ustawił na stoliku tuż przed zbaraniałą kobietą i oświadczył:

206


– To najnowszy model zagłuszacza z Ziemi. Nie usłyszą nas, możemy porozmawiać. – O czym? – wydusiła z trudem. Castel poszedł wtedy do otwartej walizki, rzuconej niedbale na łóżko i wyciągnął coś, co wyglądało na zwykły futerał na szczoteczkę do zębów. W środku rzegotało coś niewielkiego, ale gdy mężczyzna otworzył pojemnik, zdumionym oczom Ami ukazał się aparat do pobierania i wstępnej analizy próbek. Dobrze znała ten typ. – Wiem, że jest pani nosicielką i wiem, że zmusili panią, by mi pani coś przekazała – stwierdził, stając przed Sind i patrząc na nią z góry. – Nie zwykłem odmawiać przyjęcia prezentów, to nie jest w dobrym tonie. – Usunął nasadkę chroniącą wymazówkę, wyciągnął dłoń z urządzeniem w kierunku Ami i dodał: – Proszę się nie obawiać, nikt się nie dowie. Chyba nie muszę pani tłumaczyć, jak się tego używa? Zaskoczona, drżącą dłonią sięgnęła po aparat. – Nie – wyjąkała, po czym zanurzyła końcówkę w ustach. – Wiem oczywiście, że sama próbka bez generatora sygnału uzjadliwiającego jest bezużyteczna. – Castel zabezpieczył wymazówkę nasadką i umieścił urządzenie z powrotem w pojemniku. – Dlatego ja też mam dla pani propozycję. Zdobędzie pani dla mnie ten generator; cena nie gra roli. – Jak? Jestem tylko pionkiem, panie Castel – odparła z rezygnacją. – Ofiarą szantażu. Nie mam dojścia... Negocjator usiadł w fotelu obok. – Myślę, że pani ma. Albo może pani mieć, jeśli się pani postara. Tak się składa, że teraz to moja firma będzie rozdawać karty na Sati, na współpracy z nami może pani sporo zyskać. Proszę to przemyśleć. – Zrobił pauzę i dodał: – Powinna pani trochę u mnie posiedzieć. Tak, żeby wyszło wiarygodnie. Proszę się mnie nie obawiać. Jestem gejem, nie będę pani więcej napastował. Napije się pani czegoś? Może zamówić coś do jedzenia? Sind pokręciła głową. – Chciałabym tylko skorzystać z łazienki. – Oczywiście. Długo, zapamiętale płukała usta i starannie myła twarz, tak jak kiedyś Jerry, w beznadziejnej próbie starcia ze skóry zabójczych mikrobów. Choć zdawała sobie sprawę, jak bezsensowny to zabieg, to gdy już zakręciła kran i osuszyła twarz ręcznikiem, poczuła się lepiej. Jeszcze teraz, na samo wspomnienie tego gorliwego szorowania, podrapane paznokciami policzki piekły Sind tak, jak w gorączce. – Oczywiście, to rozwiązanie tymczasowe – mówił dalej Braun. – Nawet jeśli nie podpiszą umowy z Fournierem, będzie następny przetarg. Inne koncerny tylko czekają na swoją kolej, ale... – Mam to gdzieś. Jakie masz plany wobec mnie? – zadzwoniła zębami, przerywając mu w pół zdania.

207


Zaskoczony nagłą zmianą w zachowaniu Ami wreszcie oderwał wzrok od alejki. Widząc, jak skulona Sind dygoce z zimna, zdjął marynarkę i podał kobiecie. – Załóż – polecił. Przyjęła okrycie nieufnie, z ociąganiem narzucając na plecy. Dopiero, gdy poczuła rozchodzące się po skórze ciepło, otuliła się marynarką ciaśniej, ale nie zdobyła na to, by włożyć ręce w rękawy. – Nie odpowiedziałeś. Co ze mną zrobisz? – spytała ponownie. Zamyślił się, szukając stosownej riposty. – Jeszcze nie wiem – odparł po chwili. – Sama zdecyduj. Sind niespodziewanie przysunęła się do Brauna. – Pamiętasz, powiedziałeś, że wyślesz sygnał, gdy będziemy daleko – powiedziała, usiłując dostrzec w ciemności wyraz jego twarzy. – Równie dobrze możesz wysłać go teraz. – Po co? – Zmarszczył brwi. – Och Braun, nie udawaj, że nie wiesz co mam na myśli, że nie rozważałeś wcześniej rozwiązania, które tak ładnie wpasowałoby się w resztę twojego genialnego planu. – Rozważałem – przyznał, kiwając głową. – Ale co z tego? Zmieniłem zdanie. – Niepotrzebnie. – Ami przysunęła się do agenta jeszcze bliżej i z determinacją położyła dłonie na jego udzie. – Będziesz miał taką piękną epidemię. Pomyśl tylko... – Nie – warknął. – Oszalałaś? Znam lepsze sposoby na śmierć. Gdybym chciał cię zabić, zrobiłbym to szybko i bezboleśnie. Zniechęcona, wycofała dłonie. Marynarka Brauna, ledwo trzymająca się jej barków ześlizgnęła się i wylądowała na żwirze. – Kazałeś mi zdecydować – przypomniała z wyrzutem. – Pozwól mi odejść tak, jak Jerryemu. Opuściła głowę i zgarbiła plecy, kuląc się w sobie. Agent wyciągnął dłoń i nieśpiesznie wiodąc palcami po skórze Sind założył na miejsce zsunięte ramiączko wieczorowej sukienki. – Jesteś pewna? Sięgnęła po błądzącą po jej obojczyku dłoń Brauna, mocno ścisnęła zgrabiałymi palcami, po czym przycisnęła do piersi, tak by mężczyzna poczuł niespokojny trzepot serca. – Tak, Oliver – szepnęła z przejęciem. – Jestem. Agent spochmurniał, niechętnie wyzwolił dłoń z uścisku Sind i podwinął rękaw koszuli. Kobieta nie wiedziała, po co, do chwili gdy pod dotykiem Brauna płaski, opasujący przedramię jak opaska minipanel operacyjny rozjarzył się zielonkawym blaskiem. Patrzyła ciekawie, zastanawiając się zupełnie bez emocji, ile zapłaciłby za to urządzenie Antoine Castel. W końcu doszła do wniosku, że to bez znaczenia; nie zamierzała skorzystać z propozycji negocjatora Fournier Space Biotechnologies. – Już – oświadczył ponuro mężczyzna. – Chodźmy stąd. Nie będziemy przecież nocować na ławce w parku jak jacyś menele.

208


– Tak, chodźmy – mruknęła. Schyliła się po wciąż leżącą u jej stóp marynarkę i otrzepała ją, bardziej z roztargnienia, niż z konieczności, po czym założyła okrycie, tym razem wsuwając ręce w rękawy. Braun przyglądał się, jak kobieta niepewnie staje na skostniałych nogach. Ruszyli powoli ku części hotelowej. Żwir miękko chrzęścił pod stopami, gdzieś z oddali niosło się nagranie śpiewu nocnego ptaka. Brzmi jak prawdziwe, szkoda, że tylko brzmi, ocenił Braun, ale nie odezwał się ani słowem. Ami milczała również. W końcu uśmiechnęła się do siebie przez łzy. Ruszyli powoli ku części hotelowej. Żwir miękko chrzęścił pod stopami, gdzieś z oddali niosło się nagranie śpiewu nocnego ptaka. Brzmi jak prawdziwe, szkoda, że tylko brzmi, ocenił Braun, ale nie odezwał się ani słowem. Ami milczała również. W końcu uśmiechnęła się do siebie przez łzy.

209


Najwyżej ocenione opowiadanie Rok 5 Ocena recenzentów: 8,70 kryminał

Zatarty trop – Jedź! – rozkazał. Beth nie wykonała polecenia, ogarniając zbaraniałym wzrokiem spoconą twarz obcego mężczyzny, który właśnie wpakował się na fotel pasażera. Wysadziła Ethana przed szkołą, ale nie wpadła na to, by zablokować drzwi, gdy dzieciak wysiadł. Światła zmieniły kolor na zielony, kierowcy z tyłu zaczęli wściekle trąbić, a ona zdołała wydobyć z gardła jedynie krótki, żałosny jęk: – Ale… – Ruszaj, kurwa! – ryknął intruz, wciskając jednocześnie pod jej żebra zimny przedmiot o wąskim, ostro ściętym końcu. – Już! Wyraźnie poczuła go przez cienki materiał lekkiej bluzki. Pistolet czy nóż? Nie ośmieliła się spojrzeć w dół. Stopa sama odnalazła pedał gazu, samochód ruszył z piskiem opon, ponownie witany jazgotem klaksonów, tym razem ze strony tych, którym przecięła drogę. Od zderzenia z pędzącą furgonetką dzieliły ją milimetry. – Przejechałaś na czerwonym – zagrzmiał, głębiej wbijając twardy przedmiot w bok Beth. – Na drugi raz rób, co mówię! Instynktownie odchyliła ciało w bok i wstrzymała oddech, zagryzając wargi aż do krwi. Na przekór bólowi i przerażeniu, wyciskającym łzy z oczu, radio beztrosko mruczało pretensjonalną piosenkę o miłości. Why won‘t you release me – podpowiadał refren. – Mam syna… Puść mnie – wyjąkała. – Bierz auto i jedź, dokąd chcesz! Niespodziewanie cofnął dłoń. Kątem oka dostrzegła, jak ukrywa pod kurtką pistolet, wciąż jednak kierując lufę w jej stronę. – Nie jestem złodziejem. Ty pojedziesz. – Odsunął się, wygodniej siadając w fotelu pasażera, po czym dodał: – Nie utrudniaj, bo dzieciak zostanie sierotą. I tak zostanie, przemknęła jej przez myśl ponura wieszczba. Zagryzła wargi jeszcze mocniej i nerwowo zacisnęła palce na kierownicy. Kolejne skrzyżowanie powitało ich czerwienią. Pierwszym, co przyszło jej do głowy, był pomysł, by pchnąć drzwi, zerwać się z fotela i uciec. Musiałaby jednak wpierw odpiąć pas. Czy on naprawdę

210


strzeli, gdy tylko zacznę mocować się z zamkiem?, rozważała przez długie niczym wieczność sekundy pozostałe do zmiany świateł. Nie starczyło jej odwagi, by to sprawdzić. *** – To twoja matka? Ethan nieznacznie skinął głową. Przywykł do obojętnych, wyzbytych z ciekawości spojrzeń, jakimi postronni obdarzali pogniecione zdjęcie. Fotografia zatrzymała czas dla niespełna czterdziestoletniej okularnicy, odzianej w bury, równie niemodny jak fryzura sweter. Nie pamiętał matki innej niż na tym zdjęciu, jakby kawałek papieru, poprzecinany rysami zagięć, zawłaszczył całą jego pamięć. – Dawno było robione? – Piętnaście lat temu. – No, to mamunia wygląda teraz zupełnie inaczej. – Sprzedawca w minimarkecie przy stacji paliw z ironicznym skrzywieniem warg, mającym uchodzić za uprzejmy uśmiech, oddał zdjęcie. – Świeższego nie masz? – Nie. – Chłopak złożył je na pół i schował do kieszeni. Czuł, że nieuprzejmy Metys zaraz zada jeszcze jedno rzeczowe pytanie, a odpowiedź, której Ethan będzie musiał mu udzielić, sprawi, że grubas w brudnym mundurku z logo dużej sieci paliwowej przestanie traktować go poważnie. Nic nowego. Zdążył przywyknąć. – A kiedy niby miała bywać w tej okolicy? – spytał miejscowy, widząc markotną minę chłopaka, raczej po to, by przyspieszyć koniec rozmowy niż ze szczerej chęci pomocy. – Właśnie wtedy. Wypłaciła gotówkę z bankomatu naprzeciwko – padła odpowiedź. – Potem prawdopodobnie tu zatankowała. – Byłaby na nagraniu. Też mamy kamery. – Sprzedawca ukrył dłonie w kieszeniach uniformu i znudzony, zaczął wypychać je pięściami. – Wtedy mieliście awarię. Metys zamrugał kilka razy, po czym wydął usta i wodząc mętnym spojrzeniem między pustawymi półkami, przyznał: – Tak, rzeczywiście… Faktycznie, przypominam sobie… Serce Ethana zabiło mocniej, choć rozsądek podpowiadał, że to kolejny fałszywy alarm. – Taak – ekspedient dokończył po chwili namysłu. – Rzeczywiście tam kiedyś był bankomat. Ale zlikwidowali, przecież wszyscy teraz płacą paypassem. Chłopak odwrócił się na pięcie i wypadł ze sklepu, w odwecie zrzucając po drodze towary z mijanych regałów. Minimarket był ostatnim miejscem, które miał odwiedzić w tej mieścinie.

