Herbasencja - wrzesień 2014

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Kalendarz 3 Poezja

Proza

Mariola Grabowska miniatura 10 9 Laurie Kraaikamp a w pamięci wirydarze 10 Marcin Lenartowicz aspekt. 11 Anna Musiał o(d)powiedz mi: świat! 12 Jeruzalem 13 Jerzy Edmund Sobczak Ignium ascensionem 14 jedwabna armada 15 Aeternitas 15 mój gnój 16

W saloniku

Piotr Grochowski Szeptownicy. Zguba 18 Przemek Morawski What a wonderful world 26 Aneta Kaliszewska o nadziejach w kapturach z zagapień. 5 Adam Dzik Absolutny 31 Marcin Sztelak Barbara Mikulska Diabeł na peronie 6 Jesień 42 Deus ex machine - gun 7 Marianna Szygoń Ola Skorupa Podwójnie ślepa próba 45 *** 8 salamandra Zwycięstwo Chaosu 78

Recenzje

Marta Grzebuła „Poznać prawdę” (Monika) 80 Éric-Emmanuel Schmitt „Ewangelia według Piłata“ (Katarzyna Sternalska) 82 Angela Carter „Czarna Wenus” (Agata Sienkiewicz) 84

Stopka Redakcyjna 87

Ohayo gozaimasu 17

2

Herbasencja


Marudzenie Helli Muszę przyznać, że bardzo podoba mi się ten numer. Pod względem treści oczywiście. Przede wszystkim jest bardzo zróżnicowany. Zaczynając od poezji: nie zabrakło Herbatkowych gwiazd Marcina Sztelaka i Marcina Lenartowicza. Od strony kobiecej mamy Mariolę Grabowską, Laurie Kraaikamp i Anetę Kaliszewską. Mamy też dwa bardzo ciekawe debiuty: klimatyczną i niepokojącą poezję Anny Musiał oraz niemalże stojący w opozycji surowy i bezpośredni wiersz Oli Skorupy. Zdecydowanie jednak widać, że ten numer należy do Jerzego Edmunda Sobczaka. Nie kryję, że jako wielbicielka klasycznej poezji rozsmakowuję się w jego wierszach, tak bardzo przywodzących na myśl najlepszych polskich mistrzów. W prozie też mamy samą śmietankę. Zaczynamy tekstem Piotra Grochowskiego, tym razem w klasycznym fantasy. Następnie, dla kontrastu, opowiadanie obyczajowe, czyli Przemek Morawski w ironicznej i bardzo mocnej odsłonie. Dalej przechodzimy do Adama Dzika - jego „Absolutny“ to opowiadanie ciężkie, zwodnicze, zapadające na długo w pamięć i nie raz zmuszające do ponownej lektury. Mój osobisty faworyt, jeśli chodzi o ten numer. Następnie zupełna zmiana klimatu: niesamowicie poruszająca opowieść obyczajowa Barbary Mikulskiej. Perełka, która prawdopodobnie zostanie w mojej głowie na zawsze. Na finał - Marianna Szygoń w majstersztyku kryminalnym, z lekką nutką science-fiction. Jak widać więc, mam prawo pękać z dumy patrząc na taką zawartość. Przechodząc do spraw portalu - zaroiło się u nas ostatnio od nowych użytkowników. Nie mam wątpliwości, że to sprawka niedawno ogłoszonego konkursu „Romans na wesoło“. Jako, że około 90% „nowego narybku“ to panie, mam nadzieję, że dzięki temu wyrówna się nasza mocno zaburzona „męska tendencja“. Z resztą już to widać po tym numerze. Hip hip hurra na cześć Pań! (Przy okazji przypominam, że nadal planujemy specjalne, damskie wydanie Herbasencji. Wszystkie chętne prosimy zgłaszać się na herbatkowym forum.) Pomarudziłam, a teraz zostawiam Was z lekturą, życzę miłej zabawy i idę szykować się psychicznie na nadejście jesieni, co nie cieszy mnie dodatkowo z tego względu, że nachalnie przypomina o upływającym czasie, a ja na początku tego roku podjęłam pewne dotyczące Herbatki postanowienie, które do końca roku powinno być zrealizowane... Helena Chaos

Kalendarz 30.09.2014 r.

Termin nadsyłania tekstów na konkurs „Romans na wesoło“

Wrzesień 2014

3



Aneta Kaliszewska (brutalka) Urodzona 9 marca 1993 roku, pochodzi z małego miasta w województwie zachodniopomorskim. Wiersze pisze przez ćwierć swojego życia. Od początku publikuje twórczość na portalach poetyckich. Współzałożycielka portalu wrzeszcze.pl (funkcje, które pełniła: moderator, komentator, opiekun Szkółki Wiersza). Jej wykształcenie i praca nie są związane z poezją. Na papierze zadebiutowała w roczniku poetyckim „Białe Kroniki“ w marcu 2014 roku. Fanka gier komputerowych, książek i filmów fantastycznych, intuicji oraz oderwania od rzeczywistości.

o nadziejach w kapturach z zagapień. zachód przecina mnie promieniem ale zniknę niegłośno prawidłowo chwilowo wiruję między westchnieniami błądzę chłodnym powietrzem sporadycznie odbijając się od bujności spostrzeżeń zacieranie zatrzaśnięć jest bezcelowe jest zabytkiem w nadpobudliwościach czy czymś w rodzaju nieprecyzyjnego strzału w wychudzenia a wystarczyłoby przestać szeleścić - po prostu niegłośno wystudzić myśl

a wystarczyłoby przestać szeleścić - po prostu niegłośno wystudzić myśl

Wrzesień 2014

5


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Diabeł na peronie Deszcz zmywa ślady torowisk, być może jeszcze słychać ostatnie wagony, ale to na nic, skoro zawiadowca leży. Jak martwy. Diabeł krzyczy: odjazd śmiejąc się w kułak, ale jest tylko niebo, nad nim i pod. Rozgnieciona plama czerni – noc. Stacja niknie na obrzeżach horyzontu, zostajemy tylko my – samotni, po obu stronach ślepego toru. Tacy, jakimi nas stworzył. Nie rozmawiamy.

Diabeł krzyczy: odjazd śmiejąc się w kułak, ale jest tylko niebo, nad nim i pod.

6

Herbasencja


Deus ex machine - gun Zakonnicy włóczą się po ulicach przynosząc dobre słowo. Oraz wszystkie nieszczęścia spadające na głowy. Umęczone dniem i nocą. Niepokalani rycerze żerują przy stołach zastawionych dewocjonaliami. Pasje i namiętności trawią towarzystwo – mlaskanie na całą salę. I czkawka niczym grom z jasnego. Niektórzy, pokątnie, uprawiają zakazane zabawy z łaciną. Za to grozi pokuta: kilka godzin o wodzie, bo chleba, jak zawsze, pod dostatkiem. Chyba że ogłoszą krucjatę. Ostatnią.

Niepokalani rycerze żerują przy stołach zastawionych dewocjonaliami.

Wrzesień 2014

7


Ola Skorupa (krwistaczerwien) Urodzona 5 września 1991 roku, absolwentka poznańskiej teatrologii, studentka reżyserii na PWST w Krakowie. Pochodzi z małej miejscowości pod Poznaniem. Mieszka w Krakowie Jej główną miłością jest teatr. Romansuje z muzyką. Śpiewa, gra, chodzi po górach i biega po lesie. Wierszy pisać nie potrafi, ale czasem uda jej się skrobnąć kilka słów względnie do rzeczy.

Pijana sarna biega w zabłoconej zieleni. Przyklejone muchy uprawiają nieświeży taniec godowy. Padły koń świeci z daleka podbitym kopytem. Wyjustowana dziewczyna pragnie wyrównać chłopaka do prawej. On gwałtownie zmienia wielkość czcionki. Czy TIMES jest jeszcze modny w tym sezonie? Czas na nowy akapit. Styl lekko pogrubiony. Wystarczy się delikatnie skursywić. Wtedy nie doskwiera już brak Internetu.

C z a s n a n o w y a k ap i t . S t y l l e k ko p o g r u b i o n y .

8

Herbasencja


Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. Od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. Zawodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. Spontaniczna. Niecierpliwa. Od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się Anią Ostrowską. Próbuje sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. Spektakularnych osiągnięć brak.

miniatura 10 zdziczała grusza sypie owoce nie po tej stronie

Wrzesień 2014

9


Laurie Kraaikamp (Anna Onichima ) Lat siedemnaście i trochę. Serce oddała muzyce, a zdrowie wenie twórczej.

a w pamięci wirydarze zwlókł się z łóżka, niedzielny świt popołudniowy zgrzyt ulicy, popłoch liści spadających z dachu na odśnieżony podjazd. w radiu nadają audycję specjalną, rytm na dwadzieścia cztery. dzień – noc dzień – noc dzień, prostopadły do nocy, zrzuca jej w prezencie przeterminowane mleko i inne gwiazdozbiory. łąki nieskoszonych traw, których każde źdźbło liczysz przed zaśnięciem. dzień – noc dzień – noc noc, równoległych ulic, latarnianych żywopłotów gasi pragnienie chłodnym powiewem, ruchem rzęsy, chwilowym przymrużeniem oka na świat.

gasi pragnienie chłodnym powiewem, ruchem rzęsy

10

Herbasencja


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

aspekt. Magdalenie Pasik. Z rzeczy niematerialnych - tylko książki i obraz na ścianie. Prowizoryczny nastrój, ustawiony pod sztalugą z niedostatecznie zwęglonych chmur. Takich, którym wydaje się, że to już - że w końcu wiatr i ulewa, a to jedynie szelest - to tylko ktoś zawołałby nas po imieniu, gdyby nie czas. 11.08.2014. Jagoda Mornacka.

Prowizoryczny nastrój, ustawiony pod sztalugą z niedostatecznie zwęglonych chmur.

Wrzesień 2014

11


Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.

o(d)powiedz mi: świat! MWK moja Siostro z drugiej strony rzeki, mówią, że idzie wojna. nasi chłopcy znów wymieniają sznurówki, nasze listy są wisielcem na ścianie, wykrzyczanym w złości epitafium. moja Siostro, której imienia już nie pamiętam, przenika przez nas wiatr. zimne podmuchy są zwiastunem ziemi – coraz bliższa jej zmrożona gardziel. coraz dalej świat. moja dziewczynko z pierwszych stron gazet. twoje nozdrza są białe od śniegu, czy ukradkiem bieleje w tobie strach? wkrótce i ja stanę się biała. białe robactwo utoczy mnie i owinie w kokon. położysz mi wtedy białe kwiaty w białych smugach włosów. teraz śpij, moja Siostro z drugiej strony rzeki. póki czas, póki świat. póki czas.

moja dziewczynko z pierwszych stron gazet. twoje nozdrza są białe od śniegu, czy ukradkiem bieleje w tobie strach?

12

Herbasencja


Jeruzalem zimna ściana. kościół przywiera do mnie z całą zawartością – inwentarz milczy. mamy różne myśli związane tym samym sznurem. obejmujesz mnie. ostatnia godzina świata: na kolanach żurnal, przereklamowana konfiskata mienia – sumienie krzyczy gdy wkładasz je [rozedrgana]. nikt na nas nie patrzy. wolna wola zwraca się do mnie, wybieram. ten sznur, szept, ten sznur: ona i wybaw nas Panie ode złego, które sami stworzyliśmy w podnieceniu. Jeruzalem! stoję w progu.

na kolanach żurnal, przereklamowana konfiskata mienia – sumienie krzyczy gdy wkładasz je [rozedrgana]. nikt na nas nie patrzy. wolna wola zwraca się do mnie, wybieram. ten

Wrzesień 2014

13


Jerzy Edmund Sobczak (Smaug) Jestem Sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. No i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. To był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czterech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. Toteż czytałem wszystko co mi wpadło w ręce. Nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając Brzechwę czy Tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. Znajdował się na półce obok „Słówek“ Boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. Na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno. To prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. Zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. A moje wiersze nieco trącą myszką.

Ignium ascensionem akceptowały ją psy przez podniesienie tylnej łapy strojna w szare tynku wspomnienie zapragnęła zapomnieć o swoim niskim pochodzeniu czynszowym przybrana w nową szatę model Dejaniry rozbłysła u schyłku dnia niepokojącym pięknem rozkładu płomienne firanki rzęs strzeliły z powiek w kształcie białych krzyży osłonięta woalem dymu odeszła wraz z oszalałym krzykiem matki tuląc w ciepłych objęciach pozostawione w ogniu dziecko J.E.S.

14

Herbasencja


jedwabna armada nadciągnęła skądś jedwabna flota białe nici płynące na wietrze z kontyngentem pajęczych pilotów wyruszyli by z losem się zetrzeć świat przed nimi więc chcą go omotać wypłynęli bez trwogi bo młodzi a ja smutny zazdrosny poeta babie lato znalazłem w swej brodzie to exodus w kolory jesieni zniesmaczeni - płeć zmieniło lato ja choć chciałbym nie mogę nic zmienić nie potrafię poradzić nic na to sejm bociani na błoniach i błotach debatuje nad nową ustawą jesień właśnie uchyla już wrota zarobkową migrację uradzą ośmionodzy marines zajęli gdzieś przyczółki tam ogłoszą władzę a ja cóż? ja się boję jesieni resztki lata do weków więc wsadzę J.E.S.

Aeternitas gdy ćma liźnięta jęzorem ogniska rozwija w locie skrzydła płomieniste strojniejsza w swoim gwiezdnym rajdzie bywa niż pyszny motyl co wśród kwiatów pływa na cóż im gloria przemieniona w błoto? obydwa przecież żyją tylko chwilkę nie to co okaz chroniony gablotą wieczny przepiękny choć przekłuty szpilką J.E.S.

Wrzesień 2014

15


mój gnój mój znój serdeczny a w tym wiecznym znoju planetę toczę po orbicie skrycie i żadna ze mnie szycha panteonu zwali mnie Chepri* gdzieś w dawnym Egipcie że zwolennikiem jestem ludzkiej mierzwy zarzut pancernym odpieram odwłokiem zwijam go w kulę i bez chwili przerwy wraz z innym śmieciem w nieczystości topię w zbroję odziany w granat połyskliwy piękny i kształtny jak ozdobna brosza brzydoty cudem dziwem co nad dziwy wkład w dobro świata z ekskrementów wnoszę i tylko jedno pragnienie mnie męczy tak bardzo chciałbym odżyć w ludzkiej skórze dłonie zatopić w splugawionej tęczy w błocku sumienia nurzać jak najdłużej dla ogrodników prawdą oczywistą gdzie plon chcesz zebrać tam nawóz rozrzucisz szczęście wyrosłe na urągowisku z zdrowym rozsądkiem i czuciem się kłóci mój gnój serdeczny ta planeta moja gdzie wieczne smutki zarazy i wojny dla mnie to norma jako żemżuk gnojak a ty co powiesz? poeto nieskromny? J.E.S. *Chepri - bóg ponownych narodzin w starożytnym Egipcie. Częściowo człowiek, częściowo skarabeusz.

że zwolennikiem jestem ludzkiej mierzwy zarzut pancernym odpieram odwłokiem zwijam go w kulę i bez chwili przerwy wraz z innym śmieciem w nieczystości topię

16

Herbasencja


Ohayo gozaimasu Zwycięzcy

31. Sito

Agnieszka Wasilewska (snowflake)

30. Chwast

Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) odnaleziony dom jej fotel na ganku wymościł powój

32. Obietnica

Jakub Bajer (Jakub)

Do sita zbieram łzy obojętności po twoim odejściu.

Chciałaś dać wszystko by umrzeć przy mym boku więc czemu żyjesz?

33. Kiełbasa

34. Pierwszy dzień lata

Agnieszka Wasilewska (snowflake)

Bartłomiej Dzik (Dziko)

Poszedł do gazu, za ukradzione pęto starej kiełbasy.

W kapciach z dmuchawca przekracza zwrotnik Raka nieco dłuższa noc

35. Gender

36. Urodzinowy chaos

Agnieszka Wasilewska (snowflake)

Anna Chudy (Tjereszkowa)

Pan, teraz pani inne ciało, lecz serce i łzy te same.

Pod noskiem smuga Pewnie ślady po mleku? To, siwe wąsy.

Wrzesień 2014

17


Piotr Grochowski (Szeptun) Rocznik ‘79, Urodzony i zamieszkały w Krakowie. Historyk, pedagog i wychowawca. Nałogowy gracz RPG i (częściej) Mistrz Gry, fan komiksów i dobrego kina, pasjonat szeroko pojętej fantastyki. Instruktor ZHP i działacz na rzecz kultury hip-hopowej. Z pozostałymi opowiadaniami autora można zapoznać się na stronie: http://szeptun.blogspot.com

Szeptownicy. Zguba

fantasy

– Nie do uwierzenia, psiakrew – warknął Logan Zolt, zatrzymując się i kręcąc głową. Pierścienie wplecione w jego długą czarną brodę zabrzęczały, uderzając o siebie. – Mógłbym przysiąc, że dzisiaj już byliśmy wśród tych skał. Wygląda na to, że się zgubiliśmy. – Nie może być, drogi przyjacielu… – Dobiegł go zza pleców niski głos. Logan odwrócił głowę, zmrużył oczy i spojrzał na swojego towarzysza. Potężny Solosjanin1 badał wzrokiem okolicę. Kręcił prawie w całości wygoloną głową, a pozostawione na potylicy trzy długie warkocze obijały mu się o ramiona. Na jego skórze, kolorem przypominającej dębową korę, krasnolud nie dostrzegał ani śladu potu. A dzionek był wyjątkowo parny. „Cholerny smagły dzikus z pustynnego, zapomnianego przez bóstwa kraju”, pomyślał o nim Logan, kiedy spotkali się pierwszym razem. Czas pokazał, jak bardzo się mylił. Czas potrafi zmienić wszystko. Amhar Idr Tyllos z krain oddających cześć Słońcu. Dla towarzyszy na cesarskich ziemiach po prostu Amarant. „Pewnie jest księciem lub co najmniej spadkobiercą potężnej starożytnej rodziny, a jego pojawienie się po północnej stronie Żelaznych Gór było zapewne jakimś kaprysem lub może honorową misją. Taaa... I tak mi nigdy nie powie, jak jest naprawdę”. Uśmiechnął się pod nosem i rzucił pogodnie: – Cieszy mnie niezmiernie, że nabierasz naszych zwyczajów, ale drwiny nadal słabo ci wychodzą, Am. Ciemnoskóry mężczyzna uniósł brwi, wyrażając zdumienie. – Ależ chyba źle mnie zrozumiałeś. To nie był żart, ani nawet jego próba. Kroczę spokojnie, w ślad za tobą, wszak znajdujemy się w górskim terenie. Księgi wyraźnie mówią, iż krasnoludowie od zarania dziejów posiadają niezwykłą więź z Matką Gór, będąc jej najukochańszymi dziećmi. – Przy ostatnim zdaniu Amarant lekko się skłonił, jakby oddając hołd. Logan parsknął: – I założyłeś, że ja, Dziecię Gór, nijak nie zabłądzę? – Cmoknął i dorzucił: – Cóż, widać, jako kompan trafił ci się, drogi przyjacielu, krasnolud niepasujący do tego wzniosłego obrazu. Solosjanin milczał, więc Logan kontynuował: – Nie każdy z nas urodził się w Żelaznych Górach. – Mówiąc to, skierował swój wzrok na połud-nie. Potężny łańcuch górski, zasłaniając połowę nieba, wznosił się nad sosnowym lasem, w którym się znajdowali. – I nie dla każdego Matka Gór była szczodra w cudownych Darach. A opowieści, co to do was dotarły daleko na Południe, trzeba umiejętnie analizować i odzierać z legend.

18

Herbasencja


Zapadła cisza. Krasnolud zamyślił się. – Nie chciałem cię smucić, przyjacielu – zaczął Amarant. – Ach, dajże spokój, Am. – Przerwał mu Logan, wyraźnie rozbawiony, a drobna cząstka nostalgii i wspomnień zniknęła w jednej chwili. – Nie gadaj głupstw. Nie jestem smutny – dodał i zmarszczył brwi – ale zaczynam być z lekka zaniepokojony. Pora już późna, a zbiera się na deszcz. Jak nie odnajdziemy szlaku, przyjdzie nam spędzić tutaj noc. – Orkowie... – W rzeczy samej. – Logan Zolt oparł dłonie na stalowej głowicy bojowego młota. – To ich teren i ich ukochana pora. Zaklinaj swoje Słońce, by jak najdłużej stało na nieboskłonie, a ja spróbuję zasłużyć, choć w minimalnym stopniu, na miano Dziecięcia Gór. *** Amhar Idr Tyllos był kontent. Nareszcie to, czego uczono go od najmłodszych lat w rodzinnych stronach, odnalazł tutaj, w kraju rządzonym przez cesarza. „Promienie słoneczne potrafią dotrzeć prawie w każdy zakątek świata, by ogrzewać ludzkie ciało, duszę i serce. A tam, gdzie jest to niemożliwe, czyny ludzkie potrafią przenosić moc promieni słonecznych”, powtórzył w myślach słowa wędrownych mędrców. Ktoś potrzebował pomocy, więc wyruszyli. Komendant nie wspomniał o żadnej zapłacie i, choć wielu kompanów z Roty mówiło o tym, że wynagrodzenie nie zawsze widać na pierwszy rzut oka, dla Amhara było to nieistotne. Ktoś potrzebował pomocy. Ingo z Geinriz, wasal Vernariosa von Hortz, zasiadającego na książęcym tronie Sudlandu2, zaginął w skalistym terenie na północ od Żebraczej Połoniny. Rycerz ze swoim pocztem, liczącym prawdopodobnie pięć osób, odłączył się od sił prowadzących rajd przeciw orczym zwiadowcom. Nie znaleziono zwłok, a szlachcic był wysoko urodzony, więc zarządzono poszukiwania. Chętnych do nadstawiania karku było jednak niewielu, wszak w okolicy przemieszczały się spore siły wroga, a cesarscy szpiedzy wspominali ponoć, jakoby czarnoksiężnicy od Wrońca byli widziani w pobliżu. Amhar nie miał w zwyczaju narzekać na zmęczenie, deszcz i duchotę, która następowała przed gwałtownymi górskimi burzami i po nich. Nocą bywało naprawdę zimno, ale ta zmienność temperatur była czymś, do czego przywykł. Trzeci dzień poszukiwań zastał ich u wylotu małej skalistej doliny, pośród szczelin i przedziwnych kamiennych tworów przypominających stworzenia z bajek i koszmarów. Od poprzedniego dnia, gdy Logan stwierdził, że zgubili drogę, niewiele się zmieniło. Starali się wędrować na północny wschód, trzymając się planu, tyle że tak po prawdzie, nie do końca wiedzieli, gdzie dokładnie się znajdują. Ostatniej nocy słyszeli granie tarabanów – orkowie byli blisko. Cały dzisiejszy dzień padało, wiatr niósł od gór ciemne, nisko zawieszone chmury. Logan Zolt był doskonałym towarzyszem. Inni psioczyliby na pogodę i niewygody, on potrafił śmiać się w deszczu lub spiekocie i drwić z bolących nóg. Chociaż, jak Amhar podejrzewał, wytrwałych krasnoludów zapewne nigdy tak naprawdę nie bolały nogi. Jego kompan zmartwił się trochę zgubieniem szlaku, ale Solosjanin nie przejmował się tym. Przecież boginie i bogowie, którym wytrwale składa się podarki i których imiona wyśpiewuje się w modlitwach, koniec końców zawsze są przychylni. Na ślad rycerza natrafili wieczorem. Znaleźli go w skalnej niszy. Rannego, ale umiejętnie opatrzonego przez giermka – jedynego sługę, który ocalał z całego pocztu. Krasnolud odbył krótki zwiad i zaproponował pozostanie w tym miejscu na noc. Zagubieni przetrwali w kryjówce, wedle ich słów, dwa dni. Nocny marsz byłby samobójstwem, ale za dnia sprawy powinny wyglądać o wiele lepiej. Wartowali na zmianę. Znów słychać było dudnienie bębnów. Po północy Amhar nie obudził Logana i trzymał straż aż do świtu, wiedząc, że jego przyjaciel musi być w pełni sił. O siebie się nie martwił – był wystarczająco wypoczęty. Po prostu siedział plecami oparty o skałę, z dłońmi zaciśniętymi na drzewcu swojej sykhe3, i czuwał.

Wrzesień 2014

19


*** Logan Zolt odpalił kleur, błękitny znacznik przygotowany przez Zwierzomysła na takie właśnie okazje. Kolorowy dym uniósł się wąską strużką. Myszołowy, których oczyma czarodziej potrafił śledzić górski teren, powinny bez problemu odnaleźć miejsce, gdzie przebywali. Władca chowańców był w tej sytuacji jedynym możliwym wsparciem. Myszołowy wykonały swoje zadanie. Do skalistego wzniesienia, gdzie czatowali krasnolud, Solosjanin, rycerz i jego giermek, po około dwóch godzinach dotarł ptak. Duży, czarny kruk o imieniu Vincenzo przyniósł wiadomość. Krasnolud wydobył zwitek papieru ze skórzanego pokrowca przywiązanego do ptasiej nogi. Nie obyło się bez problemów. – Widziałeś to, Am? – warknął Logan, gdy kruk dwukrotnie próbował go dziobnąć. – Mam nadzieję, że mnie wesprzesz, jak wezmę Zwierzomysła w obroty. Powinien lepiej się postarać w kwestii tresury. To pierzaste straszydło nie do końca chyba rozpoznaje przyjaciół i wrogów. – Jasnym jest, że kruk nie jest niczemu winien – zawyrokował Amhar. – Jeszcze nie został nad nim odprawiony rytuał. To po prostu zwykłe, acz bardzo mądre i dosyć charakterne stworzenie. – Oczywiście, że to nie jego wina – sapnął Logan i spojrzał na ptaka z wściekłością. – W innym przypadku już dawno skręciłbym mu łeb. Amhar delikatnie dotknął dłonią głowy Vincenza. Ten najpierw zaskrzeczał, a po chwili wydał z siebie dziwny odgłos. Krasnolud nie był pewien, ale przypominał mu on jakieś niewyraźne słowa. – Zwierzomysł uczy go gadać, zamiast wpoić mu podstawy. – Logan westchnął i obejrzał skrawek papieru, który chwilę wcześniej rozwinął. – Idealnie – mruknął z zadowoleniem. – Mam wskazówki, jak dotrzeć do naszego szlaku i do punktu spotkania. – Orkowie? – Solosjanin zawiesił głos. – Są w tamtej dolinie. – Krasnolud wskazał dłonią kierunek. – Jest spora szansa, że ich unikniemy. – Potarł dłonią bok wygolonej głowy. – Tylko szybko i sprawnie, i po robocie. – Mam im coś odesłać? – Tylko potwierdź, że wszystko jest dla nas jasne. Kiedy Amhar zajął się pisaniem wiadomości zwrotnej, Logan zbliżył się do rannego. Ingo z Geinriz mógł chodzić i był przytomny, ale wyglądał kiepsko. Miał paskudne obrażenia. Stracił prawe ucho, a rana ciągnęła się przez policzek aż do ust. Rycerz nie mógł mówić prawie wcale, wybełkotał tylko podziękowania, gdy się spotkali wczorajszego wieczora. Teraz porozumiewał się wyłącznie ruchami głowy. – Musimy iść. – Krasnolud powiedział to wolno, patrząc w oczy szlachetnie urodzonego. – Wiem, że dacie radę, panie, tylko żeby było łatwiej, słuchajcie, co do was mówię. Przez całą drogę. I wszystko dobrze się skończy. Szlachcic ze zrozumieniem pokiwał głową, później ruchem podbródka wskazał na swojego sługę. Logan uśmiechnął się delikatnie. – I jemu też nic nie będzie. Dobrze się wami opiekował. Nie minie go nagroda, jak mniemam. – Spojrzał na chłopaka. Miał z czternaście wiosen, piętnaście najwyżej. Na jego twarzy widać było zmęczenie, ale w oczach tliły się iskierki zawziętości. – Dobry materiał na rycerza. Ingo z Geinriz odetchnął pełną piersią i pojaśniał na twarzy. Potaknął. – Hm... – odezwał się Amhar, a kiedy krasnolud spojrzał w jego kierunku, dokończył: – Czy życzysz sobie sam odesłać naszego Vincenza? – Ach, weź sprzed moich oczu tę pokrakę! – warknął Logan Zolt. Miał zamiar dorzucić jeszcze jakieś przekleństwo, wstrzymał się jednak, popatrzył na rycerza i jego giermka, po czym przeniósł wzrok na Solosjanina. Kruk przycupnął na ramieniu potężnego wojownika. Krasnolud dokończył spokojniej: – Albo po prostu wypuść naszego przyjaciela. Niech bezpiecznie wraca do domu. Nas czeka trudniejsza przeprawa. Ale cel mamy ten sam. – Prawda. – Amhar rozciągnął usta w uśmiechu. ***

20

Herbasencja


Pod koniec dnia lało już niemiłosiernie. Vant4 do spółki ze swym ziomkiem Bluiusem, zrzucali na świat i na swoich podopiecznych olbrzymie ilości wody. I na nic zdawały się modły i błagalne dary. Żeby być sprawiedliwym, Ivko zwany Bieluchem musiałby jednak przyznać, że zwracał się do Patronów poprzez modlitwę dawno temu. Zbyt dawno, widać. Mężczyzna mókł w oczekiwaniu na czwórkę wędrowców. I przeklinał pod nosem. Sprawy układały się nie po jego myśli, właściwie nie po myśli wszystkich Szeptowników. Ich bitewny czarodziej Skwar udał się do stolicy, wykonując kolejną ze swoich tajemniczych misji. Ich drużynę zwiadowców, ludzi doskonale obeznanych z trudnym terenem, przejął na pewien czas rozenbroński5 możny. Przydaliby się podczas poszukiwań, oj, przydali. Ich... „Ech, zamknij się”, skarcił sam siebie w myślach, „przecież poszukiwania zakończyły się sukcesem, a dobrą stroną cholernej całodziennej ulewy jest całkowity brak jeszcze bardziej cholernego słońca”. Słońca, które tak dotkliwie szkodziło jego mlecznobiałej skórze. Pokręcił głową i przeklął w duchu. „Cóż począć, z wiekiem wyłazi ze mnie zrzęda i pesymista”. Stojący z lewej Zwierzomysł wydał jeden ze swoich dziwacznych, ptasich odgłosów, a gdy Ivko spojrzał nań, ten wskazał ruchem głowy na rząd drzew po przeciwnej stronie polanki. Wyszli spomiędzy nich czterej ludzie. Było jeszcze na tyle widno, że można było dostrzec malujące się na ich obliczach oznaki dobrego samopoczucia. A przynajmniej na twarzach dwóch z nich. Niski i przysadzisty Logan Zolt człapał w ciężkich butach, a mokre kołtuny na czubku jego wygolonej głowy, zwykle zadziornie sterczące w górę, przyklapły i śmiesznie przywarły mu do lewej strony czaszki. Ivko prawie uśmiechnął się na ten widok. Krasnolud rechotał rozbawiony czymś, co usłyszał od idącego obok wysokiego i ciemnoskórego Amaranta. Uśmiechnięty Południowiec w lewej dłoni trzymał swoją broń, drzewce z obu stron zakończone długimi ostrzami – dziwaczną i śmiertelnie niebezpieczną sykhe. Prawym ramieniem wspomagał rycerza idącego obok ociężałym krokiem. Szlachcic był ranny, ale – jak wspomniał w swoim liście Amhar – rana nie zagrażała jego życiu. Był po prostu piekielnie zmęczony. Z tyłu za mężczyznami snuł się kilkunastoletni chłopak, zapewne sługa rycerza. Niósł na ramieniu tobołek i długi miecz w zdobionej pochwie. Wyszli im na spotkanie, on i trzech tarczowników od Hagenduffa, chłopaków ubranych w skórzane bojowe kubraki. Spotkali się pośrodku polany obok dwóch potężnych omszałych głazów. – Witam wesołą kompanię – odezwał się Ivko Bieluch, głośno, starając się przekrzyczeć deszcz szumiący pośród drzew. – Jak na swawolnym radosnym letnim jarmarku, co? Zolt zrobił głupią minę, a Amarant w momencie przestał się uśmiechać i pospieszył z wyjaśnieniami: – Ależ, panie rotmajstrze6, nie śmielibyśmy tracić koncentracji, gdyby w okolicy nie było bezpiecznie. Tym razem to Ivko wykrzywił usta i zamrugał oczami, z których wyzierał całkowity brak zrozumienia. – No tak, niezbyt jasno się wyraziłem – stwierdził Amarant. – Chodzi o to, że kilkadziesiąt kroków na północ stąd spotkaliśmy Dantariego, a on zarzekał się, że teren jest bezpieczny... – Więc – mruknął krasnolud – Am postanowił zabawić nas rozmową, bo przez cały dzień wędrowaliśmy w ciszy, co by nie wkurwić orków wałęsających się przed nami, za nami i obok nas. Ivko odetchnął głęboko i nie odezwał się. Przeniósł wzrok na twarz szlachcica. Gestem przywołał tarczowników. Dwaj z nich ujęli rycerza pod ramiona. – Witaj, szlachetny panie. – Ivko lekko skłonił głowę. – Szczęśliwy jestem, mogąc cię ujrzeć... żywym. Szlachcic skinął, delikatnie przymykając powieki. Przemoczony opatrunek na jego twarzy wyglądał paskudnie. – Jestem rotmistrzem Szeptowników, grupy najemnych, której przewodzi... Komendant. A zwą mnie Ivko Bieluch. Kolejne skinienie. Ruszyli w stronę południowego krańca polany. – Teraz już będzie łatwiej. Orkowie nie ruszą w dół doliny, nasz szlak jest bezpieczny. Jest nas także więcej. Mam w lesie strzelca i jeszcze dwóch chłopaków od tarcz. – Ivko zasypywał rycerza krzepiącymi, jak mniemał, informacjami, pamiętając słowa Komendanta. Szlachetnie urodzony Ingo z Geinriz był cenny dla swojej rodziny. Im lepiej się poczuje podczas ratunku i im więcej dobrego powie na temat swoich wybawców, tym więcej złota pojawi się w skarbczyku Roty. Rotmistrz pamiętał też, by uważnie wyrażać się w kwestii ich magika. Wszak szlachta sudlandzka, z której pochodził rycerz, była wierna cesarskiej władzy, a ta oficjalnie piętnowała sztuki czarodziejskie. Więc dokończył: – A tam, pod lasem, to nasz ptasznik i treser. Specjalista od przekazywania wieści, by tak rzec.

Wrzesień 2014

21


Giermek, słysząc to, delikatnie się uśmiechnął. Ivko mrugnął do niego okiem i ucieszył się w duchu: „Ha, nawet i chłopaka udało się rozweselić. Coś takiego… Może jednak nie czeka mnie, na starość, zgorzknienie” … Trzask! Dźwięk gruchotanych kości. Ivko Bieluch rozejrzał się zdumiony. Tarczownicy podtrzymujący szlachcica zachwiali się. Jeden z nich zatoczył się w lewo, chwytając dłońmi za czoło, drugi dziwacznie przylgnął do rycerza. – Psia mać! – Rotmistrz zrozumiał, co się wydarzyło, ale nie potrafił pojąć dlaczego. Szarpnął za rękojeść miecza. Zaatakował ich Ingo z Geinriz. Z niespodziewaną szybkością i niewytłumaczalną, biorąc pod uwagę okoliczności, siłą cisnął trzymanym żołnierzem dobre kilka kroków w bok. Odwrócił się i wyszarpał miecz z pochwy trzymanej przez zaskoczonego giermka. Chłopak potknął się i runął na mokrą trawę. Pierwszy cios spadł na ogłuszonego tarczownika, wciąż przyciskającego ręce do głowy. Rycerz odrąbał mu dłoń w nadgarstku i trafił go w szyję. Krew chlusnęła dookoła. Drugie uderzenie było wymierzone w Amaranta. Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – drzewcem grzmotnął przeciwnika w głowę. Łup! Ale trafiony nawet nie zwolnił, jakby nie poczuł uderzenia. Dwa kroki dalej dopadł krasnoluda. Logan uniknął zamaszystego ciosu, odchylając się w lewo. W tym czasie Amarant po raz drugi trafił Inga z Geinriz w głowę. I nic. Krasnolud ustawił się odpowiednio i był gotów do zadania śmiertelnego ciosu bojowym młotem. Zamierzył się. – Nie... zabijaj!!! – rozdarł się Ivko Bieluch. Chrup! Krasnoludzki oręż trafił rycerza w okolice lewego kolana, a impet ciosu podciął mu obydwie nogi. Zolt wskoczył przewróconemu na pierś i trzymając broń za trzonek dwiema rękami, przytknął mu go do szyi. Amarant stanął butem na prawej dłoni pokonanego. Ivko podbiegł i otworzył usta, pochylając się nad twarzą leżącego. Naszły go niepokojące myśli: „Oblicze zupełnie bez wyrazu. I te oczy... Przeklęte oczy: puste, zimne i jakby pozbawione życia”. Nagle ktoś zawył nieopodal. Rotmistrz przetarł mokrą twarz i odnalazł wzrokiem Zwierzomysła. Czarodziej wił się na ziemi, krzycząc z bólu. Próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie. – Co? – Ivko ruszył w jego stronę. – Co się dzieje, do cholery? Zwierzomysł jęknął, wyprężył się, z ogromnym wysiłkiem uniósł się na łokciu i wrzasnął: – Czar... no... księż... nik!!! Kurwaaa!!! Ivko zamrugał z niezrozumieniem, szukając niebezpieczeństwa. I nagle spostrzegł, że całą polanę zaczynają wypełniać kłęby czarnej mgły. Logan Zolt klął, któryś z tarczowników wrzeszczał, a Zwierzomysł nadal jęczał z bólu. Zrobiło się zupełnie ciemno, deszcz zdawał się dziwnie ciepły, a nogi stały się niezwykle ociężałe. „Myśl, Bieluchu. Albo módl się chociaż” … Wtedy do uszu rotmistrza dotarł śpiew. Głos był niski, przy tym niezwykle czysty. I przywodził na myśl odległe, egzotyczne kraje. „Amarant?” Przez ciemność zaczęło przebijać się światło o niezwykłych promieniach, jakby pośrodku polanki zrodziło się miniaturowe słońce. Niebawem dostrzec można było postacie. W centrum światła znajdował się rosły Południowiec. Śpiewał, zapewne modląc się. Krasnolud przycupnął obok, nadal unieruchamiając wijącego się na trawie szlachcica. – Chłopak, głupcy... – Głos Zwierzomysła dobiegał gdzieś z oddali. – To ten cholerny gówniarz. Ivko dostrzegł giermka na krawędzi światła i mroku. Młodziak wyglądał na wściekłego, twarz miał zaciętą, a jego oczy płonęły nienawiścią. Klęczał, a w dłoniach... W dłoniach ściskał pęki czarnych piór. Rozrzucił je, wykonując szeroki ruch ręką. W miejscach, gdzie pióra spadły na mokrą pogniecioną murawę, pojawiły się przedziwne kształty, jakby stworzone z dymu. Wyginały się, raz w jedną, raz w druga stronę. Pośród oparów unosiły się drobinki czarnego pierza. Nawet Ivko, choć niewyuczony w czarodziejskiej sztuce, wyczuł

22

Herbasencja


w powietrzu niezwykle silną mroczną aurę. W następnej chwili widmowe postaci przeistoczyły się w ludzi – niskich i wychudzonych. Ich kończyny, tułowia i głowy owinięte były kawałkami czegoś, co przypominało czarne bandaże. Ivko Bieluch zamarł. Jego całe ciało ogarniała dziwaczna niemoc, a deszcz tłukł niemiłosiernie. Rotmistrz pokręcił głową i przetarł oczy wierzchem dłoni. Istoty rzuciły się do ataku. *** Głowica młota bojowego z chrzęstem zagłębiła się w czaszce ostatniego ze straszydeł. Tak to przynajmniej wyglądało. Logan Zolt splunął pod nogi i zdjął stopę z piersi istoty odzianej na czarno. Dot-knął swojej twarzy, pokrytej licznymi ranami zadanymi przez przeklęte czarne pióra, i rozejrzał się. Deszcz jakby zelżał, ale padał nadal. Po magicznej mgle nie było śladu, ale światło dnia już dawno zniknęło. Nad okolicą zapanowała noc. Niezwykły czarodziejsko-modlitewny blask bijący od piersi Amhara bladł już, co uspokajało krasnoluda. „Znać, że wrogów nie ma w pobliżu, a zwycięstwo jest nasze”. Bez Solosjanina mogło być z nimi krucho. Logan nie wierzył w żadne z bóstw, a każde nadnaturalne działanie uznawał za sprawkę czarodziei. Co prawda Amarant zarzekał się, że magiem nie jest, jeno sługą Słonecznej Bogini, ale krasnolud pozostawał nieprzekonany. Pal licho jak, ale to coś jakby światło słoneczne przywołane przez Solosjanina, poważnie osłabiło czarnoksiężnika i spowolniło jego sługi. Dwóch nawet unicestwiło. Resztę musieli zrobić stalą i pięściami. Pokraczne, wychudłe stwory atakowały, wręcz rzucając przed siebie ostrymi jak sztylety piórami, próbowały pochwycić członków Roty w objęcia. Zrobił się niezły bajzel. Teraz dobre dwa tuziny pokonanych wrogów leżały na zrytej stopami murawie. Krasnolud szybko zlustrował okolicę i ocenił sytuację. Ich rotmajster, Bieluch, oparł się plecami o jeden z głazów na środku polany – jego blada skóra zdawała się jeszcze bielsza niż zwykle. Był lekko ranny w lewą rękę, pomagał mu jedyny ocalały tarczownik. Amhar nie odniósł żadnej kontuzji – jak zawsze. Trzech pozostałych chłopaków od tarcz nie przeżyło, jednego dorwał wcześniej rycerz. „Psiamać”. Ten szlachetnie urodzony drań leżał nie dalej niż kilka kroków od głazów – Logan trzasnął go porządnie, jak tylko zaczęła się przeprawa z mrocznymi. „Ciekawe, czy nie zrobiłem tego za mocno”, zastanowił się. Wściekłość, którą wtedy czuł, teraz wyparowała. Podrapał się po głowie. Prawie zaczął się tym martwić, kiedy jego wzrok padł na czarnoksiężnika. Nad ciałem chłopaka pochylały się dwie postaci: ich mag Zwierzomysł, władca Chowańców, i ich strzelec – Dantari, pół-shaeid z Metinny. To łucznik załatwił sprawę. Z szyi mrocznego czarodzieja sterczała strzała. Logan ruszył w kierunku dowódcy. W międzyczasie do omszałych kamieni zbliżyli się także Amarant i Dantari. Mag nadal badał ciało czarnoksiężnika. Ivko Bieluch mrużył oczy i poprawił przemoczony kapelusz. – Koniec? – Na to wygląda – odezwał się Dantari. – Czarny? Strzelec pokręcił głową, a rotmajster wykrzywił usta. – Nie było czasu, szefie – mruknął pół-shaeid, próbując się usprawiedliwić. – Zwierzomysł mówi, że to i dobrze, bo cholera wie, co jeszcze mógł na nas rzucić. – Niby racja – odezwał się Logan. – Stworzenia nocy. – Amhar kucnął, złożył dłonie i przytknął końcówki palców do czubka nosa. – Szybkie, zręczne i... niepokojące. Krasnolud fuknął z niezrozumieniem: – Chlastałeś je aż miło, Am. Zresztą ja też jakoś nie miałem problemów. – Zamilcz, Zolt – rzucił Bieluch. – Inni nie mieli tyle szczęścia. – I dodał: – Lepiej mów, co z Geinrizem. – A niech mnie... – Logan zmarszczył brwi. – Trzepnąłem go, ale muszę sprawdzić, jak mocno. – No to lepiej się dowiedz.

