Barbara Toruńczyk, Żywe cienie

Page 1


Barbara Toruńczyk

Moim bratankom Emilce & Mikołajowi, Saji & Kubie, Szymkowi & Helence


BARBARA TORUナイZYK

ナサywe cienie

Zeszyty Literackie


„Zapis” i gen wolności*

I. Gutenberg schodzi do podziemia Padło pytanie, dlaczego podjęłam w latach 70. niezależną działalność wydawniczą. Opowiem o tym. Podobnie jak wielu innych nie obrałam jej sobie, tak się po prostu stało. Kiedy jeszcze przed Marcem ’68 — studiowałam socjologię na Uniwersytecie Warszawskim — na zajęciach zadano nam pytanie: Kim będziemy za dziesięć lat? — ogarnęło mnie przerażenie. Panował wtedy wzór małej stabilizacji, ułożonych dróg kariery; życie było wytyczone. Było zupełnie oczywiste — i tak na przykład odpowiedział Jakub Karpiński, wówczas już asystent — że przed nami najpierw jest praca magisterska, potem doktorat, potem habilitacja (jeszcze nie było wtedy docentów „marcowych”), na końcu katedra; i to jest nasza droga życiowa, innej nie ma. Droga naukowa była wtedy jedyna, jeśli się chciało robić coś zgodnie z zainteresowaniami, zachowując przy tym pewną swobodę, i to tylko w zakresie intelektualnym. Wiedziało się, że cała reszta możliwości jest mocno ograniczona, również to, co na ogół młodzi ludzie sobie planują, to znaczy założenie rodziny, mieszkanie, niezłe zarobki i tak dalej. Tymczasem my należeliśmy do pokolenia, które wyłoniło z siebie hippisów i kontestatorów wszelkiej maści ideowej. Więc ta malująca się przed nami perspektywa tzw. małej stabilizacji do tego stopnia nas mierziła, że wybraliśmy sobie inny model kariery. Większy zakres wolności dla siebie był najłatwiejszy do wywalczenia w warunkach konspiracyjnych, półkonspiracyjnych lub w pracy intelektualnej, *

Na książkę składają się szkice powstałe w różnym czasie, drukowane, wygłaszane, niepublikowane, co objaśnia dokładniej Nota o tekstach, zob. s. 207.

5


Równy dukt pisma i siła odmowy. O Zbigniewie Herbercie (1924–1998)

„To wcale nie wymagało wielkiego charakteru / nasza odmowa niezgoda i upór / mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi / lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku”. Wszyscy znamy te słowa. Są zwrócone do Izydory Dąmbskiej (tom Raport z oblężonego Miasta). Gdyby zliczyć ludzi, którzy je przywoływali tak, jakby były one wypowiedziane do nich i za nich, mogłoby się zdawać, że Polska jest krajem doborowego smaku. Wystarczy rozejrzeć się wokół siebie, by upewnić się, że tak nie jest. Niemniej to stwierdzenie pozostaje prawdziwe. Osobą, która miała szczególne prawo, aby je wypowiedzieć, jest jego autor: Zbigniew Herbert. Reprezentował — w swoim życiu i w swojej twórczości — wyjątkowo ścisły splot zmysłu moralnego i daru słowa. W jego „smaku”, jak sam pisał, były „włókna duszy i chrząstki sumienia”. Żyjemy w czasach, którym właściwe jest osłabienie głosu literatury. Francja, Włochy, Niemcy po raz pierwszy od wieków nie mają wielkich pisarzy. Na tym tle Polska może się poczuć uprzywilejowana. Również i pod innym względem. Biografie ludzi żyjących w XX wieku bywały różne. Życie Zbigniewa Herberta przypadło na lata wydarzeń tragicznych, raptownych, nieprzewidzianych. Jako 15-letni chłopiec doświadczył, jak powiadał, dwóch katastrof: klęski Polski w 1939 z rąk Niemców i wejścia Rosjan do Lwowa. W 1941 roku pojawili się tam Niemcy. Obraz, który miał mu odtąd towarzyszyć, to „pagórek szubienic / na murze gęste bluszcze egzekucji” (Postój). Nie próbował się od niego uwolnić, albowiem, jak mówił jeszcze w tomie ostatnim, Epilogu burzy (Wyd. Dolnośląskie, 1998), 33


