Sándor Márai, W podróży

Page 1

Claudio Magris, Podróż bez końca Paweł Muratow, Obrazy Włoch. Rzym; Wenecja; Toskania i Umbria; Mediolan i Werona Adam Szczuciński, Włoskie miniatury Tomas Venclova, Z dzienników podróży Ewa Bieńkowska, Spacery po Rzymie Joanna Ugniewska, Podróżować, pisać Polecamy inne książki Biblioteki „Zeszytów Literackich” Josif Brodski, Dyptyk petersburski Lenta Główczewska, Nowy Jork. Kartki z metropolii Zbigniew Herbert, Labirynt nad morzem; Barbarzyńca w ogrodzie; Martwa natura z wędzidłem Konstanty A. Jeleński, Listy z Korsyki. Do Józefa Czapskiego Roberto Salvadori, Mitologia nowoczesności; Pejzaże miasta; Sylwetki i portrety Tomas Venclova, Opisać Wilno Adam Zagajewski, Dwa miasta

To nieprawda, że akurat Saint-Malo było tak niezapomnianie piękne, a nastrój Pistoi tak boleśnie słodki, a Chartres tak ekscytująco ciemnoniebieskie, a Bergen tak sennie szare i deszczowe. [...] Cudowne było wszystko razem, więc nie potrafię się uwolnić od wspomnień, tęsknię do wszystkich tych miejsc naraz i z osobna, do każdego zakątka, niespokojnie i żałośnie. Bo to była wspaniała podróż. I wspólna — brała w niej udział cała ludzkość. Wszystkie krajobrazy i wszystkie miasta znaczyły dla nas to samo, pozostawiły takie samo wspomnienie. [...] Młodość. Dawny podróżnik obserwował, słuchał, widział i zapamiętywał. My już tylko jeździmy. [...] Celem eskapad nie była zmiana miejsca, a celem listu podróżnego nie była literatura, ale po prostu tęsknota za przeżyciem; i to właśnie ono wyparowało z podróżowania. Sándor Márai O szczególnej wiarygodności szkiców podróżnych Máraiego decyduje nie tyle realność opisu, ile przede wszystkim wyjątkowa wrażliwość obserwatora połączona ze znajomością klasycznej kultury i rzadką intuicją. To dzięki nim dostrzega w swojej epoce niepokojące sygnały zapowiadające nadejście zmian na skalę historyczną. Umieszczone pod pisarskim mikroskopem drgnienia materii, okruchy codzienności ożywają, ukazując czytelnikowi oblicza świata, który znikł na zawsze.

Marek Zagańczyk, Droga do Sieny

Teresa Worowska

oraz specjalne numery kwartalnika „Zeszyty Literackie”: Budapeszt (102); Królewiec (73); Petersburg (83); Praga (52); Triest (90); Wenecja (39 i 60), a także Paweł Muratow, Podróż do Apulii (68–72) Cena 30 zł (w tym 5% VAT)

W PODRÓŻY

Wojciech Karpiński, Pamięć Włoch

SÁNDOR MÁRAI

Podróże „Zeszytów Literackich”

Sándor Márai (1900–1989), węgierski prozaik, publicysta, felietonista Radia Wolna Europa. Na język polski przetłumaczono m.in. jego Żar, Wyznania patrycjusza, Ziemię! Ziemię!, Zbuntowanych, Zazdrosnych, a także Dziennik prowadzony w latach 1943–89.


Copyright © Heirs of Sándor Márai, Csaba Gaal (Toronto) Copyright © for the Polish translation by Teresa Worowska Copyright © for the Polish edition by Fundacja Zeszytów Literackich Warszawa 2011 ISBN 978-83-60046-16-6

SERIA PODRÓŻE Redaktor serii Marek Zagańczyk


Sándor Márai

W podróży Wybór, tłumaczenie i posłowie

Teresa Worowska

ZESZYTY LITERACKIE


KRAJOBRAZY

Pamiętam nizinę pełną niewielkich jezior zarośniętych trzciną i błotnistych. Jakiż to smutny krajobraz! Żyją tu tylko komary i ropuchy. Gdzie widziałem ten pejzaż? Nie wiem, jak się nazywa, nie potrafiłbym wskazać go na mapie. Ale kiedyś tu już byłem. Z rozdzierającą rozpaczą w sercu. Moje wspomnienia krajobrazów są cudownie ostre i trwałe. To odrębna mapa, którą życie rysuje dla pamięci. Pamiętam dzikie, duszne ogrody, w których nigdy nie byłem. To niepokojące wspomnienia: jesteśmy wędrowcami i poszukiwaczami przygód, włóczymy się po świecie bez paszportu, wędrujemy po nizinach, krainie życia, której prawdziwych granic dokładnie nie znamy.

â 5 â


EGER

Do Egeru przyjechałem wieczorem i od razu widziałem, że to miasto. Nie tak jak Budapeszt czy Berlin, tylko w prawdziwszym sensie, miasto jak Chartres, Kieżmark czy Norymberga. Zapalono już lampy, kiedy przeszedłem obok bazyliki, boczne uliczki wypełniły się niebieskimi i brązowymi cieniami. Wszędzie widziałem księży idących jakby bez celu. W pomalowanych na żółto sklepach o łukowych sklepieniach siedzieli kuśnierz i aptekarz, niejako w ukryciu, jak tylko w prawdziwych miastach potrafią siedzieć kupcy, którzy są ostrożnymi miłośnikami wolności, a zimą urządzają wieczory literackie w miejscowym kasynie. Ciągle gdzieś odzywały się dzwony. Przed lampką oliwną obok domu prepozyta stała młoda kobieta ze złożonymi rękami. Modliła się. W Egerze ludzie modlą się w sposób naturalny w miejscach publicznych. Wieczorem poszedłem do kina. Bileterka miała tureckie oczy.

â 6 â


M I G AW K I

Paryż, wrzesień. W ostatnich czasach w prasie europejskiej ukazują się często i są chętnie czytane tak zwane listy paryskie. Jeśli chodzi o mnie, to studiuję je tu, w Paryżu, z wielkim zadowoleniem. Dowiaduję się z nich wielu rzeczy, o których nie miałem pojęcia. Słucham rad wiedeńskiej gazety, gdzie w Paryżu warto iść na obiad. Niedawno jakiś podróżnik napisał, że w pewnej restauracji kelner z miłym uśmiechem postawił przed nim hors-d’oeuvre, które — któż by w to uwierzył — składało się z wielu smakołyków poukładanych na licznych talerzykach. W tym samym artykule przeczytałem, że paryskie metro jest szybkie i punktualne, co jest prawdą, i że paryżanki lubią obcokrajowców, co jest nieprawdą. Przy tym autor dał wyraz szczególnej spostrzegawczości, powiadamiając czytelników, że pasażer oczekujący na przystanku autobusowym ma obowiązek samemu sobie przedrzeć bilet. Czytałem o tym niedawno w „liście paryskim”. Słowo honoru. Zebrałem się więc na odwagę i po trzech latach pobytu w tym mieście i ja nie odmówię sobie przyjemności opisania w formie „listu paryskiego” trzech scenek oddających ducha miejsca co najmniej tak wiernie jak...? Pozostańmy przy jedzeniu. Przy słonecznej pogodzie ten kraj wydaje się jednym wielkim, bogatym, wspaniałym ogrodem, gdzie każdy najmniejszy drobiazg ma tysiącletnią tradycję, której mieszkańcy trzymają się z wiarą niemal religijną — a więc â 7 â


KO R E S P O N D E N T PA RY S K I

Korespondent paryski, czyli wysłannik zagranicznej gazety ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, wysiada pewnego dnia z pociągu na którymś z dworców kolejowych Paryża, wynajmuje (najczęściej niewygodny) pokój w jednym ze znanych od dawna hotelików, w których całymi latami nic się nie zmienia, nawet goście, wybąkuje kilka Ça va i Toujours bien?, w sklepiku na rogu zaopatruje się w papier, pióro i atrament, wraca do swego niewygodnego pokoiku, przesuwa wąski stoliczek pod okno, ale i tak niewiele widzi, bo w paryskich pokojach hotelowych od stuleci nie udaje się skutecznie rozwiązać problemu wieczornego oświetlenia. Wzdycha więc, niecierpliwie wpróbowuje nową stalówkę i rozpoczyna pierwszą korespondencję z Paryża. To jedna z najdziwniejszych profesji. Jestem znawcą tego za gad nie nia. Dziw na, po nieważ ko re spon dent pa ry ski — przyznajmy to szczerze i z ręką na sercu — nie musi wysyłać z Paryża żadnych pilnych doniesień, żadnych niecierpiących zwłoki wiadomości. Wszystko, co zostaje tu uznane za wydarzenie czy żurnalistyczną ciekawostkę, z godziny na godzinę ogłaszają całemu światu wielkie agencje telegraficzne, z których gigantyczną maszynerią informacyjną skromny korespondent paryski i tak nie jest w stanie konkurować, tym bardziej że całą jego maszynerią jest na ogół wieczne pióro. Gdyby wiedziony niepojętą manią wielkości zaczął regularnie wydzwaniać do swojej gazety, byłby to tylko zbędny wysiłek â 11 â


KUCHNIA FRANCUSKA

Jeśli cię ten temat nie nudzi, opiszę ci historię mego pierwszego paryskiego obiadu. Jak wiadomo, inne narody można poznać naprawdę dopiero przy stole. Przyjeżdżamy do nowego miasta i początkowo wszystko wydaje się tylko niepokojącą scenografią: muzea i katedry, rzeka i obce kamienice, sklepiki, nad których wejściem z biciem serca odczytujemy tajemnicze nazwiska: „Mayer” czy „Dupont”. Wszystko to dość długo wydaje się złudzeniem. Na obcej ziemi pod obcym niebem wznoszą się nieznane budynki, tajemnicze dworce kolejowe, które w pierwszej chwili w niczym nie przypominają naszych, patrzymy nabożnie na dzwoniące na ulicy tramwaje i gotowi jesteśmy uwierzyć, że w nieznanych nam aptekach brodate istoty sprzedają eliksir życia. Tak się czujemy za granicą oszołomieni wrażeniami pierwszych dni. A potem czar mija, któregoś ranka budzimy się i spostrzegamy, że pociągi potrafią się spóźniać również na obcych dworcach, tutejsi bagażowi też bywają niegrzeczni, miejscowe tramwaje także są niewygodne i leniwe, a w aptekach i tu nie sprzedają niczego innego poza proszkami, które w najlepszym razie likwidują ból głowy, oraz środkami na przeczyszczenie o dźwięcznych nazwach. Miałem dwadzieścia trzy lata i przyjechałem do Paryża z taką żarliwością w sercu, z jaką pielgrzym przybywa do sanktuarium. Był kwietniowy ranek. Mój system nerwowy trwał jeszcze w ogłuszeniu wywołanym podłym i tępym zgiełkiem â 15 â


U L I CA S C H O D Z I N A P SY

Jedna z najpiękniejszych i najdumniejszych ulic świata — paryska Champs-Élysées — w ciągu roku zeszła na psy. Taka rzecz dzieje się prędko. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, nie zadawała się z biedakami. Dziś zaprasza i błaga. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, dla człowieka mojej klasy nie było miejsca w jej hotelach, barach, sklepach i restauracjach. Z najdroższych rzeczy sprzedawano tu tylko to, co uchodziło za nowość i stanowiło egzemplarz pokazowy. Samochody za dwieście tysięcy franków. Perfumy za tysiąc franków. W tutejszych hotelach mieszkali bogacze, dla których cena nie ma znaczenia. Żaden z tutejszych krawców nie szył garnituru w cenie poniżej dwóch tysięcy franków. Przed salonami damskiej mody w dzień pokazu parkowały długie rzędy samochodów najlepszych marek świata. W restauracjach rachunek dostosowywano do gościa, w niektórych lokalach samo nakrycie kosztowało więcej niż gdzie indziej całe menu. Bo Champs-Élysées to jedna z najpiękniej zaprojektowanych, najdumniejszych, najbardziej triumfalnych arterii świata. Już tylko amerykańskie banki odważały się tu budować. W godzinach wieczornych, kiedy sto tysięcy paryskich aut kierowało się w stronę wielkiego parku, nad Champs-Élysées zawisała szara mgła, a całe bogactwo i blask, jakie znajdują się w tym mieście, rozwijało swój tren na tej doskonale wytyczonej, jakby stworzonej do pochodów triumfalnych ulicy o doskonałych proporcjach. Champs-Élysées to był Paryż: zwycięski, bogaty, niedostępny. Nocą ze wzgórza Étoile jej długa linia wydawała się diademem sięgającym podâ 20 â


