Herbasencja - listopad 2014

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Piotr Stpicki Wierny 5 Jakub Tomkiewicz ...Pozostaje tylko wyobraźnia 6 Marcin Lenartowicz Kastig. 7 Marcin Sztelak Nadrealizmy 8 Mniemane 9 Kryptomateria 9 Ostatnia posługa. Na ławce 10 Anna Musiał Mezenchyma 11 demaskacja 12 lemniskata 12

Pojedynki literackie: LIMERYKI 13

Proza

Jarek Turowski Warzywa 14 Piotr Grochowski Biob 17 Anna Musiał Nocny Łowca 28 Agnieszka Osikowicz-Chwaja Gość w dom, Bóg w dom 30 Barbara Mikulska ... co tobie niemiłe 45 1. miejsce konkursu „Romans na wesoło“: Bezpłodność remisyjna 51 Anna Chudy Konkurs „Przepis na Halloween” – 1. miejsce 71

Pojedynki literackie: miniatury prozatorskie

Temat: materiały - Sebastian Skorupski 73 Temat: równość - Przemek Morawski 74 Temat: egoizm - Bartłomiej Dzik 75 Temat: powietrze - Anna Chudy 76

Temat: landrynka - Bartłomiej Dzik Temat: wódeczka - Przemek Morawski Temat: szamanka - Jakub Bajer W saloniku Temat: kotlet - Mariola Grabowska Helena Chaos Jak to było z pewnym turniejem... 77

Recenzje

Carlos Ruiz Zafón „Książę mgły” (Rec. Monika) 80 María Duenas „Olvido znaczy zapomnienie“ (Rec. Katarzyna Sternalska) 82

Stopka Redakcyjna 85

2

Herbasencja


Marudzenie Helli Tak właściwie lubię listopad. Pomijając momenty, gdy muszę wyjść na zewnątrz w pluchę i wichurę, co na szczęście jeszcze się tego listopada nie zdarzyło. Moim zdaniem jest to najbardziej klimatyczny miesiąc w roku. Zaczyna się świętem zmarłych, które jest drugim moim ulubionym ze wszystkich świąt (tak, chodzę na cmentarz zapalać znicze, ale późno, kiedy już ludzi jest bardzo mało i wtedy można poczuć naprawdę, czyje to święto). Do tego listopadowe powietrze ma w sobie coś naprawdę niesamowitego, konkurować z nim może chyba tylko pierwsze tchnienie wiosny. No i jeszcze w listopadzie są dwa dodatkowe dni wolnego! Kosmos! W październiku łapie się ostatnie ciepłe wieczory, grudzień to już przedświąteczna gorączka. Za to listopad jest jak dla mnie idealnym miesiącem, żeby bez wyrzutów sumienia spędzać wieczory pod kocem, z herbatą i książką. Czyż nie? Listopadowa Herbasencja natomiast jest tradycyjnie trochę straszniejsza od pozostałych numerów (choć pamiętam, że na wiosnę trafił nam się numer z samymi horrorami). Może nie rzucamy flakami i częściami ciała, co sugeruje okładka, ale nastrój grozy czuć w prozie zdecydowanie. Na dzień dobry miniatura Jarka Turowskiego, który z horrorami kojarzony jest bezsprzecznie. Potem, może mniej grozy, ale za to sporo zapierającej dech w piersiach akcji, czyli cyberpunkowy „Biob” Piotra Grochowskiego. Anna Musiał debiutuje w naszej prozie opowiadaniem „Nocny Łowca”, przywodzącym na myśl wiktoriańskie horrory. „Gość w dom, Bóg w dom” Agnieszki Osikowicz-Chwai to z kolei „terror emocjonalny”. Choć opowiadanie można by nazwać mianem „fantasy obyczajowe”, autorka gra na uczuciach czytelnika jak na perfekcyjnie opanowanym instrumencie i dlatego to opowiadanie polecam Wam szczególnie. Nie odpoczniecie także przy pierwszym z tekstów Barbary Mikulskiej - „... co tobie niemiłe”. Zło jest tutaj oczywiste, namacalne i bardzo bliskie, a każdemu zdaniu towarzyszy niepokój. Żeby jednak Was zupełnie nie zamęczyć, drugi tekst autorki, „Bezpłodność remisyjna”, to odwrotność wcześniejszych klimatów, a dokładnie zwycięskie opowiadanie z konkursu „Romans na wesoło”. Podsumowaniem prozy jest natomiast zwycięski tekst konkursu „Przepis na Halloween”, autorstwa Anny Chudy, który udowadnia, że nie trzeba wielu stron, aby napisać coś naprawdę dobrego. W tym numerze znajdziecie też pierwszą dawkę limeryków i kolejną miniatur z naszego turnieju literackiego. Długie wieczory, więc i do poczytania wiecej!. Na koniec przypominam, że listopad na Herbatce jest miesiącem dla debiutantów. Czekamy więc na tych, którzy jeszcze u nas nie publikowali, ponieważ najlepszy debiut tego miesiąca zostanie nagrodzony oraz opublikowany w grudniowej Herbasencji! Miłego listopada! Helena Chaos

A ja coś wiem! A ja coś wiem!

Listopad 2014

3



Piotr Stpicki (potisz) Mówią na mnie Człowiek Zagadka. Pewnie dlatego, że moje wiersze, przynajmniej w większej części, są przepełnione symbolami. Urodziłem się na Saskiej Kępie, podejrzewam, że magia tego miejsca rzeczywiście działa na mieszkańców. Oczywiście, jak każdy poeta amator pragnę, by moja twórczość została zauważona, nie tylko w sieci. Zobaczymy czy marzenia będą miały odzwierciedlenie w przyszłości, która ma wiele wspólnego z weną - nigdy nie wiadomo co przyniesie.

Wierny komendy wypowiadane szeptem zapowiadały dłuższy spacer w ciemności bez lęku przez futro do kości zgody pożegnalnej kolacji szczekam o dobrą drogę na krzyż choć kazałeś nie czekać z pełną miską

szczekam o dobrą drogę na krzyż

Listopad 2014

5


Jakub Tomkiewicz (TomK) Ur. 92‘. Daty śmierci jeszcze nie znam, ale mam nadzieję, że poznam jako ostatni i pierwszy z kolei. Nie umiem o sobie pisać, a szanuję tusz i atrament przez miłość do prozy, zatem oszczędzę go na siebie. A pozostawię miejsce na kilka strof. Serce mam z kamienia, pech chciał, że z piaskowca.

. .Pozostaje tylko wyobraźnia Jest taka pustka, po której zostaje tylko wyobraźnia. Odkrywanie nigdy nie poznanego. Zatrzymanie w bezgraniczności. Falujemy układem myśli zaprzęgniętych w gwiazdy. Choć skrajności szarpią nas do łez, głaszczemy krawędzi wszechświata. By przebyć pustkowia skropione implozją i wchłanianiem. Nie wsiąknąć w siebie, a ostać na powierzchni. Tafla jeziora, w którym topiliśmy koszmary, teraz otula spokojem niebo w niej zaszyte. I drzewa są zbyt blisko siebie, by móc rozłożyć gałęzi. Między mną, a duszą jest przestrzeń, którą przemierzyć mogę jedynie milczeniem.

Tafla jeziora, w którym topiliśmy koszmary, teraz otula spokojem niebo w niej zaszyte.

6

Herbasencja


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Kastig. Najmniejszy nawet przebłysk mógłby stać się epicentrum - bo przecież igły, jak dziura w płocie nić, czy inny przejaw symbiozy, nawlekany na suche już palce. Tratwa, z powykręcanych stawów, uspokaja, że to wreszcie już - że tak. Na nienazwane pytania, każdy możliwy przebieg wydarzeń, ma tę samą odpowiedź: śniadanie, a potem kres.

Na nienazwane pytania, każdy możliwy przebieg wydarzeń, ma tę samą odpowiedź

Listopad 2014

7


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Nadrealizmy W głowie lęgną słowa nieparzystokopytne. Zapisane zupą pomidorową na kartce lustra tracą sens i rozmach. Po podłodze toczą talarki monet, a może kiełbasy myśliwskiej. Gaszę światło w całej dzielnicy, magiczna różdżka albo zwarcie. Na styku świtań. Z rzeczy pewnych – rano przetrę oczy, zęby, bulgocząc. Dzień spłonie w rękopisie. Popiół do płatków. Kawa. Okno. Wyjście awaryjne. Utrata zmysłów, dalej zwana poezją, bez wiary w kompozycję. Jak wyżej, jak niżej, et cetera. Dobranoc dniu wywrócony na nice.

8

Herbasencja


Mniemane Dzieją się niecuda, brak wskrzeszeń, rozmnożeń, w zamian sporo przejść przez może jutro, za tydzień, miesiąc. Nawet z piekła nie zadzwonią, cyrografy wyszły z mody. Żując chleb powszedni odpuszczamy sobie. Winy i niewinny. Błagalne modlitwy gubią adresata. Śpiąc snem przerywanym – dziękczynimy. Bez sił na amen, choćby wymamrotane, przez zęby wbite w garść ziemi, tą do przysypania.

Kryptomateria Druga strona strony pierwszej: Numeracja snów, rodzą się na koniuszku języka, obrzeżu łóżka. Niepokalane. Powietrze jak kryształ, gęste, coraz trudniej oddychać. Drogi do wyboru, jak najbardziej rozstajne. Kurz. Skutek i przyczyna. Pierwsza strona strony drugiej: Pewne miejsce w statystykach, po przecinku. Gruba, ciągła kreska, natrętne buczenie. Powrót. I niech będzie lekka, in pace.

Listopad 2014

9


Ostatnia posługa. Na ławce Poeta poecie podkłada poduszkę pod głowę. Namaszczenia i kadzidła, śmierdzące niemożebnie, ale to na marginesie. Moja droga odmierzona sekwencjami sygnalizacji. Biegnę, choć bez szans, ani prawa pierwokupu. Zwyczajnie odpadam w przedbiegach. Są, oczywiście, odwieczne pytania nurtujące męską część ławeczki. Takie jak: czy zakonnice noszą staniki. Patrz pani, szóstej nie ma, a ci pod drzwiami warują. Spragnieni. Człowiek człowiekowi odmierza, nierówną miarką. Czasami zapali świeczkę, częściej zdmuchnie ogarek.

Są, oczywiście, odwieczne pytania nurtujące męską część ławeczki. Takie jak: czy zakonnice noszą staniki.

10

Herbasencja


Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.

Mezenchyma Tonight I wanna give it all to you In the darkness* przegrzanie synaps. znów kotłujemy się niepozorni we wczorajszej pościeli. świat ma smak benzydaminy, ściany kolor przydymionego szkła. odbija się od nich światło – dopiero co przenikło przez zasłony i skórę, przeszło przez nas na wylot, uderzyło w strunę. wydaje mi się, że jutro miasto zamknie nas tu na dobre. odgrodzi od jesiennego powietrza, spadających liści, co jak dzieci przyssane do piersi, lgną do podłoża. wymieniamy się mocą etanolu: kiedy wkroczy w usta, gardło, przeleje się przez ciało, dotrze do nas świadomość zbliżającej się nocy. byłem kiedyś sam, miałem dwadzieścia lat, dwadzieścia dni, dwadzieścia wierszy do napisania. KISS nie wystarczy. tej nocy planujemy poszerzyć listę przebojów, linię bioder, zmniejszyć odległość języków. nikt przecież nie będzie pytał ciszy o pozwolenie.

Listopad 2014

11


demaskacja od kiedy jesteśmy pewni, że nauczyliśmy żółwie latać, a trawy przysłaniają nieba, przychodzi do nas zadośćuczynienie. na przekór temu, co w nas zakiełkowało. wepchnięci w bukowe ławy rysujemy ustami morze; zbyt wielkie, by się w nim odnaleźć. dla porównania: nasze dłonie zbyt małe, by pomieścić miłość. a jeśli ja, półślepy i niedomagający, bez zająknięcia wymienię wszystkie kraje świata i ośmiotysięczniki, na których tak naprawdę nigdy nie stanął człowiek? czy dzięki temu będę bardziej gotowy na przyszłość? popycha nas rewolucja, wszystkie kobiety Moneta wychodzą spod parasolek, biorą do ręki broń. tylko ja stoję, nie w pełni sprawny, malując morze. na brzeg je prowadzą. na brzeg.

lemniskata nad nami kwadryliony. pod: ziarna wślizgują się w otwarte rany. możesz mnie solić, możesz smakować, przyjmować, wkładać do ust jak kawałek chleba po podróży, z której nie chciałeś wrócić. białe pęki kluczy podrygują na wietrze. białe pęki kluczy dzwonią w rytm kościelnej wieży. dwunasta rozbija bębenki; tylko obcy przechodnie, co wpadają tu czasem po pamiątkowe zdjęcie, wydają się być szczęśliwsi. kwadryliony nad naszymi głowami. mogłabym się na nich uczyć tabliczki mnożenia. rysować linię, która obiegłaby cały świat, okrążyła Ziemię. skończyłaby się tuż pod naszymi stopami. szum wody rozprasza sny, twoje kroki zwiastują ucieczkę. wszędzie białe pęki kluczy i klucze za oknem; odlatują witając rychłą jesień. a teraz przynieś mi list. przynieś pocałunki – daj chwilę odpocząć. światło, które wędruje we mnie podchodzi pod serce. w telewizji mówią, że wojna; na korytarzu, że noc. wiem już: podbiegną cicho, poruszą milion myśli. te obce wyprze ciało, własne zmielą na proch.

12

Herbasencja


Pojedynek na limeryki Zwycięzcy pierwszego etapu

Temat: landrynka

Temat: wódeczka

Bartłomiej Dzik (Dziko) „Gorzka słodycz“

Przemek Morawski (podstuwak) „Mił0ść“

Rozpustnik przebiegły z Żeszczynki niewinne uwielbiał dziewczynki. Z chemikiem do spółki na gwałtu pigułki przerabiał różowe landrynki.

Pewien cynik się wzbraniał od miłosnych uniesień. Bo miłość jak wódeczka – tłumaczył w Odessie Wpierw uderza do głowy, Czyni świat kolorowym, A później się kończy z głową w sedesie.

Temat: szamanka

Temat: kotlet

Jakub Bajer (jakub)

Mariola Grabowska (Ania Ostrowska)

Na Wschodzie Dalekim pewna paniusia spotkała pandę, co w majtki siusia. Pod nosem coś szeptała, wypiła łyk kakaa. „Nie wyszło“ - zmieniła ją w strusia.

Ricardo, najpierwszy kochanek w Barcelonie, zdyszany, rad by spocząć już na damy łonie, gdy z nagła przypływ chęci rozkosznie nozdrza nęci. Oważ dama? Skądże! Świeżych kotletów wonie!

Listopad 2014

13


Jarek Turowski (Hanzo) Urodził się w 1990 r., mieszka na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie S-F i opowiadania obyczajowe. Jego literaccy idole to: Stephen King, Cormac McCarthy, Lovecraft oraz Poe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Próbował swoich sił w selfpublishingu, jest autorem e-booka „Za progiem“. Na papierze zadebiutuje pod koniec 2013 roku, w zbiorze opowiadań „Człowiekiem jestem“, gdzie ukaże się jego opowiadanie „Witamy po reklamach!“.

Warzywa

horror

Błąd w sztuce... Jezierski splunął z pogardą, kiedy zorientował się, że znienawidzone słowa znowu obijają się wewnątrz jego czaszki. Wysuszona na wiór ziemia przyjęła łapczywie płyn. Aż dziw, że spomiędzy luźnych, brązowych grudek nie dobyło się siorbnięcie. Lepka od wysiłku i gorąca ślina zapadła się w spragnioną glebę. Mężczyzna zamachnął się motyką i ciął w młody pęd jakiegoś badyla, które zapewne snuło makabryczne plany zawojowania ogródka. Ponawiał uderzenia, dopóki nie ujrzał podziabanych korzeni, przywodzących na myśl białe witki meduzy. Wygrzebywał pokaleczone szczątki intruza, zachodząc w głowę, jakim cudem chwasty nadal niestrudzenie uprzykrzają mu życie pomimo utrzymującego się od kilku dni, czterdziestostopniowego skwaru. Po raz enty, odkąd zaczął uprawiać warzywa, pomyślał, że to nie jest wcale taka prosta sprawa, jakby się mogło wydawać. Ale uspokaja. Daje poczucie spełnienia. Przynosi radość do znienawidzonego życia. Wyprostował się i kontynuował obchód. Chwilę później spostrzegł kolejne badyle. Znowu rozpoczął unicestwianie rośliny od cięcia motyką. Rozżarzone powietrze drżało nad pedantycznie równymi rzędami warzyw, co w jakiś dziwaczny sposób kojarzyło się z linią elektryczną wysokiego napięcia. Z nieskazitelnie czystego nieba lał się żywy ogień, oślepiający i jakby skwierczący: cichutko, na granicy zmysłów. Jezierski pielił niezmordowanie. Gdy uporał się z chwastem, natarczywe słowa rozbrzmiały znowu w jego umyśle niczym zepsuta płyta. Błąd w sztuce... Błąd w sztuce... Błąd w sztuce... — Sam, kurwa, jesteś błąd w sztuce, zasrany kurduplu — wycedził gniewnie, wyobrażając sobie niewysokiego mężczyznę w elegancko skrojonym garniturze od Calvina Kleina. Zasrany kurdupel siedział za skromnym biurkiem ustawionym w kącie klitki, którą nazywał szumnie swym gabinetem. Fałdy tłuszczu wylewały mu się z mankietów koszuli, a jajowata głowa lśniła spod przepoconych włosów zaczesanych tak, by zamaskować łysinę, co przynosiło wręcz odwrotny efekt. Jezierski nie pamiętał już nawet, jak nazywał się ten gruby konus, lecz jego słowa zapamiętał aż nazbyt dobrze. Błąd w sztuce.

14

Herbasencja


Bez dyskusji, bez apelacji, bez słowa sprzeciwu. Koniec genialnej, piętnastoletniej kariery najlepszego neurochirurga w kraju; faceta, który walczył o najbardziej beznadziejne przypadki; gościa, który niejednokrotnie ratował na sali operacyjnej nawet tych, mających szansę na przeżycie bliskie zeru; kolesia, któremu matki ze łzami w oczach dziękowały za to, że ich pociechy żyją. I chodzą, choć wszyscy prócz Jezierskiego zarzekali się, że chodzić nie będą. Bezdyskusyjny koniec. I wie pan co, panie Jezierski? Lepiej w tej sprawie nie grzebać, bo śmierdzi ona z daleka. Cuchnie wczorajszą, całonocną balangą, a dokładniej wódą i, jakby tu rzec, zapach wydaje się dobywać z pańskich ust, co może potwierdzić wiele osób, mijających pana feralnego dnia w szpitalu. Jeśli tego mało, proszę bardzo, na dokładkę, interesujący fakt z życiorysu denata — człowieka, któremu spierdoliłeś pan kręgosłup na sali operacyjnej. Wdowa po tym mężczyźnie to nie kto inny, jak pańska eks. Eks! Kurwa, nieźle powiedziane, co? Jezierski parsknął zdegustowany. Żeby to jeszcze ją pamiętał. Oblicze zlało się z mozaiką twarzy innych „eks“, które liczyły na przejażdżkę Porsche, a ambitniejsze może nawet na wspólny wypad na jakąś prestiżową imprezę dla VIPów. Jezierski nigdy nie wszedł w relacje z jakąkolwiek kobietą na dłużej niż jedną noc. No, chyba że impreza przedłużyła się ponad dobę, lecz były to nieliczne, ekstremalne przypadki. Nie pamiętał Wiktorii i nie miał najmniejszego powodu, by umyślnie spartaczyć operację jej mężulka. Po latach zastanawiał się, czy miała przynajmniej ciasną. Nie pamiętał, choć miał nadzieję, że tak — w końcu przez tę sukę został udupiony na amen. Przez nią i niepozornego, zasranego kurdupla, który zza swojej fortecy od Calvina Kleina zrelacjonował mu pamiętnego dnia zaistniałą sytuację w sposób sugestywny, jednoznaczny i chamski, zupełnie nielicujący z jego nijakim wyglądem. Odpuść Jezierski, zatwierdź błąd w sztuce, złóż podpis i odejdź z roboty, zanim ktoś dokopie się do prawdziwego gówna, bo wtedy może skończyć się gorzej. Ciesz się, że eks jest łakoma na hajs i woli wyłudzić od ciebie kasę, niż szukać sprawiedliwości. Doceń to i odejdź. Nie docenił tego, lecz odszedł. Po długiej walce, stoczonej sam ze sobą na kanapie przed ogromnym płaskim telewizorem, gdzie siedział bity tydzień, zalewając się whisky w sztok, budząc się półżywy, patrząc na kalejdoskop dup w jakości HD i oddalając się jedynie za potrzebą. Kiedy podpisywał wymówienie, dyrektorka szpitala doradziła, by kupił domek gdzieś na ustroniu, poświęcił się jakiemuś hobby, może ogrodnictwu, otworzył przychodnię, z czasem ustatkował się, bo nie jest już pierwszej młodości i żył spokojnie. Zrobił wystarczająco dobrego, aby zwolnić, a o pożegnalnym incydencie ludzie nie gadają zbyt wiele (jasne — pomyślał wtedy). Częściowo usłuchał. Sprzedał apartament i Porsche, przeprowadził się do domku na zabitej dechami wichurze. Szybko zrozumiał, że pozbawiony prestiżowego wozu i z pierwszymi nitkami siwizny we włosach nie podupczy jak za dawnych lat, lecz znalazł szczęście tu, między ukochanymi warzywami. Wyhamował. Przychodnia przynosiła nienajgorsze dochody, bo po okolicy rozeszła się wieść, że „przyjechoł doktór ze miasta i dobrze lyczy“. Czasem pomacał w robocie jakiegoś młodego cycka, a potem pielił w pocie czoła i pielęgnował warzywniak. Z ogrodu był dumny jak cholera. Nigdy w życiu nie przypuszczałby, że ma smykałkę do warzyw. Czy rozpamiętywał gościa, który zmarł na stole operacyjnym? Nie. Wspominał wiele rzeczy, ale tamtego faceta nie zrobiło mu się nawet nigdy żal. Pokrętło emocjonalne Jezierskiego znajdowało się w tym przypadku na profesjonalnej pozycji OFF. Ot, gdyby zacytować mędrca–kurdupla: błąd w sztuce. I tyle. Błąd w sztuce... Uderzył w spieczoną od żaru ziemię tak mocno, że poczuł igiełki bólu pod opuszkami palców. Stary odcisk pękł bezgłośnie, po drewnianym stylisku motyki pociekła ropa zmieszana z krwią i czymś przezroczystym, może wodą, którą bezlitosne słońce wyciskało ze wszystkiego co żywe. Odrzucił na bok kolejny chwast, wyprostował się i potarł kark. Usłyszał trzaski niemłodego już kręgosłupa... ...i coś jeszcze. Cichutki szmer, jakby ktoś skradał się za jego plecami.

Listopad 2014

15


W żyłach Jezierskiego zawrzała adrenalina. Obrócił się gwałtownie i uchylił do tyłu. W ostatniej chwili. Poczuł powiew wiatru na policzkach, zakończenie metalowego pręta przefrunęło dosłownie centymetry od jego twarzy. Drugie uderzenie, tym razem bekhendowe, sparował motyką. Kroplówka zaryła o ziemię, a on odskoczył o kilka kroków. Zmierzył napastnika wzrokiem. Naga, chuderlawa sylwetka. Wystające żebra, nienaturalnie ostro zakończone kości miednicy, krzywe kolana. Niepewny krok, drżące z wysiłku ramiona, niemal widać dudniące serce. Czerwony jak ugotowany we wrzątku rak. Płaty skóry schodzą z całego ciała, nawet z twarzy. Malutki, zwiędły penis skryty w gęstwinie odbarwionych od słońca włosów łonowych. Kilka kępek żałosnej szczeciny w kolorze popiołu na głowie. Ze szkarłatnych jak u diabła oczu cieknie zielonkawa ropa. Pokrzywione, sczerniałe zęby ledwo trzymają się dziąseł. Sapie głośno, jakby dopiero uczył się oddychać. Wewnętrzne strony ud oblepione zaschniętym gównem. — Przeoczyłem cię, chuju? — spytał Jezierski bardziej siebie niż potwora. Nagi mężczyzna zaatakował. Resztką sił poderwał się do ostatniej szarży. Biegł koślawo, dzierżąc kroplówkę niby średniowieczny rycerz kopię. Jezierski ominął go bez problemu i zdzielił motyką w głowę. Łupnęło. Mózg rozbryzgnął się wokół. Nagus zarzęził niby Neandertalczyk i padł na twarz. Impet wyszarpnął końcówkę przewodu wbitego w żyłę na zgięciu jego łokcia. Kroplówka poleciała nieco dalej i również upadła. Bezbarwny płyn ciurkał na ziemię, a zachłanna gleba piła łapczywie. Jezierski wyszarpnął motykę z czaszki mężczyzny i kopnął go delikatnie w głowę. Kiedy ten się nie poruszył, zbadał puls. Martwy. Jezierski wyprostował się i rozejrzał po ogrodzie. Na żółtej, jakby pustynnej ziemi leżało w równych rzędach około pięćdziesięciu ludzi. Przypominali czerwone kiełbaski skwierczące na patelni, obok każdego stała kroplówka. Wszyscy sparaliżowani. Jego hobby, jego ukochane warzywa. Nie dostrzegł żadnego ruchu. Nie mógł uwierzyć, że przeoczył tego dupka. Postanowił zwiększyć dawkę mieszanki. Każdemu, może oprócz tych w zaawansowanej ciąży. To byłoby nieludzkie. Zatrzymał wzrok na wzdętym, krwistoczerwonym brzuchu, przypominającym pokrytą strupami purchawkę–giganta i stwierdził, że czułby się fatalnie, gdyby któreś z jego dzieci przypadkiem umarło. Tak nie można, to niehumanitarne. Ciężarne pozostaną przy starej dawce. Powlókł się do domu po taczkę, by posprzątać. Pomimo czterdziestostopniowego skwaru zastanowił się, jak zimą ochroni warzywka przed mrozami. Szczególnie młode, nowalijki. Może zainwestuje w przyczepę słomy? Jezierski kochał swoje hobby. Swoje warzywka. To go uspakajało.

Jezierski pielił niezmordowanie. Gdy uporał się z chwastem, natarczywe słowa rozbrzmiały znowu w jego umyśle niczym zepsuta płyta.

16

Herbasencja


Piotr Grochowski (Szeptun) Rocznik ‘79, Urodzony i zamieszkały w Krakowie. Historyk, pedagog i wychowawca. Nałogowy gracz RPG i (częściej) Mistrz Gry, fan komiksów i dobrego kina, pasjonat szeroko pojętej fantastyki. Instruktor ZHP i działacz na rzecz kultury hip-hopowej. Z pozostałymi opowiadaniami autora można zapoznać się na stronie: http://szeptun.blogspot.com

Biob

science fiction

„(…) Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM. Bio-Bękartem, półczłowiekiem, hybrydą… Islamscy radykałowie powiedzą o Tobie – Dziecko Szatana; Kościół Chrześcijański wyklnie cię, weterani Wojny Światów spluną ci pod nogi, bo ich towarzysze, bracia, ginęli zabijani przez technologię, która teraz jest częścią ciebie… Nie jest ważne, czy masz bio-oczy pierwszej generacji, kupione w ulicznej klinice, gdzieś na obrzeżach Sankt Petersburga lub na blokowisku Marsylii… Możesz wymienić sobie kręgosłup na niełamliwą substancję drugiej generacji, bo zawsze byłeś słabym chłopcem, a tata pracuje w Patta Biotechnology i może załatwić ci to poza oficjalnym rynkiem… Nie liczą się powody, motywacja, cena… Fakt pozostanie faktem… Na twoich tkankach, wewnątrz kości lub organów przyczaił się symbiont, dzieło Obcych, którzy dwie dekady temu próbowali unicestwić nas wszystkich… Jeśli nosisz w sobie zabójcę ludzi lub cząstkę zabójcy - kim jesteś? Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM. Ale zaraz… Przecież nikt nie powiedział, że z tego powodu masz płakać, że nie możesz się cieszyć… Nikt nie może ci zabronić tego uczucia. Jesteś szybszy, sprawniejszy, zwinniejszy, możesz być bardziej inteligentny, w szybkim tempie przyswoić sobie wiedzę, którą zwykły człowiek studiowałby wiele lat… A w tym świecie będzie ci po prostu łatwiej przeżyć… Powiedzmy to jeszcze raz… Jesteś Hybrydą, jesteś Nad-Człowiekiem. To brzmi lepiej. Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM…” - „Manifest” znaleziony gdzieś w sieci.

Łysy pseudointelektualista wycierał miękką szmatką swoje ekskluzywne indyjskie okulary w cieniutkich oprawkach. Cedził słowa, używając wyuczonej europejskiej wersji angielskiego: – Spójrzmy prawdzie w oczy Bene, jesteście psami. Pieprzonymi ogarami pozbawionymi panów, celów i jakichkolwiek ideałów. Co do tych ostatnich, to pewnie nigdy ich nie posiadaliście. Wasz kraj przestał istnieć, wasze systemy upadły, pozostała wam bezsensowna walka, bardziej przypomi-

Listopad 2014

17


nająca ujadanie i kręcenie się za własnymi ogonami. I prędzej czy później, jakiś sprytny i metodycznie działający hycel wytrzebi waszą watahę. Coś mi się widzi, że wasz koniec właśnie się rozpoczął… Prostokątne pomieszczenie, skąpane w słabym żółtawym świetle, było zadymione; trzy ceglane ściany pobielono dawno temu, ostatnią, skierowaną na północ, tworzyła jednolita tafla zielonkawego szkła. Przez szybę widać było światła odległego centrum, pazerne wieżowce wdzierające się w ciemne chmury, tysiące świetlnych punkcików poruszających się po estakadach i w przestrzeni powyżej nich. Nocny Jo-Burg tętnił życiem. – Nim jednak – głos łysego przepełniały monotonia i pozorne rozleniwienie – przejdziemy do rozwiązań ostatecznych, musimy posiąść wiedzę o tym i owym. Musimy się tego dowiedzieć od ciebie. To jasne… Jako że cenię twój profesjonalizm i swój czas, proszę cię o realną ocenę sytuacji i współpracę. To jedyna sensowna opcja. Benedict przymknął oczy i rozluźnił mięśnie. Dwóch dwustufuntowych solo stało w pobliżu drzwi na wschodniej ścianie. Mężczyzna trzymający walizkę, wysoki i chudy, pełniący rolę prawej ręki łysego, znajdował się w odległości trzech metrów przed krzesłem. Krzesło było masywne, żelazne i mocno przytwierdzone do podłogi; podwójne, wojskowe zipy zacisnęli mu mocno i w odpowiednich miejscach, unieruchamiając nadgarstki i kostki. Łysy spytał: – Co dokładnie sprzedałeś Julesowi Nyolo? Potrzebuję nazwy kodowej i wszelkich możliwych sygnatur… Ben milczał. „Jules Nyolo? Jeśli faktycznie chodzi tylko o to…” Po dziesięciu sekundach chudzielec położył walizkę na znajdującym się obok stoliku i otworzył ją. Ze środka wyjął elektroniczny gadżet wielkości dłoni. Do przedmiotu podpięte były dwa cieniutkie przewody, zakończone metalowymi spinkami. Łysy skinął przyzwalająco. Benedict zagryzł zęby. Zaczęło się. Za każdym razem odczucie było inne, coś jak niezwykła mieszanina zimna i gorąca, przenikliwe igiełki bólu wpijające się w każdy z mięśni. Benedict sapnął i odnotował przypływ siły, był świadom transformacji tkanki – czuł charakterystyczne swędzenie skóry, gdy pękały mu naczynka krwionośne. Chudzielec zmienił beznamiętny wyraz twarzy, gdy spojrzał Benedictowi w oczy – zrozumiał, że coś się dzieje. Wtedy zipy już pękały a niedoszły więzień rozpoczynał swój krótki, oszczędny taniec. Jak zwykle. *** Benedict Shaw rozerwał krępujące go paskowe kajdanki. Już samo to zmroziło Hectorowi krew w żyłach. Użyli podwójnych, a skanery wykazały, że więzień nie posiada w kończynach bio-wszczepów. Żaden człowiek nie zdołałby tego dokonać ot tak, nawet najlepiej wyszkolony agent czy wojskowy – kwestia siły. Także ruchy Shawa trudno byłoby określić jako zwyczajne. Po jednym kroku dopadł Vassiego, trzasnął go łokciem w szyję i pochwycił Hectora. Zrobił to szybko, niedostrzegalnie szybko. Hector uniósł się w powietrze, Shaw cisnął nim, używając olbrzymiej siły. Pomieszczenie zawirowało, światło generowane przez sufitowe lampy błysnęło oślepiająco. Hector uderzył plecami o szybę, głośny chrzęst dał mu znać, że szkło pękło, ale nie zbiło się całkowicie. Impet wydusił mu oddech z płuc, w tym samym momencie pojawił się ból. Cyngle od Falkova zdążyli użyć broni. Hector naliczył trzy strzały, po nich nastąpiło kilka szybkich sapnięć, trzasków i długie rzężenie – pełne bólu i złorzeczeń w afrikaans. Jeszcze chrupnięcie i zapadła cisza. Hector z trudem otworzył oczy. Shaw zbliżał się, szedł bardzo wolno, w dłoniach trzymał aparaturę wywiadowczą należącą do Vassiego. Twarz agenta znaczyły malutkie czerwone plamki, jego oczy były przekrwione, pod skórą szyi pulsowały żyły napięte do granic możliwości. Nachylił się nad Hectorem. Oddychając z trudem, szeptał:

18

Herbasencja


– Nie wiem nic na temat twojego profesjonalizmu, bo zwyczajnie cię nie znam, ale podobnie jak ty, cenię swój czas. Zadam ci trzy pytania. Jeśli nie odpowiesz zadowalająco, wypróbuję na tobie sprzęt twojego kumpla – potrząsnął aparatem Vassiego – ale niezbyt długo, a solidnie, co będzie wiązało się z użyciem dużej mocy i, co za tym idzie, paskudnymi konsekwencjami. Później zrobię to „po staremu”, zacznę wyrywać ci fragmenty ciała, do momentu, aż zaczniesz mówić. Shaw przerwał, zamrugał i spojrzał na aparaturę. Upuścił ją na podłogę i chwycił Hectora za prawy nadgarstek. – Kwestia czasu – wyjaśnił – więc zaczniemy od tradycyjnych metod. Uścisk był niewyobrażalnie mocny. Hector nie zdołał nic powiedzieć, jęknął i na moment stracił zmysły. Ból przyszedł mgnienie oka później – wtedy zaczął krzyczeć. *** Benedict wypuścił dłoń łysego; wydzierający się mężczyzna odruchowo wtulił okaleczoną kończynę pod pachę i zwinął się w kłębek. Jego wrzask przeszedł w skomlenie. Okrwawiony palec wskazujący leżał tuż obok, pod nogami Benedicta. – Pierwsze pytanie. Nie zadam go ponownie, więc nadstaw uszu. Kim jesteś? Wystarczą mi twoje nazwisko, numer identyfikacyjny i tożsamość twojego aktualnego mocodawcy. Łysy łkał. Benedict odczekał siedem sekund. Pochylił się i szarpnął kulącego się mężczyznę, próbując pochwycić jedną z jego dłoni. – De Bruins – rozdarł się łysy, szarpiąc się i tarzając po podłodze. – Nazywam się De Bruins. Hector De Bruins, kurwaaa… Benedict odczekał kolejne sześć. Łysy wyjąkał swój ID, myląc się dwukrotnie. Szlag trafił jego europejski akcent i teraz brzmiał jak typowy Afrykaner. Płacząc z bólu, dodał: – Pracuję dla Sarela Trekketa, ale wysłał mnie po ciebie Abel Gillomee. To wspólnik Trekketa. Nie miałem pojęcia kim jesteś… – Ale dowiedziałeś się – szepnął Benedict, kucając naprzeciw łysego. Zmrużył oczy i przekrzywił głowę. – Powinieneś to zawiązać. – Zawyrokował i wyjął z kieszeni spodni bawełnianą chustkę. Podał ją łysemu, ten jakby zastanawiał się przez chwilę, po czym wykonał polecenie. Drżał przy tym i nerwowo mrugał oczami. Benedict czekał w skupieniu, po trzynastu sekundach odezwał się: – Drugie pytanie: co było twoim zadaniem? Chcę wiedzieć, jak zdołaliście mnie namierzyć i co miało wydarzyć się później? Dlaczego Gillomee zainteresował się mną? Łysy jęknął po raz kolejny. – Chodziło o transakcję z Nyolo. Jules postanowił kupić od osób spoza Jo-Burga coś, czego chciał użyć przeciwko Gillomee. Miałem ekranować zakup, zrobić dokumentację i dopaść zamieszanych w ten biznes. Moi ludzie śledzili Nyolo, wiedziałem o waszych podchodach, wzajemnych sprawdzaniach i ustaleniach. Sprawnie nam szło… Łysy zająknął się, nerwowo przygryzł dolną wargę. – Zbyt sprawnie, cholera… Benedict uniósł brwi. – Ile wiesz o mnie? – Sprawdziłem twoją grupę. Sami lokalni, najemnicy. Ale ty mnie zainteresowałeś… Łysy umilkł. Po chwili spytał. – Czy istnieje jakakolwiek szansa, że dasz mi żyć? Benedict przechylił głowę. – Gdy ci to obiecam, powiesz mi prawdę? Łysy przełknął ślinę, skrzywił się, po raz kolejny syknął z bólu i odpowiedział: – W bazie danych Trekketa jest sporo informacji o „psach”, byłych amerykańskich agentach z tajnych programów rządowych. Jest tam wzmianka o tobie. O Chiba-City i o „Operacji Podarok”. Trafiłem na nie zupełnie przypadkowo… Benedict wstał, wyprostował plecy. Mięśnie powoli wracały do swojej zwykłej formy. – Interesują cię agenci, tajne operacje…

