Aktivist 210

Page 1

210 * 2018 Wieniawa o hejcie, Halber o wkurwie, Althamer przy pizzy, nowe twarze i płonące samochody



3

SPOTKANIA NIEOCZEKIWANE Rok zamykamy/otwieramy na grubo. Numer, który trzymacie w rękach, to przede wszystkim dość nieoczekiwane spotkania. Rafał Dominik – jedna z najciekawszych postaci polskiej sztuki współczesnej, kreuje mroczną krainę, do której odważnie wkracza Julia Wieniawa. Paweł Althamer karmi Vienia pizzą, przy okazji prowadząc najdziwniejszą rozmowę o kulinariach, jaką przeczytacie w życiu. A Małgorzata Halber dzieli się frustracją towarzyszącą spotkaniu z czytelniczym oczekiwaniem tradycyjnie pojmowanej fabuły. Spotykamy też postaci stwarzające dziś miejsca, rzeczy i sytuacje, które odświeżają nasz smak, lekko ryją mózg i popychają wyobraźnię do przodu –jak pisze o nich Adriana Prodeus, przyglądająca się najciekawszym twarzom nadchodzącego roku. Filip Kalinowski z kolei spotyka Otsochodzi – który po raz pierwszy tak obszernie opowiada o pracy nad swoją najnowszą płytą i przypatruje się własnym muzycznym poszukiwaniom. Zaskoczeń jest jednak więcej, bo nie wierzę, że przejdziecie obojętnie wobec postaci Belli Ćwir, która otwiera przed nami szafę i serce, podobnie jak obok literackich wynurzeń Raua, który dzieli się wrażeniami po spotkaniu z Biblią, Sokratesem i George’em R.R. Martinem. Na koniec zostawiliśmy wam schadzkę ze specjalistką od płonących samochodów, Adą Zielińską. Bawcie się dobrze. Ale nie próbujcie tego w domu. Sylwia Kawalerowicz Redaktorka naczelna EDYTORIAL


Spis treści

50 Technologie: trendy

8 Nasza okładka Julia Wieniawa & Rafał Dominik

52 Wywiad: Otsochodzi

16 Twarze 2019 22 Felieton Halber 24 Zjawisko Pomniki

58 Recenzje: muzyka 62 Teatr Tego już nie odzobaczysz #6 64 Recenzje: film

28 Kuchnia Vienia rozmowy przy stole

68 Książki rapera: Rau Performance

34 Trendy Grzyby

70 Recenzje: książka

36 Trendy Zero waste 42 Moda: Dwa serduszka

72 Seriale 74 Gdzie odlatują łabędzie z opon 76 Sztuka Ada Zielińska

44 Moda: Czarna promocja

82 Prezenty

48 Technologie Widzenie maszynowe

92 Wydarzenia

aktivist.pl



6

Julia Wieniawa & Rafał Dominik

BOGINI PÓŹNEJ NOWOCZESNOŚCI

Foto: Agata Wrońska Kuchnia


49

KUCHNIA


8 Jeden z najciekawszych artystów polskiej sztuki współczesnej powołuje do życia świat, w który wkracza jego muza – aktorka serialowa, piosenkarka, celebrytka, bogini billboardów z ambicjami na coś więcej. Wędrując po magicznej krainie wyrenderowanej przez Rafała Dominika, Julia poznaje jej tubylców. Po powrocie opowiada nam o swojej nowej płycie, eksperymentach, dystansie i dorastaniu. Z krainy czarów wraca inna Julia, niż znaliście ją do tej pory. Z Julią Wieniawą i Wojtkiem Urbańskim spotykamy się przy okazji ich wspólnej pracy nad debiutancką płytą Julii, która ma ukazać się na wiosnę. Producentem twojej płyty jest Wojtek Urbański, doskonały muzyk i producent, współtwórca zespołu Rysy. Wasza współpraca to było małżeństwo aranżowane? Julia Wieniawa: Bardziej randka w ciemno. Kiedy szukaliśmy producenta, Kayax, moja wytwórnia, pokazał mi kilkanaście różnych kawałków, nie mówiąc, który jest czyj. Miałam wybrać ulubione. Wszystkie, które wskazałam, były Wojtka. Dopiero później się zorientowałam, że to jest „ten” Wojtek z Rys, które zajmują honorowe miejsce na mojej playliście w Spotify. Rysy to rodzaj muzyki, jakiej słuchasz? Julia: Takie elektroniczne klimaty, jakie tworzy Wojtek, zawsze mi pasowały. Mamy bardzo podobny gust muzyczny, wymieniamy się inspiracjami, dopełniamy. Udało mi się go nawet zaskoczyć! Wojtek Urbański: Juleczka ma coś, czego mi już brakuje. Cholerną ciekawość i chęć odkrywania. Zazdroszczę jej tego. Julia: Discodeine, Sevdaliza, FKA Twigs, Kelela, Chromatics… Bardzo lubię szperać w twórczości alternatywnych artystów, szukać coraz to nowych inspiracji. Słucham muzyki skrajnie różnej, od elektroniki po jazz, a czasami nawet hip-hop. Najmniej kręci mnie pop, chociaż jak to jest dobry pop, na przykład Dua Lipa, to też gdzieś się znajdzie na mojej liście. Czasami nawet potrafię sobie włączyć muzykę klasyczną. Na naszej płycie będzie można usłyszeć też inspiracje latami 80., disco lat 70. Jest tego sporo. Twoje wcześniejsze single nie były mocno rozśpiewane. W międzyczasie szkoliłaś głos. Myślę, że tę poprawę głosu i jego rozwój będzie można na tej płycie usłyszeć. Tym razem jest więcej takich „piosenkowych” rzeczy, ale

mimo wszystko zależy mi na tym, żeby robić utwory, których sama będę chciała słuchać. Mam naturalną, delikatną chrypkę. Głosu używam jak instrumentu, który ma współgrać z podkładem, instrumentami, elektroniką. Kręci mnie falset, dużo powietrza w głosie, piaskowe brzmienie. To może nie jest bardzo techniczne, ale supercharakterystyczne. Ta płyta jest dla ciebie w pewnym sensie testem dorosłości w branży. Na pewno jest duża presja środowiska, które mnie nie zna od strony muzycznej. A także presja środowiska muzycznego, które zna mnie, nazwijmy to po imieniu, z celebryctwa. Z seriali, z filmów, z Pudelka. Myślę, że wiele osób spodziewa się muzyki po linii najmniejszego oporu. Wiedzą, że cokolwiek byś teraz wydała, to by się sprzedało. Julia: Startuję z trochę innej pozycji. Niektórzy powiedzą, że z łatwiejszej, bo jestem już popularna i ileś osób od razu kupi moją płytę. Najłatwiej byłoby postawić na „radiowy” pop. Ale chcieliśmy wspiąć się wyżej, zrobić coś bardziej wartościowego. Wiesz, co jest ciekawe? Różnice w perspektywie. Gadałam z dziewczynami ze sceny alternatywnej. Powiedziały mi, że marzą o tym, żeby ich kawałki były grane w radiu mainstreamowym. A ja odwrotnie – chciałabym zyskać to uznanie, które one mają. Żeby branża muzyczna potraktowała mnie poważnie. Wojtek: „Ale to jest tak, że wy wszystko robicie za nią, co nie? Ona przychodzi i autotune”. To najczęstsze komentarze: że wszystko jest za Julkę zrobione, że wszystko dostała na tacy. A prawda jest taka, że to jest bardzo nasze. Singiel „Nie muszę” to pewnie najbardziej popowa rzecz z tych, które przygotowaliśmy. Chcieliśmy wystartować z czymś bardziej tanecznym, a dopiero później zaskoczyć. Całość jest odważna, pojechana artystycznie, taka… ekstremalna. Pracowaliśmy z Kamilem Durskim, Michałem Sarapatą, ale i z raperami, na przykład Mesem czy Rasem.