Z A KO C H A N Y PA RY Ż

Gdy przyjechałem do sławnego miasta, odnalazłem dawnych przyjaciół. O wieczornej godzinie na tarasie starej kawiarni siedzieli pośród wielkiego i klasycznego dla tych francuskich przybytków nieporządku, wśród walających się po podłodze łupinek od fistaszków i niedopałków, pili zielone jak szpinak i karminowo czerwone alkohole i rozprawiali o miłości. Usiadłem przy nich i zacząłem się zachłannie i niedyskretnie dopytywać. Prędko okazało się, że przybyłem w najodpowiedniejszej chwili, wszyscy moi przyjaciele przeżywają bowiem ciężkie kryzysy sercowe i choć pod moją nieobecność zmieniło się wszystko — kawiarnię odnowiono, André Gide wstąpił do partii komunistycznej, a ceny pszenicy utrzymują się tylko dzięki dotacjom — życie miłosne moich przyjaciół pozostało niezmienne. Zmagali się z tymi samymi poważnymi konfliktami co przed rokiem, w dalszym ciągu żarliwie dyskutowali o tym, czy Aurél słusznie robi, nie zrywając z Yvonne, i utrzymywali, że Ede wciąż cierpi z powodu Aglai; poruszony wysłuchałem też opowieści o naszych dwóch dawnych towarzyszach nie do li, któ rzy w koń cu oże ni li się ze swy mi partnerkami po trwających sześć i osiem lat zmiennych i skomplikowanych romansach. Moi przyjaciele, że się tak pospolicie wyrażę, peklowali się w tym samym miłosnym sosie co przed laty — mam na myśli ów generalny sos miłosny, w którym Paryż od zawsze utrzymuje wszelkie sercowe historie. Słuchając ich i zastanawiając się nad własnymi uczuciami, â 23 â


L I S T Z PA RY Ż A

1 Paryż w styczniu. W noc sylwestrową w pewnym znanym lokalu paryskim były następca tronu rumuńskiego Karol tańczył tango ze swoją przyjaciółką. Wiadomość, że tej nocy, podczas której jego stary ojciec, król Rumunii, walcząc wprawdzie ze łzami, ale jednak przekonał radę koronną w Bukareszcie, by odebrała synowi tytuł następcy tronu, książę zabawiał się w lokalu i tańczył na oczach publiczności — na dodatek tango! — wywołała niezadowolenie w dworskich kręgach Rumunii. W każdym razie tak twierdzi prasa francuska. Dwa dni później, przed wyjazdem księcia do Mediolanu, w porze popołudniowej herbaty miałem możliwość zobaczyć tego sympatycznego Karola, który tym razem tańczył fokstrota, ciągle z tą samą, oszałamiająco piękną damą. Lubi tańczyć. Jakie wrażenie zrobił książę korony? Zrobił dobre wrażenie. Zresztą, co tu mówić o księciu i koronie, Karol robi wrażenie sympatycznego i — o ile to w obecnych okolicznościach możliwe — beztroskiego młodego człowieka. To nie Madame Curie, tylko młody Hohenzollern, jakich tuziny spotyka się do dziś na ulicach Poczdamu, uśmiechający się z pruską, oficerską otuchą do świata, który uważa za uporządkowany, szczególnie teraz, gdy zrzekł się tronu rumuńskiego. Gdybym chciał wyprowadzić jakiś wniosek ze swoich obserwacji, sprawia wrażenie człowieka energicznego, czego dowodzi fakt, że ma odwagę żyć według wyobrażeń, które rodzą się w jego własnej jasnowłosej głowie, i ma do tego prawo. â 27 â


LIDO

Znajomi, którym bardzo leży na sercu, bym nie przepuścił żadnej atrakcji miasta, jednego z moich ostatnich paryskich wieczorów zabrali mnie do znajdującego się przy ulicy nazwanej od Pól Elizejskich przybytku, w którym można obejrzeć najnowszy paryski cud wodny — do Lido. Na brzegu, czyli na skraju krawężnika, przebrani za włoskich kawalerzystów odźwierni czekali na taksówki i pod osłoną wielkich czerwonych parasoli prowadzili przybywających gości do bramy — takich właśnie czerwonych parasoli używają w Toskanii pasterze, gdy pada deszcz, zbierają wówczas wokół siebie najmłodsze baranki stada. Wstęp kosztuje w ciągu dnia dwadzieścia pięć franków, po dziewiątej wieczorem zaś sto franków, w cenie jest muzyka, woda i kawa, a wieczorem kolacja. Nastrój tej skomplikowanej instytucji jest nadzwyczaj uroczysty: wokół pełne przejęcia miny kelnerów, odźwiernych i szatniarzy, ich sztywna, niemal ponura ekstaza, że będąc zwykłymi ludźmi, dostąpili zaszczytu współtworzenia takiego cudu i dane im pracować w lokalu, jakiego jeszcze nie było, albowiem czegoś podobnego nie było dotąd nawet w Paryżu. Przejęcie, bezszmerowa uwaga, maksymalna dyscyplina kelnerów i znów kawalerzysta, który obsługuje windę — tak wygląda personel. Winda już na wstępie zaskakuje, ponieważ wbrew elementarnym zasadom działania wind wiezie nas nie w górę, lecz â 32 â


MÉTÈQUE WYJEŻDŻA

Rząd francuski z natychmiastową mocą obowiązującą wprowadził ustawę o zaostrzeniu kontroli cudzoziemców, która ma na celu oczyszczenie francuskiej ziemi z niepożądanych elementów obcych. Ta wieść budzi we mnie szczególne wspomnienia. Métèque — tym greckim słowem Francuzi nazywają niezbyt lubianych cudzoziemców — pakuje się i wyjeżdża. Wypowiadam je i od razu widzę przed sobą wszystko. Widzę Paryż po wojnie, między rokiem 1920 a 1930, jak się wypełnia elitą i hołotą świata. Chyba nigdy nie był tak interesujący, tak pociągający i tak przerażający jak w ciągu tych dwóch powojennych dziesięcioleci. Trzy–cztery lata po zakończeniu wojny w Paryżu panował prawdziwy pokój — pewnie prawdziwszy niż dziś. W sklepach z banknotu wydawano resztę srebrnymi frankami. Sou, miedziane drobniaki, miały jeszcze swoją wartość. Na Champs-Élysées widywało się powozy z pijanymi Amerykanami czy eleganckimi starszymi paniami, które pod osłoną parasolek wyjeżdżały o zmierzchu w chłodniejsze regiony Bois. W fabrykach masowo zatrudniano cudzoziemskich robotników, również w urzędach chętnie przyjmowano cudzoziemców do pracy za skromne wynagrodzenie. Citroën, Renault, Peugeot zaczynały wypuszczać tanie, niewielkie auta; w tych czasach we wszystkich francuskich fabrykach samochodów pracowały tysiące Węgrów. Cały świat patrzył wówczas na Paryż. Na francuskich granicach każdego ranka obładowani tobołkami, drżący ludzie odpowiadali na â 36 â


NICEA

Do Nicei trzeba jechać zimą, i to kiedy człowiek zostanie już dziadkiem z dobrą rentą. Należy usiąść przy Promenade des Anglais, rozmyślać o liberalizmie i pisać pocztówki do wiernych klientów. Nicea stanowi najpiękniejszą scenografię dla statecznego mieszczańskiego trybu życia. Morze jest tu zupełnie łagodne i rzeczywiście takie jak na nicejskich widokówkach. W pokojach karcianych grają w wista. Starsze damy, osłaniając się liliowymi jedwabnymi parasolkami, powoli spacerują wśród ośnieżonych palm z większościowym pakietem akcji stoczni w Southampton w torebkach. Poszukiwacze przygód przyjeżdżają tu z Monte Carlo odpocząć między dwoma coup. Nicea jest stara i cnotliwa. Odwiedzają ją królowie i królowe, kiedy nie planują już zdobywczych ekspansji, patrycjusze z Bazylei, którzy noszą czarne surduty nawet na przedpołudniowe spacery, jakby udawali się na zebranie zarządu, zmęczeni krupierzy i kobiety pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątką, w pierwszej rozpaczy przekwitania. Nicea pozostała taka sama, jaką była w końcu wieku. Nie jest modna, ma pieniądze i nawet dorożkarze są tu dandysami. Trzeba tam pojechać. I pojadę zaraz, jak tylko zostanę dziadkiem z dobrą rentą.

â 40 â


W Y C I E C Z K A D O M O N A KO

Książę Monako otrzymuje od kasyna pensję w wysokości siedemnastu milionów franków rocznie. Samo przedsięwzięcie w zeszłym roku uzyskało sto milionów franków czystego dochodu. Oba te interesy — mam na myśli kasyno i księstwo — nie wydają się przesadnie moralne. Oprócz cudownych hoteli i tropikalnej wegetacji Monte Carlo było i pozostaje miejscem bezwzględnego oszustwa i pierwszorzędną pułapką na frajerów. Sto milionów franków rocznie to naprawdę ładna suma. Wielu ludzi musiało tu pozostawić nie tylko pieniądze, ale również egzystencję, a czasem nawet życie. To się zdarza, na cmentarzu przy kasynie są trzy tysiące grobów. Księstwo Monako jest jednym wielkim słodkim i dzikim szwindlem. Książę mieszka w ładnym, otoczonym piniami pałacu na wzgórzu, utrzymuje kilka tuzinów żołnierzy, wydaje własne znaczki, które zapewniają mu bajeczny interes, i na dodatek tłoczy pieniądz, fakt, że tylko jedno- lub dwufrankówki. Na stacji w Monako można odczytać poważny napis: „Douane”, czyli kontrola celna; jej przedstawiciele ubrani w barwne, eleganckie uniformy spacerują uzbrojeni w wielkie, widowiskowe szable. Księstwo ma ministerstwo spraw wewnętrznych, a jego mieszkańcy w liczbie około dziesięciu tysięcy są zwolnieni ze służby wojskowej i nie płacą podatków. Męską część populacji stanowią krupierzy, kelnerzy i detektywi. Monako posiada doskonałą organizację policyjną. Oszustwo odbywa się tu dostojnie i poważnie. Chciałoby się powiedzieć: śmiertelnie poważnie. â 41 â


DZIENNIK Z POŁUDNIA

RIWIERA, MARZEC Za Marsylią zaczyna się cudownie urozmaicony krajobraz. Podróżny, który po południu oglądał z okna pociągu zmarznięte i oszronione pejzaże północnej Francji, budząc się rano, spostrzega z dreszczem, że noc swymi niewidzialnymi rękami przeniosła go w inny świat, inną porę roku, na inny kontynent. I ta zmiana zaszła właściwie bez żadnego przejścia, wszystko odbyło się nagle. Wrażliwy podróżny z pewnym niezadowoleniem przyjmuje taki nadmiar wrażeń, ten niczym niepoprzedzony, wspaniały i głośny cud. Jakby gwałtownie rozsunięto kurtynę, za Marsylią oczom nagle ukazuje się Morze Śródziemne. Ludzie mówią tu jakimś innym językiem, to jeszcze nie włoski, ale już nie francuski, tylko jakiś południowy wolapik, który poza tutejszymi mieszkańcami rozumie tylko Bóg. Wszyscy tu już trochę krzyczą, mówiąc, wygrzewa ją się na słoń cu, wszy scy pa lą pa pie ro sy, lek ko wypinają brzuchy, a ręce wkładają do kieszeni spodni. I cokolwiek się dzieje, ukazuje się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tobie, który wyruszyłeś z zimy, a rankiem znalazłeś się w pięknym, łagodnym krajobrazie jak z początków września. W Marsylii jest głośniej. Domy mają płaskie dachy i trochę zbyt wielu tu żebraków, bagażowy w kwestii napiwku okazuje się szalenie elokwentny, za dużo mówi. Pojawiają się też możliwości obejścia przepisów, „można się dogadać” z kieâ 46 â