Bez tytułu albo zapiski redaktora

Ofiarowując mi album Vermeera, Zbigniew Herbert wyrysował bukiet kwiatów i napisał: „Idealnej lecz niestety idealistycznej redaktorce...”. Poza tym czułym żartem nie mam specjalnego tytułu do tego, żeby dzielić się wspomnieniami o Herbercie. Będą to zatem spostrzeżenia redaktora. Zbigniewowi Herbertowi poświęciliśmy 68. numer „Zeszytów Literackich”. Ukazał się on ponad rok po śmierci poety. Poczucie obowiązku zrobienia takiego zeszytu miałam od razu. To zresztą jest smutna tradycja naszego pisma. Po śmierci Konstantego A. Jeleńskiego opracowaliśmy numer w hołdzie dla tego naszego wielkiego przyjaciela i współpracownika; potem przyszła kolej na zeszyty dla Józefa Czapskiego, Josifa Brodskiego, Krzysztofa Junga. Praca nad taką publikacją wymaga czasu. Potrzebny jest dystans, uzyskanie nowego spojrzenia. Trzeba zebrać nieznane dokumenty, listy, fotografie. Dotrzeć do ineditów. Katarzyna Herbertowa, wdowa po poecie, krucha i czuła, okazała tu wielką siłę i determinację. Jej oddanie dla Herberta widzieliśmy podczas jego choroby. Po śmierci Herberta objawiło się ono w niezwykle świadomym i odpowiedzialnym stosunku do jego dzieła. Szybko doprowadziła do otwarcia archiwum. To wymaga hartu i odporności. A także pewnych zaplanowanych, długotrwałych czynności, konsekwencji, zdecydowania. Towarzyszyła mu przez ponad 30 lat. Herbert nie wystawiał tajników pisarstwa na światło dzienne. Katarzyna Herbertowa wie najwięcej, zarówno jeśli chodzi o przebieg życia, jak i twórczość. Kiedy przystępowaliśmy do pracy nad numerem poświę40


O Jerzym Turowiczu osobiście

Jerzy Turowicz zmarł 27 I 1999. W kalendarium, które redaktorzy „Tygodnika Powszechnego” zdołali opracować tuż po jego śmierci, czytamy: „Wiosną 1994 Turowicz rozpoczyna współpracę z «Zeszytami Literackimi», gdzie w rubryce Zobaczone, przeczytane rekomenduje m.in. Lisbon Story Wendersa i Tajemniczy ogród Agnieszki Holland, Nieszpory ludźmierskie Pawluśkiewicza, książki Oza, Michnika, Tischnera i Żakowskiego (Między panem a plebanem), Joanny Olczak-Ronikier (Piwnica pod Baranami) i Stasysa Eidrigeviciusa («Właśnie ukazała się książeczka tego litewskiego artysty pt. Erotyki...»)”. Był nestorem polskiego niezależnego dziennikarstwa, wielkim redaktorem, uznanym autorytetem moralnym, trwałym punktem odniesienia na krajowej mapie politycznej. Kiedy rozpoczynał z nami współpracę, miał lat 81. W tym czasie został kawalerem Orderu Orła Białego, zaraz potem otrzymał Wielki Krzyż Orderu Zasługi RFN. Uczestniczył w rozmowach w Castel Gandolfo toczących się z udziałem Papieża. Nadal żył pełnią życia, jak zawsze w nurcie szybko dziejących się wydarzeń: Umiera Tadeusz Żychiewicz. Tadeusz Mazowiecki kończy swoją misję w Komisji Praw Człowieka ONZ. Śmierć najwierniejszego przyjaciela „TP” Mieczysława Pszona. Przyznawany z inicjatywy Jerzego Turowicza Medal św. Jerzego przypadł Janinie Ochojskiej i Jackowi Kuroniowi. Aleksander Kwaśniewski zostaje prezydentem RP. „Sprawa Oleksego”. Śmierć Krzysztofa Kieślowskiego. Artur Międzyrzecki wręcza mu Nagrodę Specjalną polskie go PEN Clu bu. 80-le cie ks. Bardec kie go, 85-le cie Miłosza, 40-lecie Piwnicy pod Baranami. 90-lecie Jerzego Giedroycia. Szymborska dostaje Nagrodę Nobla. Umierają: Czesław Zgorzelski, Wiktor Woroszylski, Artur Międzyrzecki. Ogłoszenie 53