NASZA OKŁADKA


50

KUCHNIA


50

KUCHNIA


11 Julia: Cały czas się uczę. Wcześniej nie wiedziałam nawet, jak się robi płytę. Teraz wiem, co mi się naprawdę podoba, jaki chcę, żeby ten krążek był. Tak jak Wojtek wspomniał, korzystamy z pomocy tekściarzy. Na razie mam blokadę w pisaniu tekstów. Może to się kiedyś zmieni. Ale nie pozwoliłabym na taką sytuację, że dostaję tekst i go śpiewam, choć nie rozumiem, o czym jest. Zawsze kiedy wybieram tekściarza, to rozmawiamy, opisuję mu, na czym mi zależy, jaki klimat chcę uzyskać. Z Mesem zawsze gadamy przez parę godzin o życiu, tak samo z Rasem. Dzięki temu potem mogę utożsamiać się z tymi tekstami. Czuję, że właśnie to chciałam powiedzieć, tylko nie wiedziałam jak. Częścią twojego artystycznego dorastania jest przemiana wizerunku. Coraz odważniej eksperymentujesz, odchodzisz od stylu grzecznej dziewczynki. Myślę, że nigdy nie kreowałam sobie wizerunku grzecznej dziewczynki. Zawsze byłam i jestem sobą. To raczej kwestia wieku. Bardzo dojrzałam przez ostatni rok. Mówię, co myślę, robię to, co mi się podoba. Zawsze interesowałam się sztuką. Pomysł, by współpracować z Rafałem Dominikiem przy projekcie tej sesji i okładki, bardzo mnie ucieszył. To odważne, nietuzinkowe. Dwa totalne przeciwieństwa robią wspólny projekt. Uwielbiam takie kontrastowe połączenia. Ciężko pracujesz, po kilkanaście godzin na dobę. Na rozmowę musiałyśmy się umówić w niedzielę. Julia: Nie pracuję standardowo jak artysta muzyk, czyli pół roku codziennie w studio, a później tournée. U mnie codziennie coś się dzieje, od rana do wieczora. Dlatego tak długo nagrywamy tę płytę. Kiedy tylko mam czas, dzwonię do Wojtka i błagam: „W studio, za 15 minut?”. Najczęściej (wiem, że to może nie jest zdrowe) siedzimy po nocach, bo też wtedy mamy najlepszą energię. Nocą nie mam swoich zobowiązań aktorskich. Teraz właśnie zaczęłam nowy serial Polsatu z Weroniką Rosati i z Kasią Zielińską, to moja pierwsza główna rola w tak dużej produkcji. To ważne wydarzenie, pokazuje nas w kompletnie innych odsłonach niż dotychczas. Mega się cieszę z tego serialu, mimo że codziennie pracuję po kilkanaście godzin. Oprócz tego będę robiła swój pierwszy Teatr Telewizji – otworzyły się nowe drzwi w mojej karierze aktorskiej. A do tego mam jeszcze zobowiązania z kampanii reklamowych. Wojtku, jakie to było doświadczenie, zetknąć się z kimś popularnym w ten sposób? Wojtek: Julka mnie zaskoczyła – do studia przyszła młoda, ale bardzo kumata osoba. Nowe było to, że musiałem się zmierzyć z falą hejtu, który pojawił się w komentarzach pod naszym klipem. To było dla mnie trudne. Julia: Ja jestem do tego bardziej przyzwyczajona. Byłam pewna, że tak będzie. Mam ogromne grono fanów, ale też sporo jest osób bardzo nieprzychylnych. Trudno. Nie jestem zupą pomidorową, nie muszę się każdemu podobać.

Portale plotkarskie lubią sobie na tobie poużywać. Ostatnio czytałam na przykład, że na spacer z psem i ze swoim facetem chodzisz, żeby ocieplić wizerunek. Julia: Czytasz Pudelka i wiesz już wszystko na temat mojego rzekomego kryzysu w związku. Pamiętam historię z psem. Mówili, że to była ustawka. A ja wyglądałam strasznie, byłam po takiej nieprzespanej nocy, pracowałam… Gdybym robiła ustawkę, ładnie bym się umalowała, psa bym uczesała! Śmiesznie, bo do tego wszystkiego totalnie zaburzyli chronologię. Spacer był jakieś dwa miesiące temu, a opublikowali tego newsa niedawno, pisząc, że to „pojednanie” po naszych wspólnych wakacjach w Dubaju. W Pudelku mają ostro ustawione priorytety. Kiedy wyszedł singiel „Nie muszę”, robiłam wokół tego ogromny szum w social mediach, żeby tylko wszyscy się dowiedzieli. Pudelek wstawił zdjęcie, które wrzuciłam na swój instagram, backstage mojego teledysku. Ale nie napisali o tym, że wydałam nowy singiel, tylko że wyglądam grubo w cekinach i chyba jestem w ciąży. Obiektywne medium, nie ma co. Nie rusza cię to? Julia: Kiedy ktoś zjedzie coś, nad czym bardzo długo pracowałam i włożyłam w to dużo serca, to jest trudno. Jestem tylko człowiekiem, też mam emocje. Ale jeżeli piszą, że mam brzydką bluzkę, brzydkie włosy, krzywy nos czy coś takiego, to mnie to nie rusza. Raczej śmieszy i poprawia humor. Nabrałam dystansu. Z mediami nie warto walczyć. Wiedziałam, na czym polega ten biznes, kiedy zaczynałam. Nie ma co się wściekać, chodzić po sądach, bo to tylko wychodzi na gorsze. Najlepiej po prostu być sobą i liczyć się z każdym w tej branży. Wiem, ale większość osób jest w tym temacie hipokrytami. Udają, że gardzą prasą, że nie lokują reklam na Instagramie. Julia: Ja po prostu lubię nazywać rzeczy po imieniu. Mówić konkretnie, jak wygląda show-biznes, na czym polegają te wszystkie układy. Nie mam zamiaru udawać dziewczyny, która ma nie wiadomo jaką strategię na życie i 50 osób, które zajmują się jej wizerunkiem. Nie mam i nigdy nie miałam nikogo od PR-u. Każdą decyzję podejmuję sama. Poradzę się mamy, wytwórni, Wojtka czy mojego Antka. Ale na końcu to jest zawsze moja decyzja. Zawsze byłaś taka asertywna? Julia: Kiedyś nie miałam aż takiej siły przebicia i trudniej przychodziło mi powiedzieć „nie”. Dziś jestem bardziej świadoma siebie, pewna swojej wartości. Nie oglądam się na innych. Nauczyłam się, że nie ma co się porównywać – o, ta więcej zagrała, ta dostała taką rolę, a ta fajnie zaśpiewała. Nie warto. Każdy jest inny i każdy jest wartościowy. Należy wytrwale dążyć do celu i spełniać własne marzenia. Tego się trzymam. Rozmawiała: Anna Tatarska

NASZA OKŁADKA


50

KUCHNIA


50

KUCHNIA



3D Works: Rafał Dominik, Foto: Agata Wrońska, Stylizacja: Michał Koszek, Asystent: Michał Kluz, Make-up: Kasia Biały (Artfaces), Hair: Adrian Wlasiuk Retusz: Final Touch, Koncepcja & produkcja: Daniel Jankowski 1. Płaszcz, rękawiczki i buty: Klaudia Markiewicz, body: Drivemebikini 2. Kombinezon: Maja Bączyńska, buty: New Look 3. Sukienka: Ranita Sobańska, buty: Zara 4. Płaszcz: Martyna Sowik 5. Sukienka: Epuzer, rajstopy: Calzedonia, buty: Liu Jo


Za kim iść, żeby nie zbłądzić albo zgubić się najciekawiej? Wybraliśmy dla Was pięcioro ludzi, o których powiedzieć, że są kreatywni, to nie powiedzieć nic. Bo to oni (w większości one) stwarzają dziś miejsca, rzeczy i sytuacje, które odświeżają nasz smak, lekko ryją mózg i popychają wyobraźnię do przodu. Dzielimy się więc fascynacjami „Aktivista” w modzie, sztuce, filmie, kuchni, fotografii, teatrze i performansie. Ponieważ podział na dziedziny dawno został już zniesiony, ta piątka uprawia wolność, jaka dla nas wszystkich może być inspirująca.