211


Ścigany wrzaskami oburzonego sprzedawcy, rozchlapując pośniegowe błoto, dopadł zdezelowanego mustanga i z rykiem silnika wyjechał na szosę prowadzącą do mostu na rzece Columbia. Znowu wyszedł na idiotę. Przez nią, pomyślał z wściekłością. Rzuć to w cholerę, usłyszał w głowie głos ciotki. By go zagłuszyć, podkręcił głośniej odtwarzacz. Otworzył szeroko okno; mroźne powietrze studziło rozpaloną skórę, nerwy też puściły szybciej, niż się spodziewał. Nie wrócę więcej do Vantage, obiecał sobie. Nie pierwszy raz. *** – Uuu, biednie – orzekł, zaglądając do czerwonej portmonetki. Wysłużony chevrolet Beth przemykał główną ulicą niewielkiego miasteczka, ale szeroko rozlokowane schludne domki i scenki z życia na prowincji niewiele obchodziły porwaną. Od dobrej chwili obserwowała ukradkiem, jak porywacz przegrzebuje jej wielką workowatą torebkę. Z początku uważała, że robi to z nudów, ale szybko pojęła, że poszukuje czegoś konkretnego. Pieniędzy. A podobno nie jesteś złodziejem, pomyślała z przekąsem. – Czas skorzystać z debetu – oznajmił w końcu. – Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem. Łypnęła okiem w bok – trzymał kartę kredytową pomiędzy dwoma palcami tak, jak trzyma się papierosa, by następnie wsunąć plastik do kieszeni na piersi. Lekko oblizała spieczone wargi i z wysiłkiem przełknęła zgęstniałą ślinę. Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem, powiedział. Czyżby czekała ich długa podróż? – Chciałabym papierosa – wymamrotała przez ściśnięte gardło. – Kolejna paląca mamuśka. – Facet zanurzył rękę w torbie i wygrzebał stamtąd pomiętą paczkę winstonów, wyjął jednego i zapalił. Resztę schował do kieszeni, ignorując prośbę kobiety. – Moja była taka sama. Wredna, samolubna suka. Uwielbiała kurzyć w pokoju dziecinnym. Pamiętam, jak podpalała podczas karmienia. W jednej ręce fajka, na drugiej siostra. – Głęboko zaciągnął się dymem i ostentacyjnie strząsnął popiół do torebki. – Przyznaj, Matko Święta od Nieustającego Jarania, twój dzieciak też już jest nałogowcem. – Nie – jęknęła cicho, czując łzy napływające do oczu. Straciła ochotę na papierosa. Powędrowała spojrzeniem ku zegarowi na tablicy rozdzielczej. Za parę godzin mały skończy lekcje i będzie na nią czekał. Do tej pory zawsze odbierała go na czas. Chrząknęła dla dodania sobie odwagi i zaczęła cicho: – Pozwól mi zadzwonić do bratowej… Ktoś musi pojechać po Ethana do szkoły. Proszę… Nadal palił, leniwie podnosząc papierosa do ust i ze stoickim spokojem na twarzy strzepując popiół. Wyglądało na to, że rozważa prośbę. Albo że wcale nie słucha.

212


– Proszę – powtórzyła. – Nie powiem ani słowa o tobie, przysięgam. – Zatrzymaj się – powiedział nagle i wskazał przestronny parking przed samotnym pawilonem handlowym. – Tam. Skwapliwie wykonała polecenie. Drżącymi palcami przekręciła klucz w stacyjce, po czym obróciła głowę i spojrzała z nadzieją na porywacza. – Pozwolisz mi? Mogę zadzwonić? – pytała gorączkowo. – Mogę? – Najpierw pójdziesz do bankomatu. – Zrzucił torbę z kolan i wepchnął ją stopą w niszę pod deskę rozdzielczą. Potem wyciągnął z kieszeni kartę kredytową. Papieros między palcami drugiej dłoni nieubłaganie zamieniał się w rolkę popiołu. – Wyciągniesz, ile zdołasz. Później zobaczymy. Z ociąganiem sięgnęła po plastik. Zahipnotyzowana przez przenikliwe ciemnobrązowe oczy patrzące spod krzaczastych brwi, nie zauważyła, że mężczyzna wcale nie podaje jej karty. Krzyknęła z bólu, gdy zamiast twardego tworzywa poczuła żar gaszonego we wnętrzu dłoni niedopałka. Nie pozwolił jej cofnąć ręki, przytrzymując przegub trzema wolnymi palcami. – Nie będziesz uciekać ani z nikim gadać. – Rzucił jej kartę na kolana i dobył broni. – Nie wchodzisz do środka. Załatwiasz bankomat i wracasz. Wytniesz mi jakiś numer, to strzelę w plecy. Tobie i każdemu, z kim zamienisz choćby słowo. Rozumiesz? W milczeniu skinęła głową. Łykając łzy, wysiadła z samochodu. *** – Zadzwoniła koło południa. Nie zdążę przyjechać po małego, spóźnię się. Tak powiedziała. Odbierz go ze szkoły, okej? Wrócę późno, mówiła. Wyrodna suka! Nigdy nie wróciła. I Ethan wcale nie był pewien, czy w ogóle to obiecywała. Słowa ciotki, relacjonujące ostatnią rozmowę telefoniczną z młodszą siostrą męża, brzmiały za każdym razem podobnie, choć z biegiem czasu wkradała się między nie dysharmonia fałszywych wspomnień. Piętnaście lat to szmat czasu, a pamięć potrafi płatać figle. Jedno pozostawało niezmienne: nagranie z monitoringu bankowego. Dość marnej jakości, ale matkę dało się na nim rozpoznać. Emerytowany detektyw, który udostępnił chłopakowi film, bez przekonania życząc powodzenia, sam prawie od razu poszukiwań zaprzestał. Oficjalnie nie wykreślono jej z list osób zaginionych, nie uznano też za zmarłą, choć z rzeki na granicy rezerwatu Coeur d‘Alene wydobyto należący do niej wóz. Ethan odwiedził wszystkie szpitale w okolicy, ale w tamtym czasie do żadnego nie przyjęto Beth Dembowsky ani mogącej za nią uchodzić Jane Doe. Jakby zapadła się pod ziemię. Wielokrotnie pokonywał drogi prowadzące z rodzinnego Ellensburga przez Vantage do granicy stanu i dalej, przez rezerwat, aż do miejsca, w którym znaleziono samochód. Odwiedzał stacje paliw, przydrożne bary, kościoły i motele, wszędzie wypytując o starych pracowników, bo tylko oni mogli coś pamiętać. Omijał zagubione w dolinach farmy, kluczył wśród lesistych, łagodnie falujących wzgórz, z respektem spoglądając ku górom na horyzoncie. Wybierał trasy,

213


które podpowiedziałby mu GPS, gdyby z niego korzystał, bo przecież matka, jako prawdziwa mieszczka, nie wyszukiwałaby dróg trudnych i niebezpiecznych. Zakładał, że po wyjeździe z Vantage wybrała główną szosę prowadzącą na północny wschód i nie porzuciła jej, dopóki nie musiała wjechać na teren rezerwatu. Czego tam szukała, nie wiedział. Nie mieli indiańskich przodków. Może się zgubiła? Może że to nie była ona, tylko ktoś, kto przemocą zabrał jej samochód? Ale o tym wolał nie myśleć. Nie miewał przeczuć. Wierzył, że kiedyś, choćby przypadkiem, trafi na szlak, który przemierzała piętnaście lat wcześniej. Nie miał innego wyjścia. Podporządkował poszukiwaniom życie osobiste, rzucił szkołę, odtrącił dziewczynę, poświęcił pracę, popadł w konflikt z rodziną. Bywało, że miał ochotę dać za wygraną. Czasem, rozgoryczony ludzką niepamięcią, jechał przed siebie, byle dalej od miejsca, w którym nie było już śladu po zatopionym samochodzie matki. Tak jak wtedy, gdy pędził szosą numer dziewięćdziesiąt pięć na południe, gnany wibrującym w głośnikach growlem, prawie nie zdejmując nogi z gazu. Gdyby nie matka, mógłby tak jechać aż do Las Vegas. Gdyby nie matka. Ciemny radiowóz policji stanowej pojawił się znikąd. W słabym świetle gasnącego słońca lśnił prawie idealną czernią, odblask migającego koguta zajaśniał we wstecznym lusterku jak błyskawica. Zamiast grzmotu zabrzmiał jednak krótki, urwany ryk syreny, więc Ethan posłusznie zjechał na pobocze. Bez słowa podał niewiele starszemu od siebie funkcjonariuszowi prawo jazdy; obojętnie czekał, aż tamten zeskanuje umieszczony na dokumencie kod QR. Wiedział, że za chwilę czytnik nieco większy niż popularne smartfony pokaże dane osobowe, informacje na temat samochodu, a nawet wykaz niezapłaconych mandatów czy wykroczeń drogowych. Uwidoczniłby również listę niedawnych użyć karty płatniczej oraz listę miejsc, w których Ethan poprzednio przebywał, gdyby nie… – Brak aktywnego połączenia z siecią – zauważył policjant, podnosząc znad wyświetlacza surowy wzrok. – Coś nie tak z pańskim urządzeniem mobilnym, panie Dembowsky? – Właśnie. – Chłopak z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Telefon mi padł. – Pół roku temu? Wtedy system lokalizował pana ostatni raz. Ethan zrobił minę zbitego psa. Tak, wtedy, zimą, przypomniał sobie. Jeszcze w Ellensburgu, gdy ostatni raz dzwoniłem do ciotki. – Nooo… Widzi pan, taka sprawa… Coś tam się spieprzyło w elektronice, a szczerze mówiąc, nieszczególnie mi się ostatnio wiedzie. Nie stać mnie na naprawę. Pełne dezaprobaty spojrzenie funkcjonariusza zastygło na fantazyjnych tatuażach zdobiących przedramiona chłopaka, prześlizgnęło się po misternych pierścieniach ze stylizowanymi na satanistyczne symbolami, dekorujących każdy zaciśnięty na kierownicy palec, by na koniec powędrować ku licznym kolczykom znaczącym oba łuki brwiowe. – Rząd bezpłatnie wymieni panu na nowy – oznajmił zimno.