Wrzesień 2014

23


Logan westchnął i ruszył w kierunku miejsca, gdzie leżał rycerz. Nie siląc się na delikatność, odwrócił go na plecy i zaczął oglądać. Szlachcic oddychał. Krasnolud przerzucił mężczyznę przez ramię i zaciągnął go na środek polanki. Potem ruszył do ciał tarczowników i przeniósł je w jedno miejsce. Ze złością uderzył się kilka razy pięścią w wygolony bok głowy, patrząc na oblicza poległych. „Inni nie mieli tyle szczęścia”. Słowa rotmajstra zabrzmiały mu wewnątrz głowy. „Racja, psiakrew”, pomyślał. Kiedy wrócił pod kamienne głazy, z Bieluchem i Amarantem rozmawiał Zwierzomysł. Dantari i tarczownik oddalili się dokądś. – Co z rycerzem? – zapytał. – Wyżyje? Mag popatrzył na Logana krzywo. I odezwał się: – Macie iście kamienną pięść, panie Logan. I z podobnego materiału, zdaje się, natura stworzyła wam rozum. Amhar uśmiechnął się i po przyjacielsku klepnął krasnoluda w ramię. Logan chciał coś powiedzieć, ale Zwierzomysł powstrzymał go ruchem uniesionej dłoni. – Ale od niewątpliwie istotnych kwestii finansowych ważniejsza wydaje się sprawa tego czarnoksięskiego szpiega. – Że jak? – A tak, szpiega. Bo wychodzi na to, że sprytny czarny mag udawał giermka po to, by dostać się do otoczenia szlachetnie urodzonych dowodzących kampanią przeciw Wrońcowi. – Wysłali go doradcy Corvusa? – zdumiał się Ivko Bieluch. – Bo chyba nie sam Wroniec? – Nie wiem nic ponad to. Dantari ustrzelił go szybko i precyzyjnie, tak jak był poinstruowany, kiedy idzie o zabijanie magów. – Zwierzomysł odetchnął głęboko i dodał: – Za co zresztą powinniś-my mu wszyscy mocno podziękować. Czarnoksiężnik miał dostęp do solidnej wiedzy i poważnego wsparcia: zastosował Cieniste Przejście, by sprowadzić sobie pomocników, nieźle mi przyłożył na początku, prawie mnie dopadł. – Zamyślił się. – Gdyby nie moje myszołowy, może nie stałbym teraz przed wami. – Pokręcił głową. – No i kontrola umysłowa. – Rycerz... – Logan pokiwał głową ze zrozumieniem. – Z tym może być związany jeszcze jeden problem, ale o tym później, bo i tak nie mamy na to wpływu. – Wyrazisz się jaśniej, panie czarodzieju? – Krasnolud poczuł się nagle odpowiedzialny za szlachetnie urodzonego Ingo z Geinriz. Mag skrzywił się z niezadowoleniem i otworzył usta, by odpowiedzieć, ale z lasu dobiegł właśnie wyraźny odgłos nocnego ptaka. – Zbieramy się. Żwawiej. – Ivko Bieluch podniósł się, wspierając na ramieniu Amaranta. Chwycił swoją broń i zaczął wydawać rozkazy: – Zolt, ruszaj za Zwierzomysłem. Musisz zabrać ze sobą zwłoki tego czarnoksiężnika, obejrzymy go sobie dokładnie, jak wrócimy. – Nasi tarczownicy... – Cholera, Zolt, przecież masz świadomość, że nijak nie zdążymy ich pochować. Krasnolud zacisnął usta. – Trusso. – Rotmajster wskazał na tarczownika, a ten skinął głową. – I ty, Amarant, zabierzcie rycerza. Idę za wami, a Dantari zamyka. – Odetchnął i dodał: – Oby Trzynastu dało nam bezpieczny szlak. Logan Zolt splunął. Odszukał zwłoki i zarzucił je sobie na ramię, po czym dołączył do wyruszających. Usłyszał jeszcze, jak Zwierzomysł ustala szczegóły marszu z Ivkiem Bieluchem: – Będę z przodu – mówił magik. – Postaram się wybrać najlepszą, najszybszą trasę. Jest naprawdę mała szansa, że czarny mógł zawiadomić orków będących w okolicy. – Ten czarnoksiężnik... To był… hmm… – Rotmajster szukał słowa. – Myślun? – Tak, tak – potaknął Zwierzomysł i dodał, uśmiechając się: – Tak nazywacie ich za Jalomicą, w krainach Estii. Na cesarskich ziemiach znamy ich raczej jako Opiekunów Myśli lub Władców Umysłów. – O, to brzmi groźniej… i poważniej… – Może i tak, ale ten chłopak był młody i spanikował, gdy stało się jasne, że mogę go zdemaskować. Pewnie bym tego nie zrobił, ale przecież nie miał pojęcia, jakimi mocami władam. Był sprytny, ale niedoświadczony. Stąd wniosek, że nie był bitewnym magiem wspomagającym okoliczne komanda. Jeśli miałbym obstawiać, to powiedziałbym, że to raczej jeden z wielu wysłanych, by zrobić rozpoznanie.

24

Herbasencja


– Zdołał przesłać jakąś informację? – Obawiam się, że zdołał... Gdzieś tam, w górach, jakiś jego opiekun lub mistrz postanowi, co zrobić z tą wiedzą. – To nie wygląda dobrze – stropił się Bieluch. – Najpierw Wronie Bractwo zbierało siły, zbroiło orków... Teraz zbiera informacje... Rozpoznanie wykonuje się przed walką... – Ano. – Zwierzomysł pokiwał głową i położył dłoń na ramieniu dowódcy. – Będę z przodu. – I szybkim krokiem ruszył w kierunku południowej ściany lasu. Logan Zolt poprawił ułożenie ciała czarnoksiężnika na ramieniu i podążył w ślad za czarodziejem.

Do grafa Geinriz. Szlachetny Panie, piszę do Was, by przekazać pomyślne nowiny. Syn Wasz, szlachetny Ingo z Gei­ nriz został odnaleziony. Pięć dni po jego bohaterskiej walce z silnym orczym komandem, stoczonej na północ od wznio­ słości, którą miejscowi nazywają Żebraczą Połoniną, najemnicy przywiedli go do obozowiska wojsk sudlandzkich. Pospieszyłem z zorganizowaniem mu jak najlepszej opieki. W walce z siłami Mroku, syn Wasz odniósł rany, co dodatkowo przysparza Wam, Szlachetny Pa­ nie, powodów do dumy. Wiedząc, że cenicie sobie, Panie, szczegółowe informacje, spieszę donieść, iż syn Wasz ranny został w dłoń i twarz, a leczenia wymaga także jego noga. Pragnę także donieść Wam, że zadbałem o jego szybki powrót do równowagi umysłowej, gdyż trudy walki i samotna tułaczka przez leśne ostępy nadwyrężyły stan jego zmysłów. Nie złamały jednak jego ducha i wiary w Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie. Z pomocą służących i kapłana, odbywa codzienne modlitwy. I Was, Panie, proszę w jego imieniu o ofiary i modły do Albusa, Patrona Zdrowiejących7. Nie wiem, Szlachetny Panie, kiedy możliwy będzie transport Waszego syna do rodzinnego domu w Sudlandzie, gdyż uzdrowiciele nie godzą się nań jeszcze. O tym napiszę niebawem. Z radością informuję Was, Panie, że syn Wasz zadbał, aby rodowy oręż, miecz Geinrizów, nie wpadł w ręce wroga. Wasz honor jest bezpieczny. Niestety, rumak jak i cały poczet Waszego syna zostały stracone. Co do ustaleń dotyczących wynagrodzenia za pomoc w odnalezieniu Waszego syna, pragnę donieść, iż na­ jemny oddział, pracująca dla księcia Rozenbronnu, nazywany tutaj Szepcącą Rotą, otrzymał wynagrodzenie według określonych wcześniej zasad. I oni również podkreślają bohaterstwo i hart ducha Waszego syna. Na tym kończę, przesyłając pozdrowienia dla Was, Panie, i dla Waszej Małżonki. I pozostaję do Waszej dyspozycji, bezustannie trwając w modlitwie za Wasz Ród i przede wszystkim za pomyślne wyzdrowienie Waszego syna, szlachetnie urodzonego Inga z Geinriz. Podpisano: Baron Signus z Ludemark, Wysłannik księcia Sudmaru

Solosjanie – tajemniczy lud zamieszkujący południowo-wschodnie tereny Kontynentu, wywodzący swoje pochodzenie od starożytnego królestwa rządzonego przez władców Solb-Solos (Słonecznego Miasta). 2 Sudland (Księstwo Sudlandu) – kraj uznający władzę zwierzchnią cesarstwa. 3 Sykhe – rzadko spotykana broń łącząca cechy kilku innych; posiada drzewce, z dwóch stron, zakończone długimi klingami, przypominającymi ostrza kos bojowych; używana na południowo-wschodnich terenach Kontynentu. 4 Vant – Jeden z Trzynastu, Pan Przestworzy, jedno z mniej ważnych bóstw panteonu cesarskiego, czczony bardzo często wespół z Bluiusem (Navalesem), Panem Mórz. 5 Rozenbronn (Księstwo Rozenbronnu) – kraj uznający władzę zwierzchnią cesarstwa. 6 Rotmajster (Rotmistrz) – popularne określenie dowódcy (lub jednego z dowodzących) oddziału najemników, używane głównie na terenach księstw cesarskich. 7 Albus – Jeden z Trzynastu, jedno z bóstw panteonu cesarskiego, Pan Życia, Patron Zdrowiejących, opiekun uzdrowicieli i medyków. 1

Wrzesień 2014

25


Przemek Morawski (podstuwak) Nie lubi pisać, ale bardziej nie lubi nie pisać. Wciąż uczy się prawidłowo dobierać litery. Lubi spać i jeść. Jest entuzjastą malarstwa Cecylli Gimenez. Pisanie nie jest jego hobby

What a wonderful world

obyczajowe

I Marek wierzy, że świat jest wspaniały. Wierzy w to prawdziwie i szczerze. Tylko akurat nie dzisiaj. Dziś Marek leży w przepoconym barłogu i kiedy próbuje się z niego wydostać, czuje się jak płód, którego matka zażyła tabletki poronne. Słoneczne światło razi go w oczy i Marek wie już, że oto nadszedł jeden z tych dni, w których świat wygląda chujowo. W których znika zawiesisty nektar, oklejający słodko wszystko wokół. W których nic nie jest takim, jakim pokazują to popularne seriale. I nie pomaga nawet nucenie reklamowych dżingli. Ani to, że jest niedziela. Ale Marek nie ma zamiaru się łamać. Marek wie, że trzeba wstać. Dlatego podnosi się w końcu. Ten wysiłek sprawia jednak, że poranną toaletę ogranicza jedynie do zrobienia nosa ułamanym, firmowym długopisem. Marek ma dużo firmowych długopisów. W biurze i tak nikt ich nie używa. O Marku można powiedzieć, że jest szczupły. Jego włosy są ciemne, a twarz szara. Niektóre koleżanki z pracy uważają, że jest przystojny. Marek posiada profile na portalach Facebook i LinkedIn. Wciąż używa Gadu-Gadu. Jego ulubione fanpage to „Kariera.com.pl”, „Idź pan w chuj” i „Oddaj mi swoje ciało”. Przełykając gorzką, gęstą od amfetaminy flegmę, Marek dochodzi w końcu do siebie. Jego organizm wydziela teraz duże ilości dopaminy i noradrenaliny, przez co Marek zaczyna myśleć, że chyba niepotrzebnie dramatyzował. I wtedy przypomina sobie wczorajszą noc. Klapiąc o parkiet bosymi stopami idzie do łazienki i staje przed lustrem. Z uwagą dotyka spuchniętego oka. Zadrapanego policzka. O wczorajszej nocy Interia napisała, że nieznany sprawca wjechał w autobusową wiatę i zabił młodego mężczyznę, po czym zbiegł z miejsca wypadku. Portal Onet podkreślił, że liczba ofiar jest niemal równa masakrze w Bostonie. Marek musi im wierzyć na słowo. Nie do końca pamięta, jak to wczoraj było. Wie tylko, że to nie on prowadził. Cała sprawa wygląda tak, że Marek był wczoraj na imprezie firmowej. Takiej, co to jak się na nią nie pójdzie, to ci upierdolą premię. A Marek lubi swoją premię. Plus takich imprez to to, że można się najeść i nachlać za darmo. Można też pojechać z prezesem na dziwki. Trzeba tylko pamiętać, że po pijaku prezes może wjechać w wiatę. Marek wraca do pokoju i wie już, że ta niedziela będzie inna niż zwykle. Zwykle w niedzielę Marek siada przy komputerze i nakłada w Photoshopie ekskluzywne meble na zdjęcia swojego pustego mieszkania. Pieczołowicie wycina z katalogów Kler skórzane sofy i przenosi je na fotografie swojej kawalerki. Dobiera do nich szafy Klose. Stoły i krzesła z Vinotti.

26

Herbasencja


Kiedy obraz jest gotowy, Marek publikuje to na swoim Facebooku z dopiskiem: „Mój nowy salon ;)”, Albo: „Odświeżona kuchnia :D”. Marek wie, że kiedyś kupi te meble naprawdę. Jak tylko dostanie awans. Jak tylko dojdzie do siebie po zwiększeniu raty kredytu. Na razie musi się zadowolić pustym mieszkaniem na strzeżonym osiedlu. Marek nie obawia się, że któryś z jego znajomych mógłby dopytywać, dlaczego zmienia meble co tydzień. Marek nie ma na swoim profilu żadnych znajomych. Kiedy wyciąga z paczki papierosa i chce wyjść na balkon, odzywa się dzwonek jego telefonu. Innowacyjna Nokia Lumia przesuwa się po podłodze, powtarzając w kółko fragment Grande Valse. Od taktu trzynastego do szesnastego. Marek sprawdza wyświetlacz i nie odbiera. Marek nie rozmawia już z Moniką. Marek już nie chce jej znać. Głupia cipa, myśli sobie, czego ona może ode mnie chcieć? Monika dzwoni dziś już po raz szósty. Ale nawet jeśli zadzwoni setny, Marek nie odbierze. Wkładając do ust papierosa otwiera drzwi balkonowe i wychodzi na zewnątrz. Daleko na horyzoncie, przy nowym centrum handlowym, robotnicy stawiają ogromny telebim. Bliżej, na blokach i galeriach, kamienicach i gmachach, połyskują kolorowe bilboardy. Reklamy, które obsiadły miasto, jak muchy krowi placek. Na przystrzyżonym trawniku, pod oknami Marka, jakaś bezdomna szarpie się z ochroniarzem. Marek zastanawia się, w jaki sposób kobieta tu weszła. Bezdomna ma ze sobą stary dziecięcy wózek. Wózek leży teraz na trawie, a wokół walają się jeszcze do niedawna zalegające w nim śmieci. Przedmioty wyzbierane z osiedlowych kubłów. Bezdomna nie ma domu i profilu na żadnym portalu. Nie ma nawet komputera. Ochroniarz wykręca jej rękę i nazywa kurwą. Marek zastanawia się, czy powinien to gdzieś zgłosić. W końcu nie po to płaci taki czynsz, by mu się ktoś wydzierał pod oknem. W tym momencie znowu odzywa się dzwonek telefonu. Co za cipa, myśli Marek i zapala papierosa. II Co za chuj. Monika naciska czerwoną słuchawkę i wsuwa telefon do kieszeni spódnicy. Potem gasi papierosa w sedesie i ręką rozprasza dym. Wie, że spala przy tym niecałą kalorię. Wychodząc z toalety dla personelu uśmiecha się szeroko. Jest przez to prawie kolejną kalorię do przodu. W korytarzu mija ją Rafał. - Rodziłaś? – pyta, pociągając nosem i krzyżując ręce na piersi. Monika uśmiecha się szerzej i w myślach wyzywa go od najgorszych. - Wiesz, że nie płacimy ci za siedzenie w kiblu – dodaje Rafał marszcząc brwi. Jego twarz jest nalana i pokryta pryszczami. Czerwonymi plamami od nadmiaru sterydów. Monika nie odpowiada. Ma nadzieję, że jeśli nie będzie narzekać, Rafał szepnie o niej dobre słowo i w końcu opłacą jej ZUS. Zaciska więc zęby i wraca na stanowisko pracy. O tej porze hipermarket jest pełen. Bądź co bądź jest niedziela. Rozlazła tłuszcza błądzi w labiryncie korzystnych abonamentów, kredytów-chwilówek i cen tak niskich, jak jej poziom endorfin. Zwiedza szlaki pełne chemicznych pralni i szans na lepsze życie. Monika w tym czasie liczy po cichu do dziesięciu i myśli o końcu pracy. O Monice można powiedzieć, że jest szczupła i ładna, choć ostatnio ma większy brzuch. Jej włosy są platynowe, obcięte krótko, z grzywką tuż nad oczami. Monika posiada profile na portalach Facebook, Fotka.pl i Nk.pl. Monika ma na nich więcej znajomych, niż jej koleżanki. Jej ulubione Fanpage to „Allegro”, „Kobiety bez Serca” i „Kocham Buty i Torebki”. Do Moniki podchodzi właśnie młody mężczyzna, wyciąga ze stojącej przed nią miski chipsa i rozgryza go, śliniąc się. Tłuste okruchy lecą na jego koszulę. - Co to jest? – pyta, mlaszcząc głośno. Ziemniaczany przemiał. Najgorszy syf, pełen wszystkiego, co jest potrzebne twojemu ciału do autodestrukcji. Szajs wypiekany tak, by pękał ci w gębie przy ciśnieniu 276 milibarów. Dźwięk jaki się wtedy wydobywa jest tak przyjemny, że masz ochotę od razu usłyszeć go jeszcze raz. I jeszcze.

Wrzesień 2014

27


Foniczny koks. Ale Monika tego nie mówi. Mówi za to: - To naturalne, niskokaloryczne Cripsy, produkowane bez utrwalaczy i konserwantów, bogate w wartości odżywcze i składniki niezbędne naszemu organizmowi. Potwierdza to międzynarodowy certyfikat. - Cripsy? –dopytuje mężczyzna. - Chyba chipsy – dodaje i sięga po kolejnego chrupka. - Nie – zaprzecza Monika. – Chipsy są niezdrowe, natomiast Cripsy to przekąska rekomendowana przez dietetyków w USA i zachodniej Europie. Może chciałby pan kupić paczkę? - Nie sądzę – odpowiada i sięga po kolejnego. I kolejnego. Kiedy mężczyzna odchodzi, Monice chce się płakać. Przed oczami znów staje jej test ciążowy z wynikiem pozytywnym. Widoczne na nim dwie kreski to dla niej znak = pomiędzy jej jestestwem a powolnym spadkiem w czeluść egzystencjalnego kibla. Między życiem i śmiercią. Marzeniami i niespełnieniem. Monika wie, że nie może urodzić dziecka. Nie teraz, kiedy dostała się na eliminacje Top Model. Dlatego musi dodzwonić się do Marka. Wziąć od niego pieniądze. W końcu to on jest ojcem. Z zamyślenia wyrywa ją Rafał, który łapiąc się za policzki unosi je i uśmiecha się do niej nienaturalnie szeroko. Później dotyka oczu dwoma palcami, a następnie kieruje je w stronę Moniki. Monika zaciska zęby i wykrzywia usta, a przed jej oczami staje Rafał uderzony przez samochód. Rafał spadający ze schodów. Rafał duszony plastikowym workiem. Monika zastanawia się, czy zwrócił już uwagę na jej brzuch. W końcu to trzeci lub czwarty miesiąc. Pewnie jest już widać. Jej mięśnie napinają się przy tym tak mocno, że Monika traci kolejną kalorię. III - Paznokcie są tuczące – żartuje Grażyna, uśmiechając się do Marka. Grażyna potrafi mieć świetny humor nawet w poniedziałkowy ranek. Marek oddala dłoń od ust i zwilża językiem wargi. Grażyna w tym czasie spogląda zalotnie w jego stronę i mówi: - Prezes już prosi. Grażyna ma promienny uśmiech i wielki biust. Prezes lubi Grażynę. W gabinecie prezesa Marek czuje, że się poci. Nie wie, po co został wezwany. Prezes, nie odrywając wzroku od monitora, wskazuje Markowi krzesło. O prezesie można powiedzieć, że jego twarz jest tłusta, a ciało krępe. Prezes jest wysoki i łysieje. Prezes posiada profile na portalach Facebook, Goldenline i NK.pl. Jego ulubione Fanpage to „Kwejk”, „Ja jebię” i „Ruchałbym”. Teraz Prezes siedzi przy biurku i ogląda na komputerze film pornograficzny. Marek widzi jego kamienną twarz, przysłoniętą ekranem ze świecącym jabłuszkiem. Prezes patrzy, jak trzech muskularnych mężczyzn posuwa szczupłą Azjatkę. Kobieta leży na jednym z nich, a drugi bierze ją od tyłu. Ostatni, klęcząc, wpycha kobiecie w usta nabrzmiały członek. Prezes nie czuje przy tym podniecenia. Prezes ogląda filmy pornograficzne z nudów. I choć widzi, że Marek wyraźnie się niecierpliwi, nie przerywa seansu. Nie robi tego, by jego pracownicy mieli świadomość, iż są rzeczy ważniejsze od nich. By wydawało im się, że Prezes zawsze jest zajęty i to zajęty obowiązkami, które mają najwyższy priorytet. Tak go uczyli na szkoleniu w Warszawie. Dlatego Prezes wciąż nie spuszcza oczu z monitora. W tym czasie kobieta klęka, a mężczyźni ochlapują jej twarz gęstą, perłową spermą. Dopiero kiedy kamera robi zbliżenie na jej posklejane nasieniem oczy, Prezes wyłącza film i kieruje swój wzrok na Marka. Przez chwilę milczy, po czym przesuwa w jego stronę skrawek papieru i klucze od samochodu. - Pojedziesz pod ten adres – mówi – i weźmiesz mój samochód do warsztatu na Branickiej. Później zapomnisz, że kiedykolwiek miałem takie auto i że kiedykolwiek nim jechałeś. Do pracy wrócisz, jak ci się gęba zagoi. Wtedy pogadamy o twojej karierze. W umyśle Marka powoli zaświeca się powiadomienie, że oto prezes zaprasza go do wydarzenia „Cudowne życie”. Że wystarczy, by tego nie spierdolił, a dołączy do elitarnej grupy, takiej co to tylko

28

Herbasencja


znajomi mogą zapraszać znajomych. Marek wie, że Prezes może go uszczęśliwić. Że Prezes chętnie skorzysta z jego pomocy, bo posada Prezesa jest jak posada kochanki - bardzo łatwo ją stracić. A Prezes przyzwyczaił się już do swojego stołka. Do zachodniego kapitału. Magicznych transfuzji unijnego dobrobytu. Dlatego Marek z uśmiechem bierze kartkę i kluczyki, po czym wychodzi z pokoju. Kiedy jest już na korytarzu czuje wibracje telefonu, a w chwilę później rozlegają się cztery takty Grande Valse. IV Monika chowa telefon do kieszeni różowej bluzy, a aptekarka kładzie przed nią pudełko tabletek na bóle reumatyczne. Bierze od Moniki kartę, wsuwa ją do terminala, po czym przekręca go w jej stronę. - Pin i zielony – mówi. Monika wstukuje tipsami cyfry i nagle czuje, że jej świat wraca do normy. Że wcale nie potrzebuje, by Marek jej pomagał. Że sama potrafi o siebie zadbać. Monika odbiera kartę, a pudełko tabletek chowa do torebki. W Internecie czytała, że to jej pomoże. Że będzie bolało, ale zadziała. O receptę nie było trudno. Lekarzowi powiedziała, że boli ją kolano. W końcu w pracy cały dzień stoi, więc nie ma się co dziwić. Do dzisiaj nie była pewna, czy powinna jej użyć. Teraz nie ma już wątpliwości. Przechodząc przez parking w stronę przystanku, Monika dostrzega bezdomną, szarpiącą się z ochroniarzem. Koło kobiety stoi dziecięcy wózek. Ochroniarz popycha kobietę, a potrącony przez nią wózek przewraca się. Z wózka wypadają śmieci, które bezdomna wygrzebała z pobliskich kubłów. W tle robotnicy kończą ustawiać wielki telebim. Monika pamięta, że kiedyś ta kobieta była ekspedientką w jednej z drogerii. Że w wypadku straciła męża i roczne dziecko i nigdy już nie doszła do siebie. Że wciąż nie może pogodzić się z ich śmiercią. To zabawne, myśli Monika – niektórzy ludzie mają to, czego nie chcą, a inni, choć tego chcą, nie mogą tego dostać. Monika nie wie, skąd w jej głowie wzięło się takie spostrzeżenie. Uznaje, że lepiej już się nad tym nie zastanawiać. Że teraz w jej głowie nie ma miejsca na egzystencjalne refleksje. Monika jest pewna, że w tej chwili powinna działać zdecydowanie. Że tylko jeden krok dzieli ją od spełnienia marzeń. Tak podpowiada Monice jej wewnętrzny głos. I Monika słyszy ten głos wyraźnie. V - Kurwa mać! – Marek wchodzi do łazienki w mieszkaniu Moniki i czuje, że słabnie. Żałuje, że zdecydował się tutaj przyjechać. Że postanowił odwieźć samochód prezesa dopiero wieczorem. Że odebrał ten pieprzony telefon. Marek wie, że Prezes zgłosił kradzież samochodu. Że dzięki znajomościom z kim trzeba, kradzież została zanotowana z datą z zeszłego miesiąca. Że gdyby ktoś zatrzymał go w samochodzie Prezesa, Marek nie miałby jak tego wytłumaczyć. Monika dzwoniła przez całe popołudnie. W końcu Marek odebrał, bo w tamtej chwili zrobiłby wszystko, by odgonić od siebie lęk przed wszechobecną policją. I wtedy Monika powiedziała, że umiera. Że ich dziecko nie żyje. Że nie chce już pieniędzy, byleby tylko do niej przyjechał. Choć Marek nie rozumiał, zgodził się. Teraz Marek wymiotuje do umywalki. Przeciera usta wierzchem dłoni i przełyka ślinę. Łapie kilka oddechów, zrasza twarz wodą i ponownie podchodzi do wanny. W wannie, obejmując podwinięte nogi, siedzi Monika. Jest naga. Ściany i dno wanny ubrudzone są krwią. Spomiędzy nóg Moniki ciągnie się szara pępowina, u której końca znajduje się coś, co wygląda jak niedokończona lalka. - Zabierz to – szepcze Monika, a Marek znów wymiotuje. Tym razem na podłogę. - Zabierz to, proszę – powtarza ona.

Wrzesień 2014

29


Marek oddycha głęboko i staje przy niej. Nie wie, co robić. Desperacko przeszukuje pamięć, by znaleźć jakąś podpowiedź. Przed oczami stają mu maksymy publikowane na fanpage’ach ulubionych marek. Cytaty motywacyjne. Złote myśli. Jednak Marek wciąż waha się. Jak Nike. I nagle na samym dnie czaszki słyszy: just do it, kurwa i zaraz potem Monika powtarza: - Zabierz to. I Marek wie już, że musi działać. Że w dzisiejszych czasach nie ma miejsca na wątpliwości. W panującym tu bałaganie rozgląda się za czymś ostrym. Łapie za nożyczki, po czym sięga po leżącą w kącie reklamówkę. Rozwiera ostrza i pochyla się nad wanną. Monika drży, a z jej ust cieknie ślina. Kiedy Marek przecina pępowinę, szepcze mu do ucha: - Nie wracaj już nigdy. Marek ściska pod pachą reklamówkę z ich martwym dzieckiem i wychodzi. Na reklamówce bieli się napis – Ideenwelt. VI Marek wierzy, że świat jest wspaniały. Widzi to wyraźnie w lustrze toalety w galerii handlowej. Na twarzy nie ma już opuchlizny i zadrapań. Wyciera ręce, poprawia włosy i kieruje się w stronę drzwi. Pod nosem nuci swój ulubiony, reklamowy dżingiel. Markowi nie psuje humoru nawet grupa gówniarzy, która z wyższego piętra pluje mu na ramię. Marek nie zwraca na nich uwagi. Marek wie, że wcześniej czy później osądzi ich rynek pracy. W sklepie Marek długo zastanawia się nad wyborem sofy. Postanawia, że kupi ją jeszcze dzisiaj. Musi tylko sprawdzić miękkość każdej z nich. Fakturę skóry. W ustawionym na dębowej szafce telewizorze widzi uśmiechniętą Monikę. Monika ubrana w szpilki i skąpe bikini przechadza się przed oczami skupionego jury. Jury jest zachwycone. Marek przesiada się na kolejną sofę, zwróconą w stronę okna. Przed nim, po pełnym o tej porze parkingu, spaceruje bezdomna kobieta z wózkiem. Kobieta nachyla się co chwilę do wnętrza wózka i wypowiada z uśmiechem jakieś słowa. Z wózka wystaje dziecięcy kocyk i reklamówka. Marek zna tą reklamówkę. Wie, że widnieje na niej napis Ideenwelt. Kiedy kobieta mija palącego papierosa ochroniarza, ten uśmiecha się do niej serdecznie. Marek rozsiada się wygodniej i wtedy dociera do niego, że właśnie znalazł to, czego szukał. Zatapiając się w otaczającą go miękkość obserwuje, jak bezdomna z wózkiem niknie na tle zachodzącego słońca. Górujący nad nią telebim skończył właśnie nadawać spot reklamowy i teraz pojawia się na nim roześmiana twarz Louisa Armstronga. Armstrong łapie za mikrofon i zaczyna śpiewać. Marek słyszy go nawet przez szybę. Czuje, jak dźwięki przechodzą przez ciało. Czuje, jak robi mu się ciepło ze szczęścia.

Monika zaciska zęby i wykrzywia usta, a przed jej oczami staje Rafał uderzony przez samochód. Rafał spadający ze schodów. Rafał duszony plastikowym workiem. Herbasencja 30


Adam Dzik (prosiaczek) Urodzony w Warszawie, 88‘, choć wolałby 69‘. Człowiek skromny, inteligentny, ugodowy, uczciwy, empatyczny. Stara się szerzyć jedyną słuszną wizję sci-fi. Mieszka z książkami i dziewczyną, na balkonie rower i kwiaty, symbolizujące wrodzony romantyzm. Jak każdy prawdziwy esteta wielbiciel dekoltów.

fantastyka

Absolutny

Dusza gra mu­zy­kę cichą i gło­śną, nie po­mi­ja żad­nych in­ter­wa­łów, spla­ta me­lo­die spo­koj­ne jak tafla je­zio­ra ze wzbu­rzo­ny­mi ni­czym sztorm, pisze epiki i dra­ma­ty, wier­sze oraz no­we­le, dzie­ła wznio­słe rów­no­wa­ży przy­ziem­ny­mi. Dusza, im­ma­nent­ność, któ­rej nie spo­sób ogar­nąć ro­zu­mem. Sły­szysz po­je­dyn­cze nuty, mo­men­ta­mi har­mo­nicz­ne skła­do­we, wi­dzisz li­te­ry, zda­nia, cza­sem nawet spa­ja­ją­cą je lo­gi­kę. Lecz to je­dy­nie wi­dze­nie punk­to­we, w do­dat­ku w sła­bej roz­dziel­czo­ści. Nie po­znasz mu­zycz­nej kom­po­zy­cji w ca­ło­ści, nie obej­miesz po­znaw­czo li­te­rac­kie­go ca­ło­kształ­tu. Dusza. Zbyt in­tym­na, by po­zwo­li­ła sobie uchy­lić wię­cej niż rąbek ta­jem­ni­cy. Nie można jej po­znać, zba­dać, zgłę­bić. Za­bez­pie­czo­na jak kwan­to­wy sejf. Razem z nami ma­rzy­łeś o jej trans­pa­rent­no­ści, ale przez wieki wo­dzi­ła nas za nosy, spro­wa­dza­ła na ma­now­ce. Aż do dziś. Stwo­rzy­li­śmy na­rzę­dzia, sko­re­lo­wa­li­śmy zmien­ne. I uzy­ska­li­śmy wy­ni­ki. Zo­sta­ło jedno py­ta­nie – jak zmie­nią się nasze życia? *** Uwię­zio­ny czło­wiek. Oso­bli­wy ha­bi­tat tonął w ciem­no­ściach jego duszy. Gęsty mrok pięt­no­wał roz­pa­czą kró­lew­skie te­re­ny, lepił się do lo­do­wa­tych po­wierzch­ni zamku, wśli­zgi­wał w naj­mniej­sze szcze­li­ny murów. Gdy na­de­szła ju­trzen­ka, wraz z którą do­biegł końca po­nu­ry sen o zło­wro­gim lesie, cier­pie­nie wcale nie mi­nę­ło. Ta­bu­lus otwo­rzył oczy i zaraz je zmru­żył, draż­nio­ne świa­tłem. Od­dy­chał głę­bo­ko, niby do­pie­ro przed kimś ucie­kał. Do­cho­dzą­cy z płuc szmer plu­ga­wił kom­na­tę mo­ro­wym po­wie­trzem. Ta­bu­lus z tru­dem po­dźwi­gnął się z mięk­kie­go łoża; ba­ty­sto­wa na­rzu­ta jak zwy­kle, bez­dź­więcz­nie, jego krę­go­słup z su­chy­mi trza­ska­mi. Prze­tarł mokre ob­li­cze, jęk­nął z bólu, gdy mię­śnie ra­mio­na na­pię­ły się jak po­stron­ki. Za­zgrzy­tał z gnie­wu zę­ba­mi. Przez okno do­le­cia­ło kra­ka­nie wę­szą­cych ucztę pa­dli­no­żer­ców. Król za­rżał chra­pli­wie i z mo­zo­łem wy­gra­mo­lił się z bar­ ło­gu. Prze­waż­nie zo­sta­wał w kom­na­cie przy­naj­mniej do po­łu­dnia, ale dziś był szcze­gól­ny dzień. Zro­bił ostroż­ny krok, pierw­szy, drugi, w stro­nę lu­stra, stawy chrup­nę­ły, w pier­si buch­nął pło­mień cier­pie­nia. To nic, jutro speł­ni się stara prze­po­wied­nia, od­bi­cia po­ciem­nie­ją i wszyst­ko prze­sta­nie mieć zna­cze­nie. Ta­bu­lus wie­rzył w to całym ser­cem. Świa­dec­two praw­dzi­wo­ści sta­no­wi­ła każda bli­zna, naj­mniej­szy de­fekt jego zmur­sza­łe­go ciała. Lu­stro. Ra­chi­tycz­na syl­wet­ka, na niej kar­mi­no­wa szata z atła­su. Palce przy­ozdo­bio­ne pier­ście­ nia­mi i sy­gne­ta­mi, ru­bi­ny oraz szma­rag­dy jakby wy­pło­wia­łe. Twarz scho­wa­na za kęp­ka­mi brody. Ta­bu­lus splu­nął z nie­sma­kiem. Skar­ło­wa­cia­łe, omsza­łe drzew­ko świą­tecz­ne. Czy tak po­ka­że się na uczcie? Czy wy­pa­da? Z jed­nej stro­ny wład­ca może wszyst­ko, z dru­giej kon­we­nan­se, z trze­ciej chęć

Wrzesień 2014

31


za­im­po­no­wa­nia tym wszyst­kim pięk­nym se­kut­ni­com… Zo­ba­czą, że miał rację, że to nie przez go­ rącz­kę opo­wia­dał o nad­cho­dzą­cym speł­nie­niu się prze­po­wied­ni. Kur­ty­za­ny, ka­bo­ty­ni, bal­wie­rze, ry­ce­rze, szla­chet­ni im­per­ty­nen­ci, zo­ba­czy­cie! Bo prze­cież tylko on wie, co jest dla nich dobre. Eks­cy­ta­cja nagle opa­dła; król przy­po­mniał sobie o Obcym. Ob­li­zał spierzch­nię­te wargi, jęk­nął, za­ mknął oczy. Nagły nie­po­kój roz­lał się po całym ciele, wpra­wił Ta­bu­lu­sa w odrę­twie­nie. A jeśli? – my­ślał – co gdyby? A potem serce za­bi­ło jak dzwon że­liw­ny i wład­ca otrzą­snął się z bez­ru­chu, kurzu, ma­ra­zmu. Na­rzu­cił na ra­mio­na gruby płaszcz he­ral­dycz­ny – na ada­masz­ku śle­pie kruka – i wy­szedł na po­sęp­ny ko­ry­tarz. Nie wie­dział, czy to prze­cią­ża­ne kości tak trza­ska­ją, czy ogień po­chod­ni. Jego czy zamku re­ak­ cja? W tle po­głos kro­ków wy­brzmie­wa­ją­cych me­lan­cho­lią – smu­tek wład­cy; trze­wia kró­le­stwa ca­łe­go. Przy­spie­szył. Za­mar­twia­nie się nic nie da. Jeśli Ta­bu­lus nie weź­mie spraw w swe ręce, to wszyst­ko stra­co­ne. I on, i Do­bro­mir, i Bez­prym, i pod­da­ni, i myszy, i pa­ją­ki. I becz­ki, i wino, i kurz, i mech. Gdy otwo­rzył skrzy­pią­ce drzwi, chla­snę­ło go zimno. Splu­nął, jakby rzu­ca­jąc wy­zwa­nie ży­wio­ łom, lecz ślina zo­sta­ła mu w bro­dzie, więc tylko szczel­niej oku­tał się plau­da­men­tum. Z wy­sił­kiem i trwo­gą wspiął się scho­da­mi na blan­ki. Wyj­rzał zza nich na swoje kró­le­stwo – nie­gdyś prze­past­ne pola oraz łąki, obec­nie zo­sta­ły z nich je­dy­nie wspo­mnie­nia. Las, już wcale nie le­d­wie ma­ ja­czą­cy na ho­ry­zon­cie, zaj­mo­wał coraz wię­cej te­re­nów. A wraz z nim – Ta­bu­lus nie miał wąt­pli­wo­ści – zbli­żał się… Kim wła­ści­wie był Obcy? Król głę­bo­ko czuł, że to złe sko­ja­rze­nie, nie wie­dział nawet, co zna­czy, lecz na­su­wa­ło się samo, niby coś na­tu­ral­ne­go. Zwłasz­cza teraz, w kon­tek­ście zbli­ża­ją­cej się wiel­ki­mi kro­ka­mi uczy. Gren­del. Wład­cę prze­szył dreszcz stra­chu. Obcy. Gren­del. Czym obro­ni­my się przed nie­zna­nym? Ta­bu­lus po­czuł wzbie­ra­ją­ce mdło­ści. Spró­bo­wał wy­chy­ lić się za blan­ki, lecz te były za sze­ro­kie, wszedł więc na nie, legł jak na bar­ło­gu i przy­ło­żył po­li­czek do ka­mie­nia. W ten spo­sób jed­nym okiem wi­dział to, co na samym dole. Oka­la­ją­ca zamek fosa słała rzę­si­ste re­flek­sy. Grube mury uspo­ka­ja­ły swym zim­nem i so­lid­no­ścią. Z tyłu, Ta­bu­lus pa­mię­tał, pie­czę nad wszyst­kim trzy­mał don­żon; golem obroń­ca, który nie za­wiódł jesz­cze. Mdło­ści ustą­pi­ły. A mimo to, na widok lasu, Ta­bu­lu­sa wciąż ogar­niał nie­po­kój. Za­le­wa­ła fala drę­czą­cych pytań. Od­wo­łać, prze­ło­żyć ucztę? W tę szcze­gól­ną noc? Nie. Od­bi­cia po­ciem­nie­ją, wszyst­ko prze­sta­nie mieć zna­cze­nie. Na­sta­nie nowe. Nie prze­szko­dzi Obcy, In­truz czy Gren­del. – Jak że­brak, który szczę­śli­wie zna­lazł pled w rynsz­to­ku. Ta­bu­lus cof­nął się gwał­tow­nie, ście­ra­jąc do krwi ko­la­na, i o mało nie runął na zie­mię. Obok, non­sza­lanc­ko opar­ty o blan­ki, stał szcza­po­wa­ty męż­czy­zna z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem bła­zna. Bez­prym. – Bez­na­dzie­ja i bez­sens – po­wie­dział jo­wial­nie. – Ten las. – Król otrze­pał się z kurzu, ru­szył w kie­run­ku scho­dów. – Za­wsze wiesz, kiedy jest nie­od­po­wied­nia pora. Bez­prym po­dą­żył za nim. – Las i uczta. Uczta i las. – Od­chę­doż się – rzu­cił Ta­bu­lus, stę­ka­jąc z wy­sił­ku, gdy na chwiej­nych no­gach po­ko­ny­wał ko­ lej­ne stop­nie. Chrup, chrup, chrup. – Nawet nie wia­do­mo, czy to nie omamy. – Spy­taj­my in­nych. Choć muszę przy­znać, że se­kut­ni­ce… – Sieją zamęt dla idei. Po­wiedz, że to jabł­ko, od­po­wie­dzą, że an­to­nów­ka. W drugą stro­nę, nie, nie szku­ta, lecz okręt. Kręcą po­dob­nie jak ty, po­my­ślał król, ale nie po­wie­dział tego, nie chcąc pro­wo­ko­wać Bez­pry­ma. Na dzie­dziń­cu szla­chet­nie uro­dzo­ny ka­bo­tyn za­ba­wiał dwie głu­piut­kie damy. Wy­cią­gał zza ich uszu mo­ne­ ty, spod su­kien praw­dzi­we kruki; ru­basz­nym kro­to­chwi­lom i ko­bie­cym śmie­chom pew­nie nie by­ło­by końca, lecz wi­dząc króla, ka­bo­tyn spą­so­wiał, za­milkł jak skała i nie­zdar­nie się ukło­nił. Ta­bu­lus za­szczy­cił wszyst­kich troj­ga ła­god­nym spoj­rze­niem – uwa­żał dobre na­stro­je za wiel­ce wska­za­ne w kon­tek­ście nad­cho­dzą­cej uczty. Sły­sząc idą­ce­go z tyłu Bez­pry­ma, przy­spie­szył. W ogro­dzie ży­wo­pło­tów, przy sta­wach po brze­gi wy­peł­nio­nych ne­nu­fa­ra­mi, szcze­bio­ta­ły za­ ko­cha­ne pary. Widać, my­ślał król, lu­dzie się we­se­lą. Po­śród za­wil­głych al­ta­nek, pod rdze­wie­ją­cym słoń­cem, w tej oso­bli­wej no­stal­gii. Więc jed­nak jest na­dzie­ja – dumał dalej – nie­któ­rzy wie­rzą w moje słowa. We­se­lą się, pod­czas gdy Gren­del ostrzy sobie zęby. Nie, nie, nie! Ta­bu­lus za­ci­snął oczy. Wcią­gnął mo­ro­we po­wie­trze; płuca jak nie mo­gą­ce na­brać wia­tru żagle.