Z A C Z A RO WA N E M I A S T O

O północy termometr pokazuje dwadzieścia sześć stopni. To pierwsza noc Bajramu, największego święta mahometańskiego, które następuje po ramadanie; z wysoką gorączką, wstrząsany dreszczami siedzę w tym upale w kasynie Kairu, w ogrodzie hotelu Shepheard, zewsząd dobiega muzyka jazzowa, w górze między koronami palm i latarniami przelatują niespokojne sokoły, berberyjski służący przynosi whisky, która tu znaczy więcej od narkotyku — jest lekarstwem na upał i gorączkę. Z okolic El-Was przyszedłem tu, wędrując przez nocny świętujący Kair i oglądałem niewiarygodne rzeczy, o których myślałem, że przeminęły wraz z upadkiem Babilonu — tej szczególnej nocy arabskiego karnawału, nocy zapomnienia i nieodpowiedzialności, widziałem na ulicach wschodnie bachanalie. Ilu było ludzi? Sto tysięcy? Jeszcze więcej? Kiedy tylko zaczął zapadać zmrok, ulice wypełniły się Arabami, pozapalano latarnie, a z domów z krzykiem zaczęły się wylewać ubrane w zielone, żółte, niebieskie i czarne szmaty albo niemal nagie czarne i białe kobiety, tureckie bajadery, arabskie dziewczęta, piękności Lewantu, czarne Sudanki, paryskie ladacznice — cały ten tłum nieustannie krzyczał, wyciągając setki ramion, trzy ulice dalej noc zmieniła się w jedną wielką zgiełkliwą hulatykę, dziecinne i gniewne szaleństwo, nie sposób było przejść dalej. Pierwsza noc Bajramu nie wydała mi się zwyczajnym targiem miłosnym, raczej powtórzeniem jakiegoś starożytnego pogańskiego święta. Ten odurzony tłum kłębi się â 49 â


ŻYDZI U SIEBIE W DOMU

Ktoś, kto nie był Żydem, powiedział mi: — Żydzi wiele wiedzą i dużo umieją. Tylko jednej rzeczy nie potrafią: umrzeć za coś. Ale są takie sprawy, w których nie wystarczy być mądrym. Za takie sprawy trzeba umrzeć. Widziałem Żydów tam, gdzie nie mogą być tylko mądrzy. I widziałem to, za co umierają. Dziś jestem zdania, że państwo żydowskie w Palestynie albo w ogóle nie zostanie zbudowane, albo będzie to jeszcze bardzo długo trwało. Wiem, że wielu emigrantów prędzej czy później wróci do miast Europy, bo będą zmęczeni zmaganiem się, przygnębieni brakiem perspektyw czy zniechęceni słabą nadzieją bardzo odległych zmian. Ale ci, którzy zostaną — a i tych jest wielu — gotowi są umrzeć za tę nową ziemię; i niektórzy z nich już umarli. Dla Żydów to ważny skutek wielkiego eksperymentu: mają na ziemi coś, za co warto umrzeć i za co skłonni są umierać. Mnie, który z całkowitą determinacją gorzkiej młodości przy każdej nadarzającej się okazji występowałem w obronie praw i godności Żydów, tak samo, jak walczyłbym o prawa Botokudów czy Boliwijczyków, gdyby je naruszano, a robiłem to nie z heroizmu, lecz z elementarnej potrzeby, wiedząc, że każde naruszenie praw ludzkich, każda obraza ludzkiej godności degraduje osobiście każdego człowieka, który stara się żyć świadomie w tym chaosie — słowem, wydało mi się dziwne, że w Palestynie, w miastach i koloniach, wszędzie zadawano mi pytanie: â 55 â


ŁODZIANKA

Nad Morzem Martwym spędziłem piętnaście minut, więcej nie mogłem wytrzymać. W promieniu kilku kilometrów nie ma tu śladu flory, nawet najnędzniejsze rośliny pustynne z obrzydzeniem odwracają się od tego miejsca, które Jehowa musiał stworzyć w chwili gniewu; tylko sól pozostała po wyparowanej wodzie błyszczy w temperaturze pięćdziesięciu stopni Celsjusza jak świeżo spadły śnieg. Trzy chatki i nikogo wokół. Kiedy po upływie kwadransa zbierałem się już do powrotu, z chaty wyszedł długowłosy chaluc w rosyjskiej koszuli i rogowych okularach. W jednej ręce trzymał wiadro, w drugiej jakieś narzędzie. — Szalom — powiedział i przystanął. — Od jak dawna pan tu jest? — Od kwadransa — odparłem. — A pan? — Od dwóch miesięcy. Ale muszę tu zostać jeszcze do końca lata. Zaprosił mnie do baraku: trzy łóżka, moskitiery, kilka sprzętów i jeszcze dwóch chaluców. Jeden z nich przyjechał z Zagrzebia, jest doktorem prawa. Przedstawiliśmy się sobie. — Co panowie tu robią? — Keren Hajesod opracował metodę uzyskiwania soli potasowej z wody Morza Martwego. Jesteśmy tu pionierami, badamy wodę i warunki. Dowiaduję się, że tych trzech młodych Żydów siedzi tu już od dwóch miesięcy, w klimacie, którego ani rodowity mieszkaâ 60 â


P R Z E D B R A M Ą WS C H O D U

Z Tyberiady chciałem się dostać do Syrii, do Bejrutu samochodem. Ale nie znalazłem nikogo, kto by mnie tam zawiózł. Trasa leży wprawdzie poza terytorium opanowanym przez druzów, ale wystarczająco blisko, by zbłąkany wojownik druzyjski mógł się zbliżyć na odległość strzału w brzuch. Taki strzał jest wycelowany czasami w samochód, a czasami w szofera lub pasażera. W końcu właściciel bazy samochodowej w Hajfie, mężczyzna w fezie na głowie i z wielkim krzyżem na piersi, skądinąd syryjski rozbójnik, który sam uciekł z Damaszku, zabrawszy ze sobą cały majątek, lecz zostawiwszy żonę — „Żeby ktoś pilnował tego, co zostało”, jak mi wyjaśnił, mrugnąwszy okiem — otóż dopiero ten słomiany wdowiec i ofiara lokalnej wojny odmalował mi okropności, które mnie czekają, jeśli dostanę się w ręce druzów; o ile dobrze pamiętam, odcięte uszy i kiszki owinięte wokół szyi ofiary stanowiły minimum tego, czym jego zdaniem zadowalają się druzowie. Brałem wprawdzie poprawkę na wyobraźnię właściwą ludziom Wschodu, ale faktem jest, że nie dał mi samochodu i przegapił dobry interes. Jeśli Syryjczyk przepuszcza dobry interes, to sytuacja w Damaszku musi być rzeczywiście poważna. Dlatego w Jaffie wsiadłem na przeraźliwie stary statek o nazwie „Chili” i popłynąłem morzem do Bejrutu. Druzowie nie mają statków. W porcie bejruckim stały trzy francuskie pancerniki z wymierzonymi w miasto długimi lufami armat. W tle odwieczny obraz wschodniej zatoki, barki i kolorowe łódki. A o świcie na â 64 â


T WA R Z D Z I E C K A

Wieczorem w półśnie przypomniała mi się twarz pewnego dziecka, które widziałem w Bosforze na pokładzie statku podczas mojej pierwszej podróży po zatoce Morza Czarnego. To najpiękniejsza twarz, jaką zachowała moja pamięć; może nie najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek widziałem, ale najpiękniejsza, jaką zapamiętałem. Dlaczego piękno jest zawsze smutne, gdy promieniuje z ludzkiej twarzy? Dziecko siedziało na kłębku zwiniętych lin, mogło mieć osiem–dziewięć lat. Chłopiec o ciemnej karnacji, drobnych dłoniach, bosy. Ubrany był w szmaty, a jego spojrzenie prześlizgiwało się po ludziach i rzeczach z boleśnie zadziorną i bojaźliwą dumą, lecz zarazem niemal dostojnie. To było spojrzenie pochodzące z najgłębszej warstwy odczuć, która karmi się pierwszą rozpaczą niezaspokojenia elementarnych potrzeb życia, nie przypominało spokojnego i czystego spojrzenia zwierząt, nie było też ludzkie, brakowało w nim bowiem świadomości; wydawało mi się, że tymi ciemno błyszczącymi, pięknymi oczami sama natura patrzy na świat z nieśmiałym zwątpieniem. Przez długie minuty przyglądałem się temu chłopcu, którego najwyraźniej nic nie łączyło z żadnym z pasażerów statku. Nie płakał, o nic nie prosił, zdążał dokądś o kilka godzin od Stambułu; nigdy nie zapomnę głębokiej i dumnej rozpaczy, wzniosłej i nieśmiałej wytworności tej ludzkiej istoty, dzikiego pytania w jego oczach, bólu i dziewiczego, okrutnego buntu w ruchach. Od tamtej pory minął już rok, a ja ciągle widzę przed sobą tego chłopczyka. â 72 â


P O D R Ó Ż S TAT K I E M P O M O R Z U Ś R Ó D Z I E M N Y M

CLASSE UNICA Ostatnie dwa tygodnie spędziłem, pływając po morzu na wielkim, pięknym statku, który co ranek zawijał do portu — jakby przez uprzejmość za każdym razem w innym kraju — a światło słonecznego reflektora zawsze padało na miasta widoczne z okienka kabiny, przesadnie urokliwe i trochę przypominające dekoracje operowe. Z upływem lat człowiek zaczyna podróżować również do własnego wnętrza, a wewnętrzny kompas pokazuje inne kierunki. Dziesięć lat temu z entuzjazmem psa myśliwskiego pędziłem co ranek do okienka kabiny i oglądałem świat, wstrzymując dech z przejęcia. Teraz stałem się cierpliwszy i skromniejszy. Podróżny budzi się rano, zapala papierosa, niemrawo rozsuwa żaluzje w oknie kabiny i widzi naprzeciw kompleks żółtych domków na zboczu skalistego wzgórza. „Aha, to Malta” — myśli z satysfakcją i spokojną radością. Ale już nie biegnie spocony, żeby tę Maltę odkrywać. Najpierw się kąpie i niespiesznie je śniadanie. Powoli obiera pomarańczę. Nóż nie wypada mu z ręki na myśl, że na lądzie czeka na niego Malta. „Niech poczeka — myśli spokojnie. — Jeśli dotychczas czekała...”. Sekret tego spokoju polega na tym, że do podróżowania należy być albo znacznie młodszym, albo znacznie starszym niż ja obecnie. Poddałem się ludziom i tak naprawdę tylko oni mnie interesują, pejzaże, egzotyka opadają ze mnie jak liście, sklepik piekarza z Palermo bardziej mnie niepokoi niż tamtejsze â 74 â


C O Ś N A D RO G Ę

Już wreszcie siedzi w przedziale. Stoję na peronie, chciałbym jej dać coś na drogę. Zajęła miejsce przy oknie, z pledem i kufrem położonym na siatce bagażowej, twarzą do kierunku jazdy, z 564 pengö w kieszeni, sumą, o której sądzi, że w obcym miejscu, choć nie zna się na fortelach i sztuczkach tamtejszych ludzi, uda jej się wyżyć przez czas dłuższy niż w kraju, z paszportem oznaczonym dwójką, z jodyną i piramidonem w neseserze. Macham ręką, życzę jej przyjemnej podróży. I dodaję: „Pisz...”. Wiem z góry, że nie będzie pisać, bo „nie ma o czym” — a to, co o tym może napisać, nie interesuje mnie. Ludzie cywilizowani nie przysyłają już listów z podróży. Piszą widokówki. Przechowuję w biurku kilka listów podróżnych, jeden napisany przez mego dziadka, który w 1840 roku zdecydował się na fantastyczną podróż i z Zombor wyruszył do Wiednia, a także list drugiego dziadka, który około 1820 roku przebywał w Mediolanie. Obaj wiedzieli to, co pod koniec XVIII wieku Goethe wypowiedział jako pierwszy i być może ostatni: człowiek nie podróżuje po to, by dokądś przybyć. I właśnie to chciałbym jej powiedzieć, ale ponieważ ona podróżuje wyłącznie po to, by jak najprędzej przybyć, i tak by nie zrozumiała. Istniała niegdyś literatura podróżnicza pisana przez zwykłych ludzi, z których wojaże na kilka chwil potrafiły wyczarować pisarzy. Zaczęła się od Petrarki, który jako pierwszy wybierał się w drogę dla samej przyjemności podróżowania, i liczne jej ślady pozostały w naiwnych, miłych listach z poâ 92 â