214


– Tak? – bąknął Ethan, patrząc w taki sam sposób na wypolerowane guziki i błyszczącą gwiazdę na jego piersi. – Naprawdę? Niezrażony lekceważeniem mundurowy zaczął recytować wyuczoną formułkę: – Wystarczy zgłosić się do najbliższego urzędu burmistrza. Na razie dostanie pan ode mnie tymczasowy lokalizator. Jego wydanie wiąże się z koniecznością uiszczenia ustawowej kaucji w wysokości stu dolarów, która zostanie panu zwrócona w biurze lokalnego szeryfa. – Uhm – z ust chłopaka wyrwał się dźwięk, od biedy mogący uchodzić za zgodę. Strata stu dolarów nie bolała go tak bardzo, jak perspektywa korzystania ze Statesbooka, aplikacji od niedawna obowiązkowej dla wszystkich obywateli, i jak fakt, że bycie offline zajmowało przedstawicieli prawa bardziej niż wykroczenie drogowe. – Mandat za przekroczenie dozwolonej prędkości w stanie Idaho… Funkcjonariusz dalej recytował wyuczone kwestie, ale chłopak nie słuchał. Gdy mundurowy wrócił po lokalizator do radiowozu i na moment spuścił Ethana z oczu, ten zrobił najgłupszą i najbardziej ryzykowną rzecz w życiu. Bez zastanowienia uruchomił silnik, przycisnął pedał gazu i przeciął pustą szosę, wpadając w objęcia bocznej drogi, zdającej się prowadzić donikąd. *** – Skręć tutaj. Beth bez szemrania wykonała polecenie, zjeżdżając w boczną uliczkę. Krótko mknęli międzystanową szosą numer dziewięćdziesiąt pięć, by znowu zanurzyć się w plątaninie mało uczęszczanych dróg. Z początku dziwiła się, że porywacz kazał wyłączyć nawigację i sam wiódł ją sobie tylko znaną trasą pomiędzy niewielkimi miejscowościami. Sprawiał wrażenie, że czuje się w tych okolicach tak pewnie, jakby właśnie stąd pochodził. Pytanie o cel podróży zbył milczeniem. Gdyby nie niemrawo szemrzące radio, cisza stałaby się nieznośna. Godziny mijały jedna po drugiej i Beth zrozumiała w końcu, co było nie tak: bardziej niż milczenie towarzysza niepokoił brak dzwonków komórki. Nie jej własnej, bo tą po krótkiej rozmowie z bratową porywacz rozbił o kamień, usunąwszy wcześniej kartę SIM. Wyglądało na to, że sam też nie posiada smartfona. Ani razu nie sprawdził przychodzących wiadomości, nie surfował po necie, nie odbierał ani nie wykonywał połączeń. Nie tylko dlatego bała się coraz bardziej. Okolica wyraźnie zmieniała charakter – znikały trawiaste pagórki, coraz większe połacie terenu zaczynał zajmować las. Szosa przeszła w wąską, wyboistą, gruntową drogę i myślami porwanej nieubłaganie zawładnęło przypuszczenie, że skończy jako kolejna ofiara seryjnego mordercy. Zagryzała wargi coraz boleśniej, oddychała jeszcze szybciej i płycej, a drżenie, opanowujące stopy, przenosiło się na pedał gazu. Melodia silnika straciła równy rytm, samochód zgasł raz i drugi, ale jedynym, co usłyszała od porywacza, było oschłe i, jak się jej zdawało, mocno cyniczne:

215


– Weź no się w garść, kobieto. Już niedaleko. Nie uspokoiło jej to ani trochę; brzmiało jak groźba. Serce waliło jak młot. Zaschło jej w ustach, ale jakby na przekór suchości bluzka lepiła się do spoconego ciała, a słona wilgoć bezlitośnie żarła oparzelinę na dłoni. Gehenna trwała aż do momentu, w którym las zrzedł nagle, przechodząc w znajomy pofalowany krajobraz, ze skrytą za fałdami pagórków mieściną. Felton Creek, położone nad strumieniem o tej samej nazwie, powitało ich krzątaniną popołudniowych powrotów z pracy. Zaszokowana Beth, nie wierząc w tak nagłą odmianę losu, przy okazji krótkiego postoju przed przejściem dla pieszych spojrzała pytająco na porywacza. – Co? – Zmarszczył karcąco brwi. – Przecież mówiłem, że niedaleko. Otworzyła usta, ale zaciśnięte gardło nie pozwoliło na wypowiedzenie choćby słowa. Rozważała, czy lekki uśmieszek błąkający się po jego wargach należał do bawiącego się własną nieczystą grą sadysty czy pospolitego, choć groźnego kpiarza. Nie pozostawił jej zbyt wiele czasu na roztrząsanie niuansów swojego charakteru, każąc zatrzymać samochód na parkingu obok zabytkowego budynku lokalnego banku. Jasny parter kontrastował z piętrem z ciemnoczerwonej cegły, a kunsztowne łuki okien przywodziły na myśl styl kolonialny. Zaskoczona Beth pozwoliła silnikowi zgasnąć. – Nie mam tu konta – wyjąkała, nerwowo poprawiając okulary. – Masz – odparł, rozbawiony. Odwróciła głowę. Trzymał w dłoni płaski srebrny klucz. – A dokładnie skrytkę depozytową na twoje nazwisko – wyjaśnił. – Interesuje mnie jej zawartość. Pójdziemy tam razem. Jeśli spytają, przedstawisz mnie jako swojego goryla, narzeczonego, brata, wszystko jedno. Pamiętaj, żeby grzecznie odpowiadać na pytania i nie kłapać niepotrzebnie dziobem, bo ktoś zginie razem z tobą. Rozumiesz? – Ale… przecież nigdy tu nie byłam… Skąd nagle… depozyt? – Steve otworzył go na twoje nazwisko. – Wysiadł z auta, po czym pochylił się i zajrzał do środka, spoglądając na Beth ponaglająco, zdziwiony, że wciąż siedzi w fotelu. – No dalej, idziemy. – Nie widziałam sukinsyna od dziewięciu lat – szepnęła, skonsternowana, i uniosła wysoko brwi. – Kiedy to zrobił? – Właśnie wtedy – warknął, sięgając po jej torebkę. Następnie obszedł samochód i otworzył drzwi po stronie kierowcy. – Wysiadaj, do jasnej cholery. Niedługo zamykają. Wykonała polecenie. Zamyślona, mechanicznie odebrała torbę z jego rąk i zablokowała centralny zamek. Porywacz chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą w stronę banku. – Dobrze go znasz? – odzyskała głos, zasypując towarzysza pytaniami. – Gdzie jest teraz? Dlaczego nie daje znaku życia? Czemu tak nagle zniknął? Żyje z inną? – Zamknij się. Miałaś nie kłapać dziobem, pamiętasz? – Zniecierpliwiony, zatrzymał Beth nagłym szarpnięciem i patrząc jej prosto w oczy, przypomniał szeptem: – Masz zadanie do wykonania. Jak się dobrze spiszesz, może powiem coś więcej. Może.

216


Zamilkła, usiłując wyczytać prawdę z zimnego wzroku, drgających nerwowo szczęk, ściągniętych brwi i niewielkich kropli potu zbierających się na czole i grzęznących w ciemnym zaroście, który zaczynał kiełkować na nieogolonych policzkach. Bał się, zrozumiała. Czego? Demaskacji, ochrony banku, zdrady z jej strony? Stali tak, milcząc, na środku trotuaru, obojętnie omijani przez przypadkowych przechodniów, mocując się spojrzeniami. Wreszcie Beth powoli skinęła głową. – Zrobię, co każesz. Ale potem powiesz. – Może – powtórzył. Czując, że uścisk palców na jej ramieniu zelżał, odwróciła się i pchnęła ciężkie skrzydło przeszklonych drzwi banku. Porywacz podążył za nią jak cień. Powie, pomyślała. Wiem, że powie. Nie była tylko pewna, czy to, co chciałaby usłyszeć. *** Gnał wąską gruntową drogą, ścigany przez nieustępliwego funkcjonariusza policji stanowej. Samochód podskakiwał na wybojach, gałęzie krzewów cięły karoserię na zakrętach, raz czy dwa prawie ocierał się o drzewa. Las gęstniał niebezpiecznie, serce Ethana dudniło jak dzwon. Chłopak podejrzewał, że droga za chwilę skończy się przepaścią, jak w słabych filmach akcji klasy B. Ostre, niespodziewane zakręty nie wróżyły nic dobrego, a pokonując każdy kolejny, czuł, że bezpowrotnie wyczerpuje zapas farta, przewidzianego na całe życie. Bywało, że mijał o włos porzucone na poboczach pnie i słupy znaków ostrzegawczych. Po jednym z takich karkołomnych łuków Ethan odkrył, że nieodstępujący go radiowóz gdzieś przepadł; zapewne uparty sukcesor Johna Wayne‘a ze srebrną gwiazdą na piersi ugrzązł na poboczu. Zapatrzony we wsteczne lusterko, nie zauważył kolejnego leśnego wirażu. Huk gniecionego metalu utonął w grzmocie eksplodującej poduszki powietrznej. Oszołomiony chłopak nie odważył się poruszyć nawet wtedy, gdy kątem oka zaczął dostrzegać złotawe błyski, a jedynym wyjaśnieniem, jakie przychodziło mu do głowy, był pożar. Warkot towarzyszący tajemniczemu światłu nie przypominał jednak skwierczących płomieni. Niespodziewanie do wnętrza samochodu wtargnął zimny i ostry powiew; ktoś otworzył drzwi i o coś pytał, ale dudnienie w uszach sprawiło, że Ethan nie zrozumiał ani słowa. Potem ostrożnie poruszył głową i choć postać mówiącego dwoiła mu się w oczach, z ulgą odkrył, że zamiast nadgorliwego gliniarza ma przed sobą starszego faceta w kombinezonie roboczym. Potem powoli sięgnął do zatrzasku pasa bezpieczeństwa i po omacku trafiając palcami, uwolnił ciało z jego okowów. Podtrzymywany przez nieznajomego, wysiadł z samochodu. Źródłem złotego blasku okazały się reflektory starej półciężarówki. Chłopak pozwolił poprowadzić się do niej jak dziecko. Szoferka śmierdziała tytoniem, tak jak i cała barczysta postać człowieka, który pośpieszył z pomocą. Nieoczekiwanie zapach papierosów przypomniał Ethanowi matkę. – Lekarza w mieście… – tylko tyle zrozumiał z nieustającej paplaniny nieznajomego.