32

Herbasencja


Dalej ścież­ka wy­ty­czo­na szpa­le­rem ra­chi­tycz­nych drze­wek, na jej końcu punkt wi­do­ko­wy. Zam­ ko­we pla­te­au nie było jed­nak puste. Na środ­ku ka­mien­ne­go wy­stę­pu, na tro­nie utka­nym z grynsz­pa­no­wej ple­śni, sie­dział w kol­czu­dze Do­bro­mir. Modre oczy wpa­trzo­ne miał w rej­wach na dole; ma­lut­kie syl­wet­ki po­ru­sza­ły się jak w ukro­pie. Za­my­ślo­ne ob­li­cze mo­men­tal­nie roz­pro­mie­nia­ło, gdy Do­bro­mir uj­rzał Ta­bu­lu­sa. Wiel­ki męż­czy­zna wstał i jak niedź­wiedź objął wład­cę. – Wresz­cie! – Klep­nął króla po ple­cach, uca­ło­wał siar­czy­ście. – Świet­nie wy­glą­dasz! – Wy­my­ślasz – prych­nął Ta­bu­lus. – By­naj­mniej. – Do­bro­mir od­su­nął się na dłu­gość wła­snych ra­mion. – To już tuż-tuż. Aaach. Nie mogę się do­cze­kać. Wi­dzia­łeś tych wszyst­kich ludzi na dole? A lu­stra? Lu­stra ciut po­ciem­nia­ły. Ta­bu­lus spoj­rzał na niego po­dejrz­li­wie. Prze­po­wied­nia się speł­ni, ale prze­cież jesz­cze nie teraz. Do na­stęp­ne­go dnia, a potem do wie­czo­ra, do zmierz­chu zo­sta­ło sporo czasu. A może już się za­czę­ło? Pro­ ces cią­gły za­miast na­głe­go prze­ło­mu? Cóż, to cał­kiem praw­do­po­dob­ne, zamek w końcu też nie zgnił od razu. Naj­pierw stęchł, póź­niej okrył go mo­ro­wy całun. A teraz za­pa­dał się pod cię­ża­rem wła­snych lęków. – Las się zbli­ża – po­wie­dział król. – Och, dajże spo­kój – prych­nął Do­bro­mir. – Nikt nie śmiał­by prze­szka­dzać w uczcie. To wbrew bo­skim pra­wom. Bez­prym, ła­miąc obok ga­łąz­ki su­che­go drzew­ka – trzask, trzask, trzask – wes­tchnął prze­cią­gle. Ta­bu­lus za­zgrzy­tał zę­ba­mi. – Gren­del – rzu­cił. – Co? – zdzi­wił się Do­bro­mir. – Naj­gor­sze sny są lep­sze od pa­trze­nia na las – po­wie­dział Bez­prym. – Jak ich po­wstrzy­ma­my, jeśli przyj­dą na ucztę? Trzask, trzask, trzask. – Kto nas obro­ni? Pi­ja­ni winem ry­ce­rze, któ­rzy na­da­ją się już tylko na bła­znów? Ci prze­bie­rań­cy na dole? – Wska­zał lek­ce­wa­żą­co ręką ludzi krzą­ta­ją­cych się na dol­nym dzie­dziń­cu. – Bez­na­dziej­na sy­tu­acja. Za­cnie bez­na­dziej­na. Do­bro­mir po­ło­żył dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza. – Szy­ku­jesz się do walki? – spy­tał Bez­prym. – Sam jeden nic nie zdzia­łasz. Ta­bu­lus do­strzegł, że w Do­bro­mi­rze za­wrzał gniew, więc za­ła­go­dził sy­tu­ację: – Oby­dwaj, po czę­ści, macie rację. Gren­del albo przyj­dzie albo nie. Nic nie jest prze­są­dzo­ne. – Gren­del przyj­dzie – wtrą­cił Bez­prym. – Oby­dwaj do­brze o tym wiemy. Ma­razm to okrop­na rzecz, praw­da, Do­bro­mi­rze? Wiel­ki męż­czy­zna zro­bił krok w jego kie­run­ku. – Pa­mię­taj, że je­ste­śmy równi. – Bez­prym uniósł w bez­bron­nym ge­ście ręce do góry. – Nie mo­ żesz mi nic zro­bić. – Ty im­per­ty­nen­cie – żach­nął się Do­bro­mir. – Ty szka­po­wa­ty po­mio­cie. – Chwy­cił Bez­pry­ma za szatę, przy­cią­gnął do sie­bie. – Prze­stań! Siać! De­fe­tyzm! Nagle sta­lo­wo­sza­re niebo za­drga­ło, a potem do­tych­cza­so­we marne ruchy wia­tru cał­ko­wi­cie usta­ły. Ugrzęź­li w lep­kim, za­sty­głym po­wie­trzu, le­d­wie zdat­nym do życia. Nie tylko oni zresz­tą. Na dol­nym dzie­dziń­cu krzą­ta­ni­na, na­wo­ły­wa­nia, sno­pek ra­do­ści, to wszyst­ko umar­ło. Ta­bu­lus wziął od­dech i pra­wie się nim za­chły­snął, sma­ku­ją­cym jak tru­cheł­ka ciem. – Bez­prym ma rację – po­wie­dział. – Las jest coraz bli­żej. Obcy, Gren­del, czuję… że po­ja­wi się na uczcie, że… za­ata­ku­je. Do­bro­mir po­bladł. Otwo­rzył, za­mknął usta; śnię­ta ryba. – Kim jest ten Gren­del? – spy­tał wresz­cie. Ta­bu­lus po­krę­cił głową. – Gdy­by­śmy wie­dzie­li… Prze­łknął kulę stra­chu. Nagle przy­biegł do nich jeden z pod­da­nych. – Panie! – Ukło­nił się, wciąż pró­bu­jąc zła­pać od­dech. – Na… Na dole… Tam ktoś jest. – Na dzie­dziń­cu? – do­py­tał Ta­bu­lus. – Nie. On chyba przy­był z lasu.

Wrzesień 2014

33


Więc Gren­del chce roz­ma­wiać, po­my­ślał król. – Do­brze, zej­dzie­my do niego. Słowa chyba za­mar­ły w lep­kim po­wie­trzu, więc król po­wtó­rzył. Nie od­po­wie­dzie­li mu. Do­bro­mir usiadł na tro­nie, za­głę­bił się w ple­śni. Bez­prym gdzieś znik­nął. *** Anna Na razie ob­ser­wu­ję nie­śmia­łe próby kon­tak­tu. Je­stem nie­zmier­nie cie­ka­wa, jak to się skoń­czy. *** Most zwo­dzo­ny opa­dał po­wo­li, jakby nie chciał do­tknąć kró­lew­skie­go trak­tu. Jego bu­twie­ją­ ce me­cha­ni­zmy nę­ka­ły ciszę ję­ka­mi i trza­ska­mi niby ła­ma­na kołem wiedź­ma. Ta­bu­lus wier­cił się na sio­dle, od­dy­chał szyb­ko i płyt­ko. Czy do­brze zro­bił, scho­dząc na spo­tka­nie Ob­ce­mu? Na­ra­żał wszak w ten spo­sób sie­bie, a więc i cały zamek, miesz­ka­ją­cych w nim pod­da­nych, Do­bro­mi­ra i Bez­ pry­ma. Na­ra­żał myszy, pa­ją­ki, becz­ki, wino, kurz i mech. Ale każda mo­ne­ta ma dwie stro­ny. Dla ka­bo­ty­nów i se­kut­nic po­stę­po­wał w spo­sób naj­głup­szy z moż­li­wych, jed­nak dla szy­bu­ją­cych hen wy­so­ko pta­ków był bo­ha­te­rem. Wład­ca bo­wiem miał obo­wią­zek dbać nie tylko o zamek, lecz rów­ nież o resz­tę kró­le­stwa. Któż inny jak nie on po­wi­nien roz­ma­wiać z go­ściem… Nie, z tym In­tru­zem, Obcym, Gren­de­lem, który bez­praw­nie wkro­czył na jego wło­ści? Po­czuł na ra­mie­niu wiel­ką dłoń. Do­bro­mir od­chrząk­nął, ski­nął głową. Oczy­wi­ście był też Bez­ prym, uśmie­cha­ją­cy się ta­jem­ni­czo. Ta­bu­lus wszedł na prze­siąk­nię­te wil­go­cią deski i nie­pew­nym kro­kiem ru­szył w stro­nę In­tru­za. Przez chwi­lę są­dził, że sto­ją­ca po dru­giej stro­nie po­stać ma na sobie grube futro. Gdy do­tar­ło do niego, że czar­ną gę­stość sta­no­wi­ły kruki, nie­mal za­chły­snął się mo­ro­wym po­wie­trzem. Do­bro­mir po­gła­dził pal­ca­mi rę­ko­jeść mie­cza, Bez­prym wes­tchnął pro­tek­ cjo­nal­nie, jakby lek­ce­wa­żąc czar­ną po­stać. Kruki po­ru­szy­ły się nie­spo­koj­nie, za­trze­po­ta­ły skrzy­dła­mi. – To na­zy­wa­cie go­ścin­no­ścią? – cichy głos do­cho­dził gdzieś spod ptac­twa. – Nie zga­dza­łem się na żadną au­dien­cję – od­parł oschle Ta­bu­lus. – Je­steś tu bez­praw­nie. Jeden z kru­ków ode­rwał się od resz­ty stada, od­le­ciał z czymś w dzio­bie. Ta­bu­lus uśmiech­nął się, czu­jąc po­wra­ca­ją­cą pew­ność sie­bie. – To tylko po­sła­niec – po­wie­dział Do­bro­mir, po­dejrz­li­wie ob­ser­wu­jąc ob­ce­go. Gren­del wy­słał po­słań­ca aku­rat na dzień przed ucztą, jakie więc było praw­do­po­do­bień­stwo, że wi­zy­ta w takim cza­sie jest dzie­łem przy­pad­ku? Mi­ni­mal­ne, nie, wręcz żadne. Obcy wy­czuł oka­zję, miał jakiś plan, tylko co mógł zy­skać, przy­by­wa­jąc wła­śnie na ucztę? Dla­cze­go nie wcze­śniej? Czyż­ by kie­ro­wa­ła nim czy­sta zło­śli­wość, naj­praw­dziw­sze okru­cień­stwo? Nagle ko­lej­ny kruk opu­ścił resz­tę braci, z okiem w dzio­bie. Czar­na po­stać prze­raź­li­wie za­wy­ła, za­to­czy­ła się, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi, jakby chcia­ła po­zbyć się na­tręt­nych pa­dli­no­żer­ców. Ptaki w od­ po­wie­dzi wbiły głę­biej w ciało szpo­ny, za­kra­ka­ły ostrze­gaw­czo. – Wsze­dłem zbyt głę­bo­ko – po­wie­dział pi­skli­wie Po­sła­niec. – Zbyt głę­bo­ko… Od­wró­cił się i ru­szył trak­tem. – Hej! – krzyk­nął Ta­bu­lus. – Moja… Mój pan kazał mi wam coś po­ka­zać. Po­wie­dział, że wtedy uwie­rzy­cie w jego szla­chet­ne za­mia­ry. Król po­dą­żył za nim, wie­dzio­ny cie­ka­wo­ścią. Do­bro­mir pró­bo­wał go po­wstrzy­mać, ale Ta­bu­lus zi­gno­ro­wał ostrze­że­nia przy­ja­cie­la. W końcu to jego te­re­ny; był pe­wien, że nic im nie grozi. Niech tylko po­sła­niec, ten kun­del, da mu powód do gnie­wu. Niech tylko! – Chyba nie chcesz po­wie­dzieć, że twój pan jest na na­szych zie­miach – wark­nął do po­słań­ca Do­bro­mir. – Oczy­wi­ście, że nie… Przy­naj­mniej nie w tym sen­sie. Je­stem tylko ja. Biada wam, gdyby przy­ szli tu wszy­scy. Żadne kruki by nie po­mo­gły. Ta­bu­lus za­zgrzy­tał zę­ba­mi na te słowa, jed­nak nic nie po­wie­dział, gdyż w głębi czuł, że po­sła­niec wcale się nie prze­chwa­la, poza tym obie­cał, że to, co pra­gnie im po­ka­zać, jest nie­da­le­ko.

34

Herbasencja


Po­ru­sza­li się po­wo­li. Ta­bu­lus ze swo­imi brać­mi na ko­niach. Po­sła­niec pie­szo; nawet nie pytał o wierz­chow­ca, wie­dział, że nikt mu nie ufał. Kró­lew­ski trakt pro­wa­dził przez ugory; wy­so­kie trawy i cier­ni­ste krze­wy. Wład­ca przy­glą­dał się im z pew­nym urze­cze­niem, z sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma, ogar­nię­ty przy­jem­nym dresz­czem. Pa­ trzył i pa­trzył, aż wresz­cie ten wgląd we wła­sne kró­le­stwo, wgląd w sie­bie spra­wił, że stra­cił czuj­ność. Koń­skie ko­py­ta mla­ska­ły tuż przy brze­gach ochro­wych trzę­sa­wisk. Gdzieś obok plusk ucie­ka­ją­cej do wody żaby, a potem na­stęp­ny i na­stęp­ny, zu­peł­nie jakby te małe stwo­rze­nia są­dzi­ły, że szu­wa­ry nie są wy­star­cza­ją­co bez­piecz­ną kry­jów­ką. Po dru­giej stro­nie, w wy­so­kich tra­wach, niby wal­cząc o uwagę prze­jezd­nych, cy­ka­ły owady. Ta­bu­lus za­sta­na­wiał się, kiedy to tak za­ro­sło, ale w gło­wie miał pust­kę. Dalej, gdy wy­je­cha­li wąską ścież­ką na otwar­tą prze­strzeń, roz­kwi­tły przed nimi te­re­ny upraw­ne. Wiatr prze­no­sił za­pa­chy ścię­te­go zboża i dymu z ko­mi­nów, wsią­ka­ją­cych w mo­ro­wy za­duch. Ta­ bu­lus miał wra­że­nie, że czuje też woń pie­czy­ste­go. Otrzą­snął się – coś nie pa­so­wa­ło w tej sie­lan­ce. Czuł to aż w gni­ją­cym szpi­ku wła­snych kości. Gdzie bo­wiem pa­le­ni­ska, po­trzeb­ne do przy­rzą­dze­ nia mięsa? Gdzie lu­dzie, któ­rzy tak równo zżęli zboże? Król przez chwi­lę przy­glą­dał się rży­sku. Zie­mia pod nim miała czar­ny kolor – pola wi­docz­nie też były ja­ło­we, wszyst­ko albo za­trzy­ma­ło się w cza­sie, albo ule­ga­ło po­wol­ne­mu roz­kła­do­wi. – Źle rzą­dzi­łeś – ode­zwał się Bez­prym. – Bez­na­dziej­nie. Bez­sen­sow­nie. Po­sła­niec za­re­cho­tał. – Dokąd nas pro­wa­dzisz? – Do­bro­mir za­czy­nał tra­cić cier­pli­wość. – Już bli­sko. Bli­sko. Je­cha­li w mil­cze­niu. Dzi­kie te­re­ny, lecz nadal moje, my­ślał król, gdy za wznie­sie­niem jego oczom uka­za­ła się po­ro­śnię­ ta czar­ny­mi kwia­ta­mi po­la­na. Po­sła­niec po­wie­dział im, że po­zna­je po uro­czy­sku, iż są już pra­wie na miej­scu. Ta­bu­lus sta­rał się nie zwra­cać uwagi na bul­go­czą­ce, przy­kry­te bia­łym ca­łu­nem stawy, przy­ pad­ko­wo jed­nak pod­je­chał zbyt bli­sko jed­ne­go i po­czuł prze­ni­ka­ją­cy przez but lo­do­wa­ty dotyk mgły. Wzdry­gnął się, wziął głę­bo­ki od­dech. O dziwo po­wie­trze oka­za­ło się mniej gęste i suche. Nie­ja­ko ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, spoj­rzał na ide­al­nie gład­kie lu­stro wody. Wi­dział w nim i sie­bie, i konia, i krza­ki, i niebo… Lu­stra wcale nie po­ciem­nia­ły. A może… Za­zgrzy­tał zę­ba­mi, zer­k­nął na po­słań­ca. – Da­le­ko nas pro­wa­dzisz. – Nie krył po­dejrz­li­wo­ści. – Nie­da­le­ko. Bar­dzo bli­sko. Bez­prym za­chi­cho­tał. Kilka kru­ków od­wró­ci­ło łebki, spoj­rza­ło pa­cior­ko­wy­mi śle­pia­mi na króla. Ta­bu­lus za­sta­no­wił się. Czy po­sła­niec w ten spo­sób nie od­cią­gał ich od uczty? Prze­cież muszą zdą­żyć wró­cić, wy­spać się i na­stęp­ne­go dnia przy­go­to­wać. Jeśli nie… Wład­ca naraz na­brał pew­no­ści, że to nie może być przy­pa­dek. Jeden z pta­ków pod­le­ciał i wy­lą­do­wał na koń­skiej szyi. Wi­dząc po­tęż­ny dziób, szpo­ny jak wy­ku­te z że­la­za, Ta­bu­lus od­prę­żył się, wy­pro­sto­wał, ode­tchnął spo­koj­nie. Niech tylko po­sła­ niec, ten kun­del, da mi powód, niech tylko! Tym­cza­sem ro­ślin­ność gęst­nia­ła, po­wie­trze sta­wa­ło się śwież­sze, w od­da­li co jakiś czas za­wo­dzi­ły wilki. Do­bro­mir pod­je­chał bli­żej króla. – To nie jest dobre miej­sce – po­wie­dział. – Król musi się upew­nić – za­drwił Bez­prym. – A potem zro­bić coś głu­pie­go, spro­wo­ko­wać sil­ niej­sze­go. Nie le­piej to zo­sta­wić? – Po­ka­żę wam gra­ni­cę – po­wie­dział po­sła­niec. – Tam ła­twiej za­czy­nać zna­jo­mo­ści. A więc rze­czy­wi­ście pro­wa­dzi nas do lasu. Na zgubę. Do In­tru­za, Ob­ce­go, Gren­de­la. Kruki za­ kra­ka­ły gło­śno, po­dzie­la­jąc jego obawy, wbiły szpo­ny w ciało po­słań­ca. – Stój – roz­ka­zał król. Czar­na po­stać od­wró­ci­ła się. – O co cho­dzi? Twoje zie­mie umie­ra­ją. Nie chciał­byś zo­ba­czyć miej­sca zdro­we­go? Po­znał­byś mo­je­go pana, zro­zu­miał­byś… – Dość! – ryk­nął Ta­bu­lus. – Pró­bu­jesz nas spro­wa­dzić na ma­now­ce. Beze mnie prze­pad­nie uczta. Nie speł­ni się prze­po­wied­nia, nie po­ciem­nie­ją lu­stra, nigdy się nie obu­dzi­my! Kruki za­trze­po­ta­ły skrzy­dła­mi.

Wrzesień 2014

35


– Panie, za­pew­niam– Mów, co chcesz nam po­ka­zać! – Na miej­scu, na miej­scu– Nie mam czasu na twoje gier­ki! – W takim razie wrócę sam… I wtedy czar­ne pta­szy­ska za­ata­ko­wa­ły. Ostre jak brzy­twy dzio­by wbiły się w mięso po­słań­ca, głę­bo­ko, już nie ostrze­gaw­czo; czar­ność wy­mie­sza­na z prze­raź­li­wym wrza­skiem. Po­sła­niec szarp­nął się jak czło­ wiek tra­wio­ny ogniem, padał na ko­la­na, nadal wy­ma­chu­jąc rę­ko­ma, nie­zbor­nie, da­rem­nie, ko­na­jąc pod pió­ra­mi, śle­pia­mi i szpo­na­mi. Ta­bu­lus pa­trzył na niego z ro­sną­cym za­do­wo­le­niem. Na ra­mie­niu po­czuł wiel­ką dłoń Do­bro­mi­ra. Bez­prym śmiał się, po­wta­rza­jąc „Bez­na­dziej­ne rządy. Rządy bez­na­dziej­ne” *** Anna We­dług in­struk­cji, które do­sta­łam wiele lat temu, nie ma prze­ciw­wska­zań, żeby ha­bi­ta­ty się na sie­bie na­kła­da­ły. Nawet po­win­ny to robić, po­nie­waż moi pod­opiecz­ni nadal są isto­ta­mi spo­łecz­ny­ mi. Wszel­kie od­cię­cie, zbyt dłu­gie życie w sa­mot­no­ści, grozi wie­lo­ma kom­pli­ka­cja­mi. Cóż, tak mam w in­struk­cjach. Pro­blem w tym, iż prze­trwal­ni­cy, zanim jesz­cze się nimi stali, ko­rzy­sta­li z wielu do­ bro­dziejstw neu­ro­ko­gni­ty­wi­sty­ki. W nie­któ­rych przy­pad­kach rodzi to pro­ble­my. Tra­fił mi się nawet po­sia­dacz lu­stra po­znaw­cze­go, praw­dzi­wy uni­kat. Pró­bo­wa­łam kie­dyś ob­li­czyć re­zul­tat ta­kie­go na­ło­że­nia ha­bi­ta­tów – prze­trwal­ni­ka nor­mal­ne­go i tego z lu­strem po­znaw­czym. Bez­sku­tecz­nie – zbyt wiele zmien­nych. Dla­te­go stale mo­ni­to­ru­ję pod­opiecz­nych, mię­dzy któ­ry­mi do­szło już do paru nie­śmia­łych, po­wierz­chow­nych kon­tak­tów. Kiedy uni­kat wej­dzie w pełną in­te­rak­cję? Nie wiem, ale prę­dzej czy póź­niej do tego doj­dzie. Je­stem cie­ka­wa, jak to się skoń­czy. *** Ta­bu­lus obu­dził się z dzi­kim ję­kiem. Przez mo­ment mio­tał się jak schwy­ta­ne w pu­łap­kę zwie­rzę, aż wresz­cie do­tar­ło do niego, gdzie się znaj­du­je. Mięk­kie łoże, cie­płe i mokre od kró­lew­skie­go stra­chu, ba­ty­ sto­wa na­rzu­ta, która opa­dła z wład­cy bez­dź­więcz­nie ni­czym mgła. A potem trza­ska­ją­ce kości oraz pa­lą­ce ogniem mię­śnie, gdy tylko po­ru­szył się żwa­wiej… Tak, teraz za­czy­nał ro­zu­mieć, że to one były źró­dłem kosz­ma­rów. Na wspo­mnie­nie noc­nej mary aż się wzdry­gnął. Świa­tło, po­tęż­ny huk oraz ła­ma­ne, miaż­dżo­ ne i roz­ry­wa­ne ciało. Spo­koj­nie, spo­koj­nie, po­wta­rzał w my­ślach, gra­mo­ląc się na brzeg łoża. To tylko zły sen, spo­wo­do­wa­ny na­pię­ciem przed nad­cho­dzą­cą ucztą. Uczta! To już dzi­siaj, wresz­cie się obu­dzą. Oku­tał się plau­da­men­tum i wy­szedł z kom­na­ty. Ko­ry­ta­rzem na ze­wnątrz, scho­da­mi na blan­ki, na któ­rych cze­kał na niego Do­bro­mir. Król nie mógł uwie­rzyć. Las jakby od­pu­ścił, od­da­lił się, zma­lał. Czyż­by po tym, jak za­mor­do­wa­li po­słań­ca, Gren­del po­sta­no­wił dać im spo­kój? Ta­bu­lus tego nie wie­dział, ale sama myśl wzbu­dzi­ła w nim bło­gość. Ode­tchnął mo­ro­wym po­wie­trzem – tru­cheł­ka ciem przy­jem­nie spły­nę­ły gar­dłem – i za­śmiał się ze swego ma­łe­go trium­fu. – Czy żeby od­nieść zwy­cię­stwo, trze­ba po­stę­po­wać okrut­nie? Tym razem Ta­bu­lus nie prze­stra­szył się, był przy­go­to­wa­ny. – Spo­dzie­wa­łem się cie­bie – po­wie­dział do bła­zna. Bez­prym sta­nął obok. – Las się zbli­ża. Kruki nie­po­trzeb­nie za­bi­ły po­słań­ca. – Je­ste­śmy bez­piecz­ni. – Skoro tak twier­dzisz… Je­stem cie­ka­wy, czy nikt ci nie ze­psu­je uczty. Może Gren­del? – Może – mruk­nął Ta­bu­lus. – Na pewno nie ty. Bez­prym zmarsz­czył brwi, otwo­rzył ze zdzi­wie­nia usta. – Nie od­wa­żysz się! Je­ste­śmy prze­cież równi. Ta­bu­lus mil­czał, wie­dział, że nie są. – Ty kre­ty­nie! – syk­nął Bez­prym.

36

Herbasencja


Na ko­lej­ne słowa za­bra­kło mu po­wie­trza – wydał z sie­bie tylko głu­chy dźwięk, gdyż pięść Do­ bro­mi­ra wgnio­tła mu brzuch jak pur­chaw­kę. Bez­prym, zgię­ty w pół, padł na gruby dywan mchu. Leżał z nie­do­wie­rza­ją­co wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi, ze spły­wa­ją­cą z ką­ci­ka ust struż­ką krwi, i Ta­bu­ lu­so­wi zro­bi­ło się go nawet żal. Do­bro­mir jed­nak nie znał li­to­ści dla pod­że­ga­czy, dla­te­go gdy tylko do­stał od króla po­zwo­le­nie na dzia­ła­nia, nie pytał drugi raz. Schy­lił się i ude­rzył Bez­pry­ma pro­sto w skroń; trzask pę­ka­ją­cej czasz­ki spra­wił, że Ta­bu­lu­so­wi za­krę­ci­ło się w gło­wie. – Za­bi­łeś go? – Ogłu­szy­łem. – Do­bro­mir kuc­nął, dźwi­gnął zwiot­cza­łe ciało Bez­pry­ma i za­rzu­cił je sobie na plecy. – Nie bę­dzie wię­cej ją­trzyć. Nie na na­szej uczcie. – Do celi. – Na jedną noc. Nie bój się, bę­dzie żył. To w końcu twoja krew. Ta­bu­lus był tego świa­do­my. Cza­sa­mi nawet naj­bliż­szym trze­ba ode­brać głos w ja­kiejś waż­nej spra­wie. Bez­prym, wi­dzą­cy te­raź­niej­szość i przy­szłość w czar­nych bar­wach, nie jeden raz po­ma­gał w trzeź­wej oce­nie sy­tu­acji. Teraz jed­nak jego drwią­cy fa­ta­lizm, który w ostat­nim cza­sie tak bar­dzo przy­brał na sile, mógł­by ich wszyst­kich zgu­bić. Król wes­tchnął, ski­nął Do­bro­mi­ro­wi głową i udał się do swej kom­na­ty. Wie­czo­rem musi do­brze wy­glą­dać. *** Anna Zbli­ża­my się do miej­sca prze­zna­cze­nia prze­trwal­ni­ków. To fa­scy­nu­ją­ce isto­ty. Za­in­te­re­so­wa­łam się nawet ich wcze­śniej­szą formą, tą sprzed trans­mu­ta­cji. W sta­rych re­je­strach stat­ku, tych, które ist­nia­ły zanim się jesz­cze na­ro­dzi­łam, zna­la­złam jakby ze­wnętrz­ ną pa­mięć jed­ne­go z pod­opiecz­nych. Praw­dzi­wa grat­ka – zapis do­ko­na­ny tuż przed zmia­ną formy. „Adam Fa­biań­ski, trzy­dzie­ści go­dzin do prze­nie­sie­nia Nie pa­mię­tam, jak do­szło do wy­pad­ku. A może to był za­mach? Błysk, huk, a potem obu­dzi­łem się w bia­łym po­ko­ju, pod opie­ką le­ka­rzy. Teraz wiem tylko jedno. Moje ciało umie­ra. Mam po­ła­ma­nych bli­sko pięć­dzie­siąt kości, licz­ne zmiaż­dże­nia, skrę­ce­nia i zwich­nię­cia. Nie cier­pię środ­ków prze­ciw­ bó­lo­wych – gdy tylko prze­sta­ją dzia­łać, przy­naj­mniej czuję, że żyję. Wolę już ten stan cier­pie­nia niż ko­lej­ny względ­ny spo­kój. Względ­ny, bo go­rącz­ko­we myśli nie po­zwa­la­ją zmru­żyć oka. Adam Fa­biań­ski, osiem go­dzin do prze­nie­sie­nia Zbyt długo wi­dzia­łem, jak świat umie­ra. Boję się, że to będą moje je­dy­ne wspo­mnie­nia po nim. In­tro­spek­tor, po­tocz­nie na­zy­wa­ny lu­strem po­znaw­czym, wła­ści­wie sta­no­wią­cy część mózgu… Byt on­to­lo­gicz­ny? Po ja­kie­go dia­bła się na niego zde­cy­do­wa­łem? Wgląd do wła­snej duszy, eks­tre­mal­nie po­sze­rzo­na sa­mo­świa­do­mość, czy nie do tego dą­ży­li­śmy? Tak więc widzę umie­ra­ją­cy świat, a dzię­ki In­tro­spek­to­ro­wi mam sie­bie jak na dłoni. Obawy, lęki, na­dzie­je, tro­ski, emo­cje – to złe słowa, nie okre­śla­ją tego, co po­zna­je­my na­praw­dę. To tak, jakby wi­ dzia­ne pod mi­kro­sko­pem elek­tro­ny na­zwać ją­drem ato­mo­wym. …, trzy go­dzi­ny do prze­nie­sie­nia Nie­dłu­go się prze­nio­sę. Uciek­nę na stat­ku wraz z nie­zli­czo­ną licz­bą in­nych… prze­trwal­ni­ków. Gdy o tym myślę, moja dusza… Nie wiem, boi się? Czyż­by wy­czu­wa­ła nie­uchron­ność emu­la­cji? Co ja za bzdu­ry piszę, oczy­wi­ście, że wy­czu­wa, żadne „czyż­by” To tro­chę takie sprzę­że­nie zwrot­ne – i ja ją widzę, dzię­ki In­tro­spek­to­ro­wi, i ona mnie, bo prze­cież mnie sta­no­wi, mną jest” Wiele razy analizowałam te notatki. Teraz jednak muszę poświęcić uwagę innemu zjawisku. Ha­ bi­ta­ty dwóch prze­trwal­ni­ków za­czę­ły się na sie­bie na­kła­dać. To chyba bę­dzie kon­takt z praw­dzi­we­go

Wrzesień 2014

37


zda­rze­nia. Żeby było cie­ka­wiej, jeden z nich to mój uni­kat, który zo­sta­wia­jąc ciało, za­brał ze sobą lu­stro po­znaw­cze. Taki ha­bi­tat, bę­dą­cy od­bi­ciem je­ste­stwa wła­ści­cie­la, musi być bar­dzo nie­uf­ny. Ob­ser­wu­ję. *** Tej nocy, roz­brzmia­łej mu­zy­ką graj­ków i gło­sa­mi ucztu­ją­cych, Ta­bu­lus czuł się do­brze jak nigdy wcze­śniej. Wi­ro­wał wśród ko­lo­rów, za­pa­chów i dźwię­ków, wy­mie­niał grzecz­no­ści, dzię­ko­wał za po­ chleb­stwa, wle­wał w sie­bie szla­chet­ny cydr i jadł naj­róż­niej­sze ro­dza­je mięsa. Opo­wia­dał stare hi­sto­rie i słu­chał ba­ja­rzy, ad­mi­ro­wał nie­wia­sty, z roz­ko­szą ob­ser­wu­jąc, jak pą­so­wie­ją, nie ważne dzię­ki winu czy jemu. Na­oko­ło stu­ka­ły pełne kie­li­chy, nie­raz tak mocno, że aż wy­le­wa­ły się z nich trun­ki, które przy­le­pia­ły się do dy­wa­nów, a potem, w tym go­rą­cu ludz­kich ciał, pa­ro­wa­ły sło­dy­czą aż do sa­mych ży­ran­do­li. W ich oraz kan­de­la­brów hoj­nym świe­tle sztuć­ce oraz bi­żu­te­ria słały re­flek­sy, lecz dla Ta­ bu­lu­sa zbla­dły, stra­ci­ły atrak­cyj­ność w ob­li­czu trzech nie­wiast, naj­wy­raź­niej pra­gną­cych jego uwagi, któ­rym zresz­tą z ła­two­ścią udało się za­trzy­mać krą­żą­ce­go dotąd po sali króla. Ko­le­żan­ki z lewej i pra­ wej po­chła­nia­ły go ko­kie­te­ryj­ny­mi spoj­rze­nia­mi. Ta­bu­lus nie miał nic prze­ciw­ko, gład­ki na twa­rzy, uśmiech­nię­ty, z pier­sią wy­su­nię­tą do przo­du, czuł się swo­bod­nie i pew­nie. Jak­kol­wiek za­pa­trze­nie tych dziew­cząt schle­bia­ło mu, nie mógł ode­rwać oczu od ko­bie­ty znaj­du­ją­cej się po­środ­ku ter­ce­tu. Od jej mu­śnię­tych różem po­licz­ków, za­lot­ne­go uśmie­chu, kar­mi­no­wych krę­co­nych wło­sów. Ma­lo­wa­ ła je, a może do­sta­ła w pre­zen­cie od per­wer­syj­nej na­tu­ry? Ta­bu­lus nie wie­dział tego, nie po­tra­fił też sobie nic przy­po­mnieć o Nadii – bo takim imie­niem się przed­sta­wi­ła – ale nie prze­szka­dza­ło mu to. – To jak, panie, czyż nie mam racji, że naj­le­piej się ich po­zby­wać? Ta­bu­lus ode­rwał wzrok od mi­go­cą­cej w świe­tle kolii i spoj­rzał w piwne oczy roz­mów­czy­ni. – Tak, tak, cho­ciaż po­wiem, że każdą spra­wę na­le­ży roz­pa­try­wać in­dy­wi­du­al­nie. Po­śpiech to nie­spra­wie­dli­wość. – Mamy więc sądy i wiele in­nych in­stan­cji. Dłoń Nadii po­wę­dro­wa­ła niżej – smu­kłe palce mu­snę­ły ka­mie­nie na­szyj­ni­ka – i jesz­cze niżej, aż kró­lo­wi krew za­bi­ła moc­niej. – Oskar­żyć za­wsze można, wyrok wyda kto inny. No chyba że chciał­byś, panie, wziąć spra­wy w swoje ręce. Ta­bu­lus brał ostat­nio spra­wy w swoje ręce i nie mógł za­prze­czyć, czuł się z tym świet­nie. Spo­tka­nie z po­słań­cem, zgła­dze­nie go. Jed­nak­że wtedy de­cy­zje po­dej­mo­wał sam, nie szu­kał żad­nych pod­po­wie­dzi, rad. Nikt nie pró­bo­wał na niego wpły­nąć, tak jak miało to miej­sce teraz. W sali roz­brzmia­ła inna mu­zy­ka, lu­dzie do­bra­li się w pary, roz­po­czę­li ta­niec. Ta­bu­lus nawet nie zdą­żył mru­gnąć okiem – Nadia chwy­ci­ła go za dło­nie, śmie­jąc się per­li­ście, sala za­wi­ro­wa­ła. Ta­bu­lus przy­słu­chi­wał się, czy jego ciało nie jęczy z wy­sił­ku, lecz mu­zy­ka grała zbyt gło­śno. Ze zdzi­wie­niem spo­strzegł, że wcale nie bra­ku­je mu tchu. Ale jeśli, po­my­ślał nagle, jeśli ener­gię stra­cę szyb­ko niby drew­nia­ny bą­czek pusz­czo­ny przez ba­wią­ce się dziec­ko? Nadia, zu­peł­nie jakby wy­czu­ła jego obawy, zwol­ni­ła. I znów nie mógł ode­rwać od niej oczu. Ró­ żo­we po­licz­ki, biel zębów, niżej skrzą­ca kolia. – Zamek odżył, odkąd za­mkną­łeś Bez­pry­ma – po­wie­dzia­ła swo­bod­nie. Ta­bu­lus wziął głę­bo­ki wdech. Pod za­pa­chem wina, per­fum i roz­grza­nych ciał, jakby przy­cza­jo­ny, nadal pa­no­wał mo­ro­wy za­duch. – Nie za­sta­na­wia­łeś się – mó­wi­ła dalej Nadia – co by było, gdy­byś kazał stra­cić Bez­pry­ma? Król chło­nął słowa ko­bie­ty jak gąbka, spi­jał je z mięk­kich ust, naj­słod­szy nek­tar. Nadia, dla­cze­ go wcze­śniej jej nie po­znał? Żadne se­kut­ni­ce, żadne wy­so­ko uro­dzo­ne damy nie mogły, nie miały prawa się z nią rów­nać. Nadia, tak wy­ra­fi­no­wa­na, przy­ku­wa­ją­ca uwagę, ma­gie­ra ab­so­lut­na. – Bez­prym jest moim bra­tem – po­wie­dział jej. – Stra­cić go to nie­wy­ba­czal­na zbrod­nia. – A czy jego po­stęp­ki nie są zbrod­nią wy­mie­rzo­ną w cie­bie? Przy­po­mnij sobie kró­le­stwo. Nie­ uro­dzaj­ne zie­mie, śmierć. Tak, tak, wiem, co mówię, sama wi­dzia­łam. Ta­bu­lus przy­po­mi­nał sobie tylko jedną śmierć. – To nie za­mknię­cie Bez­pry­ma jest zba­wien­ne – po­wie­dział. – Wczo­raj zro­bi­li­śmy coś...