TWARZE 2019 Tomasz Armada

Jeden z głośniejszych debiutów ostatnich lat. Tomasz Armada, kontrowersyjny projektant mody, urodził się w latach 90. w Końskich, niewielkiej miejscowości w województwie świętokrzyskim. Studiował na łódzkiej ASP i to z tym miastem wiąże się jego twórczość. Armada współtworzy kolektyw artystyczno-modowy Dom Mody Limanka, z siedzibą w Łodzi właśnie. Grupa organizuje ciekawe wystawy i performanse, ale Tomasz prezentuje swoje prace także indywidualnie. Pokazywał się m.in. w Krakowie, Szczecinie czy Warszawie. Wypłynął rok temu na krakowskim Festiwalu Filmu Awangardowego „Lava”. „Kolekcją odzieży patriotycznej” interpretował tradycyjne stroje szlacheckie i osadzał je we współczesnych ramach. Zresztą odniesienia do Polski to silny punkt jego wypowiedzi artystycznej. Armada analizuje styl łódzkich dresiarzy, przeszukuje lokalne second-handy i przenosi wyniki swoich poszukiwań na autorskie ubrania. Wpisuje się w modną estetykę post-soviet, choć równie dobrze o jego kolekcjach można mówić, że określają przemiany społeczno-polityczne, jakie dokonały się w Polsce na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Chociażby jedna z kreacji projektanta – żółty falbaniasty komplet w gruchy – została uszyta z dziewięciu chińskich koszulek, żakardowy dres ma na sobie żółto-srebrzyste pawie, a zestaw cropp topu, spodni i trenu składa się z białych i czerwonych pasów materiału. Tomasz Armada jest jednym z bohaterów aktualnej wystawy Marcina Różyca „Wielcy Sarmaci Tego Kraju / Wielkie Sarmatki Tego Kraju”, organizowanej w BWA w Tarnowie.

FACE TO WATCH


Foto: Yan Wasiuchnik Tekst: Adriana Prodeus, Michał Koszek


18

Dominique Olszowy Artystka internetów, muzeów i teatrów, które bez niej byłyby nudne jak flaki z olejem. Podglądać performanse Olszowy, to jak wciągać kapuczino w proszku bez popity. Zakładała Cipedrapskuad, Horsefuckers M.C., a także efemeryczną Sandra Art Gallery. Wystawiała w większości polskich instytucji kulturalnych, wnosząc powiew absurdu, przegięcia, trashu i nieustraszonej wyobraźni. Jej PTV czyli Performans TV z CSW przy pomocy wyjątkowych prezenterek: Wandy Sport, Kasandry i Laury Raflezji Arnoldy, formatuje na nowo sztukę współczesną w ramach telewizyjnego odbiornika albo ramek wyskakującego okienka. Poczucie humoru, jakie wnosi swojska Dominique do polskiego art worldu drażliwego na swoim punkcie, powinno być przepisywane na receptę, gdy tylko ktoś znów się nadmie. Za to w teatrze, gdzie Olszowy pełni rolę scenografki, jej działanie podważa (wreszcie!) potrzebę lśniącej dekoracji lub egzystencjalnej czarnej pustki – wciąż tych samych gestów na scenie. Współpracuje z reżyserką Gosią Wdowik i choreografką Martą Ziółek – wspólnie rozbrajają stagnację polskiego teatru. Kłody, które artystka rzuca widzom pod nogi, maski replikantów, którymi zakrywa twarze aktorów, czy rozwiązania przestrzeni, wywracające spektakl na lewą stronę, są błogosławieństwem dla widza, który chce się bawić. W jej wykonaniu intermedia są naprawdę tym, czym chcielibyśmy je widzieć: wideo, rzeźba, scenografia, muzyka, performans stają się jedną kosmiczną filiżanką kawy, w której chce się dryfować.

TWARZE 2019


19

Kasia Zbikowska Udowadnia, że świetne jedzenie gotowane do trzeciej nad ranem ma wiele wspólnego z ekologią, sztuką, nauką no i oczywiście z koktajlami. Prowadzi Bar Pacyfik, gdzie przyjemność smakowa nigdy nie spada poniżej zenitu. Słońce zawsze jest w nim soczyste jak ogromna pomarańcza i można ogrzać się tu w jego w blasku niczym na egzotycznym rejsie. Zasadą działania Pacyfiku jest bowiem więcej przyjemności w przyjemności, więc stężenie szczęścia przy barze niedługo będą podawać nam w kroplach. Idea kulinarna to autorska fuzja intensywnych smaków z obszaru wokół Oceanu Spokojnego, Azji i obu Ameryk. Czuć tu szczególne przywiązanie do Los Angeles i Meksyku, w którym Kasia mieszkała i pracowała przed powrotem do Polski i otwarciem food trucka Ricos Tacos z Sylwią Zarembską, jej wspólniczką i partner in crime od prawie 6 lat. Kasia jest w Pacyfiku inspiratorką, traktując kuchnię jako wehikuł podróży aktywistycznej, artystycznej oraz intelektualnej. Sama zaś dba o niepowtarzalny wygląd: cytrusową fryzurę, motocyklowo-kowbojsko-słodki, eklektyczny look, przez co jej elektryzująca obecność nadaje styl każdej serwowanej tu potrawie. Zresztą zobaczcie sami: instagram Kasi katikam3000 inspiruje nie tylko do jedzenia, ale też do działań na rzecz zwierząt, siostrzeńskiej współpracy czy przemyślenia, za pomocą narzędzi dizajnu przyszłości, jak chcemy kiedyś żyć.

TWARZE 2019


Milena Liebe Wyczucia momentu zazdroszczą jej dziś najlepsi influencerzy. Ironiczny, cięty język i zamiłowanie do zapomnianych, analogowych form to jej znaki rozpoznawcze. Jest współzałożycielką Polskiego Paradise’u – online’owego butiku vintage. Nazywa go „nonbinarnym cybersklepem przyszłości”, w którym podział na płci i rozmiary został zniesiony w imię pozagenderowej mody. Znajdą tu inspirację zarówno artyści, jak i projektanci, aktorzy, performerzy, scenografowie filmowi oraz teatralni. Poczują się też nareszcie u siebie klienci, którzy chcą wciąż wymyślać siebie na nowo. Polski Paradise wynajduje najlepsze stylizacje i ciuchy, które właśnie przechodzą z obciachu do mody. Milena robi też zdjęcia, które można zobaczyć w magazynach i na jej instagramie @milenaliiiebe. Sama też występuje w roli modelki, bo trudno o mroczniejszą i bardziej niezadowoloną księżniczkę niż ta, którą świetnie potrafi grać na potrzeby sesji. Jej fotografie zrobione razem z Coco Kate pojawiły się na profilu Balenciagi. Współpracowała m.in. z Agnieszką Smoczyńską, Zuzą Krajewską, Bellą Ćwir, Anną Blodą, Buffalo Zine, magazynem „i-D”, awangardowym zinem „Żurnal”, wydawanym przez polskich artystów w Londynie. Kooperuje też z każdym, kto ma trochę więcej fantazji niż przeciętnie.