Listopad 2014

19


– Trzecie pytanie – wyjąkał łysy. Zadrżał. – Proszę… – Byłeś ze mną szczery, jak sądzę. Przynajmniej na tyle, ile to potrzebne. Zamiast ostatniego pytania, mam dla ciebie propozycję. Wysłuchasz jej? Łysy potaknął. – Od tej pory będziesz pracował dla mnie – wyjaśnił Benedict. – Chcę, żebyś stał się moim człowiekiem w Jo-Burgu. Przyjmij transmisję… Łysy zamrugał, na jego twarzy pojawił się wyraz niezrozumienia. Sekundę później odpowiedział: – Oczywiście. Benedict przymknął oczy, pod powiekami błysnęły mu przeplatające się wzajemnie pionowe i poziome strumienie znaczników, zielonkawych i żółtych. Neuronalnie aktywował bio-łącze i wyszukał niestabilny sygnał łysego. Tamten przyjął wiadomość, która od razu została zaszyfrowana i upchnięta w wewnętrznym, najsilniej jak tylko się da ukrytym miejscu jego systemu. Póki co, tak przygotowane połączenie mógł aktywować tylko Benedict. – Odezwę się – szepnął, ruszając do drzwi. Przestąpił nad ciałem jednego z solo. Nie odwracając się dorzucił: – Wymyśl jakaś przekonywująca historię dla Trekketa i Gillomee. Wiem, że potrafisz… *** Kilkanaście przecznic od katowni Hectora De Bruins Benedict był pewien, że nie zdołano mu „podczepić ogona”. Wyuczone, wpajane przez lata odruchy nakazały mu jednak ostrożność. Skorzystał z napowietrznej kolejki – w ten sposób przebył cztery stacje i znalazł się nieco bliżej korporacyjnego centrum. Wtedy dopiero włączył się do otwartej sieci. Sztuczna rzeczywistość, nakładająca się niezliczoną ilością płaszczyzn na tę zwykłą, miała oczywiście odcień zieleni – niektórzy twierdzili, że Margus Hillar , cudotwórca w dziedzinie komunikacji i ojciec chrzestny Bio-Netu, po prostu lubił tę barwę. Innym, kolor ów kojarzył się jednoznacznie z Obcymi. Pozostawał wybór, korzystając z bio-łączności można było uznawać się za postępowca, zwycięzcę wykorzystującego technologie pokonanych, lub niewolnika, którym najeźdźcy sterowali niejako zza grobu. Dla Benedicta nie miało to znaczenia. Sieć była potrzebna, może nie niezbędna, ale bardzo przydatna. Szybko oczyścił wewnętrzny krąg z szumów, reklam i programów szpiegujących. Zalogował się, używając jednej z wielu tożsamości – dla innych użytkowników stał się zwykłym, bliskowschodnim finansistą. Przybliżył kilka płaszczyzn informacyjnych, serwisy w trzech językach – angielskim, japońskim i chińskim – atakowały setkami nowin, dźwięków, obrazów. Nie znalazł wśród nich niczego niepokojącego. [Chelsea Londyn ponownie w brytyjskich rękach. Katastrofa lotnicza w El Caura, w centralnej Wenezueli – prawdopodobnie około trzysta ofiar śmiertelnych. Wystąpienie przedstawiciela Unii Arabskiej – poruszono tematykę zwiększającego się zagrożenia ze strony grup ekstremistów, tak zwanego, Nowego Jihadu. Trwające na całym świecie przygotowania do dwudziestej rocznicy zakończenia Wojny Światów weszły w fazę końcową – zapowiedziano specjalne wystąpienie reprezentanta grupy C6 przed zgromadzeniem ogólnym ONZ. Śmierć Kazuyi Andō – wybitnej, japońskiej aktorki teatralnej – zmarła w wieku sześćdziesięciu trzech lat.] Przemaszerował pod kolejną estakadą, sprawnie wmieszał się w tłum na przejściu dla pieszych. Bio-Net „narzucił” na asfalt pulsujący wzór graficzny, informujący o tym, że za dziewięć sekund światło zmieni się na czerwone. Gdzieś z boku dobiegł Benedicta dźwięk dawno niesłyszanej piosenki. Bio-Net błyskawicznie odnalazł ten utwór, na jednej z płaszczyzn wyświetliło się półprzezroczyste video. „Making of Cyborg, Kenji’ego Kawai”. Jakże mógł zapomnieć? ***

20

Herbasencja


„Ostoja”. „Przystań”. Takie miejsca nazywano różnie. Technicznie, urządzony ascetycznie pokój z podwójnym wejściem i grubymi ścianami oraz niezależnym zasilaniem, umieszczony na dwunastym piętrze, przyklejony do znajdującego się tuż obok cube-hotelu, był po prostu safe-house’m. Jak w każdym z takich lokum, i tutaj czuć było oznaki „braku życia”; mieszkanie było sterylne, pachniało pustką. Woda, odkręcona pierwszy raz od kilkunastu miesięcy, miała podejrzaną barwę. Benedict osuszył twarz papierowym ręcznikiem, uniósł powieki i spojrzał na odbijające się w lustrze oblicze everymana. „Typ kaukaski, bez znaków szczególnych”, jak twierdzono. Idealny do swojej roboty. Dobrany, przeszkolony, dokładnie sformatowany i na koniec porzucony. „To nie była niczyja wina”, powtarzał sobie przez ostatnie dwie dekady. „Musisz żyć, trwać i po prostu dowiadywać się każdego dnia, co ma wydarzyć się nazajutrz”. Bio-Net, zminimalizowany, odsunięty na dno postrzegania, gdzieś na bok, poinformował Benedicta o „próbie nawiązania połączenia”. Benedict zamknął oczy. De Bruins nazwał go psem, bezpańskim ogarem. Japończycy używali określenia „człowiek-fala – rōnin”, dla podkreślenia roli jaką w ludzkim życiu odgrywały koleje losu. „Bez celu?”. Odebrał transmisję audio. – Cieszymy się? – Ton i barwa głosu przywodziły Benedictowi na myśl filmy noir. Istotnie, Bio-Net twierdził, iż mężczyzna mówiący po angielsku używał głosu Richarda Widmarka. – Bennie… – Hubb. – Benedict uśmiechnął się kącikami ust. – Więc? Czy zachodzi konieczność mojego przyjazdu do tego jakże smutnego kraju? Benedict sięgnął po stojącą pod lustrem plastikową buteleczkę z „B-Juice” i pociągnął delikatny łyk, jednocześnie przechodząc ku środkowi pokoju. Usiadł na materacu i ułożył nogi po turecku. Odpowiedział: – Obędzie się bez twojego bezpośredniego wsparcia. Potrzebuję tygodnia i będę miał dostęp. Wszystko zgodnie z planem. – Za to cię kocham… Znaczy się wiedz, że zostanie ci to wynagrodzone. Benedict zmarszczył brwi, uśmiechnął się raz jeszcze. – Nagrodą będzie spokój. Przynajmniej ja tak to widzę. Zostawiliśmy zbyt dużo śladów, Hubb, to było diablo nieprofesjonalne. Głos Richarda Widmarka odezwał się po kilku sekundach. – To nie była twoja wina czy też moja. Mieliśmy tylko tych, których akurat mogliśmy wykorzystać. To ciężka sprawa, trudne czasy i tak dalej… Naprawimy to stary i zaczniemy emeryturę… Obiecuję… – Pilnuj się – odpowiedział Benedict. – I zbyt dużo nie obiecuj. Ani sobie, ani mnie, ani żadnemu z pozostałych. – Tydzień. Dbaj o siebie… Transmisja wygasła. *** Wiele razy zastanawiał się, jak właściwie nazwać ten stan. Medytacją? Dryfowaniem? Aktywnym snem? Może symulacją specyficznej wirtualnej rzeczywistości? Nie miał pojęcia skąd pochodziło to wrażenie, ale zdawało mu się, że łączył swoją świadomość – to co drzemało wewnątrz jego duszy i wewnątrz mózgu wspomaganego przez symplantalny procesor – z jakąś obcą, wielowymiarową, wieloosobową. Jakby siedział wewnątrz pokoiku, ulokowanego w olbrzymim wieżowcu – współczesnej wersji Wieży Babel. Pokoik nazwał „Kryptą”, początkowo nie wiedział, dlaczego użył tego określenia, ale z biegiem czasu okazało się wyjątkowo trafne. „Krypta” zmieniała się, powiększała i pomniejszała, jej ściany przeistaczały się, wystrój zmieniał się także, w zależności od natury gości odwiedzających Benedicta. Gdy zjawiał się Gunnar, ściany pomieszczenia stawały się skałami, sufit zanikał, niebem pędziły ciemne, skłębione chmury, a wszystko dookoła spowijała mgła. Pół-wiking siedział na jednym

Listopad 2014

21


z kamieni, czyszcząc swój szeroki miecz, lub jeden z dwóch szybkostrzelnych pistoletów. Lewa strona jego ciała odziana była w skórzaną zbroję, prawa nosiła nienagannie skrojony, ekskluzywny garnitur. Wizja związana z obecnością I-Ko przywodziła na myśl skrzyżowanie tradycyjnego japońskiego domu, drewnianego, podzielonego papierowymi płaszczyznami shōji , z jakąś mistyczną salą wypełnionego wonnym dymem. Dziewczyna była wiotka, bladoskóra, tajemnicza i niepokojąco piękna. Czasem przybywała jako gejsza, innym razem wyglądała jak bizneswoman – niezmiennie, jej ciało pokrywały liczne, kolorowe tatuaże. Kai był bandytą, członkiem jakiegoś gangu. Zawsze miał przy sobie broń: pałkę, maczetę z rękojeścią owiniętą czerwonym materiałem, czasem długi nóż lub oberżniętą strzelbę. Opierał się o swój motocykl, połowę twarzy zdobiły mu wojenne malowidła, naniesione fluorescencyjną farbą. Bardzo rzadko pojawiał się w swojej drugiej formie, jako uśmiechnięty chłopak, z ciemnymi, zaczesanymi na bok włosami, w kwiecistej koszuli, chwalący się opalenizną w stylu surfera. „Krypta”, gdy przebywał w niej Kai, zamieniała się w jedną z mrocznych, kolorowych od neonów, ulic jakiejś dalekowschodniej metropolii. Czwarty z gości – Papa Mathurin – był ciemnoskórym wojownikiem, żylastym, wysokim, o dumnie uniesionym podbródku. Czasami przybywał z wymalowaną na twarzy biała czaszką, z porastającymi głowę kołtunami, w które wetknięte były różnokolorowe koraliki. Czasami jawił się jako wytworny amant, może gwiazda kina, w garniturze – zamiast dreadów, miał wtedy czaszkę ogoloną do czystej skóry. Dla niego, „Krypta” przybierała kształt kamiennego okręgu, gdzieniegdzie płonęły misy wypełnione oliwą, w przestrzeni dudniły bębny i dawały się słyszeć zawodzenia w nieznanych językach oraz tajemnicze szepty. No i był, rzecz jasna, zarządca, chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, o dźwięcznym głosie i przenikliwym wzroku. Miał jasną skórę, kasztanowe włosy i zawsze przybywał w innym stroju, a pojawiał się od samego początku – od dnia, gdy Benedict odkrył istnienie „Krypty”. Rozmawiali. Chłopiec nigdy nie wyjawił swojego imienia, ale Benedict mówił do niego: „Neill”. Dziś spotkali się na płaskowyżu pozbawionym jakichkolwiek ścian, barier, ogrodzeń. Wiatr poruszał długimi kłosami dzikiego zboża. Krajobraz wydawał się Benedictowi znajomy. – Znów uszedłeś z życiem – szepnął Neill. Miał na sobie dżinsowe ogrodniczki, podwinięte tuż pod kolanami, przerzucony przez ramię skórzany plecak, na nogach – sandały. Uśmiechnął się i dodał: – Ocalałeś. – Przyszedłem po wytchnienie – odparł Benedict. – Miałem nadzieję na odpoczynek. Ufam, że nie będziesz męczył mnie zagadkami… Będziesz? Chłopak roześmiał się głośno. Przekrzywiwszy głowę, wydukał: – Nie-wia-do-mo. – Spoważniał i dodał. – Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, ty powinieneś wiedzieć to najlepiej. Los to sssuka… Benedict zmarszczył czoło. Znów dał się nabrać. Neill nie był chłopcem, a to nie było prawdziwe spotkanie. – Czego chcesz? – warknął. Dziesięciolatek wykrzywił usta w parodii uśmiechu. – Wyczuwam zmianę… Benedict zamrugał. Charakterystyczny dźwięk i pulsowanie na krawędzi umysłowego postrzegania wtargnęły w realia symulacji. „Krypta” utraciła kolory, morze traw zaczęło się rozmywać. Benedict „przeciął” połączenie – z powrotem siedział na materacu, w swoim „bezpiecznym pokoju”. Wyświetlił aktualny czas – piętnaście minut temu minęła północ. Alarm, który wyrwał Benedicta z „Krypty” oznaczał nadejście wyczekiwanej wiadomości. *** /Transmisja audio. 12 kwietnia 2033 roku. Czas lokalny. Johannesburg. Godzina 23:55. / – Już? – Przestań się stresować. Twierdzisz, że to ważne, pilne i kurewsko niebezpieczne, więc zacznij mówić. – Jesteś pewien, że nikt nas nie usłyszy?

22

Herbasencja


– Przestań, mówię… Jeśli się okaże, że pieniądze, które wydaję na ten sprzęt, zostaną zmarnowane przez twoje paranoje, potrącę ci z wypłaty… To szpiegowskie cacka, dyplomatyczne zabezpieczenia i temu podobne. Mów… – Wgrał mi jakiś rodzaj połączenia… – Już to „wysmażyliśmy”, spokojnie. To był „sztywny” kanał, profesjonalny, ale nasi b-runnerzy znają się na rzeczy. Zapomnij o tym… – Jasne. – Więc? – Wydaje mi się, że sprawa z Nyolo śmierdzi. Ktoś próbuje nas podejść, zinfiltrować. Znalazłem informacje w wewnętrznych bazach danych. To wolni strzelcy, amerykańscy chłopcy z „czarnych służb”. Ci, których nazywają „bezpańskimi ogarami”… – Wolniej… Gdzie znalazłeś te informacje? – W naszych bazach, off-line’ owych. Dane na komputerach w Spartan. Przejmowane od polityków, zapisy z porwań, te, które miały się kiedyś przydać, na „czarną godzinę”; znasz poglądy Trekketa. – Sprzedawcy Nyolo to Amerykanie? – Jeden, konkretnie, Benedict Shaw. Naprawdę jest jednym z tych ex-agentów. Zabił moich ludzi i najmitów Falkova, tych „podkręconych” świrów. Poza tym patrz, co mi zrobił… – O… Po jaką cholerę? – Chciał, żebym sypał. Urwał mi pierdolonego palca, ot tak. Pyk. Jakby miał bio-dłonie. A nie miał, cholera… – Dał radę całej twojej obstawie… – To jest dopiero popierdolone. Nasze skanery, a sprzęt Vassiego jest zawsze prima sort… – Co jest? – Vassiego też zabił. Gdzie ja znajdę drugiego, tak dobrego technika? – Bywa. Kontynuuj… – Więc, skanery Vassiego pokazały nam tylko standardowe symplanty. I to niezbyt zaawansowane. Wiesz, Abel, to, co u wszystkich. Procesor rdzeniowy, jedno oko, jakiś dozownik chemii… Żadnych cudów. Nawet z lekka się dziwiłem, bo wiedziałem, że to ten „pies”. Ale wynik skanowania był zbieżny z danymi na jego temat w plikach ze Spartan. Taki „mózg” siedzący za jakimś biurkiem, a nie „operacyjny”. Ja też nie jestem żołnierzem, cholera… – Sypnąłeś? – Co??? – Urwał ci palec… Pytam, czy sypnąłeś… – Nie… To znaczy, jasne, że nie. Nie tak dosłownie… Znam się na rzeczy, więc musiałem mu coś dać. Sprzedałem mu braci Hasselaar i ich „Dom Bluszczu”. Przedstawiłem się, jako ich człowiek. – Hasselaar i ich biznesy… Rozumiem, że wystawiłeś mu ich, zamiast nas. Poszedł na to? Tego chciał? – Nie wierzysz mi? – Zabrał ci cały sprzęt, na którym rejestrowałeś? – Tak… – Muszę więc wierzyć ci na słowo, Hectorze. – Kurwa, Abel. Przecież przyszedłem do ciebie. Kazał mi zostać swoim kretem. Wgrał mi jakieś cholerstwo… Na Boga, przecież przyszedłem… Zabijmy go. Namierzę go raz jeszcze i wypalimy mu dziurę w głowie… – Wyluzuj. Pytam tylko. Nigdy w ciebie nie zwątpiłem. – Jest coś jeszcze. – Słucham. – Wydawał się bardzo zainteresowany informacjami na temat byłych agentów. Pytał, jak go namierzyłem… – To oczywiste. Czego się dowiedział? – Powinniśmy, jeśli uznasz, że cała sprawa jest ważna, zabezpieczyć te dane, mogą być cenne. Nie ma ich w sieci… – Czego się dowiedział?

Listopad 2014

23


– Niewiele. Nie podałem żadnych lokalizacji. Nic szczegółowego. – Dobrze. Powoli. Zakładamy, że będzie chciał się z tobą skontaktować… – Kurwa! – Co? – Przecież mówiłeś, że „wysmażyliście” mi jego wiadomość z systemu… – Nie próbuj główkować w sprawach, na których się nie znasz, Hectorze. Zrobiliśmy to, co trzeba. Jego „sygnał”, program szpiegujący, czy jakkolwiek się to nazywa, pracuje teraz dla nas. Nie byłoby sensu pozbywać się takiej opcji… Oddychaj. Kontrolujemy to. – Więc? – Posłuchaj uważnie. Przydzielę ci człowieka, któremu raz jeszcze wszystko opowiesz, przypomnisz sobie najdrobniejsze szczegóły. Będzie grupa, która zajmie się upolowaniem tego… – Shawa… – Dokładnie. – Chciałbym. To znaczy ta grupa… – Hectorze? Chyba nie próbujesz pchać się na linię ognia? To do ciebie niepodobne… „Nie jestem żołnierzem”, czy nie tak mówiłeś? – Chciałbym to tylko naprawić. Dorwać skurwiela. – Tak właśnie się stanie. Przekaż mojemu człowiekowi dostęp do danych, które namierzyłeś. – Trzeba je przejrzeć fizycznie. – Adres. Podasz mu lokalizację, hasła, cokolwiek jest potrzebne, żeby dobrać się do informacji na temat Shawa. Wtedy wymyślimy, jak go przejąć… – Facet jest niebezpieczny. Ta siła, sprawność. W aktach była wzmianka o dacie urodzenia, coś koło… – Wyluzuj. To tylko trybik w maszynie. Zajmiemy się sprawą. Dostaniesz opiekunów na wypadek, gdyby Shaw próbował się umówić na spotkanie. Sytuacja jest dynamiczna, trzymajmy palec na pulsie. – Dzięki, Abel. – Nie ma sprawy, Hectorze. I jeszcze jedno. – Tak? – Trzeba jakoś załatwić sprawę z rodziną Hasselaar. – Zajmę się tym. – Na to liczyłem, Hectorze. Wyjdź z pokoju, i pamiętaj, poza naszymi bezpiecznymi miejscami on może cię podsłuchiwać… Kontroluj to, co robisz i wyjdziemy na swoje. – Tak będzie. *** Benedict przez chwilę analizował to, co usłyszał. „Wspominałeś, Hectorze, że cenisz czas, ale nie sądziłem, że tak szybko postanowisz mi pomóc”. Cóż, czasami los uśmiecha się częściej, nawet do tych, którym wszyscy wokoło wieszczą śmierć i potępienie. W końcu rōninom to los wskazuje kolejne kroki, pcha ich tam, gdzie chce. Mikroskopijny bio-mechaniczny organizm, coś na kształt nano-istoty, z tym że ekstremalnie trudnej do wyśledzenia, niemożliwej do zaklasyfikowania, bo nieznanej nauce, krążył w organizmie Hectora De Bruins. Benedict nazywał je „Nomi”. Jeden z nich przemieszczał się w krwioobiegu Hectora i multiplikował, rósł w siłę, wykorzystując kolejne komórki. Niewykrywalny. Sam Benedict nie rozumiał tak do końca, jak funkcjonuje ów intruz, ale liczyły się korzyści, jakie wynikały z całej sytuacji. Nomi sprzęgał się z bio-procesorem Hectora i za pomocą Bio-Netu przekazywał dane prosto do Benedicta. „Gospodarz” nawet nie musiał korzystać z sieci, każda z „zainfekowanych” komórek wzmacniała sygnał. Odebrana przed chwilą transmisja oznaczała, że wszystko idzie zgodnie z planem. Jakaś maskująca aparatura zdołała zblokować sygnał na około dwadzieścia minut, o czym świadczyło opóźnienie, ale z biegiem czasu powinno być już tylko lepiej.

24

Herbasencja


Za kilka godzin Hector De Bruins poczuje się lekko gorzej, stanie się nieco senny, ale zapewne zrzuci to na karb zdenerwowania. Nawet mafijny fixer nie codziennie miewa do czynienia z tak intensywnymi doznaniami. Tak, czy inaczej, nad ranem będzie już tylko chodzącym bio-przekaźnikiem. „Symplantalizacja. Pierwotna. W najczystszej formie.” Ilu naukowców oddałoby wszystko za dostęp do tej wiedzy, za możliwość śledzenia tego procesu? Tylko Benedict był go świadom. Jedynie on. Ciało Hectora będzie musiało ulec całkowitemu unicestwieniu; tak, by nikt nie zdołał zebrać próbek. „Zacieranie śladów. Podstawa. Priorytet określający bezpieczeństwo”. *** /14 kwietnia 2033 r., Spartan, Kempton Park, 20 km na północny wschód od centrum Johannessburga./ Ciężarówka dotarła pod właściwy adres, zatrzymała się na podjeździe. Kilkanaście metrów za nią zaparkował sedan z dwójką ciężko uzbrojonych i opancerzonych ochroniarzy. Benedict obserwował sytuację, korzystając z bio-wszczepów w oczach Hectora. Trzej pasażerowie transportowego volkswagena także nosili kamizelki, każdy miał krótką broń – Spartan znajdowało poza chronioną strefą korporacyjną metropolii. Mężczyźni wysiedli i skierowali się do drzwi jednopiętrowego ceglanego domku. Przeszli przez niewielki ogród i używając elektronicznego klucza dostali się do wnętrza budynku. Ochroniarze zabezpieczyli wejście. – Czekam na potwierdzenie gotowości. – Benedict bezgłośnie poruszył ustami, nadając neuronalną wiadomość. Obraz z kamer Hectora przerzucił na jedną z dwóch równorzędnych płaszczyzn. Na drugiej, połyskującej zielenią, półprzeźroczystej tafli, wyświetlił łącze bojowe. – Theron potwierdza – odezwał się damski głos. – Mamy wizję. „Przesyłka” w ruchu. Benedict zmrużył oczy. Odczekał trzy sekundy. Hector wszedł do jednego z pokoi w piwnicy i wskazał na półki zastawione starymi, przenośnymi dyskami. Odezwał się, używając afrikaans: – Ten o numerze trzydzieści trzy. Zabieraj go. – Mieliśmy potwierdzić – mruknął jeden z towarzyszących Hectorowi mężczyzn, w dłoni trzymał czarny deck wielkości dłoni. – Niebezpieczny gość siedzi nam na karku, a ty chcesz tracić czas? Zamierzasz to sprawdzać tutaj? Czy na pewno Gillomee tak się wyraził? Spytany mężczyzna ociągał się z odpowiedzią. W końcu pokiwał głową. – Jazda – rozkazał Hector. Benedict wysłał kolejną wiadomość poprzez łącze bojowe: – Zielone światło, do piętnastu sekund – szepnął i przesłał koordynaty. – Przesyłam wizję – odpowiedziała Theron. – Za cztery, trzy, dwa, jeden… Na kolejnej płaszczyźnie ukazał się widok ze znajdującej się wysoko w górze kamery, z charakterystyczną podziałką hud i szeregiem dodatkowych informacji. Okiem wyobraźni Benedict dojrzał wojskowego drona prowadzącego zwiad i zapewniającego bezpośrednią wizję celu. Wiedział, że kilkanaście minut wcześniej, ponad dwieście kilometrów dalej, ciężki bezzałogowy bombowiec typu stealth odpalił pocisk powietrze-ziemia. Po otrzymaniu danych celu i potwierdzenia „przesyłka” pędziła teraz prosto ku swemu przeznaczeniu. Hector był już w salonie, tuż obok wejścia, szedł jako drugi, za nim podążał mężczyzna niosący dysk – schował go do wewnętrznej kieszeni kurtki. – Pięć do trafienia. Pocisk w drodze. O wskazanym czasie, w mgnieniu oka, jednopiętrowy, ceglany budynek w Spartan przestał istnieć. Benedict wygasił płaszczyznę Hectora i odliczając pięć sekund patrzył na emanujący ciepłem efekt ataku – ładunek zawierający GSX był substytutem bomby paliwowo-powietrznej i zgodnie z wytycznymi broń tego typu „czyściła do ziemi”. Następnie wyłączył wszystkie transmisje, uruchomił programy maskujące i czyszczące. Odciął Bio-Net, zamknął oczy i swobodnie opadł na materac. Miękki materiał pochłonął go, ukoił.

Listopad 2014

25


*** Benedict powstrzymał się przed przekleństwem. Znów nie był sam. „Krypta” zmieniała swój dizajn; wszechogarniająca biel i przymglone płonące gdzieniegdzie ogarki były czymś zupełnie nowym. Westchnął. Środkiem wąskiej, zbudowanej z lewitujących kamieni, ścieżki kroczył Neill. Chłopak miał na sobie krwiście czerwoną tunikę. – Wyczuwam zmianę, ojcze – oznajmił. – Nie jestem nim. – Benedict skrzywił się. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jakiego rodzaju przyjemność czerpiesz z mówienia takich rzeczy… Jeśli ma to związek z „planem”… – On tu jest. – Neill nie krył podniecenia, ale na moment spoważniał i dodał: – Wszystko jest powiązane z „planem”, mój drogi… Za chłopakiem zmaterializowała się postać. Wysoki, szczupły mężczyzna nosił jedynie przepaskę biodrową, jego ciało pokrywały tatuaże z pismem – Benedict rozpoznał grekę. Sztuczna rzeczywistość przez moment zadrgała, cyfrowo wybrzuszyła się, pojawiły się jakieś błędy. Po sekundzie wszystko wróciło do normy. – Gdzie jestem? – odezwał się przybyły, osłaniając oczy przed wszechobecnym światłem. Benedict rozpoznał go, przeniósł wzrok na Neilla i uniósł brew. Przez moment zastanawiał się, czy to kolejna z gierek. – Zaskoczony? – Chłopak, przekrzywił głowę i uśmiechnął się jadowicie. Benedict machnął ręką. Spytał: – Widzi nas? Postrzega w jakiś sposób? Neill pokręcił głową i wyjaśnił: – Nie jest świadom mojej obecności, ciebie także nie „widzi”. Prosiłem wielokrotnie, byś wybrał sobie awatar, jakaś manifestację, ale jesteś uparty, jak osioł… Benedict skupił się i zaingerował. Wyobraził sobie postawnego mężczyznę, ubranego w szarą tunikę i, po prostu, stał się nim. – Hectorze – rzekł tubalnym głosem. – Spójrz na mnie. Przybysz wzdrygnął się i podszedł kilka kroków. – Gdzie jestem? – powtórzył. – Trudno to wyjaśnić. – Benedict skrzywił się. – „Gdzie”, nie jest chyba właściwym określeniem… Chociaż, ja używam określenia „Krypta”. Hector powiódł wzrokiem wokół. – Co się stało? Czy ja… – Trudno to wyjaśnić, jeszcze trudniej zaakceptować, ale nie jesteś już Hectorem De Bruins. Jesteś kimś nowym. – Benedict szukał słów. – Czymś więcej… – Czy ja… umarłem? Benedict potaknął. – Twoje ciało stało się nicością. Dosłownie wyparowało. Hector ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem szarpnął spazm. Dwie sekundy później uniósł głowę, twarz miał obojętną, zrezygnowaną. – To kłamstwo – rzekł. – Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? – To dobre pytanie. Nie znam odpowiedzi, bo nie wiem, do czego, w swojej obecnej formie, możesz być przydatny. Ale dowiem się i ustalimy co czynić dalej… Benedict spojrzał na Neilla. W tym czasie Hector mówił coś, jego wargi drgały, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. – Co ma oznaczać ten wzrok? – spytał chłopak. – Wyjaśnij mi, po co on tutaj? – Chcesz wyjaśnień? Przecież to twoja „Krypta”, twoje zasady doboru gości… – A więc kolejna gra... – Gdzieżby, to zwyczajnie nie moja decyzja. Sam go zaprosiłeś, zapewne zamierzasz go do czegoś użyć… Benedict zagryzł wargi.

26

Herbasencja


– Zgodziłem się na plan, wprawdzie nie miałem zbyt dużego wyboru, ale przystałem na twoją propozycję. Bądź tak miły, przez wzgląd na mój wkład, i przestań pieprzyć. Daj mi jakieś odpowiedzi. Neill pstryknął, zakręcił się wokół swojej osi, uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Jesteś łowcą głów – wyjaśnił. – Każdego z twych gości obdarowałeś błogosławieństwem Nomi, by korzystać z ich wiedzy, talentów, kontaktów. – Pogroził Benedictowi palcem. – Och ty… – Wszyscy oni – Benedict przywołał na myśl poważne, milczące oblicza mężczyzn: Kaia, Mathurina i Gunnara oraz zmysłową twarz I-Ko – byli zabójcami, niebezpiecznymi i zarazem przydatnymi… Hector zaś… Chłopak milczał. Wzruszył ramionami. – Widać, do czegoś się kiedyś przyda. Zdaje się, że zdobył na twój temat sporo informacji, jest sprytny… – Był. – Kwestia sporna. Jest nowym bytem, ale jego doświadczenia, przemyślenia ocalały. Słowo „jest” winno pasować. – Tworzenie nowych „bytów” nigdy nie było moim pomysłem, choć przyznaję, ich istnienie bywa pomocne. Próbujesz mi wmówić, że kontroluję sytuację, a moja podświadomość robi, co chce? – To twoja podświadomość, twoje wnętrze, twoja dusza… Pomimo iż „Krypta” jest wspomagana przeze mnie, ty decydujesz… Benedict odetchnął. – Porozmawiam z nim – zdecydował, patrząc na drepczącego w kółko Hectora. – To będzie coś nowego… – Dobrze więc. Zostawię was samych. Neill ruszył kamienną ścieżką, przez ramię rzucił jeszcze: – Wymyślę mu przestrzeń, dam jakiś punkt oparcia. Może… ja wiem… Tartar? Tym razem Benedict nawet nie próbował się powstrzymywać – pokazał chłopcu środkowy palec. Odpowiedzią był gromki serdeczny śmiech; dobiegał gdzieś z przestworzy, bo Neill już zniknął. Hector mrugał i spoglądał w dal. „Może nie jestem psem, ale zdecydowanie psim wojownikiem, rōninem – człowiekiem-falą, gnanym przez przeznaczenie, zestrojonym z planem, którego założeń nie jestem w stanie do końca pojąć”, szepnął w duchu Benedict. To dziwny układ, ale w tym jakże dziwacznym świecie, dający szansę. „Co przydarzy się jutro? To naprawdę nieistotne. Przetrwam”.

Shaw zbliżał się, szedł bardzo wolno, w dłoniach trzymał aparaturę wywiadowczą należącą do Vassiego. Twarz agenta znaczyły malutkie czerwone plamki, jego oczy były przekrwione, pod skórą szyi pulsowały żyły napięte do granic możliwości.

Listopad 2014

27


Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.

Nocny Łowca

miniatura

Wnętrze domu Marleny świeciło pustkami. Wprowadziła się tutaj zaledwie tydzień temu i jeszcze nie zdążyła wszystkiego porozkładać. Kilka kartonów w jednym kącie, kilka w drugim. Pośrodku tego bałaganu kanapa, na kanapie ona. Niewysoka blondynka o pełnych kształtach. Kiedyś myślała, by spróbować swoich sił jako fotomodelka, ale pomysł ten szybko wybił jej z głowy chłopak. Jedna wielka pomyłka – jak zwykła o nim mawiać. Podkopał jej wiarę w siebie, zniszczył samoocenę i zostawił, jakże by inaczej, dla młodszej i ładniejszej. Trzypokojowy, niewielki domek, mieścił się przy jednej z uliczek ogrodzonego osiedla domków jednorodzinnych. Dawniej mieszkała tu ciotka Marleny, nieco sfiksowana siostra jej matki. Zdarzało się, że przy okazji rodzinnych spotkań opowiadała o dziwnych postaciach, jakie ją odwiedzały. Mówiła też o dźwiękach wydobywających się ze ścian. Ale kto by tam wierzył w bajdurzenie walniętej krewnej, która od czasu wypadku na motocyklu zdawała się żyć w swoim własnym, wyimaginowanym świecie? Podobno swego czasu miała romans z ojcem Marleny, ale dziewczyna nigdy o to nie pytała. Najprawdopodobniej głównie z tego powodu, kiedy kilka miesięcy temu zaginęła w tajemniczych okolicznościach, nikt się tym jakoś szczególnie nie przejął. Grunt, że zwolnił się całkiem przytulny domek położony w doskonałej okolicy. Zbliżał się grudzień i dwudzieste ósme urodziny Marleny, które, jak zwykle zresztą, planowała spędzić samotnie. Za oknem pierwsze płatki śniegu pomału przykrywały trawnik. Świat opanowała dziwnie przygnębiająca cisza. Dziewczyna podniosła się z kanapy, popołudniowa drzemka przyprawiła ją tylko o ból głowy. Było grubo po siedemnastej, zarówno w domu jak i na dworze panowała już ciemność, którą od czasu do czasu rozrywał blask reflektorów przejeżdżających samochodów. - Niech to szlag – mruknęła sama do siebie i ruszyła w kierunku, gdzie powinien znajdować się włącznik światła. Przez chwilę na oślep obmacywała ciemną ścianę. Kiedy kolejny samochód rozświetlił wnętrze pomieszczenia, ku swojemu zdziwieniu zauważyła, że włącznika nigdzie nie ma. - Co jest grane... – szepnęła zdezorientowana. Kiedy kilkanaście dni temu oglądała mieszkanie po raz pierwszy, wszystko było na swoim miejscu. Przecież zauważyłaby, gdyby coś było nie tak. Kolejny refleks przemknął po ścianie. Tym razem oczom Marleny ukazały się kontury drzwi. Tyle że... przecież w tym miejscu nie powinno być żadnych drzwi! Stanęła jak wryta. Serce łomotało jej w piersi. Przez moment zastanawiała się nawet, czy nie zwariowała tak samo, jak ciotka. Omamy wzrokowe to tylko jeden z objawów choroby, jaką zdążyła poznać od podszewki już jako dziecko.