WEEKEND

„W sobotę poleciałem na weekend do Wenecji...”. Takie zdania pojawiały się dawniej w nowelach twórców literatury fantastycznej. No więc w sobotę ja też poleciałem na weekend do Wenecji. Wyruszyłem o dziewiątej. O wpół do pierwszej byłem na Lido, vaporettem udałem się do hotelu, o pierwszej zjadłem obiad, o drugiej siedziałem w kawiarni na San Marco. Świeciło słońce. Drożdżówka, którą podano do kawy, miała smak waniliowy. I nie było cukru, tylko syrop w kryształowej karafce. Pod arkadami zewsząd słyszało się muzykę. Z góry, z powietrza Wenecja wydawała się tak samo jednym marmurem i błyskiem kolorowych szmat jak z pokładu statku. Jej piękno jest niezależne od widokówek, par spędzających tu podróż poślubną i wspomnień, wieki nie zdołały jej zaślinić swoim lepkim entuzjazmem. — Wieź mnie, dokąd chcesz — powiedziałem gondolierowi. Płynęliśmy powoli, woda kołysała czarną trumną i to kołysanie przypomniało mi samolot, który płynął nad Krasem tak samo spokojnie, bez przechyłu, jak ogromny okręt. W gondoli pasażer nawet prędzej może dostać choroby morskiej. Widziałem wodnego rakarza, który w okratowanej gondoli zmagał się z niespokojnymi psami schwytanymi przez jego lądowych kolegów na ulicach. W bramie szpitala stała stara kobieta i płakała. Niebo było bezchmurne, wczesnomajowe, weneckie. Około czwartej znudziła mi się ta bellezza, wszedłem do bazyliki Świętego Marka, usiadłem w ciemnym kącie i słuchałem nieâ 96 â


PRZESIADKA W WENECJI

Przykry i krępujący wypadek, gdy o czwartej nad ranem człowiek znajduje się na weneckim dworcu kolejowym Santa Lucia, choć nie ma na Wenecję najmniejszej ochoty. Na połączenie trzeba czekać dwie godziny. Nigdzie nie widać bagażowego. W mieście wyglądającym na wymarłe jasno jak w dzień. Nie słychać gwizdu parowozów. Maszynista i palacz, którzy przyprowadzili tu pociąg z Genui, kładą się na marmurowych ławkach dworcowych, podkładają pod głowę złożone kurtki i natychmiast zasypiają. Poznikali również nieliczni podróżni, którzy dotarli tu o tak wczesnej godzinie, między innymi chory umysłowo, który pod eskortą dwóch pielęgniarzy przyjechał aż z Mediolanu do cieszącego się dobrą sławą tutejszego domu wariatów. Miasto, które we wspomnieniach wszystkich ludzi żyje jako miejsce nieustającej zabawy i wiecznego festynu, zawsze w zenicie i niekończącym się fortissimo, wygląda teraz jak scena teatralna po skończonych występach, której jeszcze nie uporządkowano i nie pozamiatano. Pracownicy techniczni i sprzątaczka zjawią się za godzinę. Rano, wieczór i w południe, o każdej porze dnia, z pokładu statku czy samolotu Wenecja zdaje się funkcjonować pełną parą, z gondolami, oknami, w których wiszą klatki z kanarkiem i sznury z bielizną, z dźwiękiem dzwonów, ciemnookimi tubylcami szantażującymi przybyszów melodyjną, gardłową mową, z całą swoją bellezzą i grandezzą, trachomą i podatnością na epidemie cholery, z lampionami i serpentynami — nawet w dzień — zawsze, â 101 â


GONDOLA

Wenecja należy do życia jak narodziny i śmierć. Każdy ma dwa miasta rodzinne. Jednym z nich jest Wenecja. Człowiek przyjeżdża, udaje się gondolą do hotelu, chodzi po uliczkach, siedzi w kawiarni na placyku, na chybił trafił odwiedza znajome muzea i kościoły i cały czas czuje się jak syn marnotrawny, który powrócił w rodzinne pielesze. Tak, to jest Ca’ Rezzonico, salon, w którym Tiepolo malował sufit. Bo w Wenecji tak się żyło: kiedy ktoś potrzebował malarza pokojowego, wzywał starszego lub młodszego Tiepolo. Przybywałem już do Wenecji pociągiem, samolotem, statkiem i samochodem, ale niezależnie od tego, czy zdarzało mi się ujrzeć ją z powietrza, z portu, czy z długiego mostu, za każdym razem odczuwałem niepokojące, mocne bicie serca, jakby mój prywatny los był jakoś związany z tym miastem. Wenecja bynajmniej nie jest miła — jest tajemnicza, twarda, oporna. Kiedy mieszkańcy Aquilei uciekali w laguny przed wojskiem Attyli, wbudowali w kamienie i marmur opór człowieka kultury wobec barbarzyńskiego najeźdźcy. Bo świat zawdzięcza Wenecję Attyli — przyczyna wszelkich ziemskich rzeczy jest zaiste niepojęta i nieprzewidywalna. Człowiek przyjeżdża, wsiada do gondoli i od razu czuje, że Wenecja wzięła go w posiadanie; poznaje też, w jaki sposób to robi. To szczególna metoda, ta sama od stuleci, a następne wieki zapewne też jej nie zmienią. Sekretem sposobu Wenecji jest właśnie gondola. Po wodach lagun poruszają się już i nowoâ 106 â


I L SA N T O

W Padwie tak go nazywają: Il Santo, Święty. Z ziemską i ludzką poufałością. Święty Antoni jest w Padwie obecny tak jak ktoś, kto przynależy do rodziny. Wszyscy znają Świętego, mieszkańcy miasta odwiedzają jego grób w wielkiej bizantyńskiej bazylice jak grób przodka, z którym wszystko można omówić; wszystko, nawet najbardziej wstydliwe i smutne ludzkie sprawy. Obcy też po to do niego idą. Ktokolwiek przyjeżdża do Padwy, pierwsze kroki kieruje do grobu Świętego Antoniego. Przystaje najpierw przed ogromnym kościołem, obok pomnika Gattamelaty na koniu, i w roztargnieniu słucha nawoływań sprzedawców pamiątek, świec, świętych obrazków, cudownych medalików i widokówek. Potem kupuje dla Świętego Antoniego półmetrową świecę i wkracza do kościoła, przechodzi pod pękatą kopułą i zatrzymuje się przed pogrążonym w czerwonym półmroku płonących lampek grobowcem. W tym miejscu spoczywa Święty. O każdej godzinie dnia klęczy tu wielu ludzi. Włosi i cudzoziemcy, mieszkańcy miasta i bogobojni turyści, którzy snują się grzecznie po sanktuarium, trzymając w ręce kapelusz, rękawiczki i aparat fotograficzny, a ich twarze zdradzają zmieszanie. Nikt nie zwraca na nich uwagi. Klęczy tu młoda kobieta w roboczym ubraniu, zrzuciła pewnie tylko fartuch i przybiegła z kuchni sąsiedniej restauracji, uklękła przed grobem Świętego i ukryła twarz w dłoniach. Kiedy po jakimś czasie wychodzi, â 109 â


S P O T K A N I E P O L ATAC H

Jednym z najdziwniejszych przeżyć jest po piętnastoletniej przerwie znów widzieć miasto, w którym człowiek był młody, co oznacza, że gdzieś żył, ale nic nie widział. Pociąg przyjechał do Florencji około szóstej po południu. Naprzeciw zbudowanego przez rząd faszystowski nowego dworca właśnie rozbierano trybuny po wizycie Hitlera, demontowano konstrukcję żelaznych trawersów. Wsiadłem do dorożki i przejechałem przed resztką trybun. Podczas mego ostatniego tu pobytu świat był zupełnie inny, inny nie do poznania. Cóż to za piętnaście lat! — pomyślałem. I ruszyłem w poszukiwaniu noclegu i wspomnień. Oba te przedsięwzięcia okazały się niełatwe: wspomnienia dopadły mnie z taką siłą, że z trudem odnajdywałem się w teraźniejszości. Ze zdobyciem noclegu miałem kłopoty, ponieważ miasto pełne było turystów. Wszędzie Anglicy. Festiwal muzyki poprzedziła wiadomość o podpisaniu porozumienia włosko-angielskiego, przeto cudzoziemcy, którzy przestali tu przyjeżdżać w okresie sankcji związanych z wojną abisyńską, tej wiosny znów zawitali do Florencji, przywożąc swoje uparte brytyjskie zwyczaje, i wzięli w posiadanie hotele, plac Świętego Marka, Fiesole i Uffizi. Angielscy turyści, którzy w tak ceremonialny i wytworny sposób pędzą wyspiarski żywot w obcych miastach, jakby wszyscy byli ambasadorami własnego kraju, tej wiosny znów zaprzyjaźnili się z Florencją. Na ulicach wiele aut z angielską rejestracją, a w hallach hotelowych â 113 â


FLORENCJA

Nie zawiadomiłem Florencji o swoim przyjeździe, po piętnastoletniej przerwie zjawiłem się bez zapowiedzi jak nieoczekiwani krewni z prowincji, którzy pewnego popołudnia stają w drzwiach naszego domu z walizką i kocem i rzucając się nam na szyję z przesadną wylewnością, wołają gromko: „A kuku! Nie spodziewaliście się nas, co!?”. W takich chwilach człowiek jest zakłopotany i traci humor. Florencja nie była zakłopotana. Przyjechałem o piątej po południu i nikt na mnie nie czekał. Nie było wolnych pokojów. Wędrowałem między przepełnionymi hotelami jednokonnym fiakrem i zrozumiałem, że z Florencją nie można się bawić w ciuciubabkę, ponieważ to dorosłe, poważne miasto zadaje się tylko z gośćmi, którzy trzymają się umów i zasad gry. W końcu znalazło się dla mnie miejsce w jakimś prywatnym domu nad brzegiem Arna. Śpij w kącie! — powiedziała Florencja z satysfakcją. Bo w tym mieście wszystko cechują surowość i dojrzałość, należy się trzymać regulaminu powstałego jeszcze za czasów Dantego i Medyceuszy i nikt bezkarnie nie może naruszać obyczajów. Kiedy wyszedłem na ulicę, zapadał wieczór. We Florencji zmierzch jest jak przedstawienie reżyserowane dla cudzoziemców i nieskończonego czasu, dla miejscowej publiczności, ale i całej historii powszechnej. Kiedy patrzymy, jak promienie słońca załamują się na fasadach florenckich domów, powinniśmy pamiętać, że te barwy, ten jasnożółty odblask i niebieskie cienie, ta cisza, woda i kamienie uczyły â 118 â


FLORENCJA

Leonarda, Michała Anioła i Domenica Veneziano widzieć światło i zmierzch, uczyły Fra Angelica, Benozza Gozzoli, Uccella i tych wszystkich, którzy właśnie tu po raz pierwszy ujrzeli i potrafili ukazać to, co jest na świecie nieśmiertelne. Wszyscy oni chadzali po ulicach Florencji o zmierzchu, kiedy na zbocza Apeninów opada pierwsza zasłona, a szewc i koszykarz, siedząc przed bramą, cicho gawędzą o życiu, dzieciach, polityce i pieniądzach. To chwila, w której Florencja cichnie. W kramiku przylepionym do Ponte Vecchio niczym gniazdo jaskółki, srebrnik odkłada dłuto, dokładnie tak samo szerokie, szpiczaste i ostre jak w czasach Celliniego, a w jego rękach i duszy, poddanych w tej chwili załamaniu promieni słonecznych nad Arnem, żyje dalej artyzm i dusza dawnych mistrzów. Florencja zachowuje czas jak flakon zapach szlachetnego pachnidła. To miasto jest pełne pychy, pomyślałem i ruszyłem szeroką ulicą w poszukiwaniu własnych wspomnień. Tutejszy siodlarz, kamieniarz i złotnik, rzemieślnicy, księża, malarze, pisarze i reszta mieszkańców, cały ten żywiołowy lud i wojsko, wszyscy byli w sekrecie arystokratami. Kelner jako potomek tej arystokracji jest wyniosły, nie bezczelny, tylko wyniosły, a to różnica. Kwiaciarki czują się krewniaczkami Wawrzyńca Wspaniałego, a gdy piekarz buduje dom, spogląda ukradkiem na Pałac Pittich, wspaniałą budowlę, najświetniejszą, jaką zbudował prostak. W pałacach na brzegu Arna i w sąsiednich uliczkach w stronę Cascine do dziś mieszkają markizy, mają portierów w czerwonych frakach, poobijane, stare automobile Hispano Suiza i renesansowe meble, a w skrytce sekretery trzymają podejrzane papiery wartościowe. Przyjmują po południu, od piątej do siódmej. Mnie nie przyjmowały, każdego popołudnia spacerowałem jednak w okolicy tych pałacyków, gdzie mieszkają ostatni przedstawiciele toskańskiej arystokracji, a odziani w złoto i szkarłat szwajcarzy o białych bokobrodach z taką samą obojętnością pomagają wysiąść z auta zaproszonemu tu francuskiemu pisarzowi co księciu Norfolku. Ale ja poszedłem na drugi brzeg, gdzie moje wspomnienia śpią jak nietoperze. Teraz obudziły się i ich ciemne skrzydła załopotały nad moją głową; szedłem wąską uliczką prowadzącą do kościoła Świętego â 119 â