Emi Buchwald Tajemnicza dziewczyna, która niewiele mówi, bo dużo robi. Intensywnie patrzy, to na pewno. Dowodem jej mocnego spojrzenia jest prosty i świeży pomysł na kino. Dlatego, choć dopiero co wyszła z łódzkiej filmówki, już może się pochwalić kolekcją statuetek za „Heimat” i „Naukę”. Pierwszy to barwny portret zwyczajnej, szalonej rodziny z ekscentryczną córką na czele, zagraną przez wspaniałą Justynę Wasilewską. Drugi celnie opisuje żmudną pamięciówę, jakiej poddawane są dzieci w szkole, ucząc się wiersza, z którego niewiele rozumieją. Jej dokument dotkliwie przypomina uczucie, jak to jest stać przed klasą, klepiąc fraszkę „Na zdrowie” czy inwokację z „Pana Tadeusza”. Młoda reżyserka potrafi czule przyglądać się ludziom i sprawić, że naprawdę się otwierają. Wcześniej skończyła Szkołę Wajdy i nakręciła parę etiud o całkiem zwyczajnych sprawach, np. o relacjach między rodzeństwem. Ma skłonności do nostalgii, lubi stare auta, kostiumy, opuszczone wnętrza i romantyczne pustkowia. Pracuje w duecie ze swoim mężem Maćkiem Buchwaldem, także reżyserem i aktorem Klancyka i Klubu Komediowego. Razem kręcą też teledyski. Emi ma talent do zwracania uwagi na szczegóły, które umykają większości oczu. Dlatego jej instagram „dobre stylówki starszych pań” obserwuje kilka tysięcy osób – jego autorka wypatruje na ulicy wspaniałe modowe zestawienia i fryzury, jakich nie powstydziliby się najbardziej stylowi bohaterowie street fashion, a których twórczyniami są emerytki – zwykle nieświadome, że dzierżą palmę pierwszeństwa na ulicznym wybiegu.

TWARZE 2019


22 Po pierwsze, nie porywa nas stylizacja języka, jego przebranie, udawanie czegoś, czym nie jest, bo żyjemy w XXI, a nie w XIX wieku. Chcemy języka skonstruowanego z przyziemnych słów, dających skomplikowaną całość, nowe porównania i przenośnie. O wiele bardziej ekscytują mnie napisane z klasą i prostotą poradniki z lat 50. i 60. Weźmy wczesną Irenę Gumowską z „ABC dobrego wychowania”: „wielu z tych, którzy wiedzą, jak należy postępować, zachowuje się niewłaściwie. Tłumaczą się wówczas pośpiechem, zmęczeniem czy też tym, że »jeszcze nic nie jedli«”. Jakże wspaniałe jest to „jeszcze nic nie jedli” na końcu zdania! Zresztą ta literatura dostarcza wrażeń nie tylko językowych, ale również edytorskich: oto na ostatniej stronie „Gier, zabaw i quizów” (Iskry, 1965) znajduje się zdjęcie podpisane: „Autorzy książki przy pracy nad kolejnym quizem”. Niechęć do fałszu powoduje, że nie lubię – i Patrycja, jak się okazało, również – szczególnego typu beletrystyki.

wyłania się życie nauczycielek, kierowniczek sklepów, pań kulturalno-oświatowych. Zachwyca ich język, który ma pretensje do współcześnie publicznego, a opisuje to, co prywatne. Mamy więc lokale mieszkaniowe, bezimiennych mężów oraz problemy z zaopatrzeniem spółdzielni gminnych (tzw. gieesów). Pamiętników wtedy wychodziło naprawdę dużo i obejmowały najróżniejsze warstwy społeczne – chirurgów, mieszkańców Ziem Odzyskanych, gospodyń wiejskich, wychowawców kultury fizycznej, ale też nastolatek. Zbiory małych, niespektakularnych, w 100 procentach prawdziwych egzystencji. Od wielu lat z niezmienną sympatią śledzę recenzje Kurzojadów i od pewnego czasu widzę w komentarzach irytującą tendencję do żądania od pisarza FABUŁY. „Mam wrażenie”, pisze czytelnik „Krótkiej wymiany ognia”, „że autorce nie chciało przyłożyć się do pracy i napisać powieść, a zamiast tego otrzymujemy jakiś

Małgorzata Halber NIE MA FABUŁY

Spotkałam się z pisarką Patrycją Pustkowiak, autorką „Nocnych zwierząt”, i przez dwie godziny rozmawiałyśmy tylko o pisaniu, o tym, co czytamy. Okazało się, że interesują nas w literaturze dokładnie te same rzeczy. Nie interesują również. Uzgodniłyśmy, że mamy poznawczy problem z tym, że czterdziestoletni mężczyzna opisuje, jak wyobraża sobie dwudziestoletniego powstańca uwięzionego w Cytadeli. Nie kwestionuję tego, że owa opowieść może być dobrze napisana, może nawet doskonale, ale nie zmienia to faktu, że czytam, jak X wyobraża sobie bycie powstańcem. I z pewnością X naczytał się materiałów źródłowych i zachwyca niektórych, że tak „wcielił się w postać”, ale ja poproszę te materiały źródłowe i sama je sobie poczytam. Zamiast powieści więc wybieram dziennik. Moją ulubioną ostatnio lekturą są zbiory pamiętników, które ukazywały się w latach 60. i 70. na fali pokazywania prawdziwego życia prawdziwych ludzi. Organizowane były przez redakcje czasopism „Na Przełaj”, „Nowa Wieś”, „Kobieta i Życie” oraz specjalne organy, takie jak Komisja Badań nad Pamiętnikarstwem PAN, Centrum Pamiętnikarstwa Polskiego oraz Krajowa Rada Kobiet Polskich. Znowu – same ich nazwy są dla mnie językowo ekscytujące. Z treści

zarys wątków nie połączonych w całość”. Nic mnie tak nie wkurwia, jak ten postulat. Mamy – powtórzę – XXI w. Jesteśmy po postmodernizmie. Czy naprawdę książka napisana przezroczystym językiem, za to z jednością czasu i miejsca, jest tym, czego oczekują czytelnicy? Dlaczego? – pytam przez łzy. Pamiętam, jak miałam kilkanaście lat i „Wyborcza” drukowała w magazynie fragmenty „Lapidarium” Ryszarda Kapuścińskiego. Pamiętam swój zachwyt, że TAK MOŻNA, oraz wielką przyjemność wynikającą z tego, że mam do czynienia nie ze zwykłą książką, tylko ze zbiorem błyskotek, notatek, kawałków. Piszę te słowa, bo chcę zaznaczyć, że oprócz żądaczy fabuły są także inni czytelnicy, Patrycja i ja. My też chcemy mieć prawo głosu. Wspomniana już Gumowska zaczyna „ABC dobrego wychowania” od pytania: „książki, które nie są literaturą piękną, przysparzają zawsze trochę kłopotu. Wymagają, jak listy, adresata. Do kogo zatem zaadresowana jest ta książka?”. Do mnie, Pani Ireno! Do

FELIETON



SZTUKA


25 Znaczenie pomników się zmienia i zatraca, to nieunikniony proces. Gdy ostatnio postanowiłem trochę się zgubić, spacerując po mieście, trafiłem przypadkiem na Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich, poświęcone dziesiątkom tysięcy tych, którzy polegli, walcząc z nazistowskimi Niemcami na terenie Polski. W jesiennej pogodzie, przy szarym niebie, otoczone zielenią socrealistyczne sarkofagi i potężny obelisk, pełnymi garściami czerpiące z romantyzmu, skłoniły mnie do zadumy nad kruchością dobrobytu i nad śmiercią w ogóle. Ideologia pozbawiona już zabójczych zębów pozwoliła sztuce wyjść na pierwszy plan. Zapominanie i estetyzacja mogą służyć zabliźnianiu ran, ale też prowadzić do bezmyślnego skupienia na formie. Tak skończyły Spomeniki, modernistyczne rzeź-