217


Czuł, że powinien odmówić, ale skojarzenie z dzieciństwem sprawiło, że nie protestował, zwłaszcza że silnik pick-upa zagrał znajomo, kojąco. Uspokajał sterane nerwy autsajdera nawykłego do nieustającej podróży. Drzewa wkrótce zniknęły, a w oddali, tańcząc w rytm podskakującego na wybojach samochodu, zajaśniały światła małego miasteczka. Felton Creek. Zagubiona wśród lasów miejscowość miała nawet niewielką lecznicę, na wyrost określaną mianem szpitala. Przypadkowy ratownik dopilnował, by przyjęto chłopaka w pierwszej kolejności. Nikt z oczekujących pacjentów nie oponował, wyglądało zresztą na to, że wszyscy dobrze się znali. Przyjaznej atmosfery nie zmąciło nawet przybycie zastępcy szeryfa, postawnej kobiety o niezaprzeczalnie indiańskich rysach twarzy, noszącej na naszywce pospolite nazwisko White. Familiarnie gawędziła z personelem, nie zważając na spoconego ze strachu Ethana, i chłopak już zdążył nawet pomyśleć, że nie przybyła do lecznicy z jego powodu, gdy poufale klepnąwszy w plecy lekarza, wypaliła: – Idź na kawę, Joe. Muszę zamienić dwa słowa z naszym królem szos. Siedzący na leżance Ethan odprowadził zrozpaczonym wzrokiem wychodzącego z gabinetu lekarza. Musiał wyglądać jak dziecko, które rodzice po raz pierwszy pozostawiają samo w szkolnym autobusie, bo groźna kobieta w mundurze uśmiechnęła się wyrozumiale. – Narozrabialiśmy, co? – zagaiła i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Nie martw się, synu. Stronghorse przyholował twój wóz. Miałeś cholerne szczęście, że na paru guzach się skończyło. Skończyło? Czyżby nie wiedziała, przed kim uciekał? Nerwowo przełknął ślinę, czując nieśmiały przypływ nadziei. – Wyciągnął również z rowu jednego narwańca z policji stanowej. Też zarobił parę siniaków, a jego wóz jest w o wiele lepszej kondycji niż twój. Zapewne bardzo cię to cieszy, synu? Spochmurniały chłopak niezdecydowanie skinął głową. Nadzieja matką głupich, pomyślał. – Powiesz mi, czym sobie tak nagrabiłeś? – Byłem offline – wychrypiał. – Tylko? Tylko? Co to, do jasnej cholery, znaczy? Zdziwiony Ethan zmarszczył brwi. – Było jeszcze przekroczenie prędkości – przyznał ponuro. Mundurowa sięgnęła po leżący na biurku kapelusz. – Zgadza się – powiedziała, zakładając go. – Po wyjściu ze szpitala zameldujesz się u mnie. Zatrzymuję twoje prawo jazdy, na razie nie wolno ci opuścić Felton Creek. – Zamilkła na chwilę, widać było, że miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale dopiero na progu dodała z surową miną: – Dla twojego własnego dobra. I nie rozrabiaj, bo cię zamknę. To spokojne miasto, ostatnią strzelaninę mieliśmy tu piętnaście lat temu. Piętnaście lat temu? Ethan początkowo z wysiłkiem przetrawiał usłyszane słowa, po czym nagle zerwał się z leżanki i wypadł z gabinetu, by pobiec korytarzem za zastępcą szeryfa.

218


– Proszę pani! – Dogonił kobietę przy drzwiach lecznicy. – Ta strzelanina, kiedy to było? Przez szeroką twarz White przemknął grymas zdziwienia. – W dwa tysiące trzynastym. Co za różnica? – Kiedy dokładnie? Pamięta pani? – Bodajże we wrześniu, ale… – Ktoś zginął? – Jakaś kobieta. Nietutejsza – wyjaśniła. Przymrużywszy powieki, patrzyła, jak chłopak drżącymi dłońmi przeszukuje kieszenie. Skóra wokół jej oczu pokryła się siatką zmarszczek, sprawiając, że funkcjonariuszka wyglądała na starszą, niż była w istocie. – Ona? Powoli wyjęła z dłoni młodego człowieka pogniecione zdjęcie i przez długą chwilę studiowała je uważnie, zanim stwierdziła: – Nie wiem. Nie było mnie wtedy w Felton Creek. Ale sprawdzę. – Schowała fotografię, po czym podniosła wzrok na przejętego chłopaka, szukając podobieństwa. – Matka? – Tak – bezgłośnie poruszył wargami. – Sprawdzę – obiecała, nim zniknęła w przyczajonym na zewnątrz mroku. Ethan został, patrząc na swoje zdeformowane odbicie w szklanych drzwiach, potem powoli obejrzał się za siebie. Nikt go nie pilnował, nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozsądek podpowiadał, by prysnąć; nawet na piechotę, powinien do rana dotrzeć do międzystanowej. Wpadł na ślad, może przecież wrócić do Felton Creek, gdy sprawa przycichnie. Czuł jednak, że nie powinien teraz uciekać. I że wcale nie chce tego zrobić. *** Sprawa w banku poszła gładko. Zbyt gładko, sądząc z pośpiechu, z jakim porywacz parł do samochodu. Zawartość skrzynki bankowej przyniosła Beth niemałe rozczarowanie – zamiast spodziewanych, równo ułożonych zielonych banknotów znalazła w środku jedynie jakąś płytę CD bez opisu. Towarzysz po krótkim namyśle wrzucił dysk do torebki zakładniczki, mrucząc pod nosem coś w rodzaju: wezmę potem. – Co to jest? – spytała, gdy tylko opuścili budynek. – Nieważne – mruknął, ciągnąc Beth za rękę. – Nie ma czasu, nie teraz. Rozglądał się przy tym nerwowo na boki, choć życie w mieście płynęło rytmem równie leniwym, jak przed wizytą w banku. – Skoro masz, czego chciałeś, nie jestem ci już potrzebna – zauważyła, spoglądając ponad dachem samochodu na spiętą, spoconą twarz mężczyzny. – Jedź dalej sam. Uniosła dłoń; w ranie zaszczypało, metal kluczyka brzęknął o dach. – Wsiadaj – warknął. – Teraz zaczną polować także na ciebie, nie rozumiesz?

219


– Kto? – spytała, ale porywacz zniknął w środku. – Kto? – powtórzyła, wsiadając. – Ruszaj – ryknął, wyrywając jej torbę z rąk. – Już! Przestraszona, uruchomiła silnik. Samochód, podskakując na nierównościach niedbale uklepanej ziemi, wytoczył się z parkingu na drogę. – Dokąd? – zapytała cicho, zrezygnowana. – Na północ – odrzekł spokojniej. – Jedź. Prowadziła w milczeniu, zerkając kątem oka, jak mężczyzna nerwowo spogląda za siebie, choć na drodze nie działo się nic podejrzanego. Jego zachowanie coraz mocniej pachniało paranoją i Beth postanowiła, że musi uciec. Nie ma innego wyjścia. Ale najpierw dowie się paru rzeczy. – Skąd znasz Steve‘a? – zadała pytanie, zakładając równocześnie, że przy okazji odwróci uwagę porywacza od wyimaginowanego zagrożenia. – Znałem – sprostował, sięgając po broń. – Jadą za nami. Sprawdziła we wstecznym lusterku: z bocznej uliczki wyjeżdżała właśnie zwykła półciężarówka. Beth przełknęła ślinę, czując wzbierający niepokój. – Znałeś? Co to znaczy? – Właśnie to, co myślisz – odparł z roztargnieniem, gapiąc się w tylną szybę. – Nie wiesz, co myślę. – Podniosła wzrok; pick-up podążał ich śladem, ale przypisywanie temu faktowi dodatkowych znaczeń wciąż jeszcze uważała za objaw paranoi. – Obiecałeś, że mi powiesz. Zrobiłam to, czego chciałeś, więc… – Później – syknął, nie wyjaśniając niczego. – Szybciej! Wóz miejscowych zjechał na pobocze. Ciemnoszary sedan, który musiał jechać za nim, wyraźnie przyspieszył. Beth nie zauważyła go wcześniej. Instynktownie nacisnęła na pedał gazu, ale dystans między nimi wcale się nie zmniejszał. Coraz rzadziej rozrzucone zabudowania powoli ustępowały miejsca połaciom pustych, trawiastych przestrzeni. W oddali majaczyło ciemne pasmo lasu. Dotrą do niego w ciągu kilku minut. Co będzie dalej, skoro ten świr zdobył już to, na czym mu zależało? – Myślę, że po prostu gówno wiesz. Może nawet wcale nie znałeś Steve‘a, a ten klucz zdobyłeś przypadkiem – powiedziała, usiłując opanować drżenie głosu. – To, że ktoś za nami jedzie, też pewnie jest zbiegiem okoliczności... – Zamknij się! – Podniósł głos. – Przyspiesz! Nie pozwól mu wyprzedzać! Szary samochód znalazł się tuż za nimi, przygotowując się do manewru mijania. Beth nerwowo zagryzła wargi, decydując się na ryzykowny krok: nieznacznie zmniejszyła nacisk na pedał gazu i prędkość nie wzrosła. Porywacz to poczuł; odbezpieczył broń i wcisnąwszy go pod podbródek zakładniczki, wycedził: – Szybciej! Dotyk zimnego metalu na skórze zmusił ją do działania. Silnik zawył, auto pomknęło przed siebie, zostawiając pościg w tyle.

220


Ale tylko na moment; sedan dogonił ich w mgnieniu oka. Kidnaper wycofał dłoń z pistoletem, wciąż jednak opierając ją o fotel blisko ucha porwanej i w ostatniej chwili zajechał tamtemu drogę, znienacka skręcając kierownicę. Oszołomiona Beth nie zdołała odbić tego desperackiego pchnięcia i samochód wypadł na pobocze, grzęznąc w piachu. Ciemny sedan też nie utrzymał się na szosie, lądując w porośniętej usychającą trawą skarpie. Zakładniczka skamieniała, z trudem łapiąc dech. Jak z oddali docierało do niej szczęknięcie otwieranych drzwi i pośpieszne kroki na asfalcie. Z odrętwienia wyrwał ją ogłuszający huk; odruchowo zakryła uszy dłońmi. Mimo strachu spojrzała za siebie: porywacz otworzył ogień do ludzi z szarego wozu, oddając strzał za strzałem. Tamci odpowiedzieli tym samym. *** Nie przypuszczał, że kiedykolwiek z własnej woli wsiądzie do radiowozu. W samochodzie zastępcy szeryfa nie czuł się pewnie, ale chwilowo cała niechęć, jaką żywił do przedstawicieli prawa, zeszła na dalszy plan. Nie umieli, nie chcieli przecież znaleźć jego matki i od zawsze miał im to za złe. Nie zależało im, wiedział to aż nazbyt dobrze. Jedynie Indianka z Felton Creek przejęła się swoją rolą i nie zbyła Ethana wzruszeniem ramion, a teraz miała mu coś do powiedzenia. Nie zdradziła co, ale i tak przeczuwał, dokąd jadą. Krótka przejażdżka nie przyniosła mu rozczarowania, potwierdzając to, czego podświadomie oczekiwał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przystanęli przed miejscowym cmentarzem. Dozorca zaprowadził ich do jednego z nagrobków, gdzie wszystkie wątpliwości Ethana rozwiały się jak dym. W zawstydzenie wprawił go tylko fakt, że najpierw poczuł ulgę, dopiero potem żal. – Tu ją pochowano. – Słowa zastępcy szeryfa niosły więcej smutku, niż potrafił wykrzesać z siebie syn zmarłej. – Na jej własne życzenie. – Jak to? – bąknął chłopak, wodząc nieprzytomnym spojrzeniem po starannie przyciętej, choć już zeschłej trawie i zadbanych płytach nagrobnych. Nawet mogiła obcej dla miejscowych kobiety nie różniła się od reszty. – Podobno przed śmiercią zastrzegła, że chce zostać w Felton Creek. – Nie rozumiem. – Zatrzymał wzrok na funkcjonariuszce i marszcząc czoło, spytał: – Nie prosiła, żeby powiadomić rodzinę? Poza tym była na stanowej liście osób zaginionych. Nikt nie skojarzył nazwiska? Przecież piętnaście lat temu internet był już dość powszechny, nie? White zmarszczyła brwi w zdziwionym grymasie. – Nie. Nasza społeczność do dzisiaj obywa się bez tego wynalazku – odrzekła zimno. – Mamy specjalne zezwolenie Kongresu. Na tych samych zasadach dla amiszów zrobiono wyjątek przy ubezpieczeniach społecznych. Tyczy się to jednak tylko enklawy Felton Creek.