28

Herbasencja


W pierwszym odruchu chciała sięgnąć po telefon, ale coś ją zatrzymywało. Nie mogła oderwać wzroku od tych cholernych drzwi... - Co... – nim zdążyła dokończyć zdanie poczuła jak nieznana siła ciągnie ją w stronę ściany. – To... to boli! Kiedy się ocknęła, znajdowała się w swoim pokoju. Zbliżał się świt, ciemność pomału ustępowała pierwszym promieniom słońca. Robiło się coraz jaśniej. Z wielkim trudem podniosła się na nogi. Boląca głowa zmusiła ją do zamknięcia oczu jeszcze na kilka chwil. Zerknęła w stronę okna. Mglisty poranek o tej porze roku to dość niespotykana sprawa, ale w porównaniu z tym, co wydarzyło się wczoraj, chyba nic nie było jej w stanie zdziwić. Rozejrzała się po pokoju, wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Nawet włącznik światła mrugał porozumiewawczo w jej kierunku. Ruszyła w stronę kanapy. Pierwszą osobą, która przyszła jej na myśl była siostra, Anka. Starsza o dwa lata zawsze stanowiła silne oparcie dla rozbrykanej małolaty, którą Marlena wciąż wydawała się być. Chwyciła telefon i wybrała jedynkę. Cisza w słuchawce. - Co znowu? – mruknęła wybierając numer po raz kolejny. Ale nic się nie stało. Potrząsnęła telefonem kilka razy, włączyła i wyłączyła. Zresetowała nawet baterię, ale nic to nie dało. Głucha cisza wypełniała nie tylko słuchawkę, pokój, ale także całą okolicę. Mgła skutecznie wyciszyła wszystkie dźwięki. Echo kroków, szum silników, ptaki. Marlena wciągnęła sweter i ruszyła w stronę drzwi. Z trudem wcisnęła stopy do wysokich, ocieplanych kozaków i chwyciła za klamkę. I wtedy... nic się nie stało. Drzwi ani drgnęły. Nieco spanikowana zaczęła przeszukiwać kieszenie spodni i kurtki w poszukiwaniu klucza. Przecież musiał gdzieś tu być... Chyba, że zostawiła go po w zamku. Po drugiej stronie? - No bez jaj... – warknęła sama na siebie. Szarpała za klamkę jeszcze przez kilka chwil, ale nie przyniosło to żadnego efektu. Zaczęła się poważnie denerwować. Podchodząc do okna chwyciła leżącą niedaleko figurkę kojota. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakie udało się jej rozpakować do tej pory. Zresztą, zawsze miała do niej sentyment. Był to jedyny prezent jaki otrzymała kiedykolwiek od swojego biologicznego ojca. Miała wtedy siedem lat. Przyjechał niezaproszony, nie wiadomo skąd, na święta Bożego Narodzenia. Siedzieli wówczas wszyscy przy wigilijnym stole, zniecierpliwieni przedłużającą się ciszą, oczekując jakiejkolwiek odpowiedzi. Ona, jej siostra, matka, zwariowana ciotka i dwaj przedstawiciele płci męskiej: ojciec biologiczny i ojczym. Mężczyzna, za którego jej matka wyszła kilka lat wcześniej. Wszyscy patrzyli na siebie spod oka, a Marlena nieświadoma napięcia, na prezenty. Kiedy później na chwilę została sama z ojcem, opowiedział jej, że kojot jest jednym z bóstw Indian Ameryki Północnej, który, podobnie jak pochodzący z mitologii nordyckiej Loki, jest zwany Bogiem Oszustw. Jego ulubionym zajęciem jest droczenie się z niczego nieświadomymi ludźmi i robienie im złośliwych psikusów. Kiedy Marlena nieco podrosła, zafascynowała się kulturą Indian i ich wierzeniami, a kojot zawsze towarzyszył jej w poszukiwaniach. Dowiedziała się wówczas, że wśród wielu plemion istnieje pogląd, że kojot jest nosicielem wszelkiego zła, w tym także śmierci. Teraz jednak drewniana figurka, mierząca ledwie kilka centymetrów wysokości, miała stać się drogą ucieczki z tego przeklętego miejsca. Marlena wzięła niewielki zamach i zbliżywszy się na bezpieczną odległość do okna, z całej siły cisnęła przedmiot w szybę. Odruchowo zacisnęła powieki i oczekując dźwięku tłuczonej szyby, lekko przykucnęła. Minęła sekunda, może dwie. I nic się nie stało... Kiedy otworzyła oczy zdała sobie sprawę, że szyba jest w stanie nienaruszonym, a figurka kojota bezpiecznie spoczywa na podłodze. Nie leży, a stoi tak, jakby ktoś celowo ją tam zostawił. Dziewczyna wzdrygnęła się, a po jej ciele przeszedł zimny dreszcz. Przez moment myślała, że może po prostu chybiła; że adrenalina spowodowała iż nie usłyszała spadającego przedmiotu. Chwyciła go w dłoń, podeszła tym razem nieco bliżej i z otwartymi oczyma cisnęła ponownie w szybę. Figurka, jakby uchwycona w locie przez niewidzialną siłę, zwolniła i delikatnie opadając osiadła na miękkim podłożu. Marlena upadła tuż obok. Nim zamknęła oczy, przez ułamek sekundy wydawało się jej, że słyszy cichy, szyderczy śmiech.

Listopad 2014

29


Agnieszka Osikowicz-Chwaja (ocha) Pochodzę ze Śląska, mieszkam pod Krakowem. Piszę odkąd pamiętam, ale dopiero niedawno zaczęłam moje opowiadania kończyć.

Gość w dom, Bóg w dom

fantastyka

Hal Varad jak zwykle obudził się pierwszy, ponownie jeszcze przed świtem. Noce były o tej porze roku krótkie, więc niedobór snu powoli zaczynał dawać mu się we znaki. Spojrzał w stronę wciąż śpiącej młodej kobiety i uśmiechnął się łagodnie. W półmroku ledwo widział jej rysy. Objął dłonią twardą pierś dziewczyny, ścisnął lekko. Śpiąca mruknęła coś gniewnie, przez sen machnęła ręką i z impetem odwróciła się do niego plecami. Parsknął cichym, krótkim śmiechem. Zamknął oczy, w nadziei, że uda mu się jeszcze na chwilę zasnąć, szybko jednak doszedł do wniosku, że tylko się łudzi. Niepokój, który nad ranem wyrywał go ze snu, ponownie okazał się silniejszy. Hal wstał, gdy do wnętrza wpadły pierwsze promienie słońca. Światło przywitał z niechęcią. Podszedł do okna, zdecydowanym ruchem zaciągnął ciężkie kotary. Zastygł, przestraszony, że hałas obudzi kobietę, ta jednak westchnęła tylko nieco głośniej i spała dalej. W roztargnieniu rozglądał się po sypialni; kątem oka złapał swoje odbicie w lustrze. Stanął przed zwierciadłem, z delikatnym, nieuświadomionym uśmiechem oglądał odbicie. Podobał się sobie. Teraz, gdy nie tak daleko było mu do ukończenia trzydziestego roku życia, podobał się sobie nawet bardziej niż wówczas, gdy był śmiałym, pewnym siebie nastolatkiem. Z zadowoleniem przypatrywał się szczupłemu, wciąż bardzo młodzieńczemu ciału, ostrym rysom, krótkim, ciemnym włosom. Tak, bez wątpienia dobrze wyglądał. – Oj tak, śliczny jesteś. – Od strony łóżka dobiegł go zaspany, ironiczny głos. Hal odwrócił się w stronę dziewczyny, która leniwie przeciągała się w pościeli. No cóż, nie dało się ukryć, że wyglądała jeszcze lepiej od niego. W milczeniu, zachwycony pochłaniał wzrokiem jej drobne, sterczące piersi, szczupłą talię, długą szyję, bladą, delikatną twarz pokrytą rudymi piegami. – Co się tak gapisz? – roześmiała się. – Podaj mi koszulę. – Po co ci? Dopiero świta, a już jest upał. – No dobrze… - Ziewnęła i ponownie się przeciągnęła. – Znowu nie mogłeś spać? Hal wzruszył ramionami. – Jest gorąco, to pewnie dlatego… – Jakoś wątpię. Znam kogoś, kto mógłby ci pomóc. – Ziółka na mnie nie działają. Dziewczyna wydęła usta. – Nie chodzi mi o ziółka… – Nie. – Sprzeciwił się zdecydowanie. - Nie. Żadne czary-mary nie wchodzą w rachubę. – Boisz się? – spytała przekornie. – Nie o siebie, moja droga, i dobrze o tym wiesz. W razie czego to nie ja oberwę. I powiedz Gercie, żeby trzymała się dozwolonych sposobów. I nie idź… – Jeszcze ci się nie znudziłam?

30

Herbasencja


Pogłaskał ją po miękkich włosach. – Coś ty, Nutko. Nigdy. Odsunęła się nieco, podniosła głowę i wbiła spojrzenie w jego rozweselone oczy. – Nie mów takich rzeczy. Nigdy, nigdy… Tylu mi już tak mówiło, nie bądź jednym z nich. Nie ty, Hal. Mężczyzna stał bez ruchu, z niepewnym uśmiechem na ustach. – Nuta, przecież… – Wyciągnął rękę, położył dłoń na ramieniu kobiety. Ale ona już znowu była roześmiana, naga zerwała się z łóżka i zarzuciła mu ręce na szyję. – Nic, nic. Przecież wiem, to takie wasze gadanie. Mężczyznom nie należy wierzyć, to pierwsza zasada w moim fachu. Varad poczuł nagłą potrzebę, żeby się wytłumaczyć. – Nuto, przecież wiesz. Zawsze wiedziałaś, że ja, prędzej czy później, jeśli tylko znajdę… – Tak, tak, wiem. Jak tylko się zakochasz, to wszystkie inne przestaną się liczyć. I przestaniesz sypiać z dziwkami. Cieszę się w każdym razie, że jestem jedyną dziwką, z którą ostatnio sypiasz i że w zasięgu wzroku brak kandydatek na twoją żonę i matkę gromadki uroczych dzieciaczków. A nie mógłbyś zakochać się we mnie? – zapytała nagle, niespodziewanie, umykając wzrokiem w bok. Mężczyzna poczuł, jakby ktoś grzmotnął go w tył głowy. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, nie miał pojęcia, czy w ogóle powinien coś mówić. Trwał z głupią miną, dopóki nie ocucił go dźwięczny śmiech dziewczyny. – Ale cię zatkało! No już, panie Varad, przecież tacy jak ty nie zakochują się w kobietach mojego pokroju. A ja nie jestem na tyle głupia, by zakochać się w mężczyźnie takim, jak ty. Możesz odetchnąć! – Roześmiała się jeszcze głośniej. – Muszę już iść. – Zostań jeszcze… – Wreszcie odzyskał zdolność mówienia. – Nie mogę. Pani Gerta zacznie się niepokoić. – Zostań jeszcze trochę. Gerta ma do mnie słabość. – Przyciągnął Nutę do siebie, mocno objął ją w pasie. Dziewczyna prychnęła głośno. – Tak, Hal. Kobiety mają do ciebie słabość. Dobrze, jeszcze chwilę, chwilkę… – Okręciła się wokół niego, położyła mu dłonie na piersi, pchnęła. Z cichym westchnieniem opadł na łóżko, pociągnął Nutę za sobą. I w tym momencie rozległo się cichutkie, nieśmiałe pukanie do drzwi. Hal postanowił udać, że nic nie usłyszał; schował drobne piersi dziewczyny w dłoniach. Pukanie stało się bardziej natarczywe. Nuta chwyciła go za włosy, przycisnęła jego usta do szyi. Hal na oślep szukał czegoś ręką, złapał stojący koło łóżka świecznik i cisnął nim w stronę wejścia. Łomot został jednak uznany za zaproszenie, bo drzwi uchyliły się bezgłośnie, wpuszczając ogromnego, rudowłosego mężczyznę. Stał chwilę w progu, oglądając rozgrywającą się przed nim scenę, w końcu chrząknął donośnie i zaczął: – Hal... Varad odskoczył od wczepionej w niego dziewczyny, wściekłym spojrzeniem obdarzając intruza, który w tym czasie wesoło mrugnął do Nuty. – Tak myślałem, że pewnie znowu nie możesz spać, więc postanowiłem sprawdzić. Cieszę się, że cię nie obudziłem. Nuta z rozbawieniem na twarzy zakładała ubranie. Hal zerknął na nią zakłopotany, sięgnął po koszulę i naciągnął ją na siebie. – Czego chcesz, Osa? – Masz gościa. Mito Ferej pojawił się w nocy. Varad zastygł w bezruchu. Dopiero po chwili wzniósł oczy do sufitu i wyszeptał: – Chyba żartujesz… – Chyba nie. Zaproponowałem mu jedną z sypialni, chciałem przynieść pościel, ale wariat położył się na gołych deskach i pewnie wciąż na nich leży. – Ktoś go widział? – Hal zdawał się nie słuchać wywodów Osy.

Listopad 2014

31


– Nikt niepożądany. Nauczył się przynajmniej korzystać z tylnej furtki. Słuchaj, Hal, mogę mu się zaraz kazać wynosić. – Co go tu znowu przyniosło? Myślałem, że po naszym ostatnim spotkaniu ostatecznie uznał mnie za osobę godną wyłącznie pogardy. Uśmiech zamarł Nucie na ustach, wyprostowała się i z niemym pytaniem w oczach patrzyła na Varada. Osa chrząknął ponownie. – Ten szaleniec nie ma dokąd pójść. Pewnie ponownie postanowił zbawiać jakieś błądzące duszyczki i gwardziści go szukają. Jak trwoga to i taki grzesznik jak ty może się okazać przydatny. Znowu. Cholera, pozwól mi wyrzucić go na zbity pysk. Hal zamyślił się, przymknął oczy. Poczuł się nagle bardzo zmęczony, w skroniach powoli narastał tępy ból. Po chwili pokręcił jednak głową. – Nie, nie potrafię… Spotkam się z nim przy śniadaniu. U mnie w gabinecie. Dyskretnie. Im mniej osób wie o jego obecności, tym lepiej. Osa otworzył usta, podniósł dłonie, jakby gotując się do gwałtownej przemowy połączonej z gestykulacją, zaraz jednak zapał z niego uszedł. Machnął ręką, odwrócił się, chwycił klamkę i otworzył drzwi. – Jak sobie chcesz – rzucił jeszcze obrażonym tonem i wyszedł. *** Hal niechętnym spojrzeniem ogarnął przygotowane śniadanie. Upał nasilał się i mimo wczesnej pory było już za gorąco, by jeść. Sięgnął po żółte, soczyste jabłko, zamyślony obracał je w dłoniach. Siedzący naprzeciw blady mężczyzna wyglądał, jakby nie dojadał od dawna. Wrażenie chudości i niezdrowego kolorytu cery potęgowało jeszcze ciemne ubranie, w którym był szczelnie zamknięty, oraz kilkudniowy, niechlujny zarost na twarzy. Gapił się teraz w talerz i skubał kromkę ciemnego chleba. – Zęby ci wypadną, jeśli będziesz się żywił w ten sposób. Gość wzruszył ramionami, nic nie odrzekł. – Co tym razem cię spotkało? – To co zawsze. Ludzie uzurpatora znaleźli moją kryjówkę, więc musiałem uciekać. – Miał piękny, głęboki, dźwięczny głos. – Uzurpator? To coś nowego. – Bo sporo się zmieniło, panie. Hal zerknął na niego z ciekawością, postanowił jednak nie drążyć tematu. – Chyba wolę nie wiedzieć, co. Jeśli tylko uznasz, że okolica jest wystarczająco bezpieczna, znikniesz. Nie nadużywaj mojej gościnności. Całkiem niedawno miałem przez ciebie pewne kłopoty. Ferej ponownie wzruszył ramionami. – Słyszałem. Przesadzasz. Rozmowa z namiestniczką przy dobrym obiedzie nie była chyba tak straszna. Hal uśmiechnął się złośliwie. – Wciąż budzę w tobie wyłącznie odrazę? – Raczej współczucie, panie. Namiętności i sposób bycia, który wybrałeś, sprawiają, że nie jesteś w stanie dostrzec tak już oczywistej prawdy. Zwodnicze piękno i uroki świata przysłaniają ci jego istotę. – Mówił półgłosem, monotonnie, jakby znudzony tysiąckrotnie powtarzaną kwestią. Po chwili wyraźnie się ożywił. – Pozwalasz żyć niegodnym tego szumowinom, twoje ziemie to jedno z nielicznych wciąż tak zachwaszczonych miejsc. Na razie jesteś demoralizująco bezkarny. Z dala od stolicy, nie należący do tych najpotężniejszych. Jeszcze ci to pomaga. Ale dorwą i ciebie, prędzej czy później. – Chronię też takich jak ty. – Dlatego wolałbym, żeby stało się to raczej później niż prędzej. I – akurat w twoim przypadku – cieszę się, że uzurpator i jego poplecznicy nie zabrali się za to wszystko tak, jak powinni. – A jak powinni?

32

Herbasencja


– Zacząć nie od dołu, a od góry. Większość możnych przeszła co prawda na ich stronę, gdy tylko pojęli, co się święci. Ale pozostała garstka, liczących nie wiadomo na co, krnąbrnych, przekonanych o własnej nietykalności. Tych nie próbowalibyśmy zmieniać, bo taka zmiana zawsze jest niepewna. Nie próbowalibyśmy ich złamać, bo zabrałoby to zbyt wiele czasu. Zostalibyście po prostu od razu wymienieni. Hal patrzył na niego spod przymrużonych powiek. Odłożył wreszcie jabłko, począł bawić się pustym kielichem. – Niczym się od nich nie różnisz. – Mylisz się. To prawda, dla takich jak ty jesteśmy podobni. Uważasz, że jedynym naszym celem jest sprawić, aby życie przestało być przyjemne a świat przyjazny. Jesteś ślepy, panie. Ślepy, albo leniwy. Nagle zabłysły mu oczy, zaczął przemawiać głosem jeszcze o ton niższym, jeszcze piękniejszym, mocniej uwodzącym: – Bohar pojawi się wśród nas ponownie. Przyjdzie tu i pokaże nam drogę do światła. Pokaże nam prawdę, pokaże nam, jak mamy żyć. Świat stanie się wspanialszy niż możesz to sobie wyobrazić, sprawiedliwy i niewinny. Ale musimy pokazać, że jesteśmy takiego świata godni, że jesteśmy gotowi na jego nadejście… – … I dlatego musicie wyrżnąć wszystkich tych, którzy się z wami nie zgadzają. Wybacz, ale nawet jeśli powtórzysz mi te frazesy jeszcze tysiąc razy, nie staną się dla mnie bardziej prawdziwe. Król i jego zwolennicy natomiast przygotowują się do życia wiecznego, u boku tego samego Bohara, w świecie równie wspaniałym, chociaż pozagrobowym. Żeby okazać się godnymi, to jeszcze za życia muszą wyrżnąć tych, którzy myślą inaczej. Wasze motywacje mnie nie interesują, bo obie są zupełnie szalone i prowadzą prostą drogą do katastrofy. Nie będzie żadnego lepszego świata, nie będzie żadnego szczęśliwego życia wiecznego. Będzie… Już jest – obłęd. – Nieszczęsny ślepcze… – Ferej niemal zaśpiewał ostatnie słowa, wykrzywiając twarz w udawanym grymasie współczucia. Zirytowany Hal przewrócił oczami. – Mito, co się z tobą stało? Wychowaliśmy się razem i nigdy, przenigdy nie przewidziałbym tej zmiany. – Razem to chyba za dużo powiedziane. Jako syn opłacanego przez twojego ojca nauczyciela musiałem znać swoje miejsce… Panie. – Ostatnie słowo zabrzmiało twardo i wyzywająco. – Nie odbierałem tego w ten sposób. – Zapewne. Hal poczuł, że trapiący go od świtu ból głowy zaczyna gwałtownie narastać, pojawiło się też pulsowanie w skroniach. Trudną do zniesienia ciszę przerwało pukanie. Varad zerwał się z krzesła, ale drzwi uchylił powoli, ostrożnie. Nuta uśmiechała się do niego filuternie, z lekko przekrzywioną głową. – Zapomniałam zapytać, czy dziś wieczorem również życzysz sobie mojej obecności. W pierwszym odruchu chciał potwierdzić, szybko jednak zmienił zdanie. – Nie, dziś nie. Położę się wcześnie, może wreszcie uda mi się wyspać. Jutro, przyjdź jutro wieczorem. Otworzyła drzwi nieco szerzej, wspięła się na palce, musnęła wargami jego usta. – Będę tęsknić – szepnęła bez cienia uśmiechu, a Hal poczuł, miękną mu kolana. Zamknął za dziewczyną drzwi, oparł się o nie plecami. – Jedna z twoich dziwek. – Wypowiedziane zwodniczo urokliwym głosem słowa stanowiły raczej stwierdzenie niż pytanie. – Nie mam ich zbyt wiele. – Kiedy w końcu dojdziemy do władzy, tacy jak ty zawisną pierwsi. A wokół nich dyndać będą ich dziwki. Krew uderzyła Halowi do głowy. Milczał chwilę, próbując rozluźnić nagle ściśnięte gardło, w końcu ruszył w stronę sztywno siedzącego gościa, stanął tuż za nim. Położył Ferejowi ręce na ramionach, zbliżył usta do jego ucha. Nozdrza podrażnił mu ostry zapach potu, skrzywił się ma-

Listopad 2014

33


chinalnie. Mówił cicho, uważnie, spokojnie, starając się, by wypowiadanych słów nie zmąciło najlżejsze drżenie głosu: – Zachowujesz się jak małe dziecko, które sprawdza, gdzie leżą granice jego kaprysów. Więc, mój mały Mito, właśnie do nich dotarłeś. Nie potrzebuję robić z ciebie męczennika, dlatego dziś możesz jeszcze zostać. Jutro rano ma cię tu nie być. Puścił Fereja, skierował się ku wyjściu. – Wbrew temu, co o sobie myślisz, Varad, jesteś miękki. Nie przetrwasz, nawet gdybyś nagle zaczął udawać najwierniejszego ze sług uzurpatora. Chyba wciąż nie dopuszczasz do siebie tej myśli, ale to nie są czasy dla takich jak ty. Hal zastygł z dłonią na klamce. – Nie ruszaj się stąd, dopóki kogoś po ciebie nie przyślę. Żegnaj, Mito. Dla twojego własnego dobra – nie pokazuj mi się więcej na oczy. *** Dziesięcioro jeźdźców przejechało przez otwartą na oścież bramę ogrodu, gdy słońce zaczęło już się czerwienić na zachodzie. Na czele jechała młoda kobieta, ubrana w czarną, prostą suknię, brzydką, workowatą. Nawet jednak ten strój nie mógł ukryć nieprzeciętnej, przykuwającej wzrok urody. Jasne włosy w niesfornych lokach wymykały się spod nieforemnego czepca, fioletowe oczy rozglądały się wokół uważnie, surowo. Namiestniczka Eva Mirada zwracała na siebie uwagę. Wysoka, szczupła, gibka, w siodle trzymała się zgrabnie, lekko, jakby od niechcenia. Pierwszy raz gościła w posiadłości Hala Varada, dlatego też jechała powoli, zaciekawiona nowym otoczeniem. Sama nie wiedziała, czy jej się tu podoba. Jeszcze przed przekroczeniem granic ogrodu w nozdrza uderzył ją oszałamiający zapach tysięcy kwiatów. Dominowały róże, w każdym kształcie i kolorze. Tworzyły żywopłoty, pięły się po ogrodzeniach, rosły pojedynczo i w skupiskach, drobnymi kwiatami zdobiły pękate krzewy. Zieleń, upstrzona wielobarwnymi plamkami, przytłaczała, pięła się po bokach, spadała z góry, płożyła się na ziemi. W ogrodzie panował chaos. Pozorny chaos, poprawiła się zaraz w myślach Mirada, bo przecież trawa była przystrzyżona, ścieżki przejezdne, nieczynne z powodu suszy fontanny oczyszczone. Tuż za bramą namiestniczka przesiadła się na osła. Musieli znaleźć jakiegoś w pobliskiej wsi, tylko po to, by stało się zadość idiotycznemu rytuałowi mającemu symbolizować skromność i służebną rolę władzy. Mirada wciąż uważała ten fragment oficjalnych wizyt za upokarzający i bezsensowny. Zbliżała się na niewydarzonym wierzchowcu do pałacu Varada i czuła, jak na policzki występuje jej rumieniec. Ale gdy zza ogrodowego buszu ukazały się wreszcie mury domostwa, zażenowanie nieco zmalało. Siedziba była bowiem raczej okazałym dworem, nie pałacem, budynkiem rozległym, jednak dość niskim, pozbawionym modnych wieżyczek i ozdobnych dobudówek niewiadomego przeznaczenia. Jasne ściany kontrastowały z atakującą je, nieco przyżółkłą z niedoboru wody zielenią oraz kolorowymi, otwartymi teraz szeroko okiennicami. Jeźdźcy zatrzymali się na placu przed frontowymi drzwiami i czekali. W pobliżu krzątało się kilka osób, nie wiedzących teraz, czy mogą kontynuować pracę, czy lepiej zginać się w ukłonach. Ale gospodarza nie było widać. Namiestniczka czuła się coraz bardziej niezręcznie na swoim ośle, miała wrażenie, że wśród rosłych żołnierzy dosiadających mocnych koni wygląda żałośnie. Po raz kolejny pomyślała, że ma nadzieję, iż kiedyś to się zmieni. Że władza, jak każda władza, nieco się zdeprawuje. Lęk, który widziała w oczach innych ludzi rekompensował jej wiele, bardzo wiele, ale… Do cholery, przydałyby się częstsze kąpiele, ładniejsze suknie, lepsze jedzenie. I kilku kochanków, dodała w duchu, gdy na schodach ujrzała wreszcie Hala Varada. Mężczyzna szedł bez pośpiechu, chociaż miała wrażenie, że zwolnił tuż przed drzwiami. Nie zdołał jeszcze uspokoić oddechu, na policzkach widniał mu lekki rumieniec. Schodził powoli, bez cienia uśmiechu. Skłonił się w końcu sztywno, oficjalnie i powiedział szorstko: – Witaj, pani.

34

Herbasencja


Powinien był teraz podejść, podać jej rękę i pomóc zejść z tego przeklętego zwierzaka, jednak stał w odległości kilku kroków i najwyraźniej ani myślał się ruszyć. Sytuacja robiła się coraz bardziej groteskowa, ale Hala najwyraźniej to bawiło. Namiestniczka gotowa była przysiąc, że w jego oczach zapaliły się wesołe ogniki. Nagle drzwi znowu się otwarły i ujrzała w nich rudowłosego olbrzyma. Skłonił się nieco głębiej niż Hal, stanął za nim pół kroku. W następnym momencie gospodarz wreszcie ruszył z miejsca, sądząc jednak po początkowym impecie, z którym to się stało, oraz nagłym wyrazie gniewu na twarzy, wielkolud po prostu go popchnął. Tak czy inaczej, Hal znalazł się wreszcie przy namiestniczce. Z naburmuszoną miną, bez słowa, podał jej rękę. Zmarszczył nos, gdy dotarła do niego woń zbyt długo niemytego ciała. – Co cię do mnie sprowadza, pani? – spytał, gdy stała już na ziemi. – Szukamy bandyty. Moi ludzie rozejrzą się trochę po twojej posiadłości, panie. Varad przygryzł wargę, poczerwieniał. Uspokoił się jednak szybko, wiedział, że nie było sensu protestować. – Rozumiem, że to niezbędne. Nie lubię, gdy wojsko panoszy mi się po domu. – Zrobią to możliwie szybko i dyskretnie. A ja w tym czasie z chęcią zjem z tobą kolację. *** – Napijesz się czegoś, pani? – Wody. Ten skwar chyba nigdy się nie skończy. Hal uśmiechnął się uprzejmie i skinął głową w stronę Osy. Rudy mężczyzna wyciągnął dwie szklanki, napełnił jedną z nich wodą, pytająco spojrzał na Varada. – Hal…? Panie? – Szybko się poprawił. – Wino. Pozwolisz, pani, że pozostanę przy winie. Mirada nie zareagowała, wpatrując się w wygasły kominek. Osa postawił szklanki na stole, przystanął na chwilę przy Halu, położył mu na ramieniu dłoń, lekko ścisnął w geście otuchy i zniknął za drzwiami. – Spoufalasz się ze służbą. Hal uważnie spojrzał na namiestniczkę. – Osa jest kimś znacznie więcej. Zna mnie od urodzenia, przez pewien czas zastępował mi rodziców. Piękny profil Mirady rozświetlił kpiący uśmiech. – Dlaczego wszyscy czują potrzebę, żeby się przede mną tłumaczyć? Tego tylko ostatnio słucham: tłumaczeń. Hal nie odpowiedział. Znużony, przymknął oczy, odchylił głowę i wygodniej ułożył ją na oparciu krzesła. – Wyglądasz na zmęczonego… – Nie sypiam ostatnio zbyt dobrze. W jej wzroku zabłysło zaciekawienie. – Tak? A to dlaczego? Coś cię niepokoi, panie? Coś cię męczy? Sumienie nie pozwala na spokojny sen? Poczuł, jak narasta w nim wewnętrzny śmiech. Przygryzł wargę, by go powstrzymać, otworzył oczy i sięgnął po szklankę z winem. – Upał, pani. Upał mnie niepokoi i nie daje spać. Brakuje mi powietrza, budzę się zlany potem. Następnie przez pół dnia wysłuchuję kolejnych delegacji, relacjonujących mi, jakie straty ponoszą z powodu tej pogody. Oni mają straty, więc ja też. A tobie, pani, to lato nie spędza snu z powiek? – Sypiam świetnie, panie Varad. – Snem sprawiedliwej. Zimny fiołkowy wzrok wbił się w niego jak sztylet. – Lepiej bym tego nie ujęła.

Listopad 2014

35


Zrezygnowany pokiwał głową. Podniósł dłonie do czoła, bezwiednie zaczął masować skronie. Zaraz jednak opuścił ręce, z zaskoczeniem i złością zauważając, że palce mu lekko drżą. Mirada wstała, powoli podeszła do stołu, usiadła na krześle. Zdegustowanym wzrokiem spojrzała na półmiski z jedzeniem, po czym sięgnęła po kromkę ciemnego chleba i zaczęła kruszyć ją na talerzu. Hal opuścił głowę, ukrywając uśmiech. – Cóż to za bandyta cię do mnie sprowadził, pani? – Poczuł, że wreszcie musi zadać to pytanie, niech powie, o co jej chodzi i da mu w końcu spokój. – Nie domyślasz się? – Skończmy z tym. Nie mam ochoty ani siły na aluzje i zagadki. Nie, nie domyślam się, nie chcę mi się myśleć, czego się mam domyślać, więc, bardzo proszę, prosto z mostu i bez łamigłówek. – Zmęczony, niewyspany i jeszcze do tego zirytowany. Ale, dobrze. Sprowadza mnie tu ta sama osoba, dzięki której nie tak dawno temu miałam przyjemność gościć cię u siebie. Mito Ferej. – Co z nim? – Zniknął. Uciekł nam. Dowiedzieliśmy się, gdzie ma kryjówkę, ale gdy wysłałam do niej żołnierzy, już go nie było. Varad milczał, patrząc na namiestniczkę wyczekująco. – Więc pomyśleliśmy, że poszukał schronienia u starego znajomego – dokończyła po chwili kobieta. – W czasie ostatniego przesłuchania powiedziałem ci już, pani, skąd znam Fereja. I że nie miałem pojęcia o jego działalności. Oraz że wyjechał stąd pełen gniewu i pogardy. Wątpię, aby chciał jeszcze kiedykolwiek mnie odwiedzić. – Przesłuchanie… Naszą miłą rozmowę nazywasz przesłuchaniem. Zapewniam cię, że do niego było bardzo daleko. I módl się, Varad, żeby nie było ci dane poznać różnicy. – Ugniotła z chleba kulkę, włożyła ją do ust. Zimny dreszcz przemknął przez plecy mężczyzny. – Zapewniam cię, pani, że również chciałbym tego uniknąć. Fereja tu nie ma. Nie widziałem go od tamtego razu i mam nadzieję, że tak zostanie. Nie potrzebuję kłopotów. – Nikt nie potrzebuje. Ale niektórzy mają niezwykły dar ściągania ich na siebie. – Mówiła beznamiętnym, spokojnym głosem. Hal poczuł, jak po karku, za koszulę, spływa mu strumyczek potu. – Tak jak Ferej właśnie. – Namiestniczka ożywiła się nagle wyraźnie, odchyliła na krześle, wydęła policzki. – Wyobraź sobie, że wplątał się w grubszą aferę. Wiesz, że on i jego towarzysze heretycy mają szaloną wizję szczęśliwego świata, nie pośmiertnego, ale tu, doczesnego. Bohar ma zstąpić między ludzi i żyć razem z nimi jako, bo ja wiem, jakiś ich władca, pasterz czy… Król, no właśnie, król. Czyste wariactwo, nie sądzisz Varad? – parsknęła śmiechem. Hal patrzył na nią tępo, starając się, aby wyraz niedowierzania lub rozbawienia nie wystąpił mu na twarz. Wariactwo… Ta kobieta mówi o wariactwie… – No i, pomyśl sobie, ci głupcy znaleźli inkarnację. – Namiestniczka wydawała się być niezwykle podekscytowana, policzki pokrył jej rumieniec, oczy płonęły. – Inkarnację, rozumiesz? – zachichotała. Mężczyzna poczuł, że blednie. – Znaleźli sobie jakiegoś biedaka, kowala czy coś takiego, uznali, że Bohar w niego wstąpił i to on teraz ma być władcą – ciągnęła Mirada. – A nasz król to uzurpator, którego należy usunąć. Widzisz więc, Varad, że ich poglądy nagle zaczęły być nie tylko dziwaczne, ale i niebezpieczne. – Podniecenie wyparowało tak szybko i niespodziewanie, jak się pojawiło, ostatnie słowa wymówiła ponownie zimno, cedząc każdą sylabę. – Właściwie, byłoby niebezpieczne, gdyby mieli trochę więcej rozumu i sprytu. Kowal, ta żałosna inkarnacja, jest już w naszych rękach. Wielu z tych śmiechu wartych spiskowców również. Ferej też wpadnie w nasze ręce, raczej wcześniej niż później. – Kolejna kulka chleba zniknęła w jej ustach. Milczała chwilę, zastanawiając się nad czymś. – Znasz Fereja – zaczęła znowu. – Żałosna ofiara losu, zdawałoby się. A tu się okazuje, że jest jednym z przywódców. Kto by przypuszczał. – Podniosła wzrok, w którym szybko narastało rozbawienie. – Chociaż, jaki spisek, tacy przywódcy.