WYBIJANIE ZĘBÓW HISTORII by w górach i lasach byłej Jugosławii, których zdjęcia zaczęły krążyć po mediach społecznościowych, gdy belgijski fotograf Jan Kempenaers postanowił wydać album im poświęcony. Jednak narracja, która towarzyszyła ich popularności, opierała się na prostych skojarzeniach z lądowaniem UFO i dekretami socjalistycznego przywódcy Josipa Broza-Tito. Tymczasem Spomeniki miały bardziej zniuansowane znaczenie: często decyzję o ich postawieniu i sfinansowaniu podejmowały lokalne społeczności, a na pierwszy rzut oka przypadkowe lokalizacje miały silne znaczenie symboliczne. 

Tekst: Maciek Piasecki ZJAWISKO


26 Na przykład jeden z nich przypomina o miejscu, w którym 300 ledwo uzbrojonych chłopów zostało zabitych w walce z okrutnymi faszystowskimi bojówkami Ustaše, inny upamiętnia 70 tysięcy cywilów zesłanych do obozów koncentracyjnych. Szerując zdjęcie na Pintereście, mało kto myśli o tym, że Jugosławia była czwartą co do liczby zabitych ofiarą II wojny światowej (po ZSRR, Niemcach i Polsce), a tradycja antyfaszystowskiej partyzantki jednoczyła wieloetniczne państwo, które po jej odrzuceniu pogrążyło się w skrajnie prawicowej ideologii, prowadzącej do chaosu i ludobójstwa (więcej o tym na stronie „The Calvert Journal”).

skać podobny efekt na dużo szerszą skalę, prezentując przed Pałacem Prezydenckim wyrzeźbiony w pniu brzozy portret Lecha Kaczyńskiego. U części publiki wzbudził heheszki, u innych wdzięczność za hołd oddany zmarłemu prezydentowi, byli też tacy, którzy nie kryli swojego oburzenia ludową formułą świątka, do której nawiązywał. Równie dobrych realizacji powstaje niestety jak na lekarstwo. Zazwyczaj budowane są na szybko, bez konkursu, a efekty są opłakane. Dobrze znamy warszawską palmę Joanny Rajkowskiej na rondzie de Gaulle’a, która od czasu projektu „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” (2002) na dobre wpisała się w pejzaż Warszawy. Czy jednak osoby, które umawiają się „przy palmie”, wiedzą, że ma ona przypominać o nieobecności polskich Żydów?

Nawet powierzchowne, lecz olbrzymie zainteresowanie Spomenikami pokazuje, że schematyczna formuła pomnika „postać na cokole” zupełnie się wyczerpała. Najlepsze pomniki powstające dziś w Polsce to nie realistyczne figury, jakie zalewają Polskę od Bałtyku po Tatry, niewiele ciekawsze od nieszczęsnych głazów z doczepioną tablicą. Realistyczne, jeśli jakoś się sprawdzają, to chyba głównie w przypadku bohaterów kreskówek Se-ma-fora, z którymi dzieci robią sobie zdjęcia na ulicach Łodzi. Setki mniej udanych Janów Pawłów II i Lechów Kaczyńskich nie powodują wcale, że lepiej pamiętamy te postacie. Co najwyżej sprzyjają powstawaniu lolkontentowych galerii, które raz po raz wyskakują w internecie. Wyjątkiem byłby może portret Jana Himilsbacha w stroju niedźwiedzia, jaki niedawno stanął na strzegomskim rynku. Figuratywną formą posłużył się też Paweł Althamer w pomniku „Guma”, który stanął na warszawskiej Pradze (dziś przeniesiony do zbiorów Muzeum Sztuki Nowoczesnej), upamiętniając Pana Gumę – lokalnego pijaczka i złodziejaszka, ale też autorytet w sprawach kodeksu honorowego. Choć zarzucano, że pomnik utwierdza złą reputację dzielnicy, mieszkańcy bardzo go polubili, a w zimie nawet zakładali mu czapkę. Tego rodzaju pojednawcze działanie to rzadkość. Althamer próbował uzy-

Wszyscy za to kłócili się o znaczenie „Tęczy” Julity Wójcik na placu Zbawiciela. Dyskusja, a potem walka o „Tęczę” wyrażały stosunek do równouprawnienia osób LGBTQ i otwarcia na inność w ogóle. Podpalenie tęczy było swego rodzaju ludową „dekomunizacją”, która później przybrała oficjalny państwowy charakter, w całej Polsce wymuszając zmiany patronów ulic i stopniowe usuwanie pomników, nierzadko wpisanych w charakter miasta od kilkudziesięciu lat. Oczywiście dzisiejszy ruch emancypacyjny mniejszości seksualnych trudno utożsamiać z biurokratycznym autorytaryzmem PRL czy reżimem Związku Radzieckiego, ale takie niuanse umykają zapalonym ikonoklastom. Sama tendencja do niszczenia pomników jest stara – prawem najeźdźcy było obalanie pomników dotychczasowej władzy (często będących upamiętnieniem czegoś, co dziś nazwalibyśmy ludobójstwem). Innym przykładem może być swoisty recykling figur: zdarzało się często, że udana rzeźba z niechcianego pomnika po lekkiej przeróbce mogła funkcjonować w nowym kontekście. Brzmi dziwacznie? Wciąż robimy to samo. Jednym z najbardziej spektakuZJAWISKO


27 larnych przykładów są niepokojące, kolczaste „Organy” Władysława Hasiora, które dawniej nazywały się „Pomnikiem ofiar walk wewnętrznych po II wojnie światowej” – i nie chodziło tu wcale o upamiętnienie Żołnierzy Wyklętych. Piękna metalowa konstrukcja niszczała po upadku komunizmu, a przed remontem w 2010 r. oficjalnie zmieniono jej nazwę, usunięto też tablicę upamiętniającą zabitych. Rzeźbę uratowano, ale pozbawiono pierwotnego znaczenia, o którym nie chcieliśmy już pamiętać. Istnieją pomniki nawiązujące do tradycyjnej formy, które potrafią tchnąć w nią powiew świeżości. Tak jest z pomnikiem kryptologów (2007) na Zamku Cesarskim w Poznaniu – tu klasyczny dla pomnikowej formy obelisk obłożono ciągami liczb, z których wyłaniają się imiona i nazwiska kryptografów, którzy przyczynili się do złamania kodu słynnej Enigmy, niemieckiej maszyny szyfrującej, kluczowej w zwycięstwie nad nazizmem. W realizacji abstrakcyjnej, geometrycznej formy pomógł fakt, że pomnik Grażyny Bielskiej-Kozakiewicz i Mariusza Kozakiewicza nie miał być jedynie upamiętnieniem konkretnych postaci, ale w ogóle hołdem dla matematyki i ludzkiej myśli.

nacjonalistyczną, opartą na pogańskiej nostalgii, będąc piewcą choćby Mussoliniego. Z ironią w stronę przeszłości patrzy też absolwentka warszawskiej ASP Kaisu Almonkari, która na dziedzińcu uczelni ustawiła Pomnik Polski. Wzorowała się na zdekomunizowanym pomniku Braterstwa Broni (zwanym pomnikiem Czterech Śpiących) – tyle że zamiast radzieckich żołnierzy na cokole ustawiła Adama Małysza, Wisławę Szymborską, Jana Pawła II i Marię Skłodowską-Curie. Aż strach pomyśleć, że jej komentarz do naszej zbiorowej wyobraźni ktoś pewnego dnia mógłby naprawdę zrealizować. Wystawa „Pomnik. Europa Środkowo-Wschodnia 1918-2018”, od 12 grudnia w Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego w pałacu Królikarnia w Warszawie.