221


Zaskoczony Ethan zastygł z półotwartymi ustami. Tak, faktycznie, teraz zdał sobie sprawę, że ani w szpitalu, ani w mieście nie widział tabletów, laptopów, smartfonów. Tutejsi nie stronili od elektroniki, ale wszystkie urządzenia, których używali, miały swoje lata, jakby czas tutaj zatrzymał się pod koniec dwudziestego wieku. Krótkofalówka ponad okazałymi piersiami zastępcy szeryfa zabrzęczała przeciągle. – Powinieneś to rozumieć, sam wolisz być offline. – White sięgnęła do urządzenia, wysłuchała komunikatu, po czym dodała: – Wracamy. Przyjechali po ciebie ze stanowej. Chłopak po raz ostatni obrzucił ponurym spojrzeniem grób matki. Bez oporu wsiadł do policyjnego samochodu, rozmyślając o czymś intensywnie. – Skoro umarła tutaj, to dlaczego jej wóz znaleziono na granicy rezerwatu? – spytał w końcu. – Nie wiem, synu – odparła mundurowa. – Musiałbyś spytać Burta Stronghorse‘a. On wtedy kierował tutejszym posterunkiem. – Nie zdążę – mruknął ze złością Ethan, odruchowo zaciskając pięści. – Nie zdążysz – przyznała lakonicznie. – Więc niech pani coś zrobi. Cokolwiek, żeby mnie nie zabrali. Jeszcze nie teraz. – Nie mogę tak, synu. Ale obiecuję, że pomogę ci, gdy tu wrócisz. Bo wrócisz, prawda? Chłopak nie odpowiedział. Nie odezwał się więcej, nawet wtedy, gdy przekazywała go oficerom policji stanowej. Odjechał, żegnając Felton Creek zaciętą miną i wściekłym spojrzeniem. Funkcjonariuszka wiedziała, że pod płaszczykiem gniewu skrywał niepewność, strach i gorycz, że cała jego wyczerpująca krucjata znalazła tak rozczarowujący finał. Dla White sprawa nie zakończyła się równie szybko. Nie narzekając na nadmiar obowiązków w spokojnej mieścinie, coraz częściej wracała myślą do wątpliwości zasianych przez chłopaka. Wreszcie, któregoś piątkowego popołudnia, pękła i zaczęła przetrząsać archiwum w poszukiwaniu dokumentów dotyczących zajścia sprzed lat. Choć poświęciła na to nie jeden, lecz kilka wieczorów, nie znalazła żadnej wzmianki o jedynej strzelaninie w mieście w przeciągu piętnastu lat. Przeczuwała, że sprawa musiała mocno śmierdzieć. Na upragniony trop trafiła dopiero w kartotece biura lokalnego koronera. Raport z sekcji wyglądał na kompletny. Wynikało z niego, że przyjezdna kobieta postrzeliła się sama w hotelowym pokoju i umarła niedługo po nieudanej próbie samobójczej. Jedyne zachowane zdjęcie zwłok mogło przedstawiać kobietę z fotografii Ethana, ale niecelny strzał w skroń zniekształcił rysy twarzy. Skąd wzięła się legenda o rzekomej strzelaninie, pozostawało zagadką. *** Przeraźliwy hałas rozpryskującej się tylnej szyby wyrwał Beth z odrętwienia. Bez zastanowienia przekręciła kluczyk w stacyjce i wcisnęła gaz. Koła zabuksowały w piachu, silnik zawył jak opętany i wóz z najwyższym wysiłkiem wytoczył się na szosę, by następnie pomknąć przed

222


siebie z otwartymi drzwiami po stronie pasażera. Nie myślała o tym, że uciekając, pozbawia kryjącego się za samochodem porywacza jedynej osłony przed kulami. Zerknęła we wsteczne lusterko tylko raz – mężczyzna leżał na jezdni, być może postrzelony lub martwy. Gdy ciemny sedan zniknął za zakrętem, zatrzymała auto, ale tylko po to, by zamknąć drzwi. Potem czym prędzej ruszyła przed siebie. Prowincjonalna, wąska szosa wiodła brzegiem ciemniejącego z minuty na minutę lasu, coraz częściej przerywanego pustymi połaciami pól. Beth mknęła nią z duszą na ramieniu, bojąc się zatrzymać przy rozrzuconych z rzadka farmerskich domostwach. Wyglądało jednak na to, że nikt jej nie ścigał. Skrzyżowanie zaskoczyło ją po zmierzchu. Ponad wzgórzem o łagodnych stokach niebo wciąż czerwieniało. Niepewna kierunku, w którym miałaby podążać, odważyła się wysiąść z samochodu i rozejrzeć wokoło, pośpiesznie wypalając papierosa. Kierunek wybrała na chybił trafił; jak mniemała, szczęśliwie. Po niespełna kwadransie jazdy minęła radiowóz. Przystanęła natychmiast, bez zastanowienia prosząc funkcjonariusza o pomoc. Wydawało się, że to koniec kłopotów: mundurowy poprosił o wsparcie i kazał jej czekać. Uspokojona, przysiadła na kanapie w tyle policyjnego auta. Niepokój powrócił, gdy zamiast kolejnego radiowozu pojawił się zwykły ford, bardzo podobny do tamtego ciemnoszarego wozu, który ścigał ich w Felton Creek. Wysiedli z niego dwaj poważni, oficjalnie wyglądający mężczyźni. Przypominali agentów federalnych, nie przedstawili się jednak, a już pierwsze usłyszane od nich pytanie sprawiło, że trzymająca papierosa dłoń Beth zaczęła nerwowo drżeć. – Gdzie jest Matthew Juarez? – Kto? – Zamrugała, jakby papierosowy dym nagle zaczął gryźć ją w oczy. – Nie udawaj głupiej. Facet, z którym podróżowałaś. – Został w Felton Creek. Wpadł w szał, zaczął strzelać… Uciekłam. – Nie został w Felton Creek – oznajmił drugi agent. – Mówił, dokąd się wybiera? Beth dopiero teraz poczuła, jak zimny nastał wieczór. Dreszcze zaczęły wędrować po jej zmęczonym ciele. – Nic nie mówił. Nawet jak się nazywa. To skończony świr. – Na pewno? Westchnęła, szukając w pamięci czegokolwiek, co zadowoliłoby rozmówców. – Tylko to, że jedzie na północ. – To znaczy dokąd? – Nie wiem! – wybuchnęła. – Mam to gdzieś, chcę wrócić do domu! – Radziłbym współpracować – oświadczył pierwszy ostro. – Juarez zabił dwoje ludzi w Felton Creek, a na razie nic nie wskazuje, że nie byłaś z nim w zmowie. – Że jak? – Papieros wypadł z palców Beth na jezdnię. – Ja? – Razem opróżniliście skrytkę bankową. Co zrobiliście z zawartością? – On… – urwała i naraz poderwała się z miejsca. – Wrzucił mi do torebki, powinna jeszcze tam być. Mam w wozie, pokażę!

223


Najbliżej stojący agent skinął głową, ale ciemność sprawiła, że wyraz jego twarzy pozostawał zagadką. Kątem oka zauważyła, że drugi dyskretnym ruchem sięgnął pod pachę. – Dobrze, pokaż – powiedział, po czym zwrócił się do policjanta: – Pan jest wolny, dziękujemy za powiadomienie. Mundurowy czym prędzej odjechał. Beth niepewnym krokiem podeszła do samochodu i przysiadłszy w fotelu kierowcy, sięgnęła po torebkę. Gorączkowo przeszukała zawartość, ale nie znalazła zmatowiałego ze starości plastikowego pudełka. Ponowiła próbę, wyrzucając wprost na jezdnię co tylko wpadło jej w ręce, by w końcu wytrząsnąć wszystko, ale płyty CD pomiędzy rozrzuconymi na szosie przedmiotami nie było. – Skurwiel musiał ją zabrać – wyjąkała, łapiąc się za głowę. – Tak więc wracamy do punktu wyjścia – usłyszała. – Gdzie on jest? – Skąd mam wiedzieć? Nie spodziewała się tego, co nastąpiło zaraz potem. Agent znienacka schwycił ją za ramię i wywlekł z samochodu. – Gdzie, kurwa? – wrzasnął Beth wprost do ucha, przygniatając ją do szosy i boleśnie wykręcając rękę. – Gadaj, suko! – Nie wiem! – zawyła płaczliwie, czując wżynający się w skroń drut okularów. – Nie wiem! Bardziej zgadła, niż zobaczyła, że drugi mężczyzna przykuca obok. Gdy czoło zmroził jej zimny dotyk metalu, na moment przestała oddychać. – Dokąd pojechał? – Nie… nie… – charczała, łykając łzy. – Proszę… Naraz nacisk ustał. Silne ramiona agenta uniosły Beth w powietrze i pod stopami znów poczuła twardy grunt. Zanim zrozumiała, czemu zawdzięcza zmianę, obok przemknął samochód. Hamował; jaskrawy blask reflektorów rozmazywał się w jej załzawionych oczach. Sępy zlatują się na żer, pomyślała. Czerwień szybko przeszła w białe światła cofania, agenci odzyskali rezon i pociągnęli kobietę do swojego auta, ale szybko zatrzymali się w pół kroku. Jadący na wstecznym pojazd z impetem ugodził przód ich służbowego wozu. Ruszył, zahamował, nabrał rozpędu, by uderzyć po raz drugi. Obaj sięgnęli po broń. Beth odzyskała wolność, ale przytomności umysłu starczyło jej tylko na to, by wpełznąć za własne auto i zastygłszy w ciemności, liczyć, że nie ona jest celem ataku. Gdy oddali pierwsze strzały, samochód desperata zmienił kierunek, ruszając wprost na tajniaków. Jeden z przeraźliwym krzykiem padł na jezdnię, pchnięty zderzakiem, lecz wkrótce, miażdżony kołami, zamilkł. Drugi, ukrył się za służbowym pojazdem i nie przestawał strzelać, dopóki agresor, uderzając przodem w bok jego wozu, nie przygwoździł go do drzewa. Zamroczony, oślepiony reflektorami, na moment stracił orientację. Szczęk otwieranych drzwi i odgłos odbezpieczanej broni zlały się niemal w jedno. Po strzale, który go dobił, zapadła cisza. Tym wyraźniej zabrzmiały kroki kogoś, kto pokonał agentów. Beth wstrzymała oddech, ukryła