36

Herbasencja


– Skoro okazali się tak nieskuteczni, to dlaczego przyjechałaś tu osobiście, pani? – Hal z zakłopotaniem usłyszał, że mówi z lekką chrypką. – Masz pewnie ważniejsze rzeczy na głowie od uganiania się za niewydarzonymi buntownikami. – Oczywiście. Ale, jak mi się wydaje, król potraktował tę sprawę bardzo poważnie. O wiele poważniej, niż na to zasługuje. A ja, panie Varad, mam pewne ambicje. Spójrz, ile już osiągnęłam. Wykorzystam każdą szansę, by zdobyć jeszcze więcej. Król myśli, że Ferej jest niebezpieczny? I dobrze. Dostarczę mu tego niebezpiecznego przestępcę na tacy. Hal odstawił szklankę z winem, wypuścił powietrze z ust. – Dlaczego mi to mówisz, pani? Mirada wzruszyła ramionami. – A dlaczego nie? Nie jesteś niebezpieczny, nawet, jeśli przyszłoby ci do głowy komuś o tym opowiedzieć. Nie należysz do tych, których się słucha. Szkoda tylko, że król kazał Fereja zabić. Od razu, jak tylko wpadnie w nasze ręce, bez sądu, bez przesłuchania. Obawia się, że ktoś będzie go chciał uwolnić. Głupie rozwiązanie, nie myślisz? Ferej mógłby nam opowiedzieć tyle ciekawych rzeczy. Coś o tym wiesz, prawda? Uśmiechnęła się do Hala. A on poczuł, jak serce ściska mu mroźna pięść. – Wiem tylko, że lista osób, które mordujecie bez sądu, wydłuża się – odparł jednak spokojnie. – Uważaj, Varad – syknęła. – Uważaj. Nie mordujemy. Likwidujemy tych, którzy stanowią zagrożenie, tylko tych. I tylko, jeśli udowadniają, że nie chcą przestać być zagrożeniem. – To znaczy? Każdy, kto posiada najmniejszy magiczny dar jest dla was niebezpieczny? Po drodze do twojego pałacu, pani, mijałem drzewa obwieszone starcami. To są wasi wrogowie? Znachorzy i zielarki? – Podniósł na nią szeroko otwarte oczy, jakby nagle zrozumiał coś zupełnie oczywistego. – Sama w to nie wierzysz, pani… – Varad, nie bądź naiwny. – Zignorowała jego ostatnią uwagę. – Giną tylko ci, którzy nie chcą zrezygnować z praktykowania swoich umiejętności. Bohar tak naucza. Magia jest cechą boską. Każdy, kto chce z niej korzystać, rzuca Boharowi wyzwanie. Musi więc zginąć. – Bohar… Jeszcze pół wieku temu nikt o nim nie słyszał, a teraz wyrzynacie w pień w jego imieniu. To nazywam szaleństwem. Umiejętności tych ludzi są darem, talentem. Zamiast je wykorzystać, każecie im swoje zdolności ukrywać. Jeśli się nie podporządkują, niszczycie ich. – Bywają niebezpieczni… – Nie bardziej niż wyszkoleni strzelcy czy portowe osiłki. Jeśli łamią prawo, podlegają sądom, jak wszyscy inni. – Podlegali… Hal poczuł, jak uchodzą z niego resztki energii. – Tak. Właśnie. Podniósł do ust szklankę z winem, spostrzegł, że jest pusta. Chwycił karafkę i napełnił naczynie niemal po brzegi. Syknął, gdy kilka kropel spadło na blat. Mirada patrzyła na niego spod przymrużonych powiek. – Dolej mi wody, Varad – rzuciła krótko, ostro. Dzban z wodą stał tuż przed nią, szklanka nie była opróżniona nawet do połowy. Mężczyzna spojrzał na namiestniczkę podejrzliwie, wstał jednak i posłusznie się zbliżył. Otaczający ją zapach potu okazał się tu jeszcze bardziej przykry. Czuł na sobie taksujące spojrzenie; zmarszczył brwi, skupiając się na tym, aby ręka nie zadrżała mu ponownie. Napełnił szklankę, odstawił dzban, chciał odejść. – Podaj mi. – Kolejne żądanie zatrzymało go w miejscu. Zamarł na moment, zaraz jednak chwycił naczynie i podał kobiecie. – Grzeczny chłopiec. Da się wytresować. To świetnie. Żołądek zacisnął mu się w supeł, na chwilę stracił oddech. Mirada uśmiechała się kpiąco, wyzywająco; oczy płonęły jej gorączkowo. Objęła palcami podane naczynie, wraz z trzymającą je dłonią Hala. – I co zamierzasz? Siedzieć tu uparcie i czekać na cud? Dać się w końcu zabić? Próbować ucieczki? Tak czy inaczej, poniesiesz klęskę.

Listopad 2014

37


Hal wyswobodził dłoń, oparł się o blat stołu. – Szkoda by cię było, Varad. Nie masz najlepszej opinii na dworze. Właściwie, coraz gorszą. Ale ja, ja – coraz więcej ode mnie zależy, a będzie tylko lepiej. Mogę ci pomóc. Chętnie ci pomogę. Nie musisz przecież w to wszystko… wierzyć. – Uczyniła ruch, jakby chciała wstać, podejść do mężczyzny. Hal wzdrygnął się, odskoczył o krok. Łomot w głowie osiągnął punkt krytyczny. – Wybacz, pani. Muszę odpocząć. Zaraz przyślę kogoś, kto zaprowadzi cię do twojej sypialni. Jeśli sobie życzysz, każę przygotować dla ciebie kąpiel. Przez chwilę miał wrażenie, że Mirada się zawahała. Ale może to było tylko złudzenie, bo kobieta wygodniej rozsiadła się na krześle i powiedziała pozbawionym emocji głosem: – Wystarczy mi miska z zimną wodą. Ciała nie należy rozpieszczać. *** Namiestniczka Eva Mirada nie czuła się ostatnio najlepiej. Nie sypiała tak dobrze, jak starała się przekonać Hala, gardło ściskał niepokój, usta wykrzywiał dziwny grymas, którego nie była w stanie się pozbyć. Z odrazą zerknęła na przygotowaną na jej życzenie miskę z zimną wodą. Zalecenie jednej, najwyżej jednej porządnej kąpieli na miesiąc nie zdawało egzaminu. A w tym upale było wręcz nieznośne. Wszędzie tam, gdzie gromadzili się bogobojni, smród potu i niemytych ciał stawał się nie do wytrzymania. Nie umknęło jej uwadze, że Varad utrzymywał w stosunku do niej bezpieczną odległość. I to nie z powodu niechęci i strachu. A przynajmniej nie tylko. Hal… Usiadła na krześle, zamknęła oczy. Jednak widok smukłej sylwetki gospodarza nie chciał zniknąć spod powiek. Ani jego szczupłych dłoni, ani uważnych, ostrożnych, nieufnych oczu… Przygryzła wargę, pieszczotliwym gestem przejechała dłonią po jasnych włosach, następnie po szyi, zatrzymała się na piersiach. Gdyby ją teraz ktoś zobaczył… Gdyby odczytał jej myśli… Oczywiście, istniało zalecenie, jak sobie radzić w takim stanie. Nikt nie był na tyle bezmyślny, by uznać, że namiętności i pożądliwości da się zlikwidować od razu, za pomocą jednego zakazu. Nie, do tego potrzebny był czas. Na razie doradzano samobiczowanie. Ciężko podniosła się z krzesła, sięgnęła do rzuconej na podłogę podróżnej sakwy. Wyjęła zgrabny przedmiot. Podróżny bacik, przydatna rzecz – parsknęła krótkim śmiechem. Cisnęła go z powrotem do torby, wyłowiła natomiast niewielką piersiówkę. Na korytarzu rozległ się szmer, dały się słyszeć czyjeś kroki. Z przestrachem spojrzała na drzwi. Ale nie, były zamknięte. Nic jej nie groziło, nikt niespodziewanie jej nie zaskoczy. Otworzyła butelkę, pociągnęła spory łyk. Alkohol zadziałał od razu, natychmiast przyniósł chwilową ulgę i odprężenie. Opadła na łóżko, rozpięła sztywną, stanowczo zbyt grubą suknię. Varad, jeszcze nauczę cię pokory… Dłoń kobiety ponownie, już odważniej, zaczęła wędrówkę po ciele. *** Osa z pełnym czułości niepokojem wpatrywał się w skulonego na fotelu Hala. Varad miał zamknięte powieki, oddychał nieco zbyt ciężko. Szare cienie pod oczami kontrastowały z pobladłą twarzą, na czole błyszczały kropelki potu. Rudzielec westchnął cicho, chwycił koc, podszedł do fotela. Zawahał się chwilę, bo wciąż było bardzo ciepło, przykrył jednak w końcu leżącego mężczyznę. Hal otworzył oczy, uśmiechnął się niepewnie. – Myślałem, że śpisz. Młodszy z mężczyzn pokręcił głową. – Nie. Dzisiaj chyba w ogóle nie zasnę. Napiłbym się raczej. Osa wyciągnął rękę, kielich poszybował z drugiego końca pokoju i bezpiecznie wylądował w dłoni wielkoluda.

38

Herbasencja


– Osa… – jęknął Hal. Ten spojrzał na niego z niewinnym wyrazem twarzy. – No co? Muszę czasem poćwiczyć. Inaczej wyjdę z wprawy. – Dobrze by się stało. Wiesz, co za to grozi. I wiesz, że nie będę wtedy w stanie pomóc. – Och, nie przesadzaj. Kto miałby donieść? Ty? Daj spokój. – Kiedyś się zapomnisz, w najmniej odpowiednim momencie. Proszę cię, przestań. Osa przewrócił oczami, ale nic nie odparł. Hal z dezaprobatą pokręcił głową. – Jesteś uparty jak stado baranów. – No to mamy ze sobą coś wspólnego. Co mówiła namiestniczka? – Szukają Fereja. Okazał się jeszcze bardziej szalony niż przypuszczałem. – Uniósł się nieco w fotelu. – Gdzie go schowałeś? – W zachodnim skrzydle. W piwnicy. Nie znajdą go. Hal z powrotem zwinął się w wygodny kłębek, parsknął cichym śmiechem. – Pasuje tam. – Mirada cię podejrzewa? – Pewnie, że podejrzewa. Inaczej by jej tu nie było. – Groziła ci? Hal milczał chwilę. Wstał, począł przechadzać się po pokoju. – Groźby nie są dla mnie niczym nowym. Co jakiś czas mi ktoś grozi, w bardziej czy mniej zawoalowany sposób. Dziś od rana słucham gróźb. – Zamilkł znowu, przystanął, jakby się nad czymś zastanawiając. Osa czekał cierpliwie. Zaniepokoiły go nerwowość, pewien chaos w ruchach i zachowaniu Hala. Nie spostrzegł ich wcześniej, coś musiało się wydarzyć. – Ale… – Varad zmarszczył brwi. – Zaczęła mi dziś składać pewne… propozycje. Mam wrażenie, że zaczyna sobie na coraz więcej pozwalać… Jakby zdała sobie sprawę, że m o ż e sobie na coraz więcej pozwalać. – Odwrócił się gwałtownie w stronę przyjaciela, a w jego oczach wyraźnie widać było strach. – Rozumiesz, Osa? Rudy mężczyzna powoli skinął głową. – Musisz uciekać. Nie możesz dłużej odkładać decyzji. Hal stanął przy otwartym oknie, odurzony zapachem kwitnącego jaśminu. Zapadła już ciemność, bezksiężycowa noc całkowicie objęła w posiadanie ogród. Zasłuchał się w cykanie świerszczy i huk fal uderzających o urwiste wybrzeże. – To jest najpiękniejsze miejsce na świecie… – wyszeptał. Osa podszedł cicho. – Nic ci z tego nie przyjdzie, jeśli będziesz martwy. Twój upór nikomu nie pomoże. Najgorsze, co możesz zrobić, to spóźnić się z decyzją. Jeśli wejdą tu z wojskiem… Ciebie aresztują, w najlepszym razie zabiją. Spalą domy, wymordują ludzi, którzy wejdą im w drogę. Tak jak to było na ziemiach Harmy, pamiętasz? Co mu przyszło z niezłomności? A jego ludziom? Musisz uciekać, chłopcze. Dopóki granice nie są tak szczelne, dopóki istnieją przemytnicy, którzy za pieniądze potrafią zrobić wszystko. Tylu już umknęło, dzięki tobie, Hal. Do granicy jest niespełna trzydzieści mil, a za nią masz przyjaciół, Hal, wielu przyjaciół. Pomogą ci, bo wiedzą, kto uratował im skórę. Varad podniósł do ust kielich, wychylił jego zawartość jednym haustem. Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku drzwi. – Mam wrażenie, że ja piję, a pijani są inni. To jest absurd, Osa, nie może dziać się naprawdę. Pozwól mi jeszcze chwilę nie przyjmować tego do wiadomości. *** Obudził się, gwałtownie łapiąc powietrze. Siedział chwilę oszołomiony, próbując uspokoić rozdygotane serce. Szybko doszedł do siebie, tylko po to, by z rozpaczą stwierdzić, że w sypialni wciąż panuje mrok. – Kurwa! – rzucił przez zaciśnięte zęby i zrezygnowany opadł na poduszkę.

Listopad 2014

39


*** – No i pojechali – powiedział niemal radośnie, gdy ostatni z żołnierzy namiestniczki zniknął za bramą. – Mamy spokój. Osa nie podzielał jego wesołości. Wpatrywał się jeszcze długo w miejsce, gdzie zniknęli intruzi, kopnął leżący na ziemi kamyk i wymamrotał: – Do następnego razu. – Do następnego razu może się wiele wydarzyć. – Bywasz osłem, Hal. Młody mężczyzna roześmiał się, klepnął Osę w bark i powiedział: – Poczekajmy jeszcze trochę i pozbądźmy się też tej ponurej mumii, która siedzi w piwnicy. – Już nie siedzi. Zniknął. Varad zerknął na przyjaciela pytająco. – Jak to? – Tak to. Zniknął. Nie ma go. Musiał odejść w nocy. Bałwan. Całe szczęście, że nikt go nie widział. Hal przejechał dłonią po twarzy. Odwrócił się, rzucając przez ramię: – Będę w gabinecie. Papierki na mnie czekają. *** Varad był przekonany, że księgowy uważa go za idiotę. Zresztą, gdy po raz kolejny poprosił, by ten powtórzył swój wywód, tylko trochę wolniej i używając nieco innych słów, sam się tak poczuł. Staruszek chciał być możliwie jak najbardziej uprzejmy, patrzył na Hala wzrokiem podejrzanie pozbawionym wyrazu. Musiał niezwykle się starać, by nie dopuścić na twarz oznak politowania. Hal doceniał te wysiłki, mimo iż sedno sprawy pojął od razu. Właściwie to znacznie przed rozmową z księgowym. Patrzył teraz w bladobłękitne oczy przejętego swoją rolą buchaltera i zastanawiał się, czy płaci mu tylko za to, by bardzo proste sprawy ubierał w niezwykle skomplikowane formy. Bo trudno było nie zrozumieć, że, skoro upał wyniszczał uprawy, a król znacząco podniósł podatki, to nadchodzące miesiące mogą należeć do trudnych. Starzec zakończył wykład i, usatysfakcjonowany, wyczekująco patrzył na siedzącego naprzeciw mężczyznę. Varad poczuł się w obowiązku jakoś zareagować, dlatego też pokiwał głową, a w końcu wzruszył ramionami. – Cóż, musimy jakoś z tym żyć – stwierdził, a w tym momencie dolna, niemal pozbawiona zębów, szczęka księgowego opadła ze zdumienia. Halowi zrobiło się przykro, bo zrozumiał, że księgowy poczuł się tą odpowiedzią rozczarowany. Spodziewał się pewnie czegoś bardziej elokwentnego. Otworzył już więc usta, by spróbować rozwinąć myśl, gdy rozległo się łomotanie do drzwi. Obaj podskoczyli na krzesłach, zanim jednak zdążyli zareagować, drzwi otworzyły się z hukiem i ukazał się w nich zdyszany, umorusany chłopak, w którym Hal z trudem rozpoznał jednego ze stajennych. Opierał się teraz o framugę i ciężko oddychał, próbując wydobyć z siebie głos. – Panie – wystękał wreszcie. – Wieszają… *** We wsi, koło młyna – tyle dowiedział się od chłopaka, zanim wybiegł z gabinetu. Półtorej mili, najwyżej półtorej mili. Skoro ten idiota uciekł w nocy, to dlaczego był tak blisko? Jak to możliwe, że dopadli go tuż za dworem Varada? Im bliżej był celu, tym rzadziej popędzał konia. Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, jak wysoko na liście popełnionych przez niego głupstw można by umieścić to. Wyruszył, jakby goniło go stado demonów, sam, nie wiadomo po co. Ferej zapewne już nie żył, bo ile czasu potrzeba, by powiesić

40

Herbasencja


człowieka? A jeśli żył, to jeszcze gorzej. Miał go ratować? Jak? A przede wszystkim – dlaczego? Żeby wypaplał, u kogo spędził ostatni dzień? Zmełł w ustach przekleństwo, wściekły na własną bezmyślność. Mógł się przekonywać, że nie wziął zbrojnych, bo nie chciał prowokować żołnierzy. Że jedzie tylko po to, aby zaznaczyć swoją obecność, pokazać namiestniczce, czyje to ziemie i że nie życzy sobie, aby inni się na nich panoszyli. Ale… Kilku uzbrojonych mężczyzn za plecami mogłoby te słowa chociaż trochę uwiarygodnić. Nie, zdecydowanie nie przemyślał do końca tego wypadu. W ogóle go nie przemyślał. A teraz było za późno, żeby się wycofać. Słyszał już wyraźnie szum wody napędzającej młyńskie koło, widział niespiesznie krzątające się ludzkie sylwetki. Mirada siedziała w cieniu, na pniaku ściętego drzewa, twarzą w stronę nadjeżdżającego i nawet z tej odległości Hal był przekonany, że uśmiechnęła się na jego widok. Koń Varada przeszedł w stęp. Mężczyzna nie musiał zanadto się rozglądać, by zauważyć ciemną, chudą sylwetkę kołysaną przez wiatr na gałęzi stojącego samotnie dębu. Hal znał to drzewo. Liczne potomstwo młynarza uwielbiało hasać w jego konarach, wspinając się zgrabnie i szybko niczym wiewiórki. Sam młynarz stał teraz przed swoim domem, tępo, z pobladłą twarzą i szeroko otwartymi oczami obserwując to, co działo się w gospodarstwie. Varadowi przemknęło przez myśl, że dzieciaki już się raczej na dębie nie pobawią. Zauważył też, że w pewnym oddaleniu zgromadziła się kilkuosobowa grupa gapiów, ludzi ze wsi, zwabionych niespodziewanym widowiskiem. Stali zaciekawieni, nie odważając się jednak zbliżyć, w każdej chwili gotowi do ucieczki. Obrzucił wisielca możliwie obojętnym spojrzeniem, zsiadł z konia, podszedł do namiestniczki. Wstała, hardo podniosła rozbawioną twarz. – Witaj, panie. Kto by przypuszczał, że spotkamy się tak szybko. – Co tu się dzieje? – warknął w odpowiedzi. – Widzisz przecież. Złapaliśmy bandytę, którego spotkała sprawiedliwość. Mieliśmy szczęście, trzeba przyznać. Gospodarz nam pomógł. – Machnęła dłonią w stronę przerażonego młynarza. – Ferej próbował skraść mu konia, ale został przyłapany i solidnie obity. Leżał w krzakach, przy drodze. Co za miła niespodzianka! Nawet nie musieliśmy daleko jechać. Tak blisko twojej posiadłości, Varad, tak blisko. Jaki niewiarygodny zbieg okoliczności. – Wciąż się uśmiechała, głos jednak nagle stał się zupełnie poważny, zimny, syczący. Hal, mimo upału, poczuł na karku chłodny dreszcz. Zdał sobie sprawę, że wpatrują się w niego wszyscy obecni. Mirada, młynarz, gapie. I żołnierze, którzy nagle zaczęli się zbliżać, tworząc coraz ciaśniejszy krąg wokół niego i namiestniczki. Ogarnął go nagły, niepowstrzymany, nieracjonalny gniew. Zbliżył się do Mirady na odległość pół kroku, ignorując ostry zapach emanujący z jej ciała i zaczął mówić, powoli, cicho, zachrypniętym głosem: – Mam dość twoich gróźb, insynuacji i bezczelności. To są moje ziemie, moje, rozumiesz? Wynoś się, zabieraj ludzi i wracajcie do swojej nory. I wykąpcie się czasem, na miłość tego waszego cholernego Bohara! – Skrzywił się, ponieważ ostatnia uwaga wydała mu się jednak wulgarna i nie na miejscu. Ale najwyraźniej na namiestniczce zrobiła wrażenie, bo kobieta pobladła i wreszcie przestała się uśmiechać. Stała chwilę, ciężko oddychając, aż w końcu spomiędzy zaciśniętych szczęk wydobyła jedno słowo: – Kapitanie… Hal wyczuł za plecami jakiś ruch. Zanim zdążył się odwrócić, uderzenie w tył głowy zwaliło go z nóg i na krótką chwilę zamroczyło. Otrząsnął się szybko, sięgnął dłonią do pasa. – Tego szukasz? – Dobiegł go z góry głos Mirady. Kapitan jedną ręką podawał jej pistolet Varada, drugą trzymał strzelbę, której kolby użył przed chwilą do ogłuszenia przeciwnika. Hal zaczął się podnosić, wściekły i upokorzony, gdy oficer zwrócił się w jego stronę i wymierzył mu potężny kopniak w żołądek. Hal stracił oddech, z ust wydobył się przeciągły świst. Zwymiotował, dziękując opatrzności, że pogoda i towarzyszące mu ostatnio napięcie spowodowały również brak apetytu. Kolejne kopnięcie przewróciło go na plecy; oślepiony przez słońce ledwo zauważył zbliżające się sylwetki. Czym prędzej zwinął się w kłębek, rękami chroniąc głowę. Ciężkie żołnierskie buciory raz po raz z impetem dosięgały jego ciała.

Listopad 2014

41


– Podnieście go. – Usłyszał kobiecy głos. Rozluźnił mięśnie, licząc, że trudniej będzie unieść bezwładne ciało, jednak kilka par rąk poradziło sobie bez większego trudu. Dwóch żołnierzy trzymało go pod ramiona, jeden, połowę od Hala szerszy, metodycznie, beznamiętnie uderzał w brzuch, boki, twarz. Varad poczuł, jak usta napełniają mu się krwią, która następnie gęstym, niespiesznym strumieniem spływa po brodzie, szyi, wsiąka w koszulę. Wyraźnie czuł, jak wraz z krwią traci siły, a świat - kontury. Stojąca tuż obok Mirada obserwowała jatkę ciekawie, z przekrzywioną głową, z zupełnie nowym uśmiechem na różowych ustach. – Nie zabijcie go – rzuciła w pewnej chwili, gdy zakrwawiony, spocony Hal wyśliznął się jednemu z trzymających go żołnierzy, a cios, który miał trafić w bok, dosięgnął szyi. Varad usłyszał pierwszy strzał, jednak nie rozpoznał dźwięku. Z lekkim zdziwieniem, ale przede wszystkim obojętnością popatrzył na żołnierza, który przed chwilą go tłukł, a teraz trzymał się za krwawiące ramię i ryczał z bólu. Niedługo zresztą, bo zaraz szybujące widły wbiły się mu prosto w grdykę, więc zacharczał jeszcze, kilka czerwonych bąbelków wydobyło się z jego ust, po czym runął na ziemię. Tuż obok Hala, bo po strzale kaci puścili ofiarę. Varad leżał więc na trawie, w bezpośrednim sąsiedztwie wideł zakończonych potężnym żołdakiem. Rozległ się kolejny strzał i znowu ktoś zwinął się w pół. Wtedy do otępionego umysłu Hala wreszcie coś dotarło. Zebrał resztki sił, odwrócił się na drugi bok i zobaczył szarżującego Osę. Rudy olbrzym odrzucił właśnie nieprzydatną już strzelbę, biegł, gestykulując gwałtownie, a wskazane przez niego przedmioty podrywały się do lotu i pędziły w stronę ludzi namiestniczki. Jeden dostał w głowę wiadrem, drugiego omal nie przepołowiła fruwająca łopata. Ale żołnierze szybko otrząsnęli się z oszołomienia. Kapitan wyciągnął pistolet, kula trafiła Osę w dłoń. Mężczyzna przytulił ręce do piersi, przedmioty na chwilę przestały szybować. Zaraz jednak znowu wyciągnął dłonie przed siebie, bury kociak, skrajnie przerażony niespodziewaną umiejętnością latania, wczepił się w kurtkę piszczącego ze strachu żołnierza. Hal zrozumiał, co się dzieje. Zrozumiał również, jakie będą konsekwencje. Chciał krzyknąć, Osa, nie! Ale zachłysnął się krwią i z ust wydobył się tylko niezrozumiały bulgot. Kolejny strzał i Osa zachwiał się, z przedziurawionym udem opadł na jedno kolano. – Żywcem! – wrzasnęła namiestniczka, i już kilku jej ludzi dopadło atakującego. Varad podniósł się nieco na rękach, w rozpaczliwej próbie ratowania przyjaciela, cios czymś twardym między łopatki ostatecznie zwalił go na ziemię. Zarył twarzą w trawę, niezdolny już do żadnego ruchu. Osę pobito, spętano, założono mu na szyję sznur, powleczono do dębu. Hal zacisnął powieki, łzy rozpaczy i bezsilności jednak i tak się spod nich wyrwały. Nawet nie zauważył, kiedy związano mu ręce na plecach. Znowu został poderwany na kolana, Mirada szarpnęła go za włosy. – Patrz! – syknęła mu do ucha, muskając je ustami. – Patrz… – Błagam, pani… – To dobrze. Przyzwyczajaj się. A teraz patrz! Szybko poszło. Żołnierze przewiesili sznur z Osą przez konar, kilku musiało mocno ciągnąć, by nogi olbrzyma oderwały się od ziemi. Ofiara chwilę drgała wśród liści, wkrótce znieruchomiała. Hala znowu puszczono, ktoś do niego podszedł, wycedził: – To za Maksa! – I kopnął jeszcze kilka razy. Hal pomyślał, że Maks musiał być jednym z pozostawionych tu przez Osę trupów, nawet więc zrozumiał złość żołnierza. – Wystarczy! – zarządziła namiestniczka, wreszcie go zostawiono. Spod przymrużonych powiek obserwował krzątaninę oddziału. Odcięli Fereja, jego ciało brali ze sobą, pozbierali rannych i zabitych. Gapie wciąż tu byli – jakby bardziej przerażeni, głębiej schowani w krzakach, ale wciąż tak samo zaciekawieni. I Osa… Też wciąż tam był… Mirada podeszła jeszcze na chwilę. – Do zobaczenia, Varad. – Podarowała mu kolejny ze swoich uśmiechów. Patrzył w ich stronę, aż ostatni koń zniknął za drzewami. Wtedy usłyszał szelest, gapie powoli wychodzili ze swoich kryjówek. Pierwszy dopadł do niego młynarz, rozciął krępujące Hala sznury.

42

Herbasencja


– Panie… – szepnął, próbując przewrócić go na plecy. Hal poczuł, jak po wnętrznościach rozlewa mu się ognisty ból. Skrzywił się, ponownie zakrztusił krwią. I wreszcie stracił przytomność. *** Ocknął się w pomieszczeniu tak zadymionym, że przez chwilę nie potrafił rozpoznać schylonej nad nim osoby. – Gerta… – Próbował się uśmiechnąć, gdy pokryta zmarszczkami twarz na moment wychynęła zza jednego z licznych kłębów dymu. – Podusisz nas. – Cicho. – Kobieta przerwała mu ostro. Po czym znowu zaczęła mruczeć coś pod nosem, jednocześnie obsypując nagie ciało Hala niebieskim proszkiem. – Co się… Gerta, przestańże mamrotać, ile razy… - Zaciął się, jakieś strzępy wspomnień przebiły się do świadomości. Zmarszczył brwi, żeby zaraz szeroko otworzyć oczy. – Osa! – Podniósł się na łokciach. Starsza kobieta położyła mu ręce na ramionach. – Uspokój się! – krzyknęła. Ale Hal wpadł już w pełen rozpaczy i strachu trans, chwyciły go drgawki. – Gdzie jest Osa?! – Nuta, trzymaj go! Tuż nad sobą zobaczył piegowatą, przerażoną twarz dziewczyny. – Nuta, ty mi powiedz, gdzie Osa? – prosił płaczliwie. Ale ona powtarzała tylko „ciii, ciii” i dłońmi unieruchomiła mu głowę. Zdziwił się jej siłą, nie zdając sobie sprawy, że to on był tak słaby. Gerta przycisnęła dłoń do rozpalonego czoła Hala, zaczęła mruczeć dwa razy szybciej i głośniej, aż w końcu ranny zamknął oczy i ponownie znieruchomiał. *** Nuta ze ściągniętymi ustami wpatrywała się w poobijaną twarz śpiącego Hala. Mężczyzna wciąż był blady, popękana skóra nie zagoiła się jeszcze, ale przynajmniej już nie gorączkował. W ogrodzie dał się słyszeć szum, najpierw wiatru, zaraz potem gwałtownej ulewy. Dziewczyna wstała, podeszła do okna, zamknęła je. – Nutka… – Usłyszała szept i szybko podbiegła do łóżka. Hal uśmiechał się delikatnie, szare oczy były zupełnie przytomne. – Znowu tak długo spałem? – Południe już minęło. Ale to dobrze. Gerta mówi, że musisz dużo spać. Im więcej, tym lepiej. – Gerta. Powiedz tej czarownicy, że marnie skończy, jeśli nie zrezygnuje ze swoich sposobów… – Nagły grymas bólu skrzywił mu usta. Jak Osa. – Sam jej to powiedz. Wiesz przecież, że nikogo nie słucha. Och, Hal. – W jej oczach zatańczyły figlarne ogniki. – Też bym wolała, żebyś tyle nie spał. I żebyś odzyskał siły. – Ostrożnie pocałowała go w spękane usta. – Gerta twierdzi, że jeszcze dziesięć, dwanaście dni i powinieneś być w znacznie lepszej formie. Jeśli nadal będzie sprowadzała na ciebie sen. Podniósł się nieco na łokciach, ostry ból przemknął mu przez wnętrzności, zaraz zniknął. Z pomocą dziewczyny usiadł. Serce Nuty ścisnęło się na widok jego ciała, zawsze szczupłego, teraz jakoś po chłopięcemu wychudzonego. – Sięgnij do biurka, do najwyższej szuflady – powiedział. – Powinien tam być weksel. Spełniła jego prośbę, wyjęła papier, podała Halowi wraz z piórem. Varad skreślił kilka słów. – Masz. To na wszelki wypadek. Gdybym… Możesz go spieniężyć tu, możesz już za granicą. Nuta patrzyła na trzymany w ręku dokument z niedowierzaniem. – Dużo takich masz? – Sporo. Wystarczająco. Myślałem, żeby jeszcze trochę… Ale wystarczy. Tu też musi przecież coś zostać – dokończył cicho.

Listopad 2014

43


Dziewczyna chyba dopiero teraz zaczynała rozumieć. – Chciałeś uciekać? Przygotowywałeś się? Ktoś o tym wiedział? Z trudem wyrzucił przez nagle zaciśnięte gardło jedno słowo: – Osa. Zapadło milczenie. Nuta bezwiednie obracała w palcach papier. – Musisz uciekać – powiedziała zdecydowanie. – Wiem. Ale teraz… Nie dam rady. – Dziesięć dni, Hal, dziesięć dni. Oficjalna wersja jest taka, że wciąż walczysz o życie. Namiestniczka chyba się przejęła, bo już dwa razy przysłała kogoś z pytaniem o twoje zdrowie. Dziesięć dni. Nie pozwolę tej głupiej suce cię dorwać, Hal. Mężczyzna patrzył na jej rozgniewaną, pokrytą rumieńcem twarz. W niespodziewanym odruchu złapał kobietę za zwiniętą w drobną pięść dłoń. – Pojedź ze mną, Nuta. – Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona, jej zielone oczy wciąż ciskały błyskawice. – Pojedź. Pamiętasz, jak mnie pytałaś… Pytałaś, czy mógłbym się w tobie zakochać. Może mógłbym. Tak, myślę, że mógłbym… -Wierzył, w tej chwili święcie wierzył w te słowa. Zmarszczyła brwi i wyrwała dłoń. – Jasne, Hal. Aż tak naiwna nie jestem. Jestem dziwką, a ty… Nie, Hal, tacy mężczyźni jak ty nie zakochują się w dziewczynach jak ja. Znudzę ci się i tyle. – Nuta… Tam nikt nie będzie wiedział, kim byłaś. A jeśli się okaże, jeśli rzeczywiście się okaże, że nam nie po drodze… Nie zostawię cię na pastwę losu, tyle chyba o mnie wiesz. Przytknęła mu palec do ust. – Ciiii… Nie mów tyle. Zamknij się, Hal. Pojadę, jasne, że pojadę. Ale teraz zamknij się. I śpij, najlepiej śpij. Hal posłusznie osunął się na poduszkę. Zamknął oczy, próbując uciszyć natrętną myśl. Dziesięć dni. Dziesięć długich dni.

Wiesz, że on i jego towarzysze - heretycy mają szaloną wizję szczęśliwego świata, nie pośmiertnego, ale tu, doczesnego. Bohar ma zstąpić między ludzi i żyć razem z nimi jako, bo ja wiem, jakiś ich władca, pasterz czy… Król, no właśnie, król. Czyste wariactwo, nie sądzisz Varad?

44

Herbasencja


Barbara Mikulska (BasiaM, bemik) Jestem rodowitą Warszawianką, ale od ćwierć wieku mieszkam w Laskach, na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej. Mogłabym być babcią, ale dwójka moich dorosłych dzieci nie zamierza mnie na razie obdarzać wnukami. Dlatego przelewamy z mężem nadmiar uczuć na zwierzęta domowe: sunię husky (Karmelek), kocura (Żabę) i koteczkę (Badyl). Piszę od paru lat, a szczególne upodobanie mam do literatury fantasy. Jak każdy debiutant zaczęłam od powieści, potem nieco okrzepłam, a zlana paroma kubłami zimnej wody na pewnym portalu internetowym, nabrałam dystansu do swojej twórczości. Kilka moich opowiadań ukazało się w zbiorkach „Transgeniczna mandarynka” i „Człowiekiem jestem” opublikowanych przez wydawnictwo Morpho oraz jedno opowiadanie w „Świątecznym wydaje” e-wydawnictwa wydaje.pl.

obyczajowe

. . co tobie niemiłe

Samosiejki naparstnic wyrosły gęsto wokół cembrowiny sadzawki. Ich wiotkie pędy obsypane liliowymi, różowymi i prawie białymi kwiatami falowały na wietrze. Brakuje tylko, żeby zaczęły podzwaniać, pomyślała Elżbieta podziwiając delikatne kielichy. Nagle zapragnęła je objąć i wtulić twarz w miękkie, wonne liście. Zapragnęła zatracić się w zapachu. Zapomnieć. Wyciągnęła ramiona i wtedy ból barku odezwał się ze zdwojoną siłą. Na nic wieczorne okłady z lodu. Choć o poranku koszmar poprzedniego dnia wydawał się tylko złym snem, to cierpienie przeczyło nadziei. Łzy pojawiły się same. Kapały na delikatne kwiaty, na wilgotne od rosy liście. Z bladoróżowego kielicha wyleciała pszczoła, odbiła się od policzka kobiety i poleciała rozeźlona na kwitnącą lipę. Elżbieta podjęła decyzję. Pójdzie do staruchy. Ona i tak wie. A jest mądra. Bardzo mądra. Na pewno poradzi, tak jak obiecała. *** Ślub był taki, jak sobie wymarzyła. Skromny, w drewnianym kościółku, gdzie zapach sosnowych ławek mieszał się z wonią kwiatów, którymi ustrojono ołtarz. Koleżanki z zachwytem i z zazdrością zerkały na pana młodego. Na jej męża. On zaś obrzucał je obojętnym spojrzeniem, by potem skupić uwagę tylko na Elżbiecie. Jego uśmiech, dotyk dłoni stanowiły bramę do raju. Zamieszkali z rodzicami dziewczyny. Trzy lata minęły jak we śnie. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko dziecka. Bardzo tego pragnęła, ale Artur odsuwał decyzję – muszą najpierw się usamodzielnić. Poza tym są jeszcze młodzi, powinni wykorzystać czas na zabawę. Starał się wynagrodzić ten brak - był czułym mężem, dobrym zięciem, kapitalnym kumplem, zdolnym projektantem. Szybko zdobył uznanie w hermetycznym światku architektów, a to dało im szansę na własny kąt. Wyprowadzili się do zaniedbanej willi, odkupionej po okazyjnej cenie od starej ciotki. Elżbieta chciała pójść do pracy, ale Artur zaprotestował. - Może za jakiś czas – powiedział. - Masz dom i ogród, które trzeba doprowadzić do porządku. Ja zarabiam wystarczająco, moja żona nie musi wycierać się po jakiś biurach. Została kurą domową. Na dodatek cała rodzina przyjęła jego decyzję z zachwytem. Taki troskliwy. Taki czuły. Taki dobry.