Jeśli tradycyjna forma jest dziś przez artystów wykorzystywana, to w mocno pastiszowej formie. Stachu Szumski posunął się aż do granic absurdu, nawiązując do przedchrześcijańskich przedstawień boga Światowida. Wizualizacja pomnika współczesnego Światowida, później wydrukowana na drukarce 3D, pokazuje postać o wielu twarzach, ale też wielu płciach i etapach życia, a nawet gatunkach – bo z cokołu patrzą na nas cztery bulteriery. A wszystko to zwieńczone złotymi łańcuchami i charakterystycznym dla trapowo-hiphopowej kultury rybackim kapelutkiem. Odwołanie do nieśmiertelnej, będącej dziś w modzie idei „słowiańskości”, nosi w sobie echa prac Stacha z Warty, imiennika Szumskiego, który w międzywojniu propagował polską sztukę SERIALE

Ilustracje: Na poprzednich stronach: Rafał Jachimowicz, projekt konkursowy, II nagroda w Konkursie na pomnik Adama Mickiewicza w Wilnie, 1926, fot. Jan Bułhak Po lewej: Paweł Althamer, „Prezydent”, 2018, fot. Fundacja Galerii Foksal w Warszawie Poniżej: Władysław Hasior, „Organy”, 1966, fot. Rafał M. Socha


28

Vienia rozmowy przy stole

Foto: Piotr Pytel Kuchnia


29 Jak myślisz, czy w gastroświecie można rzucić w kąt obyczajowość i dać się ponieść szaleństwu tak jak w sztuce, czy jest to jednak świat reguł, form i zasad? W zasadzie już sam odpowiedziałeś trochę na to pytanie. Wiem, jestem fatalnym dziennikarzem, ale chciałem zarzucić temat. OK, w skrócie: Pablo Picasso czy Dmitrij Mendelejew? Podoba mi się koncepcja, że możesz być, kim zechcesz, możesz stworzyć na własne potrzeby własną postać. Możesz, jak w przypadku gotowania, zapożyczać od innych patenty oraz triki. Kucharze to przecież dawcy i dobroczyńcy. Stali się naszym dobrodziejstwem. Można takich jeszcze spotkać na tym ziemskim padole. Prawdopodobnie wielu Picassów, Jezusów, Mendelejewów, Warholi i Einsteinów istnieje w swoim charakterystycznym zestawie cech, tak jak na przykład pizza hawajska.

Tak, ale eksperyment jest domeną ludzi z pasją, którzy są wykształceni, znają fach, mają warsztat oparty na solidnym fundamencie, a nie laików. Tu w mojej głowie pojawia się cytat z „Powidoków” Andrzeja Wajdy. Władysław Strzemiński w filmie mówi do studentów: „Malujcie, twórzcie swój własny styl, zapomnijcie o tym, czego uczą was w szkole. Tak, w „Powidokach” to przesłanie jest piękne i świeże. Odpowiedzią na gromadzące się chmury są promienie światła, które mówi wszystkim: „Jesteście wolnymi istotami”. Czy zostaniesz malarzem, czy politykiem, co może stanowić większe wyzwanie, w każdym razie możesz sam stanowić o sobie. Na przykład Gandhi, który z potrzeby serca został politykiem i wykonał wspaniały projekt. Pokazał ludziom, co to znaczy działać jak wolny człowiek. Przypomina mi się powiedzenie, które wylosowałem z chińskiego ciasteczka: „Podczas

SZAMO WYZWALACZ VOL. 7 Siedzimy w świetlicy, zajadając pizzę z pudełek usmarowanych sosem pomidorowym i snując artystyczno-filozoficzne rozmowy. W towarzystwie Pawła Althamera spaceruje się po świecie barw, kształtów i smaków. Ma swoje określone składniki i przez to ją rozpoznajemy jako właśnie hawajską. W wielu miejscach smakuje nieco inaczej, ale z grubsza jest hawajska. Myślę więc, że z ludźmi jest tak samo. Jesteśmy takimi pizzami, choć czasem myślę, że niektórym bliżej do bigosu. No to jak? Jeżeli cały czas będziemy eksperymentować, to szlag trafi powtarzalność restauracyjną. Flagowa zupa codziennie będzie miała inny smak i nie zawsze dobry! Mnie się to podoba. Siedzisz sobie w małej knajpce w miejscowości Pelago, jesz śledzia z bigosem i jesteś przekonany, że doświadczasz kuchni polskiej. Kelner, podając te dania, nie miał prawdopodobnie pojęcia ani sprecyzowanych informacji na temat sposobu ich podania czy przygotowania. Istnieje zatem duża szansa, że stworzysz coś niepowtarzalnego sam. Nie odnosząc się do archetypu.

głębokiej nocy lepiej widać gwiazdy”. Wydaje mi się, że to świetnie opisuje świadomość, którą możemy się zachwycać, żeby nie wiem jak smutne fado nam grało. A więc nie ma tu jasnej odpowiedzi, czy trzymać się konwencji, czy szaleć. Klasyczna pizza w Rzymie może być nudna, a ktoś na Kaukazie położy na górze kiszony element i tym sposobem wzbogaci świat pizz o swój oryginalny składnik. Tak, to będzie niewątpliwie jego wkład w globalną świadomość pizzy, powiem więcej: w świadomość wszystkiego. Czyli uważasz, że świat smaków i kulinarnych technik zbliża się dziś pięknie do świata sztuki? Tak, stanowczo zacierają się różnice, ujawnia się wiele podobieństw.

KUCHNIA


30 Zresztą uważam, że dzieje się to w szerszym kontekście. Możemy adorować projektanta pudełka do pizzy, projektanta logo na nim, stolarza, który zaprojektował stolik, na jakim ją jemy. Możemy nawet poszukiwać piękna i sztuki w osobie, która o tu zgniotła kubek papierowy. Przecież to się nie zdarzyło przypadkiem. Takie smakowanie rzeczy podoba mi się. Czy smaki w twoim odczuciu mają kolory? (tutaj Paweł Althamer opiernicza slajsa pizzy i dzieje się coś dziwnego) Pognały spocone konie po wilgotnej trawie / Zanim szósta godzina wybiła. Jeździec już leciał, / Miał pióropusz taki, jaki ja miałem, / Kiedy siedziałem na koniu i patrzyłem na zgromadzonych wojowników. Tak bym zaczął, opisując smak tego ananasa zdrapanego z kawałka pizzy.

głowę przed chwilą, że spożyliśmy tu nieortodoksyjną komunię. Jeżeli spojrzymy na to w radosny, świetlisty, afirmacyjny sposób, okazuje się, że cały czas spożywamy komunię, czyli soul food. A to jest dobra wiadomość. Kontrwiadomość jest taka, że wszędzie jest mnóstwo przetworzonego jedzenia, dużo chemii, przez co ludzie chorują, a w konsekwencji są nieszczęsliwi. Obawiam się, że gros społeczeństwa żywi się tym syfem. Jest cytat, który to wyjaśnia: „Nie wiedzą, co czynią”. Natomiast istnieje również kontrformuła, że „wszystko im służy”. Niektórzy muszą spróbować syfu, żeby się ocknąć. Jesteśmy nieśmiertelni, przecież wiesz, Vienio, że gdy ciało nam słabnie albo zmienia formę, to tylko umartwianie powłoki cielesnej. Czyli zdrowe odżywianie nie pozwoli nam żyć dłużej? To kwestia świadomości. To ona spowoduje, że bedziemy żyć zdrowo i radośnie bez chorób, ciesząc się swoimi ciałami. Będziemy się dzielić koncepcjami i inspiracjami. Myślę, że właśnie to rozchmurzy obecną popularyzację samozatruwania się. Najpierw pojawi się świadomość, a nie dieta.