Jan Lebenstein (1930–1999)

Jan Lebenstein należał do najczystszych ludzi, jakich znałam. Najczystszych moralnie. Był malarzem. O takich jak on mówiono: artiste maudit. Artysta przeklęty. Zawsze samotny, idący pod prąd, był czułą kliszą — wydarzeń, ludzi, scen, krajobrazów. Wierny swojej pamięci. W polityce o takich ludziach mówi się: niezłomni. Jan Lebenstein był w sztuce i w polityce księciem niezłomnym, wiernym swojej wizji. Pochodził z Brześcia Litewskiego. Urodzony w 1930 roku, żył pamięcią wojny. Nigdy nie pogodził się z komunizmem. Również jako malarz zawsze był samotny. Wolał przyjaźnić się z pisarzami niż z malarzami. W Polsce był to Miron Białoszewski. Kiedy opuścił kraj jako laureat Grand Prix de la Ville de Paris na I Biennale Młodych w roku 1959, już na emigracji w Paryżu związał się przyjaźnią z ludźmi niezłomnej postawy i ostrej świadomości kulturalnej: Konstantym Jeleńskim, Józefem Czapskim, Gu stawem Her lin giem -Gru dziń skim, Alek san drem Watem, Czesławem Miłoszem. Był to krąg „Kultury” paryskiej. Potem doszli młodsi — ludzie opozycji w kraju, ludzie KOR, którym patronował. Pamiętam, jak przysyłał projekty okładek do książek wydawanych w NOW-ej: Orwella, Barańczaka, a także swoje prace na aukcję KOR. Kiedy tuż po ogłoszeniu stanu wojennego zakładałam w Paryżu „Zeszyty Literackie”, również i ja zaznałam jego przyjaźni i wsparcia (pismo nosi jego winietę). Czas po 1989 roku był dla Jana Lebensteina czasem trudnym. Był artystą, który nie chciał się powtarzać. Szukał wciąż nowych dróg. Wprawdzie wystawiał w Warszawie, Wrocławiu, Krakowie, Lublinie, Zamościu, Poznaniu, jednak bolesne było dla niego, że w wolnej Polsce nie doczekał się należnego uzna62


Proroctwo Jerzego Giedroycia

Jerzego Giedroycia poznałam jako studentka. Byłam wtedy pierwszy raz na Zachodzie. Jacek Kuroń i Karol Modzelewski, których jeszcze nie znałam, siedzieli w więzieniu. Też pierwszy raz. W podszewce płaszcza wywiozłam ich fotografie. Chciałam wstrząsnąć sumieniem wolnego świata. Nie wiedziałam jak. Przedtem pośredniczyłam w wysłaniu do Paryża zakazanego w Polsce pod karą więzienia ich Listu Otwartego. Był adresowany do Komitetu Uczelnianego PZPR i oburzało mnie, że można się do tego stopnia wtrącać w czyjąś korespondencję. Potem mówiono o nas „pokolenie 1968”. Rozumiemy się do dzisiaj, ale nie we wszystkim. Wtedy łączyła nas pasja polityczna, radykalizm, rewolucja obyczajowa. Nienawidziliśmy drobnomieszczańskich tabu, uprawialiśmy wolną miłość i autostop. Jakiekolwiek więzy, małżeńskie czy organizacyjne, wydawały się nam pułapką. Nie myśleliśmy o karierze, stabilizacji ani pieniądzach. Cechował nas snobizm: lubiliśmy być à jour z najnowszymi publikacjami literatury pięknej, historii współczesnej, socjologii, antropologii w wydaniu zachodnim i filozofii w ujęciu Leszka Kołakowskiego. Wierzyliśmy w miłość, przyjaźń, autentyczność. Dojrzewał w nas głód wolności. Jak się zrodził i skąd wziął, to historia długa i dzisiaj niepojęta. Odezwał się z tą samą siłą na Zachodzie i na Wschodzie, nad Sekwaną i nad Wisłą. Ale tylko ci nad Wisłą urodzili się za żelazną kurtyną w systemie politycznym zwanym socjalizmem. W Dzielnicy Łacińskiej poczułam się swojsko: wyczułam wiszący w powietrzu nastrój rewolty. Zwierzyłam się z tego Jerzemu Giedroyciowi. Nie był tym zaskoczony; raczej podekscytowany. Tego księcia i najwytworniejszego mężczyznę, z jakim się kiedykolwiek zetknęłam, nie dziwiły długie włosy hippisów. Kiedy 64