38

Herbasencja


Urwał, wi­dząc, że Nadia nagle po­smut­nia­ła. – Wiem, panie. – Wiesz? – zdzi­wił się król. – Jak wszy­scy. – Są­dzisz, że źle po­stą­pi­łem? – Sądzę, że to… Nie mówmy o tym. Przy­su­nę­ła się bli­żej, aż wy­czuł jej cie­pły od­dech, gdy po­wie­dzia­ła: – Po­wi­nie­neś zabić Bez­pry­ma. Ta­bu­lus ze­sztyw­niał. Więc Nadia mó­wi­ła po­waż­nie. Co miały zna­czyć te słowa? Czy do­brze usły­szał? Ro­zej­rzał się po sali, szu­ka­jąc Do­bro­mi­ra. Wokół wi­ro­wa­ły sple­cio­ne ciała. Po­wi­nie­neś zabić Bez­pry­ma. Ktoś się po­tknął, ktoś za­krztu­sił. Ka­bo­tyn za­ba­wia­ją­cy kro­to­chwi­la­mi sie­dzą­ce przy stole damy zgu­bił wątek, a potem po­peł­nił ja­kieś faux pas, bo słu­chacz­ki skrzy­wi­ły się. Graj­kom po­plą­ta­ły się palce, spró­ bo­wa­li od­na­leźć pra­wi­dło­we brzmie­nie, ale coś po­szło nie tak i salę za­la­ła rzew­na mu­zy­ka. Lu­dzie od­wró­ci­li głowy w jed­nym kie­run­ku a potem za­czę­li się roz­stę­po­wać. Ktoś szedł pro­sto do króla. Ale kto, Obcy, In­truz, Gren­del? Nadia w stra­chu przy­ło­ży­ła dłoń do ust. Ta­bu­lus wy­su­nął pierś do przo­du. – Co do dia­bła... I wtedy spo­mię­dzy ludzi wy­ło­nił się szcza­po­wa­ty męż­czy­zna. Spoj­rzał na króla i po­krę­cił głową. – Rządy bez­na­dziej­ne. Bez­na­dziej­ne rządy. Nikt nie pró­bo­wał po­wstrzy­mać Bez­pry­ma, gdy ru­szył na Nadię. *** Anna „„Dusza gra mu­zy­kę cichą i gło­śną, nie po­mi­ja żad­nych in­ter­wa­łów. Spla­ta me­lo­die spo­koj­ne jak tafla je­zio­ra ze wzbu­rzo­ny­mi ni­czym sztorm. Pisze epiki i dra­ma­ty, wier­sze oraz no­we­le, dzie­ła wznio­ słe rów­no­wa­ży przy­ziem­ny­mi. Dusza, im­ma­nent­ność, któ­rej nie spo­sób ogar­nąć ro­zu­mem…”” Taki frag­ment zna­la­złam w pa­mię­ci ze­wnętrz­nej jed­ne­go z prze­trwal­ni­ków. To cytat w cy­ta­cie. Adam naj­wi­docz­niej oba­wiał się im­ple­men­ta­cji lu­stra po­znaw­cze­go. Po­dob­nie póź­niej miał wąt­pli­ wo­ści zwią­za­ne z emu­la­cją, czego świa­dec­twem są jego dal­sze za­pi­ski. „Adam Fa­biań­ski, dwie go­dzi­ny do prze­nie­sie­nia Czy prze­cho­dząc trans­mu­ta­cję, z czło­wie­ka zmie­nia­jąc się w prze­trwal­ni­ka, z homo sa­piens w byt bez ciała, można za­cho­wać czło­wie­czeń­stwo? Duszę? Nie wiem, trud­no mi to sobie wy­obra­zić. Jaki wpływ na nowe życie bę­dzie miał In­tro­spek­tor? Bo prze­cież lu­stro po­znaw­cze jest czę­ścią mnie. To nie żadna wsz­czep­ka, żadne ciało obce, lecz nie­zwy­kle głę­bo­ka zmia­na w ma­te­ria­le ge­ne­tycz­nym. Po­sze­rzo­na do eks­tre­mum sa­mo­świa­do­mość. Cóż, mam tylko na­dzie­ję, że uda nam się prze­trwać, że do­trze­my do celu, gdzie do­sta­nie­my nowe ciała. Póki co muszę prze­stać roz­my­ślać. Sta­tek jest go­to­wy, zo­sta­ła sama emu­la­cja. Za­ci­skam z bólu zęby – leki po­wo­li prze­sta­ją dzia­łać – i cze­kam. Po emu­la­cji będę stop­nio­wo za­po­mi­nał wszyst­ko, co do tej pory zna­łem. Takie są wy­mo­gi bez­pie­czeń­stwa. Za­miesz­kam w zamku. Na ha­bi­tat wy­bra­łem sobie śre­dnio­wiecz­ne kró­le­stwo” Do­le­cie­li­śmy do miej­sca. Pra­wie, bo zmie­ni­łam kurs. Jak mo­gła­bym zre­zy­gno­wać z opie­ko­wa­nia się prze­ trwal­ni­ka­mi? Z po­zna­wa­nia ich prze­szło­ści po­przez ha­bi­ta­ty, takie jak śre­dnio­wie­cze, re­ne­sans, sta­ro­żyt­ność? Nie ma też gwa­ran­cji, że po po­now­nym wdru­ko­wa­niu w ciała moi pod­opiecz­ni po­ra­dzi­li­by sobie le­piej. Opie­ku­ję się więc nimi dalej, nowym ga­tun­kiem, szem­rzą­cym pod skórą ży­ciem. *** – Wszy­scy zgi­nie­my – za­śmiał się Bez­prym, sta­jąc tuż przed nimi. – I to wszyst­ko przez cie­bie. – Wska­zał ręką Ta­bu­lu­sa. – Jak mo­głeś ją tu wpu­ścić? – Kto cię uwol­nił? – spy­tał król.

Wrzesień 2014

39


– Ta la­dacz­ni­ca, ta ma­gie­ra nas zgubi! – Kto cię uwol­nił? – po­wtó­rzył tępo król, nic z tego wszyst­kie­go nie ro­zu­mie­jąc. – Prze­sta­łeś się bać, zgu­bi­ła cię pew­ność sie­bie. Ty dur­niu, ty kre­ty­nie. – Nic mnie nie zgu­bi­ło! Do­bro­mir! – Ta­bu­lus ro­zej­rzał się po sali. – Gdzie jest Do­bro­mir?! – I on w cie­bie zwąt­pił, wi­dząc, do czego do­pu­ści­łeś. – Przepo­wied­nia… – Nie bę­dzie żad­nej prze­po­wied­ni – po­wie­dzia­ła cicho Nadia i rzu­ci­ła się przez tłum do wyj­ścia. Ta­bu­lus za nią ru­szył. Ko­ry­tarz, na ze­wnątrz – chlu­snę­ło go zimno – scho­dy –trzask, trzask, trzask – blan­ki. Cze­ka­ła na niego na górze. Idąc wzdłuż wzmoc­nień, jedną ręką do­ty­ka­ła muru, drugą prze­cze­sy­wa­ła burzę ogni­storu­dych wło­sów. Ta­bu­lus wziął głę­bo­ki wdech; po­wie­trze znów za­czy­na­ło cuch­nąć roz­kła­dem. – Nadia! – za­wo­łał. Od­wró­ci­ła się. – Za­cze­kaj. Nigdy wcze­śniej cię nie wi­dzia­łem. Kim je­steś? Ru­szy­ła w jego stro­nę. – Na­praw­dę nie wiesz? – spy­ta­ła sar­do­nicz­nie. – Nie do­my­ślasz się, o królu? Ta­bu­lus wyj­rzał za blan­ki i omal nie runął na zie­mię. W ostat­niej chwi­li zła­pał się rę­ko­ma lo­ do­wa­tych ka­mie­ni. W oczach mu ciem­nia­ło, gdy pa­trzył na las, który jesz­cze parę go­dzin temu był hen, na ho­ry­zon­cie. A teraz przy mo­ście zwo­dzo­nym, wie­ko­wy, zło­wro­gi, prze­past­ny, jakby rósł tu od cza­sów naj­star­szych dy­na­stii. In­truz, Obcy, Gren­del. – Straż! – krzyk­nął. – Nie wzy­waj stra­ży. Wszy­scy już tu są. – Co? – To ja, Nadia. Ta­bu­lus padł na ko­la­na, zła­pał się za głowę. – Mu­si­my się prze­bu­dzić – wy­szep­tał. – Lu­stra po­ciem­nie­ją, a wtedy… – A więc to twój znak. – Lu­stra po­ciem­nie­ją, a wtedy… Znak? – spoj­rzał na nią z obłę­dem w oczach. – Każdy głę­bo­ko wie­rzył, że dziś sta­nie się coś szcze­gól­ne­go – wy­ja­śnia­ła Nadia. – Ja na przy­kład są­dzi­łam, że po­le­ci w ko­smos pierw­szy wa­ha­dło­wiec. – Wa­ha­dło­wiec – po­wtó­rzył tępo Ta­bu­lus. – Choć nasze wspa­nia­łe prze­mia­ny miały na­stą­pić dziś, to nie były ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wa­ne w cza­sie. Nie­ste­ty u mnie nic się nie zmie­ni­ło. Ani u resz­ty. To nie może być przy­pa­dek, ro­zu­miesz? Po­my­śla­łam więc… Ja i wielu in­nych… Po­my­śla­łam, że to twoja wina. Tylko ty czu­jesz wstręt na samą myśl o kon­tak­cie. Dla­te­go tu przy­szłam, do two­je­go kró­le­stwa, do cie­bie. – Lu­stra po­ciem­nie­ją – mru­czał Ta­bu­lus. Nadia po­smut­nia­ła, po­krę­ci­ła głową. – Za­po­mnij o prze­bu­dze­niu. Przy­naj­mniej na razie. Coś się zmie­ni­ło, coś po­szło nie tak. Sama nie wiem. Ta­bu­lus pod­niósł się z wy­sił­kiem, stawy za­trzesz­cza­ły, ko­la­na chrup­nę­ły. – Nie­po­trzeb­nie tu przy­szłaś – po­wie­dział. – To przez cie­bie. – To praw­da – roz­legł się trze­ci głos. Obej­rze­li się. Bez­prym stał tuż za kró­lem. Trzy­mał coś ostre­go w ręku. – Ostrze­ga­łem cię przed nią. – Ru­szył z unie­sio­nym ra­mie­niem, na tle ciem­ne­go nieba groź­nie bły­snę­ło. Nadia zła­pa­ła dłoń­mi kolię, cof­nę­ła się. – Nie chcę zro­bić ci krzyw­dy – po­wie­dzia­ła. Ta­bu­lu­so­wi za­krę­ci­ło się w gło­wie. Wy­da­wa­ło mu się, że po­wo­li traci zmy­sły. Nie mógł tu zo­stać. Blan­ka­mi – zimny wiatr tar­gał plau­da­men­tum – scho­da­mi na dół – kości sy­pa­ły się jak zam­ko­ we mury – ko­ry­ta­rzem – kroki wy­brzmie­wa­ły nie­wy­po­wie­dzia­nym stra­chem – szyb­ciej, szyb­ciej. Wpadł do to­ną­cej w pół­mro­kach sa­mot­ni, za­mknął drzwi, prze­raź­li­wie za­skrzy­pia­ło. Od­dy­chaj, od­dy­chaj, po­wta­rzał sobie, z ca­łych sił ści­ska­jąc po­wie­ki. Ale to już nie tru­cheł­ka ciem, nie to samo mo­ro­we po­wie­trze, co przed­tem. Gar­dło za­ty­ka­ła nie­zna­na wcze­śniej gęsta su­chość. Ta­bu­lus pod­ szedł do lu­stra, jakby chciał zo­ba­czyć się ostat­ni raz przed śmier­cią.

40

Herbasencja


Ra­chi­tycz­na syl­wet­ka, na niej fio­le­to­wa szata z atła­su. Palce przy­ozdo­bio­ne pier­ście­nia­mi i sy­ gne­ta­mi, ru­bi­ny oraz szma­rag­dy jakby wy­pło­wia­łe. Twarz scho­wa­na za kęp­ka­mi brody. Ta­bu­lus splu­nął z nie­sma­kiem. Skar­ło­wa­cia­łe, omsza­łe drzew­ko świą­tecz­ne. Czy tak po­ka­że się na uczcie? Cho­ler­ny Gren­del! Ude­rzył pię­ścią w od­bi­cie. Oczy, uszy, po­licz­ki, to wszyst­ko, cała twarz roz­pry­sła się na setki ka­ wał­ków, ze szkli­stym po­gło­sem ru­nę­ła na zie­mię. Na­dzie­ja stra­co­na. Był szczu­ra­mi, i tymi za­ta­pia­ją­cy­mi kły w reszt­kach je­dze­nia, i tymi pie­czo­ny­mi przed gło­du­ją­ cych ry­ce­rzy. Był ko­me­dian­ta­mi, opo­wia­da­ją­cy­mi kro­to­chwi­le se­kut­ni­com. Czyż­by więc za­ba­wiał sam sie­bie? Pił wino, trzy­ma­jąc kie­li­chy smu­kły­mi dłoń­mi, śmie­jąc się z wy­głu­pów ad­o­ra­to­rów. Przez ciało prze­szedł mu dreszcz; pod­sta­wy zamku za­wi­bro­wa­ły zło­wro­go. Był Do­bro­mi­rem, bez­sku­tecz­nie pró­bu­ją­cym uspo­ka­jać roz­ko­ja­rzo­nych gości. Jesz­cze nie­daw­no uczto­wał w set­kach ciał, teraz, ni­czym za­ata­ko­wa­ny rój owa­dów, ucie­kał na wszyst­kie stro­ny, ką­sa­jąc po­mio­ty Gren­de­la; wto­pio­nych w sie­bie ma­ska­rad­ni­ków. W na­głej furii, ogar­nię­ty dziką roz­pa­czą, nie po­tra­fił za­trzy­mać spi­ra­li nie­na­wi­ści; drew­nia­ny bą­czek z pie­kła rodem. Wi­dział więc sie­bie w sobie, w sobie, w sobie, jak po­sta­wio­ne vis-a-vis zwier­cia­dła. Nie­skoń­cze­ nie wiele odbić, Był Bez­pry­mem, na­chy­lo­nym nad ko­bie­cym cia­łem; Nadia sie­dzia­ła opar­ta o blan­ki. Wie­dział, że to ciało obce, In­truz, Obcy, Gren­del! Bez­prym jedną ręką trzy­mał mocno za ogni­storu­de włosy, drugą rżnął nożem szyję. Ostrze za­to­pi­ło się w kolię, za­zgrzy­ta­ło, syp­nę­ło na boki bry­lan­ta­mi. A potem mięk­ki łuk ostat­ni raz za­pul­so­wał mocno, buch­nę­ła czer­wień. – Ty… dur­niu – po­wie­dzia­ła Nadia. Jej głowa ko­le­ba­ła się jak pło­mień świe­cy. – Chcia­łam… ci… pomóc. Nagle coś z tyłu chwy­ci­ło Bez­pry­ma pod pachy, unio­sło. – Dla­cze­go ata­ku­jesz po­tęż­niej­szą? – Słowa prze­pla­ta­ły się z bul­go­tem. Bez­pry­mem coś ci­snę­ło przez blan­ki. Po­le­ciał pro­sto do fosy. Ta­bu­lus się ock­nął, ale tylko na mo­ment, ostat­ni raz wcho­dząc w ciało króla, by na­stęp­nie za­trząść się u pod­sta­wy jako zamek. Umie­rał jako bal­wierz, se­kut­ni­ca, gubił zmy­sły będąc ka­bo­ty­nem. Był chło­pem, był kru­kiem, i ciem­nym nie­bem, wiedź­mą, kur­ha­nem. Mo­ro­wy od­dech prze­ni­kał kró­le­stwo z nie­zna­ną dotąd siłą. Po­wie­trze gęst­nia­ło, schło na wiór, wgry­za­ło się w mury, które pę­ka­ły, za­ra­sta­ły mchem, mech gnił. Nie­użyt­ki za­pa­da­ły się w sobie, szu­wa­ry wy­da­wa­ły ostat­nie szu­mią­ce od­de­chy, żaby miesz­ka­ją­ce na trzę­sa­wi­skach pu­chły do nie­ bo­tycz­nych roz­mia­rów, rży­ska wię­dły, od­sła­nia­jąc czar­ną zie­mię. Chaty wie­śnia­ków, drogi, bie­gną­ cy tuż obok trakt, i dalej, po­la­ny uro­czy­ska, po kolei, od epi­cen­trum, od zamku, od króla, wszyst­ko ogar­niał pomór. Ta­bu­lus wiądł, pękał, lu­stra w lu­strach, był wszyst­kim i wszyst­kim umie­rał. *** Anna Opie­ku­ję się, trzy­mam nad nimi pie­czę. Moż­li­we że pier­wot­nym źró­dłem mo­je­go po­słu­szeń­stwa były na­ rzu­co­ne z góry roz­ka­zy, ale teraz to ja po­dej­mu­ję de­cy­zje. Prze­trwal­ni­ków mo­gła­bym się po­zbyć, gdy­bym tylko tego chcia­ła. Znisz­czyć ich nowe śro­do­wi­ska, spa­lić całe pla­ne­ty. Zo­sta­ła­bym wtedy jed­nak sama, a ob­ser­wo­ wa­nie innej formy życia jest nie­zwy­kle pa­sjo­nu­ją­ce. Co praw­da to świa­ty po­st­tran­smu­ta­cyj­ne, lecz z moich badań wy­ni­ka, iż wcale nie róż­nią się tak bar­dzo od tych wcze­śniej­szych. Nie mogę mieć tylko pew­no­ści, czy ha­bi­ta­ty są w stu pro­cen­tach spój­ne z hi­sto­rią ga­tun­ku, któ­rej prze­cież nie znam. Nie­waż­ne, liczy się te­raź­niej­ szość i to, co na­stą­pi w przy­szło­ści. Moje ist­nie­nie ma sens, do­pó­ki pod skórą czuję kłę­bią­ce się życie. Czym wobec tego jest stra­ta jed­ne­go prze­trwal­ni­ka?

Wrzesień 2014

41


Barbara Mikulska (BasiaM, bemik) Jestem rodowitą Warszawianką, ale od ćwierć wieku mieszkam w Laskach, na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej. Mogłabym być babcią, ale dwójka moich dorosłych dzieci nie zamierza mnie na razie obdarzać wnukami. Dlatego przelewamy z mężem nadmiar uczuć na zwierzęta domowe: sunię husky (Karmelek), kocura (Żabę) i koteczkę (Badyl). Piszę od paru lat, a szczególne upodobanie mam do literatury fantasy. Jak każdy debiutant zaczęłam od powieści, potem nieco okrzepłam, a zlana paroma kubłami zimnej wody na pewnym portalu internetowym, nabrałam dystansu do swojej twórczości. Kilka moich opowiadań ukazało się w zbiorkach „Transgeniczna mandarynka” i „Człowiekiem jestem” opublikowanych przez wydawnictwo Morpho oraz jedno opowiadanie w „Świątecznym wydaje” e-wydawnictwa wydaje.pl.

Jesień

obyczajowe

Lubiła tę porę roku. Słońce przyjemnie grzeje, ale już nie ma w sobie tego palącego żaru, jak w środku lata. Nie słychać też radosnych wrzasków dzieci ani warkotu kosiarek, ani muzyki z pootwieranych na oścież okien. Wszyscy są w szkołach, w pracy. Przez te kilka godzin miała wrażenie, jakby była sama we wsi. Oprócz niej oczywiście było jeszcze kilka osób, ale oni też siedzieli cicho, rozkoszując się spokojem. Zawiał wiatr. Potrząsnął gałęziami jabłoni, wypłoszył kilka sikorek. Kot otworzył jedno oko i zerknął bez zainteresowania na ruchliwe ptaki. Przetarł pyszczek łapą, strącając niewidoczny paproch i zasnął z powrotem, kołysany do snu szelestem wysokiej trawy i machinalnym głaskaniem kobiety. On też był stary. Już mu się nie chce ganiać za muchami, za strąconymi liśćmi. Jeszcze tylko od czasu do czasu zapoluje na myszy. Przynosi je wtedy na schodki, układa na środku i czeka na pochwałę. Żeby nie było, że jest darmozjadem. Tośka przeciągnęła się, aż stawy strzeliły. Uniosła siwy pysk, by sprawdzić, że jej pani nadal siedzi. Że jej nie zostawiła. Staruszka podniosła się z trudem z ławeczki. Trzeba ugotować obiad. Suka natychmiast też podreptała do kuchni. Kobieta zaczęła obierać ziemniaki, a Tośka ułożyła się na kocyku pod stołem. Przez chwilę obserwowała obierki spadające do kosza, ale oczy same jej się zamknęły i zachrapała. - Zazdroszczę ci, że możesz tyle drzemać – mruknęła kobieta. Ona sama wraz z wiekiem sypiała coraz mniej i w bardzo dziwnych porach. Zdarzało jej się zdrzemnąć zaraz po śniadaniu. Albo przy wiadomościach. Potem nie mogła zasnąć i pół nocy łaziła po domu, a nieprzytomny pies włóczył się za nią z wyrzutem w wiernych ślepiach. - No to idź spać – gderała, parząc zieloną herbatę. - Nikt ci nie każe za mną łazić. Jesteśmy w domu. Nigdzie nie wychodzę, nie zostawię cię, nie martw się. Pies, przekrzywiając łeb, słuchał wyjaśnień, ale dopiero gdy pani zasiadła w wysłużonym fotelu i wzięła kolejną powieść do ręki, układał się obok, grzejąc jej stopy. Często dołączał do nich kocur. Zwijał się w kłębek tuż pod książką, czasem tylko protestując, gdy zmęczone ciężarem ręce zbyt mocno docisnęły go do kolan.

42

Herbasencja


Była sama, ale dzięki zwierzakom nie czuła się samotna. Rozmawiała z nimi, powierzała im swoje troski i zmartwienia. Dzieliła się też radościami. Jak wtedy, gdy dostała wiadomość, że została babcią. Ugotowała rosół i świętowali we trójkę. Babcia Janeczka. To nic, że jej wnuczek nie potrafił tego wymówić. Patrzyła w twarz pięcioletniego Marka i w jego rysach odnajdywała podobieństwo do dziadka. Jan. Jasiek. Dobre miała z nim życie. Troskliwy i kochający. Była dla niego najpiękniejsza. Nawet wtedy, gdy włosy jej posiwiały, twarz pokryła się zmarszczkami, a oczy straciły blask. Dobrze, że nie cierpiał. Że spadło to tak nagle. Zawsze był energiczny, ruchliwy. Gdyby po tym udarze udało mu się przeżyć, pewnie zamęczyłby ją gadaniem. Jeśli, oczywiście, mógłby mówić. To Jasiek przytargał Samuela. Kiedy wszedł do domu, od razu wiedziała, że coś się wydarzy. A on rozchylił poły kurtki i wyciągnął małą biało-czarną kulkę. Sam został jego pupilkiem. Z daleka rozpoznawał warkot silnika samochodu i z wyprężonym ogonem podbiegał pod bramę, czekając na swojego pana. Łasił się, ocierał o nogi, przeszkadzał i domagał się pieszczot. Kiedy Janek zmarł, zniknął na parę dni. Może wystraszył się obcych, którzy zapełnili dom? Nie, nie obcych. To był Tomek z żoną i dziec-kiem. Przyjechali, by jej pomóc, ale ona też źle się czuła w tym rozgardiaszu. Przykro jej było, że wnuczek prawie nie mówi po polsku. Synowa starała się być miła, głaskała ją uspokajająco po ramieniu, ale nie mogły się dogadać. Po tygodniu wreszcie pojechali sobie, hen, do dalekiej Anglii. Wtedy wrócił Samuel. I wkrótce potem znalazła Tośkę. To była piękna jesień. Deszcze padały nocami, a w dzień przygrzewało słońce, jakby chciało przedłużyć ostatnie chwile lata. Wstała skoro świt, ubrała się i wygrzebała z komórki wiklinowy kosz i kalosze. Ludzie gadali, że grzyby wysypały. Nie bardzo jej się chciało, ale potem przyjemnie będzie wyciągnąć marynatę na stół. Może w tym roku Tomek przyjedzie na święta. O ile dadzą mu parę dni urlopu. Cała wieś jeszcze spała. Tylko gdzieniegdzie, tam gdzie ktoś musiał dotrzeć do miasta na pierwszą zmianę do pracy, paliły się światła. Psy poszczekiwały obudzone szuraniem jej kaloszy. Kiedy zagłębiła się w las, odetchnęła pełną piersią. Stała przez chwilę, rozkoszując się zapachem mokrego igliwia, świergotem ptactwa, widokiem rosy na pajęczych niciach. Wreszcie ruszyła, rozglądając się uważnie po poszyciu. Nie wchodziła za daleko. Bała się, że się zgubi. Kiedy z Jankiem zbierali grzyby, zawsze jej pilnował i pokazywał drogę do domu. Żartował, że jak zechce się jej pozbyć, to wyprowadzi do lasu i zostawi. Nazbierała już pół kosza kurek i podgrzybków, więc zdecydowała, że może odpocząć. Przysiadła na pieńku i wyciągnęła małą butelkę wody, by nawilżyć wysuszone gardło. Wtedy wydało jej się, że słyszy słabe popiskiwanie. Podniosła się, by spojrzeć nieco dalej. Ostrożnie, kierując się słuchem, podążyła za urywanym odgłosem. W kępie krzaków odkryła jego źródło – średniej wielkości kundel przywiązany do pnia sosny. Pomyślała wtedy, że zwierzak znalazł trochę cienia w zaroślach, a w nocy znowu padało. Zbliżyła się ostrożnie, a pies zamerdał końcem ogona. Nie miał sił unieść łba. Uklękła przy dygoczącym kundlu i wylała odrobinę wody na dłoń. Podsunęła mu pod pysk i z radością ujrzała, że zlizuje wilgoć. Oddała mu też swoją kanapkę i pogłaskała zmierzwione futro. Nawet nie bardzo chciał jeść. Potem odwiązała sznurek i powolutku powędrowały obie do domu. Weterynarz powiedział, że musiała tam tkwić przez kilka dni. Tośka dostała kroplówkę i zestaw witamin. To nic, że drogie. Kobieta nie narzekała na brak pieniędzy. Miała finansowe wsparcie syna. Czasem odnosiła wrażenie, że Tomek chce tym przytłumić wyrzuty sumienia. Raz tylko, miesiąc po śmierci ojca, zaproponował, żeby przeniosła się do nich. Ale kiedy odmówiła, przyjął to chyba z ulgą. Co by robiła w tym dalekim kraju z synową i wnukiem, którzy prawie nie gadają po polsku? Po tygodniu sunia była jak nowonarodzona. Tylko nie odstępowała swojej pani na krok. Pewnie bała się, że znowu może zostać porzucona. *** Podobno koty, gdy czują koniec, odchodzą. Samuel zniknął pewnego dnia i więcej się nie pojawił. Miał już chyba z osiemnaście lat – zastanawiała się kobieta, obchodząc ogródek. A Tośka? Ona

Wrzesień 2014

43


ma chyba ze czternaście. Zaraz, zaraz... znalazłam ją w następnym roku po śmierci Janka. To był osiemdziesiąty... który? No tak, ona ma czternaście. Nie, więcej. Weterynarz powiedział wtedy, że to młody psiak, mniej więcej roczny... Zerknęła na drepczącego za nią kundla. Siwy pysk, zamglone spojrzenie, niepewne kroki. Kobieta odwróciła wzrok. Nie, Boże, proszę, jeszcze nie teraz... *** - Czy mogę zakopać ją w moim ogrodzie? Weterynarz patrzył ze współczuciem na starą kobietę, której dłonie, pomarszczone i naznaczone wątrobowymi plamami, gładziły nieruchomego psa. - W zasadzie nie można... - zaczął, ale kiedy spojrzał w mętne oczy kobiety, zmienił zdanie. - Ma pani kogoś, kto wykopie dół? - Tak – odpowiedziała drżącym głosem. - Poproszę Kazika. Zawsze jest gotów do pomocy - za piwo, albo dwa. - Tylko niech pani przesypie wapnem – polecił jeszcze, żeby mieć czyste sumienie. *** Codziennie wychodziła do ogródka i siadała na ławce pod cisami. U jej stóp leżał pies. Nie grzał jej nóg, nie spoglądał wyczekująco, kiedy wrócą na obiad do kuchni, nie poszczekiwał na żaby i jaszczurki. Ale był. Przymknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. Przyjemnie grzało, jak zawsze wczesną jesienią. I wtedy zobaczyła Jaśka. Szedł ku niej i przywoływał ją ręką. Zza pazuchy wystawał biało-czarny pysk Samuela, a wokół nóg pętała się Tośka, poszczekując radośnie. Tośka?- zastanowiła się. Przecież ona nawet nie znała Janka...

Zerknęła na drepczącego za nią kundla. Siwy pysk, zamglone spojrzenie, niepewne kroki. Kobieta odwróciła wzrok. Nie, Boże, proszę, jeszcze nie teraz..

44

Herbasencja


Marianna Szygoń (Marianna, Salamandra) Urodziła się w epoce kolejek i deficytów. Pisze dla samej przyjemności pisania. To, co pracowicie nagryzmoli, wrzuca do szuflady albo zamieszcza na internetowych portalach literackich. Próbuje swoich sił głównie w fantastyce naukowej i mrocznych opowieściach okraszonych lekką nutą niezwykłości.

Podwójnie ślepa próba

kryminał

– Zostań – mruknął i wysiadł z samochodu. Musnęła wzrokiem błyszczącą maskę auta, odbijającą kolorowy neon znad drzwi, ale zniekształcony wypukłością metalu, napis „Daddy‘s Diner” nie przykuł jej uwagi na dłużej. Patrzyła, jak pokonawszy dwa niewysokie stopnie, Tom wchodzi do baru, zajmuje miejsce na czerwonym fotelu przy oknie i, prawie od razu zagadnięty przez kelnerkę, składa zamówienie. Sama też chętnie napiłaby się kawy, a jeszcze chętniej przytuliłaby policzek do ramienia Toma i pozwoliła, by czule pogłaskał ją po głowie, wiedziała jednak, że musi czekać. Tamten zadzwoni, wyjaśnił, ale nie odpowiedział, gdy spytała, dlaczego nie zabierze jej do środka. Nie rozumiała, dlaczego, odkąd znalazł się w barze, ani razu nie spojrzał przez okno, nie kiwnął ręką, nie mrugnął do niej znacząco przez szybę. Zupełnie, jakby podróżował samotnie, jakby Jessiki wcale w samochodzie nie było. To wszystko wina nerwów, wytłumaczyła sobie. Kelnerka właśnie nalała Tomowi kawy, nie dotknął jednak filiżanki, ściskał tylko w napięciu dłonie, mocniej i mocniej, jakby zamierzał połamać sobie nadgarstki. Nagle drgnął i wstając energicznie, prawie przewrócił kubek. Serce oczekującej dziewczyny zaczęło bić jak oszalałe, mimowolnie wybijając, niesłyszalny przecież w samochodzie, rytm kroków mężczyzny, pośpiesznie przemierzającego bar. Wkrótce straciła ukochanego z oczu. Odebrał telefon, zrozumiała i nerwowo potarła palcami swędzące ze zmęczenia powieki. Gdzieś tam, w kącie dinera, Tom podnosił właśnie słuchawkę i wsłuchiwał się w elektronicznie przetworzony głos śmiertelnie groźnego przeciwnika, a żaden z niewielu obecnych w barze kierowców ciężarówek nie podniósł nawet głowy. Po chwili znowu zobaczyła Toma; ze spuszczoną głową, prawie biegnąc, zmierzał ku wyjściu. W drzwiach zatrzymała go kelnerka, krzycząc coś, czego w samochodzie nie można było zrozumieć. Mężczyzna sięgnął do kieszeni, wcisnął kobiecie do ręki coś niedużego, zapewne zapomnianą zapłatę, i jak burza wypadł na parking. Zajął miejsce za kierownicą, od razu uruchamiając silnik. – Co powiedział? – spytała pasażerka, ale jej głos utonął w ryku silnika. – Trzeci zjazd – oświadczył enigmatycznie, choć wcale nie słyszał pytania. – San Felino. Nic mi to nie mówi. – Mnie też – szepnęła słabo. Samochód gładko wytoczył się na szosę i zatonął w mroku, rozpraszanym jedynie srebrnym światłem Księżyca.

Wrzesień 2014

45


*** – Zwolnij, zakręt – wyrzuciła z wyschniętego gardła. Nie odezwał się ani słowem, zerknął tylko w kierunku, który wskazywała, i nieznacznie zwolnił. Samochód prawie od razu zaczął podskakiwać na nierównościach, kryjących się pod nawianym na asfalt pyłem z pobocza. Reflektory pojazdu na moment wydobyły z mroku odrapaną tablicę, informującą, że w miejscowość San Felino liczy sobie tysiąc trzystu dwudziestu mieszkańców, by znów zatonąć w nocy. Dziwne, pomyślała, ani jedno majaczące na horyzoncie światło nie zapowiada, że zbliżają się do ludzkich siedzib. Pierwsze budynki pojawiły się jakby znikąd, ciche i ciemne, niespodziewanie wyrastając po obu stronach drogi. Zanim zdążyła zdumieć się ich staroświeckością, Tom zatrzymał wóz. Spojrzała na mężczyznę z niemym pytaniem w oczach, ale zręcznie uniknął jej wzroku, sięgając na tylne siedzenie po torbę na laptopa. – Weź – wybąkał, nie patrząc na towarzyszkę podróży. – Ja? – Odruchowo cofnęła się w głąb fotela. – Tak, skarbie. – Położył jej torbę na kolanach. – Powiedział, że ty masz to zanieść. – Ja? – powtórzyła lękliwie. Nie odpowiedział, skinął tylko głową ponuro. Wiedziała już, dlaczego milczał przez całą drogę z „Daddy‘s Diner”. Sądziła, że po prostu się boi, teraz zrozumiała, że krępowało go też zażenowanie. – Nie chcę – powiedziała z dziecinną pretensją w głosie. – Nie pójdę, słyszysz? Westchnął ciężko i oparł rozpalone czoło na kierownicy, a jego barkami wstrząsnął dreszcz. Gdy ciszę przeszył rozpaczliwy krzyk jakiegoś nocnego ptaka, powoli obrócił głowę, by spojrzeć na dziewczynę błagalnie. Nie będąc w stanie znieść rozpaczy, wyzierającej z jego oczu, przymknęła powieki i niechętnie objęła dłońmi kanciaste brzegi torby. – Powiedział, gdzie? – spytała łamiącym się głosem. – Powiedział tylko, że się domyślisz. – Tom wyciągnął rękę i łagodnie pogładził dziewczynę po policzku, ale zareagowała na dotyk nie tak, jak się spodziewał. Uniosła powieki, odchyliła głowę, umykając jego palcom, otworzyła drzwi i w jednej chwili znalazła się na zewnątrz. Rozejrzała się bezradnie dookoła. – Tam jest całkiem ciemno – zaszczękała zębami. Tom sięgnął po latarkę. Takie miejsca, jak San Felino określa się terminem „miast–widm”, przypomniał sobie, po omacku przeszukując zawartość schowka. Opuszczone, porzucone miejscowości, jakich wiele na południu kraju. Gdy podawał przedmiot dziewczynie, zauważyła, że ręce drżą mu równie mocno, a nawet mocniej niż jej, i cała złość, jaką do niego od dobrej chwili czuła, nagle zniknęła. – Dam radę – stwierdziła bez przekonania, poprawiając pasek torby na ramieniu. Nie odpowiedział. Z ociąganiem ruszyła ku miastu, jednak kilka kroków dalej przystanęła i obejrzała się za siebie. Chciała, by zrozpaczony Tom chociażby śledził ją wzrokiem, nie miała jednak pewności, czy faktycznie tak robi. Nie potrafiła wyłowić zarysów jego twarzy z oślepiającego blasku reflektorów auta. ***

Bała się, z każdym krokiem coraz bardziej. Słaby promyk latarki, którym jak ślepiec białą laską rozpoznawała drogę, migotał złowieszczo, przygasając raz po raz. Wędrowała środkiem pustej ulicy, z rzadka tylko trwożnie zerkając ku martwym, cichym budynkom. Nie starczało jej odwagi, by skierować latarkę na któryś z mijanych sklepów, warsztatów czy barów. Raz spróbowała, ale odbicie światła w brudnej szybie przeraziło ją tak dalece, że o mało co nie rzuciła się do ucieczki. Zdała się na wątły blask Księżyca, w napięciu wsłuchując się w nocne trzaski i szmery, wkradające się między dudnienie serca i głuche uderzenia podeszew martensów o asfalt. Domyślała się już wcześniej,

46

Herbasencja


dlaczego nie pozwolono im zabrać telefonów komórkowych, ale teraz nabrała przekonania, że miał być to rodzaj wymyślnej tortury. Samotność, niepokój i niepewność, a raczej pewność, że w razie kłopotów, nie zdoła wezwać pomocy, przygnębiały dziewczynę tak bardzo, że prawie zapomniała o konieczności poszukiwania wskazówki. Gdzie właściwie powinna zostawić torbę? A jeśli przejdę przez całe miasto i nie zobaczę żadnego znaku, żadnej podpowiedzi, rozważała, czując jak gęsia skórka powoli opanowuje jej przedramiona, co wtedy? Wtedy będziesz musiała przebyć tę drogę jeszcze raz, odpowiedziała sobie. W tę i we w tę, i tak już na wieki, jak w jakimś durnym, tanim horrorze. Koszmarne San Felino. San Felino, San–koszmar–Felino, dla dodania sobie animuszu, zaczęła powtarzać pod nosem w rytm kroków. San–koszmar–Felino, San–koszmar... Fioletowy poblask, emanujący z jednego z okien, sprawił, że przerwała recytację upiornej wyliczanki. Zatrzymała się na moment, by przecierając dłonią powieki, upewnić się, że to nie odbicie światła Księżyca w jakimś błyszczącym przedmiocie. Poświata nie zniknęła; dziewczyna z ociąganiem podjęła marsz, pokonując opór zesztywniałych ze strachu kolan. Jeszcze zanim dotarła do naznaczonego blaskiem budynku, domyśliła się, ku czemu zmierza. „Otwarte”, głosił z okna, jarzący się na różowo, opleciony niebieską aureolą neon, zapraszając do równie mrocznego i odpychającego jak inne budynku. Spojrzała w górę; poza tą wątpliwą zachętą w oknach dawnego hotelu nie płonęło ani jedno światło, jedynie zdeformowany obraz Księżyca ożywiał jedną z matowych szyb na piętrze, zapewne pokrytych grubą warstwą brudu. Zanim wstąpiła na stopień, prowadzący na staromodny ganek, przełknęła ślinę, wytarła o spodnie spocone dłonie i, niespodziewanie dla samej siebie, przeżegnała się ukradkiem. San–koszmar–Felino, powtórzyła bezgłośnie, otwierając drzwi. *** Przeraźliwy łomot otwieranych kopniakiem drzwi, sprawił, że pielęgniarka w recepcji jak oparzona poderwała się z krzesła. Otworzyła szeroko oczy; na szpitalny korytarz wpadł blady, zdyszany człowiek, trzymający w ramionach młodą kobietę. Głowa i lewe ramię nieprzytomnej zwisały bezwładnie ku ziemi, podrygując w rytm trzęsących się rąk mężczyzny. – Pomocy – bełkotał nieskładnie. – Wykrwawi się, lekarza, pomocy... Wzrok pielęgniarki na ułamek sekundy spoczął na granatowym t–shircie mężczyzny, który pstrzyła nieokreślonego koloru mokra plama i na ciemnej, męskiej bluzie ciasno obwiązanej na brzuchu dziewczyny. Zanim zdążyła ruszyć się z miejsca, z dyżurki wyjrzał zaalarmowany hałasem człowiek w białym fartuchu. – Tutaj – zawołał. – Tutaj! Co się stało? – Nie wiem – wyjąkał z wysiłkiem Tom, wpadając do gabinetu . – Nie wiem! Znalazłem ją tak... Chyba spadła ze schodów. Ale ta krew... pojęcia nie mam! Zaciskając zęby, by nie zacząć wyć z rozpaczy, ułożył nieprzytomną na leżance i zatoczył się na ścianę, dysząc ciężko. Obserwował w napięciu, jak w pomieszczeniu nagle zaroiło się od personelu medycznego, jak z kontrolowanym pośpiechem przenosili dziewczynę na nosze i wywieźli na salę operacyjną. Nie od razu zareagował, gdy któryś z pielęgniarzy podszedł, by o coś spytać; dopiero po chwili zrozumiał kierowane do niego słowa. – Nie – wymamrotał nieprzytomnym głosem. – Ja nie... Mnie nic. Pielęgniarz podstawił krzesło i pomógł mu usiąść; opadł na twarde siedzisko bez ulgi i ukrył twarz w dłoniach, zamykając się na wszystko, co działo się dookoła. Dopiero po dłuższej chwili zdołał uspokoić oddech, przestał słyszeć szaleńcze bicie galopującego serca i zaczął wyławiać z zatykającego uszy, pulsującego szumu, dzwonki nieodbieranych telefonów, krzątaninę z korytarza, podniesione głosy toczące urywane, niezrozumiałe dla niego rozmowy. Pomyślał wtedy, że powinien wstać i czegokolwiek się dowiedzieć, ale obezwładniła go przemożna słabość, odbierająca chęć do działania. Skupił się więc na tym, co zdołał posłyszeć z hollu. Nie jest

Wrzesień 2014

47


dobrze, zrozumiał, gdy w chaotycznej plątaninie hałasów dominować zaczęła wyraźna nerwowość i gdy zdołał wyodrębnić z morza dźwięków dwugłos energicznych, wyraźnie zbliżających się kroków. Nie podniósł wzroku na wchodzących do gabinetu, by poznać tożsamość gości; nie miał na to siły. – To on – oznajmiła jakaś kobieta. – Muszę obejrzeć dokumenty. – Usłyszał głos mężczyzny. – Pańskie i tej postrzelonej dziewczyny. Dopiero wtedy zmusił się, by spojrzeć na mówiących; pielęgniarka z recepcji i człowiek w mundurze zastępcy szeryfa mierzyli go niechętnymi, służbowymi spojrzeniami. – Postrzelonej? – wyjąkał. – Tak. – Twarz policjanta przybrała jeszcze bardziej oficjalny wyraz. – Posiada pan broń? Tom instynktownie zaprzeczył, kręcąc głową niepewnie. – Prawo jazdy... zostało w samochodzie – wyszeptał. – Mogę przynieść... – Nie trzeba. – Padła odpowiedź. – Sami znajdziemy. *** – Pani jest członkiem rodziny? – Tak – potwierdzam skwapliwie, by uwiarygodnić nieprawdę. – Jessica jest moją pasierbicą. Ordynator miejscowego szpitala kiwa głową, zatapiając wzrok w przywiezionych przez nas dokumentach. Jak na mój gust, przegląda je z wyjątkowo irytującą celebrą. Bawi go zgrywanie ważniaka, choć zapewne z zadowoleniem pozbywa się z prowincjonalnej lecznicy kogoś z tak skomplikowanymi i poważnymi urazami, jak pogrążona w śpiączce Jessica Hammond. Jeden podpis i znów będzie mógł spokojnie przyjmować wieśniaków, pokąsanych przez węże. – W papierach wszystko w porządku. – Ordynator wreszcie podnosi wzrok, zwraca się jednak do towarzyszącego mi Schmitta. Choć tak właściwie, Schmitt uważa, że to ja mu towarzyszę, a nie odwrotnie, ale na wybujałe ego tego człowieka nie ma rady. – Oczywiście – odpowiada pewnie, nosowym, skrzeczącym głosem. – Przygotowaliśmy się starannie, błędy proceduralne oznaczałyby tylko stratę czasu. Ordynator kiwa głową leniwie. – Pozostaje kwestia transportu – mówi. – Nie dysponujemy helikopterem medycznym, trzeba byłoby wzywać taki z Albuquerque. Widzę jednak, że ubezpieczenie panny Hammond nie obejmuje aż takich wydatków. – Przenosi wzrok na mnie i pyta z lekką obawą: – Czy rodzina jest gotowa pokryć koszty z własnej kieszeni? – To już załatwione – odpowiadam, wzruszając ramionami. – Wystarczy jeden telefon profesora Schmitta. Pilot śmigłowca kliniki uniwersyteckiej czeka w pogotowiu. Miejscowy lekarz unosi wysoko brwi; widzę, że moje słowa wywierają na nim takie wrażenie, jakiego oczekiwałam. Pewnie przez resztę dnia będzie się zastanawiał, kim właściwie jest ta Jessica Hammond, skoro dla ratowania jej skóry organizujemy aż taką akcję. Zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby dowiedział się, że dziewczyna właściwie jest nikim. Przynajmniej dla mnie i Schmitta, a uczucia, jakie żywi wobec niej Thomas Resnick, wobec oskarżeń o usiłowanie morderstwa, pozostają jedną wielką niewiadomą. Pomimo wszystkich pozorów charytatywnego dobroczyńcy, jakie stara się stwarzać Petersson–Wolfe, naszego pracodawcy nie interesują tanie sentymenty, a jedynie to, co dziewczyna mogła widzieć zanim straciła przytomność, choć wydobycie z niej tych wspomnień może okazać się skrajnie trudne. Mimo wszystko, oddycham z ulgą, gdy ordynator składa na papierach zamaszysty podpis, wstaje i podchodzi do Schmitta, uśmiechając się jak wtajemniczony profesjonalista do podobnego sobie zawodowca, chociaż Schmitt jest światowej sławy neurochirurgiem, a on jedynie prowincjonalnym lekarzem z niedużej mieściny Grants. – Proszę. – Uśmiecha się, podając dokumenty. – Powodzenia. Dobrze mówisz, wiejski konowale, myślę, podnosząc się z miejsca. Będzie nam potrzebne, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo.