224


głowę w ramionach i wbiła paznokcie w kępę wysuszonej trawy na poboczu. Pomyślała, że powinna uciekać między drzewa, ale nie zdążyła wprowadzić tego w czyn. Zaciśnięte na pożółkłych źdźbłach dłonie niespodziewanie wydobył z ciemności snop światła podręcznej latarki. – Wyłaź – usłyszała znajomy głos i przeszył ją dreszcz. – Pomożesz mi. Znowu on. Jak nazwali go agenci? Matthew Juarez? Poczuła uścisk w gardle i przez chwilę z trudem chwytała powietrze, zanim niepewnie wstała, przytrzymując się samochodu. – Po co wróciłeś? – bąknęła, zdezorientowana. Pociągnął ją za sobą na szosę. – Wolałabyś, żeby cię zabili? Miałem cię zostawić jak ty mnie w Felton Creek? – spytał drwiąco, szukając latarką stratowanego agenta. – Pomożesz powsadzać ich do samochodów i będziesz woln… Snop światła wydobył z mroku zmasakrowaną postać. Z wysiłkiem unosiła pistolet z drżącej dłoni. W tej samej chwili padł wymierzany w źródło światła strzał. Trafiony Matt krzyknął i przypadł do ziemi. Latarka potoczyła się po szosie. – Kryj się! – wykrztusił zdławionym głosem. Nie mógł widzieć, że przerażona Beth już wycofała się na pobocze. Kolejna kula świsnęła tuż obok jego głowy. Na chwilę przezwyciężył ból, z wysiłkiem sięgnął po broń i zaczął naciskać spust, celując na oślep w skrytego w mroku przeciwnika. Przestał dopiero, gdy opróżnił magazynek. *** – Cześć, Burt. – White zdjęła kapelusz i uśmiechnęła się przyjaźnie. – Norma powiedziała, że cię tu znajdę. Starszy mężczyzna, pochylony nad silnikiem wysłużonej półciężarówki, wyprostował plecy i sięgnął po szmatę, by wytrzeć umazane smarem dłonie. – Przychodzisz służbowo czy prywatnie? – spytał. – Raczej prywatnie – odparła, nieco zdziwiona. – Z mundurem rzadko się rozstaję, wiesz. Stronghorse nigdy wcześniej nie witał jej w ten sposób. Wyglądał na zmęczonego, wręcz przybitego, i White pomyślała, że coś mu dolega. – Raczej – powtórzył, zupełnie jakby spodziewał się po tym słowie ukrytych znaczeń. – Dobrze, niech będzie prywatnie – sprostowała i podeszła bliżej. – Bez „raczej”. Znowu pompa? – zainteresowała się uprzejmie, zerkając na odsłonięty silnik. – Znowu – potwierdził i zamknął maskę. – Chodź, pogadamy w domu. – Wolałabym nie – odparła w sposób zdradzający, że odmawia bardziej ze względu na Burta niż na siebie. – Zresztą sprawa, z którą przychodzę, nie zajmie wiele czasu. I na pewno ma wiarygodne wyjaśnienie.

225


Starszy człowiek oparł się o samochód i skrzyżował dłonie na piersi. – To znaczy? – spytał bez krzty ciekawości, jakby wiedział, o co chodzi. – Pamiętasz tamtą strzelaninę sprzed piętnastu lat? – zaczęła White. – Wygląda na to, że szlag trafił większość dokumentacji. – Co chcesz wiedzieć? – Jak było naprawdę. Tylko tyle. Wyblakłe, szkliste oczy Burta pociemniały. – Nie było żadnej strzelaniny. Jakaś przyjezdna piła do lustra w hotelu, a potem palnęła sobie w łeb tak nieudolnie, że prawie odstrzeliła pół twarzy. Umarła tego samego dnia. White skinęła głową ze zrozumieniem. – Skąd więc ta historia? – Przez lata ułożyła się z ludzkich fantazji. Zresztą, ta biedaczka sama miała nielichą wyobraźnię. Twierdziła, że to nie ona strzelała, chociaż zastaliśmy drzwi i okna zamknięte od wewnątrz. I ślady prochu na jej dłoniach. Wiesz, jak u nas jest. Jedna pielęgniarka opowiedziała drugiej, ta siostrze czy matce, wieczorem każda mężowi… To, co tamta Dembowsky mówiła przed śmiercią, tylko podsycało sensacyjne plotki. Mundurowa otworzyła szeroko oczy. – Co takiego? – Że przewozi coś cennego, że przed kimś ucieka, że po nią przyszli… Sprawdziłem to, co nosiła przy sobie. Pospolite przedmioty, nic niezwykłego ani wartościowego. – Ale nie zawiadomiliście rodziny. – Twierdziła, że żadnej nie ma. Zobowiązała mnie do zachowania w tajemnicy jakichś sensacyjnych materiałów, które zdobyła. Twierdziła, że mogą zniszczyć ten kraj, a tak naprawdę… Zawiesił głos i pokręcił głową z dezaprobatą. – Co to było? – White z przejęciem obróciła kapelusz w dłoniach, myśląc jednocześnie, że jak na kogoś, kto prawie odstrzelił sobie pół twarzy, Dembowsky była podejrzanie gadatliwa. – Płyta CD z nagraniem jakiegoś ślubu. Marnej jakości. Z tego, co pamiętam – z początku wieku. – Burt potarł palcami piekące powieki, zamknął maskę auta i utykając, ruszył ku drzwiom warsztatu. – Wejdź do domu, Iris, napijemy się kawy. To stara sprawa. Nie warto jej rozgrzebywać. White starannie założyła kapelusz. – Tylko jest jeden problem: ta kobieta była wtedy i wciąż figuruje na liście zaginionych stanu Waszyngton. Wiesz, że muszę zawiadomić tamtejsze służby? Stronghorse zatrzymał się na progu, zagradzając jej drogę. – Nie musisz. Dasz okazję tym na górze. Tylko czekają na pretekst, by zabrać nam nasze przywileje. Chcesz, tak jak reszta kraju, nieustannie być online? Podniosła głowę i twardo spojrzała mu w oczy. – Nie. Ale chcę obejrzeć to, co zostało po tej Dembowsky. Burt wydął wargi. Wyglądał, jakby rozważał, czy warto.

226


– Poszukam – powiedział w końcu. – Podrzucę z rana na posterunek. Przeczucie jednak mówiło White, że stary nic nie znajdzie. Nie zamierzał nawet próbować, co zrozumiała, obserwując z oddali, jak pośpiesznie opuszcza posesję rzekomo niesprawnym starym dodgem. Poczeka do rana, po czym zada mu jeszcze jedno pytanie: jak samochód Beth trafił do rzeki St. Maries? *** – Potrzebujesz lekarza. – Długo mknęli w ciemności, ale w oddali zamajaczyły światła ludzkich siedzib, więc Beth ponowiła prośbę. – Poszukajmy pomocy. – Nie. – Oddychał ciężko, walcząc z bólem. Plama krwi z rany pod lewym obojczykiem powiększała się z minuty na minutę. – Nie ma mowy. – Wykrwawisz się. – Co z tego? – warknął. – Zależy ci? Nie odpowiedziała. Prowadziła samochód w milczeniu przez pogrążoną we śnie miejscowość, która okazała się niewielką osadą z kilkoma zaledwie domostwami. – Widzisz? – zauważył z satysfakcją. – Nie mają tu nawet weterynarza. – Przychodzi ci do głowy jakieś inne wyjście? – spytała. – Teraz w lewo – polecił tylko w odpowiedzi. Szosa wkrótce zniknęła w lesie i Beth instynktownie zwolniła. Po lewej, spoza drzew wyłoniła się jasna fasada kościoła. Zdjęła nogę z gazu i zerknęła pytająco na Matta. – Nie – odpowiedział. – Tu też nie będziemy bezpieczni. – Próbował wziąć głęboki oddech, ale pierś przeszył potężny ból. – Znam miejscowego… kolegę z wojska. Był sanitariuszem… Tylko jemu zaufam. Jedź. Przyspieszyła. Ciemne pnie drzew, wydobywane z mroku przez reflektory, umykały coraz szybciej. Przed oczami Beth stanął obraz dwóch płonących samochodów, a na wspomnienie stratowanego kołami trupa, którego na polecenie porywacza zawlekła do jednego z aut, żołądek wciąż podchodził jej do gardła. Czuła też na sobie smród benzyny, rozlewanej na porzucone pojazdy. Jednym z nich przyjechał Juarez; dałaby głowę, że ten właśnie ford wcześniej brał udział w pościgu. Oparzona dłoń pulsowała bólem. – Zabiłeś tamtych ludzi na drodze z Felton Creek, prawda? – spytała cicho i nie czekając na potwierdzenie, dodała: – Co to za jedni? – ACID. Advanced Cyber Intelligence Division. Wywiad elektroniczny, skierowany przeciwko wrogom wewnętrznym, to znaczy – obywatelom. Nam. Zmarszczyła brwi. – Nigdy o nich nie słyszałam. – Nie ty jedna.

227


Myślała przez chwilę, po czym ponuro rzekła: – Zabiłeś agentów rządowych. To jak zamordować policjanta, nie darują ci. – Nam – sprostował. – Nie uwierzą, że dokonałem tego wszystkiego bez twojej pomocy. Zagryzł wargi, zmrożony przez światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. Instynktownie sięgnął po broń, ignorując lepką wilgoć, spływającą z rany na brzuch. Odetchnął z ulgą, gdy pojazd minął ich i zniknął w mroku. – Powiedz mi przynajmniej, co jest na tej płycie – zażądała po chwili. – Powinnam wiedzieć, przez co zamieniłeś moje życie w szambo. Juarez przez moment zbierał siły, zanim zaczął mówić: – Nagranie z dwa tysiące trzeciego roku. Rozmowa wysoko postawionego urzędnika federalnego z pewnym pomysłowym studentem Harvardu. – Odetchnął i kontynuował: – Parę miesięcy później zaczął działać pewien nowatorski serwis społecznościowy… i szybko opanował rynek. Eh… Początkowo zakładali, że za darmo będą szpiegować naszych gówniarzy… Zaskoczyło ich to, że równie łatwo można inwigilować cały świat… Za jego zgodą. – Rozumiem, ale zabijać przez coś takiego? – chrząknęła z niedowierzaniem. – To chore. – A jednak właśnie tak zginął Steve – wyjaśnił zduszonym głosem. – Nie… Nieprawda – wyjąkała zaszokowana. – Drań uciekł z jakąś zdzirą. Porywacz uśmiechnął się smutno. – Uważaj na słowa, to była moja siostra. – W jednej chwili spoważniał i dodał: – Ją też zabili… Dzięki temu, widzisz, prawie jesteśmy rodziną. Nerwowo poprawiła pokrzywione okulary. – Chrzanisz – odparła, tym razem ze złością. – Jesteś zwykłym świrem. Nie wierzę w ani jedno słowo. Ani jedno, rozumiesz? – Twoja sprawa – wymamrotał. Zerknęła we wsteczne lusterko – w oddali zajaśniały dwa świetlne punkty. Z biciem serca śledziła je wzrokiem, ale utrzymywały dystans, by wkrótce zniknąć. Pewnie skręcił w jedną z licznych bocznych dróg, pomyślała. Juarez jęczał, z trudem chwytając powietrze. Trzeba było odwiedzić tamten kościół. Co zrobię, jeśli drań mi tu umrze? Chociaż taka ewentualność byłaby jakimś rozwiązaniem skomplikowanej sytuacji, myślała o niej z niewytłumaczalną niechęcią. – Wytrzymaj – powiedziała z nieskrywanym napięciem w głosie. – Jeśli odpłyniesz, nigdy nie znajdę tego sanitariusza. Nie wiem, gdzie mam go szukać. Słyszysz, Juarez? Potrząsnął głową i wycharczał coś, co brzmiało jak adres na przedmieściach St. Maries. Las wyraźnie się przerzedził, drzewa zastąpiły trawiaste pobocza, czasem gdzieś w mroku błyskały okna samotnych domostw, takich jak to, które z początku minęła obojętnie, przeoczywszy zjazd z drogi stanowej. Wściekła na siebie, długo kluczyła, zanim znalazła właściwy budy-