Jerzy Giedroyc

W październiku 2006 roku obejrzałam w Domu Spotkań z Historią w Warszawie film Redaktor w reżyserii Ignacego Szczepańskiego o redakcji w Maisons-Laffitte. Został zrobiony w roku 1994. Zarówno wypowiadająca się w tym filmie Zofia Hertz, jak i Jerzy Giedroyc, postarzali, zmienieni przez upływ czasu, mówili niemal takimi samymi zwrotami o tych samych odsłonach ich życia i pracy jak w roku 1981, kiedy tak przyjaźnie rozmawiali ze mną. Niemniej w roku 1981 niektóre wydarzenia z przeszłości pamiętali lepiej, rozmowa trwała dłużej, czuli się swobodnie. Opracowując wywiad w roku 1981, starałam się zachować ich sformułowania, sposób mówienia, zwroty charakterystyczne. Czytając Rozmowy w Maisons-Laffitte na nowo, po latach, widzę ich twarze, sylwetki, słyszę timbre ich głosu. Rozpoznaję ich poczucie humoru, zahamowanie Redaktora, jego oddech, werwę Zosi Hertz. Kostyczne uwagi Redaktora, osłaniające jego zażenowanie i serdeczną troskę — o co właściwie? O Polskę? Przyszłość? Rozmówcę? Instytut Literacki? Każdy, kto się z nim zetknął, czuł się ośrodkiem zainteresowania i uprzejmości. I każdy, rozmawiając z nim, musiał się liczyć z tym, że stając się przedmiotem jego uwagi, staje się zarazem obiektem surowego osądu. Jego skrótowe, szybką, splątaną kreską szkicowane portrety ludzi wydają się groteskowe. Przypominają mi sylwetki Hogartha, a jeszcze bardziej — Józia Czapskiego. Zdradzają doskonałą znajomość charakterów oraz, w przeciwieństwie do postaci Czapskiego — jakby wychwyconych z nicości i na sekundę rozświetlonych uśmiechem malarza, widza, a może jeszcze bardziej bezosobistego obserwatora — całkowite uwolnienie się od sentymentów i uczuciowych więzi. 69


Paweł Hertz (1918–2001)

Spotykamy się dzisiaj, żeby upamiętnić Pawła Hertza. Mija rok od jego śmierci. Wyrażam satysfakcję, że to spotkanie odbywa się w siedzibie Polskiego PEN Clubu, w sali pamiętnej dla dziejów polskiej literatury. Paweł Hertz był poetą, eseistą, edytorem, tłumaczem. Był też człowiekiem głęboko przeżywającym sprawy Polski. Postronnym wydawać się mogło, że swój los osobisty — bieg życia i jego kształt — rozpatrywał przez pryzmat polskiej literatury, polskiej historii, polskiej polityki. Był człowiekiem spragnionym ładu, zakorzenienia i sensu, zarówno gdy chodziło o własny los, jak i o los wspólnoty, z którą się związał. Można powiedzieć — żartobliwie, oczywiście — że idąc za głosem tej tęsknoty, Paweł Hertz przejawiał talenty wielkiego stratega. Był dalekowzrocznym i czujnym taktykiem, zarówno gdy chodziło o sposób widzenia i układania spraw prywatnych, jak i własnej pracy twórczej, planów wydawniczych czy też losu Polski. Te sprawy zawsze rozpatrywał łącznie. Często mówiono o jego przekorze. Sam lubił podkreślać swoją odrębność i „inność”. Patrzę się inaczej to zapożyczony od Wyspiańskiego tytuł jego późnej książki, który tę cechę usposobienia Pawła Hertza uwypukla. Sądzę, że ta potrzeba dyskusji, swoista przekora, właściwe mu za życia, z czasem ulegną zatarciu. Bo też nie one stanowią o wielkości jego dokonań. Na ogromne dzieło jego życia złożyły się przede wszystkim pasja i szacunek dla polskiej literatury. Wyrażam przekonanie, że wraz z upływem czasu będziemy potrafili pełniej ocenić to wielkie dzieło — owoc talentu, pracowitości, erudycji i przemyślanej strategii życiowej kogoś, komu przyszło tworzyć w państwie 74