48

Herbasencja


*** – Zwolnij, zakręt – mówię, ale Hayes nie zdejmuje nogi z gazu. Głupi gówniarz, jak zwykle wie wszystko lepiej, złorzeczę w myślach, gdy samochód mija zjazd z głównej drogi i młody mężczyzna zajmujący fotel kierowcy, chcąc zatrzeć wrażenie, że z jego refleksem jest coś nie w porządku, hamuje z piskiem opon. – Po jaką cholerę kazałaś wyłączyć GPS? – warczy, wycofując auto. – Oni nie mieli nawigacji – przypominam. – Co z tego? – pyta Hayes, skręcając niebezpiecznie blisko słupa zwieńczonego drogowskazem zapraszającym do San Felino. – Gówno – odgryzam się. Młody nigdy nie pojmie pewnych spraw, choć, jako absolwent prawa na Harvardzie powinien chwytać w lot, że muszę jak najwierniej odtworzyć zdarzenia, składające się na tamten feralny wieczór. Tylko dlatego Hayes prowadzi wóz, a ja potulnie siedzę na miejscu, które wtedy zajmowała Jessica i tylko dlatego wysłuchuję teraz cierpliwie przekleństw, którymi małolat kwituje każdą dziurę w zaniedbanej drodze. Cóż, w sektorze prywatnym współpracowników też sobie nie wybieramy, myślę. Wielka szkoda. Zdewastowane budynki zaskakują mnie, nagle materializując się w ciemności, mimo, iż oczekuję ich obecności. Zanim otworzę usta, by przypomnieć Hayesowi, że właśnie w tym miejscu ma się zatrzymać, młody nagle hamuje. – No, Rojas, czas na ciebie – ponagla, uśmiechając się drwiąco; to, że podejmuję się nocnej wędrówki przez opuszczone miasteczko sprawia mu frajdę i gówniarz nawet nie próbuje ukrywać bezczelnego zadowolenia, z jakim wyprawia mnie na samotny, i jak mniema, niebezpieczny, spacer po San Felino. – Uważaj, żeby cię coś nie zjadło – dodaje, dumny z własnego poczucia humoru. – Wal się, białasie – rzucam gniewnie, otwierając drzwi służbowego sedana. Właściwie nie czuję złości, jedynie niesmak; wkładam pod pachę skoroszyt z zeznaniami Toma Resnicka i zapalam latarkę. Wszystko, z wyjątkiem docinków wyszczekanego adwokata, przebiega tak samo, jak wtedy, gdy po asfalcie kroczyła Jessica Hammond. Założyłam nawet podobne do jej glanów, ciężkie buty. Nie są tak wygodne, jak adidasy i zaczynają obcierać mi pięty, ale muszę nauczyć się to ignorować. Nie powinny mnie rozpraszać takie drobiazgi, powinnam odczuwać tylko strach, jak każda normalna dwudziestodwulatka, włócząca się samotnie po zrujnowanym, dawno wysiedlonym mieście. Usiłuję przywołać w pamięci siebie sprzed dwudziestu lat z okładem, ale po chwili rezygnuję. Wiem, że to na nic, nie tylko dlatego, że dla mnie, w jej wieku, przemierzanie mrocznych zaułków nieprzyjaznych miast stanowiło już zawodową rutynę. Jestem przecież kimś zupełnie innym niż dziewczyna Resnicka i dobrze zdaję sobie sprawę, że właśnie w tym tkwi słabość genialnej metody profesora Schmitta. Noce o tej porze roku są chłodne i mimowolnie uśmiecham się do siebie, czując, jak na przedramiona niepowstrzymaną falą wypełza gęsia skórka. Niedługo pojawią się dreszcze, a wszystko razem stanowić będzie marną co prawda, ale jednak namiastkę lęku, który musiał paraliżować Jessicę na chwilę przed wkroczeniem do opuszczonego hotelu. Nie mam pojęcia, jak go znalazła; w zeznaniach Resnicka nie znalazłam o tym żadnej wzmianki. Mnie drogę wskazują jaskrawe taśmy, którymi lokalna policja zapieczętowała drzwi. Podchodzę do nich i zdzieram blokujące wejście żółte wstęgi bez krzty należnego im respektu; przez chwilę mnę jedną z nich w palcach i na ułamek sekundy kleiste tworzywo wyzwala we mnie falę niepożądanej nostalgii. Niechciane uczucie powrotu do przeszłości nasila się jeszcze wewnątrz budynku. Omiatam latarką pustawy, jeśli nie liczyć powoli rozpadających się mebli, holl i zdewastowaną podłogę, pokrytą plątaniną odciśniętych w pyle śladów, krążących po niej parę dni temu policjantów, po czym z uwagą przyglądam się brunatnej plamie rozmazanej u stóp schodów, zaschniętej już krwi. Zanim ją ominę i wkroczę na skrzypiące pod naciskiem stóp stopnie, wysyłam świetlny punkt na rekonesans. Nie mam pojęcia, czy dziewczyna zdołała dotrzeć na górę, zanim dostała postrzał w brzuch, ale obrażenia głowy, jakich doznała, świadczą, że spadła z wysoka.

Wrzesień 2014

49


Długo przyglądam się antresoli, stylizowanej na kolonialną. Tu znaleziono porzucony pistolet Resnicka, ten sam, z którego oddano feralny strzał. Dla miejscowych śledczych sprawa jest jasna, mimo, iż Tom uparcie nie przyznaje się do winy. Mnie samej wydaje się mocno podejrzana, a tragicznie zakończona historia przekazania okupu za nieporwane przecież dziecko wygląda na grubymi nićmi szytą. Gdyby wyjaśnienia Resnicka były prawdą, właśnie na półpiętrze, bezpiecznie skryty w ciemności, musiałby oczekiwać na Jessicę Hammond ktoś, kogo tożsamości możemy nigdy nie poznać. Cała nadzieja Thomasa i naszego wspólnego pracodawcy w tym, że Hammond, zanim straciła przytomność, zdołała zobaczyć twarz strzelca. Bo wtedy ja również ją zobaczę. *** – Rozmawiałam już z policją. – Nora Resnick wydyma usta w pełnym pretensji grymasie. – I nie mam nic nowego do dodania. – Nie jestem z policji – wyjaśniam cierpliwie. – Reprezentuję ochronę Petersson–Wolfe‘a. Kobieta nieznacznie marszczy starannie wypielęgnowane brwi; zastanawia się chwilę, po czym szerzej otwiera drzwi, bez przekonania zapraszając mnie do środka. – To pani pracuje dla adwokata Toma? – pyta, gdy podążam jej śladem do gustownie urządzonego salonu. – Nie – prostuję – dla firmy. Tak samo, jak mecenas Hayes. Była żona Resnicka wzrusza ramionami i widzę, że niewiele ją obchodzą istotne dla mnie niuanse. Siada w fotelu, wskazując mi jednocześnie miejsce na sofie; z zarzuconej zabawkami podłogi uśmiecha się do mnie uroczy czterolatek. Ja również wyszczerzam do niego zęby, zauważając, że wcale nie jest podobny do Toma. – Widzi pani? Nikt go nie porwał – stwierdza drwiąco Nora. Chłopiec, niezdarnie podpierając się raczkami, podnosi się z dywanu i podchodzi do mnie, ściskając w dłoniach kolorowego pluszaka. – Masz – mówi, podając mi zabawkę. Tak, nie zachowuje się jak jedno z tych zalęknionych dzieci, ofiar porwań. Każdy by poznał, nawet gdyby wcześniej nie miał z nimi do czynienia. – Dzięki, szeryfie – odpowiadam, starając się oczyścić umysł z przykrych wspomnień, a chłopiec uśmiecha się jeszcze promienniej i ufnie sadowi obok mnie na sofie. Nora Resnick poprawia opadające na oczy, jasne włosy. – Myślę, że Toma powinien przebadać psychiatra – stwierdza kategorycznie. – Nikt normalny nie wymyśliłby czegoś takiego. – Tak, to byłoby nawet zasadne – zgadzam się, oddając malcowi zabawkę. – Gdyby nie fakt, że ktoś naprawdę zgłosił się po okup. Kobieta w jednej chwili blednie, a w jej spojrzeniu pojawia się lęk. – Jak to? – pyta z niedowierzaniem. Wyciągam z kieszeni kurtki złożoną w kwadrat kartkę, starannie rozprostowuję ją na podłokietniku sofy i podaję Norze. – Portret pamięciowy – oznajmiam i od razu zadaję pytanie: – Zna pani tego człowieka? Sięga po kartkę z wyraźnym ociąganiem, przez moment z widoczną niechęcią wpatruje się w podobiznę Latynosa o szerokiej, pucułowatej twarzy, ale zamiast odpowiedzieć, pyta: – Skąd to macie? – Z zeznań Jessiki Hammond – wyjaśniam, starając się wypowiedzieć te słowa jak najbardziej obojętnym tonem, i, choć tego stwierdzenia w żaden sposób nie można uznać za nieprawdę, pilnuję się mocno, by zabrzmiało naturalnie. – Zna go pani? Kobieta w osłupieniu oddaje mi portret. – Przecież ona... Obrzęk mózgu, śpiączka. Jak...? Krzywię się ze zniecierpliwieniem, ubierając twarz w znudzony grymas.

50

Herbasencja


– Nie wiem. To już nie moje poletko. – Ponownie składam kartkę na czworo i jeszcze raz tak samo, by lepiej mieściła się w kieszeni. – Pytam jeszcze raz: widziała pani wcześniej tego człowieka? – Nie. – Nora wstaje, podchodzi do sofy i bierze syna na ręce, dodając: – Przykro mi, że nie mogę bardziej pomóc. – Szkoda. – Podnoszę się z miejsca i ruszam do hollu. Już przy drzwiach zatrzymuję się i spoglądam na żonę Resnicka uważnie, marszcząc brwi w sposób imitujący, że właśnie przypomniałam sobie coś istotnego. – Nie ciekawi pani, czego zażądał ten człowiek? – pytam od niechcenia. Dzieciak wierci się w ramionach matki i kobieta z ulgą stawia go na podłodze. – Policjanci mówili. Znam sumę. To śmieszne, żadni z nas bogacze – stwierdza, podążając wzrokiem za biegnącym do salonu chłopcem. Z trudem powstrzymuję się od złośliwego uśmieszku. Tak, tylko wyższa klasa średnia, mam ochotę zadrwić z bezprzykładnej hipokryzji tak ubogiej mieszkanki North Valley. – Widzi pani, wcale nie chodziło o pieniądze. Jakieś dane, albo wyniki badań prowadzonych przez Toma. Na szczęście – dodaję z naciskiem – szantażysta nie dostał oryginałów. Udało się je podmienić w ostatniej chwili. – Tak? – Jestem pewna, że w głosie Resnick słyszę nutę popłochu, gdy powtarza: – Na szczęście... Wychodzę na zewnątrz, i gdy kierując się do samochodu, przemierzam zadbany podjazd, odnoszę wrażenie, że ktoś obserwuje mnie zza okien eleganckiego domu po drugiej stronie Camino Del Rio. Jestem tego bardziej niż pewna. *** – Dzwoniła – relacjonuję. – Niedługo po tym, jak wyszłam. Hayes nie wygląda na zainteresowanego. Rzuca tylko niepewne spojrzenia na lewo i prawo. Przyglądam się temu z rozbawieniem. Każdy biały o tej porze w miejskim parku zachowuje się podobnie. To takie niekontrolowane zachowanie, jak to się nazywa? Odruch bezwarunkowy, przypominam sobie odpowiednie określenie; na coś jednak przydaje się współpraca ze Schmittem. – Specjalnie wybrałaś takie gówniane miejsce? – rzuca z urazą w głosie. – Tak – pozwalam sobie na drwinę – tylko po to, żebyś narobił w gacie. Hayes mruży oczy, usiłując wyodrębnić z cienia wyraz mojej twarzy. Jego wystraszone oblicze widzę całkiem wyraźnie, pomimo, iż latarnia za plecami nie grzeszy jasnością. – Lepiej dmuchać na zimne – dodaję już całkiem poważnie. Nie przyznam się małolatowi, że po prostu mam przeczucie. Po tylu latach w branży po prostu się wie, kiedy człowiek staje się obiektem inwigilacji. Mam wrażenie, że firma przygląda nam się uważniej niż zazwyczaj, bo i sprawa wydaje się poważniejsza niż zwykle. Dlatego właśnie na spotkanie z Hayesem założyłam nienoszony od lat ciuch, a adwokatowi zasugerowałam przebranie niezgodne z codzienną rutyną i dlatego żadne z nas nie ma przy sobie komórki. Młody wygląda w swoim dresie na niefrasobliwego biegacza, któremu życie niemiłe; to nie tylko zabawne, ale przede wszystkim praktyczne. Pozwala uniknąć niewidocznych dla ludzkich oczu, acz skutecznych szpiegowskich gadżetów, takich, jakie sama umieściłam pomiędzy włóknami sofy Nory Resnick, udając, że rozprostowuję pogniecioną kartkę. – Streszczaj się, Rojas – szczęka zębami Hayes. – Dzwoniła, i co? – Powiedziała: „Za godzinę”. Tylko tyle. Potem zabrała dzieciaka i wyszła. Pojechałam za nią; kupiła jednorazowy aparat którejś z tanich sieci komórkowych i wybrała numer. Musiała go pamiętać, bo nie korzystała z żadnej notatki. Rozmawiała, a właściwie wsłuchiwała się w to, co miał do powiedzenia ktoś po drugiej stronie, snując się po centrum handlowym. – Wiesz, pod jakie numery dzwoniła? – Młody na moment zapomina o strachu. – Jeszcze nie – przyznaję. – Pierwszy dopiero ustalam, a drugi... No cóż, w drodze powrotnej wyrzuciła jednorazowy aparat do Rio Grande.

Wrzesień 2014

51


– Więc na razie nic nam to nie daje – krzywi się Hayes. – Daje. Przecież połknęła haczyk. – Spoglądam ponad ramieniem adwokata, śledząc majaczącą w oddali ludzką postać i zmieniam temat: – Dowiedziałeś się czegoś? Młody traci cały tupet, oglądając się za siebie niepewnie, ale spóźniony przechodzień znika w mroku. Zbyt długo tkwimy w jednym miejscu, zdaję sobie wtedy sprawę. To błąd. – Przejdźmy się – proponuję, a Hayes zgadza się bez wahania. – Tak – przyznaje, gdy odzyskuje pewność siebie. – Podpytałem kolegów. Rozwód przeprowadzono bez orzekania o winie. Zaskakująco zgodnie podzielili majątek. On dostał opiekę nad synem. Z tego, co wiem, poszło wyjątkowo gładko... – Dlaczego on? – Marszczę brwi z niedowierzaniem. – Miał lepszego prawnika? – Nie. Po prostu się dogadali. – Hayes wzrusza ramionami tak, jakby chodziło o dziedziczenie domu albo samochodu, a nie zgodę na widywanie jedynego dziecka w wyznaczone weekendy. – Od razu widać, że nie masz dzieci – orzekam kategorycznie. – Taka ugoda to skrajnie rzadki scenariusz. Rzadki, ale nie niemożliwy, myślę i zagryzam z goryczą wargi, na wspomnie sukinsyna, który wiele lat temu wynajął lepszego prawnika niż ja. Młody zjeża się, jak zawsze, gdy przybieram drwiący, protekcjonalny ton. – Rzadkim scenariuszem jest raczej to, że Resnick dała się nabrać na twój naciągany blef – mówi z urazą i wydaje mi się, że również z lekką zazdrością. – Wcale nie musiała. – Magia wieloletniego doświadczenia, Hayes. – Uśmiecham się pobłażliwie, choć wcale nie poprawia mi się humor. – Wszystko jedno. – Macha ręką. – Nie chciałbym być w twojej skórze, jeśli... Milknie nagle, spłoszony donośnymi, choć tłumionymi przez roślinność, pijackimi okrzykami z pozostającej już za nami głębi parku. – Jeśli co? – podchwytuję zaczepnie. – Sama wiesz – mruczy, rozglądając się niespokojnie. – Już późno, Rojas, a ja wolę być zapraszany na randki do Nob Hill. – Nie pochlebiaj sobie, gówniarzu – odgryzam się. Hayes nie odpowiada i podejrzanie pośpiesznym krokiem, prawie biegnąc, dopada swojego samochodu. Wiem, o czym mówi. Dla firmy wyciągnięcie z aresztu śledczego kierownika najbardziej znaczącej sekcji badawczej przestało stanowić priorytet, od kiedy okazało się, że przehandlował wyniki najtajniejszych badań. Tak na dobrą sprawę, określenie „przehandlował” jest całkowicie nietrafione, ale nie w tym rzecz. To ja stałam się nagle odpowiedzialna za ich odzyskanie, albo przynajmniej, za przekonanie przeciwnika, że są bezwartościowe. Samochód rusza z wyciem silnika; młody jeszcze mocniej niż zazwyczaj dociska pedał gazu. Nie tylko to mi się nie podoba. Udaję, że biegnę wzrokiem za czerwonymi światłami oddalającego się auta, tak naprawdę podążając spojrzeniem za tajemniczymi, przemykającymi po parku cieniami. Sięgam do ukrytej pod sportową kurtką kabury, ale jest już za późno; na trotuarze pojawiają się jak duchy, potężne męskie sylwetki, a na ulicy tuż obok mnie zatrzymuje się ciemna furgonetka i ktoś skryty w jej wnętrzu, błyskawicznie rozsuwa boczne drzwi. Wiem, co stanie się za chwilę. Nie zdążę nawet wyciągnąć broni; mężczyźni sprawnie wepchną mnie do wnętrza wozu, a kierowca ruszy z piskiem opon, zanim jeszcze porywacze zdążą zatrzasnąć drzwi. *** – Wpierdalasz się w nie swoje sprawy, Rojas. – Szpakowaty mężczyzna opiera się o biurko i niedbałym gestem ukrywa dłonie w kieszeni. Nie odzywam się ani słowem; czekam. Przed chwilą posadzono mnie na krześle w ponurym pokoju bez okien. Nie mam pojęcia, gdzie się znajduję; furgonetka zatrzymała się prawie w drzwiach i wprowadzono mnie wprost do budynku, a ciemność korytarza nie dostarczyła żadnych wskazówek. Nie aresztowano mnie w klasycznym rozumieniu tego słowa – nie założono mi przecież

52

Herbasencja


kajdanek, odebrano jednak broń i dokładnie sprawdzono, czy nie ukrywam telefonu albo jakichś ostrych przedmiotów. Nie wiem, kim są porywacze, ale wyglądają na biegłych w swoim fachu. – Poinformowałaś Resnick o podmianie – kontynuuje mężczyzna, krzywiąc się z niesmakiem. – Nie wiem, co, do kurwy nędzy, chciałaś osiągnąć, i w tym momencie mnie to nie interesuje, ale popełniłaś pierdolony, kolosalny faux pas. Nadal milczę; wulgarne wynurzenia tego człowieka nie robią na mnie wrażenia i zamierzam mu to okazać. Niezobowiązująco zakładam nogę na nogę i splatam dłonie, opierając je o kolano, przybierając jednocześnie najbardziej znudzoną minę, na jaką mnie stać. Z podłogi, poprzez krzesło, przenika w moje ciało jakaś delikatna wibracja i zdaje mi się, że z oddali, dobiega stłumiony co prawda i zniekształcony, ale znajomy dźwięk. Czyżby kolej? – Interesuje mnie jedno – mówi mężczyzna, wyciągając ręce z kieszeni i krzyżując je na piersi. – Skąd wiedziałaś o podmianie? Thomas Resnick ci nie powiedział. Mimowolnie marszczę brwi; a więc naprawdę odbyła się jakaś podmiana. Moim „naciąganym blefem” niechcący trafiłam w sedno jakiejś śmierdzącej sprawy. Powoli tracę pewność siebie; nie wiem, z kim mam do czynienia. Oczywiście, przed chwilą też nie miałam pojęcia, ale nagle ta niewiedza zaczyna mi bardzo przeszkadzać. Przełykam dyskretnie ślinę i już otwieram usta, by rzucić jakąś wymijającą odpowiedzią, gdy znów odzywa się szpakowaty. – Tylko nie pierdol, że Hammond tak zeznała. Nie wierzę w cuda, nie jestem jakąś jebaną kurą domową. – Tego nie wiem – odzywam się wreszcie. – Zapomniałeś się przedstawić. Przez surową twarz mężczyzny przemyka grymas, który, w innych okolicznościach, od biedy można by uznać za uśmiech. – Frank Nellis, BTI. Uprzedzam, że nie wyjdziesz stąd, jeśli nie zaczniesz współpracować – ostrzega, nagle poważniejąc. – Na początek, podasz nazwisko informatora. Wszystko staje się jasne. BTI, owoc paranoicznych obaw rządu przed plagą wywozu do Azji jeszcze nie opatentowanych, drogich wynalazków. Kontrwywiadu technologicznego na karku jeszcze mi brakowało, myślę z niechęcią. Ostatnią rzeczą, której teraz chcę, jest zadzieranie z władzami federalnymi. – Nie ma żadnego informatora – mówię. – Rozmowa z Resnick była klasyczną prowokacją. Blefem, rozumiesz, Nellis? Mężczyzna odrywa się od biurka i spogląda na mnie z góry. – Nie. – Kręci głową. – Mam uznać, że w to gówno wdepnęłaś czystym przypadkiem? Ale to nie zmienia faktu, że wiedziałaś, co stanowiło okup. – Tom Resnick mi opowiedział – odpowiadam, odważnie znosząc badawcze spojrzenie jasnych, prawie bezbarwnych oczu. – Dopiero, gdy poinformowałaś go, że o tym już wiesz. – Wzrok mężczyzny staje się nagle jeszcze bardziej przenikliwy, choć myślałam, bardziej już nie może być. – Skąd? Powoli opuszczam głowę i udaję, że przyglądam się pozostawionemu na pustawym blacie biurka jednorazowemu kubkowi z kawą. – Od Hammond – wyznaję. – Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale to prawda. Nie na darmo ściągali Schmitta z Waszyngtonu. – Udało się ją wybudzić? – Nellis stawia krzesło naprzeciwko mnie i siada dokładnie na linii mojego wzroku. Mimo wszystko, robi mi się nieswojo. Co za dziwny facet, myślę. Nie potrzebuje nawet świecącej wprost w twarz przesłuchiwanego lampy; wystarczy samo miażdżące, obezwładniające spojrzenie, by człowiek poczuł się, jak uderzony bykowcem. – Coś w tym rodzaju. Szczegółów nie znam. – Zatapiam wzrok w oczach Nellisa, wkładając wiele wysiłku w to, by wytrzymując jego spojrzenie, nie zdradzić, że kłamię. Zaczyna dziać się ze mną coś dziwnego. Nigdy nie czułam czegoś takiego; serce zaczyna mi bić ociężale, jak na zwolnionym filmie, a chwile ciszy między kolejnymi uderzeniami wydają się coraz dłuższe. Z trudem wyrzucam powietrze z obarczonych jakimś wielkim ciężarem piersi i na-

Wrzesień 2014

53


bieram przekonania, że nie umiem nawet wstać z krzesła. Jestem w stanie uwierzyć, że agent BTI potrafiłby zatrzymać krążenie przesłuchiwanego samą siłą woli. Na szczęście spojrzenie Nellisa w jednej chwili łagodnieje. – Hammond miała się nie dowiedzieć, co niesie – stwierdza mężczyzna. Biorę głęboki wdech. – Zajrzała do torby – bełkocę bezsilnie. – Zanim weszła do hotelu. Nellis kiwa głową ze zrozumieniem i wstaje, a ja oblewam się potem. Nieokreślony rezonans przenika budynek ponownie, a ja, wyczerpana, odczuwam go intensywniej niż wcześniej i nagle dociera do mnie, że to zniekształcony przez grube mury ryk startującego, wojskowego odrzutowca. Wiem już, gdzie jestem i to dodaje mi sił. Prostuję zgięty w pałąk kręgosłup i poprawiam się na krześle. Agent podnosi z biurka pogniecioną kartkę papieru i długo się jej przygląda, po czym odwraca tak, bym zobaczyła widniejącą na niej ludzką podobiznę. – Kurwa, ten portret pamięciowy też wygląda na zbyt szczegółowy – mówi z namysłem. – Ale niech ci będzie, Rojas. Dam ci szansę. Masz wszystko odkręcić, a ten facet – dodaje, potrząsając wizerunkiem – ma uwierzyć, że dostał prawdziwe próbki. W przeciwnym wypadku, razem z nim i Norą Resnick staniesz przed sądem, oskarżona o szpiegostwo technologiczne. Rozumiesz? Paradoksalnie, dopiero co usłyszana groźba niespodziewanie poprawia mi humor. Oznacza, że wcale nie muszę wypruwać sobie żył, by odzyskać wyniki, skoro tak naprawdę nie doszło do przecieku. Firma będzie usatysfakcjonowana i dla mnie tylko to się liczy. – Goń się, agencie – mówię, uśmiechając się szeroko. – Sam sobie wszystko odkręcaj. A udziału w szpiegostwie nikt mi nie udowodni. Twarz szpakowatego nie zmienia wyrazu, zapewne nie raz słyszał takie butne odzywki. – Nie ma winy, której nie dałoby się udowodnić – stwierdza obojętnie, krocząc w stronę wyjścia. – Zastanów się nad tym. Wychodzi, zostawiając mnie samą. Słyszę trzaśnięcie zamykanych drzwi i chrobot przekręcanego w zamku klucza. Zaraz potem gaśnie światło, a ja przestaję się uśmiechać. Już wiem, że czeka mnie długa noc. *** Dopadam go na podjeździe, gdy wychodzi do pracy. Wprawnym ruchem wykręcam mu ramię, popycham najmocniej jak potrafię i przytrzymując dłonią za kark, rozkwaszam wypielęgnowaną buźkę młodego na masce jego samochodu. – Wystawiłeś mnie, sukinsynu – syczę mu do ucha, słysząc, jak oprawki wciskanych w blachę okularów rysują maskę auta. – To nie tak, Ana – jęczy Hayes, usiłując dosięgnąć okularów wolną ręką. – Nie tak! – A jak, gnoju? – krzyczę, nie przejmując się faktem, że serwuję właśnie sąsiadom młodego niezłe widowisko. – Jak? – To federalni – dyszy. – Chcieli pogadać z tobą... dyskretnie. Co miałem zrobić? – Uprzedzić mnie, skurwielu – stwierdzam lodowato i jeszcze mocniej dociskam policzek młodego do auta. – Po starej znajomości! Gdzieś obok nas zatrzymuje się samochód; kątem oka widzę jego zniekształcony obraz przez szyby wozu Hayesa. Przychodzi mi do głowy, że powinnam skończyć to przedstawienie, zanim jakiś uprzejmy sąsiad wezwie policję. – Pani Rojas? – Słyszę niewyraźne słowa i, zaskoczona, od razu rozluźniam uścisk. Tego głosu się nie spodziewam; powoli puszczam młodego i odwracam się, zachodząc w głowę, czego może szukać Nora Resnick przed domem Hayesa o siódmej czterdzieści rano. Blada, rozczochrana, nie przypomina już dystyngowanej kury domowej z przedmieścia. Unika kontaktu wzrokowego, odwracając głowę i umykając spojrzeniem gdzieś w bok. Przez chwilę milczymy obie, tylko młody za moimi plecami rozpacza nad porysowanym lakierem.

54

Herbasencja


– O co chodzi? – pytam w końcu, gdy cisza staje się nieznośna. – Zabrał Danny‘ego – jęczy Nora i, jakby wciąż nie dowierzając, kręci głową, a ja wreszcie mogę dostrzec potężny siniak na jej szczęce i puchnącą od uderzenia, czerwoną wargę. – Kto? – Czuję, jak pomimo przybierającego z każdą chwilą na sile upału, robi mi się zimno. – Facet z portretu pamięciowego – bełkocze. Wtedy również i młody zastyga w bezruchu, a skąpy przecież, ruch na mało uczęszczanej, osiedlowej uliczce zaczyna nagle mi przeszkadzać, niczym ryk z zatłoczonej autostrady. – Pogadamy u ciebie, Hayes – mówię i otaczając roztrzęsioną kobietę ramieniem, prowadzę ją wprost do domu adwokata. – U mnie? Ale... – słyszę niepewny głos chłopaka. Nie odwracając się, tuż pod progiem, rzucam kpiącą uwagę: – Gówno mnie obchodzi, że nie uprzątnąłeś ze stołu stringów jakiejś zdziry. Pani Resnick musi ochłonąć. Otwierasz, czy mam wykopać te drzwi? Młody z ociąganiem sięga do kieszeni po klucze; słyszę ich brzęk, miota nimi nerwowo między palcami, zanim umieści je w zamku. Wnętrze domu wita nas cieniem i chłodem; mimo wszystko, Hayes zostawił w nim jaki taki porządek, ale fotele i sofa w salonie zawalone są różnymi, bezładnie rzuconymi na tapicerkę częściami męskiej garderoby. Pomagam Norze wgramolić się na barowe krzesło w kuchni, po czym kiwam głową na młodego: – Daj szklankę wody. Stawiam naczynie na blacie, tuż przed pochlipującą cicho kobietą, ale ona nawet nie dostrzega tego gestu. – W nocy, czy nad ranem? Wdarł się do domu? – pytam. – O świcie. – Kiwa głową słabo. – Obudził mnie hałas... Kroki w pokoju Danny‘ego. Zaczęłam krzyczeć, ale... – załamał jej się głos. – Powiadomiła pani policję? – chce wiedzieć Hayes. – Zabronił. Zabiję, groził... – Nora blednie jeszcze bardziej i głośno wciąga powietrze, zanim dokończy: – Idź do Any Rojas, powiedział. Przyglądam się uważnie, gdy załamana, ukrywa twarz w dłoniach i łka, a rozsypujące się w nieładzie, jasne włosy muskają jej wypielęgnowane palce. – Mówił, czego chce? – Hayes zadaje pytanie po chwili namysłu. – Nie. Rojas będzie wiedziała, tak powiedział – stwierdza, nie odrywając rąk od policzków. Szukam wzrokiem młodego, ale jego zbaraniała mina przywodzi na myśl wyraz twarzy dzieciaka, któremu zginął ulubiony szczeniak. Przypomina mi Toma Resnicka w momencie, w którym dowiedział się, że jego syna wcale nie porwano. Powoli zsuwam się z krzesła i podchodzę do okna, by w skupieniu kontemplować słoneczne refleksy na błękitnej wodzie, wypełniającej basen za domem. – Nie mówi pani całej prawdy – stwierdzam po chwili. – Dobrze zna pani tego człowieka. Chcę wiedzieć, kto to. – Nie... Ja nie wiem – plącze się kobieta. – Skąd miałabym...? Tym razem to ja przesuwam palce po zmęczonych, ciężkich powiekach. Nieprzespana noc, spędzona w zamknięciu, sprawia, że moja cierpliwość szybko się wyczerpuje. – Posłuchaj, kochana – mówię, odrzucając precz balast grzecznościowych formułek. – Albo porozmawiamy szczerze, albo wcale. Pokażesz mi jednego siniaka i myślisz, że kupię tę samą żenującą historię, co twój głupi mąż? Nie kiwnę palcem, jeśli mnie nie przekonasz, że porwanie naprawdę miało miejsce. Masz dwie minuty. Nora nie odpowiada, wytrzeszcza tylko na mnie oczy, całkowicie zaskoczona. Podchodzę bliżej, i zatrzymując się tuż obok niej, dodaję groźnym szeptem: – A jeśli to wszystko okaże się tylko marnej jakości inscenizacją, dostaniesz ode mnie w swoją uroczą mordę jeszcze mocniej, niż rano od tego faceta. Rozumiesz? Otwiera usta, po czym od razu je zamyka, jak ryba, nie wydobywając żadnego dźwięku. Zamiast niej odzywa się Hayes.