Listopad 2014

45


Pierwszy symptom, który całkowicie zignorowała, pojawił się w czasach, gdy ze sobą chodzili. Na jakieś imprezie kumpel poprosił ją do tańca. Muzyka była głośna, rytmiczna, a w Elce kipiała radość i energia. Wstała od stolika roześmiana, gotowa na szalone, radosne pląsy na parkiecie. I wtedy poczuła na ramieniu żelazne kleszcze, które jak obcęgi zgniatały ciało i zmusiły, by z powrotem zajęła miejsce. Spojrzała na Artura zaskoczona, ze łzami w oczach. - Siadaj – syknął. - Nie będziesz się szlajać z obcymi facetami. - Ale ja chciałam tylko... - próbowała wyjaśnić. - Milcz! - W jego szklistych od alkoholu oczach widziała gniew. Dyszał ciężko, jak po biegu. - Artuś, kochany! - Nareszcie zrozumiała. - Ty jesteś o mnie zazdrosny! Skarbie, nie ma powodu. Ciebie i tylko ciebie kocham! - powiedziała i przytuliła się do silnego ramienia. Czuła, jak znika jego sztywność. Widziała, że na usta powraca uśmiech. Była szczęśliwa. Siniak utrzymywał się przez parę tygodni. Za każdym razem, gdy się spotkali, całował go i szeptał najmilsze słowa. Dotyk ust na barku, potem na policzkach, wargach. Dłonie gładziły i masowały bolące miejsce, a potem przesuwały się na plecy. Była krucha, delikatna, zdana na jego łaskę, gdy mocne dłonie obejmowały jej szyję. Tkliwość przeradzała się w namiętność, ale Elżbieta była stanowcza. Noc poślubna nie była taka, jak sobie wyobrażała. Artur przesadził z alkoholem na przyjęciu. Wziął ją gwałtownie, bez pieszczot, bez czułych słów, bez zapewnień o miłości. Długo nie mogła zasnąć, a jej łzom towarzyszyło chrapanie małżonka. Na szczęście to był tylko incydent. Artur nie pił często i nie przesadzał z ilością. Obcałowywał teściową po rękach, z teściem trzymał sztamę, a wieczorami, na ich poddaszu tulił młodą małżonkę i szeptał namiętne słowa. Ale w nowym domu zabrakło czasu na wspólne wieczory. Potrzebowali pieniędzy. Wracał później, czuć było od niego alkohol. A kiedy odważyła się spytać, ryknął na nią, żeby trzymała mordę na kłódkę, bo on się zaharowuje, żeby miała co żreć i co na dupę włożyć. Stała przez chwilę oszołomiona tym językiem, zwrotami, które nigdy dotąd nie padły z jego ust. I wtedy ją uderzył. Otwartą dłonią w twarz. Zatoczyła się, przed runięciem na podłogę uratowała ją miękka kanapa. Upadła i przyłożyła dłoń do piekącego policzka. W oczach zalśniły łzy. Ruszył do niej, aż zlękniona skuliła się. Ale on już ją przepraszał. Gładził, całował, obiecywał, że to się nie powtórzy. Wierzyła mu. Jego pieszczoty były jednocześnie delikatne i wyrafinowane. Tak jeszcze nigdy się nie kochali. Zapomniała o całym świecie. Istniało tylko jej ciało i jego ręce. Drżała z pożądania. Jednocześnie pragnęła spełnienia i chciała jak najdłużej przeciągnąć tę chwilę. I nagle zmienił się. Gwałtownie odwrócił ją na brzuch, rozchylił uda, a potem wtargnął tak, że aż zabolało. Leżał potem na plecach. Nagi. Spocony. Zadowolony. Chciała się do niego przytulić, ale odsunął ją zdecydowanym gestem i podniósł się, by powędrować pod prysznic. Była nasycona. Dlaczego więc czuła gorycz? *** Miała poczucie winy. On ciężko pracował, ona siedziała w domu. A do tego zdarzały jej się różne wpadki. Zapomniała kupić kawy, jego ulubionej. To tak niewiele. Wystarczyło pamiętać. Pozbawiła go przyjemności, nic dziwnego, że poczuł się zawiedziony. Że miał do niej pretensję. Ona nie ma nic innego do roboty, jak tylko dbać o niego i o dom. Artur nigdy nie zapominał – zawsze dostawała fantastyczne prezenty. Jej matka była zachwycona – takie eleganckie, piękne kreacje. Biżuteria. A do tego jest taki czuły. Rodzinne przyjęcia stanowiły krótkie przerywniki w codzienności. Artur śmiał się wtedy, żartował. Mówił, że prezenty to nic. W drobnym stopniu mają wynagrodzić, że tyle czasu spędza w pracy. Albo ta awantura, że nie sprzątnęła gabinetu. Idiotka, odkładała to w nieskończoność. Ogórki i konfitury z truskawek mogły trochę poczekać. Artur tak lubił domowe przetwory. Zawsze mówił, że nie ma to jak dżemik zrobiony rękami własnej żonki. I ten incydent z dostawcą pizzy. Sama sobie jest winna, po co się do niego uśmiechnęła? Artur spędza tyle godzin w biurze. Pewnie zastanawia się, co ona w tym czasie robi sama w domu. Kocha, więc jest zazdrosny.

46

Herbasencja


No i jeszcze sprawa z rachunkiem. Znowu zapomniała zapłacić, więc przyszło ponaglenie i odsetki. Trzynaście złotych – niezbyt dużo, ale gdyby tak zdarzało się częściej, wyszłaby niebagatelna kwota w ciągu roku. Wyrzucone, ciężko zapracowane pieniądze Artura. Uczucie, że robi źle, nie opuszczało jej. Wiedziała, że powinna się starać. Że gdyby była bardziej przewidująca, rozważna, jej mąż nie musiałby się na nią gniewać. Nie musiałby być taki surowy, bo nie dawałaby mu powodów do niezadowolenia. Tylko, czy za każdym razem musiał ją tak mocno karać? Jakieś przekorne, wewnętrzne ja szeptało, że tak nie powinno być. Spróbowała porozmawiać o tym z matką. - Artur? Co ty wymyślasz, dziecko? Zamiast czytać te głupie romansidła, zajmij się robotą. I popatrz, jak ty wyglądasz. Ani makijażu, ani fryzury. Mężczyzna, jak twój mąż, musi mieć reprezentacyjną kobietę, a nie jakiegoś kocmołucha. A że cię szarpnął? Wiesz, jaką ma stresującą pracę. Przecież nie za darmo płacą mu taką kasę. Zamiast narzekać, weź się w garść. I popatrz na inne - ledwo wiążą koniec z końcem, chłop co wieczór wraca pijany i tylko kolejne bachory potrafi robić. Od twojego ojca nigdy nie dostałam takiego prezentu, jak ty dostajesz na każde imieniny, czy urodziny. Ogarnij się, idź do fryzjera, kosmetyczki. A siniak? Jak chodzisz po domu, to uważaj na meble. I wiesz co? Powinniście postarać się wreszcie o dziecko. Wtedy wszystkie głupoty natychmiast wywietrzałyby ci z głowy. Powinniśmy, mamo, tylko że mój mąż tego nie chce. *** A Artur zaczął bić tak, żeby nie było widać. *** Co tydzień, we wtorek, na obrzeżach miasteczka rozkładał się targ. Czegóż tam nie było? Od gdaczących kur, narzekających gęsi, przez zamyślone krowy i nerwowo przestępujące z nogi na nogę konie, po stragany z preclami, odpustową biżuterią, kolorowymi ciuchami. I oczywiście stoiska z warzywami i owocami. Przez cały rok Elżbieta chodziła tam, by pogadać trochę z ludźmi, wybrać dorodne gruszki, rumiane jabłka, niepryskane pomidory, ziemniaki na oborniku, ogórki, fasolę i groch. Spędzała tu zazwyczaj ze dwie godziny. Gwar oszałamiał ją, czynił bezosobową częścią większego zbiorowiska, w którym zatracała się całkowicie. Przy niewielkim budynku ze sprzętem gospodarstwa domowego, który jakiś czas temu był sklepem spożywczym, ktoś postawił wiatkę. Zapewne kiedyś ustawiano tam kosze z pieczywem lub skrzynie z owocami. Teraz stała pusta. W dni targowe zasiadała tam starsza kobieta. Na drewnianym stoliku rozkładała butelki i słoiczki wypełnione tajemniczymi płynami, zawiesinami i maściami. Elżbieta zauważyła, że dużo osób przystaje, by coś kupić. A nawet jeśli nic nie nabywali, to zatrzymywali się, by chwilę pogawędzić i położyć jakiś owoc, kawałek mięsa czy kiełbasy, a nawet parę groszy. Kobieta przyjmowała dary bez zakłopotania, ale też bez okazywania specjalnej wdzięczności. Do niej też skierowała Elżbietę młoda kramarka, gdy zauważyła grymas bólu towarzyszący podnoszeniu ciężkiego kosza. - Idzie pani do tej tam! - Gestem wskazała staruszkę. - Ona ma maści na wszelkie dolegliwości. Jak mój stary zwalił się z drabiny i sprawił sobie siniaka na pól pleców, bo rąbnął akurat na chodnik, dała mu takie mazidło, że w tydzień nie było śladu. A teściowej to pomogła na reumatyzm. Elżbieta bez przekonania pokiwała głową, ale ramię doskwierało mocno. Stanęła przed kobietą i wpatrzyła się w błyszczące flakoniki. Poprzedniego wieczora Artur wrócił bardzo późno. Wściekł się, że nie czekała na niego z kolacją. Dostała pięścią przez plecy. Oprzytomniała natychmiast. Osłoniła ramieniem głowę. A potem rzucił ją na brzuch i przygniótł do wersalki. Nie broniła się. Nie miała szans. Zaciskając zęby, czekała aż skończy. Wiedziała, że potem będzie miała spokój. Do kolejnego razu. Już nawet nie udawał, że przeprasza. Nie było oszukańczych pieszczot. Teraz już tylko tłukł ją, a potem, podniecony przemocą, wchodził gwałtownie i dziko. Na szczęście, nie trwało to długo. Przełknęła łzy.

Listopad 2014

47


- Czego potrzebujesz, kochana? - Z zamyślenia wyrwał ją lekko drżący, starczy głos. Chciała wykrzyczeć, że potrzebuje pomocy, że chce, aby ktoś wreszcie zauważył, co ją spotyka, ale zamiast tego wykrztusiła: - Uderzyłam się w ramię. Ma pani jakąś maść na stłuczenia? Kobieta pochyliła się nad stolikiem, chwilę przeszukiwała wzrokiem swój kramik, a potem wybrała zielonkawy słoiczek i podała Elżbiecie. Ich ręce zetknęły się. Potem jeszcze raz, gdy płaciła staruszce dwadzieścia złotych. Starsza kobieta zajrzała jej w oczy. Miała mądre, przenikliwe spojrzenie. Pod wpływem tego wzroku Elka poczuła się dziwnie nieswojo. Dlatego szybko podziękowała, odwróciła się i odeszła. *** - Znowu maść na stłuczenie? - spytała staruszka, pochylając się nad stolikiem. Elżbieta pokiwała głową. Na targowisku panował zwykły gwar. Zapach kebaba mieszał się ze słodką wonią dojrzałych owoców. Sierpniowe słońce dogrzewało mocno, sprawiając, że młode kobiety obnażały ramiona i pokazywały opalone uda. Tylko Elżbieta zasłaniała ciało długą suknią z indyjskiej bawełny – prezentem od Artura. - Pokaż! - zażądała tym razem staruszka. Kobieta cofnęła się wystraszona. Pokręciła głową. - Często to robi? - wypytywała zielarka. - Coraz częściej, prawda? A ty nikomu nic nie możesz powiedzieć. Boisz się, tak? Elka stała przez chwilę oniemiała, a potem odwróciła się na pięcie i bez słowa odeszła. Przez kilka kolejnych miesięcy omijała staruchę szerokim łukiem. Dopiero wczesną wiosną znowu przystanęła przed dziwnym stoiskiem. Miała rozbitą wargę i spuchnięty nos. - Poślizgnęłam się na lodzie – powiedziała cicho, spuszczając wzrok. Staruszka bez słowa podała Elżbiecie małą fiolkę. Ich ręce zetknęły się. Staruszka chwyciła jej dłoń i przytrzymała. - Jest gorzej? Elka wyrwała się. Chwilę grzebała w torebce w poszukiwaniu pieniędzy, ale w portfelu po wcześniejszych zakupach zostały marne grosze. - Nie mam. Zbrakło mi – tłumaczyła chaotycznie. - Oddam w przyszłym tygodniu. Dwa razy tyle oddam. - Przyjdź do mnie jutro. Mieszkam na końcu Sosnowej, w takim małym, ceglanym domku. *** Sama nie wiedziała, dlaczego to robi. Sprzątnęła mieszkanie, przygotowała obiad, a potem ubrała się i poszła. Domek znalazła bez trudu. Stała na ulicy, wahając się, czy wejść, a wtedy na ganku pojawiła się okutana w kraciastą chustę postać i gestem zaprosiła ją do środka. Elżbieta odetchnęła głęboko i pchnęła furtkę. *** Kręciła z niedowierzaniem głową, ale słuchała uważnie i w skupieniu. - To zadziała? - spytała z powątpiewaniem. - Nie wierzysz? To chodź, coś ci pokażę. Staruszka wstała od stołu i poprowadziła Elżbietę do sąsiedniego pokoju. Otworzyła szeroko drzwi, żeby młoda kobieta mogła swobodnie zajrzeć do środka. - Teraz wierzysz? - spytała zielarka. Elka pokiwała głową. Czuła jak dreszcz podniecenia przebiega po jej ciele. Ale oprócz ekscytacji w jej duszy czaił się też strach.

48

Herbasencja


*** - Ty głupia pizdo, nawet zwykłego t-shirta nie potrafisz wyprasować? Artur trzymał swoją ulubioną koszulkę. Jego policzki nabiegały czerwienią. Właśnie wybierał się z kumplami na niedzielny mecz tenisa, a ta idiotka zniszczyła mu strój. Wziął szeroki zamach. - Zadzwonił telefon – próbowała się usprawiedliwiać. - Rozmawiałam z twoją mamą i zapomniałam odstawić żelazko. Trzask. - Ta koszulka i tak była już zniszczona. Trzask. Popchnął ją na łóżko i zdarł ubranie. Wcisnął twarz kobiety w materac, aż zabrakło jej tchu. A potem było jak zwykle. Cholera! Może nie powinien? Trudno, najwyżej przegra dziś z Marcinem. Niech palant choć raz ma satysfakcję, że jest lepszy. Chociaż taki wysiłek nie powinien mieć wpływu na kondycję. Zerknął na swoje odbicie w lustrzanych drzwiach szafy – mocarne ramiona, kaloryfer na brzuchu. Nie jest źle. Te parę godzin tygodniowo na siłowni daje niezłe efekty. Kobieta pod nim szarpnęła się i przekręciła głowę na bok. - Leż, cipo! Nie wierć się, jeszcze nie skończyłem z tobą. Temu sukinsynowi, Marcinowi, dziś też nie uda się go pokonać. To teraz, to dobra rozgrzewka przed półtoragodzinną grą. Elżbieta zwinęła koszulkę i włożyła do torby razem z innymi zebranymi wcześniej rzeczami. Wcisnęła ją za pralkę w piwnicy. Tu jej nie znajdzie. Nigdy nie schodzi do pomieszczeń gospodarskich. Bo i po co. A jutro zaniesie wszystko do zielarki. *** Patrzyła jak zręczne palce starej kobiety szyją kukiełkę, a potem wypełniają ją włosami, paznokciami i kawałkami pociętego t-shirta. Od aromatu palących się kadzideł i ziół, od migoczącego światła świec Elżbiecie kręciło się w głowie. Wszystko, co mówiła staruszka, było nierzeczywiste, nierealne. Te chwile wyszły poza normalną czasoprzestrzeń. Sceneria niewielkiej piwnicy przeniosła ją w inny wymiar. Maski wiszące na ścianach wykrzywiały się na jej widok w koszmarnych grymasach. Wypolerowana czaszka gapiła się czarnymi oczodołami. Zapach spalanych włosów i paznokci dusił i powodował nudności. Kurza posoka zmieszana z kroplą krwi dziewczyny płynęła wąską strużką skomplikowanego labiryntu wyrytego w kamiennym blacie stołu. Opływała przedziwne symbole, by wreszcie ścieknąć do wnętrza szmacianej lalki. Kobieta wykonała ostatnie szwy zakrzywioną igłą. Kukiełka była gotowa. Elka długo słuchała instrukcji, jak ma postępować. Chciała tego, a mimo to zawahała się, gdy staruszka przekazywała jej lalkę i komplet szpilek z czarnymi łebkami. - Nie musisz – powiedziała zielarka, wyczuwając jej wątpliwości. - Niech sobie gdzieś leży. Jak będziesz gotowa – wiesz, co trzeba robić. *** Miała mdłości. Podejrzewała, że to dlatego, że wczoraj uderzył ją w głowę. Ale przyczyna mogła być też inna. Jakiś czas temu odstawiła pigułki. Artur uważał, że dziecko to niepotrzebny balast i wydatek. A ona chciała mieć syna. Albo córeczkę. Żeby się kimś opiekować. Czuć dotyk małych, ciepłych rączek obejmujących szyję. Żeby tulić i pieścić. Kochać. *** Nie bij mnie! Nie teraz! Krzyczała w myślach, ale na zewnątrz nie wydostał się żaden odgłos.

Listopad 2014

49


Nie teraz, kiedy noszę w sobie życie. Jeszcze jedno bolesne pchnięcie i wreszcie koniec. - Posprzątaj ten burdel! Jak wrócę, ma tu wszystko błyszczeć! Kolejny niedzielny poranek. Usłyszała trzaśnięcie drzwi i dopiero wtedy odważyła się podnieść. Na brzuchu miała odciśniętą krawędź wanny, ręce śliskie od mydła i żelu, które nie zdążyły spłynąć, a kolana starte o chropowaty brzeg. Przełknęła łzy. Nigdy! Nigdy więcej! Zeszła do piwnicy i sięgnęła za pralkę. *** - Już wróciłeś? - spytała ze strachem. - Nie zdążyłam jeszcze sprzątnąć. - Wróciłem – warknął rozeźlony. - Idź do apteki i kup jakąś maść. Coś mi się stało w bark! - Ale dziś jest niedziela. Nasza jest zamknięta. - To znajdź jakąś dyżurną, kretynko, i kup mi coś na stłuczenia! Chciał zamachnąć się na nią, ale prawa ręka odmówiła współpracy. Z jego ust poleciał stek przekleństw. Elżbieta posłusznie poszła po lekarstwa. Przy okazji kupiła sobie test ciążowy. Wynik był pozytywny. Jej usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. *** - Widzisz, skarbie – mówiła z czułością do kilkumiesięcznego chłopczyka – to twój tatuś. Ledwo rusza rączkami, nie może mówić, ale jest grzeczny i miły. Pani pielęgniarka mówi, że dawno nie miała tak sympatycznego i spokojnego podopiecznego. Bo tatuś wie, że jak będzie niegrzeczny, to mamusia go ukarze. I wtedy w ogóle nie będzie mógł się ruszać. Albo go będzie bardzo bolało, jak wtedy, gdy opluł mamusię, bo nie smakował mu obiadek, który ugotowała. A tatuś nie lubi, gdy go coś boli. Malec zachichotał i schwycił długie włosy matki, które połachotały go w policzek. - A ty będziesz zawsze mamusię kochał, prawda skarbie? Włożyła malca do kojca i dała mu sucharek do gryzienia – wyrzynały mu się kolejne ząbki. - A teraz musimy pomyśleć, jak ukarać naszą panią sąsiadkę. Nie będzie nam mówić, co nasz pies może, a co nie. Kota też się zresztą czepia. Tylko jak zdobędziemy jej paznokcie...

Uczucie, że robi źle, nie opuszczało jej. Wiedziała, że powinna się starać. Że gdyby była bardziej przewidująca, rozważna, jej mąż nie musiałby się na nią gniewać. Nie musiałby być taki surowy, bo nie dawałaby mu powodów do niezadowolenia.

50

Herbasencja


Konkurs

„Romans na wesoło“ 1. miejsce

Bezpłodność remisyjna - Ten sukinsyn zrobił mi dzieciaka! Siedziała na sedesie, wpatrując się w czerwone kreseczki. Wzrok jej się zamazywał z wściekłości, a ręka drżała, jakby w ciągu pięciu minut nabawiła się Parkinsona. - Zabiję gnoja! Rozszarpię na strzępy! Przepuszczę przez maszynkę do mięsa! Krzyczała do ścian. Wreszcie walnęła testerem o kafelki i ukryła twarz w dłoniach. - O matko! Co teraz? Wstała, odruchowo odkręciła kran i umyła dłonie. Po chwili ochlapała też twarz. Poczłapała do pokoju i usiadła na wersalce. Już wszystko jasne. Wyciągnęła komórkę i wybrała numer. - Możesz wpaść do mnie? - rzuciła, kiedy tylko usłyszała zachęcające „no co?”. - Zwariowałaś? Jest niedziela rano. Jerzyk by mnie zatłukł, gdybym go zostawiła samego z Koszmarkami. Julia od dwudziestu pięciu lat była jej przyjaciółką, od kilku lat mężatką, a od trzech także matką bliźniąt, Jacka i Agatki, Koszmarków, jak je pieszczotliwie nazywali. Bo dzieci były wyjątkowo ruchliwe i wymagały ciągłej opieki. W tygodniu zajmowały się nimi babcie, ale w weekendy to zadanie spadało na rodziców. Jerzyk nie nadawał się na opiekuna. Spełniał się jako informatyk i domorosły pisarz. Rola ojca wykraczała znacznie poza zakres jego kompetencji. Potrafił zastygnąć z łyżeczką w połowie drogi do ust pociechy, bo właśnie przyszedł mu do głowy kolejny, genialny pomysł, który wymagał natychmiastowego przemyślenia. Wrzask rzadko wytrącał go z zamroczenia. Wtedy Julia musiała wkroczyć do akcji. - Nie będzie tak źle. Ale jeśli do mnie nie przyjdziesz, to ja zabiję się sama. Błaaagam! Było coś w jej głosie, że Julia potraktowała prośbę poważnie. Mruknęła „zobaczę, co da się zrobić” i rozłączyła się. Za dziesięć minut Kaśka dostała SMS: „Mam godzinę, potem zostanę rozstrzelana”. *** - Jak to się stało? - pytała Julia, kiedy usiadły na poduszkach rozrzuconych fantazyjnie na podłodze. - No wiesz, seks i te sprawy... Pamiętasz jeszcze, jak to się robi! Dostała poduchą w głowę i rozlała kawę. - Pytam poważnie! Nie zabezpieczyłaś się? - Na początku łykałam pigułki, ale potem powiedział, że nie mam się, czym martwić. Ma stuprocentowo stwierdzoną bezpłodność, więc... - Uwierzyłaś mu? - A dlaczego niby miałabym nie wierzyć? Żaden facet z rozmysłem nie będzie pchał się w pieluchy! Nie pamiętasz, jak było z Jerzykiem? - No dobra, przyznaję ci rację. Więc co? - A skąd mam wiedzieć? - A może miałaś jakiś mały skoczek w boczek? - Zwariowałaś? - Tak tylko pytam. Na wszelki wypadek. A może się schlałaś i nie pamiętasz?

Listopad 2014

51


- Nie, nie schlałam się. I nie, nie pamiętam. Znaczy pamiętam. Kurczę, no wiesz, co chcę powiedzieć. - To musisz z nim pogadać! - podsumowała Julia. - Wiem o tym. I właśnie to mnie przeraża! - Kaśka pociągnęła nosem. Kolejna partia łez była niebezpiecznie blisko. - Nie rycz! - zakazała jej Juliśka. - Trzeba to przeanalizować. - To znaczy? - Dawaj kartkę. Robimy bilans. Notes i długopis znalazły się natychmiast. Julia zrobiła prostą tabelkę. Po jednej stronie za, po drugiej przeciw. - Zaczniemy od konkretów. Wiek? - pytała rzeczowo. - A co to ma do rzeczy? - zdziwiła się Kaśka. - Zresztą wiesz, ile mam lat. Dwadzieścia dziewięć! - Nie twój, kretynko. Jego! - Aaa. Trzydzieści sześć. I co z tego? - Bardzo odpowiedni. Jakby miał poniżej trzydziestki to dupa. Bo jeszcze się nie ustatkował, nie dorósł do rodziny i obowiązków. Jakby był już po czterdziestce – też niedobrze. Bo powoli na jego horyzoncie zaczynałoby się pojawiać widmo starości. A jak temu zapobiec? Stwarzając sobie iluzje! - To znaczy? Bo nie bardzo kumam! - To znaczy, że co trzy miesiące miałby nową, młodszą pannę, żeby sobie udowodnić, że nadal jest atrakcyjny i w formie. Trzydzieści sześć to doskonały wiek. Jest między oboma okresami. Dobra, lecimy dalej. Status społeczny? - No jest... To znaczy... A nie możesz prościej? – zdenerwowała się Kaśka. - Co chcesz wiedzieć? - Co robi? Z czego się utrzymuje? Ogólnie finanse! - Aaa. To mów tak od razu. Finansowo ma się bardzo dobrze. Jest szefem w mojej firmie. Znaczy, tam, gdzie pracuję... O żeż ty w dupę! Będę musiała odejść! To stwierdzenie wywołało kolejne łzy i przekleństwa. - Dlaczego? - Co dlaczego? Co dlaczego? Juliśka, przecież nie mogę być w ciąży z własnym szefem! - A romansować mogłaś? - Mogłam. Bo się nie rzucaliśmy w oczy. A teraz nie da się nie rzucać. Niedługo będę wyglądać jak szafa gdańska. Tego nie da się ukryć. I znowu zaczęła wyć. Julia otoczyła ją ramionami. - Nie rycz, debilko. Ciąży rzeczywiście nie da się ukryć, ale przecież nikt nie musi wiedzieć, kto jest sprawcą. Równie dobrze możesz być matką dziecka z próbówki. - Takie rozwiązanie mi się podoba! - Kaśka uśmiechnęła się leciutko. Julka odetchnęła z ulgą. Problem chwilowo zażegnany. I tak muszą o tym poważnie porozmawiać, ale dopiero w tygodniu, jak babcie przejmą opiekę nad dziećmi. Teraz musiała już wracać. - Analizę dokończymy we wtorek. Ale nie zrobisz nic głupiego? - spytała na odchodnym. - Myślisz o aborcji? Nawet mi to do głowy nie przyszło. Za to przyszło jej do głowy, że Julka zadaje bardzo dziwne pytania. Po co pyta o wiek i status Tomka? Przecież doskonale się znają. Potem dopiero pomyślała, że przyjaciółka tymi głupimi pytaniami chce jej coś uzmysłowić. Tylko co? *** Następnego dnia rano jak zwykle zareagowała dopiero na piątą drzemkę w komórce. Zerwała się i natychmiast biegusiem wylądowała w łazience. Przez kolejnych dziesięć minut obejmowała czule miskę klozetową i zerkała na zegarek, obserwując nieuchronny upływ czasu. Spóźnię się! Im bardziej się denerwowała, tym mocniej szarpały nią nudności. Wreszcie poddała się. Wykorzystując kilkuminutową przerwę w sensacjach, zadzwoniła do firmy, informując, że bierze urlop na żądanie. W ciągu następnej pół godziny odrzuciła siedem połączeń od szefa i odczytała cztery SMS-y. Na żaden nie odpisała. Nic dziwnego, że wkrótce usłyszała brzęczyk dzwonka. - Kto tam? - spytała, mimo iż doskonale zdawała sobie sprawę, kto stoi za drzwiami.

52

Herbasencja


- To ja, Kasiu. Co się stało? - Nic specjalnego. Idź sobie! - Nie wygłupiaj się, wpuść mnie! - Nie, nie i jeszcze raz nie. Źle się czuję, nie chcę, żebyś oglądał mnie w takim stanie! - Oglądałem cię w niejednym stanie, jeśli pamiętasz. Chociaż może nie wszystkie pamiętasz! - Jesteś podły, że wypominasz mi chwile słabości. - Nie jestem podły. I nie wypominam, tylko uprzytamniam. A poza tym wpuść mnie, bo to idiotyczne, żebyśmy toczyli konwersację przez zamknięte drzwi. - To idź stąd. - Nie pójdę. A zaraz jakaś sąsiadka zainteresuje się tym i wezwie policję. Albo zadzwoni do twojej mamy. Ta groźba podziałała. Mama kiedyś powiedziała w żartach pani Marii, żeby miała oko na jej jedynaczkę i odtąd sąsiadka wtryniała nos w nie swoje sprawy. - Dobrze, ale tylko na chwilę. Naprawdę źle się czuję! - I koszmarnie wyglądasz – powiedział, ale zaraz przytulił ją i cmoknął w czoło, co stało jakby w sprzeczności z wypowiedzianym zdaniem. - Daj spokój. Sama o tym wiem! - Uwolniła się z jego objęć i przyjęła agresywną postawę. To znaczy podparła się pod boki i uniosła brodę. - Wystarczy? Byłeś, zobaczyłeś, możesz spadać! - A gdzie dobre maniery? Witaj, Tomku? Tęskniłam za tobą? Napijemy się herbaty? Odsunął ją na bok i powędrował do maleńkiej kuchenki, nalał wody do czajnika, postawił na gazie i wyszperał dwie saszetki. Po czym usiadł przy stoliku i zamilkł. Dopiero, kiedy na stole stanęły kubeczki z parującą zawartością, wznowił przesłuchanie. - No to teraz mów, co się dzieje! - polecił. - Nic się nie dzieje – zapewniła go z przekonaniem. - Chyba czymś się wczoraj strułam. Albo mam grypę żołądkową. Wystarczy? - Teoretycznie, tak. - A nie teoretycznie? - Mam wrażenie, że coś kręcisz! - Kręci to mnie w żołądku – powiedziała Kaśka. - Idź już. Chcę się położyć! - Dobrze, ale może wdepnę do apteki i kupię ci jakieś leki? - Jakie? Na grypę czy na zatrucie? – powiedziała głośno, a w myślach dodała jeszcze: - A może na ciążę? - Ok. Racja. Wpadnę po południu. Zadzwoń, jakbyś czegoś potrzebowała! Wypchnęła go mało elegancko za drzwi, nie pozwalając nawet dopić herbaty. Potem usiadła na łóżku i kolejny raz zalała się łzami. Nie pomagało wmawianie sobie, że płacze, bo hormony w niej świrują. Łzy lały się najpierw cienką strużką, a potem szerokim strumieniem. Zwinęła się w kłębek i przytuliła do ulubionej poduszki, tej z wyszytym kotem. Po południu oczywiście przyszedł, zgodnie z obietnicą. Przyniósł chińskie żarcie i białe wino do tego. Było miło, mimo że Kaśka na początku warczała. Ale nie ugryzła. Postanowiła poważną rozmowę odłożyć na bliżej nieokreślone później. *** - No dobra, możemy kontynuować – powiedziała Julka, kiedy zdołała upchnąć pod stołem zakupy. - Mamy jakieś dwie godziny. Babcia nie wytrzyma dłużej ponadplanowego niańczenia dzieciaków. Tak powiedziała. Siedziały w kuchni, w najmniejszym, ale najprzyjemniejszym pomieszczeniu. Dziewczyny przeważnie tu sadowiły się, żeby pogadać. - Dobra – powiedziała Julia, kiedy wreszcie usiadły z parującymi kubeczkami herbaty – możemy kontynuować. - Co kontynuować? - Jak to co? Analizę twojego lubego. Teraz najważniejsze, oczywiście po statusie społecznym i wieku.

Listopad 2014

53


- A co jest po tym najważniejsze? - Kochasz go? - Tak – odpowiedziała bez namysłu Kasia. - Nie – zaprzeczyła po chwili zastanowienia. - Nie wiem – rzuciła po kolejnych trzydziestu sekundach. - Mogłabyś się zdecydować? - Julka poruszyła się niespokojnie na krześle. - Podałaś wszystkie możliwe odpowiedzi. - No bo ja sama nie wiem – jęknęła Katarzyna i ukryła twarz w dłoniach. - Dobra, to zaczniemy od pytań pomocniczych. Ile jesteście razem? - Razem? Z okresem podchodów jakieś półtora roku. Nie, krócej. Bo była dwumiesięczna przerwa, kiedy on wyjechał do Niemiec. - A w te dwa miesiące, znaczy przez te dwa miesiące – próbowała ustalić Julia – kontakt się urwał dokumentnie? Daliście sobie wolną rękę? Miałaś kogoś na boku albo on miał? - Ja nie miałam. On chyba też nie. Tak przynajmniej mówił. Nie mam podstaw, żeby uważać inaczej. To znaczy racjonalnych podstaw. Znaczy dowodów. - Dobra, rozumiem – przerwała jej przyjaciółka. - Kontakt był i się nie urwał, tak? - Oj, był, był! - Twarz Kasi rozjaśnił uśmiech. - Dzwonił codziennie, mailował. A nawet przysłał mi kwiaty na imieniny... - Z Niemiec? - Tak. To znaczy nie. Pocztą kwiatową w Polsce. Ale to był bukiet... - rozmarzyła się dziewczyna. - Dobra, czyli ustaliłyśmy – nieprzerwany związek przez półtora roku. To sporo, jak na kogoś, kto nie chciałby się angażować. - Co przez to rozumiesz? - To samo, co wszyscy w takim przypadku. Facet jest zaangażowany uczuciowo. Gdyby cię potraktował jak jednorazową przygodę trwałoby to góra miesiąc, no może trzy. - Jakbym była jednorazowa – stwierdziła przytomnie Kasia – to spotkalibyśmy się tylko raz i finito. - Tak, tak, masz oczywiście rację – potwierdziła Julka. - Chodziło mi o to, że facet nie potraktował cię jako przygody, bo zakończyłby romans w dość krótkim czasie, a nie ciągnął sprawy przez półtora roku. A to znaczy... Kasia nie dowiedziała się, co to znaczy, bo rozdzwonił się telefon Julii, a na wyświetlaczu pojawił numer babci - opiekunki Koszmarków. - Co się stało? - zapytała lekko zdenerwowana Julia. Kasia słyszała głos babci, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego kobieta tak krzyczy. Odpowiedzi przyjaciółki: „aha, aha, spokojnie, zaraz będę i nic się nie stało” – również niczego nie wyjaśniały. - Sorry, Kasia – powiedziała stosunkowo spokojnie – musimy przerwać naszą psychoanalizę. Zdaje się, że Jacek wepchnął sobie do nosa guzik i babcia nie może go usunąć. Będę musiała gnać do laryngologa. - Jasne, daj znać, jak będzie po wszystkim! *** Z późnopopołudniowej drzemki wyrwała ją muzyczka. Chwilę trwało, zanim dotarło do niej, że jest to dźwięk telefonu. Pewnie znowu Tomek – pomyślała niezadowolona. Ale na wyświetlaczu pojawiła się ikonka Marysi. - Czego? - stęknęła, zdecydowana zakończyć rozmowę, zanim się dobrze rozpoczęła. W bębenki uderzył ją histeryczny wrzask przyjaciółki. Jedyne słowa, które zdołała wychwycić z chaotycznych wykrzykników, postawiły ją na baczność. „Martwe zwłoki” i „zimny trup”, przerywane szlochem i przekleństwami sprawiły, że krzyknęła do Marii: „Zostań gdzie jesteś i niczego nie ruszaj”. Potem błyskawicznie wciągnęła dżinsy i wybiegła z mieszkania. Już na schodach zauważyła, że zostawiła komórkę, ale machnęła ręką i pobiegła na ratunek. Dwie przecznice pokonała w tempie niemalże sprinterskim, dlatego kiedy nacisnęła dzwonek, oparła dłonie na kolanach i próbowała wyrównać oddech, aby pokonać ogarniające ją mdłości. Za drzwiami panowała absolutna cisza, która sprawiła, że Kasi zjeżyły się włoski na karku.