Jan Kott (1914–2001). Lustra pamięci

Ostatnie lata nie były dla niego łaskawe. Zdradziło go ciało, osaczyła starość i samotność. Był wobec ich pułapek bezbronny. Sześć lat temu wybierał się za ocean obejrzeć najnowsze spektakle Bergmana, Strehlera, Ronconiego. Lekarze wzbronili mu podróży. Teatr stał się niedosiężny. Również scenę wielkiej historii przesłoniły mgły oceanu. Ostatni cios to była śmierć żony — L., jak ją nazywał w listach i autobiografii; Pani Lidii — jak mówiliśmy o niej my, jego przyjaciele; Lidii Kottowej ze Steinhausów — jak można było przeczytać w nekrologach. Zmarła 14 VIII 2000. Przeżyli razem ponad sześćdziesiąt lat. Jeszcze rozsypał jej prochy nad Pacyfikiem, ze statku, tak jak sobie życzyła. Przedtem, 23 IX 1997, zmarła w Polsce jego siostra Aniela. Całe życie potrafił, jak jaszczurka, zrzucać starą skórę. Otrząsał się z porażek i nieszczęść. Tym razem także usiłował. Urzekła go młodziutka kotka Pinia. Spała z nim („ostatnia dziewczyna w moim łóżku”, wygryzmolił ledwo czytelnym pismem w listopadzie 2000 roku na odwrocie ich wspólnej fotografii), a jeśli odchodziła, to powracała rankiem i „całowała na dzień dobry”. Nie mógł już chodzić o własnych siłach; przemieszczał się podtrzymywany przez pielęgniarki i starał się znaleźć w tym pewien urok. Jego żywotność była jedyna i właściwie powinna czerpać miano od jego nazwiska, tyleż kocia co Kotcia. Do końca chciał dać przystęp pokusom życia lub przynajmniej sprawić na innych takie wrażenie. Ale odradzał się w tych trudnych latach starości tylko wtedy, kiedy pisał. I pisał do końca. Szkice, 76


Jan Nowak-Jeziorański, czyli wysłannik zapomnianej tradycji

I. Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, w drugiej połowie ubiegłego wieku, na całej połaci Europy paszport był rodzajem cudu. Nie było pewne, czy się powtórzy. Szczęśliwy los przypadł mi we wrześniu 1966. Postanowiłam skorzystać z okazji i spędzić na Zachodzie rozpoczynający się właśnie rok akademicki. Postąpiłam mądrze. Przez następne 14 lat cud się nie powtórzył. Studiowałam socjologię. Kiedy wstąpiłam na Uniwersytet Warszawski, wiele mówiono o Karolu Modzelewskim i Jacku Kuroniu. Wkrótce zostali aresztowani, następnie skazani. Poznałam ich żony, dzieci. Rewoltowała nas kara więzienia za poglądy polityczne. Należałam do pokolenia uformowanego przez idee, gazety i książki popularne w kręgach inteligenckich po Październiku ’56. Pokolenia swobody, pierwszych wydanych w PRL (przedwojennych) tomów Gombrowicza i jego Dzienników (drukowanych na łamach „Kultury” w Paryżu), traktatów zakazanego Miłosza oraz najnowszych szkiców Kołakowskiego, tych o klasycznej definicji prawdy i młodym Jezusie Chrystusie, proroku i reformatorze. Celem mojej podróży była Bruksela. Wędrowałam do niej miesiącami. Trasa wiodła przez Pragę, Monachium, Rzym, Wenecję, Paryż. Jeżdżąc autostopem, można się zatrzymać, gdzie się komu spodoba. W Weronie o zachodzie słońca przystanąć pod balkonem Romea i Julii. W Pizie w poświacie bladego księżyca zobaczyć Krzywą Wieżę. W Marsylii zjeść w porcie bouillabaisse, przespać się na plaży w Saintes-Maries-de-la-Mer i nazajutrz być na corridzie w Nîmes. Ostatecznie w Belgii spędziłam niecałe przedpołudnie w drodze powrotnej do Polski latem 1967. 104