RZYM

Tych kilka minut wczesną wiosną na obcym dworcu kolejowym między dwoma pociągami, gazeciarze, butelki chianti i kanapki na podróż w koszyczkach, cudzoziemki idące powoli w stronę przedziałów pierwszej klasy, robotnicy kolejowi w poplamionych smarem kombinezonach, dyżurni ruchu we wspaniałych uniformach krążący pomiędzy waluciarzami i detektywami. I jednocześnie w trakcie przesiadki wiesz, że zaraz za wyjściem zaczyna się Rzym, który czeka na ciebie już od ponad tysiąca lat, że w ogrzewanym parą pokoju białego rzymskiego domu budzi się właśnie czarnooka kobieta, która mogłaby być krewniaczką Lukrecji, a papież w okularach na nosie pokasłuje i zaczyna czytać „Osservatore” w zimnym świetle osłoniętej abażurem lampy, to wszystko jest całkiem blisko, a jednocześnie niedosiężnie daleko, bo już słychać gwizdek i rusza pociąg, który z powrotem zawiezie cię do twego własnego życia, tego nieubłaganego i niepowtarzalnego życia, które jest tak samo wieczne i przemijające, tak samo zatłoczone i niezrozumiałe jak Rzym.

â 123 â


„TO LET”

Na pół godziny przed Newhaven podróżni przepełnionego niewielkiego parowca najwyraźniej dzielą się na dwie grupy. Anglikom, którzy dotychczas milczeli, nagle rozwiązują się języki, a cudzoziemcy milkną z przejęciem. Pogoda wbrew złej sławie kanału jest ładna i już widać białe, wapienne skały nadbrzeża, w dali jasnozieloną angielską równinę, a na brzegu czerwone i brązowe domy z wysokimi kominami; angielscy pasażerowie z postawionymi kołnierzami płaszczy opierają się o barierkę i z dziecięcą radością spoglądają na wyspę. To musi być coś ważnego, być Anglikiem i wracać z chaotycznego kontynentu na czystą wyspę, gdzie wąski przesmyk wodny oddzielający tę ziemię od reszty świata utworzył cud wyspiarskiej odrębności, który sprawia, że po obu jego stronach wszystko jest całkiem inne, zarówno widoczne formy, jak i ukry ta treść życia, naj zwy klej sze przed mio ty użyt ku codziennego, jednostki miar i system prawny, moralność i radość, wszystko jakoś się różni, choćby tylko odcieniem, od tego, co zwyczajowe, wymyślone i przyjęte na kontynencie. Dlatego cudzoziemcy milkną na pół godziny przed Newhaven i dlatego Brytyjczycy wypinają pierś. Niebo jest czyste, jeszcze trwa lato. Gdy słońce — dziesięć razy na rok — świeci nad tą wyspą, widać, że to najpiękniejszy ogród świata. Anglicy niewiele podróżują. Odkąd funt jest na świecie mniej wart, rzadziej ogarnia ich żądza wojaży i dochodzą do wniosku, że w kraju również da się żyć. Kiedy byłem tu po raz ostatni, â 124 â


WHITECHAPEL

Gdy zagranicznemu obserwatorowi doradzamy w Londynie: „...i proszę koniecznie zobaczyć Whitechapel!”, brzmi to niemal jak obraza. Informuje o niej Cook, znajdziemy ją w prospektach turystycznych, podobnie jak kaplice opactwa westminsterskiego i British Museum. Opisano ją za dnia i opisano w nocy. Jest odwieczna. Pojechałem do Whitechapel, ziewając. Nie cierpię, kiedy „dzielnicę nędzy” w wielkim mieście poleca się jak egzotyczny ogród zoologiczny. O nędzy da się powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest „malownicza”. Zresztą wszędzie jest taka sama, a jej struktura i kostiumy — międzynarodowe. Naiwnością byłoby wieźć angielskiego dziennikarza do budapeszteńskiego Miasta Aniołów*. „Nędza” jest w wielkich miastach zawsze tak samo stara i rozległa, jak stare i rozległe jest samo miasto. To fundament, na którym wyrastają pałace, muzea i kościoły; Whitechapel nie jest odrębną dzielnicą Londynu; całe miasto jest Whitechapel, a to coś szczególnego, co z niej wystaje — to właśnie Londyn. Londyńczycy chętnie udają się w niedzielne przedpołudnia do Whitechapel, żeby pogapić się na nędzę, kupić taniego psa czy zjeść obiad w żydowskiej restauracji. Kto o tej porze nie spaceruje po Hyde Parku, przechadza się zapewne po Whitechapel, ogląda pstrą nędzę i robi tanie zakupy na pchlim targu. * Angyalföld.

â 129 â


B Ó G I C Z Ł OW I E K

W niedzielne przedpołudnie znów wysłuchałem przemawiających w Hyde Parku. Niczego się nie nauczyli i niczego nie zapomnieli w ciągu tych długich lat, które upłynęły od czasu, gdy słuchałem ich po raz ostatni — hasła się zmieniły, ale argumenty pozostały te same. Obok rzecznika anti-socialist and anti-bolshevik union ostatnio występuje również prorok ugrupowania anti-fascist i anti-national-socialist. Żydzi mają w Hyde Parku swojego mówcę, który wylicza zbrodnie nazistów, i słusznie. Pewien Murzyn wciąż protestuje przeciw dyskryminacji kolorowych, i słusznie. Pewien komunista wylicza argumenty nie do zbicia dla udowodnienia, że nadchodzi koniec kapitalizmu, i słusznie. Wyznawca Christian Science namawia ludzkość do bardziej intensywnego życia duchowego, i słusznie. A pewien zachrypnięty starszy mężczyzna, ojciec rodziny, wrzeszczy na całe gardło, że tak dłużej być nie może, oczekuje, wręcz żąda, by wszyscy się do niego natychmiast przyłączyli, a wówczas już od jutra, a najpóźniej od pojutrza gwarantuje uzdrowienie świata i na długi czas zapewni szczęście ludzkości. Mój Boże, w końcu Winston Churchill też nie mówi niczego innego. Pełni godności mówcy przekrzykują się nawzajem, stojąc na wysokich escabeau, nad którymi powiewa flaga brytyjska lub flaga narodowego państwa żydowskiego albo czerwony sztandar z sierpem i młotem, a niedzielny tłum spacerowiczów z uprzejmą i bezstronną cierpliwością wysłuchuje argumentacji, które są stare jak ludzkość. Im dłużej â 133 â


PRZED SEZONEM

Mieszkam obok Kensington Park i co rano przechodzę przez ogród w stronę Hyde Parku, bo lubię się przyglądać lordom galopującym po świeżo zagrabionych, błotnistych alejkach i patrzę na nich, póki można. (Wielu ludzi powiada, że to już ostatnie takie lata, angielski tryb życia czeka niedługo wiele zmian; trudno wróżyć, w jaki sposób mogą się zmienić odwieczne nawyki, ale to pewne, że wyspa nie pozostanie enklawą). W parku, w którym tak chętnie mieszkała królowa Wiktoria, ogrodnicy palą opadłe w nocy, zeschłe liście, przenoszą grabiami czerwone i żółte listowie na pachnące stosy, a psy myśliwskie, które są tu trenowane przez spacerujących właścicieli, otaczają kołem ogniska i wyją żałośnie. Trawa jest już wydeptana, wszędzie walają się poprzewracane podwójne ogrodowe krzesła, a ogrodnicy sadzą dalie, ponieważ niedługo rozpoczyna się sezon. Z całego londyńskiego dnia to jest najlepsze, ta poranna godzina w parku; w jednej kieszeni z numerem „Timesa”, w którym czytam tylko ogłoszenia, bo nic innego od dawna mnie nie interesuje, w drugiej z książką De Quinceya, ze wspomnieniem cudownego aromatu porannej herbaty w nozdrzach, idę zadowolony w stronę Hyde Parku oglądać lordów. Czasami myślę, że życie nie może podarować mi czystszego i bardziej niezmąconego poranka, niż kiedy idę na spacer przez wrześniowy park całkowicie obcego miasta, w którym nie znam nikogo, nie mam żadnych zobowiązań, gdzie nic mnie szczególnie nie cieszy, ale też nic szczególnie â 138 â


O B I A D U LYO N SA

Przed wyjazdem, jeszcze w Paryżu, kilku przyjaciół ostrzegało mnie, żebym był bardzo ostrożny z londyńską kolejką podziemną, ponieważ to rodzaj niebezpiecznych katakumb i komu w mocarstwowej stolicy Anglii zdarzy się raz zbłądzić pod ziemię, musi się liczyć z tym, że może przez kilka dni błąkać się głodny i spragniony, wędrując jak Dante, tylko z nieporównanie skromniejszym skutkiem. Podobno kilkakrotnie zaistniała konieczność interwencji ambasady i jedynie dzięki kanałom dyplomatycznym udało się stamtąd wydobyć zaginionych rodaków. Lekce sobie ważąc te ostrzeżenia, pozostawiłem zaledwie kilka listów pożegnalnych i przeniknięty pasją wypełnienia kronikarskiego obowiązku, z odwagą nieustraszonych obieżyświatów któregoś dnia gdzieś w okolicach południowego Kensington opuściłem się jedną z pięćdziesięcioosobowych wind pod ziemię, gdzie rzeczywiście podróżowałem bardzo długo, czasami się przesiadałem, co jakiś czas błyskały niezrozumiałe znaki i dziwne światła, w niektórych miejscach neon ogłaszał zimno „exit”, co można wprawdzie zrozumieć jako wyjście, ale w krytycznych chwilach nietrudno słowo to wziąć za termin medyczny, niejako automatyczną informację, że ktoś z podróżnych nie mógł już tego dłużej wytrzymać i wyzionął ducha. Poza tym podziemny świat londyński bardzo mi się podobał (nawet jeśli tak długie i beznadziejne przebywanie pod ziemią chwilami wydawało mi się cokolwiek monotonne), więc muszę przyznać, że wszelkie â 143 â


S TAT E K

Statek, którym podróżowałem, wkrótce potem zatonął. Nazywał się „Karagyorgye”. Zapisuję kilka wspomnień, które mi po nim pozostały, jak po dalekim znajomym, którego spotkało nieszczęście. Kiedy wchodzę na pokład nowego statku, natychmiast robię zarozumiałą minę wilka morskiego, przechadzam się po pokładzie z fajką w zębach, z postawionym kołnierzem prochowca i rękami w kieszeniach, wbiegam i zbiegam po schodkach, utrudniam personelowi pracę, zasypuję pytaniami kapitana, zachowuję się wyniośle i piję koniak. Chętnie wypowiadam zdania typu: „Płyniemy z prędkością ośmiu węzłów”. Moje krótkie, za to burzliwe podróże statkiem nauczyły mnie, że większość pasażerów przybiera na statkach ton znawców. Słyszałem na własne uszy, jak w kwadrans po odcumowaniu pewien peszteński adwokat, który wodę widział najwyżej w szklance na tarasie kawiarni, powiedział do żony: „Widzę, że mamy pomyślny wiatr”. „Karagyorgye” był biały, miał przytulne kabiny z łazienką, w salonie wisiał portret króla Aleksandra w cwikierze i królowej Marii w diademie, a na stoliku pod szkłem znajdowała się gipsowa mapa gór i rzek Dalmacji. Kapitana, który spał, kiedy statek zderzył się z włoską motorówką, nie widziałem, przespał prawdopodobnie te dwadzieścia cztery godziny, które ja spędziłem na statku, co wydaje mi się nieuwagą. Ale możliwe, że stawiał pasjansa w swojej kajucie, pisał pamiętniki albo wykonywał â 149 â