54

Herbasencja


- Maryśka! - wrzasnęła i zaczęła łomotać pięściami. - Maryśka, jesteś tam? Żyjesz? Nic ci nie jest? Jakoś nie przyszło jej do głowy, że gdyby przyjaciółki tam nie było albo co gorsza nie żyła, raczej nie miałaby szans na udzielenie odpowiedzi. Na szczęście z mieszkania obok wyłoniła się głowa sąsiadki, cała w papilotach. Kobieta z wyraźną złością w głosie spytała: - Mam wezwać policję? Czego panny dziś tak hałasują? Pali się czy jak? - Przepraszam. - Kasia opanowała nieco emocje. - Widziała pani może Marysię? - Widziała, widziała. Siedzi z drugiej strony bloku, na huśtawkach. I wyje. Warto to tak za chłopem oczy wypłakiwać. Żaden tego nie wart. Zbałamuci i porzuci, a ty oczy wypłakuj, wieczorami... - Dziękuję pani bardzo! - Kasia niezbyt grzecznie przerwała sąsiadce i przeskakując po dwa stopnie, wypadła na podwórko. Marysia rzeczywiście siedziała na huśtawkach, ale już nie wyła. Raczej cichutko pochlipywała, od czasu do czasu ocierając twarz rękawem. - Co się dzieje? - Kasia dopadła dziewczyny. Marysia na widok przyjaciółki wznowiła lamenty ze zdwojoną siłą. Rozpaczliwe wymachiwanie rękoma, płacz i przekleństwa utrudniały porozumienie. Wścibska sąsiadka już bacznie obserwowała dziewczyny, a na dodatek w oknie na parterze pojawiła się kolejna głowa. - Dawaj, idziemy na górę, bo dajesz darmowe przedstawienie. Zdecydowanym ruchem chwyciła Marysię pod łokieć i mimo oporu ustawiła dziewczynę do pionu, po czym, popychając przed sobą, zmusiła do powrotu do mieszkania. - Mam nadzieję, że masz klucze! - Drzwi zamykały się na zatrzask. - Mam, nie zdążyłam odłożyć! - I znowu wybuchnęła płaczem. Katarzyna otworzyła drzwi i weszła pierwsza, ciągnąc za sobą koleżankę. - Teraz gadaj, gdzie ten trup i co on za jeden? - zażądała stanowczo. - Nie wiem, co on za jeden, ten trup. Ale leży za fosą – wychlipała Maria i machnęła ręką w kierunku okna. Kasia spojrzała lekko zaskoczona, ale widok, który wskazywała jej przyjaciółka, był taki jak zwykle. Za szybą ujrzała kilka krzaków, jedno drzewo, zdaje się że kasztanowiec, ale fosy nie było żadnej. - Marysiu, skup się – poprosiła. - Za jaką fosą? - Za tą czerwoną! - Kochanie, rozumiem, że jesteś zdenerwowana, w końcu trup to niezbyt codzienne zjawisko, ale tu nie ma czerwonej fosy. Żadnej innej zresztą też nie ma! Zamiast odpowiedzi Marysia wybuchnęła wzmożonym płaczem, do którego dołączyła porcję przekleństw oraz nie do końca sprecyzowane zarzuty wobec przyjaciółki. Kiedy pierwszy atak odrobinę minął, słowa stały się nieco wyraźniejsze. - Wstydziłabyś się – zrzędziła wściekła Marysia – w takiej chwili wytykać mi błędy... Nabijać się i w ogóle... zamiast pomocy... czyste kpiny... Jakie błędy – zastanowiła się Kasia i wtedy do niej dotarło. Marysia w chwilach silnej ekscytacji lub zdenerwowania miała brzydką przypadłość – przestawiała litery bądź całe sylaby. Fosa, czerwona fosa znaczy sofa. Przed oknem stał nieszczęsny mebel, zasłaniając duży fragment podłogi. Właśnie w tamtą stronę wskazywała uniesiona ręka Marii. - Za tą sofą leży trup? - Kasia mimowolnie ściszyła głos. - Tam, Mario? Powiedz! Marysia skinęła głową i wierzchem dłoni otarła świeże łzy. - Kto to? - Katarzyna zaczęła przesłuchanie, ale nie zrobiła nawet jednego kroku w kierunku mebla. - Znasz go? - Właśnie o to chodzi, że nie mam pojęcia. Amelka spadła mu na głowę i zapewne zabiła. - Zlituj się, co ty gadasz? - Kasia zajęczała, gorączkowo usiłując przestawić sylaby w słowie amelka, ale nic rozsądnego jej nie wychodziło. - No, Amelka, znaczy amarylis, kwiatek, bo doniczka jest rozwalona i ziemia wysypana wokół głowy. - Co? Dobra, jeszcze raz, tylko powoli, błagam. Oddychaj! Marysia spojrzała z politowaniem na koleżankę, ale posłusznie nabrała głęboko powietrza w płuca. Uczyniła to zbyt mocno, bo zanim zdołała wydusić pierwsze słowo, rozkasłała się po-

Listopad 2014

55


tężnie. W tym samym czasie zadzwonił jej telefon. Na wyświetlaczu pojawił się numer Julii, więc podała aparat Kasi, na migi pokazując, że ma porozmawiać. - No cześć. Oddzwaniam. - Usłyszała głos przyjaciółki. - Jak to oddzwaniasz? - zdziwiła się Kaśka. - Ja nie dzwoniłam. - To dlaczego wyświetlił mi się twój numer, co? Nieważne, byłam u lekarza, miałam wyciszony dzwonek. - Co z Jackiem? - Katarzyna uświadomiła sobie, czyj telefon trzyma w ręku. - Z Jackiem? Skąd wiesz, że coś się dzieje? Kaśka ci powiedziała – domyśliła się Julia. - Nie, ja jestem Kaśka. Maryśka kaszle, bo płakała. I mamy trupa. Chyba. - Matko boska, możesz jaśniej? Chyba że chcesz, żebym padła na zawał. Kasia nie chciała, więc pokrótce zreferowała przebieg wydarzeń. - Dobra, a ten trup to kto? - Nie wiem, nie widziałam. - Chcesz powiedzieć, że trup leży w pokoju, a wy nawet go nie obejrzałyście? A może on jeszcze żyje, a wy nie udzieliłyście mu pomocy. To jest karalne! - Nie wariuj, to nie my go załatwiłyśmy. Znaczy ja na pewno nie, za Maryśkę nie mogę ręczyć. Ale kręci głową, to chyba znaczy, że ona też do tego nie przyłożyła ręki. - Kretynko, przestań gadać głupoty i sprawdź puls u tego trupa. Albo na przegubie, albo na szyi. Kasia posłusznie podeszła do sofy i ostrożnie zajrzała za nią. - O, nie ma! - krzyknęła zdumiona. - Jezu! - Usłyszała w słuchawce przerażony głos Julii. - Sprawdź jeszcze raz, może nie wyczuwasz, ale jest? - Julka, trupa nie ma! – wrzasnęła do telefonu. - Jest potłuczona Amelka, ale trupa nie ma! Rozumiesz? NIE MA! - Dobra, niech się dzieje wola nieba – podrzucam Jacka babci i jestem u was za parę minut. Na razie! Cisza, jaka zaległa w aparacie, nie była aż tak złowieszcza jak ta, która zawisła w pokoju. - Maryśka, do jasnej cholery – Kasia zwróciła się do koleżanki – co tu się naprawdę stało? Co ty wyprawiasz? - Ja? Nic – zapewniła Marysia. Odsunęły się na bezpieczną odległość od sofy, usiadły na krzesłach przy stole i w milczeniu czekały na Julię. *** Julka, zaprawiona w bojach z Koszmarkami i własnym mężem, natychmiast przejęła kontrolę. Rzeczowymi pytaniami szybko ustaliła przebieg wydarzeń. Marysia wróciła do domu po pierwszej zmianie. Pracowała niedaleko, w osiedlowym sklepie, więc do mieszkania trafiła jakieś dwadzieścia po drugiej. Kiedy tylko otworzyła drzwi, rzuciła jej się w oczy częściowo zerwana firanka i brak amarylisu na parapecie. Podeszła do okna i ujrzała leżące za sofą męskie zwłoki. Przeraziła się i wybiegła, zatrzaskując za sobą drzwi. Potem utknęła na huśtawce. Najpierw wykonała telefon do Julii, potem do Kasi. - To nie była Karola? - upewniła się jeszcze Julka. Karola, a właściwie Karolina, wynajmowała wspólnie z Marysią dwupokojowe mieszkanie. - Zwariowałaś? - oburzyła się Maria. - Karoli bym nie rozpoznała?! - Tak tylko pytam, na wszelki wypadek. Roztrząsając dalsze niuanse zaistniałej sytuacji, uzgodniły prawdopodobny przebieg wypadków. Włamywacz, bo na pewno był to włamywacz, został zaskoczony nagłym powrotem Marysi. Próbował ratować się ucieczką, ale widocznie potknął się i na głowę spadła mu Amelka. Wtedy Maria ujrzała pozornego trupa. Przerażona wybiegła, żeby zaalarmować przyjaciółki. W tym czasie złoczyńca oprzytomniał i uciekł, nie czyniąc większych szkód, oprócz zniszczenia kwiatka, i nie zabierając ze sobą żadnego mienia. - Dobra, dziewczyny, ja spadam. - Julia podniosła się z krzesła. - Babcia mnie zabije za te nadgodziny. - A co z Jackiem? - zainteresowała się Kaśka. - A, wepchnął sobie do nosa fasolę. Nie mam pojęcia, skąd ją wytrzasnął. Ale lekarz powiedział, że dobrze żeśmy tak szybko się zjawili. Za parę godzin fasola zaczęłaby kiełkować i mogłoby się źle skończyć. Pożegnały przyjaciółkę z głupimi minami. Obie wyobraziły sobie wyrastającą z nosa dziecka roślinkę.

56

Herbasencja


*** Przez kilka dni panował spokój. Kasia oddała się rozmyślaniom egzystencjalnym. Metodą Julii rozważała wszystkie za i przeciw. I wyszło jej, że nie jest gotowa na związek z ojcem swojego nienarodzonego dziecka. Mało tego, nie jest nawet gotowa przyznać mu owe niedoszłe jeszcze ojcostwo. Postanowiła działać szybko i podstępnie. Najpierw udała się do lekarza rodzinnego, który był tym bardziej rodzinny, że spokrewniony. Wyjaśniła cioci pobieżnie całą sprawę, zażądała dochowania tajemnicy lekarskiej, po czym dostarczyła dwutygodniowe zwolnienie do firmy. Starannie obmyśliła czas, kiedy zjawiła się w księgowości, by nie natknąć się na Tomka. Potem spakowała niedużą walizkę, zadzwoniła do rodziców, Marysi i Julii, każdego informując, że wyjeżdża na kilka dni. Dziewczynom obiecała, że będzie się odzywać regularnie, przynajmniej raz dziennie, między ósmą a dziewiątą wieczorem. A potem zagubiła się na Mazurach, by w odcięciu od świata jeszcze raz zastanowić się nad decyzją bycia absolutnie samotną matką. Tomkowi wysłała lakonicznego maila, że musi przemyśleć parę spraw, szczególnie tych dotyczących ich związku, żeby jej nie szukał, dał chwilę odpocząć. I że odezwie się po powrocie. Zanim wyłączyła komórkę, odrzuciła jeszcze kilkanaście połączeń od niego, a na koniec przeczytała SMS o treści: „Nic nie rozumiem”. *** Kiedy trzy lata temu złożyła CV wraz z podaniem o pracę w filii dużej firmy handlowo-usługowej, nawet nie przewidywała, jakie będzie to miało implikacje dla jej życia. Wraz z większą częścią damskiego personelu biura uznała, że Tomek jest bardzo atrakcyjny. Miał ciepłe, brązowe oczy w kształcie migdałów, wiecznie jakby zasnute mgiełką melancholii i smutku. Zapewne przede wszystkim dlatego każda z kobiet byłaby gotowa rozjaśnić mu pozostałą część życia. Choć nie bez znaczenia była również nienaganna sylwetka i ciemne włosy przyprószone przedwczesną siwizną. Do tego dochodziła inteligencja, poczucie humoru, empatia i wiele innych, bardzo pożądanych i niezmiernie rzadkich u mężczyzn, cech. Ale dla Kasi główną wadą była jego pozycja. Według dziewczyny szef z gruntu znajduje się na straconej. Bo nigdy nie wiadomo, czy nawiązanie jakiegokolwiek bliższego kontaktu nie zostanie potraktowane jako zwykły romans biurowy albo próba zwiększenia szansy na awans poprzez kontakty intymne i czy ewentualny rozpad związku nie będzie skutkował stratą pracy. Dlatego Katarzyna postarała się wizję Tomka jako mężczyzny usunąć zarówno ze świadomości, jak i podświadomości. Udawało jej się to doskonale do momentu trzydniowego szkolenia wyjazdowego. Same wykłady nie były nudne, ale też nie powalały na kolana. Za to imprezy towarzyszące powalały nie tylko na kolana. Dziewczyna doświadczyła tego na własnej skórze już pierwszego wieczora, a właściwie bardzo wczesnego ranka. Obudziła się w nieswoim łóżku. Generalnie nie było w tym nic dziwnego, bo w końcu spędzała noc w hotelu, ale nie dość, że łóżko nie było jej, to pokój również. A oprócz tego obok leżał obcy mężczyzna. No, nie całkiem obcy, bo facetem okazał się być Tomek. Zerwała się gwałtownie, konstatując jednocześnie, że jest prawie całkowicie ubrana. Oprócz butów niczego nie zdjęła albo raczej jej nie zdjęto. - O, widzę, że moja rycerska księżniczka się obudziła. Dzień dobry! - Dzień dobry – odpowiedziała grzecznie, mimo że miała ochotę wrzeszczeć. - Co ja tu... my tu... - Nie przejmuj się – Tomek uśmiechnął się szeroko. - „Mytu” nie było. Zasnęłaś, jak tylko wdarłaś się do mojego pokoju. - Wdarłam się? Ja? Do twojego pokoju? - Kasia aż przysiadła na stojącym obok łóżka krześle. Możesz wyjaśnić? - Mogę, choć nie będzie to łatwe. - Mężczyzna zamyślił się na chwilę. - Jakby tu rzec... nie wiem skąd, ale przy stole wywiązała się dyskusja na temat rycerskości. Któraś z pań rzuciła, że nie rozumie, dlaczego to zawsze mężczyźni muszą być rycerscy i ratować biedne księżniczki z opresji. Wątek był dość długo omawiany. A potem tak wyszło, że będziesz moją rycerską księżniczką i uratujesz mnie przed potworem lub smokiem. Z narażeniem życia i dzikim okrzykiem wpadłaś

Listopad 2014

57


do tego pokoju, by sprawdzić, czy nic nie zakłóci mojego nocnego odpoczynku. A potem ległaś na łóżku i tak zostałaś. Nie miałem sumienia cię wyrzucać... - Jezuuu – jęknęła Kasia, kiedy dotarł do niej sens jego słów. - Ktoś to widział? - Aha, jakieś pół firmy – potwierdził Tomek. - Trudno! Przyjmiesz moją rezygnację z pracy? - Zwariowałaś? Dam ci awans. Kobieta, która broni z narażeniem życia własnego szefa to skarb. Kasia w milczeniu założyła buty, podniosła się z krzesła i starając się zachować resztki godności, powędrowała do drzwi. Szło jej to nieco opornie, bo w głowie nadal szumiało wino i drinki. - Kaśka, nie wygłupiaj się! - Tomek zastawił sobą drzwi, zanim jeszcze dotknęła klamki. - Nawet jeśli ktoś to widział, to nie zwrócił na to specjalnej uwagi, bo wszyscy byli nawaleni. Kasia pokiwała głową. - A, skoro tak twierdzisz – to rezygnuję z rezygnacji. Dobranoc. Na szczęście na korytarzu nikogo nie spotkała, a jej sublokatorka też nie nocowała we własnym łóżku. Pewnie można było wynająć o połowę mniej pokoi – pomyślała, zanim ponownie zasnęła. Tomek okazał się dżentelmenem w każdym calu. Śniadanie jedli przy dużym, wspólnym stole. Nie padła ani jedna niedwuznaczna aluzja, nawet półsłówkiem nie zdradził kulisów poprzedniej nocy. Dopiero przy obiedzie pojawiły się żarty, że rycerskie księżniczki istnieją tylko w bajkach, bo chociaż wszystkie panie były takie chętne do obrony wybranków, obietnice pozostały czysto papierowe. *** Potem był okres spokoju i normalności. Dopiero zbliżanie się końcówki roku zaowocowało zacieśnieniem stosunków. Grudzień zwyczajowo w każdym zakładzie pracy jest okresem wytężonego wysiłku, podsumowań i planów. Kasia wraz z Mateuszem byli oddelegowani do przygotowania prezentacji z osiągnięciami firmy. Tomek sprawował bezpośredni nadzór, ale rozchorował się na grypę. Nie chcąc zostawiać wszystkiego na ostatnią chwilę, uzgodnił, że Kasia z Mateuszem będą się u niego pojawiać na zmianę, by konsultować tabelki, wykresy i sprawozdania. Dziewczyna wzdragała się początkowo przed wizytami u samotnego mężczyzny, ale okazało się, że Tomek mieszka razem z ojcem. Omawiali sprawy bieżące, a potem gadali. Trwało to tydzień. Po tym czasie Kasia innym wzrokiem zaczęła spoglądać na szefa. A po firmowym Sylwestrze wsiąkła całkowicie. Pierwszy pocałunek zbiegł się z Nowym Rokiem. Umówili się w kilka osób na popołudniowy spacer w Łazienkach, ale koniec końców okazało się, że na wyznaczonym miejscu spotkania pojawili się tylko oni dwoje. Spacer po zaśnieżonym parku, herbata i wino w maleńkiej knajpce i... stało się. Kasia była przerażona, to znaczy kiedy minęła jej pierwsza euforia. Ale Tomek tak długo przekonywał, prosił i tłumaczył, aż wreszcie machnęła ręką na wszelkie zastrzeżenia. Tym bardziej, ponieważ zdawało jej się, że to, co ich łączy, jest naprawdę wyjątkowe. Właśnie – wydawało jej się. Teraz, patrząc na żółknące liście, dochodziła do wniosku, że ich uczucie nie istnieje. Jest seks, fantastyczny i niecodzienny, ale poza tym nic więcej. Ukrywali swój związek – za obopólnym porozumieniem – i czynili to tak skrzętnie, że gdzieś zagubiło im się zwykłe życie. Krótkie chwile, które spędzali ze sobą to za mało, żeby budować związek. A do tego jeszcze dziecko! Matko boska – Kasia skryła twarz w dłoniach – na co mi to było. No właśnie, w tym też mnie oszukał. Nie zastanawiała się, że „w tym też” jest jedynym zarzutem, bo nigdzie indziej Tomek raczej jej nie oszukiwał. Ale nie to było istotne. Podjęła decyzję, a właściwie utwierdziła się w niej. Urodzi dziecko, ale nic Tomkowi do tego. Da sobie radę sama. No, może rodzice jej pomogą. I Julka z Maryśką też. *** Wróciła do domu i napisała wymówienie. Zadzwoniła do Tomka i poprosiła o spotkanie w „Koniczynce”. Specjalnie wybrała miejsce publiczne, żeby mieć możliwość skończenia rozmowy w dowolnie wybranym przez siebie momencie. Tomek już na nią czekał. Zajął stolik pod ścianą, z dala od wścibskich oczu. Była mu za to wdzięczna. Mniej wdzięczna była za bukiecik frezji, który dostrzegła na blacie. Już zamówił dwie

58

Herbasencja


kawy i napoleonkę dla niej, a szarlotkę dla siebie. Bez słowa wręczył jej kwiatki, odsunął krzesło i poczekał aż zajmie miejsce, zanim sam usiadł. Cholerny dżentelmen – pomyślała wściekła. - Kasiu, co się dzieje? - spytał cicho i dotknął palcami jej rękę. - Zniknęłaś tak nagle, nie odbierałaś telefonów... Zabrała dłoń, udając, że miesza kawę. - Nic się nie dzieje. Musiałam pewne rzeczy przemyśleć... - I co? Udało ci się to trudne zadanie? - Próbował żartować, choć widać było, że jest spięty. - A wyobraź sobie, że tak – powiedziała i odchyliła się lekko na krześle. Dobrze, że jest tak chłodno, ciepły sweter skutecznie maskuje moje nadplanowe kilogramy. - I co wymyśliłaś? - spytał pozornie lekkim tonem. - Że nadszedł czas na radykalne posunięcia. Szczególnie w dwóch dziedzinach mojego życia. Chodzi o pracę i o ciebie, bo to jest nierozłącznie ze sobą związane. Nie przerywaj mi! – Podniosła rękę, widząc, że mężczyzna ma zamiar coś wtrącić. - Jesteśmy ze sobą półtora roku. Ale oprócz seksu nic nas nie łączy – wiem, wiem, oboje tego chcieliśmy, obojgu jest nam z tym wygodnie. Znajomość bez zobowiązań, ukrywanie się, żeby nikt z pracy niczego nie zauważył. Ale ja mam tego już dość. Dlatego wyjechałam. Przemyślałam sobie wszystko i teraz komunikuję ci moją decyzję – rezygnuję z pracy i z naszego związku. - Myślałem, że nie zależy ci... – zaczął cicho, ale Kasia mu przerwała. - Może i tak było. Ale teraz jest inaczej. - Jeśli chcesz, możemy zacząć się pokazywać, a nawet zaręczyć albo od razu wziąć ślub... Kasia zaniemówiła przez chwilę, a potem chwyciła torebkę, wstała i rzuciła z jadem: - Jeśli ja chcę? Ja chcę? Jutro przyniosę podanie, mam nadzieję, że nie będziesz robił zbędnych ceregieli! *** Nie robił. Podpisał. Dostała nawet do wykorzystania zaległy urlop. Kiedy wróciła do domu odetchnęła z ulgą, a potem zapłakała nad sobą. Zapewne wyłaby do następnego ranka, gdyby nie wizyta Marysi. Maria, Julia i Kasia mieszkały niedaleko od siebie, jak to nazywali znajomi: w trójkącie bermudzkim. Dlatego niezapowiedziane wizyty nie były czymś niezwykłym. - Cześć! - powitała ją przyjaciółka i bez zaproszenia podreptała do kuchni. - Fatalnie wyglądasz, przemyj twarz zimną wodą, będzie lepiej. - Dzięki. Cieszę się, że tak się przejmujesz moim samopoczuciem – odburknęła Kaśka, ale posłusznie podreptała do łazienki. - Zrobiłam manko. – Usłyszała po powrocie. - Duże? - Pięćdziesiąt złotych. - Do przeżycia. - Aha. Już nawet zapłaciłam – poinformowała Maria, zalewając zieloną herbatę. - Nawet wiem, kiedy i na kim się pomyliłam. - Tak? - Wypłaciłam trupowi resztę do stówy, a on dał mi tylko pięć dych. - Co? - Kasia zakrztusiła się płynem. - Co co? Prawie całą dniówkę diabli wzięli, ot co! - Marysia spojrzała na przyjaciółkę, czy walić ją w plecy, czy może lepiej nie, z racji tego, że jest w ciąży. Zanim podjęła decyzję, Kasi minął kaszel. - Jakiemu trujpowi? - Trupowi – poprawiła. - Pamiętasz w lecie trupa za sofą? No więc dziś zjawił się w sklepie, zrobił zakupy, a potem mnie jeszcze okantował. - Poznałaś go? - Jasne. Wprawdzie widziałam go tylko przez chwilę, ale to była TAKA chwila, że do końca życia nie zapomnę jego gęby.

Listopad 2014

59


- I co? - I nic! Gapił się na mnie i szczerzył jak zombie, nie jak... wampir! - Co ty bredzisz, Maryśka? Jakie zombie? Jaki wampir? - No bo tak się jakoś drapieżnie uśmiechał, aż miałam wrażenie, że marzy, żeby zanurzyć zęby w mojej szyi i nachłeptać się ciepłej krwi. - Ble, weź przestań, bo się porzygam! - A tak, sorki, zapomniałam, że jesteś w ciąży. - No widzisz, a ja jakoś nie mogę zapomnieć! - Całkiem spokojnie wypowiedziane słowa znowu przeszły w ryk. A później opowiedziała o rozstaniu z Tomkiem, o porzuceniu pracy, o swojej samotności, zagubieniu, strachu i niepewności. - No weź przestań – usłyszała po wybuchu – nie jesteś sama. Masz mnie, Julkę, rodziców. Z tą robotą tylko żeś idiotycznie wymyśliła, bo nikt cię w ciąży nie przyjmie. Ale jakoś przebidujesz te parę miesięcy, potem bachora podrzucisz babci, a sama znowu zaczniesz pracować. Może poznasz kogoś ciekawego... chociaż baba z dzieckiem to żaden rarytas... - Maryśka! Krzyk koleżanki przywrócił Marii przytomność umysłu, opamiętała się i przeprosiła za zbyt daleko idące plany. *** Koniec tygodnia był dla Marysi fatalny. Miała nadzieję, że w sobotę będzie pracować tylko do drugiej, ale Anka poprosiła o zamianę. A piątek też nie należał do udanych. Najpierw zaspała, potem okazało się, że w jednej piekarni była awaria, więc nie dostały połowy pieczywa i każdemu trzeba było się tłumaczyć. Potem pokłóciła się z jakąś babą, która znalazła na półce kawę z metką dwadzieścia złotych. Ale przy skanowaniu okazało się, że wchodzi do kasy za dwadzieścia cztery. Marysia tłumaczyła, że musi nabić taką cenę, jak jest w kasie, klientka twierdziła, że guzik ją to obchodzi i chce produkt za tyle, za ile był wystawiony na półce. I wtedy napatoczył się szef. Przyznał rację babiszonowi, ekspedientki opieprzył za bałagan i jeszcze kazał przeprosić. Dobrze chociaż, że pan Krzysiek nie był pamiętliwy i jego gniew mijał równie szybko, jak się pojawiał. Dlatego z ulgą ściągnęła wreszcie modry fartuszek, a dla poprawienia humoru kupiła lody w dużym pudełku. Postanowiła, że resztę dnia spędzi w łóżku, oglądając filmy i aplikując sobie horrendalną dawkę kalorii. Aż uśmiechnęła się na myśl o czekającej ją rozpuście. - Ja bardzo panią przepraszam! - Na drodze do szczęścia stanął jej osobnik rodzaju męskiego. Wczoraj źle mi pani wydała resztę... Maria zatrzymała się, gotowa odeprzeć zarzuty. Przed nią stał młody człowiek i z drapieżnym uśmiechem na twarzy wpatrywał się w nią z taką intensywnością, że poczuła ciarki na plecach i zaniemówiła. Za to mężczyzna nie zapomniał języka. - Nie wiem, czy pani pamięta. Wczoraj kupowałem papierosy, pieczywo, colę i coś tam jeszcze. Dałem pani pięćdziesiąt złotych, ale pani wydała mi resztę, jak do stu. Pomyślałem, że będzie pani musiała wyrównać z własnej kieszeni, dlatego przyszedłem. Położył na dłoni Marii pieniądze i odsunął się pół kroku, wyraźnie czekając na jakiś dowód wdzięczności. Ale Maria nie mogła wyjść ze stuporu. Zacisnęła palce na banknotach, skinęła lekko głową, odwróciła się i odeszła w przeciwnym do zamierzonego kierunku. Zrobiła tak, bo gdyby obrała drogę do domu, musiałaby przejść obok chłopaka, a w tej sytuacji pokazała mu plecy. Z niewiadomych przyczyn wydedukowała, że tak będzie dla niej bezpieczniej. Dlatego uznała, że najpierw wstąpi do Kasi, a dopiero później pójdzie do siebie. *** Natrętny dzwonek wyrwał Kaśkę z letargu. Zasłoniła uszy, ale dźwięk nadal wibrował w głowie. Tylko jedna osoba mogła być tak namolna. Maryśka. Niechętnie podniosła się, podeszła do drzwi i nawet nie zerkając w wizjer, otworzyła. Potem odwróciła się i poczłapała z powrotem do łóżka.

60

Herbasencja


Maria weszła najpierw do kuchni, położyła zakupy na stole, a potem przysunęła sobie krzesło i przysiadła obok przyjaciółki. Rozejrzała się po pokoju i stwierdziła, że w życiu nie widziała takiego bałaganu. Mieszkanie wyglądało, jakby działała tu banda włamywaczy. Wszystko było porozwalane, oprócz kurzu, który zalegał grubą, spokojną warstwą. - Powinnaś ruszyć dupę i wziąć się za robotę. Taki burdel widziałam tylko u moich dziadków po powodzi - stwierdziła, ale nie doczekała się odpowiedzi. Podniosła się i zaczęła zbierać leżące wszędzie ubrania. Wepchnęła wszystko do kosza w łazience. Potem zatroszczyła się o tuzin brudnych szklanek, talerzyków, sztućców i zużytych opakowań po zupkach chińskich, paluszkach i ciastkach. Nie przestawała cały czas gderać, ale jedyną reakcją Kaśki było to, że wtuliła twarz głębiej w poduszkę i przesłoniła nią także uszy. Maria podeszła do łóżka i szarpnęła przyjaciółkę za ramię. - Ty! Weź przestań, bo się udusisz! Słyszałam, że to najłatwiejszy sposób, żeby kogoś pozbawić życia – podusia na gębusię, potrzymać parę minut i szlus. Tylko trzeba uważać, żeby cię delikwent nie kopnął, bo podobno strasznie wierzgają w przedśmiertnych podrygach. Kasia nie reagowała. Maria stała nad nią bezradnie przez kilka chwil, a potem przysiadła na brzegu łóżka i pogładziła kumpelę po plecach. - Kachna, tak nie można – powiedziała cicho. - Nie pomagasz tym ani sobie, ani dziecku. - Może nie chcę sobie pomagać? Może chcę zasnąć i nigdy się nie obudzić? - Zduszony przez poduszkę głos brzmiał dziwnie, jakby Kasia już była w zaświatach. Maria użyła całej swojej siły i odwróciła przyjaciółkę na plecy. Trochę ją odrzuciło to, co ujrzała. Brudne włosy, blada cera, zaczerwienione oczy i nos, do tego nieświeży oddech. - Dość tego użalania! - krzyknęła tak głośno, że aż sama się przestraszyła. - Natychmiast wstajesz z tego barłogu i idziesz pod prysznic. Weź też czyste rzeczy. Ja zrobię w tym czasie coś do jedzenia. JUŻ! - ryknęła, bo koleżanka nie za bardzo kwapiła się do wykonania poleceń. Krzyk wreszcie podziałał. Niechętnie, ale jednak ruszyła się. Marysia wykonała cichy telefon do Julki, a potem zabrała się za przegląd lodówki. *** Prysznic i świeże ubranie nie zdziałały może cudów, ale przynajmniej przywróciły dziewczynie ludzki wygląd. Zanim na stole pojawiła się jajecznica na kiełbasie i gorąca herbata, została jeszcze zmuszona do posegregowania brudnych rzeczy i wstawienia pierwszego prania. Posiłek spożyły w całkowitym milczeniu. Potem Maria zabrała się za zmywanie brudnych naczyń, a Kasia dokończyła pobieżne porządki w pokoju. - Kiedy ostatni raz tu sprzątałaś? - spytała Marysia, stając w progu. - Przed wyjazdem na Mazury – burknęła Kaśka i zaraz spuściła głowę, bo wyszło, że jej gniazdko przez ponad trzy tygodnie nie zaznało kobiecej ręki. - Sprężaj się – poleciła Maria – bo za chwilę pojawi się Julka i musimy poważnie porozmawiać. Wraz z pojawieniem się Julii wszystko przyspieszyło. Stół został starannie umyty, czajniczek nad świeczką wesoło pykał obłoczkami pary, a w czerwonych czarkach rozpuszczały się pagórki lodów tiramisu. - Dobra – powiedziała Julia – mamy bazę wyjściową, więc teraz przechodzimy do konkretów. Gadajcie, co jest grane? Ponieważ Kasia nie kwapiła się do zwierzeń, pałeczkę przejęła Maria. - Gdybym dziś nie natknęła się ponownie na trupa, pewnie bym tu nie zajrzała przez kolejne dziesięć dni. W przyszłym tygodniu mam drugą zmianę – dodała celem wyjaśnienia. - Jakiego trupa? - zainteresowała się Juliśka. - No, tego, co w lecie się do mnie włamał, co mu Amelka spadła na głowę! - Ok, rozumiem. I co z nim? Maria pokrótce opowiedziała spotkanie z chłopakiem. - Tak mnie wystraszył – kończyła wypowiedź– że zamiast do domu, przyleciałam tutaj. A tu... jakaś akopaliska. - Co? - nie wytrzymała Kaśka.

Listopad 2014

61


- Apokalipsa – wyjaśniła spokojnie Julka. - Nie przejmuj się Marycha, kontynuuj! - No więc wpadam tu, a ona – oskarżycielsko wytknęła przyjaciółkę paluchem – leży brudna i śmierdząca w brudnym i śmierdzącym barłogu, a po całym mieszkaniu walają się brudne i śmierdzące resztki na zmianę z brudnymi... - Dobra, dobra – wtrąciła się Kaśka – już wystarczy tych brudnych i śmierdzących! - Ale tak właśnie było – upierała się niewzruszona Marysia. - A ty wyglądałaś koszmarnie! - Dlaczego? - Julia spojrzała na Kaśkę. - Bo się nie myłam i nie zmieniałam ciuchów! Tak trudno zrozumieć? - zezłościła się obwiniana. - Nie o to pytam, kretynko. Pytam, dlaczego raptem wszystko zaczęło ci wisieć? Katarzyna mimowolnie zerknęła na swój brzuszek, ale widząc, że Julka przewraca oczami, zrezygnowała z wątków pobocznych. - Rozstałam się z Tomkiem i rzuciłam pracę. - To wiemy. I co z tego wynika? - Jak to co? Jak to co? - Kasia zaperzyła się gwałtownie, ale równie szybko zamilkła. - Zmuszał cię kto do takich decyzji? Nie. Zrobiłaś to z własnej, nieprzymuszonej woli. Czy dziecko ma ponosić konsekwencje twojej histerii i niekonsekwencji? Nie. Jest niewinne i niczego nieświadome. Do tego bezbronne, zdane na łaskę nieodpowiedzialnej matki, która albo je głodzi, albo truje niezdrowymi substancjami. Denerwuje swoją huśtawką nastrojów i sprawia, że po narodzeniu będzie neurotycznym, nieznośnym gówniarzem z wrodzoną nerwicą, paranoją albo schizofrenią. Tego chcesz? - N-no nie – Kasia zająknęła się, zdenerwowana wizją neurotycznego potomka. - Na pewno nie! - Więc zacznij się normalnie odżywiać, normalnie spać, chodzić na spacery, czytać, spotykać z ludźmi, żeby dziecko od początku uczyło się społecznych zachowań. Kasia zamilkła i spuściła głowę. Marysia na wszelki wypadek też się nie odzywała, widziała bowiem spore nieścisłości i luki w wywodzie przyjaciółki, ale jako że odnosiły pożądany skutek, nie zamierzała ich korygować. - Dotarło? - Julia postanowiła dobić przyjaciółkę dla jej własnego dobra. - A twoi rodzice już wiedzą? - Nie – wyszeptała Kasia cichutko i złapała się za głowę. *** Pod czujnym okiem przyjaciółek wykonała telefon i umówiła się na niedzielny obiad. Przez sobotę wymyślała możliwe scenariusze rozmowy. Z informacją wstrzeliła się przed deserem. Kiedy skończyła swój wywód, w pokoju zapadła grobowa cisza. Słychać było tylko ciężki oddech ojca. - Córeczko – wystękał wreszcie mężczyzna – za co nam to robisz? - Stach, zamilcz i uspokój się. Jakbyś nie wiedział – to nasze jedyne dziecko i zawsze tak będzie. Nawet jeśli będzie miała czterdzieści lat. Trzeba jej pomóc, a nie jojczyć. Rozumiem – matka zwróciła się do Kasi – że nie widzisz Tomka w roli ojca i męża. I przemyślałaś to dogłębnie. - Nie widzę. - Dziewczyna potwierdziła. - I przemyślałam. - Twoja decyzja, córeczko. My możemy cię tylko wspierać. O finanse się nie martw – pomożemy ci z tatą. Teraz najważniejsza jesteś ty i twoje nienarodzone dziecko. Twarz ojca wrażała niebotyczne zdumienie i zaskoczenie. - Janinko, ale nieślubne... - Nie bądź durny – przerwała mu małżonka – to nie średniowiecze. A teraz idź z psem, bo się zsika i wtedy to dopiero będzie realny problem. Kasia nie mogła uwierzyć, w to co słyszy. Oczywiście, nie chodziło o psa. Spodziewała się płaczu, przekonywania, co powinna zrobić dla dobra dziecka i przyszłej rodziny, a tu proszę! Rzuciła się mamie w ramiona i obie rozryczały się w głos. Matka uświadomiła jej jeszcze jedną rzecz, którą koniecznie musiała jak najszybciej załatwić – ginekologa. Na poczet prywatnych wizyt i badań wcisnęła jej trzysta złotych, a ojciec, po otrząśnięciu się z początkowego szoku, docisnął jeszcze dwieście na ten sam cel.