List do Jacka Woźniakowskiego

Rzym–Warszawa, 23–25 kwietnia 2010 Kochany Jacku, Kiedy oglądaliśmy sputnik przelatujący nad Warszawą, mój ojciec powiedział: pamiętam pierwsze odbiorniki radiowe — mówiono, że głos niesie się w eterze, takim nowo odkrytym elemencie natury. A teraz spoglądam w kosmos. Ja pamiętam powojenne podróże po Polsce: konie ciągnące furmanki z sianem lub węglem płoszyły się i stawały dęba na szosie, kiedy je mijaliśmy autem pędzącym z szybkością czterdziestukilku kilometrów na godzinę. A teraz piszę do Ciebie na komputerze. Dzisiaj świętujemy Twoje 90-lecie. Dla Ciebie czas dzieli się prawdopodobnie na przed i po wojnie. Następnie na przed i po zamknięciu „Tygodnika Powszechnego”, kiedy Twoja kawaleryjska stanowczość udzieliła się całemu zespołowi i zapadła decyzja o niedrukowaniu wyrazów żalu z powodu śmierci Stalina. Poznałam Ciebie w Twoim późniejszym wcieleniu. Studiowałam na KUL-u w pierwszej połowie lat 70., Ty byłeś tam wykładowcą. Przyjeżdżałeś z Krakowa nocnym pociągiem, podróże trwały długo, były męczące. Zawsze znajdowałeś czas, żeby odwiedzić Sewka Blumsztajna i mnie. Mieszkaliśmy na stancji. Nosiliśmy piętno „prowodyrów wydarzeń marcowych”. Nigdy nie byłam zaproszona do czyjegoś mieszkania. Spośród studentów znaliśmy hippisów, którzy tak jak my, usunięci z państwowych uczelni, znaleźli schronienie na KUL-u po upadku Gomułki i na sta niu Gier ka na sta nowi sku I se kre ta rza PZPR. Poznaliśmy Bogdana Borusewicza, obecnie marszałka Senatu RP, i Janusza Krupskiego, którego prochy, zebrane w Smoleńsku opodal Katynia, odprowadza dzisiaj do grobu jego rodzina. Także 120


Zawsze miał część umysłu, która wypróbowywała jakąś truciznę. Rozmowa o Miłoszu

POZNANIE POETYCKIE KAROLINA WIGURA: Czy Miłosz chciałby Roku Miłosza? A my — czy dzięki kolejnym wydarzeniom tych dwunastu miesięcy — mamy szansę rzeczywiście zyskać jego „codzienną” obecność? Mam na myśli choćby uwzględnianie tego, co pisał, w publicznych dyskusjach, jakie prowadzimy o Polsce. Wydaje się, że Miłosz przepracował krytykę polskości, narodowej afilozoficzności, stosunku do historii i polityki na długo, zanim my dotarliśmy do tych wątków... BARBARA TORUŃCZYK: Tak, to są jego olbrzymie zasługi, świadczące o jego oryginalności. Wynik wielkiej, na ogół samotnej pracy i całkowitej niezależności od tradycyjnej polskiej myśli politycznej czy społecznej. Również w poezji poszedł całkowicie pod prąd polskiej tradycji. Chciał ją zakorzenić w filozofii, metafizyce, języku wyzwolonym z rygorów metrum i rymu, a przy tym wysokim, szlachetnym, oszczędnym i wyrazistym: językiem jego „formy bardziej pojemnej” stał się werset biblijny. Ale czy te przemyślenia mogą nam towarzyszyć codziennie, tzn. czy będziemy się na nie powoływać, sięgać do nich, cytować je w naszym życiu politycznym, w telewizji? Czy usłyszymy je z ust polityków, działaczy społecznych? Nie jest łatwo odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Po pierwsze, ze względu na skomplikowanie Miłosza. Po drugie, ze względu na skomplikowanie podmiotu, bo dotykamy tu tego, co rozumiemy przez „my”. To bardzo płynne i nieuchwytne. Myślę o Miłoszu i żyję nim od wielu lat. Mam jednak zawsze poczucie, że on nie mówił 125


Co należy wiedzieć o Ali z „Elementarza”?