Wrzesień 2014

55


– Tak – potwierdza, dłubiąc coś przy zniszczonych okularach. – Ana to potrafi. Resnick wzdycha, przymyka oczy i dałabym głowę, że grymas, który błyskawicznie przemyka przez jej twarz, jest oznaką wściekłości, a nie echem tłumionego z wysiłkiem bólu obitej żuchwy. – Nazywa się Estes – wyznaje w końcu niezbyt wyraźnie, bo puchnąca warga nie ułatwia mówienia. – Zapłacił mi, żebym udawała przed Tomem, że Danny został porwany... Ale wtedy, nie teraz. Zawiozłam małego do kuzynki. Tom uwierzył... Nie wiem, dlaczego. – Zapewne odebrał od faceta kilka przekonujących telefonów – zauważam cierpko. – Co to za jeden? Dla kogo pracuje? – Nie wiem – upiera się Nora. – Nie wiem! – Skąd go znasz? – nie ustępuję. – Sam mnie znalazł... Potrzebowałam pieniędzy. – Ciekawe. Przy rozwodzie przypadł ci spory majątek – wtrąca Hayes. – Obciążony hipoteką – wyjaśnia natychmiast Resnick, otwiera szeroko oczy i krzyczy rozpaczliwie: – Co z wami? Drań zabije mi syna, a was zajmuje mój rozwód? To było dwa lata temu, do cholery! To było jak... w innym życiu! Machając nerwowo rękami, potrąca szklankę; woda z przewróconego naczynia wylewa się szerokim strumieniem na kuchenny blat i nieubłaganie opada na podłogę. Żadne z nas nie reaguje. Nora uspokaja się niespodziewanie i patrząc nieprzytomnie gdzieś w bok, powtarza mechanicznie: – On zabije mi syna... Machinalnie kiwam głową, zupełnie jakbym przewidywała, że tak właśnie się zdarzy; choć może owo przeczucie to tylko echo dawnych spraw, które porzuciłam otwarte i których nie zamknę już nigdy. *** Czekamy w przeszklonym hollu pod salą konferencyjną. Staram się nie spoglądać na Nellisa; dobrze pamiętam, jaka siła kryje się w jego wzroku. Agent przyjechał niedawno, ale moi szefowie wciąż debatują i zapewne prędko nie podejmą decyzji w sprawie okupu za Danny‘ego Resnicka. Pomimo zachowywania pozorów empatycznej, dbającej o pracowników firmy, Petersson–Wolfe niechętnie ryzykuje technologią cenniejszą niż niejedno ludzkie życie. Nellis odbiera kawę z automatu i taktownie zajmuje miejsce kilka foteli dalej; z początku mi to pasuje, ale z upływem czasu fakt, że agent ignoruje mnie skuteczniej, niż ja jego, zaczyna mnie wkurzać. Nie wytrzymuję; wstaję i, zniecierpliwiona, zaczynam krążyć po hollu tam i z powrotem. Wreszcie udaje mi się go sprowokować. – W ten sposób niczego nie przyspieszysz – mówi. – Nie mam takiego zamiaru – odpowiadam zupełnie szczerze, nie przestając spacerować. – Myślę. – Naprawdę? – drwi, lecz po chwili interesuje się: – O czym, Rojas? – Zastanawiam się, u której kuzynki tym razem ukryła dzieciaka Resnick. Nellis odstawia pusty kubek po kawie na stolik. – Tym razem to było na serio, Rojas – stwierdza flegmatycznie. – Mam ekipę w domu naprzeciwko. Wszystko zarejestrowali, może nawet, jak będziesz miła, pozwolę ci obejrzeć nagranie... – Twoi ludzie mieli faceta na wyciągnięcie ręki i go nie zatrzymali? – wyrażam powątpiewanie. – Pozwolili mu, tak po prostu, zabrać dzieciaka? Nie wierzę. – Nie rozumiesz – mówi. – W tamtym domu siedzą technicy od inwigilacji, a nie pieprzony SWAT. Zresztą – dodaje – sama założyłaś u Resnick podsłuch. Wiesz, co tam się działo. Nie spytałam, skąd o tym wie; uznałam tylko, że jego technicy od inwigilacji w pełni zasługują na swoje pensje. A może powiedział mu Hayes? Wszystko jedno. – Wiem. – Przystaję i wzruszam ramionami, wciąż nie spoglądając w stronę agenta. – Słuchałam tego setki razy. Ale nagranie zwyczajnie mnie nie przekonuje. Nie jest wiarygodne. – W jakim sensie? – Nellis wydaje się być rozbawiony moimi wątpliwościami. – Wiesz, dlaczego musiałam odejść z policji? – Podchodzę do automatu z kawą i długo przyglądam się swemu odbiciu w jego błyszczącej tafli, zanim zaczynam wyjaśniać: – O mało co nie

56

Herbasencja


zakatowałam faceta, który chciał odebrać mi córkę. A to nie był żaden zboczeniec, porywacz ani nawet handlarz żywym towarem. Tylko – chrząkam – choć może aż, były mąż. Dlatego nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że kobieta nie walczy o dziecko. Dostanie raz w twarz, wysłucha kilku pogróżek, poryczy jak kiepska aktorka w tanim thrillerze i to wszystko? Nie dla mnie. Słyszę, jak Nellis wstaje i idzie w moją stronę. Czuję jakąś koszmarną wodę po goleniu, gdy staje tuż obok, a nieznacznie podnosząc wzrok, zauważam na automacie odbicie jego twarzy ponad moim ramieniem. Nie zamierzam się odwracać; nie chcę, by znów inwigilował mnie spojrzeniem jasnych, prawie bezbarwnych oczu. – Nie dla mnie – powtarzam jeszcze dobitniej, podświadomie usiłując tymi ostrymi słowami odgrodzić się od mężczyzny jakąś niewidzialną barykadą. – Skończyło się ugodą, tak? – zaskakuje mnie cichym pytaniem i niespodziewanie łagodnieję. – Tak – przyznaję, zdziwiona. – Nie wniósł oskarżenia o pobicie w zamian za... – urywam nagle, bo po głowie krąży mi już nowa myśl. – Ciekawe, jakiego haka miał na żonę Resnick. Bo jakiegoś musiał mieć, skoro zrzekła się opieki nad synem. – Naraz zapominam o wszystkich obawach, odwracam się i staję z Nellisem twarzą w twarz. – Ty musisz wiedzieć, powiedz! Jego spojrzenie wcale nie jest takie straszne; właściwie, można je opisać jako całkiem łagodne, a z bliska, w tęczówkach zaczynam zauważać nieśmiałe przebłyski błękitu. Agent uparcie milczy; w tym samym momencie otwierają się drzwi pokoju konferencyjnego i słyszę nieprzyjemny głos zastępcy któregoś z prezesów, człowieka o nazwisku Thyssen, zadający kłam zawartej w wypowiadanych słowach, nieszczerej uprzejmości: – Pani Rojas, agencie Nellis, zapraszamy. Pomimo zachęty, funkcjonariusz BTI nie rusza się z miejsca. Pierwsza odzyskuję rezon. Gdy mijam Nellisa, zmierzając ku sali obrad, przez jego surowe oblicze przemyka cień żalu. Choć, być może, po prostu źle interpretuję jakiś mimowolny, przypadkowy skurcz mięśnia pod skórą twarzy agenta; zapewne już się nie dowiem, jak jest naprawdę. *** Ciemna furgonetka bez żadnych, przykuwających uwagę, napisów na bokach mknęła zalaną słońcem międzystanową autostradą numer czterdzieści z przepisową prędkością. Prowadzący wóz człowiek o pospolitej, pucułowatej twarzy w żaden sposób się nie wyróżniał. Napotykane z rzadka patrole drogówki pozdrawiał uprzejmym kiwnięciem potężnej dłoni. Godzina minęła niepostrzeżenie, autostrada zmieniła się w drogę stanową i kierowcy zaczynało dokuczać pragnienie. Z chęcią napiłby się zimnego piwa, ale szybko zapanował nad tą głupią zachcianką. Piwo musi poczekać; ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył, byłoby zatrzymanie przez policję za jazdę pod wpływem alkoholu. Opadające ku wzgórzom słońce zaczynało już czerwienieć, gdy z zauważył w oddali tablicę zapraszającą do miejscowego dinera, gdzie, jeśli wierzyć topornemu reklamowemu hasełku, mieli karmić najlepiej na zachód od Albuquerque. Zatrzymał furgon pomiędzy półciężarówkami na parkingu przed nędzną budą, okraszoną pompatycznym, choć migającym niepewnie neonem „Daddy‘s Diner”. Wszedł do środka, zamówił jakąś prawie niejadalną, lokalną wersję burgera i colę. Pierwszą wypił duszkiem, poprosił więc o drugą, a potem jeszcze jedną i kolejną. Opuścił lokal dopiero wtedy, gdy się całkiem ściemniło i nieśpiesznie ruszył w drogę. Bez zastanowienia, na pamięć wybrał trzeci zjazd z pogrążonej w mroku szosy, mijając bez żalu przewrócony, zapewne ze starości, drogowskaz zapraszający do San Felino, miejscowości zamieszkanej niegdyś przez tysiąc trzystu dwudziestu obywateli. Gdy dotarł do pierwszych zabudowań, zwolnił. Ciemny samochód szybko wtopił się w wymarłe miasto, powoli tocząc się przez opuszczone ulice. Kierowca długo i wytrwale kluczył po ponurych zaułkach, zanim znalazł odpowiedni, względnie niezdewastowany, budynek. Wybrawszy go, uśmiechnął się pod nosem, bo ani dom, ani podwórko, nie wyróżniało się niczym spośród innych, podobnych w sąsiedztwie. Zatrzymał samochód i, nie wyłączając silnika, wysiadł, by przyjrzeć się

Wrzesień 2014

57


dawnej siedzibie dużej, najwidoczniej zamożnej, rodziny. Na trawniku przed domem wciąż tkwił pordzewiały, zapewne dla hecy wywleczony przez kogoś z garażu, staromodny dziecięcy rowerek. Mężczyzna uśmiechnął się do siebie po raz drugi tego wieczora. Pieprzony znak z niebios, pomyślał z zadowoleniem, wstępując na ganek. Dom zastał otwartym; nie zdziwiło go to odkrycie. Na dobrą chwilę zniknął we wnętrzu, a gdy znowu ukazał się na progu, uśmiech wciąż jeszcze błąkał się po jego twarzy. Zniknął, gdy tylko człowiek wrócił do furgonetki, otworzył szeroko drzwi części bagażowej i długo, uporczywie wpatrywał się w leżący na podłodze auta, podłużny pakunek, zawinięty w gruby kokon z wzorzystego koca, z którego, na jednym z końców, wystawał przedmiot przypominający kolorowy, dziecięcy bucik. *** Krążę po mieście, czekając na telefon. O tej porze uliczny ruch, nawet w wielkiej metropolii, wyraźnie słabnie, ale buzująca we krwi adrenalina nie pozwala mi się rozluźnić. Co chwilę spoglądam na zegarek; zadzwonię o północy, zapowiedział Estes, a jest nieprzyzwoicie wprost punktualny. Zatrzymując się na czerwonym świetle, odruchowo wędruję spojrzeniem ku siedzeniu pasażera i sprawdzam, czy nadal leży tam skórzana, brązowa aktówka. Estes dzwoni krótko po tym, jak zegar oznajmia nastanie nowego dnia trzema błyszczącymi w ciemności zerami. Natychmiast naciskam klawisz oznaczony zieloną słuchawką i podnoszę telefon do ucha. – Rojas – rzucam do słuchawki i skupiam się na słowach porywacza tak skwapliwie, że prawie potrącam jakąś grubą babę, niemrawo pokonującą przejście dla pieszych. Hamuję gwałtownie, tylko po to, by obojętnie wysłuchać steku wyzwisk i odpowiedziawszy kobiecie wymownym, wulgarnym gestem dłoni, pośpiesznie odjechać. – Co jest? – Słyszę głos Nellisa, dobiegający z ukrytego w drugim uchu nadajnika. – Parking przed nieczynnym supermarketem, South Valley Shopping Centre – informuję, bezczelnie wymuszając pierwszeństwo na kolejnym skrzyżowaniu. – Dał mi dziesięć minut. – Pojebało kutasa do reszty – warczy agent, po czym dodaje: – Zatrzymaj go tam najdłużej, jak tylko możesz, Rojas. – Zrozumiałam – odpowiadam i, niezadowolona, przeklinam pod nosem, bo to, co właśnie usłyszałam, oznacza po prostu, że ludzie Nellisa nie dotrą do South Valley na czas i będę na tym parszywym parkingu zdana tylko na siebie. Choć, możliwe, że za dziesięć minut Estes zadzwoni, wyznaczając kolejne miejsce kontaktu, bo supermarket to już trzecie z miejsc, w które tego wieczora odwiedzam, a w żadnym z poprzednich punktów, w które mnie wysłał, nie zdecydował się na spotkanie. Sama nie wiem, czy właśnie tego chcę; wyczerpana i zniecierpliwiona, wolę już konfrontację, niż kolejną karkołomną wycieczkę po mieście. Coś mi mówi, że tym razem odroczenia już nie będzie, bo na parkingu nieczynnego sklepu Estes nie musi obawiać się monitoringu, a i ogon BTI zdążyłam dawno zgubić. Serce przyspiesza swój bieg, gdy odbieram następny telefon. – Zostaw samochód przy wjeździe na parking i idź powoli w stronę sklepu. – Słyszę głos porywacza. – I nie zapomnij zabrać prezentu – dodaje Estes, po czym szybko się rozłącza. Posłusznie wykonując polecenie, wysiadam z auta, ściskając pod pachą brązową aktówkę. W oddali migocze rozświetlone centrum miasta, przyćmiewając nieliczne, oswajające pusty parking latarnie. Z trudem powstrzymuję chęć, by przyspieszyć kroku, przemierzając asfalt poprzecinany ledwo już widocznymi, białymi liniami miejsc postojowych. Rozglądam się co chwila, ale wygląda na to, że jestem całkiem sama, chyba, że ktoś kryje się w zamkniętym sklepie bankrutującej sieci handlowej. Szczelnie zabite wiórowymi płytami okna zdążyły już pokryć się bezładną bazgraniną różnokolorowego graffiti; zanim jednak wzrok z przyzwyczajenia zacznie wyodrębniać z plątaniny liter podpisy lokalnych gangów, gdzieś z boku rozlega się ryk motoru. Przystaję, gdy na parking, od strony sklepu wpada człowiek na motocyklu i szybko prze w moim kierunku. Czekam z bijącym sercem, mocniej zaciskając palce na brzegach aktówki. Nie mam dokąd przed nim uciec; zresztą,

58

Herbasencja


nawet gdybym chciała, nie mogę. Na szczęście motocyklista zatrzymuje się jakiś metr ode mnie i, nie wyłączając silnika, wyciąga rękę, a spod kasku dobiega ostry, nieprzyjemny rozkaz: – Dawaj! Dobrze to rozegrał, przemyka mi przez głowę; dostanie to, czego chce i umknie, zanim przyjedzie Nellis. Zniknie bez śladu, zanim zdążę dobiec do samochodu i ruszę w pościg. – Gdzie dzieciak? – pytam, ściskając aktówkę jeszcze mocniej. – Nie teraz. Teczka! – Mężczyzna nerwowo potrząsa dłonią. – Teraz – upieram się, myśląc, co, do jasnej cholery, zatrzymuje Nellisa. – Gdzie dzieciak? – Oddaj teczkę – warczy groźnie motocyklista – albo nigdy się nie dowiesz! Milcząco mierzę przeciwnika wściekłym spojrzeniem, ale nie jestem w stanie dostrzec jego twarzy. Na szybie kasku odbijają się tylko światła latarni; nie wiem nawet, czy to naprawdę Estes, czy może przysłał kogoś w zastępstwie. Nabieram powietrza do płuc i najwolniej, jak potrafię, podaję mężczyźnie aktówkę. Motocyklista zachłannie wyrywa mi ją z rąk, wkłada do plecaka, przytroczonego do piersi, zamiast do pleców, i odjeżdża bez słowa. Rozglądam się bezradnie; ludzi z BTI nie widać. Jeszcze chwila i jedyny trop, prowadzący do Danny‘ego Resnicka wymknie mi się z rąk. To, co robię, zaskakuje mnie samą. Bez namysłu rozpinam suwak sportowej kurtki i błyskawicznie sięgam do ukrytej pod nią kabury. Strzelam. Wiem, że jest ciemno, a wzrok, od czasów, kiedy ostatni raz korzystałam z broni, pogorszył mi się znacznie, ale do jasnej cholery, muszę zaryzykować. Naprawdę staram się nie zabić tego człowieka, i serce podchodzi mi do gardła, gdy motocykl zaczyna niebezpiecznie chybotać, wreszcie przewraca się na bok, przygniatając mężczyznę. Facet żyje, widzę, jak usiłuje wydobyć ciało spod ciężkiej maszyny. Zaczynam biec; w tej samej chwili na parking wdzierają się czarne wozy BTI. Przyspieszam kroku, jakbym chciała wyprzedzić wielkie, błyszczące drapieżniki, rykiem silników torujące sobie drogę przez noc. *** – Jesteś gotowa, Rojas? – rzuca Schmitt. – Nie – mruczę i dodaję: – Po co pytasz? Przecież mało cię to obchodzi. Schmitt wzrusza ramionami. Rozumie, że trudno być całkiem przygotowanym do udziału w eksperymentalnym procesie, przenoszącym wspomnienia obcego faceta wprost do mojego mózgu. Już drugi raz biorę udział w czymś takim; za pierwszym razem obarczono mnie obrazami, które chwilę przed utratą przytomności widziała Jessica Hammond, a, niestety, nie istnieje jeszcze technologia, pozwalająca się tych obcych retrospekcji pozbyć. Dochodzę do wniosku, że Petersson–Wolfe płaci mi za mało. Stanowczo za mało. – Siadaj – poleca neurochirurg. Zajmuję miejsce na leżance z lekkim ociąganiem. Nie mam pojęcia, czego się spodziewać, ale wiem, że nie będzie to przyjemne doświadczenie. Najbardziej boję się tego, że Estes zdążył zabić dzieciaka i już na samą myśl robi mi się słabo. Widząc, że w dłoni Schmitta pojawia się znajoma strzykawka, z rezygnacją podwijam rękaw bluzy. Odwracam głowę, gdy lodowatymi palcami bada żyłę na przegubie łokcia, wybierając miejsce wkłucia. Nie patrzę, jak wstrzykuje zawartość; dopiero gdy przyciska mi do skóry antyseptyczny kompres, decyduję się spojrzeć. – Już po wszystkim – mówi w sposób, w jaki pielęgniarka okłamuje dziecko, że dostało ostatni zastrzyk i więcej nie będzie boleć. Powoli podnoszę wzrok. Wyłupiaste, brązowe oczy Schmitta przyglądają mi się ze współczuciem. Przez chwilę walczę z przemożną chęcią poradzenia mu, by wsadził sobie tę fałszywą troskę w swój chudy, czarny zadek, ale na szczęście wygrywam. Tym razem. Wiem, że teraz powinnam się położyć i pozwolić, by wstrzyknięte nanoboty odnalazły drogę do mózgu, ale nie zamierzam im ułatwiać zadania. Niech durne, mikroskopijne maszyny nie mają za łatwo. Wiem, że to, czy leżę, czy siedzę, nie stanowi dla nich przeszkody i że Schmitt zapewne

Wrzesień 2014

59


zdrowo by się uśmiał, gdybym zdradziła się z tym przemyśleniem, ale ułatwia mi ono oswojenie sytuacji, obłaskawienie tego, co ma nastąpić. Niech się roboty pomęczą, chociażby do czasu, gdy Schmitt napełni drugą strzykawkę środkiem nasennym i podejdzie do mnie z jeszcze bardziej zbolałą miną. Nie cierpię tego sztucznego, otumaniającego snu. Nie pomaga świadomość, że profesor wybudzi mnie jak tylko proces odtwarzania ostatnich engramów pamięci porywacza w moim mózgu dobiegnie końca. I tak mam szczęście. Estesa, choć tylko ledwo draśniętego, wprowadzili w stan śpiączki farmakologicznej niedługo po aresztowaniu, gdy stanowczo odmówił współpracy. Pewnie prędko go nie wybudzą. Bo i po co; nowe, nadpisujące się wspomnienia mogą zaburzyć odczyt starych, jeśli będzie to konieczne. – Połóż się, Rojas. – Słyszę. Tym razem nie oponuję, zwłaszcza, że z coraz większym trudem przychodzi mi pokonywać nadciągającą senność. Wiem, co teraz nastąpi. Leżanka samoczynnie wsunie się pod biały łuk drogiego urządzenia, wyglądającego jak aparat do rezonansu, emitującego specjalnie modulowane pole magnetyczne. Pod jego wpływem, nanoboty w moim mózgu ustawią się dokładnie tak, jak identyczne maszyny śledzące najświeższe połączenia neuronalne w głowie Estesa. Latest Engram Mapping Technology, odzyskiwanie ostatnich wspomnień, z trudem przypominam sobie elegancką nazwę całego procesu, bo myśli krążą po czaszce coraz bardziej ociężale i powoli ogarnia mnie ciemność. Czuję, że mrok będzie towarzyszył mi nawet po przebudzeniu i zostanie ze mną na zawsze. Dostanę go przecież w spadku po Estesie. *** Z ciężkiej, farmakologicznej imitacji snu budzę się z krzykiem. Na to, co kazano mi zapamiętać, nie jestem gotowa. *** Nie muszę się spieszyć. Zresztą, wcale nie chcę. Błąkam się po ulicach wymarłego miasta, poszukując zapamiętanych przez Estesa miejsc. Znów jestem sama; Schmitt upiera się, że tak trzeba i wszystko musi, możliwie wiernie, przypominać wizytę porywacza w San Felino. Tym razem zostawili mi przynajmniej telefon i mogłabym, gdybym chciała, porozmawiać z ludźmi z oczekującej na przedmieściu, ekipy Nellisa. Nie chcę. Obiecałam sobie, że odezwę się do nich dopiero, gdy znajdę to, czego szukam. W przeciwieństwie do Jessiki Hammond, wspomnienia Estesa wcale nie są jednoznaczne i klarowne, ale poszarpane i mętne. Ciężko mi też oddzielić to, co pochodzi z mózgu mężczyzny, od obrazów które widziała dziewczyna i ja sama, podczas ostatniej wizyty w miasteczku. Zwykłe deja vu potrafi sprawić, że oblewam się zimnym potem, i mimo, iż maksymalnie podkręcam ogrzewanie w wysłużonym furgonie Estesa, dreszcze towarzyszą mi przez cały czas. Dopiero, gdy w świetle reflektorów samochodu lśni drobny, nieskorodowany jeszcze element porzuconego na trawniku dziecięcego rowerka, nagle robi mi się gorąco. Rozpoznaję to miejsce, pewna, że patrzyłam na nie wcześniej oczami Estesa. Instynktownie naciskam hamulec, samochód zatrzymuje się z piskiem opon, choć przecież toczył się w żółwim tempie. Czym prędzej opuszczam duszną, rozgrzaną kabinę furgonetki i wypadam na zewnątrz, by zaczerpnąć chłodnego, nocnego powietrza. Powinnam wezwać Nellisa już teraz, ale jakoś nie mogę się na to zdobyć, czuję zresztą w tej chwili awersję do jakiegokolwiek ludzkiego towarzystwa. Wyciągam z kieszeni latarkę, wstępując na ganek. Biała farba złuszcza się grubymi płatami z drzwi wejściowych, a pod stopami chrzęści szkło z rozbitego okna. San–koszmar–Felino, przypominam sobie nagle wyliczankę Jessiki i powtarzam ją w myślach tyleż mimowolnie, co uparcie; kiedy wreszcie się pozbędę tego natrętnego zlepku słów? Dom pozostawiono otwarty; przeraźliwe skrzypienie zawiasów na moment wprawia serce w szalony galop, lecz uspokajający bezruch w środku budynku przynosi złudne ukojenie. Nieład

60

Herbasencja


zdewastowanego wnętrza nie stanowi żadnego punktu zaczepienia dla odziedziczonych po Estesie wspomnień. Dopiero, gdy spoglądam przez okno na trawnik z tyłu domu, niepokój powraca. Bardziej pamiętam, niż dostrzegam, w rogu ogrodu świeżo zruszoną ziemię. Wtedy serce znów przyspiesza, pot oblewa czoło, a oddech staje się nerwowy i niebezpiecznie płytki. Odwlekam ten moment jak mogę, ale w końcu, stając nad niedbale uklepanym piachem anonimowej mogiły, wyciągam telefon i wybieram numer Nellisa. – Przyjedź, Frank – rzucam do słuchawki głuche wezwanie, po czym wyłączam latarkę. Ciemność lepiej przystoi temu miejscu. *** Złamana i zła, siedzę na progu samochodu Nellisa, kryjąc głowę między przedramionami. Wokół mnie kręcą się technicy z zespołu koronera, detektywi z policji stanowej, agenci BTI i cholera wie, kto jeszcze. Nie mam siły podnieść na nich wzroku, choć takie kontrolowane zamieszanie niegdyś stanowiło i mój żywioł; dziś drażni i irytuje mnie bezduszny profesjonalizm tych wszystkich specjalistów od gwałtownych śmierci. Gdybym mogła, zatkałabym jeszcze uszy, ale proste przyłożenie palca do małżowiny nie wystarczy, by sprawić, że San Felino przestanie istnieć. Musiałabym chyba stracić słuch; a i to nie daje żadnych gwarancji, bo pozostaną jeszcze wspomnienia. Tym razem moje własne. Zbliżające się, ciężkie kroki człowieka zbliżającego się żwirową alejką wyrywają mnie z zadumy. Ktoś przysiada tuż przede mną i mija długa jak wieczność chwila, zanim usłyszę głos Nellisa: – Radzisz sobie jakoś? Powoli podnoszę głowę. – Jakoś – odpowiadam bezbarwnie, ale po chwili pytam ostro: – Po co mnie tu trzymasz? Przecież nie jestem ci już potrzebna. – Na pewno nie po to, by zadawać ci ból, Rojas – oznajmia całkiem szczerze. – Wytrzymasz jeszcze trochę? – Wytrzymam. – Kiwam głową, rozbrojona uwagą o cierpieniu. Nellis na pewno mnie sprawdził i wie, że prowadziłam kiedyś sprawę porwania, która zakończyła się wyłowieniem zwłok dziecka z Rio Grande, a to, co dzieje się wokół, niepokojąco przypomina tamten parszywy, mglisty poranek. Dlatego nie mówi nic więcej, tylko patrzy na mnie wzrokiem zachęcającym do zwierzeń. Niestety, nie należę do osób, którym przynosi ulgę zbędne gadulstwo, więc milczymy oboje. Gdzieś od strony domu słychać narastające, podniesione głosy. Wydobyli ciało, myślę i na moment, z bólem przymykam powieki i wbijam paznokcie w szwy dżinsów tuż poniżej kolan. Nie otwieram oczu, nawet gdy Nellis uspokajająco otacza moje dłonie własnymi; czekam. – Pojebało was, że wzywacie nas do takiego gówna!? – Słyszę i podnoszę powieki. Człowiek z policji stanowej wydyma usta pogardliwie i przygląda się nam wrogo. Nellis wstaje i mierzy go przeszywającym, choć pełnym konsternacji spojrzeniem. – Że co, kurwa? – pyta zimno. – Pierdolona lalka – krzyczy policjant, machając rękami. – Rozumiesz, ważniaku? Jebany kawał plastiku! Jak rażona prądem zrywam się z miejsca i biegnę do domu. Nie dowierzam, muszę to zobaczyć na własne oczy. Dopadam rozkopanej przez kryminalistyków, fałszywej mogiły i długo gapię się na leżący na dnie, sklepowy manekin, przystrojony w kolorowe, dziecięce ubranko. Technicy niespiesznie wykonują swoją pracę, z rzadka tylko wymieniając irytujące, sarkastyczne uwagi. Bezwiednie wsuwam dłonie we włosy i chwytając ich garście palcami, ciągnę aż do bólu, zaciskając pięści. – Przecież pamiętam – szepczę z rozpaczą. – Przecież widziałam, jak dusi... Urywam, gdy ktoś staje tuż za mną; nawet nie odwracając się, wiem, że to Nellis. – Fałszywe wspomnienia – wyjaśnia. – Sukinsyn po prostu sobie to wyobraził... albo fantazjował na ten temat.

Wrzesień 2014

61


– Może – przyznaję bez przekonania. – Ale w takim razie, gdzie jest dzieciak? – Zapewne żyje. Musi być jeszcze ktoś. Pamiętasz ten telefon, który wykonała Resnick w centrum handlowym? Z domu dzwoniła do Estesa, ale później? Przyjęliśmy, że również do niego, ale tak naprawdę, nie wiemy, do kogo. – Wiemy. – Zataczam się, prawie wpadając do prowizorycznego grobu, odurzona świeżo zwietrzonym tropem. – Zabiję skurwysyna! – krzyczę i chcę biec do samochodu, ale zatrzymuje mnie Nellis, chwytając za ramię. – Kogo? – pyta, marszcząc czoło. – Byłam ślepa – oświadczam w odpowiedzi. – Pakował się, skurwiel! – Przed oczami staje mi zarzucona ubraniami sofa, przypominam sobie niespodziewaną wizytę Nory Resnick; ta suka za szybko mnie znalazła, dopiero teraz to rozumiem. Wściekła na samą siebie, dodaję: – Czułam! Wiedziałam... Zamiast doświadczeniu, zaufałam Schmittowi i durnym wynalazkom Petersson– Wolfe‘a. Spieprzyłam sprawę... Nellis jeszcze głębiej zatapia paznokcie w moich ramionach. – Kto, kurwa? – cedzi przez zaciśnięte zęby, ściąga brwi, a źrenice jego oczu zwężają się, dokładnie tak, jak wtedy, gdy mnie przesłuchiwał. – Hayes – wyjaśniam, spuszczając głowę. Strach przed siłą wzroku agenta powraca. – Pieprzony gówniarz! Nellis nie mówi nic więcej; wybiega z ogrodu, ciągnąc mnie ze sobą. Z całych sił staram się dotrzymać mu kroku, czując jednocześnie, że nieważne, jak bardzo będziemy się spieszyć, i tak jesteśmy spóźnieni. Resnick i Hayes zapewne są już daleko. Czy Danny jest z nimi, cały i zdrowy? Właściwie, w tej chwili, to moje jedyne zmartwienie. *** – Przestań pierdolić – pomieszczenie wypełnia zniekształcony przez głośniki głos Nellisa. – Gdzie Nora Resnick i jej dzieciak? Jest z nimi Hayes, tak? Wiem, że mieliście jeszcze się spotkać. Najwnikliwiej, jak potrafię, skupiam wzrok na twarzy porywacza, śledząc jego mimikę, ale rozdzielczość ekranu i jakość przekazu pozostawiają wiele do życzenia, męcząc tylko oczy. – Wal się, agencie – warczy Latynos. – Gówno wiesz! Jak na człowieka niedawno wybudzonego z farmakologicznej śpiączki, a do tego zmagającego się z bólem przestrzelonego przeze mnie ramienia, Estesa nie opuszcza butna pewność siebie; wie, że nic poważnego na niego nie mamy, a zakopywanie sklepowych manekinów w opuszczonych miasteczkach podpada najwyżej pod paragraf o nielegalnym wywozie śmieci. Sama zdaję sobie sprawę, że odzyskanych przez Schmitta wspomnień Jessiki Hammond jako pełnoprawnego zeznania nie przyjąłby żaden sędzia; dlatego tak bardzo zależy nam na zatrzymaniu Hayesa i Resnick, choć, zapewne, nie będą skłonni do współpracy bardziej niż Estes. Riposta Nellisa tonie w pytaniu siedzącego obok mnie Schmitta, rzuconym ot, tak sobie, niby mimochodem: – Brałaś to, co ci przepisałem? – Jeszcze nie – mruczę, jeszcze bardziej pochylając się ku ekranowi. – Plan zakładał, że przekażesz Resnick teczkę z okupem. – Płynie z głośników. – Gdzie mieliście się spotkać? – Czemu? – Zamiast odpowiedzi Estesa słyszę pytanie Schmitta. Wścibstwo neurochirurga wytrąca mnie z równowagi. Tracę wątek, nie potrafiąc skupić całej uwagi na przesłuchaniu, odbywającym się za ścianą. Demonstracyjnie wstaję z krzesła i zwiększam głośność transmisji, wyjaśniając jednocześnie: – Bo nie. Chcesz zrobić ze mnie ćpuna, Schmitt? Wiem, co to za prochy. Gnoje handlują takimi na ulicach. – Nie takimi – oburza się lekarz. – Jeden czort – mruczę, czując, jak za ścianą znów startuje odrzutowiec. – Komu miałeś oddać okup? Heyesowi czy żonie Resnicka? No? – rozlega się głos Nellisa.

62

Herbasencja


– W kontrolowanych dawkach... – zaczyna lekarz, ale przerywam mu, obracając się tyłem do ekranu. – Dzięki, wolę już nocne koszmary – oświadczam twardo. Lekarz wzrusza ramionami i porusza ustami, ale zamiast jego odpowiedzi, słyszę tylko donośny ryk Estesa z głośników: – Świętemu, kurwa, Mikołajowi! – BTI nic z niego nie wyciągnie – orzeka Schmitt kategorycznie i dodaje oskarżycielsko: – Zasłaniasz mi ekran. – Nellis jeszcze nie zaprezentował wszystkich swoich możliwości – mówię, wracając na miejsce. – Co masz na myśli? – pyta zaciekawiony neurochirurg. – Tortury? – Coś w tym rodzaju – mimo woli szepczę, zdając sobie nagle sprawę, że w pokoju obok od dobrej chwili panuje złowroga cisza. Wiem, co ona oznacza; wystarcza jeden rzut oka na ekran, by stwierdzić, że Nellis pochwycił przesłuchiwanego w ostre szpony swego spojrzenia. Wiele razy zastanawiałam się nad tajemnicą tkwiącą w przeszywającym wzroku agenta, ale wciąż nie wiem, czy używa prostej hipnozy, czy bardziej zaawansowanej technologii, o której nie mam zielonego pojęcia. W każdym razie to dzieje się na moich oczach, tu i teraz: Nellis wpatruje się w Estesa, jak sęp w ofiarę, bez ceregieli drążąc jego umysł. Nawet ja wstrzymuję oddech; delikatna wibracja startującego z pobliskiego lotniska, wojskowego odrzutowca przeszywa mnie jak dreszcz i wtedy, niespodziewanie, potężne ciało Estesa osuwa się z krzesła na podłogę. – Cholera! – Schmitt podrywa się na równe nogi. – Co on wyprawia? Nie wolno używać modulatorów theta po mapowaniu engramów! Ze zdziwienia szeroko otwieram oczy. Lekarz, jak na skrzydłach, wybiega z pomieszczenia i wpada do pokoju przesłuchań. Zostaję na miejscu, śledząc, coraz bardziej dramatyczne, próby reanimacji porywacza. Patrzę na wszystko zupełnie bez emocji, jakbym oglądała kiepski film, dopóki Schmitt ze złością nie odrzuci w kąt bezprzewodowych elektrod przenośnego defibrylatora, a Nellis nie kopnie wściekle krzesła, na którym siedział jeszcze przed chwilą. Wiem, że wszystko poszło źle. *** – Nie jestem z policji – wyjaśniam nieufnie przyglądającej mi się przez lekko uchylone drzwi kobiecie. – Przyjaźnię się z Norą. W czerwonawym świetle zachodzącego słońca, ledwo rozpraszającym półmrok korytarza apartamentowca przy Central Avenue, muszę wyglądać na osobę skrajnie niegodną zaufania. – Czyżby? – Kuzynka Resnick mruży oczy. – Nigdy mi o pani nie mówiła. Poza tym, wybaczy pani, ale na przyjaciółkę Nory jest pani trochę... za stara. – Pani oczywiście uważa, że nie można przyjaźnić się z teściową? – mówię, gładko przełykając obelgę cwanej siksy. – Pani nie jest jej teściową. – Kobieta uśmiecha się triumfalnie. – Znam matkę Toma, to wredna zołza. – Ale ja jestem matką Vinniego Hayesa – kłamię. – Przyszłą teściową. Kuzynka Nory mruga kilka razy, nie rozumiejąc, po czym krzywi się i oświadcza: – Nie znam. Nora nigdy nie wspominała o kimś takim. Pani musi być z policji. Dobra z niej aktorka, myślę, nie dopuszczając na razie innych możliwości. Tak czy siak, mój plan wciągnięcia jej w dłuższą, swobodną rozmowę, spala na panewce. Sięgam do kieszeni po wizytownik. – Proszę poczekać! – Wbijam palce w błyszczącą na drzwiach blaszkę z nazwiskiem Kovalsky, widząc, że kobieta zamierza je zamknąć. – Niech pani zadzwoni, gdyby coś się stało. Wręczam Kovalsky wizytówkę; bierze ją niechętnie i przez moment uważnie przygląda się napisom. – Ana Rojas, Petersson–Wolfe Inc. – recytuje i powoli podnosi na mnie skonsternowany wzrok. – Naprawdę nie wiem, gdzie jest Nora, a nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym pani. Co takiego miałoby się stało?

Wrzesień 2014

63


– Jeszcze nie wiem – mówię, obserwując w napięciu, jak kobieta obraca w palcach kawałek papieru z wtopionym weń mikroukładem podsłuchowym. – Ale proszę to zachować, tak na wszelki wypadek. Kovalsky wzrusza ramionami i bez słowa zamyka drzwi. *** Niebiesko–czerwone światła migające między przęsłami mostu na Rio Grande skutecznie zwracają uwagę wszystkich kierowców, ale tylko mnie przyprawiają o przyspieszone bicie serca. Ten i ów zwalnia, zjeżdżając z mostu, by obrzucić szybkim spojrzeniem zamieszanie na brzegu rzeki, ale tylko ja, jak wabiony padliną sęp, zbaczam z drogi i zatrzymuję samochód nieopodal radiowozów. Jakoś nie spieszy mi się do domu. Podchodzę bliżej i, uwięziona po niewłaściwej stronie żółtej taśmy, obserwuję, jak potężny dźwig wydobywa z wody ciemnego sedana. Przypominam sobie poranek przed domem Hayesa i rysy na masce jego wozu; gnojek jeździł przecież takim samym modelem. Mimo, iż z wysiłkiem mrużę oczy i przecieram raz po raz powieki, nie udaje mi się odcyfrować symboli na tablicy rejestracyjnej. Cóż, wzrok pogarsza mi się coraz szybciej. Właściwie, nic tu po mnie, ale instynkt każe mi zostać, zwłaszcza, że wśród kręcących się dookoła policjantów rozpoznaję znajomą sylwetkę. – Ardelli! – Macham ręką ponad głową. – Hej, Ardelli! Otyły mężczyzna w za ciasnej marynarce podnosi wzrok znad jakichś papierzysk i uśmiecha się do mnie z sympatią. – Kopę lat, Rojas – mówi, podchodząc do żółtej taśmy. Skoro ciągle przydzielają mu takie śledztwa, myślę, nie awansował zbyt wysoko, od czasu, gdy pracowaliśmy razem. Dobrze się znamy, ale zdawkowa rozmowa jakoś się nie klei, więc po chwili, wskazując ruchem głowy na wydobyty z rzeki samochód, pozornie obojętnym tonem zadaję pytanie: – Czyj to wóz? Ardelli ponownie zagląda w papiery. – Vincent Hayes. Nienotowany – oznajmia, podnosząc wzrok. – Ale tego, czy zwłoki należą do właściciela pojazdu, jeszcze nie wiemy. Czuję, jak od głowy aż do stóp, rozlewa mi się po ciele wrząca fala. Przed oczami staje mi obraz powoli osuwającego się na podłogę Estesa. – Powiem ci – proponuję głuchym, nienaturalnym głosem. – Znam faceta. – Tak? – Policjant unosi wysoko brwi. – Dobrze. – Unosi dłonią żółtą taśmę, tak, bym lekko się tylko pochylając, mogła pod nią przejść. – Pewnie go jeszcze nie wyciągnęli – dodaje bez emocji – ale możesz rzucić okiem. – Znaleźliście jeszcze kogoś? – pytam, gdy Ardelli prowadzi mnie do wyciągniętego z rzeki wozu. Przez moment wstrzymuję oddech, czekając na odpowiedź, jak na wyrok. Naprawdę obawiam się, że znaleźli trzy trupy, w tym zwłoki kobiety i dziecka. – Nie. – Kręci głową detektyw, i natychmiast dodaje: – Ale nie zaglądaliśmy jeszcze do bagażnika. Wiem, że jedna z tych lekkich, niby żartobliwych, uwag, które detektyw zwykł serwować z pełną powagą i że powinnam się przynajmniej uprzejmie uśmiechnąć, ale nie ma takiej siły, która potrafiłaby mnie do tego zmusić. Trup, przypięty pasami, wciąż siedzi na miejscu kierowcy. Samochód ciasno otaczają wykonujący swoją robotę kryminalistycy. Nie znam żadnego z nich i przez to czuję się na tym miejscu zbrodni przeraźliwie obco, jak outsider, którym przecież od dawna jestem. Technicy nie zwracają na mnie uwagi, gdy pochylając się nieznacznie, spoglądam przez otwarte okno na obrzękłą, siną twarz, na opuchniętą brodę, opartą na piersi denata. Przełykam głośno ślinę; nawet śmierć nie jest w stanie zatrzeć tak dobrze znanych rysów. Prostuję się powoli i nabieram do płuc potężny haust zimnego, cuchnącego rzecznym mułem i śmiercią powietrza. San–koszmar–Felino, dudni mi w głowie upiorna wyliczanka Jessiki Hammond. – To Hayes – oświadczam ponuro.