228


nek. Zatrzymała samochód na podjeździe; lampa na froncie domu zapłonęła automatycznie. Gdzieś z oddali dobiegało ujadanie psów. Dopiero wtedy odważyła się odezwać do towarzysza. Jego głowa, oparta o piersi, kiwała się nieznaczne. – To tutaj? – Dembowsky delikatnie trąciła ramię porywacza. – Juarez, to ten dom? Zarzęził cicho. Wszystko jedno, pomyślała. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanęła kobieta w szlafroku. Beth wysiadła pośpiesznie. – Proszę mi pomóc – zawołała błagalnie. – Wiozę rannego, potrzebujemy lekarza! Gospodyni postawiła kilka niepewnych kroków. Żwir chrzęścił pod jej stopami, gdy podchodziła z ociąganiem, a ze skrytej w mroku twarzy nie dało się niczego wyczytać. Beth czuła, jak bardzo jest przerażona. Rozumiała to; sama byłaby, gdyby jacyś pokiereszowani podróżni wyrwali ją późną nocą z łóżka. – Błagam! – skamlała, coraz bardziej zdesperowana. – Pani mąż służył w armii, prawda? Był sanitariuszem! Znał tego człowieka. Niech pani coś powie, na litość boską! – Podbiegła i otworzyła drzwi pasażera. – Przeniesiemy go do domu, pomoże mi pani? – Dddobrze – wyszeptała wreszcie kobieta. Beth zanurkowała w aucie, by odpiąć pas bezpieczeństwa Juareza, zauważając, że porywacz oprzytomniał. Wpatrywał się przed siebie szklistym wzrokiem i mamrotał coś pod nosem. Zastygła, nasłuchując. – Pies – powtarzał. – Pies… kobieto, popatrz… Ten pies… Skonsternowana, podążyła spojrzeniem w tym samym kierunku, co on: na granicy między zasięgiem świateł reflektorów i mrokiem leżało na żwirze duże, łaciate bydlę. Ze zranionego łba leniwie sączyła się krew. W jednej chwili zrozumiała wszystko: brak pościgu, szczęśliwą ucieczkę, strach gospodyni i martwe zwierzę. Nie odpięła pasów Matta. Bez zastanowienia zatrzasnęła drzwi pasażera, odepchnęła przerażoną kobietę i czym prędzej wróciła na fotel kierowcy. Jeszcze zanim uruchomiła silnik, z domu wypadli uzbrojeni ludzie. Ruszyła na wstecznym, wypadając z podjazdu. Kanonada strzałów i ciemność sprawiły, że zamiast wybrać wyjazd na drogę stanową, skręciła w drugą stronę, na nieznany szlak. Chwilę potem na wiejską szosę wytoczył się ciężki SUV, błyskając lampami ostrzegawczymi. Głowa Juareza ponownie opadła na piersi, podskakując przy każdej nierówności. Błękitne reflektory pościgu zdawały się we wstecznym lusterku z każdą chwilą rosnąć. Beth włączyła długie światła i widząc przed sobą prosty odcinek, przyspieszyła. Przemknęła obok kilku cichych domostw, prawie nie rejestrując ich istnienia, i zupełnie obojętnie minęła przysadziste bryły zabudowań gospodarskich, leżących na łuku drogi. W tym momencie samochodem zatrzęsło jeszcze bardziej. Zniszczona szosa urywała się nagle, przechodząc w ubity polny trakt, wiodący między drzewa. Dembowsky nie zdjęła nogi z gazu aż do chwili, gdy zobaczyła odbłyski świateł w ciemnej toni.

229


Ostro przyhamowała, zastygając centymetry od brzegu pogrążonej w mroku rzeki. Silnik zgasł, a ona siedziała bez ruchu, dysząc ciężko jak po forsownym biegu. Czuła, że powinna otworzyć drzwi i uciec, ale nie dała rady zmusić ciała do jeszcze większego wysiłku. Nogami wstrząsały nieskoordynowane skurcze, podniesienie drżącej ręki do twarzy okazało się prawie niewykonalne, a serce zdawało się rozsadzać nie tylko pierś, ale i metalową puszkę nadwozia. Wkrótce zresztą było już za późno. Spoza drzew wytoczył się potężny wóz pościgu, natychmiast włączając oślepiający szperacz. – Otwórz powoli okno i wysuń przez nie obie ręce – usłyszała ryk z głośnika. Wtedy poczuła na udach jakiś kanciasty kształt. Zerknęła w dół. Płyta CD w wymazanej krwią plastikowej obwolucie. – Weź… Przechowaj to dla mnie… Wrócę… Z czarnych, nieubłaganie mętniejących oczu Juareza wyzierała bezgraniczna rozpacz. Słaby szept Matta utonął w kolejnych wezwaniach agentów. Beth wyciągnęła rękę, zanurzyła dłoń w kędzierzawych włosach porywacza i pochyliła się, składając na jego ustach długi, pożegnalny pocałunek. Płyta zsunęła się z jej kolan, wpadając pod fotel kierowcy. Potem wysunęła dłonie za okno. W odpowiedzi szczęknęły otwierane drzwi rządowego SUVa, a pod stopami agentów zachrzęścił piach. Nadciągali ostrożnie, z bronią gotową do strzału; oczekiwanie ciągnęło się jak tortura. W ostatniej chwili cofnęła dłoń i sięgnęła do hamulca ręcznego. Mimo przeszywającego bólu oparzonej dłoni, zwolniła go i zamknęła oczy. Samochód powoli staczał się do rzeki. *** – Wychodzisz, Dembowsky – usłyszał. – Na jakiś czas, więc nie ciesz się za bardzo. Spojrzał na strażnika spode łba. – Jak to? – Biuro szeryfa hrabstwa Latah wypożycza cię na czas dochodzenia i obiecuje zwrócić w stanie nienaruszonym – zażartował niemłody, zgorzkniały funkcjonariusz. – Bardzo zabawne – mruknął ironicznie Ethan pod nosem. – Jakiego dochodzenia? – To już ty lepiej wiesz. Nie miał pojęcia, ale gdy zobaczył podpisującą jakieś papierzyska White, zrozumiał. Zdziwiło go tylko, że nie nosiła munduru zastępcy szeryfa. W burej kurtce i ciasnawych jeansach wyglądała jak pierwsza lepsza prowincjuszka. Strażnik wycedził coś do krótkofalówki, jedna, potem druga krata z leniwym pomrukiem wsunęła się w ścianę, gumowe podeszwy tenisówek miękko zaszurały o podłogę. Strażnicy nic więcej nie wyjaśnili, a z kamiennej twarzy funkcjonariuszki też nie wyczytał niczego. Na zewnątrz czekała go kolejna niespodzianka: White przyjechała nie radiowozem, a prywatnym, niemożliwie zabłoconym jeepem.

230


Skołowany, spytał opryskliwie: – O co znowu chodzi? – Wizja lokalna, synu – odparła enigmatycznie, zdejmując mu kajdanki. – Przecież nic nie zrobiłem. – Wiem. Tym razem to ona milczała przez całą podróż. Ethan ostentacyjnie odwrócił głowę i tępo wpatrywał się w przemykające za mokrym oknem rolnicze krajobrazy. Z początku dziwiło go, że nie podążali w stronę Felton Creek, ale na północ międzystanową numer dziewięćdziesiąt pięć, ku zalesionym terenom okalającym rezerwat Coeur d‘Alene. Nie okazał jednak zaskoczenia, podobnie jak wtedy, gdy skręcili w jedną z bocznych dróg, obojętnie minęli jasne farmerskie domy i budynki gospodarskie, by zanurzyć się w ciemnozielonym iglastym lesie. Zaniepokoiło go, gdy White zatrzymała terenówkę obok przechylonej ku ziemi, pordzewiałej skrzynki na listy. – Nie lubi gości – wyjaśniła, gasząc silnik. – Kto? – spytał, wysiadając, ale nie doczekał się odpowiedzi. Rozmiękła po deszczu gruntowa droga poprowadziła ich do zaniedbanego, przypominającego skrzynię budynku. Nie miał w sobie nic z oszczędnej, prostej elegancji rolniczych domostw ani z wypieszczonych szeregowców z przedmieść. Przywodził na myśl wielką przyczepę kempingową, a otaczający go nieład potęgował to wrażenie. Tuż przy drzwiach zastygło w godnej pożałowania pozie trójnogie, okaleczone krzesło, gdzieś obok porzucono samochodową kanapę. Spod wyleniałej tapicerki wyłaziła żółta gąbka. Ethan obrzucił pełnym niechęci spojrzeniem dziurawe wiadra, rozmiękłe kartonowe pudła i rozbity telewizor, z wnętrza którego nieufnie wyglądał kot, by w końcu zatrzymać skonsternowany wzrok na White. – Czyj to dom? – Ty mi powiesz. – Nigdy tu nie byłem. – Wiem. Zastukała; z wnętrza najpierw dobiegło miauczenie, przeraźliwy rumor, skrzeczenie: „Spieprzaj stąd!”, a potem wrzask uderzonego czy przepędzanego zwierzęcia. Drzwi pozostały jednak zamknięte. – Pani Smith? – zawołała White najłagodniej, jak umiała. – Proszę otworzyć, chcemy tylko porozmawiać. Nie zajmiemy wiele czasu. Ethan zmarszczył brwi i pokręcił głową. Czy tylko po to wyciągnęła go z aresztu? – Coś za jedna? – usłyszeli. – Iris, kuzynka Burta Stronghorse‘a– skłamała na poczekaniu funkcjonariuszka. Zachrobotał klucz i drzwi rozwarły się nieznacznie. Kobieta o rzadkich siwych włosach założyła okulary ze sklejonym brudnym plastrem noskiem i wlepiła w White nieprzytomne spojrzenie. – Czego? – wychrypiała. – Nie znam cię.