Istniała naprawdę. Nazywała się Ala Margolis. Po mężu — Edelman. Co o niej powiedzieć, aby utrwalić jej obraz? Pisarz na ogół odczuwa zażenowanie, kiedy pytany o to, co robi, ma wyznać, że pisze, że jest poetą albo powieściopisarzem. Ala też nie potrafiłaby udzielić odpowiedzi na takie pytanie. Na szczęście miała zawód, była lekarzem i mogła się na to powołać. Ala, imię zbudowane z trzech liter, pierwszych i najważniejszych w Elementarzu Mariana Falskiego, było też przez wiele lat pierwszym i najważniejszym imieniem na ustach chorych, rannych, umierających. Dzieci ulicy, uciekinierzy błądzący po oceanie, zagłodzeni w Afryce wzywali ją imieniem małej dziewczynki, która Marianowi Falskiemu nasunęła myśl, aby tak nazwać bohaterkę jego książki. Falski był przyjacielem rodziców Ali, lekarzy. Dla niej trzy najważniejsze litery abecadła brzmiały inaczej. Stale ich nasłuchiwała. Kiedy tylko docierało do niej nie sły szal ne dla in nych we zwa nie: „SOS, po mo cy!” — od razu zdążała tam, gdzie je formułowano. Ten odruch niesienia natychmiastowej pomocy był silniejszy od niej, bezwa run kowy. Za dzierz gał naj ści ślej sze związ ki mię dzy nią a ludźmi. Każda inna więź — miłości, podziwu, przywiązania — przegrywała z trzema literami niemego wezwania. Ala znikała z życia bliskich. Odnajdywała się dopiero po zakończonej akcji. Usiłuję skleić w jedną całość tę nieistniejącą listę. Mówi o Ali najwięcej, gdyż ona sama rzadko znajdowała czas na opowieści o swoich wyprawach. Po powrocie spisywała relacje dla odpowiedniej instytucji, zawiązywała sieć niezbędnych kontaktów, powoływała nową organizację. Spalała się w tych nieustających 165


Marek Edelman (1919–2009)

Marka Edelmana najtrafniej opisał Albert Camus. Chociaż go nie znał. Co myślałby doktor Rieux z Dżumy o skutkach plagi, której był świadkiem? Stwierdziłby może, jak Marek, że spowodowała metamorfozę myślenia o wszystkim, co ludzkie. Ta zmiana była wielka i nieodwracalna — na miarę kopernikańskiego przewrotu w kosmologii. Holocaust wywołał według Marka równie rewolucyjną zmianę w umysłach. Dzieło zniszczenia dokonane podczas II wojny światowej podcięło ideę postępu wraz z jej fundamentem — wiarą w dobrą naturę człowieka. Dla niego samego oznaczało to konieczność przemyślenia ideologii Bundu, socjalistycznej organizacji żydowskiej, której pamięć podtrzymywał całe życie. Rozprawiał o tym na swój własny sposób. Obywał się bez abstrakcyjnych pojęć i nie podejmował tematu bezpośrednio. Pod jakimkolwiek pretekstem dowodził jednak, że klęska dotychczasowej wizji świata i człowieka zapisała się w rozwijanych na Zachodzie naukach społecznych spotęgowaniem odruchu intelektualnej redukcji i relatywizacji wszelkich wartości, łącznie z samą wizją życia ludzkiego i waloru człowieczeństwa. Holocaust — twierdził — nauczył pogardy do człowieka, pokazał, że z ludzkim istnieniem można zrobić wszystko i ani kultura, ani religia, ani cywilizacja czy nauka nie stanęły temu na przeszkodzie. Wręcz przeciwnie, widząc swoją bezradność, przestały stawiać bariery szerzącemu się złu i z czasem same mu uległy. Tropił we wszelkich dziedzinach ludzkiej aktywności triumf nikczemnych eksperymentów. Mówił o złej i zwierzęcej naturze ludzkiej, uzdolnionej do wyrządzania krzywdy (człowiek to zwierzę, powtarzał, tyle że gorsze od innych, bo niszczy własny gatunek). Swoje obserwacje czynił ze szczególnego, odosobnio170