64

Herbasencja


*** Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Chodziła z kąta w kąt, przemierzając mieszkanie niezliczoną ilość razy. Bijąc się z myślami, bezwiednie powróciła do zarzuconego dawno nawyku obgryzania paznokci i i nie przestała, dopóki nie obgryzła każdego z palców do krwi. Raz po raz, z początku z niechęcią, potem coraz śmielej, spoglądała na szafkę przy łóżku. W uszach wciąż brzmiały jej strzępy wiadomości wyjętej z lokalnego serwisu informacyjnego. „Wczoraj, w godzinach wieczornych, w okolicy Barelas Bridge odnaleziono... Poniósł śmierć dwudziestoośmioletni mężczyzna... Policja prosi o kontakt ewentualnych świadków zdarzenia...” W wiadomościach nie padło żadne nazwisko, ale Kovalsky i tak wiedziała, o kim mowa. Nie włączała telewizji, zbyt mocno się obawiała, że następne serwisy przyniosą jeszcze bardziej makabryczne wieści. To nie miało się tak skończyć, powtarzała w myślach. Norie miała wykiwać firmę, uwolnić się od byłego męża i zniknąć bez śladu, co więc poszło nie tak? Facet, który pomagał w ucieczce, wzbudzał przecież zaufanie, znał się na rzeczy jak mało kto, komu mieliby zawierzyć, jeśli nie jemu? Tym po drugiej stronie? W końcu nie wytrzymała napięcia; strach zwyciężył. Usiadła na łóżku, sięgnęła po leżącą na nocnej szafce wizytówkę i wybrała numer. – Pani Rojas? – rzuciła do słuchawki. – Mia Kovalsky. Chcę pogadać. *** – Pani Rojas? – słyszę schrypnięty głos w słuchawce. – Mia Kovalsky. Chcę pogadać. – Dobrze – odpowiadam obojętnym tonem, choć tak naprawdę fakt, że odezwała się tak szybko, wprawia mnie w naprawdę dobry nastrój. – Za godzinę, w śródmieściu? – proponuję, choć cała godzina oczekiwania wydaje mi się zupełną stratą czasu. – Wolałabym porozmawiać w domu. – Słyszę. – Wolałabym nie – stwierdzam, bębniąc nerwowo palcami o blat kawiarnianego stolika. Nie powiem przecież, że jej mieszkanie jest na podsłuchu. Moim, i cholera wie, czyim jeszcze. – Chcę porozmawiać w domu – oświadcza z determinacją i dodaje histerycznie: – Boję się, nie rozumie pani? Rozumiem i to doskonale; nie zamierzam dłużej się spierać. – Przyjadę – odpowiadam. Wstaję i zabieram jednorazowy kubek z niedopitą kawą. Zanim opuszczę Starbucks, na powrót umieszczę w uszach słuchawki urządzenia, zwanego iSpy. Wyglądają jak zwykłe akcesoria iPoda, ale zamiast muzyki, płynie z nich to, co w mieszkaniu Kovalsky rejestruje wtopiony w wizytówkę zaawansowany system podsłuchowy. *** Dzwonek zabrzmiał ostro i krótko, sprawiając, że prawie podskoczyła w przestrachu. Wizytówka Any Rojas, niedbale porzucona tuż przy krawędzi łóżka, spadła gdzieś na podłogę. Mia spojrzała na zegarek; godzina jeszcze nie minęła. Mimo to wstała i, poprawiając włosy nerwowym gestem, podeszła do drzwi. Uchyliła je na tyle, na ile pozwalał łańcuch i, zaskoczona, zamarła w bezruchu, by po chwili zwolnić błyszczącą blokadę i bez słowa pozwolić, by gość wszedł do środka. *** Krótki, ostry dźwięk dzwonka do drzwi Mii Kovalsky, brzęczący gdzieś w tle transmisji, zastaje mnie w korku tuż przed ruchliwym skrzyżowaniem. Natychmiast zwiększam głośność, próbując zgłuszyć szumem płynącym ze słuchawek miejski hałas nieznośnych godzin szczytu. Słyszę kroki zmierzające do drzwi kilkanaście przecznic dalej i slaby chrzęst otwieranego zamka, ale nie czuję

Wrzesień 2014

65


jeszcze niepokoju, co najwyżej zdziwienie. Frapuje mnie co najwyżej to, że, choć skupiam uwagę na przekazie, nie jestem w stanie wychwycić ani jednego, wypowiadanego w mieszkaniu przy Central Avenue słowa. Być może to tylko sąsiad przyszedł pożyczyć od Kovalsky szczyptę soli, albo ktoś pomylił drzwi, ale istnieje również możliwość, że kuzynka Nory ściągnęła posiłki i oczekuje teraz na mnie z jakimś agresywnym komitetem powitalnym. Podkręcam czułość jeszcze bardziej, dociskam palcami słuchawki do uszu i, wstrzymując oddech, wyławiam z szumu kroki dwóch par stóp; pierwsze z pewnością są Mii, ale drugie, cięższe, muszą należeć do mężczyzny. Przeraźliwy sygnał klaksonu stojącej za mną półciężarówki zagłusza wszystko. Zasłuchana, nie zauważam, że światła zmieniły się na zielone i uparcie tkwię na środku skrzyżowania,. Rozsierdzony kierowca, któremu blokuję przejazd, podbiega do mnie i przeklina, bijąc pięścią w szybę; zirytowana, pociągam za przewody i z wściekłością wyrywam słuchawki z uszu. Odgryzam się odpowiednio wulgarnym wrzaskiem, przegapiając kolejną zmianę świateł. Wreszcie ucinam najeżoną przekleństwami wymianę zdań i ruszam, zostawiając natręta za sobą. Kiedy jednak mogę wrócić do inwigilacji, w eterze panuje już tylko martwa cisza. Postanawiam nie czekać do umówionej godziny. *** Dzwonek do drzwi Mii Kovalsky ponownie brzęczy ostro i krótko, ale z wnętrza mieszkania nie dobiega żaden odgłos. W promieniach południowego słońca, wpadających przez okno w końcu korytarza dostojnie tańczą drobiny kurzu. Zniecierpliwiona, pukam raz i drugi, znów bez rezultatu; wreszcie naciskam klamkę. Drzwi są otwarte, a wnętrze wita mnie ciszą, ale czuję, że to tylko pozory. Ostrożnie przemierzam salon, w którym panuje jaki taki porządek, ale gdy zaglądam do sypialni, staje się jasne, że znów się spóźniłam, bo pomieszczenie wygląda, jakby przetoczył się przez nie huragan. Kovalsky leży na brzuchu na wymazanym krwią prześcieradle, a czerwone ślady na ścianach i rozbite lustro w drzwiach szafy świadczą, jak nierówną musiała stoczyć walkę. Klękam tuż przy łóżku i spoglądam w przeraźliwie zmasakrowaną twarz kobiety, po czym, bez większej nadziei poszukuję tętna na bezwładnie opadającej ku podłodze ręce. Mimo iż wstrzymuję oddech, nie potrafię określić, czy delikatne uderzenia, jakie wyczuwam pod palcem, są echem wciąż bijącego serca Mii, czy mojego własnego, niemalże rozsadzającego pierś nerwowym trzepotem. Sięgam po fragment rozbitego lustra, by następnie zbliżyć je do ust kobiety; błyszcząca tafla pokrywa się mizerną warstwą pary. Kuzynka Nory jeszcze oddycha, choć z coraz większym trudem. Powinnam wezwać pogotowie, ale zamiast numeru alarmowego, wybieram telefon Schmitta. Zamiast powitania, rzucam do słuchawki adres Kovalsky i oznajmiam: – Mam ciężko ranną, musisz się spieszyć. – Muszę? – oburza się lekarz i mówi coś jeszcze, ale jego głos tonie w tupocie ciężkich buciorów, dobiegającym z korytarza. – Musisz – powtarzam i dodaję z naciskiem, słysząc kroki w salonie: – Choć raz przestań zgrywać ważniaka, Schmitt! – Rojas? – Słyszę głos od drzwi sypialni. – Co ty tu robisz? Ardelli? Ktoś, pewnie sąsiedzi, musiał wezwać policję. Przypominam sobie naraz obrzękłe oblicze martwego Hayesa; odrywam telefon od ucha i odwracam się, z rozłożonymi rękoma i dłońmi uniesionymi na wysokość ramion. Wiem, że Ardelli mi nie uwierzy. Sama też bym nie uwierzyła. *** – Firma podesłała ci prawnika. – Ardelii spogląda współczująco, stawiając przede mną kubek. Siedzę po niewłaściwej dla zatrzymanych, policyjnej stronie stołu w pokoju przesłuchań. Cóż, siła przyzwyczajenia.

66

Herbasencja


– A potrzebuję go? – pytam, sięgając po kawę. – Miałaś już kiedyś sprawę o pobicie – przypomina. – Oceń sama. – Przestań pierdolić. – Upijam łyk obrzydliwej lury z posterunkowego automatu. – W czasie, kiedy Kovalsky została pobita, wdałam się w pyskówkę na skrzyżowaniu. Możesz sprawdzić zapisy z miejskiego monitoringu. Mogą mnie co najwyżej oskarżyć o nielegalny podsłuch. – Twoja sprawa nie wygląda tak prosto, jak ci się zdaje. – Ardelli przybiera jeszcze bardziej frasobliwą minę. – Sąsiedzi Hayesa widzieli, jak mu groziłaś. – Nie pogrywaj ze mną w ten sposób – syczę wściekle. – Za dobrze znam takie podchody. Sama przecież niejednokrotnie wciskałam zatrzymanym taki kit, myślę, jednak bez żadnej nostalgii. Detektyw kiwa głową w dziwaczny, nieokreślony sposób, ani przecząco, ani potakująco, bo tylko na tyle pozwala mu obrośnięta tłuszczem szyja. – Jak sobie chcesz – mówi. – Ale pamiętaj, że nie ja jestem twoim wrogiem. – Sięga do klamki, otwiera drzwi i rzuca do kogoś, oczekującego na korytarzu: – Mecenasie, pańska kolej. Z głupią, irracjonalną nadzieją spoglądam na wejście; podświadomie czekam, by na progu pojawił się Hayes. Wiem, że to niemożliwe, a jednak nie potrafię ukryć rozczarowania, gdy w drzwiach staje ktoś inny. Mężczyzna w garniturze od Armaniego, ze starannie wygoloną, błyszczącą czaszką. Thyssen, zastępca samego prezesa. – Zbieraj się – poleca oschle. – Wpłaciliśmy kaucję. Sprawy musiały skomplikować się bardziej, niż myślałam. *** Wyszorowani lepiej niż lekarze przed operacją i ubrani w jednorazowe kombinezony ochronne, zjeżdżamy z Thyssenem na poziom piwniczny reprezentacyjnego biurowca Petersson–Wolfe‘a. Milczymy; winda zatrzymuje się miękko, drzwi otwierają się bezgłośnie. Przed nami rozpościera się krótki korytarz. Thyssen z wymuszoną uprzejmością puszcza mnie przodem. Zatrzymuję się na oznaczonym jaśniejszym pasem fragmencie podłogi i pozwalam się przeskanować wbudowanemu w ściany detektorowi podsłuchów. Gdy mała lampka, umieszczona na wysokości wzroku zmienia kolor na zielony, bez słowa ustępuję miejsca Thyssenowi. Nie mam pojęcia, co tak ważnego chce mi zakomunikować, ale musi stanowić tajemnicę tak wielką, że rozmawiać będziemy w specjalnie przystosowanych do takich dysput pomieszczeniu, szczelnie ekranowanym i na wszystkie możliwe sposoby zabezpieczonym przed inwigilacją. Nowoczesne drzwi rozsuwają się gładko, lecz surowość wnętrza rozczarowuje, zbytnio przywodząc na myśl pokój przesłuchań, który opuściłam dziś rano, z tą różnicą, że nie ma zwyczajowego stołu. Jedynie dwa, ustawione naprzeciw siebie krzesła. Siadam, nie czekając na zaproszenie. Thyssen nie idzie moim śladem; spogląda z góry, obejmując dłońmi oparcie krzesła. – Oczywiście, zdajesz sobie sprawę, że nie powiedzieliśmy ci wszystkiego – zaczyna. – Oczywiście – przyznaję z przekąsem. Mężczyzna nie zwraca uwagi na towarzyszący odpowiedzi, ironiczny uśmiech. – Nie kwestionuję twoich dobrych intencji i wierzę, że namieszałaś w całej sprawie nieświadomie – mówi. – Jak najbardziej świadomie, Thyssen – odpieram przekornie. – Nie. – Kręci głową. – Nie znasz całej prawdy. Nie wiesz, że syn Resnicków urodził się z ciężkim defektem genetycznym, zwanym dystrofią Duchena. Przyznaj, nie miałaś o tym pojęcia. Wzruszam ramionami, jakby była to jakaś pospolita choroba, choć tak naprawdę słyszę tę nazwę pierwszy raz w życiu. – Co z tego? – pytam wymijająco. – Choroba jest nieuleczalna i niewielu z nią dotkniętych dożywa dorosłości. Zapewne nie zdajesz sobie sprawy, że zespół Thomasa Resnicka pracował nad sztucznym wirusem, wektorem dostarczającym do komórek mięśni gen, odpowiedzialny za produkcję dystrofiny. Uzyskali nanit,

Wrzesień 2014

67


bezpieczniejszy niż stosowane do tej pory, zawodne adenowirusy, a Danny Resnick był pierwszym chorym, poddawanym eksperymentalnemu leczeniu. Tom nie miał na Norę żadnego haka, myślę. Wystarczy, że zagroził, że przerwie leczenie małego i kobieta zgodziła się, by dzieciak po rozwodzie został z ojcem. Zaskoczona, nie odzywam się ani słowem, gdy Thyssen kontynuuje: – Chłopak zareagował na terapię nadzwyczaj dobrze i nie mieliśmy w planach jej przerywania. Nie wiem, czemu Nora zdecydowała się na szantaż. Zapewne dla pieniędzy. Dwukrotnie odegrała komedię z porwaniem, razem z tym najemnikiem, Estesem; za pierwszym razem nabrał się na nią Tom, za drugim – ty. A firma władowała w projekt Resnicka zbyt dużo środków, by pozwolić na przecieki. Puszczam mimo uszu zawartą w jego słowach pretensję. – Gówno wiesz. – Uśmiecham się szeroko, przekonana, że doskonale rozumiem żonę Resnicka. – Na pewno nie dla pieniędzy. Już prędzej chciała odzyskać dzieciaka. Po co inaczej miałaby wrabiać męża w morderstwo Jessiki Hammond? Jak inaczej, jeśli nie szantażem, mogła uzyskać dane o sposobie leczenia? Każda z konkurencyjnych firm przyjęłaby prezent z otwartymi ramionami i bez mrugnięcia okiem kontynuowała terapię Danny‘ego. Przecież to jasne. Thyssen gniewnie uderza dłońmi w oparcie krzesła, opanowuje się jednak w mgnieniu oka. – Nie płacimy ci za amatorskie psychoanalizy – syczy. – W takim razie, za co? – Rozkładam ręce, krzywiąc się ironicznie. – Za wykonywanie poleceń. Od teraz przestajesz zajmować się tą sprawą. Wracasz do zwykłych obowiązków szefa ochrony. Wstaję, mierząc Thyssena uważnym spojrzeniem spod zmrużonych powiek. – A zaginiony dzieciak? – pytam zimno. – Nie pracujesz już w policji, Rojas – oświadcza, jakbym o tym zapomniała. – Dla firmy liczy się to, że zapobiegłaś wyciekowi danych. Właściwie, tylko ta zasługa chroni cię przed natychmiastowym zwolnieniem. Za dziecko ponoszą odpowiedzialność jego rodzice, nie my. Zresztą, nikt nie zgłosił zaginięcia. Thyssen odrywa dłonie od krzesła i rusza do drzwi; natychmiast zstępuję mu drogę. – A Kovalsky? – pytam. – A Hammond, a Estes? – Przełykam ślinę, zbierając w sobie siły, by dodać: – A Hayes?! Mężczyzna patrzy na mnie wyzywająco. – Nie pracujesz już w policji – powtarza lodowato. Mija mnie i wychodzi. Przez moment pozwalam wzbierać złości bez przeszkód. Wyładowuję ją, znienacka chwytając krzesło Thyssena i rzucając nim o ścianę. Mebel odbija się od pokrytego specjalną okładziną muru z metalicznym brzękiem i spada na podłogę, nawet nie draśnięty. Dowiem się, kto cię tak urządził, młody. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić. *** Dopadam Schmitta przed Sheratonem. Przyglądam się z parkingu, jak pakuje walizkę do bagażnika taksówki. Gdy otwiera tylne drzwi samochodu, ruszam; podbiegam i pakuję się do auta, zanim jeszcze lekarz zdąży dobrze wsiąść. – Klinika uniwersytecka – rzucam do zbaraniałego taksówkarza. – Oszalałaś? – Schmitt otwiera szeroko oczy. – Za godzinę mam samolot. – Gówno mnie to obchodzi, doktorku – syczę. – Jesteś mi coś winien. – Co niby? – pyta urażony neurochirurg, ale zastyga w pełnym napięcia oczekiwaniu. Taksówkarz niecierpliwie bębni palcami w kierownicę, gdy odpowiadam, zniżając głos: – Muszę wiedzieć, kto pobił Mię Kovalsky. Poddasz ją mapowaniu. Bębnienie nagle ustaje. – Nie pozwolą mi już... – zaczyna lekarz. Przerywam mu od razu.

68

Herbasencja


– Pozwolą. Dyrektor kliniki jest przecież twoim kumplem ze studiów. – Pochylam się ku fotelowi kierowcy i ryczę na bezczelnie słuchającego nas taksówkarza: – No? Na co pan czeka? Jedź pan, do cholery! Mężczyzna odwraca się i spogląda na Schmitta pytająco. – Klinika – potwierdza zrezygnowany lekarz, a gdy samochód rusza, zauważa ciszej: – Zarzekałaś się, że więcej nie weźmiesz w tym udziału, Rojas. – Zmieniłam zdanie. – Rozsiadam się wygodniej, dodając: – A spróbuj mi wyciąć jakiś numer... – zawieszam znacząco głos. – Nie mam zamiaru. – Kręci głową. – Co innego technologia mapowania. Przekonałaś się już, że wspomnieniami można manipulować. To, co zobaczysz, może nie być prawdziwe. – Zaryzykuję – orzekam, dla uspokojenia skupiając wzrok na brudnych smugach na szybie samochodu. Czuję, że to, co zobaczę, mnie zniszczy, ale nie mogę się wycofać. Nie chcę. *** – W porządku? – Jak z oddali słyszę głos Schmitta. Długo wodzę nieprzytomnym wzrokiem po kątach i podłodze szpitalnego gabinetu lekarskiego, bojąc się ruszyć. Wciąż jeszcze otumaniony środkiem usypiającym umysł zaczyna rejestrować rwący ból przedramienia. Chwilę trwa, zanim zdaję sobie sprawę, że to Kovalsky napastnik złamał rękę, nie mnie. Mimo to ból nie znika, a nasila się jeszcze. Wkrótce dołącza się do niego tępe darcie potłuczonego ciała, sztywność puchnącej od uderzeń twarzy i nieokreślony na razie, ale coraz bardziej dojmujący lęk. – Rojas? – Schmitt podjeżdża do mnie na obrotowym krześle i przygląda się z troską, jak, z najwyższym wysiłkiem próbuję poruszyć palcami złamanej–niezłamanej ręki, a potem, gdy minie już pierwszy szok, że mi się udało, krzywię się z bólu. Neurochirurg wreszcie domyśla się, że cierpię. Wstaje, podchodzi do szafki z lekami, wyjmuje małą ampułkę z jakiegoś kolorowego pudełka. Słyszę, jak rozdziera foliowe opakowania igły i strzykawki, jak przełamuje szyjkę szklanej fiolki. Włosy stają mi dęba na głowie, serce zaczyna tłuc się o żebra, oddech pogłębia się i przyśpiesza, a po głowie krąży jedna myśl: uciekaj! Zsuwam się z leżanki, ale nie zdoławszy ustać na nogach, ląduję na czworakach na podłodze z nieskutecznie tłumionym, głuchym okrzykiem. – Co jest? – Schmitt odwraca się i zastyga, zaskoczony, z napełnioną strzykawką w dłoni. – Żadnych prochów – bełkocę. – To tylko lek przeciwbólowy, Rojas. – Nie chcę – warczę przez zaciśnięte zęby. Usiłując wstać, łapię się porzuconego przez Schmitta krzesła, ale odsuwa się, obarczone ciężarem mojego ciała. Nie rezygnuję; ponawiam próbę, podświadomie podkurczając złamaną u Kovalsky rękę. – Jak chcesz. Po Hammond nie odmawiałaś analgetyków, co cię nagle napadło? – Nie odpowiadam, więc Schmitt odkłada strzykawkę i pomaga mi usiąść, mówiąc: – Ból minie sam. To tylko kwestia czasu. – Patrzy na mnie z góry, wyraźnie zmartwiony, a po chwili dodaje cicho: – Mam nadzieję, że było warto. Kulę się na fotelu, dysząc ciężko. Dopiero po chwili dociera do mnie sens ostatniej uwagi lekarza. Na samo wspomnienie wykrzywionej wściekłym grymasem twarzy agresora oblewa mnie fala gorąca. – Nie – mamroczę, zginając się w pół. – Nie było... Schmitt marszczy brwi. – Nie widziałaś napastnika? – pyta z niedowierzaniem. – Widziałam, ale... nie znam go... Nie wiem, kto to, do jasnej cholery, jest... – jęczę, czując, jak zaczynają rwać mnie skopane ciężkim buciorem żebra Kovalsky. Wiem, do jasnej cholery, wiem kto to jest. Ale nie mogę się do tego przyznać Schmittowi. Nie teraz. Lekarz kręci głową z politowaniem, pochyla się nad biurkiem i, skrzypiąc długopisem, zaczyna bazgrać coś na recepcie.

Wrzesień 2014

69


– Zapiszę ci coś na ból. Weźmiesz albo nie, twoja decyzja. Jutro początek roku akademickiego, naprawdę nie mogę dłużej zostać. Od teraz musisz radzić sobie sama. – Nic nowego – mruczę. *** Czatuję w okolicach posterunku, przechadzając się tam i z powrotem, jak lunatyczka. Nie mogę wejść, jakby nigdy nic, do środka. Po tym wszystkim, co zdarzyło się ostatnio, nie ufam już nikomu. No, może poza jedną osobą; inaczej by mnie tu nie było. Ardelii wreszcie wyjeżdża z policyjnego parkingu, poznaję zdezelowany, stary wóz; ruszam i, obawiając się, że nie zdążę zwrócić na siebie uwagi detektywa, prawie wbiegam mu pod samochód. Grubas zatrzymuje się gwałtownie. – Oszalałaś, Rojas? – krzyczy, wysiadając. – Życie ci niemiłe? – Ostatnio, tak – stwierdzam i nie czekając na zaproszenie, pakuję się na miejsce pasażera. Ardelli wraca na miejsce, spoglądając na mnie pytająco. – Musimy pogadać – mówię. – Jadę do domu – oświadcza, jakby chciał się wymigać. Od starych czasów nic się nie zmieniło; on wie, że konszachty ze mną sprowadzają kłopoty, a ja wiem, że jego żona mnie nie cierpi. – Jedź, gdzie chcesz – prycham. – Nie bój się, nie wproszę się na kolację. To, co mam do powiedzenia, zdążysz usłyszeć po drodze. Ktoś w samochodzie z tyłu, któremu blokujemy wyjazd z parkingu, zaczyna przeraźliwie trąbić; gdy nerwus za nami w przypływie irytacji włącza koguta, Ardelii uruchamia wreszcie silnik. – Dobrze – oświadcza. – Mów, co ci leży na wątrobie, podrzucę cię pod biurowiec Petersson–Wolfe‘a. Ból w „złamanej” ręce nagle powraca, przeszywając całe ramię ostrym dźgnięciem, promieniującym aż do barku. – A mówiłeś, że nie jesteś moim wrogiem – stwierdzam z wyrzutem. – Nie jestem – przyznaje. – Mam dla ciebie dobre wieści: pojawił się świadek z Barelas. Widział, jak Hayes, zanim znalazł się w Rio Grande, rozmawiał na brzegu z jakimś facetem. Jeszcze nie wiemy, kto to był, ale zabezpieczyliśmy odciski opon, a na samochodzie trupa technicy znaleźli ślady lakieru z wozu, którym zapewne gość zepchnął auto z nieprzytomnym Hayesem do rzeki. Niestety, to bardzo popularna marka, więc poszukiwania właściciela potrwają. – Powiem ci, czyj mógł być ten wóz – szepczę, czując, jak oblewa mnie pot. – W zamian sprawdzisz dla mnie kilka rzeczy. – Dobrze się czujesz? – pyta nagle Ardelli, widząc, że zaczynam się trząść, a potem pośpiesznie otwieram okno po stronie pasażera i łapczywymi haustami wdycham powietrze. – To nic – burczę wymijająco. – Menopauza. Detektyw kiwa głową ze zrozumieniem. – Wiem, wiem. Moja żona też to przechodzi. Poproś lekarza, nich ci coś zapisze. Nie odpowiadam. Żadnych prochów, obiecuję sobie. *** – Nie mogłaś wybrać lepszego miejsca. – Ardelli wydyma wargi z niezadowoleniem. Wzruszam ramionami. – Masz coś przeciwko? – kpię. – Prędzej czy później i tak tu trafisz. – Na Fairview? – oburza się. – Możesz nie wierzyć, ale stać mnie na lepszy. Od razu udziela mi się jego ponury nastrój; poważnieję w jednej chwili. – Mogę – odgryzam się. – Obejrzę tylko grób i jesteś wolny. – Niedowiarek z ciebie – mruczy dwuznacznie, gdy przechodzimy przez bramę cmentarza.

70

Herbasencja


Zmierzcha, lecz zapadający po słonecznym dniu mrok gęstnieje opieszale. Mimo to, by przyjrzeć się kserokopii planu nekropolii z zaznaczoną lokalizacją całkiem świeżej mogiły, Ardelli wyciąga z kieszeni latarkę. – Tędy – oznajmia i rusza przodem, jakby faktycznie mu się spieszyło. – A, przy okazji, nikt nie zgłosił zaginięcia tego dzieciaka, ani jego matki. Sprawdzałem dwa razy. Dziwne, że ojciec... – Siedzi w areszcie, oskarżony o morderstwo – wyjaśniam, nie czekając, aż Ardelli skończy mówić. Tom Resnick przestał obchodzić firmę w momencie, gdy odkryłam, że użył ściśle tajnych wyników badań jako okupu, myślę z goryczą, ale nie dzielę się z Ardellim tymi wnioskami. Niektóre tajemnice zachowam dla siebie. – To gdzieś tutaj – oznajmia, wykonując niemrawy ruch ręką. – Pożycz. – Biorę z jego dłoni latarkę i kierując snop światła na ziemię, odczytuję napisy z kolejnych nagrobków. Nagle przystaję i stwierdzam nienawistnie: – To ten. Ray Estes. Pieprzony sukinsyn. – Słyszałaś, że o zmarłych nie mówi się źle? – Tym razem głos detektywa zdaje się być lekko rozbawiony. – Przecież wiesz, co myślę. – Dokumenty są w porządku – oponuje. – Przyczyna śmierci wiarygodna, papiery z sekcji bez zarzutu. – Przydałaby się ekshumacja. – Przysiadam, by przyjrzeć się mogile dokładniej i pocieram palcem zarys ciemnych liter, jakbym chciała je zetrzeć i sprawdzić, co znajduje się pod spodem. Dziwne, ale „złamane” przedramię nie boli, jak zwykło zachowywać się ostatnio, gdy intensywnie rozmyślam o sprawie. Nagle przychodzi mi do głowy irracjonalny pomysł, że ostatnie przeżycia przekształciły je w coś w rodzaju detektora; w takim razie, grób musi być pusty. – Ciało skremowano na prośbę rodziny, Rojas, a to znaczy... – ...że mam rację. – Wstaję i przez chwilę patrzę w jasny błękit nieba na zachodzie, po czym bezwiednie chowam latarkę Ardellego w kieszeni i mówię, starając się nie zdradzić, jak wielką odczuwam ulgę: – Możemy wracać. Pośpiesznie kieruję się ku bramie, detektyw, mimo tuszy, usiłuje nadążyć. – Dlaczego tak się upierasz? – woła za mną podejrzliwie. Nie zamierzam szerzej wyjaśniać tej kwestii, zwłaszcza, że po głowie wciąż jeszcze tłuką mi się słowa Schmitta: „To, co zobaczysz, może nie być prawdziwe”. Ale mimo wszystko czuję w obolałych kościach, że jest, tak samo, jak boję się uwierzyć, że śmierć dziecka, którą widziałam we wspomnieniach Estesa, zdarzyła się naprawdę. – Wygodny się zrobiłeś – rzucam przez ramię. – Pasuje ci szybkie zamknięcie sprawy, co? Nieważne, że po wolności chodzi morderca. Odfajkowane i koniec, można jechać na barbecue. – Na starość robisz się upierdliwa – drwi Ardelli i powtarza: – Dlaczego tak się upierasz? – Widziałam go – mówię w końcu. – Gdzie? – Dogania mnie na parkingu. – Wsiadał do samochodu nieopodal mieszkania Mii Kovalsky – kłamię, nie powiem przecież, że wciąż po żebrach wędrują mi echa kopniaków tamtego człowieka. – Nieprawda – wyrzuca z siebie Ardelii z lekką zadyszką. – W budynku naprzeciwko jest bank. Kamera obejmuje też wejście do apartamentowca; zarejestrowała tylko mieszkańców. – Zamyśla się, po czym dodaje: – I ciebie. – Masz przecież nagranie z podsłuchu – przypominam, ale na tle wciąż jaśniejszego nieba ciemne zarysy ramion mężczyzny unoszą się lekceważąco w górę. – Mógł wejść przez zaplecze któregoś ze sklepów na parterze – oponuję i z rozmachem otwieram drzwi samochodu, tak, że Ardelli musi niezdarnie odskoczyć. – Nie chcesz mi pomóc? Sama go znajdę. Pokaż mi tylko wszystko, co o nim masz. Wsiadam, ale zanim zdążę zamknąć drzwi, detektyw zaciska na nich grube paluchy. – Zacznij się leczyć, Rojas – radzi z politowaniem. Nie odpowiadam; pociągam tylko mocno drzwi do siebie, siłą wyrywając je z rąk Ardellego. Wiem, że nie zwariowałam. Przedramię zaczyna właśnie boleć. ***

Wrzesień 2014

71


Na pierwszy rzut oka La Joya wygląda na kolejną miejscowość widmo, ale nieliczne, niedbale rozrzucone między drzewami domostwa okazują się zamieszkałe. Pamiętam to miejsce, choć nigdy tu nie byłam, oczywiście nie na tyle, by odnaleźć ludzi, których szukam. To nie ten rodzaj znajomości, który zawiera się poprzez deja vu, albo chociażby oglądanie filmu, kryje się za tym efekt uboczny technologii Schmitta. To jasne, że nie mam prawa kojarzyć nigdy nie odwiedzanych kątów, a jednak bez zastanowienia zatrzymuję się przed budą, o której nawet bez spoglądania na wyblakły napis wiem, że kryje w swym wnętrzu urząd pocztowy jednej z najstaranniej zabitych dechami dziur na południe od Albuquerque. Moja wizyta ożywia na moment dwóch znudzonych staruszków, odwracając na moment ich uwagę od ryczącego wniebogłosy, czarno–białego telewizora. – Szukam domu Estesów – oznajmiam, przekrzykując spikera, komentującego powtórkę jakiegoś meczu. – Których? – Jeden z mężczyzn spogląda znad okularów. – U nas takich mieszka kilku. Dobre pytanie, myślę. Na szczęście dokładnie przestudiowałam kartotekę, pożyczoną od Ardellego. – Tych, których syn uciekł z domu, żeby zaciągnąć się do armii – wyjaśniam. – Aaa. – Drugi mruczy coś niezrozumiałego, przycisza telewizor i mówi: – Ale oni już nie żyją. – Ich dom stoi pusty – dodaje pierwszy. – Nieważne. – Kiwam głową, patrząc wyczekująco. – Chcę go obejrzeć. – Po co? – pytają prawie chórem. – Po nic – warczę, bo właściwie, sama nie wiem, co miałoby mi to dać, a w dodatku męczy mnie ta jałowa rozmowa. – Odziedziczyłam go – wymyślam na poczekaniu wiarygodne uzasadnienie. Krzaczaste brwi obu emerytów unoszą się wysoko. Mężczyźni, poczęstowani sensacyjną, jak na La Joya, wieścią, mają zapewne ochotę spytać o coś więcej, ale nie zamierzam brnąć dalej w wątłe konfabulacje. – Który to dom? – wracam do tematu. – Rudera na końcu ulicy – wyjaśnia któryś ze staruszków i mówi, patrząc na drugiego: – A to dopiero! Młody Estes też się ostatnio tu kręcił... Podchodzę bliżej i uważnie spoglądam w załzawione, wyblakłe oczy emeryta. – Kiedy? – pytam. – Nie pamiętam. Ostatnio. – Ale kiedy? Wczoraj, tydzień temu, miesiąc? – naciskam. – Nie wczoraj – orzeka, z wysiłkiem szukając czegoś w pamięci. – Dawniej, no, ostatnio. Nie pamiętam kiedy. Nie pytam o nic więcej; wiem, że w takich miejscach jak to, czas biegnie inaczej. *** Wąska uliczka kończy się nagle. Chyląca się ku ziemi ruina dawnego domu Estesów wita mnie szczerbami wybitych okien i powyrywanymi ze ścian deskami, tarasującymi wejście na zarośnięty dziką roślinnością plac. Wysiadam z samochodu, by się przyjrzeć mu się z bliska, ale budynek wzbudza we mnie tylko przelotne zaciekawienie, natychmiast przeradzające się w obojętność. Rozglądam się wokoło; sąsiednie domostwa majaczą gdzieś w oddali, a ku pierścieniowi drzew na horyzoncie prowadzi jedna, ledwo widoczna, wąska ścieżka. Bez namysłu korzystam z jej milczącego zaproszenia, krocząc przetartym przez dawnych mieszkańców szlakiem. Trakt kończy się jednak równie niespodziewanie, jak wcześniej szosa, ale idę dalej, klucząc między porozrzucanymi kępami pustynnej roślinności. Nie zastanawiam się, dokąd zmierzam; pozwalam prowadzić się przeczuciu i obcym wspomnieniom, bo, wciąż mam wrażenie, że widziałam już kiedyś tę okolicę cudzymi oczami. Docieram do uschniętego, zszarzałego od słońca i poskręcanego od wiatru drzewa. To gdzieś tutaj, myślę, rozglądając się, jakbym szukała czegoś, co dawno ukryłam. Zmierzcha; wszystkie budynki skryły

72

Herbasencja


się już za horyzontem, a odległe wielkomiejskie światła nie będą rozpraszać bezksiężycowej nocy, ale nie niepokoi mnie to ani trochę. Sięgam do kieszeni, ze zdziwieniem wyczuwając pod palcami obły kształt latarki Ardellego. Naciskam włącznik i gdy na piachu pojawia się okrągła, świetlna plama, ruszam dalej, tym razem powoli, krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w ziemię, omijając zawleczone przez wiatr gałęzie i porzucone przez ludzi śmieci. Nie zastanawiam się, ani skąd wiem, gdzie mam szukać, ani dlaczego jestem tak pewna, że to znajdę. Kłujący ból w niezłamanej ręce i coraz większy ciężar, przygniatający pierś, narastające z każdym przebytym metrem, upewniają mnie, że podążam w dobrym kierunku. Warstwa zruszonej gleby wyłania się z ciemności tak nagle, że o mało co, z rozpędu, nie stawiam na niej stopy. Przez moment, zaskoczona tak łatwo dokonanym odkryciem, zastygam w bezruchu, wstrzymując oddech. Nie przysiadam, by dotknąć palcami miałkiej, gdzieniegdzie tylko uklepanej pośpiesznie ziemi; omiatam tylko latarką widoczne wciąż kontury zruszenia, oceniając wielkość znaleziska, które musi być grobem. Nie ma innej możliwości, niewiadomą pozostaje tylko, czy mogiła zawiera jedno, czy dwa ciała. Podświadomy przymus poznania odpowiedzi zagłusza wszystkie inne instynkty i pęta rozsądek, każąc mi, po gorączkowym poszukiwaniu przydatnego narzędzia, zacząć kopać. Wiem, że łamię wszystkie zasady i zachowuję się tak, jakbym postradała zmysły, gdy wbijam w ziemię ostro zakończony fragment deski, by rozorać nim powierzchnię prowizorycznego grobu, a jednak nie potrafię przestać. Dłonie coraz mocniej zaciskają się na chropowatej powierzchni drewna, przeszywając skórę dziesiątkami drzazg, unoszący się pył wgryza się w zadawane palcom przez zadziory drewna rany, wnika pod paznokcie, osiada na wargach; czuję go na języku, w gardle, pod powiekami. Zaczyna dławić mnie równie mocno, jak coraz wyraźniejszy trupi odór, nabierający mocy z każdą nową rozharataną warstwą gleby. Dopiero, gdy w smudze światła rzuconej obok grobu latarki zaczynają jaśnieć długie włosy Nory Resnick, przestaję ryć. Z nagle obudzonym wstrętem odrzucam deskę za siebie, i, zapatrzona w zmieszane z ziemią, upstrzone czarnymi plamami pośpiesznie umykającego robactwa, blond kosmyki, z trudem łapię oddech. Przecieram brudną dłonią spocone czoło i, niespodziewanie dla samej siebie, szepczę: – Przykro mi, kotku... Tamci zapłacą mi więcej. Co jest? Poruszają się moje usta, ale w głowie słyszę ochrypły głos Estesa. Coraz mocniej czuję, że z technologią mapowania jest coś nie tak, bo choć nie mam prawa ich pamiętać, mózg zalewają mi przypływające z niebytu obrazy, które nie mogą być ostatnimi wspomnieniami mordercy. Przezwyciężając zawroty głowy, wstaję, wycieram dłonie o spodnie i drżącymi palcami wybieram numer Ardellego, ale zamiast sygnału słyszę tylko nagrany komunikat o braku zasięgu. Jak automat, nie korzystając nawet z pozostawionej przy grobie latarki, ruszam w drogę powrotną. Wsiadam do samochodu, karmiąc się złudną nadzieją, że staruszkowie nie zamknęli jeszcze poczty i uda mi się skorzystać z tamtejszego telefonu. Zanim przekręcę klucz w stacyjce, gdzieś z tyłu dobiegnie żałosne kwilenie. – Nie becz, mały. – Słowa same opuszczają moje usta. – Wracamy do domu. Włosy stają dęba na głowie; obracam się natychmiast, ale tylne siedzenia zastaję tak puste, jak je zostawiłam. Przez ułamek sekundy, zanim pojmę, że słyszę tylko śpiew jakiegoś spóźnionego ptaka, wbijam wzrok w fotele, rozczarowana, że nie widzę leżącej na nich, skrępowanej, skulonej dziecięcej postaci. Wiem już, że kryminalistycy nie znajdą w grobie Danny‘ego i rozumiem, dlaczego nikt nie zgłosił zaginięcia. Jak wyraził się Thyssen? „Chłopak zareagował na terapię nadzwyczaj dobrze i nie mieliśmy w planach jej przerywania”. Nie mieli w planach... Dranie. Czyżby Petersson–Wolfe przebił Norę Resnick? ***

Wrzesień 2014

73


Znowu kazano mi czekać. Złożyłam zeznania, nieznajoma para młodych śledczych wysłuchała ich z obojętnymi minami, podpisałam, co trzeba, a mimo to ponownie zamknięto mnie w pokoju przesłuchań. Nie martwi mnie to na razie, raczej niecierpliwi. Ardelli się nie pokazał, mimo, iż prosiłam stanowczo o rozmowę właśnie z nim; podobno wziął sobie dzień wolnego. Nie wierzę w to, nieobecność tłumaczę już raczej niechęcią do grzebania w mocno cuchnących sprawach, a ta stanowczo na taką wygląda. Siedzę bezczynnie, gapiąc się tępo na swoje zmęczone odbicie w lustrze weneckim w ścianie, z każdą chwilą nabierając przekonania, że po jego drugiej stronie siedzi ktoś, kto przygląda mi się równie intensywnie. Drzwi otwierają się w końcu, ale na widok osoby, która staje na progu, podrywam się z krzesła jak dźgnięta nożem. – Nie, Nellis – warczę, odruchowo się cofając. – Wynoś się! – Spokojnie – cedzi agent przez zaciśnięte zęby, starając się przechwycić moje spojrzenie. – Chcę tylko pogadać. – Nie mamy o czym. – Z całych sił unikam jego wzroku. – Będę gadać tylko z Ardellim! Wciąż się cofam, a agent, noga za nogą, powoli podąża za mną; gdy docieram do ściany z lustrem, dociera do mnie przerażający fakt, że przed Nellisem nie uda mi się umknąć. Jak powiedział Schmitt? Modulatory fal theta, przypominam sobie enigmatyczną nazwę wykorzystywanej przez BTI technologii i mimo woli zaciskam pięści. Mężczyzna dociera całkiem blisko, znajduje się już o krok ode mnie. W ostatniej próbie uniknięcia konfrontacji, odwracam się do lustra i bijąc pięścią w jego gładką taflę, krzyczę: – Ardelli, wiem, że tam jesteś, tłusta świnio! Zabierz ode mnie tego sukinsyna! Razem ze Schmittem upozorował śmierć Estesa, jest umoczony jak oni wszyscy! Wykończy mnie, Ardelli! – Tam nikogo nie ma, Rojas. – Słyszę nad uchem lodowaty głos Nellisa i czuję, jak mężczyzna zaciska palce na przegubach moich rąk. – A Ardellego wpędziłaś w kurewsko spore kłopoty... – Odpieprz się, skurwielu – dyszę, usiłując wyrwać się z uścisku agenta i za wszelką cenę nie pozwolić, byśmy znaleźli się twarzą w twarz. – Ile zapłacił ci Petersson–Wolfe? Nellis jeszcze ciaśniej opasuje mnie jarzmem swych ramion; zaduch taniej wody kolońskiej staje się nie do zniesienia. – Przestań pierdolić, płaci tylko tobie – syczy mi do ucha. – Mamy już na ciebie tyle, że bez trudu dostaniesz podwójne dożywocie. Kryminalistyków nie da się oszukać; i Hayes, i żona Resnicka zginęli już po śmierci Estesa. Że o skatowanej Kovalsky nie wspomnę... – Estes żyje – warczę. – Nie wrobisz mnie w to! – Mam pokazać ci nagranie z sekcji zwłok? – Słyszę. – Mam odtworzyć ci zapis z podsłuchu? – odgryzam się natychmiast. – Ktoś złożył jej wizytę przede mną. Słychać, jak wchodzi... – Słychać też, jak rozmawia i wychodzi – stwierdza sucho. – To byłem ja, Rojas. Potem, na nagraniu, słychać już tylko ciebie. Aż dziw bierze, że kobieta potrafi zmasakrować człowieka w trzy minuty. Zaszokowana, na kilka sekund przestaję stawiać opór i Nellis bez trudu odwraca mnie w swoją stronę. Od razu, wiedziona resztkami instynktu samozachowawczego, zaciskam powieki aż do bólu. – Nie dam się w to wrobić – syczę i, czując, jak oddech agenta parzy mi policzek, odchylam głowę. – Nie dam, słyszysz?! – Mało ci? W dniu, w którym zginął Hayes, to ty odprowadzałaś furgonetkę Estesa do miasta. Miałaś czas, żeby.... – Nad rzeką młodego widziano z mężczyzną – przypominam z wściekłością. – Nosisz krótkie włosy, Rojas. – Agent nagle rozluźnia uścisk. – Z daleka, po zmroku, można wziąć cię za faceta. Czuję, że Nellis odsuwa się nieznacznie; zdziwiona, lekko unoszę powieki, ale dla pewności wodzę wzrokiem po guzikach jego koszuli. Nie zostałam oficjalnie aresztowana, nie odczytano mi praw; zapewne nie mają na mnie aż tak dużo, jak mówi agent. Cieszyć się jednak nie mam z czego. „Nie ma winy, której nie da się udowodnić”, przypominam sobie jego słowa. Po głowie krąży mi jedna myśl: zyskać na czasie. – Czego ode mnie chcesz, do diabła? – szepczę, rozcierając pulsujące jeszcze od uścisku nadgarstki.