231


Młody Dembowsky poczuł, jak pomimo zimna i siąpiącego deszczu ogarnia go gorąco. Twarz gospodyni, choć zdeformowana blizną ciągnącą się od skroni przez policzek aż do ust, wyglądała bardzo znajomo. – To ona – wykrztusił przez ściśnięte gardło. – Teraz mogę ci powiedzieć – szepnęła do niego Iris. – Dokonaliśmy ekshumacji: w grobie twojej matki spoczywają zwłoki sporego psa. Burt Stronghorse, przyparty do muru, przyznał, że pomagał w upozorowaniu śmierci. Podobno błagała o to, twierdząc, że jest śledzona. Choć, jestem pewna, że chronił raczej naszą społeczność niż swój czy jej tyłek – dodała, po czym powiedziała głośno: – Niemożliwe. Burt na pewno o mnie wspominał. Przecież był tu niedawno. Nie zapowiadał, że wpadnę? Właścicielka domu przymrużyła powieki, jakby coś sobie przypominając. Nagle otworzyła drzwi szerzej i ponagliła, zaaferowana: – Coś wspominał. Wchodźcie. Szybko, szybko! White weszła pierwsza. Zaraz uderzyły ją pomieszane wonie zwierzęcych odchodów, brudu, stęchlizny. We wnętrzu zawalonym kartonami, szmatami i pustymi opakowaniami po produktach spożywczych harcowały koty. Ethan z nieskrywaną przykrością zastygł na progu. Beth wciągnęła go do środka, energicznie zatrzaskując drzwi. Potem bezceremonialnie pchnęła syna na zarzucony podartymi szmatami fotel i gniewnie mamrocząc coś pod nosem, zaczęła gorączkowo przetrząsać swój marny dobytek. – Proszę pani? – zagaiła policjantka. – Szuka pani czegoś? – Tak, tak. – Gospodyni zrzuciła na podłogę kolejny karton. Ze środka wysypały się pożółkłe gazety, wzbudzając chmurę kurzu. – Kawy. Gdzieś miałam kawę. I placek. Przecież wypada poczęstować gości, no nie? Chłopakowi na samą myśl o jedzeniu zebrało się na wymioty. Już prawie wstawał, by wybiec na zewnątrz, gdy zauważył w dłoniach matki broń. Zanim zdążył choćby jęknąć, strzeliła dwa razy w szeroką pierś White. Podłoga jęknęła głucho pod ciężarem padającej policjantki; na bluzie Iris zaczęły rosnąć dwie ciemnoczerwone plamy. Uzmysłowił sobie, że okazję do ucieczki stracił bezpowrotnie. *** Chwilę trwało, zanim zrozumiała, że to krople spadające z gałęzi drzew tak natarczywie stukają o maskę starego chevroleta. Otworzyła oczy i rzuciła nieprzytomnym wzrokiem na deszcz, gęsto obsiadający przednią szybę. Na zewnątrz szarzało; zerknęła na zegarek. Tak, bez wątpienia wstawał świt. – Juarez? – wybełkotała, masując palcami zesztywniałą szyję. Druga dłoń, wyciągnięta ku miejscu, w którym powinna trafić na ramię porywacza, zawisła w powietrzu. Dopiero wtedy Beth powoli odwróciła głowę, spoglądając z konsternacją na pusty fotel pasażera. No tak, przecież go zabrali.

232


Skurwiele. Mechanicznym ruchem zdjęła okulary i ukryła twarz w dłoniach. Załkała, przytulając policzek do kierownicy. Biedny Matt. Aresztowali go… Zapewne jej też nie spuszczą z oka. Nie powinna tkwić tu zbyt długo, nie mogła dłużej podróżować tym samochodem. Bezwładną, jakby obcą dłonią pchnęła drzwi, postawiła stopę na mokrym piasku i wyjrzała na zewnątrz. Auto wciąż stało na brzegu. A przecież pamiętała, jak luzuje ręczny hamulec. Stchórzyła, czy agenci w ostatniej chwili udaremnili jej próbę? Mętna toń rzeki St. Maries, smagana strugami deszczu, powoli zmieniała barwę ze smolistej czerni na przygnębiającą szarość. Beth zastygła, bezradnie oparta na drzwiach, i rozważała, co ma robić dalej. Przeklinała w duchu niezdecydowanie i pustkę w głowie. Wiedziała jedno: do dawnego życia nie może wrócić. Zbyt wielkie zagrożenie sprowadziłaby na bliskich. Na w wspomnienie Ethana po jej policzku popłynęła ciepła łza, lecz szybko ostygła, tłamszona zimnymi kroplami deszczu. Beth czuła zresztą, że wracać nie chce. Że powinna, musi, pójść tropem Steve‘a. Dowiedzieć się, dlaczego drań porzucił ją i dziecko. W czym od niej była lepsza ta latynoska zdzira, z którą uciekł? Jak zwykły mechanik wszedł w posiadanie tak niebezpiecznego nagrania? Dlaczego właśnie Beth zostawił w spadku straszliwą tajemnicę, ukrywając ją w małym banku zagubionej w górzystych pustkowiach mieściny? I co łączyło go z Felton Creek? Felton Creek. Przecież Matt obiecał, że wróci. Sięgnęła pod siedzenie kierowcy, odnajdując oddaną jej na przechowanie płytę. Nawet w półmroku deszczowego poranka dobrze widziała na plastikowym futerale krwawy ślad palców Juareza. Przycisnęła go do piersi jak drogą sercu pamiątkę, wyczuwając bijące od niej ciepło. Tak, Matt. Przechowam ją dla ciebie. Cierpliwie zaczekam na twój powrót. Zanim zluzowała ręczny hamulec, zabrała z wozu torebkę. Przez chwilę stała na brzegu, usiłując dłonią osłonić przed deszczem ledwo tlący się płomyk zawilgotniałego papierosa. Samochód majestatycznie tonął w mętnych wodach. Tamta wizja musiała być przeczuciem, zrozumiała. Proroctwem, podprogową podpowiedzią losu. Papieros zgasł na dobre. Rzuciła go w błoto, poprawiła na ramieniu pasek torby i ruszyła w drogę powrotną. Dzięki uczynnym kierowcom dotarła w końcu w okolice Felton Creek i za resztę pieniędzy wynajęła w miejscowym hotelu pokój. Następnego ranka zacznę pytać o Steve‘a, obiecała sobie, ale mimo zmęczenia nie potrafiła zasnąć. Zawartość odziedziczonego po Juarezie dysku nie dawała jej spokoju. Nie wytrzymała długo. Późnym wieczorem zeszła do recepcji i poprosiła o możliwość przejrzenia nagrania. Uprzejmy właściciel udostępnił jej wysłużony odtwarzacz i zaglądał przez ramię, gdy z tężejącą z żalu twarzą uruchomiła amatorski film ze ślubu Steve‘a Halla i ciemnookiej zdziry o mocno przeciętnej urodzie. Jej Steve‘a.

233


Nie obejrzała filmu do końca. Zostawiła płytę w kieszeni odtwarzacza i poruszona, bez słowa wróciła do pokoju. Juarez mnie oszukał, myślała, automatycznie pokonując stopień za stopniem skrzypiących schodów. A może sam nie wiedział, co naprawdę zawiera nagranie? Nie. Przystanęła na półpiętrze, do bólu wbijając paznokcie w drewnianą poręcz. To agenci musieli podmienić dysk. Tam, nad rzeką. Przecież mieli na to czas. Wytarty dywan w korytarzu miłosiernie tłumił jej kroki, klucz donośnie chrobotał w nieczęsto używanym zamku hotelowego pokoju. Nie zapaliła lampy, neon za oknem i tak dawał aż nadto światła. Beth, nie zdejmując zabłoconych butów, rzuciła się na łóżko, wbijając nieprzytomny wzrok w barwne smugi na suficie. A może… Ale jestem głupia. Zostawiłam płytę, a przecież… Łóżko zaskrzypiało przeraźliwie. Podrywała się z myślą, że właściwy przekaz z pewnością został zakodowany. W tej samej chwili gdzieś z ciemności w rogu pokoju padł strzał. *** – Wiedziałam, że w końcu przyjdziesz – wymamrotała. Pistolet drgał w jej kruchych, przedwcześnie postarzałych dłoniach o pokrzywionych przez gościec palcach. – Czekałam na ciebie, suko. To ty do mnie strzelałaś w hotelu. Dobrze cię zapamiętałam. Beth podeszła do White, nie przestając do niej mierzyć. Przestraszone hukiem koty jeden po drugim czmychnęły na zewnątrz przez zabezpieczony klapką otwór w drzwiach. – To nie tak – wybełkotał Ethan. – Ona jest… – Wiem kim – przerwała mu. – Wystarczy mi twój strój. W natłoku zdarzeń chłopak zupełnie zapomniał, że nosi więzienny uniform. Matka tymczasem ponownie rzuciła się w wir poszukiwań. – Potrzebujesz normalnego ubrania – gadała niby do syna, niby do siebie. Wreszcie wygrzebała ze sporej sterty szmat w rogu dwie zleżałe części męskiej garderoby i rzuciła nimi w chłopaka, by zaraz zniknąć w klitce pełniącej funkcję sypialni. – Przebieraj się. Szybko, ktoś mógł słyszeć strzały! Z odrazą zrzucił z kolan śmierdzące stęchlizną łachmany. – Nie… Nie – wybełkotał, wstając ostrożnie. – Poradzę sobie. Jęk sprężyn starego fotela zabrzmiał jak ryk alarmu, ale nie zwrócił uwagi rodzicielki. Ethan śmielej postawił na skrzypiącej podłodze pierwszy krok. Byle prędzej dopaść drzwi. Uciec, korzystając z chwili nieuwagi tej starej wiedźmy. Nie myślał już o niej jak o matce. Nim przekroczył leżące na środku salonu zakrwawione ciało White, zerknął do sypialni: wariatka klęczała; odsunęła jedną z desek i poczęła grzebać pod podłogą. Korzystając z okazji, kucnął przy policjantce, by odnaleźć kluczyki do samochodu. Drżące palce, wędrujące w pośpiechu od kieszeni

234


do kieszeni, natrafiły na skrytą pod kurtką kaburę i instynktownie wyrwały z niej pistolet. Szarpnięcie ocuciło Iris – z trudem uniosła powieki, a widząc chłopaka, poruszyła wargami w cichym błaganiu: – Pomóż… synu… Zabierz mnie… Zaniemówił. Sądził, że policjantka nie żyje. – Masz broń? – Usłyszał kroki, a zaraz potem głos matki: – Świetnie. Żeby cię tylko z nią nie złapali, Juarez. Samochód też musisz zmienić, ale w tym jesteś całkiem dobry. Juarez? Kto to, do kurwy nędzy, miał spytać, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Podniósł na matkę zbaraniały wzrok. Stała tuż obok, w nogach umierającej Iris; zauważył z ulgą, że zostawiła gdzieś pistolet. – Trzymaj. – Rzuciła na brzuch White pomiętą i poplamioną papierową torebkę z ledwo już widocznym logo Burger Kinga i dodała: – Przechowałam to dla ciebie. Piętnaście lat pilnowałam. Tak jak kazałeś. Raz tylko spuściłam z oka, ale dobrze się złożyło. Inaczej by znaleźli. Z ociąganiem podniósł papier i zajrzał do środka: pomiędzy wyblakłymi kartkami jakiejś gazety jaśniał krążek przestarzałego nośnika danych. Na takich zapisywano dawno temu pliki. Brązowe ślady na obwolucie z przezroczystego tworzywa przypominały zaschniętą krew. Nic nie rozumiał z bełkotu matki, ale przytomnie nie spytał, co zawiera dysk. – A ona? – Wskazał ruchem głowy na zastępcę szeryfa. – Ja się nią zajmę. – Beth z nienawiścią kopnęła kostkę konającej. – Jedź, zanim wpadnie tu jej wsparcie. No już! – wrzasnęła, widząc niezdecydowanie chłopaka. – Na co czekasz? Znowu cię zgarną, jak wtedy, nad rzeką! – Ethan… – Głos Iris przechodził w rzężenie. – Proszę… Pomóż… – Tak nie można – powiedział, przykucając za głową zastępcy szeryfa. Potem umieścił za paskiem broń, wsunął dłonie pod pachy rannej i z niemałym wysiłkiem pociągnął ją za sobą. – Jadę z nią do szpitala, rozumiesz? – Mowy nie ma! – Beth tupnęła nogą i zniknęła w pomieszczeniu obok. Mocując się z ciałem postawnej policjantki, nie przestawał podejrzliwe zerkać na sypialnię. Spomiędzy dobiegających stamtąd złorzeczeń i rzężenia Iris bezbłędnie wyłowił odgłos przeładowania pistoletu. Gdy matka wróciła, był gotów. – Nigdzie z nią nie pojedziesz, Juarez. Nigdzie! – wychrypiała, ponownie celując w pierś White, ale nie zdążyła pociągnąć za spust. Broń w dłoni syna wystrzeliła pierwsza.

235



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.