Nie miałam pieniędzy, tylko katar. Wywiad

JOANNA SZCZĘSNA: Na wystawie z okazji 20-lecia „Zeszytów Literackich” przeczytałam list, z którego wynika, że początkowo wcale nie myślałaś o założeniu pisma literackiego. Chciałaś kontynuować na Zachodzie kwartalnik „Zapis”, który w kraju wychodził poza cenzurą... BARBARA TORUŃCZYK: Kiedy wybuchł stan wojenny, byłam akurat w USA na stypendium doktoranckim na Yale University. Nie uważałam się za osobę, która wyjechała z kraju na stałe. Na Harvardzie zaczął akurat wykładać Stanisław Barańczak. W Nowym Jorku był Kazimierz Brandys i Jakub Karpiński. Jego brat Wojciech znalazł się wtedy na Yale University. Łączyły nas wspólne sympatie i antypatie polityczne, ale też myśl o tym, że trzeba coś zrobić. Jedyną realną rzeczą wydawało się zrobienie symbolicznego numeru „Zapisu”, żeby pokazać, że polska kultura niezależna istnieje. Zebraliśmy materiały do numeru. Stanisław Barańczak przełożył wiersze Josifa Brodskiego, Tomasa Venclovy, Natalii Gorbaniewskiej. Było jednak jasne, że nic nie wydamy bez zgody redakcji krajowej. J. S.: Której część, m.in. Jacka Bocheńskiego i Wiktora Woroszylskiego, internowano. B. T.: Nie chciałam, by ktoś pomyślał, że robimy zamach na pismo, chcemy sobie przywłaszczyć tytuł. Napisałam więc do Teresy Boguckiej, która po mnie została sekretarzem redakcji „Zapisu”, a list wysłałam przez jej przyjaciółkę. I czekałam tydzień, dwa, trzy, miesiąc, dwa miesiące. Odpowiedź nie nad186


Literatura i dreszcze. Wywiad

ANDRZEJ FRANASZEK: Okazja jest jubileuszowa, więc zacznijmy od historii. Stan wojenny zastał cię w USA... BARBARA TORUŃCZYK: Właśnie zaczęłam studia doktoranckie na Yale. W grudniu 1981 roku wpadłam oczywiście w bardzo nerwowy nastrój, w pierwszym odruchu postanowiłam wrócić, zapowiedziałam to dziekanowi, który jednak radził, by nie ryzykować. Podobnie Brodski, który uważał, że rodzimy się do bycia wolnymi, a prawdziwa wolność jest tylko w Stanach, wszędzie indziej przeważa presja zbiorowości. A. F.: „Toruńczyk chciała wracać do Polski i koniecznie trafić do więzienia... z Brodskim musieliśmy przekonywać, że tego robić nie trzeba, natomiast trzeba pojechać do Paryża i założyć czasopismo literackie” — wspominał Tomas Venclova. B. T.: Tak mniej więcej było. Obaj do mnie wydzwaniali, by mi wybić z głowy powrót do Polski. Pojechałam więc do Paryża, zresztą także dlatego, że musiałam wyjaśnić sprawy osobiste. W Polsce dostałam paszport dzięki fikcyjnemu małżeństwu z nieznanym Francuzem, który okazał się człowiekiem bardzo bogatym. Jego rodzina niepokoiła się, że zmienię zdanie, zobaczywszy ich włości — ślub był bez intercyzy i miałam prawo do majątku. On mnie więc po 13 grudnia poprosił o rozwód, a ja naturalnie honorowo chciałam mu go dać. We Francji powstał wtedy Komitet „Solidarności”, który zajmował się pomocą dla Polaków i w którym pracowałam — początkowo prawie non stop. Zaproponowano mi nawet etat, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić następnych lat spędzonych 195


Spis rzeczy

„Zapis” i gen wolności I. Gutenberg schodzi do podziemia / 5 II. Wiktor Woroszylski i biesy / 20 Równy dukt pisma i siła odmowy. O Zbigniewie Herbercie (1924–1998) / 33 Bez tytułu albo zapiski redaktora / 40 O Jerzym Turowiczu osobiście / 53 Jan Lebenstein (1930–1999) / 62 Proroctwo Jerzego Giedroycia / 64 Jerzy Giedroyc / 69 Paweł Hertz (1918–2001) / 74 Jan Kott (1914–2001). Lustra pamięci / 76 Jan Nowak-Jeziorański, czyli wysłannik zapomnianej tradycji / 104 List do Jacka Woźniakowskiego / 120 Zawsze miał część umysłu, która wypróbowywała jakąś truciznę. Rozmowa o Miłoszu / 125 Co należy wiedzieć o Ali z „Elementarza”? / 165 Marek Edelman (1919–2009) / 170 Dwa wywiady z Barbarą Toruńczyk: Nie miałam pieniędzy, tylko katar / 186 Literatura i dreszcze / 195 Nota o tekstach / 207 Indeks nazwisk / 211


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.