W T Y RO L U P O S E Z O N I E

Ludzie jak najbardziej wytworni lubią zjawiać się razem z kozicami górskimi w miejscu, z którego przed pięcioma minutami zniknęli inni. Wszędzie „zupełne pustki”, jak z całym przekonaniem twierdzą hotelarze: puste jest na przykład jezioro, ponieważ Ilonka już się w nim nie kąpie, pusty jest potok, ponieważ generaldirektor już nie łowi w nim ryb, puste są lasy sosnowe, ponieważ Béla nie obłapuje w nich Juliski, puste są góry, całkiem jak z filmu, ponieważ Mia May nie staje przed nimi na pierwszym planie, puste jest niebo, ponieważ Emil już na nie nie przysięga, i pusta jest ziemia, ponieważ Géza nie zaśmieca jej już skórkami od salami. Owszem, cała ta sceneria powieści przygodowej, stanowiąca wspólną grę człowieka i ziemi, wydaje się pusta bez ludzi, którzy wrócili do Wiednia, żeby wyrywać zęby, kontrolować koleje, ćwiartować połcie mięsa w rzeźni i rozwozić węgiel do domów. Próżnia, która powstała w pejzażu po zniknięciu stąd człowieka, na osobnikach spragnionych towarzystwa w istocie robi wrażenie horroru. Wszystko działa na pół gwizdka, góry i jezioro właściwie nie ruszają się z miejsca, kryjąc się we mgle i mroku, jakby strajkowały, i dając do zrozumienia, że całej tej skomplikowanej maszynerii — słońca, jeziora, gór i płaskowyżu — nie warto eksploatować dla tak nielicznej publiczności, wystawca nie może już pokrywać kosztów. Na przykład taki Schmittenhöhe, sam jeden, ileż on kosztuje! Ci, którzy przyjeżdżają dopiero o tej porze lub zostają na dłużej, stają się jedâ 152 â


WS P O M N I E N I A Z E S Z WA J CA R I I Z DAW N E G O D Z I E N N I K A

Berlin, 24 sierpnia Rzadko spoglądam w kalendarz, więc dziś bardzo mnie zaskoczyło, kiedy uświadomiłem sobie, że minęły dokładnie dwa lata od popołudnia we wsi Sils Maria, kiedy pochylił się nade mną cień Nietzschego, i na krótki czas całkowicie zamilkłem. Wspomnienie, data, ot, tylko dla porządku — mamy wiele takich szufladek, w których człowiek przechowuje własną przeszłość. Po dłuższym czasie ich zawartość w większości i tak ulatnia się bez śladu, i pozostaje sama data, bez wspomnienia i treści. Ale tamten dzień jednak pamiętam. Przeszedłem wtedy pieszo pod górami z St. Moritz do Sils Maria. Świeciło słońce. W jakiejś gospodzie w Pontresinie piłem włoskie czerwone wino. Siedząc na werandzie, patrzyłem, jak wyniosłe St. Moritz butnie rysuje się na niewiarygodnie rozrzedzonym błękicie nieba, w oddali błyszczała papuzia zieleń Palace, a rezydencja nazywana przez Anglików Suvretta House stała na wzgórzu, daleko od reszty zabudowań, niejako na osobności jak obrażona rosyjska księżna. Człowieka z mojej sfery nie wpuszczono by nawet w pobliże tego miejsca, gdzie w palarni wisiał prawdziwy Rembrandt, a Anglicy mieli osobne pole golfowe, aby oddech ich dam nie mieszał się z oddechem innych nacji, mieli też greckiego księcia i niemieckiego Scheidemanna. Nad St. Moritz przy samotnym hotelu na Muottas Muragl wspinała się â 155 â


J E Z I O RO B O D E Ń S K I E

NATURA Po lewej austriackie Alpy — anemiczne, niedożywione, blade. Może dlatego, że mają słabą walutę. Właściciel zajazdu zapewnia mnie, że ta odrobina białego śniegu zniknie po tej stronie za kilka tygodni i pozostaną tylko kościste, chore na żołądek, żółte skały. Góry szwajcarskie naprzeciw przedstawiają zupełnie inny widok: brzuchate, puszyste wzgórza wokół Romanshorn, a dalej dziewiczo niepokalana biel St. Gallen. Na niemieckim brzegu kamienie i kilka kwitnących drzew. To łagodna i spokojna bieda. Powoli nauczymy się cieszyć małymi podarkami, jakie przynosi życie. Był ze mną pewien dziennikarz, który już od kilku lat nie widział wody. Ta ogromna jej ilość wprawiła go w nabożne uniesienie, więc powiedział: „Niech pan popatrzy na te kamienie, na te mnóstwo kamieni — każdy ma inny kształt. Naprawdę, jak tak pomyśleć, to po tych małych kamyczkach widać, jaki ten Bóg zmyślny”.

OKOLICE Friedrichshafen. Wszyscy traktują jezioro jak własne odkrycie. Ojcowie pokazują je swojej czeladce z niesłychaną dumą i takim wyrazem twarzy, jakby po długich i męczących wysiłâ 161 â


JAZZ

W herbaciarni przy Kurfürstendamm popołudniami do herbaty i kanapek dają jazz. Najlepszy jest wystrój: ściany pokryte jasnożółtą jedwabną tapetą, czarne lakierowane meble, personel w białych strojach i wytworni goście. Kobiety mają mocno podmalowane oczy, wystylizowane zwierzęce spojrzenia, noszą suknie przypominające szaty z Lesbos, do nich grube angielskie pończochy z milanezu i buciki z gumowymi cholewkami. Wszystko to ostatni krzyk mody. Również ceny. Łatwo źle zrozumieć cel tych popołudniowych seansów w herbaciarniach przy przyćmionym świetle lamp: bo tu się nie przychodzi dla zawierania znajomości, tym bardziej nie jest to miejsce schadzek, nieważna herbata ani muzyka — przeznaczeniem lokalu jest taniec. Berlin jeszcze ciągle tańczy, od dwóch lat, nieprzerwanie i bez oznak zmęczenia. Zdarł już fokstrota i stepa, tak zwany siber to dziś anachronizm, a shimmy tańczyły już nasze babki. Tańcem sezonu jest jazz. „Dżez”, niespokojne, krótkie, dziwnie brzmiące, bezsensowne słowo. Jakbyś pociągnął drutem po rowkowanym szkle. Gwałtowny, nienaturalny, agresywny dźwięk. I jazz rzeczywiście powstaje w taki sposób: skrobie się drutem po rowkowanym szkle. Każdego popołudnia auta krążące po Kurfürstendamm wożą z lokalu do lokalu tych, dla których popołudniowy jazz jest taką samą potrzebą, zadaniem życiowym, koniecznym upojeniem, działalnością, a nawet przemysłem, jak w życiu innych â 165 â


STRAJK

Berlin, 6 lutego Dziś niedziela i miasto jak wymarłe. Po południu długo spacerowałem po ciemnym ogrodzie zoologicznym, śnieg błyszczał i tylko drzewa oddychały w ciszy, śląc znak z wysokości, że nie przyłączają się do ludzi, nie mają zamiaru strajkować razem z nimi, żyją i wypełniają swój podniosły obowiązek. W Tiergartenie było tak cicho, jakby Bóg przed kilkoma minutami właśnie umarł, a natura jeszcze nie mogła się otrząsnąć z pierwszej, niemej boleści. Tylko śnieg przekornie skrzypiał pod stopami. Wokół martwe okna eleganckich willi, wielkich hoteli, teatrów i sal koncertowych, giełd, banków, sklepów i domów publicznych. Myślałem o tym, że żyję. Wciągałem w płuca mroźne powietrze, a moje mądre serce nie zaprzestawało ruchu. Pomyślałem sobie, że ludzkie serca w tym wielkim mieście czy kraju — jak widzisz, przyjacielu — nie strajkują, podobnie jak płuca, nerki, śledziony i wątroby, nogi poruszają się, oczy patrzą i widzą: tylko ludzki umysł strajkuje, stąd ta awaria, z którą nikt nie potrafił sobie poradzić od czasów Sokratesa. Spekulanci, jestem o to spokojny, zarobią swój procent nawet na chwilowej ciemności, jaka zapanowała w ludzkich mózgach, zarobią choćby na długości świec wypalanych podczas przerwy w dostawach elektryczności. Później zacząłem marznąć i przyszło mi do głowy, że świat został wymyślony przez spekulanta, który zarabia na nim sto procent, ale to my musimy je zapłacić.

â 168 â


KO L E J K A P O D Z I E M N A

Ostatnia nocna kolejka podziemna wiezie mnie do podziemnego nocnego Berlina. Wypełniony ludźmi żółty wąż kolejowy wypełza spod ziemi, wspina się na wiadukt Gleisdreieck i przez kilka minut pędzi nad miastem we mgle. Patrzę i uświadamiam sobie z konsternacją, że lubię Berlin. Ten obraz widzę przez kilka chwil, podczas których kolejka podziemna sunie nad ziemią, w pobliżu centrum, gdzie węże szyn wokół dworca, hałas Friedrichstrasse i zwarte bloki strasznych czarnych kamienic, niewypowiedzianie ponury kwartał miasta pełen niemych oznak pracy, nędzy, niedostatku, robocizny — i to właśnie jest Berlin, ten prawdziwy, wielki, zapracowany, żywotny. Nie sposób odwrócić od niego oczu. Tłum wciąga, człowiek staje się jego częścią. Po chwili wtaczamy się znów pod ziemię. Alexanderplatz. Dwóch detektywów i dziennikarz. Ruszamy w dół źle oświetloną Landsberger Allee, obok kolosa gmachu komendy policji. Tu zaczyna się podziemny Berlin, którego zaułki obejrzymy dziś w nocy. Kwartał rozciągający się wokół Alexanderplatz to dzielnica ludzi bezimiennych. Ci, którzy mają dość powodów, by trzymać się możliwie najdalej od policji, zamieszkali tu, w sąsiedztwie wroga, jak fantastyczna kolonia; bezimienni tego ogromnego miasta w uparty, niewytłumaczalny sposób ciągną w pobliże niebezpieczeństwa. W stosunkach między przestępczymi dzielnicami wielkich miast a policją można zaobserwować wiele interesujących zjawisk psychologicznych. Wielkoâ 172 â


K A L E N DA R Z

PAŹDZIERNIK Pamiętam pewien październik, kiedy mieszkałem w niemieckim lesie, wśród dębów i dyrektorów, w hotelu, w którym wszystko było na elektryczność, kelnerzy w myśliwskich strojach odgadywali życzenia gości, a Liczyrzepa niczym staroświecki gospodarz każdego popołudnia wychodził z lasu, przystawał na słonecznej polanie naprzeciw wejścia do hotelu, pełnym troski spojrzeniem omiatał trawę i chmury, po czym poważny, ale trochę śmieszny, znikał w kierunku karmnika jeleni. Ten październik różnił się od wszystkich innych. Byłem młody i pełen pretensji. W hotelu już palono. Wieczorami z książką w ręce siadywałem w salonie przed kominkiem ubrany w smoking i buciki escarpine i czułem się jak lord Byron, zanim pojechał umrzeć za grecką wolność. Ja też byłem w tym okresie skłonny wyjechać i umrzeć dla jakiejś obcej sprawy, czyjejś niezrozumiałej wolności, wystarczyłoby zwykłe listowne wezwanie. Przeczuwałem, że wszystko się ze sobą łączy. Każdego ranka podchodziłem do okna w pokoju hotelowym z uczuciem, że mam w świecie jakąś rolę, którą muszę odegrać taktownie, bez zwracania na siebie uwagi, ale z nieubłaganą konsekwencją. Przeczuwałem, że muszę się spieszyć, ponieważ nie będę żył długo, ale ten odległy i dość niepewny termin szacowałem w każdym razie na cokolwiek ponad sto lat. Żyłem wśród ogromnych drzew, nieprawdopoâ 176 â


DOBRE NIEMIECKIE PORZĄDKI

Zapiszę kilka drobnych, dobrych rzeczy, które w Berlinie miło zaskakują cudzoziemca. Nigdzie nie potrafią tak doskonale, tak praktycznie opakować życia jak w Berlinie. Przynajmniej opakować. To wolno naśladować. Automat telefoniczny ma cztery różnej wielkości otwory na monetę, klient może tu wrzucić markę, pół marki, dziesięć fenigów lub dwie pięciofenigówki. Jeśli nie masz odpowiednich drobnych, nie musisz kupować w najbliższej trafice niepotrzebnej ci fifki do papierosów, nie musisz tracić czasu na rozmienienie pieniędzy: sam automat wyda ci resztę, a gdy z publicznego telefonu dzwonisz do innego miasta, płacisz monetami jednomarkowymi za połączenie, które natychmiast otrzymujesz. Niewielka to rzecz, ale przyjemna. Autobusy chodzą tu do godziny drugiej w nocy. To cudowne, nieprawdaż? Na ulicach Berlina psy zażywają prawdziwie rajskiej wolności. „Kaganiec” i „smycz” to tu nieznane pojęcia. Na Friedrichstrasse dobermany wałęsają się tak swobodnie, jak swego czasu u nas po Krwawym Polu*, póki — zapewne z powodu ważnych interesów wojska — nie przepędzono ich stamtąd. Niemcy lubią * Vérmezö — park w Budzie.