Kształt, smak czy kolor są dla ciebie najwiekszą inspiracją? Przygoda, która rozpoznaje wszystkie te porządki wobec twojego wewnętrznego porządku. To jest jak chodzenie w gabinecie zwierciadeł: niektóre proste, inne bardziej krzywe, jeszcze inne doskonałe, wypolerowane – i we wszytkich się przeglądać. To musi być ciekawe doświadczenie rozpoznawania się w smakach.

Tak, widzę, że ta świadomość pojawiła się już w każdym dużym markecie pod tytułem eko czy bio, a wcześniej hejtowane korporacje stają sie dziś orędownikami przebudzenia. To jest tak, jakby cię przebudziła żona pocałunkiem albo zadzwonił telefon. Wiesz, jak się obudzisz, to jest OK, a w jaki sposób, już nie ma większego znaczenia.

Mam czasami chęć się wykąpać w jakimś piwie, budyniu albo innym dżemie. Nachodzi cię czasami taka gastroperwersyjna myśl? Myślę o czekoladzie w tym kontekście. Gęsta, słodka czekolada… Skoro jesteśmy przy fetyszach, blisko tu do erotyki. Ludzie często porównują krągłości kobiecego ciała do owoców, np. cycuszki jak jabłuszka czy figura jak gruszka. Zdecydowanie brzoskwinia. Jak ją gryzę, mam wrażenie, że na nowo zakochuję się w swojej żonie, a sok spływający mi po brodzie to kraina mlekiem i miodem płynąca. Soul food to określenie dla kuchni afroamerykańskiej, ale też fajny trop dla uznania jedzenia za święte. Daje nam siłę, witaminy, czasem wizje i konkretną wiedzę jak grzyby czy ayahuasca. Tak, ewidentnie. Gdy jedliśmy tę pizzę, to przemknęło mi przez KUCHNIA

Jak myślisz: jak będzie wyglądało jedzenie przyszłości? Podoba mi się opis, który znalazłem w jednej z ulubionych książek, kiedy mieszkańcy planety TJehooba pokazują swojemu gościowi, jak się żywią. Biorą w dłonie garść ziemi, którą przeobrażają w dowolną potrawę. Myślę, że w przyszłości oprócz wspaniałych potraw będziemy mogli sami wytwarzać swoje produkty. Przyszłość to będzie czas twórców.



32

SYLWESTER U WUJASZKA


33 Ciągle jeszcze zastanawiacie się, co robić w sylwestra? A może zaplanowaliście to już w wakacje? Jeśli zostajecie w Warszawie, musicie pamiętać, że tym razem – w trosce o czworonożnych i skrzydlatych mieszkańców stolicy – nad Wisłą nie będzie fajerwerków. Poza tym po staremu – będziemy się bawić, tańczyć, flirtować, odliczać, będą strzelać korki, zabrzęczą kieliszki, będziemy sobie życzyć szczęścia, ściskając od serca znajomych i nieznajomych. Tych, którzy te stare rytuały chcieliby przeprowadzić w elektryzująco nowym miejscu, zapraszamy na imprezę Martini i Wujaszka Liestyle w Elektrowni Powiśle – świeżutkiej, postindustrialnej miejscówce na mapie Warszawy, młodszej siostrze Hali Koszyki i Hali Gwardii, jeszcze przed jej oficjalnym otwarciem. W surowych, klimatycznych wnętrzach Elektrowni będziemy bawić się przy dźwiękach, jakie zaserwuje nam duet Flirtini z przyjaciółmi, z barowym teamem Hocków Klocków, rozsmakowując się w bąbelkach słodkiego Martini Asti, które od lat towarzyszy najważniejszym toastom. Zachęceni? Wujaszek zaprasza. Więcej szczegółów już wkrótce na wydarzeniu na Facebooku. Bez Martini nie ma imprezy! #NoMartiniNoParty #MartiniAsti Sylwester w Elektrowni Powiśle ul. Elektryczna 2, Warszawa 31 grudnia 2018 21:00 – 05:00


34

GRZYBY

Posmak resztek czipsów Płatki drożdżowe

badapak.pl

Suszone trocinki, zadziwiająco smaczne i zdrowe, przysmak wegan. Powstają ze zwykłych (aktywnych) drożdży, które pod wpływem wysokiej temperatury zostają dezaktywowane, czyli pozbawione zdolności fermentacji. Dzięki takiej obróbce można je jeść na surowo, nie ryzykując problemów z jelitami. Ich smak i konsystencja oscylują między wykwintnością kruszonego parmezanu a posmakiem resztki czipsów z samego dna paczki. W przeciwieństwie do czipsów płatki drożdżowe nie zawierają soli (choć są słone), nie ma w nich laktozy, glutaminianu sodu, cukru, a w niektórych odmianach – glutenu. Mają za to wiele dobrych rzeczy, np. błonnik i witaminy z grupy B (dobre na paznokcie, włosy i skórę), chrom i cynk (spalanie tkanki tłuszczowej i mniejszy apetyt na słodycze). Wady? Są drogie – często nawet droższe od parmezanu. Ale podobno łatwo przygotować je samodzielnie, podgrzewając w piekarniku miksturę sklepowych drożdży z wodą i odrobiną cukru. Spróbujemy.

Pierwszy własny grzyb

Domowa hodowla

zagroda.cieszyn.pl, sadowniczy.pl

Zasadniczo hasło: „domowa hodowla grzybów” nie wzbudza pozytywnych skojarzeń. Zdarza się, owszem, w najlepszych rodzinach, ale zdecydowanie nie jest czymś, czym należałoby się chwalić w towarzystwie. Ale są wyjątki, są pasjonaci i smakosze, gotowi z entuzjazmem „zagrzybić” nie tylko piwnicę i garaż, ale nawet sypialnię. Nie pleśnią, oczywiście. Boczniakami, pieczarkami i grzybkami shitake. Domową hodowlę najłatwiej rozpocząć zakupem specjalnego podłoża „przerośniętego” grzybnią – uśpionym, strzępiastym „sercem” grzyba. Może to być balot zbitej słomy (boczniaki), kostka wiórów z drzewa liściastego (shitake), ale i karton końskiego łajna posypanego torfem (pieczarki). Grzybowe bazy, często osłonięte ochronną folią (ale nie zbyt szczelnie, żeby nie zaczęły gnić) ustawia się w chłodnym, cienistym miejscu i regularnie (nawet kilka razy dziennie) spryskuje wodą. Po kilku dniach grzybki zaczynają się rozwijać i – przy odrobinie szczęścia – rosną jak po deszczu. Sądząc po reakcjach zapaleńców relacjonujących sukcesy swoich pierworodnych na YouTubie, widok pierwszego własnego grzyba potrafi wzruszyć.