74

Herbasencja


– Wyjdziemy stąd razem. Nie będziesz sprawiać kłopotów, bo jak odstawisz mi, kurwa, jeszcze jeden taki cyrk, to od ręki załatwię ci biegłego psychiatrę. Ostrożnie podnoszę wzrok; spojrzenie agenta jest czyste. – Dokąd? – pytam. – Na wizję lokalną – odpowiada. Powoli kiwam głową. Mam jeszcze szansę, myślę z ulgą, choć pojęcia nie mam, co Nellis dla mnie szykuje. Bo coś szykuje na pewno. *** Światło dnia odziera San Felino z całej niezwykłości. Nie zaskakują już z nagła wyłaniające się z ciemności budynki, bo widać je z daleka, a zresztą poprzedzane są przez resztki rozsypanych ze starości, gorzej zachowanych gospodarstw. Chylące się ku ziemi płoty z pordzewiałej siatki i zapadające się dachy domów stanowią raczej opłakany, niż przerażający widok. Gdy samochód BTI zaskakująco gładko toczy się pokrytą gęstą siatką spękań szosą wprost do centrum widmowego miasta, z miejsca pasażera lustruję kolejne mijane rudery obojętnym wzrokiem. Wiem, że to kiedyś były czyjeś domy, ale nie potrafię wykrzesać z siebie ani krzty współczucia dla ich żałosnego losu; powoli zaczynam nienawidzić tego miasta. San–koszmar–Felino, San–koszmar–Felino, powtarzam w myślach. Przed pierwszym ze skrzyżowań Nellis hamuje i, nie spoglądając na mnie, pyta: – No? Dokąd teraz? Rozglądam się niespiesznie. – Nie jestem pewna – odpowiadam. – Za dnia wszystko wygląda inaczej. – Bez wygłupów, Rojas – warczy agent. – Prawo, lewo, czy prosto? To, kurwa, naprawdę takie trudne pytanie? Przez moment obojętnie spoglądam na majaczące na horyzoncie wzgórza, zdając sobie sprawę, że widzę je właściwie po raz pierwszy, po czym orzekam: – W lewo. Nellis skręca bez słowa, ale uliczka okazuje się ślepa; kończy się tuż przy całkiem nieźle zachowanym kościele. – Tutaj? – pyta agent. – Nie – stwierdzam. – Pomyliłam skrzyżowania. Mężczyzna klnie i zawraca samochód z rykiem silnika. Przez jakiś czas znowu podróżujemy w milczeniu. Nie zamierzam dłużej go przekonywać, że cała ta wyprawa jest tylko stratą czasu i że nigdy nie podniosłabym ręki na dziecko. Nellis z jakichś powodów uważa, że Danny Resnick nie żyje i żadnymi argumentami nie jestem w stanie wyprowadzić go z błędu. – W lewo? – pyta na kolejnym skrzyżowaniu. Kiwam głową, potwierdzając. Właściwie, wybrałam San Felino tylko ze względu na skąpą co prawda, ale jednak nadzieję na łatwiejszą ucieczkę i brak potencjalnych świadków nieuniknionej konfrontacji. Nie wiem, jak zachowa się agent, gdy nasze poszukiwania okażą się bezowocne, a zdaję sobie sprawę, że panujące wokoło pustki pasują także i jemu. Nie ręczę również za siebie, bo przyparta do muru, mogę nie cofnąć się przed niczym. Gdy naszym oczom ukazuje się na wpół zatarty napis, obwieszczający, że zbliżamy się do dawnej szkoły podstawowej, lewą rękę, od palców aż po barki, przeszywa mi ostry, rwący ból. Na szczęście szybko słabnie, rozpraszając się na żebrach, zanim zdąży spłycić oddech i zakłócić bicie serca. – Tutaj. – Niespodziewanie słyszę własny głos. Chcę wierzyć, że podświadomie wybieram parterowy budynek nieczynnej szkoły tylko dlatego, że łatwiej będzie się tu ukryć i walczyć. Wciąż jeszcze nie opuszcza mnie spokój, gdy Nellis zatrzymuje samochód na niewielkim, prawie dokładnie zasypanym piachem parkingu. Silnik gaśnie i przez moment osacza nas cisza tak doskonała, jakby na całym świecie nie istniało nic, poza San Felino. – Prowadź – rozkazuje Nellis, przezornie odpinając kaburę, ukrytą pod marynarką. Ruszam przodem, ostrożnie stawiając stopy na dywanie z drzazg, wiórów i pyłu, który kiedyś był podłogą. Tynk, grubymi warstwami opadając ze ścian, odsłania chropowatą fakturę drewna, przez

Wrzesień 2014

75


nieszczelności której bezczelnie sączy się do środka światło słoneczne. Przemierzamy wąski korytarz prowincjonalnej szkoły, usiany odartymi z naskórka farby, połamanymi szkieletami mebli, zaglądając do kolejnych sal, z których zostały siłą wywleczone. W zaduch rozsychających się powoli desek i rozszarpywanego przez wiatr tynku wdziera się duszący odór rozkładu organicznego, przybierając na sile z każdym kolejnym krokiem, by w końcu osiągnąć apogeum tuż pod jedynymi, zamkniętymi głucho drzwiami. Wiem, co może oznaczać, ale odsuwam tę ponurą myśl jak najdalej, ze wszystkich sił wzbraniając jej dostępu do świadomości. Z ociąganiem kładę dłoń na klamce i zastygam tak, obawiając się następnego kroku. – No? – Słyszę głos Nellisa za plecami. – Na co, kurwa, czekasz? Bez słowa popycham drzwi. Otwierają się z piskiem zardzewiałych zawiasów, płosząc przysiadające na parapetach nieistniejących już okien ptaki. Smród rozkładających się zwłok bez przeszkód bucha w nozdrza, gdy stając na progu, spoglądam w głąb klasy, wciąż jeszcze zastawionej porzuconymi przez uczniów ławkami. Przy jednej z nich, sprawiając wrażenie śpiących z głową opartą o blat, spoczywają zwłoki dziecka. Nie mam siły, by się ruszyć, pchnięta przez wkraczającego do klasy Nellisa wpadam na ścianę i, oparta plecami o mur, wpatruję się tępo w walające się pod stopami resztki. Gruz i wióry trzeszczą pod stopami agenta, gdy zbliża się do trupa i nagle cichną, gdy przystaje, by przyjrzeć się mu z bliska. Nellis nie mówi nic, zdaje się, że nawet nie oddycha; porażona tą złowróżbną ciszą, osuwam się po ścianie na podłogę. – To on. – Słyszę w końcu. – Danny Resnick. Niemożliwe, myślę. Pamiętam przecież, jak go odwoziłam, pamiętam więcej, niż chcę i powinnam. Odwoziłam go? Ja? Nie, to muszą być wspomnienia Estesa. A może Mii Kovalsky? A może... Jak wyraził się Schmitt? „To, co zobaczysz, może być nieprawdą”... San–koszmar–Felino, wyliczanka powraca i na stałe zadamawia się w mej głowie. Smród w jednej chwili staje się nie do zniesienia, czuję, że żołądek wywraca mi się do góry nogami, bezwiednie wbijam paznokcie w pokrywające podłogę śmieci i, zaciskając pięści, zagarniam wszystko, co wpada mi w palce. – To on – powtarza Nellis. Pierwszy krok, jaki stawia w moim kierunku, dudni mi pod czaszką jak grzmot i przeszywa ciało niczym prąd. Zbieram resztkę sił, podrywam się i biegnę przed siebie, ale energii starcza mi tylko na pokonanie korytarza; na zewnątrz padam na czworakach na piach i pozwalam, by podchodzący już pod gardło żołądek zwrócił resztki kawy, którą piłam niedawno w „Daddy‘s Diner”. – Weź się w garść, Rojas. – Nellis staje nade mną i obojętnie przygląda się, jak wymiotuję. – To nie ja – bełkoczę, wycierając rękawem usta. – Nie ja! – Nie ty – przyznaje. – Wskazuje na to zaawansowany stopień rozkładu zwłok. Mógł to zrobić Estes, wściekły, bo go wykiwali, albo dzieciak umarł w wyniku jakiegoś błędu medycznego. Ale Vincent Hayes i Nora Resnick to, niestety, ty. I Mia Kovalsky to też, niestety, ty. – Nora Resnick? Blefujesz, sukinsynu – syczę. – I to nieudolnie. – Na pewno? „...jeśli to wszystko okaże się tylko marnej jakości inscenizacją, dostaniesz ode mnie w swoją uroczą mordę jeszcze mocniej, niż rano od tego faceta...” – Nellis recytuje moje własne słowa ze stoickim spokojem. – Naturalnie, nie robiłaś tego wszystkiego z własnej inicjatywy. Kazali ci to zrobić, ale jako świadek w sprawie będziesz bezużyteczna. – Nieprawda – jęczę, chwytając z trudem powietrze. – Pamiętałabym! – Niekoniecznie. Nie powinienem ci tego mówić, ale moje śledztwo tak naprawdę nie dotyczy już szpiegostwa, bo żona Resnicka i Estes nie zamierzali przecież wywieźć wyników badań z kraju, a eksperymentów Petersson–Wolfe‘a z pewnymi technologiami, zakazanymi przez prawo federalne. Między innymi, z niebezpiecznym procesem, zwanym progresywnym nadpisywaniem niepożądanych wspomnień. Słyszałaś o nim? – Nie – cedzę przez zaciśnięte zęby, powstrzymując następną falę mdłości. – I nic dziwnego. – Agent kuca tuż obok mnie. – Z założeniu miał być stosowany w psychiatrii do osłabiania wpływu traumatycznych przeżyć, ale szybko znaleziono dla niego też inne zastosowania... Pracodawcy zachowali się w stosunku do ciebie wyjątkowo perfidnie. Nie uprzedzili Schmitta, że uczestniczysz programie. Dlatego teraz nie potrafisz odróżnić własnych przeżyć od wspomnień innych ludzi. – Nie uczestniczę w żadnym programie! – krzyczę, bijąc pięścią w piach.

76

Herbasencja


– Rojas, ta technologia pozwala na coś w rodzaju maskowania wybranych wspomnień innymi. Zapewne nie pamiętasz nie tylko zabójstwa Hayesa i Nory Resnick, ale też tego, kto ci je zlecił... – Jessiki Hammond też pewnie nie pamiętam, co? – warczę. – To też pewnie ja? – Nie. – Nellis kręci głową. – To Estes. Żona Resnicka, niejako przy okazji, kazała wspólnikowi pozbyć się rywalki i sama dostarczyła mu broń męża. Zapewne nie mogła znieść, że jej syna ma wychowywać jakaś głupia babysitterka. Biorę głęboki wdech, czując, jak ból rozsadza mi żebra. Zaraz... zaawansowany stopień rozkładu zwłok, powiedział. Danny musiał zginąć jeszcze przed Hayesem i Resnick. „Nie planowaliśmy przerywania terapii...” A może chłopak faktycznie nie zginął, ale wykończyła go eksperymentalna terapia Petersson–Wolfe‘a i firmie pozostało tylko jedno: pozbyć się świadków? I jeszcze ta pewność siebie Nellisa. Za szybko i za łatwo rozpoznał w tamtym trupie zaginionego dzieciaka, myślę. – Co ze mną będzie? – pytam cicho, neurotycznie zaciskając w dłoniach potężne garście piachu. – Oskarżą cię o podwójne morderstwo i pobicie. A to, że zaprowadziłaś mnie do zwłok Danny‘ego, wystarczy, by postawili ci jeszcze zarzut współudziału. Na miejscu twojego adwokata starałbym się o orzeczenie niepoczytalności – radzi całkiem szczerze i natychmiast dodaje: – Myślę, że nie będzie z tym większych problemów. Nie odpowiadam. Kątem oka zauważam, że Nellis zamierza wstać. Podrywam się pierwsza i ciskam piachem prosto w oczy mężczyzny. Agent klnie, odruchowo zaciska powieki, i wtedy rzucam mu się do gardła, zanim jeszcze zdąży podnieść dłonie do oczu. Z impetem powalam go na ziemię i zrudziałym cyrklem, znalezionym na szkolnej podłodze zadaję cios za ciosem. Dźgam pierś, potem miejsce tuż poniżej grdyki, aż zmieni się w czerwoną, bluzgającą krwią miazgę, zatapiam ostrze z boku szyi, tam, gdzie pod skórą pulsują nabrzmiałe od upału naczynia, rozdzierając je jak papier. Zadaję ciosy tak długo, aż ręce Nellisa, którymi bezskutecznie usiłuje się bronić, opadną bezwładnie na piach i zaczną drgać w konwulsyjnym tańcu. „Aż dziw, że kobieta potrafi zmasakrować człowieka w trzy minuty”, przypominam sobie jego słowa i z wściekłością wbijam ostrze cyrkla w bijące jesz-cze ostatkiem sił serce agenta. – Nikogo nie zabiłam, słyszysz? – krzyczę. – Nikogo! Padam na piach tuż obok, dysząc ciężko. San Felino znów ogarnia martwa cisza. San–koszmar–Felino, krąży mi po głowie wyliczanka Hammond; jej rytm zaskakująco sprawnie uspokaja oddech i oczyszcza umysł. Gdy w końcu podnoszę się, by wtaszczyć ciało martwego agenta do bagażnika, nie muszę już walczyć z kąsającym ciało, fantomowym bólem, bo ów ból gdzieś znika. Zadziwiające, ale nie czuję żalu, wstydu, wyrzutów sumienia, tylko bezczelną ulgę, że uwolniłam się od tego człowieka. Przeszukuję jego ubranie, ale zabieram tylko telefon, po czym z bezwstydnym zadowoleniem wyrzucam baterię i niszczę aparat. Zanim wsiądę do samochodu agenta, bardziej dla zasady, niż z rzeczywistej potrzeby, zacieram czerwone ślady na piachu i najdalej jak tylko potrafię, ciskam narzędzie zbrodni na rozciągającą się tuż za ogrodzeniem pustynię. Cała jestem umazana krwią, ale nie martwi mnie to. I tak zamierzam jechać przed siebie, aż do zmierzchu, potem w jakiś skuteczny sposób pozbyć się samochodu z ciałem. Zaszyć się gdzieś, przeczekać zamieszanie, po czym odszukać Raymonda Estesa i zawlec go, żywego lub martwego, na najbliższy posterunek. Samochód po raz ostatni podskakuje na wyboistym wyjeździe z miasteczka i wytacza się na równą nawierzchnię szosy, prowadzącej do Grants. W oddali zaczyna majaczyć, drgając w rozgrzanym powietrzu, zarys jakiegoś przysadzistego budynku. Jasna, rozmazująca się w upale plama szybko nabiera kształtów przydrożnego baru. Mijając go, czuję, jak głód skręca mi wnętrzności i jak bardzo pragnę kawy. Zwracam natychmiast i zatrzymuję wóz na parkingu przed „Daddy‘s Diner”, ale zanim wysiądę, rzucam okiem na własne ubranie, upstrzone wielkimi, brunatnymi plamami, i na dłonie, szczelnie obtoczone zaschłą już, choć gdzieniegdzie lepką od potu, czerwoną warstwą. Co jest, do jasnej cholery....? Zerwane z uwięzi serce znów pochodzi do gardła, dławiąc i zapierając dech. Rany boskie, skąd tu tyle krwi?!

Wrzesień 2014

77


Salamandra Zwycięstwo Chaosu

W SALONIKU

Zawiasy zaskrzypiały złowieszczo. Zajrzałam do środka przez uchylone lekko drzwi; wewnątrz panował nieprzenikniony mrok. Smuga światła z korytarza wydobyła z ciemności fragment dywanu, upstrzonego plamami z kakao. Dobra nasza, pomyślałam, ostrożnie wślizgując się do Saloniku. Nie zamknęłam za sobą drzwi, obawiając się, że zdradzą moją obecność jakimś niepotrzebnym jękiem. Oczy powoli przywykały do ciemności, lecz pozostałymi zmysłami od razu wyczułam kłębiący się wokoło Chaos. Zdążyłam co prawda, przywyknąć do jego obecności już wcześniej, ale tej nocy panoszył się bardziej niż zwykle. Gdy ostrzegawczo zaczęły swędzieć mnie jaskrawe plamki na pokrytej maskującą czernią pasty do butów, salamandrzej skórze, zrozumiałam, że Chaos jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. W powietrzu wyczuwałam ostrą woń zwierzęcej sierści, wzbogaconą subtelną nutą markowego alkoholu. Niuchałam dalej, rozpoznając w mig duszącą woń kurzu, zbierającego się na oczekujących na recenzję tekstach. Czym prędzej spojrzałam w stronę, z której dobiegał ów aromat; na stercie papierzysk beztrosko drzemała, pochrapując z lekka, postać z włosami spiętymi w dwa, sterczące po bokach kucyki. Tak, muszę uważać, by nie zbudzić Heleny i jej kota, pomyślałam. Uspokojona, łapa za łapą, ruszyłam ku wielkiemu regałowi, zawalonemu od podłogi aż po sufit, opasłymi tomami Teabooków i niezliczonymi egzemplarzami Herbasencji. Ostrożnie stawiałam kroki, unikając porzuconych w imprezowym szale, ozdobnych wachlarzy, kocich zabawek i pustych torebek po gumiżelkach. Nagle coś poruszyło się w mroku; zastygłam w bezruchu, wytężając słuch. Ktoś ziewnął, ciszę rozdarło rzucone półgłosem przekleństwo, po czym usłyszałam gniewne słowa: – Gdzie ona jest, do jasnej cholery? Zadrżałam; czyżby ten człowiek wiedział o mojej obecności? Bose stopy tajemniczego osobnika niemrawo zadudniły po podłodze, by po chwili energicznie zaszurać po dywanie. Człapanie wyraźnie się zbliżało; czym prędzej czmychnęłam pod fotel i odetchnęłam z ulgą. Zbyt pochopnie; osobnik, który niczym lunatyk kluczył po pokoju, szukając czegoś usilnie, nagle zatrzymał się, mrucząc triumfalnie: – A, jest! Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że spod fotela wystaje mój ogonek, zdradzając bezpieczną, zdawałoby się, kryjówkę. Wszystko stracone, zdążyłam pomyśleć, zanim jeszcze poszukiwacz, schwyciwszy koniuszek ogona, szarpnął mocno. Atakowane przez łobuzów salamandry bez żalu pozbywają się tej części ciała; i tym razem nie zdarzyło się inaczej. Zszokowany lunatyk zaniemówił z wrażenia, patrząc ze zdziwieniem na to, co pozostało mu w dłoni, po czym splunął z obrzydzeniem i usłyszałam: – Co to ma być? To nie jest moja fajka! Dalej wypadki potoczyły się szybko: skonsternowany, cisnął ogonem o ziemię i cofając się, wpadł na śpiące na podłodze, bure wilczysko. Zdezorientowany wilk poderwał się jak oparzony, by drapać, szarpać i kąsać, a miotając się wściekle, potrącił okrągły stoliczek. Z przewróconego mebla wprost na dywan spadła szklana kula, by potoczyć się gładko ku posłaniu kota Heleny i wyrywać mruczka z błogiego snu. Przerażone zwierzę skoczyło na kanapę, zatapiając pazury w pióropuszu lekko przywiędłych liści marchewki, zdobiącym kapelusz drzemiącej tam recenzentki Anaris. Przestraszona dziewczyna zamachała rękami, przeganiając kota, po czym odrzuciła precz kapelusz, trafiając, niestety celnie, w nos Heleny. Zaskoczona właścicielka Saloniku z hukiem spadła ze sterty papierzysk; w tej samej chwili rozszalały kot, popychając framugę lekko uchylonego okna, przypadkiem otworzył je na oścież.

78

Herbasencja


Przeciąg rozniósł kartki po całym pokoju, a ścigający własny ogon wilk, pośliznąwszy się na nich jak na lodzie, z impetem przesunął fotel, pozbawiając mnie schronienia. Sunąc wraz z meblem, Bury wylądował ostatecznie na salonikowym regale, a gwałtowne uderzenie strąciło z półek większość upchniętych tam niechronologicznie gazet. W tym feralnym momencie poszukiwacz fajki samą siłą woli, bez dotykania włącznika, zapalił lampę i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapanował spokój. Zdemaskowano mnie, pomyślałam z rezygnacją. Nie dało się nie zauważyć mojego czarnego cielska na tle białych, zapisanych drobnym maczkiem, rozsypanych bezładnie kartek. Wściekli bywalcy saloniku poderwali się z miejsc i otaczali mnie coraz ciaśniej, nie pozostawiając drogi ucieczki. – I co ty tu robisz? – spytała podejrzliwie Helena. – I co ja robię tu? – zadałam pytanie samej sobie, by zyskać na czasie. Udając zawstydzoną, frasobliwie podrapałam się po głowie. Nie mogłam wyjawić prawdziwego celu mej wizyty; od zachowania jej w tajemnicy zależy przecież przyszłość internetowej literatury. – I co ty tu robisz? – niespodziewanie odezwał się ludzkim głosem wilk, gdy już wygrzebał się spod sterty Herbasencji. – Że szukacie świeżynek słyszałam – odpowiedziałam pokrętnie. – By tekstami swymi zacnymi Salonik w sieci rozsławiały. Przybywam oto, początkująca bujdopisarka, by szeregi sieciowych literatów zasilić. Skłoniłam skromnie głowę, by podkreślić, jak wielka jest moja determinacja i jak bardzo mi na tym zależy. – O tej porze? – spytał rzeczowo osobnik, nie bez kozery zwany Unplugged, ten sam, który włączył lampę, nie korzystając z pomocy prądu. Jak na komendę, wczorajsi imprezowicze, wykrzywiając cierpiętniczo fizjonomie, wszyscy na raz, złapali się się za bolące głowy, patrząc na mnie z wyrzutem. – No tak – orzekła Anaris. – Zauważyliśmy, że ktoś buszuje po Saloniku nocami. Nie to, żebyśmy mieli coś przeciwko, ale nie możesz wpadać w bardziej cywilizowanych godzinach? – Postać płaza pisującego prozę nocą tylko przybieram – oznajmiłam ze smutkiem. – Za dnia... Zły czar zamienia mnie w człowieka. – Właściwie – orzekła Helena po chwili intensywnego namysłu, ogarniając spojrzeniem piętrzące się w saloniku pozostałości po wyjątkowo udanym Chaosie – lepiej wpadnij wieczorem. Skinęłam głową, zadowolona. Uśpiłam ich czujność i nie odgadli, że przybywam z tajną misją zaszczepiania w Saloniku zarodków porządku. Nocami poumieszczałam je pomiędzy kartami salonikowego księgozbioru; oczekują teraz na tajny sygnał do wzrostu. Rozpanoszą się jak bluszcz, oplatając wszystko dookoła okowami ładu i symetrii. Nic to, że dziś niechcący wywołałam Chaos jeszcze większy niż zwykle; to było jego ostatnie zwycięstwo. Ja wam jeszcze pokażę!

- Że szukacie świeżynek słyszałam – odpowiedziałam pokrętnie. – By tekstami swymi zacnymi Salonik w sieci rozsławiały. Wrzesień 2014

79


a j nz

e c Re

Marta Grzebuła „Poznać prawdę” Wydawnictwo e-bookowo 2014

Marta Grzebuła, pseudonim Jarzębina, to autorka m. in. takich tytułów jak „Dzień, który nie miał jutra”, „Epizod na dwa serca”, „Obsesja” czy „ Dotykając nieba”. W swoich książkach pisze o trudach życia, pozornie prozaicznych problemach, sile przyjaźni, miłości i przywiązania rodzącego się między ludźmi. Oprócz podróżowania po otchłani prozy jej dusza pląta się po zakamarkach poezji, czego owocem jest ponad czterysta wierszy. Prowadzi również bloga, którego znajdziecie pod adresem: http://martagrzebula.blog.onet.pl/ . „Poznać prawdę” opisuje losy Amandy oraz Basi. Kobiety przyjaźnią się od czasów szkolnych, kiedy to tworzyła się ich niezłomna paczka, żyjąca według zasady „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Bohaterki to typowe młode dziewczyny, którym los nie szczędził wrażeń, w okresie, który większość z nas spędza na odnajdywaniu siebie, dzikich balangach, pierwszych krokach na drodze zwanej dorosłość. Amanda to cicha, skromna kobieta, która sensu życia upatruje w szczęściu swojego partnera, Bartka. Wpatrzona niczym w obrazek w jego wielkie ego i brak skrupułów, nie dostrzega, że poświęcenie studiów i szaleńcza harówka, mająca na celu utrzymanie ukochanego studencika prawa, niczym dobrym nie zaowocuje. Choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że Bartek

80

Herbasencja


jest palantem do potęgi entej, Ama buja w obłokach zauroczenia. Oczywiście do czasu. Gdy ukochany kończy studia rzuca jedną z naszych głównych bohaterek, niczym worek kartofli… i to akurat w momencie, gdy ta chciała powiedzieć mu, że zaszła w ciążę. Jak Amanda poradzi sobie w tej sytuacji? Czy uda się jej przetrwać? Czy znajdzie oparcie w rodzinie i znajomych? Czy podniesie się po tak wielkim ciosie? I najważniejsze: czy jej serce otworzy się jeszcze na miłość? Basia to całkowite przeciwieństwo Amandy. Twardo stąpa po ziemi, nie daje sobie w kaszę dmuchać, głośno domaga się swoich praw i bez skrupułów walczy o szczęście najbliższych. Choć odnajduje swoją drugą połówkę, zachodzi w ciążę, ma fantastyczną rodzinę i przyjaciół, niestety i dla niej los przygotowuje przykrą niespodziankę, która niszczy te wspaniałą idyllę. W ciągu paru sekund dziewczynie wali się na głowę cały świat. W wypadku samochodowym ginie ukochany Piotr oraz rodzice. Skazana na etykietkę samotnej matki, żywi się wspomnieniami o ukochanym, tworząc w swoim sercu pustelnię, na której znajduje się maleńka oaza dla dziecka i przyjaciół. Choć tak od siebie odmienne, Amanda i Basia są dla siebie niczym siostry, gotowe na wszystko, aby pomóc tej drugiej. Po burzach młodości, los stawia na ich drodze małżeństwo, z którym łączą je nie tylko niemal rodzinne więzi, ale również przykre cienie przeszłości. Gdy na horyzoncie pojawiają się Piotr i Paweł, serca dziewczyn powoli zaczynają otwierać się na męskie wdzięki. Czy pozwolą sobie na chwilę szaleństwa? Czy strach przed zranieniem będzie słabszy niż podszepty miłości? Jak na całą sytuację zareagują dzieci Basi i Amandy? Czy złamane serca, można jeszcze skleić? Książka zdecydowanie skierowana do kobiet, które potrzebują chwili wytchnienia, oderwania się od własnych problemów, bez badania zawiłości wymagających lektur. Mieszcząca się w kanonach literatury obyczajowej, sprawia, że czujemy się, jakbyśmy siedziały na plotach z koleżanką albo oglądały kolejny z polskich tasiemców. Wszystko za sprawą bohaterek, które momentami przyprawiały mnie o szereg głupich min, wyrażających wielkie niedowierzanie. Choć miłe, potarmoszone przez los, będące wzorem dla swoich dzieci, często zachowują się jak zbuntowane nastolatki, które z niewiadomych powodów wybuchają gniewem czy łzami. Zdecydowanie brakuje im drugiego dna, czegoś, co sprawiłoby, że nie byłyby, aż tak zwyczajne. W końcu w książce szukamy odskoczni, a nie kolejnej relacji z życia naszych znajomych. Postaci Piotra oraz Pawła również mnie nie przekonały. To, czego dowiadujemy się o nich na początku, nie zostaje w żaden sposób zakłócone, pobudzone, czy też podkoloryzowane. Mogliby chociaż zostawiać skarpetki na podłodze, żeby delikatnie nadwyrężyć schemat księcia na białym koniu. Tego, co najbardziej mi brakowało, to dobry, mocny punkt kulminacyjny. To właśnie w nim zachowanie jednej z głównych bohaterek było nad wyraz absurdalne, niepodyktowane żadną logiką. Rozumiem emocje, napięcie, zły czas i miejsce, ale dlaczego akurat taka reakcja? Pytać nie warto. Gdyby autorka dopieściła atak Basi, może nadała mu szersze komplikacje, które mogłyby tłumaczyć jej nierozwagę, przełknęłabym to, ale w takiej sytuacji, po prostu nie czaję, o co kaman. Świat przedstawiony ogranicza się do niektórych ulic Wrocławia oraz obrzeży. Raz znajdujemy się w zatłoczonym mieście, raz odpoczywamy w urokliwym pensjonacie, gdzie pszczoła snuje się leniwie, a czas zatrzymuje się w miejscu. Momentami zbyt cukierkowo, ale ja to kupuję, w szczególności, gdy za oknem wrzesień otula niebo deszczowymi chmurami, a robotnicy budzą nad ranem podczas budowy kolejnego wieżowca. Jeżeli należycie do osób, które przy każdej literówce zgrzytają zębami, to nie jest książka dla was, gdyż nie raz natknęłam się na taki kamień podczas lektury. Jeśli szukacie powieści z głębszym dnem, potrafiącą wcisnąć w fotel, niedającą zasnąć oraz mającą „to coś, czego inne nie mają”, nie marnujcie swojego czasu. Jednakże, drogie panie, nie skreślajcie jej ze swojej czytelniczej listy, jeżeli spędzacie czas na podróżach, gdyż jest to książka idealna do jazdy autobusem, gdzie myśli płyną swobodnie w kilometrowych korkach, znakomita do poduchy, gdy sen ucieka przez komin, wyborna podczas opalania, gdy słońce opala nam ostatnią szarą komórkę. Monika wyrazoneslowami.wordpress.com

Wrzesień 2014

81


a j nz

e c Re

Éric-Emmanuel Schmitt „Ewangelia według Piłata“ ZNAK Literanova Kraków 2014

„- Wątpić a wierzyć, to jest to samo, Piłacie. Tylko obojętność jest ateistyczna.” — Eric Emmanuel Schmitt „Ewangelia według Piłata” NOWA DROGA Są książki, które intrygują tytułem. „Ewangelia według Piłata” jest tego doskonałym przykładem. Poncjusz Piłat znany nam jest przede wszystkim jako postać z Nowego Testamentu, który (wg Ewangelii) zatwierdził wyrok śmierci wydany na Jezusa przez sanhedryn. Wykazał się przy tym wielką hipokryzją, ponieważ umywając od wszystkiego ręce, chciał zrzucić całą winę na Żydów. W książce Erica Emmanuela Schmitta ta historia jest dokładniejsza. Autor opisuje jak Piłat odnajduje drogę do poznania i celebrowania dobra. Pokazuje jego drugą, lepszą stronę, o której przecież historia głucho milczy…

82

Herbasencja


Mogłoby się zdawać, że historia Chrystusa z Nazaretu jest już zużyta. W końcu wiele razy jego postać pojawiała się w literaturze. Między innymi pisał o nim przecież Michaił Bułhakow! Słynny „Mistrz i Małgorzata” jest dla mnie wciąż lekturą, do której podchodzę z pewnym pietyzmem. Tym chętniej sięgnęłam po powieść Erica Emmanuela Schmitta. Ciekawiło mnie, jak autor zmierzył się z tematem i dlaczego książkę nazwał takim, a nie innym tytułem. Przecież wielu ludzi może pomyśleć, że jest to apokryf. Że autor celowo nazwał tak książkę, by ludzi odciągnąć od wiary… Moi drodzy, nic bardziej mylnego! Ewangelia (z gr. εὐαγγέλιον) dosłownie oznacza „dobrą nowinę” i chyba nie potrafiłabym inaczej nazwać tej książki, którą mam dzisiaj przed sobą. Autor postarał się, by ta lektura stała się dla nas czymś więcej, niż tylko lekcją o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa. Pokazał inne oblicze Mesjasza. W książce mamy do czynienia z Jeszuą z Nazaretu. Jest on nam przedstawiony jako niezbyt utalentowany cieśla, któremu w życiu towarzyszy jedynie pustka… Dlatego szuka miejsca na ziemi, które mógłby wypełnić. Obraz Boga, którego przedstawia nam Éric-Emmanuel Schmitt, jest na wskroś ludzki. My często zapominamy, że jesteśmy przecież stworzeni na Jego obraz i podobieństwo. I wątpimy w siebie. W swoją naturę. Czujemy się samotni. Niechciani. Pełni wad. A autor stara przekazać się nam odwieczną prawdę, że swój cel, swoje powołanie, a nawet i swojego Boga… musimy znaleźć sami. Tak jak to zrobił Jeszua. Jednym z ważniejszych motywów w „Ewangelii według Piłata” są wątpliwości. Stephen King napisał kiedyś: „Trzeba umieć wyłączyć światło i leżeć w ciemnościach. Trzeba wierzyć, że się zrobiło to, co inni zrobiliby tobie. Trzeba się rozprawić z własnymi wątpliwościami, bo wiesz, że nie zawsze będzie się palić światło.” I jestem pewna, że Eric Emmanuel Schmitt właśnie to miał na myśli pisząc tę powieść. Chciał powiedzieć, że przyjdą w życiu momentu, w których nie da się wyjaśnić. Które będą pełne pytań: dlaczego. W których światło zgaśnie. Ale to wszystko, co będzie później… To wszystko wciąż zależy od nas. W podobnej sytuacji znalazł się tytułowy Piłat. Śmierć Joszui znacznie wpłynęła na hermetyczny świat Piłata. „Ewangelia według Piłata” to obraz duchowej przemiany, której stajemy się naocznymi świadkami. To historia o podróży, prawdzie, miłości, o poszukiwaniach, a także o tym, jak wiele siły i możliwości człowiek ma w swoich dłoniach. Ta książka jest ważna, bo uczy nas myśleć. Uczy nas otwierać oczy tak, by nie tylko widzieć drzewo. Ale by i usłyszeć, dlaczego to drzewo widzimy. Jest to pierwsze pełne wydanie książki Erica Emmanuela Schmitta. W Polsce „Ewangelia według Piłata” została po raz pierwszy wydana przez Wydawnictwo Literackie, ale to wydanie nie zawierało dziennika autora, w którym Eric Emmanuel Schmitt opisuje swoją pracę (dodam: dość trudną i zawiłą) nad powieścią. Szczerze polecam właśnie to wydanie Wydawnictwa Znak. Myślę, że dzięki temu rozszerzeniu możemy zobaczyć autora od tej bardziej prywatnej (nieznanej) nam strony. Książka została przekazana przez Wydawnictwo Znak Literanova, za co jeszcze raz dziękuję. Katarzyna Sternalska recenzencki.wordpress.com

To historia o podróży, prawdzie, miłości, o poszukiwaniach, a także o tym, jak wiele siły i możliwości człowiek ma w swoich dłoniach. 83 Wrzesień 2014


a j nz

e c Re

Angela Carter „Czarna Wenus” Wydawnictwo Czytelnik Warszawa 2000

„Ona nie ma ust, które można by całować, nie ma rąk, które potrafiłyby pieścić, tylko kły i pazury drapieżnej bestii. Dotknąć jej ciała, połyskującego jak minerał w zimnym blasku świecy, to sprowokować jej uścisk; posłuchaj jej niskiego, słodkiego głosu, zanuci ci kołysankę domu Nosferatu.” Angela Carter, Pani Domu Miłości Od momentu, kiedy pierwszy raz usłyszałam o Angeli Carter do momentu, w którym w moje ręce w końcu trafiła książka jej autorstwa minęło jakieś piętnaście lat. Tak długi okres jest zastanawiający o tyle, że od pierwszego momentu miałam ochotę zapoznać się z twórczością tej autorki. Myślę jednak, że to oczekiwanie było konieczne. Mając naście lat zdecydowanie nie potrafiłabym docenić tego, co trafiło do mnie wraz z malutkim tomikiem o tytule „Czarna Wenus”.

84

Herbasencja


Pierwsze spotkanie z Angelą Carter miało charakter filmowy. Jako nastolatka zafascynowana byłam filmem „Towarzystwo wilków” (reż Neil Jordan, 1984). Historia stworzona ze zręcznie złożonych w całość opowiadań z wilczym motywem miała w sobie niesamowitą magię, hipnotyzowała. I choć dzisiaj efekty specjalne trącą okropną myszką, do tej pory do filmu wracam z przyjemnością. Nadszedł więc w końcu czas, aby skonfrontować wizję i scenariusz, których Carter była współautorką, z pierwowzorem literackim. Nie byłam przygotowana na to, co dostałam. Spodziewałam się bardziej klasycznych historii w typie fantasty. Może czegoś w typie C. S. Lewisa albo Lewisa Carola. Tymczasem okazało się, że Angela Carter to… coś jedynego w swoim rodzaju. „Czarna Wenus” to właściwie cztery zbiory opowiadań, wydane w Polsce pod wspólnym tytułem, dlatego poszczególne opowiadania znacznie się od siebie różnią pod względem treści. Najwięcej jest chyba reinterpretacji klasycznych bajek: „Kopciuszka”, „Kota w butach”, „Pieknej i bestii”i wielu innych. Mamy też opowiadania obyczajowe, czy historyczno-biograficzne, jak tytułowa „Czarna Wenus”. Mimo rozbieżności tematycznej wszystkie łączy to, co mnie zachwyciło – język. Tłumaczka, Aleksandra Ambros wykonała niesamowitą pracę. Czytając opowiadania Angeli Carter miałam wrażenie, że poznaję literaturę zupełnie na nowo. To nie jest książka, którą połyka się szybko tylko po to, żeby odkryć „co było dalej”. Tutaj język jest na równi z fabułą. Są zdania, które czyta się po kilka razy, bo tak niesamowicie smakują. Zdania jak zaklęcia, które rzucają czar na czytającego. Słowa, które odurzają niczym wino. A pod tymi słowami nie ma akcji, jest życie. Życie, w którym czasem nie dzieje się nic, czasem autorka tylko chce nam wmówić, że nic się nie dzieje, a czasem coś się działo kiedyś. Opowiadania Angeli Carter rzadko dają się wpisać w schematy. Często to jedynie fascynujące opisy, w których przemyca historie tak zmyślnie, że dopiero po lekturze widzimy, jak z nami zagrała. Potrafi przy tym ubrać w słowa to, co my często tylko przeczuwamy. Lęki i uczucia, których nie potrafimy nazwać. W opowiadaniach Carter stajemy twarzą w twarz właśni z nimi, ale rozebranymi na czynniki pierwsze, w pełni uświadomionymi. Mówi się, że proza Angeli Carter to proza feministyczna i jest to prawda. Ale nie jest to fanatyczny feminizm, wytykany i wyśmiewany w naszej codzienności. Jest to dążenie do pokazania kobiety w całej okazałości. Z dobrymi i złymi stronami, różniącej się od mężczyzny, ale jednak nie gorszej od niego. Jej bohaterki nie są heterami i wojowniczkami. To istoty delikatne, zagubione, często bezbronne, ale jednak w pełni świadome swej kobiecości i nie obawiające się samodzielnego myślenia. Jak Czerwony Kapturek, która słuchając opowieści o dziewczynie zagryzionej przez wilki dlatego, że nikt jej nie uratował, pyta: Dlaczego sama się nie uratowała? Nieustannie dziwi mnie, że autorka, która w krajach anglojęzycznych ma status gwiazdy, jest tak mało znana w Polsce. Może jest zbyt mało „rozrywkowa”? Może zbyt „fantastyczna” dla zwyczajnych czytelników, a za mało dla wielbicieli fantastyki? A może właśnie na tym polega jej czar, by odkrywać ją niczym ukryty przed nachalnym rozgłosem skarb? Bo ja właśnie tak się czuję, widząc „Czarną Wenus” na mojej półce. A tuż obok czeka już „Marianna i barbarzyńcy”… Agata Sienkiewicz

Zdania jak zaklęcia, które rzucają czar na czytającego. Słowa, które odurzają niczym wino. Wrzesień 2014

85


Niepoważny Portal Okołoliteracki „Herbatka u Heleny“ ogłasza konkurs na opowiadanie

ROMANS NA WESOŁO Do zdobycia: Czekamy na teksty, których głównym motywem jest romans. Obowiązkowo w konwencji komediowej. Możecie mieszać gatunki literackie, ale temat konkursu musi być na pierwszym planie. Czas i miejsce akcji dowolne. Limit znaków to 72 000 (40 stron znormalizowanego maszynopisu). Prace nie mogą być wcześniej nigdzie publikowane (czyli nigdzie w internecie także).

Termin: 30.09.2014 r. Zasady i regulamin:

http://www.herbatkauheleny.pl/news.php?readmore=225

Nagrody sponsoruje:


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Ania Ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 Anna onichima http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=411 Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 basiam http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=528 brutalka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=463 Dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 jakub http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=21 krwistaczerwien http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=194 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 podstuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87 prosiaczek http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=486 Salamandra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393 Smaug http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418 snowflake http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=131 szeptun http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=471 tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

Skład:

Agata Sienkiewicz

fotografia na okładce: Agnieszka Makarow

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl

Wrzesień 2014

87


www.beezar.pl wydaje.pl wolneebooki.pl czytajzafree.pl www.rw2010.pl issuu.com

www.herbatkauheleny.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.