62

Herbasencja


*** Kiedy porzuciła złe myśli, wróciła do normalnego życia. Oprócz tego, że jadła nieco więcej i nieco częściej, minęły jej wszystkie dolegliwości. Znowu też spotykała się z przyjaciółkami. Z Julią rozmowy ograniczały się właściwie tylko do dzieci, ale Maria była jakby poza tym tematem, więc wizyty u niej były miłą odskocznią od codzienności. Umówiły się na sobotę wieczorem, że razem obejrzą jakąś komedię. I zjedzą do tego tonę lodów. Kasia kupiła po drodze trochę jabłek i pomarańczy. Przygotowały niski stolik przed łóżkiem, ustawiły poduszki i wymościły się wygodnie. - A Karola jest? - zapytała Katarzyna. - Chyba jest, ale nie sama – odpowiedziała jej szeptem Marysia. - Słyszałam i śmiechy, i przekleństwa z jej pokoju. - Zaglądałaś do niej? - Zwariowałaś? A jakbym ją przyłapała na jakimś bara-bara? - Fakt. Ale może już skończyli. Mogliby z nami pooglądać. Żarcia wystarczy dla wszystkich. - No weź przestań. Ja tam nie wejdę. - Kobieto, przecież można zastukać w drzwi. Jak będą zajęci, to nas przegonią. - Jak chcesz, to idź. Ja nie mam zamiaru im przeszkadzać. Karola by mi wypominała do końca życia. Kasia nie rezygnowała jednak z pomysłu. Zwlekła się z wyrka i powędrowała do przedpokoju. Chwilę podsłuchiwała, ale wydawało jej się, że głosy brzmią normalnie, znaczy jak rozmowa. Zastukała. - Proszę! Dziewczyna wsunęła głowę w szparę w drzwiach. Karola i chłopak siedzieli przy stoliku, a między nimi leżały laptop i kilka komórek. - Cześć. Macie ochotę pooglądać z nami film? Zakupiłyśmy z Maryśką tyle dobra, że będziemy to konsumować przez następne dwa tygodnie, chyba że nam pomożecie. - Jasne! Podnieśli się energicznie i powędrowali za dziewczyną. Marysia wyglądała jakby zobaczyła wampira. Obronnym gestem przycisnęła jasiek do piersi, zdaje się, że poduszka miała ją ochronić przed atakiem złoczyńcy. - O matko bosko – jęknęła. – Włamywacz! Cała stojąca trójka spojrzała się na siebie lekko zaskoczona. - O, pani ze sklepu – powiedział przyjaciel Karoliny i wykonał dwa kroki w kierunku dziewczyny. - Nie zbliżaj się do mnie! - Maryśka wrzasnęła i usiadła, rozglądając się za czymś bardziej nadającym się do obrony niż jasiek. - Marysiu, co tobie? - zatroszczyła się Karola. - To Bartek, mój przyjaciel. - Włamywacz! - pisnęła Maria. - Jaki włamywacz? Co ty gadasz? - Maryśka w lecie przyłapała go na włamaniu. Przy próbie ucieczki spadł mu na głowę kwiatek i ona sądziła, że to trup. Ale później uciekł. Nic nie zdążył zabrać, bo go wypłoszyła, ale sama mało nie umarła na zawał! - wyjaśniła usłużnie Kasia, która najszybciej zrozumiała, o co w tym wszystkim chodzi i cała sytuacja zaczęła ją trochę bawić. - To nie żaden włamywacz tylko mój kumpel – zaprzeczyła kategorycznie Karola. Bartek wybuchnął śmiechem. - Już wiem, o co chodzi. Zaraz wszystko wyjaśnię. Pamiętasz, jak w lecie – zwrócił się do Karoliny – poprosiłaś, żebym naprawił komputer twojej sublokatorki? Zostawiłaś mnie wtedy samego. A ja pomyślałem, że jak to dziewczyna, to najpierw sprawdzę, czy wszystko jest podłączone. Za tą sofą odszukałem kontakt i rzeczywiście okazało się, że wtyczka wysunęła się z gniazdka. Wcisnąłem ją, a potem zaczepiłem chyba o firankę i ściągnąłem sobie to ogromne bydlę – wskazał kwiat – na głowę. Musiało mnie lekko zamroczyć. Potem sprzątnąłem trochę i wyszedłem, zatrzaskując za sobą drzwi. - Maryśka, co ty na to? - Kasia spojrzała oskarżycielskim wzrokiem na przyjaciółkę. - Pamiętam. Uznałam wtedy, że w mieszkaniu przydałyby się gruntowne porządki. Odsunęłam sofę i wcisnęłam się tam z odkurzaczem. Musiałam rozłączyć komputer.

Listopad 2014

63


- Nie o tym mówię – syknęła Kaśka. - Trup, wampir i zombie! O tym mówię. Mało wtedy nie umarłam, jak rycząc wezwała mnie na pomoc! - zwróciła się do Karoliny i Bartka. - Wyobrażacie to sobie? Drze się w słuchawkę, że ma trupa w pokoju. Sprintem tu przyleciałam, mało ducha nie wyzionęłam przez tę... tę... Na szczęście lody bardzo pozytywnie wpłynęły na poprawę nastroju Kasi. *** Niezapowiedziana wizyta Tomka wytrąciła Kaśkę z równowagi. Przez chwilę miała ochotę udawać, że nie ma jej w domu, ale zaraz potem stwierdziła, że na pewno słyszał kroki i zauważył cień w wizjerze. Zresztą, nie chciała się ukrywać. Otworzyła szeroko drzwi. - Witaj! Mogę? - Proszę. - Odsunęła się nieco. - Wpadłem zobaczyć, co u ciebie słychać. Nie odzywasz się wcale. - Dziwisz się? A po co mam dzwonić? Spytać, czy poukładałeś sobie życie, jesteś zadowolony? Wybacz, ale nie interesuje mnie to. Tomek stał przez chwilę w milczeniu, a potem wskazał ręką jej brzuch. - Dlatego się rozstaliśmy? - spytał po chwili. - Nie. - Więc dlaczego? - Bo nie mieliśmy perspektyw. Ja chciałam stałego związku, dziecka. Ty nie mogłeś mi tego dać. - Nigdy nic nie mówiłaś – stwierdził z wyrzutem. - A po co? Skoro po trzech miesiącach powiedziałeś kategorycznie, że jesteś bezpłodny i bardzo ci to pasuje. - To nie tak, Kasiu... - A jak? Nie mogłeś mi dać tego, czego najbardziej pragnęłam – prawie wierzyła w to, co mówi. - Więc zatroszczyłam się o siebie sama. - Nie widziałem cię z żadnym facetem. - Śledzisz mnie? - Najeżyła się wewnętrznie. - Nie, no coś ty. Widziałem cię parę razy z okien firmy. I zawsze byłaś sama albo z Julką czy Marią. Kasia dopiero teraz zdała sobie sprawę, że okna jego gabinetu wychodzą na ulicę, którą przemierza przynajmniej kilka razy w tygodniu. - Pracuje. Ktoś musi, żeby zapewnić byt rodzinie – dorzuciła jakby mimochodem i z przyjemnością zauważyła, że przez twarz Tomka przebiega grymas gniewu. Mało dyskretnie zerknęła na zegarek. - Spieszysz się? - Troszeczkę. - Nawet nie próbowała wyjaśniać powodu. - No nic, to będę leciał. Powodzenia, Kasiu. Życzę ci... wszystkiego najlepszego. - Wzajemnie. Kiedy zamknęła za nim drzwi, nogi się pod nią ugięły. Nie chciała przyznać, jak wielkie wrażenie wywarł na niej jego widok. Wyglądał na zmęczonego. Pewnie znowu się przepracowuje. Powinien zwolnić nieco, ma przecież odpowiedzialny zespół, nie musi wszystkiego sam dopilnować. Cholera, a co ją to obchodzi. Musi wykombinować jakiegoś faceta, bo Tomek gotów pomyśleć, że jest sama, a to z kolei może obudzić w nim chęć opieki. Tylko skąd wytrzasnąć kandydata. I dlaczego tak bardzo chciała znowu rozjaśnić ten smutek w jego spojrzeniu, sprawić, żeby w kącikach oczu pojawiły się kurze łapki? I dlaczego miała ochotę rzucić mu się na szyję i poczuć uspokajający uścisk jego ramion? Położyła się na łóżku i nakryła rogiem kołdry. Nie chciała tego przyznać nawet w skrytości ducha, ale widok Tomka przywołał masę wspomnień. Zapach jego wody po goleniu otulił ją ciepłą mgiełką intymnych chwil. Znowu naszły ją wątpliwości. Tworzyli dobrą parę. Mogli godzinami gadać albo milczeć, mogli kochać się lub leżeć obok siebie oglądając łzawe romansidło albo film akcji. Trzymać się za ręce. Czytać. Czego zabrakło? Chyba deklaracji. A właściwie inaczej – deklaracje zostały złożone w tych rewirach, gdzie mogło ich zabraknąć, a zabrakło tam, gdzie być powinny,

64

Herbasencja


gdzie ona ich oczekiwała. Chciała usłyszeć, że ją kocha, że pragnie spędzić z nią resztę życia. Takie słowa nie padły. Za to usłyszała wiele innych, niechcianych. Nie była tradycjonalistką, a przynajmniej nie przyznawała się do tego. Teraz, z ręką na wypukłym brzuchu, zdała sobie sprawę, że zawsze marzyła o normalnym domu. O tym, by stać się żoną i matką. Wszystko w odpowiednim czasie i kolejności. Dlatego podjęła taką decyzję. Nie chciała przymuszać Tomka, który bredził coś o cudnym okresie wolnej miłości, braku zobowiązań, pieluch, utartego rytmu. Na początku przytakiwała mu z ogromnym entuzjazmem, potem z coraz mniejszym. Tylko głupio było jej się przyznać, że zmieniła zdanie. Bo on z uporem trwał przy swoim. Kasia drgnęła. To małe coś w jej brzuchu poruszyło się. Po raz pierwszy wyczuła, że ta fasolka żyje własnym życiem. - Witaj, kochanie – pogładziła dziecko. - Nie bój się, mamusia nie da ci zrobić krzywdy. Damy sobie radę. Nikogo nie potrzebujemy do szczęścia. *** Kandydat na fikcyjnego tatusia objawił się znienacka. Któregoś dnia, wędrując do Marysi, Kasia ujrzała Bartka, bawiącego się z jakimś maluchem w parku. Okazało się, że to jego siostrzeniec. Omówiła sprawę z Marią, która uznała pomysł za genialny. Julia miała nieco odmienne zdanie. Reprezentowała punkt widzenia żony i matki, dlatego przy każdej nadarzającej się okazji nakazywała Kaśce poważne przemyślenie decyzji i równie poważną rozmowę z Tomkiem. - I co mu powiem? Że chcę go na tatusia? Że jakimś cudem udało mu się zrobić dzieciaka? - A chociażby właśnie tak! - Julia złapała przyjaciółkę za ramię. - Kiedy zrozumiesz wreszcie, że dziecko to nie zabawka, nawet nie pies i kot. Trzeba mu stworzyć najlepsze z możliwych warunki do życia. - Tak właśnie zrobię – powiedziała z uporem Kasia. - Poza tym mnie się wydaje, że twój facet nie bez przyczyny kłamał. Może miał jakieś złe przejścia, może nie chciał cię straszyć, może nie przemyślał wszystkiego dokładnie, a potem było mu głupio się wycofać z tego, co nieopatrznie chlapnął ozorem? - Jasne – Kasia rzuciła z przekąsem – może powiesz jeszcze, że nastąpiła u niego remisja bezpłodności, co? Julia, dla dobra nienarodzonego dziecka, gotowa była nawet to potwierdzić, ale w porę zaniechała entuzjastycznego potakiwania. Spojrzała tylko złym wzrokiem i burknęła: - Więc odpuścisz sobie dochodzenie i przez twoje lenistwo dziecko nie będzie miało tatusia? - Dokładnie. Ale powiedz mi, mądralo, co by było, gdyby Tomek zginął w wypadku? Też musiałabym na siłę szukać faceta, żeby dzieciak miał pełną rodzinę? - Ale nie zginął. Jest. I może powinien wiedzieć, że dziecko jest jego? - Nie – zaprzeczyła zdecydowanie Kasia. - Nie, bo nie chcę go do niczego zmuszać. Zdajesz sobie sprawę, że taki związek nie miałby szans na przetrwanie? Jak sądzisz, ile czasu potrwałoby, zanim zaczęlibyśmy skakać sobie do oczu? Patrzeć z nienawiścią? Zwracać uwagę na te wszystkie drobne, ale drażniące niedoskonałości? Na to, że rzucił brudne skarpetki obok kosza, a nie do niego? Że ja oblizuję łyżeczkę zanim odłożę ją na spodek? Nie da się na siłę być szczęśliwym. A jak sądzisz, co czułoby dziecko, patrząc na żrących się rodziców? Chciałabyś tego dla swoich Koszmarków? Julia zamilkła. Nie spodziewała się takiego ataku ze strony przyjaciółki. - Zrobisz, co zechcesz. - Wzruszyła ramionami. - Ja cię tylko ostrzegam, że nie będzie łatwo. - Wiem, Julka, wiem – przyznała cicho Kasia. *** Bartek był zachwycony rolą zastępczego ojca. Entuzjazm, jakim się wykazał, bardzo zadziwił Kasię. Sadziła, że będzie musiała nieco popracować nad chłopakiem, a tu – radość i klaskanie w dłonie. No, prawie. Patrząc w jego twarz, zaczęła mieć niejasne podejrzenia, co do intencji, ale właściwie niczego nie mogła mu ani zarzucić, ani tym bardziej udowodnić. A „tatowanie” rozpoczął w mistrzowskim stylu. Załatwił Kasi pracę, wprawdzie tylko na dwa-trzy miesiące, ale dziewczyna i tak odetchnęła z ulgą, że nie wyczerpie zapasów zbyt szybko. Sekretarka

Listopad 2014

65


w jego firmie złamała nogę, nie chcieli nikogo nowego na stałe, ale zastępstwo przyjęli z wdzięcznością. Pierwsze dwa tygodnie były strasznie męczące – masa zaległych rzeczy, odłożonych na później, chaos komunikacyjny, bo telefony i faksy odbierały przypadkowe osoby, które akurat znalazły się w pokoju, zaległa korespondencja. No i przede wszystkim fakt, że wszystko było absolutnie nowe. No i dojazdy. Przedtem miała parę minut na piechotę, teraz dojeżdżała blisko czterdzieści minut. Za to w drodze powrotnej korzystała z uprzejmości Bartka, który przejęty swoją rolą, odwoził ją prawie codziennie. Koniec października Kasia powitała przeziębieniem. Czuła się fatalnie, tym bardziej że nie mogła zastosować potrójnej dawki polopiryny, a tylko zwiększoną ilość witamin, herbatę z sokiem malinowym albo cytrynowym i leżenie w ciepełku. Mimo złego samopoczucia człapała jednak do pracy przez cały tydzień, ale w piątek wczesnym popołudniem miała już serdecznie dość. Kliknęła w „wyślij”, a potem odsunęła nieco fotel i oparła rozognioną twarz o biurko. Blat przyjemnie chłodził policzek. - Kasiu, co się dzieje? - Głos szefa wyrwał ją z letargu. - Nic, nic! Przepraszam. - Nie przepraszaj, wyglądasz fatalnie! - Dyrektor zbliżył się do niej. - Dziecko, ty masz chyba gorączkę! Zmiataj do domu! Albo nie, zaczekaj chwilę. Mężczyzna zniknął w swoim gabinecie, a za dwie minuty ujrzała Bartka. Bezgłośnie spytał „co się dzieje”, ale Kaśka rozłożyła bezradnie ręce. - Bartek, masz jeszcze coś pilnego na dziś? - Usłyszała tubalny głos szefa. - Nie, właściwie już wszystko skończyłem. - To zbieraj du... się w troki i zabierz Kaśkę. I zatroszcz się o nią! Chyba nie chcesz, żeby twoja dziewczyna wylądowała na ostrym dyżurze albo na patologii. Jeszcze w samochodzie w głowie Kasi dźwięczały słowa dyrektora: „twoja dziewczyna”. - Bartuś, ja cię strasznie przepraszam – kajała się. - Ja nic nie robiłam, żeby oni myśleli o nas jak o parze. Samo tak wyszło. - Daj spokój. To ja – znaczy moja wina. Kiedy zaproponowałem cię na zastępstwo, głupio mi było powiedzieć, że jesteś znajomą mojej kumpeli. Musiałem za ciebie jakoś poręczyć, a najlepsze poręczenie to to, że jesteś moją dziewczyną. A potem jeszcze ty sama przydzieliłaś mi rolę zastępczego taty i tak zostało. - Mam nadzieję, że nie zaważy to na twoich stosunkach z Karoliną – zauważyła cichutko. Bartek nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się lekko. Za chwilę wyciągnął komórkę. - A ja mam nadzieję, że Marysia pracuje na pierwszą zmianę. Wpakować do wyrka i otulić cię kołderką potrafię. Ale rosołu już nie ugotuję. Maria była już wolna. Obiecała, że przyjdzie i zatroszczy się zarówno o przyjaciółkę, jak i jej opiekuna, a po drodze zrobi zakupy. Kasia z ulgą wsunęła się pod kołdrę. Ostatnie, co słyszała, zanim zmorzył ją sen, był dzwonek do drzwi oraz ciche głosy Marysi i Bartka. Obudziła się lekko zdezorientowana. Zerknęła w okno – musiała pospać ze dwie godziny, bo panował już mrok, a z kuchni dochodził oszałamiający zapach rosołu, a także głosy i przyciszone śmiechy. Chwilę wsłuchiwała się w przekomarzania. - Pić – zaszemrała. Potem odchrząknęła i zawołała głośniej: - Umieram z pragnienia! Czy ktoś mnie uratuje? - Sok, woda czy herbata z sokiem malinowym? - Najpierw woda, później herbata. Sok też może być. Po obiedzie znowu wylądowała w łóżku, Bartek z Marysią usadowili się wygodnie i włączyli telewizję. Kasia ponownie odpłynęła. Sen jest najlepszym lekarstwem – pomyślała jeszcze, zanim nie ukołysał jej szum telewizora i szepty przyjaciół. *** - Ty, ja naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. - Marysia mieszała herbatę, dzwoniąc łyżeczką, co strasznie wkurzało Kasię. - Możesz przestać? - spytała przyjaciółkę.

66

Herbasencja


- Przestać myśleć? - zdziwiła się Maria. - Nie. Myśleć możesz, przestań tylko dzwonić, bo mnie to drażni. - Aha. - Dziewczyna wyjęła łyżeczkę i odłożyła do zlewu. - O co chodzi z tym myśleniem? - Katarzyna powróciła do pierwotnego wątku. - No bo ja mam wrażenie, że on na mnie patrzy z podtekstem, ale to przecież niemożliwe. A na dodatek ja się głupio czuję na myśl, że mogłabym go zwędzić Karolinie. - A może podpytaj Karolinę, co ich łączy i jak bardzo – podsunęła Kasia. - Zwariowałaś? Jak mam to zrobić? Spytać, czy się bzyka z Bartkiem? - No może nie tak bezpośrednio, ale możesz zapytać, co ich łączy. - Jasne – Marysia pokiwała głową – i usłyszę to, co zawsze. Że są przyjaciółmi. Tylko że ja chcę wiedzieć, jak głęboka jest ta ich przyjaźń. - Maryśka, w końcu jesteś babą. Obserwuj ich z ukrycia, podsłuchuj i wyciągnij wnioski. *** Bartek wpadał do nich średnio dwa razy w tygodniu. Zamykali się z Karoliną w pokoju, a z cichych głosów nic nie dało się wywnioskować. Czasem wybuchały drobne awantury lub raczej następowała gwałtowna wymiana zdań, ale zwykle trwało to krótko. Kiedy pojawiali się w pokoju Marii, wszystko było w najlepszym porządku. Dziewczyna zaczęła zwracać baczniejszą uwagę na ich gesty i spojrzenia. - Wydaje mi się – powiedziała Marysia, kiedy znowu rozsiadły się w kuchni u Kasi – że on nie jest zainteresowany Karoliną. Znaczy w sensie... tego... no... ale nie jestem tak do końca pewna, bo siedzą w jej pokoju i konferują. Albo się kłócą... jakby... - Rozumiem, nie musisz tłumaczyć. Obie dziewczyny zamyśliły się. - A Tomek się odzywa? - przerwała milczenie Marysia. - Nie. A dlaczego miałby się odzywać? - Nie jest zainteresowany dzieckiem? - Może i byłby, gdyby wiedział, że to jego – zauważyła Kasia. - Nie domyślił się? Przecież nie jest idiotą. - Nie jest – zgodziła się Kaśka. - Ale nie miał pojęcia. A ja mu to tak przekazałam, że mógł sobie wybrać dowolną opcję. - Nie rozumiem! - No bo ja mu powiedziałam z niedopowiedzeniami – próbowała wyjaśnić Kasia. - To znaczy dałam mu do zrozumienia, że w trakcie naszego związku pojawił się ten trzeci i że to jego robota. - No coś ty? Jak mogłaś? Nie tęsknisz za nim? Byliście taką fajną parą. - Mogłam, tęsknię, faktycznie byliśmy – odpowiedziała hurtem Kasia. - Ale on mnie oszukał. - Jak to cię oszukał? - Powiedział, że ma stuprocentowo stwierdzoną bezpłodność – wyznała z rozżaleniem Kaśka. To się raczej nie cofa, prawda? - A nie przyszło ci do tego małego móżdżka, że zrobił to dla was? - Dla nas? Chcesz powiedzieć, że oszukał mnie, żeby mnie postawić pod ścianą? Tak? - Tak. Od początku znajomości gadałaś mu, że nie interesują cię stałe związki, domki, rodzina, pieluchy. Że musicie utrzymywać wasz romans w tajemnicy. Że jesteś wyzwolona, niezależna i Bóg wie, co jeszcze. - To on tak twierdził! - oburzyła się Kasia. - Ja się tylko dostosowałam. - A wiesz, jakoś nie wydaje mi się. Zawsze, jak rozmowa zeszła na takie tematy, to ty gardłowałaś, on siedział cicho. A wyglądało to tak, jakbyś się bała, żeby on nie pomyślał, że za bardzo na niego lecisz. - Głupia jesteś! To on nie chciał się ujawniać! Ja się dostosowałam. - A wiesz, jakoś to dziwnie brzmi, bo zanim na dobre zaczęłaś z nim romans, byłaś już u niego w domu, poznałaś jego ojca. I z tego, co pamiętam, często jadaliście rodzinne obiadki – ty, Tomuś i tatuś, prawda? - Nieprawda. Znaczy prawda, ale to były spotkania służbowe! - Przez cały czas? Na początku może i owszem, chociaż nie pamiętam, żeby ten drugi, który latał z tobą na zmianę ze sprawozdaniami, był zapraszany na obiady.

Listopad 2014

67


- Maryśka, odwal się, dobrze? Zajmij się swoim Bartkiem, pomóż Julce z Koszmarkami albo znajdź sobie zajęcie w schronisku dla bezdomnych zwierząt, a ze mnie zejdź, bo i tak mi ciężko – poprosiła w końcu Kasia. - Nie dziwię się – Maria pokiwała ze zrozumieniem – w ciągu trzydziestu minut wciągnęłaś pół paczki paluszków, cztery herbatniki, batonika i jeszcze trochę orzeszków. Ile ty teraz ważysz? - Zamilcz kobieto na ten temat! Niech ci wystarczy informacja, że pożyczam rzeczy od mojej mamy. - O mamuśko – zakwiliła przerażona Marysia – a przed tobą jeszcze tyle miesięcy. Może masz rację, że nie chcesz spotykać Tomka. On by się chyba na śmierć wystraszył takiego wieloryba! - Świnia! - Ja? Kochaniutka, ja nawet nie jem jednej trzeciej tego, co ty! - Małpa! *** Telefon od Tomka zaskoczył ją całkowicie. W sobotę po południu rozwaliła się na łóżku, obstawiła sokami, owocami i chrupkami kukurydzianymi, żeby było mniej kalorycznie i włączyła DVD. Maryśka pracowała, Bartka gdzieś wcięło, Julka – wiadomo – z rodziną. Nie czuła się samotna. Mały, ruchliwy bąbel w jej brzuchu nie pozwalał na złe myśli. Często wyobrażała sobie, jak to będzie, kiedy pojawi się na tym świecie, kiedy pierwszy raz weźmie go na ręce, przytuli, pocałuje... Wszelkie rozterki już jej minęły. Może za sprawą serdecznych rozmów z mamą, może dzięki zdroworozsądkowej Julii, a może dzięki samej sobie pogodziła się z sytuacją, a nawet zaczęła oczekiwać z wielką niecierpliwością pojawienia się potomka. - Cześć, Kasiu! - Głos w telefonie był niepokojąco głęboki i ciepły. - Cześć! - odpowiedziała i zamilkła, nie wiedząc, co ma powiedzieć. - Jak się czujesz? - Dziękuję, dobrze. Znowu zapadła kłopotliwa cisza. Przedtem nigdy tak się nie działo. Mogli godzinami nawijać przez telefon, przeskakując z tematu na temat. Milczeli czasem, gdy byli fizycznie obok siebie, ale wtedy było w tym coś intymnego. Tak mogą się zachowywać ludzie, którzy dobrze się znają, których nie krępuje obecność w jednym pomieszczeniu, nawet jeśli znaleźli się tu bez konkretnego powodu. - Nie potrzebujesz pomocy? - W głosie mężczyzny dźwięczał dziwny ton. Jakby żal połączony ze skargą. Jakby miał nadzieję, że usłyszy od niej rozpaczliwe wołanie, na które będzie mógł zareagować jak rycerz, jak przyjaciel albo kochanek. Nic takiego się nie stało. Kasia miała ochotę krzyknąć, żeby natychmiast do niej przyjechał, przytulił ją, pogładził po wydatnym brzuszku, zapewnił, że chce być jej partnerem, ojcem dla dziecka, że razem będą wiedli szczęśliwe, normalne życie. Zamiast tego powiedziała zjadliwie: - Jeśli dotychczas nie wypatrzyłeś tego przez okno swojego gabinetu, to spieszę donieść, że mam opiekuna. A zdaje się, że ty też nie żyjesz w celibacie. Ostatnio widziałam cię z bardzo atrakcyjną, młodą osobą. Swoją drogą zdaje się, że sięgasz na coraz niższą półkę. Ona ma już osiemnaście lat? - Kasiu, to moja siostrze... - Daj spokój, Tomek – przerwała mu – nie musisz się z niczego tłumaczyć. Pluła sobie w brodę, że dała upust swojej zazdrości. To musiało podnieść mu ego. I pokazało, że ona nie całkiem uwolniła się od niego. - Chcesz czegoś konkretnego? Bo jak nie, to ja się rozłączam. Czekam na kogoś i nie bardzo mam czas – rzuciła lodowato. - Nie, Kasiu. Nie chcę nic konkretnego. Chciałem się tylko upewnić, że wszystko w porządku. Wiesz, że jeśli będziesz potrzebować jakiejkolwiek pomocy, możesz na mnie liczyć. - Wiem. Cześć! - zakończyła sucho. A potem zrobiło się mokro, bo popłynęły łzy żalu i tęsknoty za poczuciem bezpieczeństwa, wspólnoty, intymnością, porozumieniem. To nic – myślała – to tylko buzujące hormony.

68

Herbasencja


*** Minęła jesień, a potem były święta, bure i ponure, bo jak zwykle nie było śniegu. A potem Bartek i Maryśka poszli razem na lodowisko, chociaż Marysia nie umiała jeździć na łyżwach. I na początku bez przerwy się wywalała, potem wywracałaby się znacznie mniej, ale odkryła, że Bartek bardzo się tym przejmuje i ściska mocno jej rękę, a potem równie mocno podtrzymuje ją w talii, żeby się nie potłukła. I ratuje od tych upadków jak prawdziwy rycerz. I troszczy się jak niańka. I aż dziw, że sam się przy tym nie zabił, bo nikogo oprócz niej nie widział. A Kasia się wyalienowała. Bo drażniła ją Julka, która nie dość że opiekowała się Koszmarkami, to jeszcze hołubiła Jerzyka. A na Marysię i Bartka patrzeć nie mogła, bo ją mdliło. Od nadmiaru czułości, od maślanych spojrzeń, od słodziutkich dziubków i chichotów z podtekstami. A Mańka już nie miała wątpliwości moralnych, bo okazało się, że owszem, Bartek i Karola kochali się w sobie, ale to było w przedszkolu, a od tego czasu im przeszło i łączy ich wyłącznie czysta, absolutnie platoniczna przyjaźń. Zaś w ostatnim czasie kontakty zostały zintensyfikowane, bo od Karoliny w nowej pracy wymagano biegłej obsługi komputera, a dziewczyna mogła pochwalić się tylko podstawową. Więc Kasia odseparowała się nieco, zrzucając winę przede wszystkim na swoją ociężałość. Tym bardziej że termin porodu zbliżał się wielkimi krokami, a ona zaczynała się bać. Nie tylko rodzenia, ale także tego, co nastąpi później. Dotychczasowa pewność siebie gdzieś wyparowała. Siedziała w domu i myślała. Wychodziła na spacer i myślała. Kładła się do łóżka i myślała. Ciągle i na okrągło o tym samym – o Tomku. Zazdrościła Julii Jerzyka i Koszmarków, zazdrościła Marysi Bartka. I nie pomagało wmawianie sobie, że zazdrości w takim pozytywnym sensie. Zawiść zżerała ją tym bardziej, ponieważ była świadoma, iż też mogła tak mieć. To znaczy prawdopodobnie tak samo. Wyobraźnia podsuwała wizje Tomka, który obejmuje ją opiekuńczo, który poprawia jej szal, który... Odepchnęła od siebie wszystkie myśli, ubrała się ciepło i wyszła na spacer. Nie była pewna, czy to obraz rzeczywisty, czy urojony, ale zobaczyła Tomka, odgarniającego topniejący śnieg z auta. No tak, znalazła się tuż obok firmowego parkingu. Odwróciła się gwałtownie, aby niepostrzeżenie zniknąć mu z oczu. Poczuła, że traci styczność z gruntem. - Ała! - Kaśka gruchnęła na chodnik. Potężne uderzenie przyblokowało jej oddech. Próbowała się podnieść, ale na śliskich płytkach jej gabaryty zdecydowanie utrudniały to zadanie. - Kasia, co jest? Coś ci się stało? - Usłyszała jego spanikowany głos i to w dziwny sposób dodało jej otuchy. - Nie wiem. Raczej nie. Jak mawiała moja babcia: dupa nie szklanka, nie zbije się! - Spróbujesz wstać? - Cały czas to robię! - odwarknęła ze złością, ale czuła się jak żółw leżący na skorupie. Tomek uchwycił ją za ramię i pociągnął do góry. Podziękowała mu bez wylewności. - Chodź do samochodu, podrzucę cię! Tym razem przyjęła jego pomoc. Już gdy wsiadała do auta, wiedziała, że coś się zaczyna dziać. Po dwóch minutach poczuła bolesny skurcz. - A mógłbyś mnie odwieźć do szpitala? - stęknęła cichutko. - Tylko po drodze zabralibyśmy torbę z domu. - Co się dzieje? - W jego głosie dało się wyczuć lekką panikę. Mimowolnie przyspieszył. - Możesz się uspokoić? - spytała zjadliwie. - Poród to nie otwieranie szampana – trwa trochę dłużej. A ja chciałabym w całości dojechać na oddział! - Oczywiście, masz rację. Zatrzymali się przed klatką, ale ponieważ Kasia nie czuła się na siłach, udzieliła instrukcji, gdzie znaleźć torbę i dała klucze Tomkowi. Potem skoncentrowała się na sobie. Gdy mężczyzna powrócił, ćwiczyła właśnie oddychanie. - Duszno ci? - spytał troskliwie. - Może otworzę okno? - Nie potrzeba. Ja tylko oddycham. - Widzę – potwierdził Tomek, ale nadal zerkał na nią podejrzliwie. Dla niego Kasia wyglądała, jakby zaraz miała paść z braku tlenu. - No jedź już! - ponagliła go. - I nie gap się na mnie, tylko na drogę.

Listopad 2014

69


Do szpitala dojechali w ciągu kilkunastu minut. Tomek odetchnął, kiedy dziewczynę przejęły fachowe ręce. Przysiadł na krzesełku w poczekalni. - Tatusiu, nie ma odpoczynku. Na salę – poleciła potężna pielęgniarka. - Ale ja... - Tomek usiłował zaprzeczyć. - Nie ma żadnego ale! – Kobieta podniosła nieco głos. - Było komu zrobić prezencik, to teraz trzeba go odebrać! Raz, raz – rączki myć i przebierać się w fartuch. A i o czapeczce nie zapomnieć! Tomek na samą myśl, że miałby uczestniczyć w porodzie, poczuł, że robi mu się słabo. Podniósł się niepewnie i zaraz oparł o ścianę. - No, już, już, spokojnie! - Pielęgniarka uśmiechnęła się promiennie. - Ja tylko żartowałam. *** Właściwie to nie wiedział, czy cieszyć się, czy martwić. Ulga, gdy usiadł na krześle na korytarzu, przeplatała się z niepokojem o dziewczynę. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Po chwili namysłu wyciągnął komórkę i zadzwonił do Marysi, a potem do Julii. Po tej drugiej rozmowie wyglądał, jakby miał zamiar paść na zawał. Tak zresztą się czuł. Czekanie na jakąkolwiek informację opłacił ogryzieniem wszystkich paznokci. Myślał, że ten brzydki nawyk już dawno zdołał opanować, ale sytuacja stresowa odarła go ze złudzeń. - Ma pan syna. Wielki jak tatuś, dlatego było troszkę problemów. - Usłyszał od pielęgniarki i poczuł potężne klepnięcie. - Kiedy będę mógł zobaczyć... Kasię? - Za chwilę, ale jest trochę otumaniona znieczuleniem. - Ale mogę przy niej posiedzieć? - Jasne, przewiozą ją do sali numer trzy. Tomek odetchnął głęboko. *** Uniósł rękę, by zastukać w drzwi, ale zatrzymał w ostatnim momencie, bo o mało nie palnął w twarz jakiejś dziewczyny. Wychodziła na korytarz, podtrzymując brzuch, jakby za chwilę miało coś z niego wypaść. - Przepraszam, można? - Wskazał głową łóżko, na którym leżała Kasia. - Jasne, ale chyba pan nie pogada. Jeszcze śpi. - Kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie i odeszła szurając kapciami. Wszedł do sali i zamknął za sobą drzwi. Świeżo upieczona mama była blada, sklejone potem włosy rozsypały się na poduszce, a przez uchylone usta dobiegało lekkie pochrapywanie. Mężczyzna przysunął sobie krzesło i ujął w obie dłonie bezwładną rękę dziewczyny i wyszeptał: - Jesteś śliczna. Przez chwilę siedział w milczeniu, a później popłynął potok słów. Spowiadał się jak w konfesjonale. - Ja wiem, to wszystko przeze mnie, ale bałem się ciebie stracić. Tyle mówiłaś o swobodzie, o wolnym związku, że wpadłem na ten kretyński pomysł. Myślałem, że zadziała instynkt. Zadziałał, tyle że znowu wyszło nie tak. Co ja zrobię, że jestem takim nieudacznikiem? Dlatego skłamałem... dlatego powiedziałem, że jestem bezpłodny... Sądziłem, że ciąża sprawi, iż zrezygnujesz z tych nowomodnych głupot. Zamilkł na chwilę, a potem podniósł się, odgarnął jej włosy i pocałował w czoło. - Tak bardzo chciałem, żebyśmy stworzyli rodzinę. Ja, ty i mały Kacperek. Kocham cię, Kasiu. Odwrócił się i skierował do wyjścia. - Kubuś. - Co? Co powiedziałaś? Tomek zatrzymał się w pół drogi. - Nasz syn nazywa się Kubuś. A jeśli jeszcze raz mnie okłamiesz, to poderżnę ci gardło tępym grzebieniem. Tomek nie odważył się zapytać, dlaczego Kasia chce użyć takiego dziwnego narzędzia. Jednym susem przypadł do dziewczyny, całował po rękach i twarzy, a przestał dopiero, gdy do pokoju wróciła druga położnica.

70

Herbasencja


Anna Chudy (Tjereszkowa) Urodziła się w roku Ajatollaha Chomeiniego – przynajmniej tak twierdzi magazyn Time.Mieszka w Opolu, gdzie oddaje się nienawiści do tępych noży. Namiętnie grzebie w akwarium, czasem pisuje prozę. Jest ofiarą spisku, mającego przedstawić ją jako autorkę poezji – co oczywiście jest wierutnym kłamstwem.