â 179 â


N I E M I E C K I K A R N AWA Ł

Jeśli przekraczasz granicę nocą, w ciemności, widzisz, że przed Dreznem zaczyna się oświetlenie, które ciągnie się do Berlina. Tak jaśnieją również Hamburg, Monachium i Zagłębie Ruhry. Niemiecki przemysł skwierczy nocą zielonymi, czerwonymi i niebieskimi neonami. Od Drezna po Lipsk za oknem pociągu przesuwa się nieprzerwane pasmo świateł, co przypomina noc w Wenecji. Z nieznanych wiosek krzyczą świetlne napisy, rakiety reklam posyłają w noc niezrozumiałe skróty literowe. Wszechobecne lampy męczą oczy pasażera, ponieważ nadpływają z mgły. Ale w tym gorączkowym oświetleniu jest coś odświętnego. To pierwsze wrażenie będzie ci towarzyszyć wszędzie, gdziekolwiek się znajdziesz w dzisiejszych Niemczech: słyszysz ciężki oddech wysiłku, wyrywającego się ze śmiertelnych objęć nędzy. Tu się pracuje. Nie przepracowują sześciu dni tygodniowo ani dwunastu godzin dziennie, a spośród sześćdziesięciu milionów sześć nie ma zatrudnienia, tylko żebrze i żyje z zapomogi. Ale to ogromne cielsko już łatwiej oddycha i jego puls też zaczyna się uspokajać. Nocą na dworcu w Berlinie dwóch mężczyzn w uniformach stoi przy wejściu i przygląda się przyjezdnym: jeden to członek Armii Zbawienia, drugi — młody chłopak z opaską nazistów. Pobrzękuje czerwoną, ozdobioną swastyką puszką na datki, pompuje podróżnych. â 182 â


M E S J A S Z W PA Ł A C U S P O RT U

Wieczorem, podczas obchodów ku czci Horsta Wessela*, Adolf Hitler przemawiał w berlińskim Sportpalast. Kto tego nie widział i nie słyszał, nie może zrozumieć w całej doniosłości niepokojącego stanu duszy powojennych Niemiec. Skutki sytuacji tworzonej przez Hitlera przerastają wszelkie doniesienia i wyobrażenia. Rzeczywistość oglądana oko w oko wygląda mniej więcej tak: Hitler rzadko przemawia w Berlinie, to miasto jest terenem poczynań Goebbelsa (który zresztą, jak większość wodzów, cierpi na ciężką paranoję, na przykład jest skłonny wyjechać na prowincję tylko pod tym warunkiem, że miejscowe kierownictwo partyjne z góry zapewni mu odpowiednio dużą publiczność i wystarczająco wysokie honorarium). W Sportpalast mieści się dwadzieścia pięć tysięcy widzów. Wstęp kosztuje markę. Biletów nie można dostać na wiele dni wcześniej. W dniu wiecu zwołanego na godzinę ósmą już o trzeciej rozpoczyna się w mieście wędrówka w kierunku ogromnej betonowej areny. Ze stacji kolejki podziemnej przy ulicy Bülowa przez kilka godzin wylewa się rzeka nazistów w mundurach i z rodzinami. Wejścia oficjalnie zostają otwarte dopiero o szó* Horst Wessel — niemiecki nazista zamordowany w 1930 r., autor tekstu pieśni (Horst-Wessel-Lied), która stała się hymnem partyjnym NSDAP. Propaganda Goebbelsa ogłosiła go męczennikiem narodowego socjalizmu.

â 184 â


WIEDEŃ

Jeszcze ciągle myślę o Wiedniu jako o jedynym mieście, w którym mógłbym żyć. Widzę ulice, słyszę wiedeński dialekt, pamiętam, jak się śmieje, ciągle mam w uszach tę melodię. Znam ponure kamienice z ciemnymi mieszkaniami, alkową i przedpokojem, w którym unoszą się kuchenne zapachy. I gdzieś ktoś stale gra na fortepianie, dziewczęta są sympatyczne i naturalne, a ich miłość nie zobowiązuje do niczego. Wszyscy plotkują, ale tak wytwornie i delikatnie, że oszczerstwo, typowe wiedeńskie oszczerstwo, właściwie nie boli. Mijają lata i nie wysiadam w Wiedniu, tylko z okna pociągu widzę jego dachy i wieże, trawnik Schönbrunnu i żółte pałace. Ale zawsze o nim myślę. Jak Graz jest miastem emerytowanych generałów, tak Wiedeń emerytowanych pisarzy i artystów. Kiedy człowiek już wszystko powiedział swojej ojczyźnie i wspólnocie ludzi, do której należy, wyjeżdżał po cichu do Wiednia, siadał w wychodzącym na ogród pokoju któregoś z piętrowych domków w Hietzing, przysłuchiwał się wiecznej grze na fortepianie i wspominał.

â 191 â


LETNI WIECZÓR

Pamiętasz? Pociąg ruszał z Dworca Południowego o dziewiątej wieczorem. Elegancki pociąg, z dwoma wagonami sypialnymi. Jechałeś nim zawsze w końcu czerwca, wieczór był już łagodny i w tej łagodnej aurze o zapachu węgla, dymu i róż długo rozmawiałeś z odprowadzającymi, ogarniętymi tą samą nostalgią co odjeżdżający. Pociąg ruszał, sympatyczny, starszy jowialny konduktor już przygotował ci kapcie, na stoliczku stawiał wodę mineralną i brał twój paszport oraz tajemniczy banknot dziesięciodinarowy, który z niewiadomych przyczyn trzeba było wpłacić na granicy z Jugosławią. Za każdym razem udawałeś się do wagonu restauracyjnego i zanim pociąg dojeżdżał do Fonyód, zdążyłeś już wypić małą buteleczkę cierpkiego czerwonego wina francuskiego. Tak zaczynała się zagranica, od tej małej buteleczki Margaux. Rano, przed Triestem, zaczynałeś się golić. Kiedy pociąg skręcał obok latarni morskiej, ukazywała się zatoka i morze. W Trieście zawsze wysiadałeś z powodu Beppo. Beppo był kelnerem w niewielkiej restauracji za portem handlowym, gdzie można było dostać najlepsze ryby. A sałatę przyprawiali oliwą, cukrem, musztardą i czerwonym winem tak, że smakowała jak nigdzie indziej. Beppo każdego roku wydawał się tak przejęty jak zakochani po długim niewidzeniu. I przynosił scampi, całe wiaderko. Po południu jechałeś dalej. Te pierwsze letnie wieczory we Włoszech, krajobrazy pełne oblanych światłem księżyca, srebrzyście błyszczących gajów oliwnych! Wieczorâ 194 â


N I E P O KO J Ą CA W I E L O Z N AC Z N O Ś Ć

Teresa Worowska

W 1949 roku przebywający na emigracji we Włoszech Sándor Márai zapisał w Dzienniku: „Istnieją trzy drogi życia: Odyseusza, Jezusa i Fausta. Reszta to podatnicy”. Los wyznaczył mu niewątpliwie tę pierwszą. Podróże odbywał przez całe życie — i z konieczności, i wiedziony ciekawością, pragnieniem po zna nia świa ta i opowie dze nia o nim. Pod czas pierwszej emigracji (kiedy jako dziewiętnastoletni młodzieniec został wysłany do Niemiec przez rodzinę obawiającą się, że dziennikarskie zaangażowanie najstarszego syna w okresie Republiki Rad może nań ściągnąć represje), zaczął studiować w Lipsku dziennikarstwo, ale do studiów nieszczególnie się przykładał. Za to podczas podróży po tym kraju prędko zaczął się czuć jak „specjalny wysłannik” którejś z gazet: „Dziennikarstwo wyobrażałem sobie tak: człowiek obraca się w świecie i obserwuje to coś całkowicie bezkształtnego, bezsensownego i nieskończonego, co pojawia się w codziennych wiadomościach prasowych; obserwuje — życie. Zadanie to pociągało mnie i ekscytowało”. Wkrótce zaczął wysyłać gazetom, głównie węgierskim, korespondencje, między innymi pierwsze teksty poświęcone wrażeniom z podróży; w tych latach drukował również w prasie niemieckiej. „Początkowo nie dostrzegałem na horyzoncie żadnych trudności. Świat, jak wszystko na to wskazywało, pełen był niezwykle ciekawego «materiału»; naâ 198 â


Teresa Worowska NIE PO KO JĄCA WIE LO ZNACZ NOŚĆ

prawdę wystarczyło to tylko opisać, sprostać temu wyzwaniu, tak mi się wówczas wydawało” — wspominał w Wyznaniach patrycjusza. Już w tych wczesnych pismach widzimy cechy charakterystycznego, máraiowskiego sposobu relacjonowania wrażeń: to ujęta w żurnalistycznych ramach beletrystyka. Autor nie ogranicza się do opisu zjawisk, osób, wydarzeń, lecz zawsze sygnalizuje znaczenie tego, co się za nimi kryje, opatrując relację nierzadko ironicznym komentarzem czy refleksją. Przedstawiając sprzeczności między pozorem a istotą, stara się ukazać niepokojącą wieloznaczność świata, który pragnęlibyśmy widzieć uporządkowanym. Zakończywszy lekturę, czytelnik pozostaje z przekonaniem, że niczego właściwie nie sposób poznać do końca. Géza Ottlik, autor znakomitej Szkoły na granicy, naszkicował w kilku zdaniach portret Máraiego z tamtych lat: „Widziałem w nim typ młodego dziennikarza odnoszącego się z entuzjazmem i nabożnym szacunkiem do sfery duchowej, który przyjemnie podekscytowany krąży po ożywionej i wielobarwnej Europie lat dwudziestych i przygotowuje się do kariery pisarskiej. Nie awanturnik, tylko wytworny podróżny, nie obywatel, tylko artysta...”. Márai rzeczywiście krążył po Europie, która była i pozostała dla niego zawsze najważniejsza. Wielokrotnie powracał do Włoch, które przyciągały go i ciekawiły może najbardziej ze wszystkich krajów kontynentu, tak bardzo, że później, podczas drugiej emigracji, dwukrotnie wybrał je na miejsce osiedlenia i spędził tam bodaj najszczęśliwsze lata. Wszędzie obserwował skutki pierwszej wojny światowej, która nie tylko poprzesuwała granice, ale odmieniła też mentalność społeczeństw i niekorzystnie wpłynęła na ich sposób życia. Europa utraciła świadomość własnego powołania, Márai widział to coraz wyraźniej, choć w tych latach wierzył jeszcze, że chaos, jaki uwidaczniał się w myśleniu i ideach, można zrównoważyć poprzez metodyczne używanie zdrowego rozsądku i logiki. Francji, w której przebywał w połowie lat dwudziestych i która również bardzo go pociągała, poświęcił wiele szkiców, â 199 â