Konkurs

„Przepis na Halloween“ 1. miejsce

Od powrotu z wakacji, wszystko wydawało się Eli inne. Schody skrzypiały ciszej, za to często słychać było dziwne dudniące dźwięki. Miała wrażenie, że wizualnie też zaszły jakieś zmiany, ale nie potrafiła określić na czym polegają. Jednak dopiero, kiedy przestała smakować jej szarlotka mamy, pomyślała, że coś jest nie tak. Kiedy zapytała, czy to na pewno jej ulubione ciasto, reakcja wydawała się jej co najmniej dziwna. Mama zapewniła, że zrobiła wszystko tak jak zawsze, ale minę miała przy tym niepewną. Dziewczynka już sama nie wiedziała, czy otoczenie robi jej żarty, czy coś nie tak jest z nią samą. Tymczasem było coraz gorzej - zdarzało się, że słyszała szepty. Milkły, kiedy próbowała je zlokalizować. Do tego wszystkiego, zginęła jej ulubiona lalka. Pierwsze, co pomyślała, to że zostawiła ją u Helki – koleżanki z sąsiedztwa. Ubrała się i ruszyła do wyjścia z zamiarem odzyskania zguby. Drogę zagrodziła jej mama. Zamknęła drzwi na klucz i powiedziała, że nie wolno jej samej wychodzić. Kiedy Ela rozpłakała się, mama też zaczęła płakać. Nie chciała wierzyć, żeby rodzice robili coś przeciwko niej, ale coraz częściej miała wobec nich podejrzenia. Dlaczego z takim zaangażowaniem zajmowali się jej kuzynostwem, a na nią patrzyli obco? Czemu nie chcieli wyjaśnić tych wszystkich dziwnych rzeczy? Ale koszmar dopiero się zaczynał. Którejś nocy, obudziło ją tykanie zegara. Było inne niż zwykle. Drzewa za oknem szumiały wyjątkowo obco. Wstała z przeświadczeniem, że coś się wydarzy. Przechodząc koło lustra w korytarzu, kątem oka dostrzegła postać. Przerażenie niemal zepchnęło ją ze schodów. Krzyczała tak głośno, że w oknach sąsiadów zaświeciły się światła. Zaspana mama, nie chciała słyszeć o zjawie, ale poszła z Elą do pokoju i poczekała, aż zaśnie. Paradoksalnie, to wydarzenie nieco uspokoiło dziewczynę. Mimo, iż bardzo bała się duchów, wolała myśleć, że mieszka w nawiedzonym domu, niż, że rodzice mają wobec niej złe zamiary. Była pewna, że kimkolwiek był ten ktoś - da jeszcze o sobie znać. I nie myliła się. Zamykała właśnie okno, gdy dostrzegła odbicie na szybie. Zakryła dłońmi usta, żeby nie krzyczeć. To była czarownica. Miała zmierzwione siwe włosy, wysuszoną twarz, blade tęczówki i dzikie

Listopad 2014

71


spojrzenie. Choć Ela cała struchlała ze strachu, tym razem nikomu o swej wizji nie powiedziała. Zaczęła unikać luster i innych gładkich powierzchni. Bała się o swoje życie i o życie domowników. Mimo ostrożności, wiedźma wciąż ją prześladowała. Raz pokazała się , gdy jedli obiad. Odbicie potwornego oka pojawiło się na łyżce i zaraz znikło, ale przerażona dziewczyna nie mogła powstrzymać krzyku. Innym razem dostrzegła ją w misce z wodą. Czuła, że zjawa jest powodem jej wszystkich problemów. Dziwiła się tylko, że jedynie ona ją widzi. A może to ona, a nie dom, jest celem ataków? Może czarownica z jakiegoś powodu wybrała ją i teraz próbuje opętać? Tej nocy dziewczynka zasnęła dopiero rano, gdy usłyszała krzepiące bicie dzwonów z pobliskiego klasztoru. Ela starała się żyć normalnie, ale prawda była taka, że wiedźma wysysała z niej życie. Dziewczynka nigdzie nie czuła się bezpiecznie - to nasłuchiwała, to zamykała oczy. Zdarzało się jej krzyczeć ze strachu i we dnie, i w nocy. Pewnego wieczoru jej psychoza sięgnęła zenitu. Właśnie otwarła oczy po krótkiej drzemce. Nad jej głową wisiał ogromny włochaty pająk. Dziewczynka z przerażeniem wyskoczyła z łóżka. Dobrze pamiętała opowieści babci, która mówiła, że atak złych duchów często poprzedza pojawienie się pająków albo innego robactwa. Postanowiła poszukać pomocy. Udało się jej wybiec z domu niezauważoną. Nie odczuwała zimna, mimo że biegła w samych papciach. Całe szczęście, że klasztor nie był daleko. *** - Dziękuję, że przyprowadził ją Ojciec z powrotem. - To bardzo piękne, że opiekują się państwo mamą w domu. - Ostatnio kompletnie sobie nie radzimy. Nawet nie zauważyłam, kiedy wyszła. Gdzie ją ojciec znalazł? - Stała przy wejściu, koło misy z wodą święconą. Wpatrywała się w nią, płakała i krzyczała. - Ona żyje we własnym świecie. Jest drażliwa, dzieci się jej boją. Cofnęła się do czasów, kiedy była małą dziewczynką. Mówi do mnie mamo... - Kobieta westchnęła cicho. - Starość to prawdziwy koszmar.

72

Herbasencja


Herbatkowe pojedynki: miniatury prozatorskie Zwycięzcy drugiej rundy

Sebastian Skorupski (sesi)

Temat: materiały

Ciemność rozkwita, gdy umiera milczenie Materiał zdawał się już obrobiony. Mężczyzna wyciągnął go wprost ze swojej głowy, ułożył na kartce papieru, układając w najlepszą możliwą kompozycję. W kilku miejscach widać było jeszcze niedoskonałości i kilka zadziorów, ale szybko uporał się z nimi, używając do tego szpachli i szlifierki. Zrobił to najlepiej jak mógł, lecz z pewnych ubytków nie dało się naprawić. Nie potrafił. Nie wiedział, czy sprzeda swój twór. Szczególnie, że w jego fachu wszyscy używali tego samego materiału. Mógł wykorzystać tylko swoje ręce, które jednak często go zawodziły. Ale starał się. Jego zawód był opłacony głównie własną pychą, lecz ten pokarm wyzwalał w nim energię potrzebną do życia wśród ludzi. Zazwyczaj przychodzili nocą. Tym razem jedna było inaczej. Nie widział, kiedy podeszli pod dom. Skryli się w najciemniejszych kątach jego pokoju, gdzie cień zdawał się jedynym słusznym wyborem. Nawet nie zauważył, gdy zabrali pracę, a później materiał, który rozpłynął się w mrokach niepamięci. Ciemność rozprzestrzeniła się w pokoju, jak zawsze jest, gdy mrok przejmuje władzę nad światłem. Mężczyzna zdążył jeszcze pomyśleć, że gdyby nie jego materiał, nie byłby tym sam człowiekiem. A wkrótce przestał istnieć.

Mógł wykorzystać tylko swoje ręce, które jednak często go zawodziły. Ale starał się.

Listopad 2014

73


Przemek Morawski (podstuwak)

Temat: równość

Na śmierć i życie - Nie wiem, co oni w tobie widzą. – Mówi to ostro. Ton jej głosu nie robi jednak na nim wrażenia. Mało kto mógłby go słuchać tak spokojnie. – Gdybym patrzyła z ich perspektywy byłbyś dla mnie odrażający. Nie odpowiada. Nie okazuje żadnych emocji. Ile razy już to słyszał? Mógłby teraz z biegu przedstawić dalszą część. Jakby czytał skrypt marnej sztuki. - Zupełnie nie rozumiem ich zachwytów – leci dalej. Dokładnie tak, jak się spodziewał. – Może i kobiety kochają drani, ale żeby wszyscy? Jednak kochali wszyscy. Sam nie do końca to rozumiał. Nigdy nie starał się o uwielbienie. A przecież dostaje je aż w nadmiarze. Jak gwiazda rocka, tylko podniesiona do nieskończonej potęgi. Nawet, jeśli ktoś starał się go skrytykować, nigdy nie czynił tego w pełni. Zawsze zostawało coś na obronę. - Jeszcze rozumiem tych, których faworyzujesz – nie ustępuje. – Ci przynajmniej coś z tego mają. Ale cała reszta? Kiedyś z nią polemizował. Od początku nie miało to sensu. Więc przestał. Teraz słuchał tylko i czekał aż skończy. Nie mogła tak przecież w nieskończoność. Choć wcale by go nie zdziwiło, gdyby było inaczej. - Jak można być skreślanym ze względu na pochodzenie, drogę, którą się wybrało czy w ogóle wszystko inne i przyjmować to z pocałowaniem ręki? Trajkocze, ale on lubi brzmienie jej głosu. Przyzwyczaił się do niego przez te wszystkie lata. Kiedyś wydawało mu się nieprzyjemne. Suche, jak klekoczące kości. Ale to było dawno temu. - Nawet, jeśli traktujesz ich gorzej, niż najgorsze psy, są ci wdzięczni. Tłumaczą to jeszcze sobie, okładając się tym całym sztafażem ideologicznym. I kiedy ja jestem inna, dla mnie nie mają sympatii. – W jej głosie wyraźnie dźwięczy ton wyrzutu. – I to podczas gdy ja każdego traktuję tak samo – dodaje. - Bez względu na wszystko. Jest rozczulająca w tych pretensjach. Teraz mógłby nawet przyznać jej rację. Nie miałoby to jednak znaczenia. - Dla mnie równość jest niemożliwa – mówi. - Takie jest Życie. Znów ten sam argument. I jeszcze to jego mówienie o sobie w trzeciej osobie. Wie już, że nie ma sensu ciągnąć tej rozmowy. Wróci do niej później. Śmierć wciąż bowiem jest nieprzekonana.

Trajkocze, ale on lubi brzmienie jej głosu. Przyzwyczaił się do niego przez te wszystkie lata.

74

Herbasencja


Temat: egoizm

Bartłomiej Dzik (Dziko) Lekcja altruizmu

To nie jest niebezpieczna dzielnica, tylko trochę zaniedbana – powtarzał w myślach Peter, racjonalizując w ten sposób decyzję o skróceniu wieczornej drogi do domu. Generalnie, w ciasnym przesmyku między kamienicami było pusto. Obskurnie, ale na szczęście pusto… aż do chwili, gdy stos gazet koło śmietnika poruszył się i zakaszlał: – Poratuj steranego życiem człeka – wychrypiał obudzony lump, wstając powoli i blokując Peterowi drogę. Na szczęście żebrzący nie wyglądał groźnie – ot facet po czterdziestce, faktycznie sterany życiem. Pechowy spacerowicz wyłuskał z kieszeni dolarowy banknot i podał go lumpowi. Ten skinął głową i odsunął się na bok. Przeszedłszy dalej jakieś dziesięć kroków, Peter usłyszał za plecami: – Ty cholerny egoisto! Odwróciwszy się, omal nie zderzył się z lumpem, który musiał za nim bezszelestnie podążać. – Ale… o co chodzi? – Dałeś mi dolara – odparł lump, znienacka zmieniając chrypkę na klarowny głos intelektualisty. – No właśnie. – To cholernie egoistyczne. – Eeee, nie rozumiem. – Peter poczuł, jak powietrze gęstnieje od oparów absurdu. – Egoistą byłbym chyba, jakbym nic nie dał? – Nie pitol głupot i nie obrażaj mojej inteligencji. Co to dla ciebie dolar? Właściwe nic. A faktem, że pomogłeś żebrakowi, twoje superego będzie się masturbować przez okrągły tydzień. Postąpiłeś więc do bólu egoistycznie, za ochłapy kupując spokój sumienia. – Hmmm… to co miałem zrobić? – Prawdziwy współczucie okażesz wtedy, gdy dasz tyle, że naprawdę to finansowo odczujesz. Altruizm wymaga poświęceń. – Czyli? – Najmniej stówka, może być czek. Peter niby mógł wziąć nogi za pas, ale czuł, że to rozwścieczyłoby lumpa-filozofa. Sięgnął zatem do portfela i wydobył studolarowy banknot. Faktycznie, to już trochę zabolało. – O, widzisz, tak jest dużo uczciwiej – skomentował żebrak. – Ale oczywiście, jakiś psycholog ewolucyjny by powiedział, że ciągle postępujesz egoistycznie, bo takim datkiem stwarzasz tylko zobowiązanie oparte o regułę wzajemności. Prawdziwy altruizm to pomoc tym, którzy się nie odwdzięczą. Ba, to poniekąd taka ewangeliczna miłość nieprzyjaciół… To rzekłszy, z całej siły zdzielił rozmówcę w szczękę. *** Peter obudził się w szpitalnym łóżku, cały obolały i podłączony do jakiejś aparatury. Ujrzał odwróconego plecami mężczyznę na krześle obok i choć nie wdział jego twarzy, to podskórnie czuł, że ma do czynienia z spotkanym w ciemnym zaułku lumpem. – Kasa to rzecz ulotna – znajomy głos rozwiał ostatnie wątpliwości. – Jeden, sto, czy tysiąc dolarów dane komuś to żadna łaska. Co innego, taka na przykład nerka.

Listopad 2014

75


Leżący na łóżku ciężko przełknął ślinę. – Albo, jeszcze lepiej, obie nerki dla tych, którzy ich bardziej potrzebują. O nie, nie dla mnie, nie oceniaj mnie swoimi standardami zatwardziałego egoisty. – Żebrak machnął ręką, w której trzymał wypisany czek z pięciocyfrową sumą. – Ja co najwyżej pośredniczę, za jakieś marne grosze. Czyż to nie piękne uczucie, wiedzieć, że uratowałeś dwie osoby? Czy świadomość wzniesienia się na taki poziom altruizmu nie kompensuje dyskomfortu spędzenia reszty życia z aparatem do dializ? – Ty bezczelny skurwysynu! – Nie obrażaj… siebie – Żebrak odwrócił się, a Peter poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Niegdysiejszy lump ukradł mu twarz! – powiedzmy sobie szczerze… – w tym momencie okazało się, że również głos. – …to byłoby beznadziejnie egoistyczne, gdyby taki żałosny, przykuty do łóżka gość obciążał swą osobą śliczną żonkę i dzieciaka. Okaż jeszcze trochę altruizmu i pozwól mi się nimi zaopiekować. Fale na monitorze pracy serca zaczęły się niepokojąco zagęszczać…

Anna Chudy (Tjereszkowa)

Temat: powietrze

Trudna praca Ernesta Modina Zapowiadało się, że nowa praca będzie mozolna i mało wdzięczna. Ernest Modin wiedział jednak, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Był dumny, że mieszka w kraju, w którym tworzy się miejsca pracy, takie jak jego i przywiązuje do nich dużą wagę. Ale czy właśnie nie z tego słynął Północny Dystrykt? Czy obok bogactwa, nie wymieniano jego umiłowania równowagi i porządku? Mieszkańcy regionu cenili sobie harmonię. Równie chętnie zaglądali wewnątrz siebie jak i w gwiazdy. Tworzyli horoskopy, kierowali się numerologią, ale także cyklami natury. Ważna była jednostka. Prawo karne stanowiło jedynie zbiór wytycznych, które dopiero po wnikliwej analizie, obejmującej sytuację osoby, jej uwarunkowania i okoliczności zdarzenia, stawało się obowiązującymi przepisami. Tym właśnie miał zajmować się Modin - analizą, weryfikacją i doborem. Dziś musiał przyjrzeć się podsądnemu Christianowi Baku. Poznać go i zrozumieć. Dopiero wtedy wybrany środek będzie adekwatny. Do wglądu było kilkadziesiąt dokumentów, tyleż zdjęć, powiązanych artykułów i wywiadów superwizyjnych. To była trzecia sprawa Ernesta, o wiele bardziej skomplikowana niż poprzednie. Nie był pewien jaką klasyfikację ma przyjąć. Klasyczny podział na żywioły? Czy też modną dziś teorię funkcjonalną, według której układ gwiazd nie był całkowicie determinujący? Właśnie dlatego musiał przeanalizować życie podsądnego. Zabrał się do tego z entuzjazmem właściwym nowej pracy. Z astrologicznego punktu widzenia, Baku, którego znakiem Zodiaku były Bliźnięta, powinien należeć do ulubionego przez Modina żywiołu Powietrza. Potwierdzały to pewne zmienne. Początkowo krnąbrny uczeń przeistoczył się w genialnego studenta, następnie naukowca. Życiem jednostki kierowała ciekawość, kreatywność oraz umiłowanie wszelkich form wysiłku umysłowego. Trzy nieudane związki mieściły się w granicach modelowych. Było jednak kilka nieścisłości – np. ewidentnie porywczy charakter. Czyżby jednak Ogień? Wątpliwości rozwiał rzut oka na dzieciństwo – trudne i bolesne. Stąd pewnie upór i raptowne zachowania. Christian Baku ewidentnie należał do żywiołu Powietrza. Ernest odetchnął z ulgą - trochę obawiał się, że impulsywny podsądny okaże przynależność, jednak do żywiołu Ognia. Śmierć w płomieniach wydawała mu się najgorsza. W przypadku Powietrza były do wyboru dwie metody – szubienica oraz zrzucenie z urwiska Hog-Mirt. Lżej i do tego bardziej epicko. Ernest Modin czuł satysfakcję z dobrze wypełnionego obowiązku. Był zadowolony, choć jego nowa praca była mozolna i mało wdzięczna.

76

Herbasencja


Helena Chaos Jak to było z pewnym turniejem..

W SALONIKU

Złowieszczy, dziewczęcy chichot krążył po saloniku, odbijał się od ścian i pełzał po podłodze. Zgromadzone przy stole towarzystwo przysłuchiwało się przez chwilę, zanim głośno wypowiedziało swoją opinię. - To skrzaty - wycharczał Bury Wilk, ale denko kufla, w którym akurat moczył włochaty pysk, mocno stłumiło jego głos. - To obcy - orzekł Tomasz, trwożliwe zerkając w sufit. - Nie. - Zza gazety, ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich zebranych, wychynął Wujek Julek. - To SuperAnn... *** Helena krążyła po saloniku, nasłuchiwała, zaglądała pod kanapy, krzesła, dywan, aż w końcu zajrzała pod zwieszający się aż do podłogi obrus na jednym ze stolików. Ujrzała tam coś czerwonego, lateksowego i wstrząsanego co chwilę atakami gobliniego chichotu. Dobrze wiedziała, co kryje się pod szeleszczącą pelerynką. - Co ty tam kombinujesz, niecnoto? - rzekła karcąco. SuperAnn aż podskoczył, nabijając sobie guza o blat stołu, ale już po chwili usiłował zasłonić chudziutkim ciałkiem skrzynkę, która najwidoczniej powodowała u niego niekontrolowaną radość. - Co tam masz? - dopytywała Helena. - Nic! - Pokaż! - Mama mi nie pozwala pokazywać! - To nie dostaniesz ciasteczek! SuperAnn chwilę analizował straty i korzyści, po czym nieśmiało przesunął drewnianą walizeczkę w stronę gospodyni. - Bo ja mam tutaj takie ten... Pomyślałem, ze moglibyśmy się trochę pobawić... Byłoby fajnie i wiesz... Wyobraźnia Heleny ruszyła z kopyta i po chwili jej właścicielka zapłonęła rumieńcem po czubek długiego nosa.. Drżącą z podniecenia dłonią przekręciła malutki kluczyk w zamku i uchyliła wieczko. - Rewolwery? - W jej głosie znać było mieszankę zdumienia i rozczarowania. -Ale jak ty chcesz się bawić... Aaa... Tobie nie o takie zabawy chodziło... To może teges... No... Znaczy wiesz... - usiłowała nieudolnie ukryć zakłopotanie. - No jak chcesz się tym bawić? SuperAnn zdecydowanie się ożywił. Wypełzł spod stołu i z rumieńcami o ogniem w oczach i począł perorować: - Urządzimy pojedynki jak na dzikim zachodzie! Jeden na jednego! Do pierwszej krwi! Albo nie! Na śmierć! Hi hi hi! Będziemy się strzelać, aż zostanie najlepszy: king of the salonik! - Ale wtedy salonik trochę opustoszeje... - wtrąciła powątpiewająco Hela. - Tak. - Szeroki uśmiech i szaleństwo w oczach SuperAnna najlepiej świadczyło o tym, że wszelkie logiczne argumenty w tym momencie byłyby co najmniej nie na miejscu. *** Kiedy już emocje opadły i SuperAnn przestał skakać po salonie niczym kauczukowa piłeczka, zasiedli razem do herbaty, by ustalić zbiór zasad do nieprzestrzegania w trakcie turnieju, do salonu majestatycznym krokiem wkroczyła Lady Nath, poprzedzana zapachem róży i jaśminu oraz śpiewem ptaków.

Listopad 2014

77


- Co tam macie? - zagadnęła melodyjnym głosem, zerkając przez ramię Heli. - Robimy turniej! Będziemy się strzelać! Lady Nath otworzyła szeroko oczy, zacisnęła zęby i zaczęła tupać nóżkami. - No jak to!? Przecież ja od roku chcę urządzić taki turniej, a Hela się wykręca! Hela zdębiała. Jakkolwiek szperała w pamięci, propozycji turnieju nie mogła sobie przypomnieć. Postanowiła załatwić sprawę możliwie łagodnie: - Eee... Tak? - No tak! - pisnęła Nath z przytupem. - Nawet pistolety przy sobie noszę na wszelki wypadek! Na dowód podkasała błękitną suknię i zademonstrowała zatknięte za równie niebieskie podwiązki dwa eleganckie rewolwery. Gospodyni unikała jej gniewnego wzroku jak mogła. Ostrożnym ruchem zsunęła się z fotela i delikatnie usadziła na nim błękitną lady. - To może... Wiecie... Zróbcie to razem! - krzyknęła i czym prędzej czmychnęła z saloniku. *** I zrobili „TO“. Salonikowi goście żywo zareagowali na propozycję turnieju, zwłaszcza, kiedy zobaczyli rewolwery. „A jak ustrzelę wilka, to będę sobie mógł z niego zrobić dywanik?“ „Znaczy, że będzie można legalnie zastrzelić Bezprąda?“ „A jak Hela dostanie rykoszetem, to będą bonusowe punkty?“ Lawina pytań nie miała końca, a lista chętnych wydłużała się z każdą minutą. Lady Nath i SuperAnn krzątali się jak w ukropie, póki o północy bicie zegara nie obwieściło końca zapisów. Mogli w końcu odetchnąć z ulgą i chwilę odpocząć. Zmęczeni, na chwiejnych nogach, powoli kierowali się w stronę drzwi, zostawiając rozbawione towarzystwo samym sobie. Już na zewnątrz podali sobie dłonie i każde miało ruszać w swoim kierunku, kiedy nagle Nath wykrzyknęła: - Zostawiliśmy rewol... Huk. Jeden. Drugi. Trzeci. Czwarty. SuperAnn nieśmiało otworzył drzwi i rzucił okiem do salonika. Rewolwery leżały grzecznie złożone w kuferkach. Salonik był pusty, nie licząc kilku ciał poniewierających się po dywanie. - Eferelin Rand, Nej - recytował głośno SuperAnn - Oscylator i eyesOFsoul. Lady Nath szybko skreśliła cztery pozycje z listy, odebrała od SuperAnna swój zestaw broni i uśmiechnęła się promiennie. Pożyczyli sobie dobrej nocy i ze słodkim przedsmakiem jatki w ustach ruszyli w sobie tylko znanych kierunkach.

78

Herbasencja



a j nz

e c Re

Carlos Ruiz Zafón „Książę mgły” Wydawnictwo MUZA Warszawa 2010

Morze. Miejsce bytowania jednego z najpotężniejszych bogów starożytności, łono, z którego narodziła się piękna Afrodyta, zabójca nieostrożnych marynarzy, duchowa ojczyzna Sinobrodego, kapitana Hucka, Małej Syrenki, strażnik tajemnicy Titanica, czarodziej uwodzący szumem fal, wreszcie otchłań, gdzie spoczywa okrutna trupa cyrkowa, której echo działań głośno odbije się o losy bohaterów „Księcia mgły” Carlosa Ruiza Zafóna. Autor znany głównie za sprawą kultowej powieści „Cień wiatru”, debiutował krótką, aczkolwiek pobudzającą wyobraźnię historią o trójce przyjaciół, stojących na progu dorosłości. Max, jego siostra Alicja oraz reszta ich rodziny, łapią ostatnie chwile spokoju przed wojenną zawieruchą, przeprowadzając się do małej, urokliwej wioski nad morzem. Już od samego początku chłopiec zauważa cos dziwnego i niepokojącego, w pozornie powolnym i nudnym trybie życia mieszkańców. Na początku jest to zegar, podejrzany kot, szafa, w której czają się upiory atakujące małą Irinę oraz ogród pełen mgły i przedziwnych rzeźb, które sprawiają wrażenie żywych, jakby obserwowały każdego człowieka, który zwróci na nie uwagę… Aurę tajemnicy potęguje historia o poprzednich mieszkańcach domu Maxa oraz postać starego latarnika, Victora Kraya, który stoi na straży pamięci o przeszłości Rolanda, młodzieńca, któ-

80

Herbasencja


rego pierwsze lata życia związane są z wielką tragedią, starym wrakiem statku i Księciem mgły, śmiejącym się szyderczo poprzez szum morskiej toni. Co ukrywa pan Kray? Dlaczego opiekuje się Rolandem? Co takiego grozi chłopcu? Czy miłość w cieniu wojny i złej magii ma szanse na przetrwanie? Jak wiele jest w stanie znieść przyjaźń? Czy bohaterowie poznają krwawą tajemnicę? Czy uda im się wygrać walkę nie tylko o życie, ale i duszę? Kim jest Książę mgły? Czego chce od trójki przyjaciół? Autor informuje nas, iż jest to powieść pisana głównie z myślą o nastoletnim czytelniku, jednakże po cichutku, liczy również na dojrzałego pożeracza książek. Czy swoim debiutem może usidlić duszę dorosłego wyjadacza literatury, niczym tytułowy książę? Kiedy mówimy o Zafónie, trudno odpowiedzieć, inaczej niż „yes, yes, yes”. W „Cieniu wiatru” uwodzi nas wielowątkową akcją, bohaterami, którzy wzbudzają dreszcze emocji oraz Cmentarzem, który niejednemu czytelnikowi zawrócił w głowie. Dlatego też, gdy zobaczyłam małe gabaryty „Księcia mgły” podeszłam do niego z dużą dozą dystansu, bo cóż niezwykłego można umieścić w tak cienkiej książeczce? Okazuje się, że wiele grozy, plastycznych obrazów, które czarują, wciągają i śnią się po nocach, powracając, gdy najmniej się tego spodziewamy. Nie brakuje tu borykania się z chciwością, ludzką głupotą, nieodpowiedzialnością, podszeptami zbolałego serca, pogodzeniem z nieuniknionym losem, strachem… Wielki melanż emocji i trudnych decyzji, oprócz dużej pożywki dla umysłu złaknionego przygody, daje również okazję do zastanowienia się nad samym sobą. Główni bohaterowie wprowadzają nas w świat nastoletnich poszukiwań, przypominają o pytaniach, jakie stawialiśmy sobie w tym okresie, troskach i radościach, związanych z wchodzeniem w pozornie odartą z marzeń dorosłość. Choć na główny plan wysuwa się Max i Roland, chłopcy łaknący odkryć tajemnicę skrywaną przez Kraya, moją uwagę najbardziej przyciągnęła Alicja. Była z nich wszystkich najbardziej namacalna, prawdziwie realna, ze swoimi strachami, zahamowaniami. Z pozoru zwykła dziewczyna, oddająca się lekturze, masie rozmyślań, niepozorna, a jednak ciekawa, będąca na uboczu, skrywająca w swych pięknych oczach skutki smutnego zdarzenia. Cóż to mogło być? Czy czytelnik pozna jej przeszłość? Autor stawia przed nami wachlarz pytań, które szepczą cicho „czytelniku czytaj dalej, może poznasz odpowiedź…”. Początkowo zło czające się w wiosce jest jedynie cieniem, niewidoczną aurą czającą się w powietrzu, a jak wiadomo - to, czego nie widać straszy najbardziej. Przyznam szczerze, że dopóki nie poznałam historii latarnika, czułam prawdziwe ciary i gęsią skórkę. Później różnie bywało, ale nic nie zatrze pierwszego wrażenia, wspomnień własnych przygód, kiedy to różne widma krążyły nad bogatą wyobraźnią. Zafón, jak mało kto, ze zwykłej wioski potrafi wyciągnąć wielki ładunek energii, magii, tragizmu, udowadniając, że nie ważne gdzie bohatera posadzimy, ważne, jak nim pokierujemy. Co najważniejsze, umie to zrobić w taki sposób, aby na czas lektury zapomnieć o otaczającej nas rzeczywistości i uwierzyć, że „ Książę mgły” czai się w naszej szafie, być może chce nam złożyć propozycję nie do odrzucenia, zadać pytanie: Na ile jesteś zdolny się poświęcić, aby spełnić swe najskrytsze marzenie? W debiucie pisarza brakowało mi trochę wielowątkowości, drugiego i nie tylko drugiego dna, które pokazał mi podczas zgłębiania się w „Cień wiatru”. Akcja ciut za prosta, nastoletni czytelnicy też mogliby się pogniewać za tak okrojoną treść. Szkoda, bo z „Księcia mgły” mógłby wycisnąć dużo więcej i jeszcze trochę, tym bardziej, że dalsze losy głównych bohaterów pozostają bez odpowiedzi. Pomimo zawiedzenia niektórych z moich nadziei i tak jest to książka potrafiąca usidlić czytelnika. Dlatego mogę ją polecić ze spokojnym sumieniem, szczególnie teraz, gdy jesienne deszcze sprzyjają do poczucia mglistego nastroju powieści. Jednakże ostrzegam, gdy „Książę mgły” zwróci na was uwagę, może być już za późno na ocalenie… Monika wyrazoneslowami.wordpress.com

Listopad 2014

81


a j nz

e c Re

María Duenas „Olvido znaczy zapomnienie“ Wydawnictwo MUZA Warszawa 2014

„Czasem całe nasze życie w jednej chwili wywraca się do góry nogami tak gwałtownie, jak wypadająca z szyn lokomotywa.” [1] „ODPOCZNIJMY, POŁÓŻMY SIĘ…” [2] Trzy lata po opublikowaniu bestsellerowej „Krawcowej z Madrytu”, María Dueñas przenosi czytelnika do klimatycznej Hiszpanii. Tym razem historia dotyczy kobiety współczesnej, której z pozoru spokojne i ustabilizowane życie w jednym momencie rozsypuje się jak domek z kart. Co zrobi Blanca Perea, która u szczytu kariery zawodowej dowie się, że jej mąż ma romans? Jak potoczą się jej dalsze losy? Wkraczając w świat „Olvido…”, miałam wrażenie, jakbym rzeczywiście znalazła się pod koniec XX wieku w Hiszpanii. Historia, jaką przedstawia autorka, sprawia, że widzimy ten kraj z zupełnie innej strony. Po wojnie domowej, w której zginęło ponad pół miliona ludzi, a wojska Franco zajęły Madryt… Hiszpania pogrążyła się w wieloletnim marazmie. To nie tylko próba pokazania skutków wojny domowej, ale i opowiedzenia historii rozbitych rodzin i emigrantów, dla których wojna stała się niegojącą się raną. II wojna światowa zepchnęła Hiszpanię na dalszy plan. Do dziś jest niewiele książek i autorów, którzy chętni są opowiedzieć o dyktaturze, która wówczas związała wielu literatom usta. Jednym z nich był Andres Fontana, którego losy będzie badać profesor filologii Blanca Perea. Obraz jaki narzuca nam autorka, sprawia, że dotąd zapomniana historia, dostanie nowe życie. María Dueñas nie tylko zahacza o historię, która stanowi w książce tło dla rozważań na temat miłości i życia w związku małżeńskim. Historia jest tu pewnego rodzaju perłą wśród opowieści

82

Herbasencja


o zdradzonej żonie z dwójką dzieci. Dzięki notatkom, do których ucieka się doktor Perea, widzimy, jak bohaterka nie tylko porządkuje archiwum zmarłego profesora, ale i analogicznie sprząta również swoje życie. Mamy okazję być świadkami renesansu. Wyrwania się z ciągłego rozżalania i załamania, po to by nadać sobie i przyszłości nowy sens. Tak naprawdę rozpad związku małżeńskiego jest tylko kroplą w morzu tego, co przeczytamy w książce „Olvido znaczy zapomnienie”. Z początku bałam się, że będzie to dość banalna historia o złamanym sercu i próbie ucieczki w pracę, by zapomnieć o małżeńskich problemach. Sami zresztą przyznacie, że temat zdrady małżeńskiej chyba już jest tak zużyty, że aż trudno oczekiwać czegoś nowego. W dodatku czytając książkę María Dueñas bardzo się męczyłam. Nie jestem przyzwyczajona do narracji pierwszoosobowej. Zdawało mi się, że każdy dzień jest niemiłosiernie rozwleczony. Poczułam się trochę zawieszona w czasoprzestrzeni. Jestem przyzwyczajona do szybkich zwrotów akcji, niebanalnych ripost, humoru rodem z Familiady… A tu niestety było dość niepolsko. Bałam się, że porzucę lekturę po pierwszych paru rozdziałach. Ale cieszę się, że tego nie zrobiłam. To, co próbowała nam pokazać autorka, sprawiło, że faktycznie znalazłam się klimatycznej Hiszpanii. Ja z zasady nie lubię kulturowo-historycznych powieści. Często mnie one nużą i nie jestem w stanie wyłuskać po takiej lekturze żadnego miłego słowa. Tu przyznam, że autorka włożyła wiele pracy, by przybliżyć nam uroki Hiszpanii. Mimo przewidywalności i może takiego zbagatelizowania niektórych mniejszych wątków, to całkiem dobra lektura na weekend. María Dueñas potrafii wykreować niebanalnych bohaterów, których osobowość aż (pozytywnie) przytłacza. Dla mnie zdecydowanym numerem jeden będzie szalona Nana, z którą chętnie napiłabym się w to smutne popołudnie „czegoś mocniejszego”. Odczuwam lekki niedosyt po tej lekturze. Chyba spodziewałam się w Hiszpanii jakiegoś ognistego romansu, który wyrwie Blancę z kajdanów nieudanego małżeństwa. Tymczasem autorka serwuje nam odgrzewany kotlet i jako czytelniczka, a nade wszystko kobieta, czuję się oszukana. Pod względem historycznym, faktycznie, książkę można uznać za wartościową. Pod względem fikcyjnym moje wodze wyobraźni nie zostały na tyle pobudzone, żebym czuła się zaspokojona. W dodatku pomiędzy monotonię i przewidywalność wkradał się czasem do nas głos rodem z książek Paula Coleho. Dość oklepane sformułowania działają w tym wypadku bardziej na niekorzyść autorki. Mam nadzieję, że w kolejnych książkach María Dueñas wyzbędzie się tej maniery. Nie uważam się za znawcę w aspekcie kulturalno-historycznym, ale Hiszpania, którą poznałam w tej powieści, na długo pozostanie w moim sercu. I jeśli Wy, drodzy Czytelnicy, jesteście ciekawi o jakiej Hiszpanii mowa, musicie sięgnąć po tę książkę. Ja zaś muszę sięgnąć po wcześniejszą powieść autorki, bo mimo minusów jakie wyszczególniłam wcześniej, jestem ciekawa prozy, jaką serwuje María Dueñas. Nie wiem, co tam mnie do niej ciągnie. Sama jestem zaskoczona, że te długie 431 stron wciąż odbijają się we mnie echem. Może to zwykła ciekawość? A może faktycznie wątki kulturalno-historyczne nadają powieścią nowe życie… Kto wie, kto wie… „[...] dziękuję życiu za wszystko, co pomaga nam na co dzień być szczęśliwymi. Za oczy, bo dzięki nim możemy patrzeć na gwiazdy, za abecadło, bo z niego możemy układać piękne słowa, za stopy pozwalające nam zwiedzać miasta i biegać po kałużach, i za wszystkie te drobne rzeczy, którymi nie wszyscy mogą się cieszyć, a my, dopóki je mamy, powinniśmy podziękować za nie życiu.” [3] Książka została przekazana przez Business & Culture – strategie i komunikacja oraz Wydawnictwo MUZA SA za co jeszcze raz dziękuję. [1] Maria Duenas, „Olvido znaczy zapomnienie”, Wydawnictwo MUZA SA, Warszawa 2014, s. 7. [2] Fragment piosenki Happysad, „Odpocznijmy”. [3] Maria Duenas, op. cit., s. 212-213.

Katarzyna Sternalska recenzencki.wordpress.com

Listopad 2014

83


www.beezar.pl wydaje.pl wolneebooki.pl czytajzafree.pl www.rw2010.pl issuu.com

www.herbatkauheleny.pl


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Ania Ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 basiam http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=528 Dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 Hanzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401 Helena Chaos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2 Jakub http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=21 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 ocha http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=468 podstuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87 pOTISZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=540 SESI http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=56 szeptun http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=471 tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 Tomk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=559 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

Skład i fotografia na okładce: Agata Sienkiewicz

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl Listopad 2014

85



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.