W PODRÓŻY

utrwalając w nich najrozmaitsze zdarzenia życia codziennego. Zanotował, że wprawdzie stosunkowo prędko otrząsnęła się z wojennych wspomnień, ale — podobnie jak inne kraje kontynentu — i ona zaczęła się poddawać nowemu, amerykańskiemu stylowi życia, porzucając tradycyjne wartości i akceptując bez większych wahań skutki zachodzących w społeczeństwie zmian. Kryzys epoki Márai analizował przede wszystkim jako upadek cywilizacji opartej na idei mieszczańskiej, obywatelskiej: „Wszystko — krajobrazy, przedmioty, ludzi — oglądałem tak, jakbym miał być świadkiem, jakbym widział je po raz pierwszy, lecz może też ostatni, i jakbym miał potomnym opowiedzieć o tym, co widziałem. Słowami nie umiałem tego wyrazić. Na moich oczach rozpadała się na części cywilizacja czy coś, co zwykliśmy nazywać tym słowem, mosty, lampy łukowe, malowidła, systemy pieniężne i wersety wierszy; nie znikała bynajmniej, tylko przekształcała się, ale działo się to w tak porażającym tempie, jakby zmieniło się nagle nad ziemskim globem ciśnienie atmosferyczne, do którego przywykliśmy i w którym dotąd żyliśmy. Jak pilot, który wznosi się na wielkie wysokości i spostrzega, że ustami, nosem i uszami płynie mu krew, tak w panice i ja doświadczyłem dziwnego krwawienia zjawisk. Wiem, że się bałem. Coś niewypowiedzianie ważnego i cennego zanikało właśnie wokół mnie. Bałem się, jak młode zwierzę boi się trzęsienia ziemi. Nie czytałem jeszcze wtedy Spenglera i nie kolekcjonowałem «teorii». Miałem pilne zadanie, chciałem jeszcze coś zobaczyć w «oryginalnym stanie», zanim nastąpi przerażająca, niewiadoma zmiana. Ruszyłem w podróż” — napisze po latach w Wyznaniach patrycjusza. W 1925 roku odwiedził kraje Bliskiego Wschodu — Egipt, Palestynę, Liban, Syrię, a także Turcję i Grecję. „Kraina, przez którą przejeżdżałem, zachowała ślady ludzi i bogów, którzy znikli — pisał w 1937 roku w przedmowie do drugiego wydania zbioru reportaży z tej wędrówki. — Podróżowałem pełen wielkich oczekiwań, jakbym wychodził naprzeciw sojuszowi żywych i umarłych, wiedząc, że wszędzie przyjmą mnie z ufnością, ponieważ jestem wrażliwy na wszystko, co ludzkie i boskie...”. Odkrywając dla siebie nieznany dotąd świat, pragnął â 200 â


Teresa Worowska NIE PO KO JĄCA WIE LO ZNACZ NOŚĆ

nie tylko zaspokoić wieczną ciekawość, lecz poszukiwał również na Wschodzie odpowiedzi na pytanie, czy zmieniająca się Europa może skorzystać ze starożytnych doświadczeń, konfrontując ze światem dawnych tradycji najrozmaitsze opcje wytyczające kierunek jej rozwoju. W drogę zabrał ze sobą Fausta (nawiasem mówiąc, czytana wielokrotnie Podróż włoska Goethego była dla Máraiego niedościgłym wzorem gatunku). Opuszczał Europę ograbioną duchowo, zagrożoną nową wojną, dręczoną wątpliwościami i niepokojem rodzącymi się wskutek utraty ideałów, przyspieszenia rytmu życia i braku perspektyw. Wyruszał wczesną wiosną statkiem wiozącym do Syrii żołnierzy francuskich, których znów spotkał między Bejrutem a Damaszkiem. Miał nadzieję, że z Europy „wraca do domu”, więc obcy mu byli pasażerowie w typie „nowoczesnych ludzi interesu” i „nerwowych spekulantów” reprezentujących świat „telefonu, kolei, kursów walut i samochodów”. Uwagę jego przykuwali raczej modlący się Żydzi: „Stoją na środku pokładu, wśród obcych ludzi, przekornie, wyniośle, w zapamiętaniu, poza kręgiem obcych ras [...]. Są sami na świecie”. Po powrocie Márai opublikował wznawiany później tom reportaży z podróży, któremu nadał tytuł Śladami bogów. Wyłania się z nich obraz codzienności zwiedzanych krajów wzbogacony refleksją nad ich przeszłością; autor wyławia cechy umysłowości arabskiej z nurtu rozmaitych wydarzeń, które relacjonuje z humorem, ale i z szacunkiem. Nie stara się formułować wniosków, po prostu obserwuje i zastanawia się nad różnicami w mentalności, opowiadając o nich ze szczyptą ironii, ale też i stałą gotowością do autentycznego przeżycia tego, co zostawiły tu dzieje. Ukazuje, w jaki sposób podróżowanie skłania do rachunku sumienia, zastanowienia się nad własnym kontekstem moralnym, jak trudno przybyszowi nie oceniać widzianych zjawisk według norm własnej, obcej tu kultury, jak przebiega jawny czy niedostrzegalny konflikt między oboma tymi porządkami wartości. Szukając śladów niezepsutego, nietkniętego przez obce wpływy Wschodu, co rusz doświadcza, że kraje te już opanowały â 201 â


W PODRÓŻY

biurokratyczna machina i kapitał europejski: „Żołnierz z bagnetem jest pierwszym i ostatnim człowiekiem, z jakim podróżny spotyka się w Afryce. A między tymi spotkaniami jest Wschód: miliony ludzi czarnych i kolorowych, pstre, pół dzikie, pół nowoczesne miasta i nędzne wsie z lepiankami, ogromne bogactwo i niewyobrażalna nędza, religie i szaleństwo, okrucieństwo i fanatyzm, sześćdziesiąt pięć procent trachomy, poza tym choroby weneryczne i dżuma, sułtanowie i niewolnicy, samochody Forda i zwróceni w stronę Mekki, klęczący i modlący się ludzie na przystankach tramwajowych, harem i whisky, dniówka za pół piastra i pięciu efendich, do których należy cała ziemia Egiptu, wykrzywione w strasznym uśmiechu, zimne, martwe bożki i angielscy inżynierowie, którzy wznoszą zapory na Nilu, doprowadzają prąd do grobowców faraonów i budują kolej przez pustynię, przez którą niegdyś Żydzi, porzuciwszy egipskie garnki z mięsem, wędrowali w stronę ubogiej Ziemi Obiecanej; już nic nie pozostało nietknięte...”. Márai zauważa, że zepsuta do gruntu kultura Zachodu utraciła autorytet, a wraz z nim i szansę, by zapuścić korzeń w tym płodnym gruncie i zaczerpnąć z niego nowych sił, za to tradycje Bliskiego Wschodu skutecznie opierają się brutalnej ingerencji i sięgają jedynie po sztafaż materialny zachodniej cywilizacji; zdobycie niezbędnych środków, na przykład nowoczesnej broni, by odzyskać utracone, prastare prawa do tych ziem, wydaje się więc tylko kwestią czasu. Bogactwo wrażeń tej dłuższej podróży znajduje swoje odbicie w stylistyce szkiców: odnajdujemy w niej ślady młodzieńczej fascynacji ekspresjonizmem, kolory, dźwięki, wydarzenia kłębią się pod piórem Máraiego z trudną do ogarnięcia obfitością, w rozbudowanych zdaniach, spiętrzonych wyliczeniach pulsuje chaos bliskowschodniego życia. Jednocześnie nietrudno wyłowić charakterystyczne dla późniejszego stylu autora liczne powtórzenia, zderzenia tonu wysokiego z niskim w obrębie jednego zdania, co ukazuje nagle głębsze warstwy rzeczy pozornie powszednich. Ale styl autora zawsze pozostaje wykwintny. W latach trzydziestych Márai znów odbył wiele podróży po Europie, zatrzymał się też na pewien czas w Anglii. Koresponâ 202 â


Teresa Worowska NIE PO KO JĄCA WIE LO ZNACZ NOŚĆ

dencje z tego okresu ukazują, jak wielkie możliwości znalazł w gatunku szkicu podróżnego i jak interesująco go rozwinął. Niektóre teksty i dziś sprawiają wrażenie majstersztyku. Jednym z nich jest niewątpliwie opis wiecu i mowy Hitlera w berlińskim Sportpalast. Gdziekolwiek był, notował wszystko, co uznał za godne uwagi: „Cokolwiek się dzieje, jest jednakowo ważne i ciekawe, całościowe i równoczesne, warte publikacji”. Tym razem miał również osobiste powody, by tam pójść, wydarzenia w Niemczech obserwował bowiem zawsze ze wzmożoną uwagą, a kwestię żydowską — ze względu na żonę Lolę — szczególnie. Na wiecu przydzielono mu dla bezpieczeństwa funkcjonariusza NSDAP, „zwyczajnego nazistę”, jak pisze, który w cywilu był szynkarzem w piwiarni przy Olivaer Platz. Następnego dnia Márai odwiedził go i wypytywał o przyczyny, dla których dołączył do nazistów. Wygłoszona z dumą obszerna odpowiedź ukazuje cały wielki system obowiązkowej wzajemnej pomocy materialnej i naturalnie związanego z nią uzależnienia. Ale po tej chełpliwej przemowie następuje nieoczekiwane zakończenie: „Proszę pana — dodał nagle załamującym się głosem — z Niemcami nie można inaczej. Nasz naród jest podzielony. Ja to obserwuję w tej piwiarni. Na przykład siedzi tu towarzysz broni ze znaczkiem swastyki w klapie, wchodzi inny Niemiec ze znaczkiem sierpa i młota albo ze znaczkiem socjaldemokratów i ci sami ludzie, którzy byli przed chwilą zupełnie normalni, na widok tych znaczków natychmiast skaczą sobie do gardła. A przecież obaj są Niemcami. Tak nie może być. My potrzebujemy silnej ręki, która karze, kiedy trzeba. — Słowem, bata — powiedziałem. — Tak jest, bata — odpowiedział i twarz mu się rozjaśniła. — Żeby w tym kraju wszyscy byli prawdziwymi Niemcami”. Lata wojny położyły kres pasji zwiedzania i relacjonowania świata. W 1941 roku Márai pisze epitafium dla tej formy życia, której był wierny przez dziesięciolecia. I do której — znów i z konieczności, i z namiętności — prędko po wojnie powrócił. Wojaże po Europie i Ameryce w latach drugiej emigracji poznajemy zarówno dzięki książkom (Porwanie Europy), â 203 â


W PODRÓŻY

jak i licznym, rozsianym w Dzienniku zapiskom. Dopiero starość i samotność położyły im kres: „Podróżowanie było właściwie moją jedyną prawdziwą pasją. Ale ostatnio łatwiej znieść abstynencję wyjazdową, bowiem podróże w takim sensie, w jakim odbywałem je w ciągu mego długiego życia — jako zmysłowe poznawanie — zanikły. Nie ma już «podróżowania» w odyseuszowym sensie tego słowa. Pozostała jedynie zmiana miejsca” — zapisuje latem 1984 roku. O szczególnej wiarygodności szkiców podróżnych Máraiego decyduje nie tyle realność opisu, ile przede wszystkim wyjątkowa wrażliwość obserwatora połączona ze znajomością klasycznej kultury i rzadką intuicją. To dzięki nim dostrzega w swojej epoce niepokojące sygnały zapowiadające nadejście zmian na skalę historyczną. Umieszczone pod pisarskim mikroskopem drgnienia materii, okruchy codzienności ożywają, ukazując czytelnikowi oblicza świata, który znikł na zawsze.


SPIS RZECZY

Krajobrazy / 5 Eger / 6 Migawki / 7 Korespondent paryski / 11 Kuchnia francuska / 15 Ulica schodzi na psy / 20 Zakochany Paryż / 23 List z Paryża / 27 Lido / 32 Métèque wyjeżdża / 36 Nicea / 40 Wycieczka do Monako / 41 Paryskie niedziele / 44 Wspomnienie z Bretanii / 45 Dziennik z Południa / 46 Zaczarowane miasto / 49 Żydzi u siebie w domu / 55 Łodzianka / 60 Przed bramą Wschodu / 64 Twarz dziecka / 72 Podróż statkiem po Morzu Śródziemnym / 74 Album / 89 Coś na drogę / 92 Weekend / 96 Wenecja / 99 Wenecja znów / 100


Przesiadka w Wenecji / 101 Gondola / 106 Il Santo / 109 Spotkanie po latach / 113 Florencja / 118 Rzym / 123 „To let” / 124 Whitechapel / 129 Bóg i człowiek / 133 Przed sezonem / 138 Obiad u Lyonsa / 143 Statek / 149 W Tyrolu po sezonie / 152 Wspomnienia ze Szwajcarii. Z dawnego dziennika / 155 Jezioro Bodeńskie / 161 Jazz / 165 Strajk / 168 Kolejka podziemna / 172 Kalendarz / 176 Dobre niemieckie porządki / 179 Niemiecki karnawał / 182 Mesjasz w Pałacu Sportu / 184 Wiedeń / 191 Widokówki / 192 Kwietniowa podróż / 193 Letni wieczór / 194 TE RE SA WO ROW SKA

Niepokojąca wieloznaczność / 198



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.