TREND: GRZYBY


35 Borowik szlachetny, maślak żółty, drożdże piekarskie, pleśń niebieska – to te piękne, z których jesteśmy dumni – w jajecznicy, chlebie, piwie i gorgonzoli. Ale już purchawka chropowata, gąska niekształtna, łuszczak zmienny i zębiak sinawy – choć także jadalne, z samej nazwy brzmią jak inwektywy. Rozeznać się w grzybowym świecie nie jest łatwo. Nim się obejrzeliśmy, jesień dobiega końca, a lasy świecą pustkami. Ale dla prawdziwego grzybiarza to nie przeszkoda – w internecie sezon trwa cały rok. Tu też, podobnie jak w lesie, miejmy się jednak na baczności. Tak jak z muchomorem czerwonym, od którego rosła i malała Alicja, a wcześniej, być może, wzorem syberyjskich szamanów „rósł”, „malał” i tracił poczucie czasu sam Lewis Carroll. Owszem, dumamy chwilę nad czerwonym kapeluszem, ale w końcu idziemy dalej. Nie zawsze to, co woła, by je zjeść i wypić, dobrze nam zrobi.

Grzyby na ławę Smakuje ziemiście, dziwnie, ale nie grzybowo. Jak skrzyżowanie kawy z herbatą. Delikatna – mówią ci, którzy próbowali. Entuzjaści zaczynają w tym miejscu litanię jej właściwości zdrowotnych – od antybakteryjnych po antynowotworowe. Choć tych rewelacji naukowo jeszcze nie sprawdzono, a jej walory smakowe wzbudzają kontrowersje, domieszka sproszkowanych grzybów w kawie robi furorę, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Okrzykniętej jednym z najmodniejszych trendów 2018 r. kawy z grzybami w Polsce (w przeciwieństwie do Nowego Jorku i Los Angeles) nie wypijemy w kawiarni – trzeba zamówić ją przez internet i przyrządzić w domu. Nie spodziewajcie się borowików ani pieczarek – najpopularniejszy, fiński producent kawowo-grzybowych mieszanek, Four Sigmatic, miesza z arabiką grzyby pasożytujące na drzewach: chaga, reishi i soplówkę jeżowatą, oraz maczużniki, których żywicielami są larwy i poczwarki owadów. Inspiruje się podobno kreatywnością swoich rodaków z czasów niedoborów lat 40. Nowa wersja wojennej „biedakawy” Finów kosztuje dziś, bagatela, 50-74 zł za 10 saszetek. foursigmatic.com

Grzybowa latte

Tekst: Oktawia Kromer

SCOBY zwana matką Nim ktokolwiek poza pradziadkami Finów spróbował kawy z grzybami, amerykańscy celebryci – Madonna, Orlando Bloom, Lady Gaga, Kourtney Kardashian i inni – opijali się „grzybową herbatą”. Kombucha, która podobnie jak kawa z chagą ma odmładzać, leczyć raka i rozwiązywać życiowe problemy, to herbata sfermentowana przez galaretowaty twór o nazwie SCOBY – symbiotyczny układ bakterii i drożdży, zaszczepiony w celulozowym placku. Kwaskowata, musująca mikstura w smaku przypomina cydr i rzeczywiście miewa domieszkę alkoholu – z tego powodu w 2010 r. na kilka miesięcy wycofano ją nawet z niektórych amerykańskich sklepów. Bazę SCOBY, zwaną również „matką”, można kupić i przystąpić do fermentacji samodzielnie, ale lepiej z tym uważać – odnotowano wiele przypadków zatruć, w tym także śmiertelne. Ciekawym nowych smaków, których nie zraża fakt, że zdrowotne walory napoju nie zostały potwierdzone naukowo, wychodzą naprzeciw kombuchowe brandy, coraz częściej także polskie.

Kombucha

TREND: GRZYBY

vigokombucha.com, oryginalnenapoje.pl/ferment-kombucha


36

ZERO (LESS) WASTE

Dopóty kran wodę nosi KRANÓWKA

pijewodezkranu.org

Pomysł stary jak świat – po co kupować, skoro w kranie mamy ją prawie za darmo? Ale czy to na pewno dobra woda? Jedni kranówkę gotują, inni filtrują, jeszcze inni twardo obstają przy butelkach mineralnej, w ekstremalnych przypadkach używając jej nawet do gotowania. „Piję wodę z kranu, bo to dla mnie same korzyści: mniej plastiku w koszu, więcej pieniędzy w kieszeni i satysfakcja, że nie jestem ofiarą marketingu nabitą w butelkę” – deklaruje aktorka Magda Popławska, pozbawiając się tym samym okazji do zdobycia lukratywnego kontraktu reklamowego w rodzaju tego, na który skusiła się latem Martyna Wojciechowska (a który doprowadził ją do słynnej konkluzji, że „plastik nie jest taki zły”). Na portalu promującym picie wody z kranu profesorowie chemii i biologii rozwiewają popularne mity (np. taki, że w wodzie z kranu nie ma minerałów), a krytycy kulinarni przedstawiają listę lokali w całej Polsce, w których nikt nie skrzywi się, słysząc, co zamawiamy do obiadu.

Uprzedzić śmieciarkę

ŚMIECIARKA

FB: @uwaga, śmieciarka jedzie – Warszawa

ZERO WASTE

Sprawny odkurzacz, trzy męskie koszule, maszynka do mięsa, radio z adapterem Trubadur, ubranko dla kota po sterylizacji... Albo jeszcze lepiej: ręce manekina, komplet egipskich podkładek i feministyczna analiza bohaterek kryminalnych. Wszystkie te rzeczy i wiele, wiele więcej łączy jedno – ktoś postanowił je oddać, a ktoś inny – przyjąć. Za darmo, z porywu serca, z ciekawości, z nudy. Grupy facebookowe „Uwaga, śmieciarka jedzie” (w wersji warszawskiej, łódzkiej, lubelskiej i innych) od kilku lat gromadzą miłośników recyklingu i nietypowych ogłoszeń. To takie second-handy, tylko z o wiele szerszym, dynamiczniej zmieniającym się asortymentem. Największa, warszawska „śmieciarka” liczy ponad 46 tysięcy osób – polowanie na ręce manekina w takim gronie to wyzwanie dla prawdziwych pasjonatów.


37 Jeśli trapi was pytanie, co robić, by mniej śmiecić, jeśli musicie się czegoś pozbyć, ale nie chcecie tego wyrzucać, albo przeciwnie – potrzebujecie czegoś, ale nie chcecie tego kupować... lub jeśli po prostu marzycie o twarożku z wiejskiego mleka zrobionym samodzielnie bez wyjeżdżania z zasmogowanego miasta – czytajcie dalej.

Tysiąc dżdżownic z internetu

Domowy kompostownik

Po pierwsze: nie śmierdzi. Można go ustawić na balkonie, w garażu, w piwnicy, ale i pod zlewem w kuchni – odpowiednio używany nie zwraca na siebie uwagi. Po drugie: nie musi być drogi – designerskie cacko za kilkaset złotych spokojnie zastąpi jego kilka razy tańszy, samodzielnie wykonany odpowiednik. Po trzecie: wytworzony w nim nawóz pokochają balkonowe pomidorki, zioła, kwiaty i wszystkie inne domowe rośliny. Te argumenty (i wiele innych) przedstawiają zwolennicy domowego kompostowania. Wystarczą dwa wiaderka, włożone jedno w drugie, w tym jedno z przewierconym dnem a drugie z zamontowanym kranikiem do odlewania płynnego kompostu, trochę tekturek, słoik ziemi z lasu, garść nadgniłych obierków, a do tego... tysiąc dżdżownic (zamówionych przez internet) – i możemy zaczynać. Kompostować można obierki niepryskanych warzyw i owoców, skorupki jajek, suche badyle i liście z balkonu. Nie można: resztek nabiału, mięsa, czosnku lub cebuli ani skórek cytrusów i innych pryskanych owoców i warzyw. Fakt, kompostowanie wymaga oswojenia – i od nas, i od dżdżownic (jeśli zrobimy coś nie tak, mogą próbować uciekać) – i cierpliwości (na domowy nawóz będziemy musieli poczekać kilka miesięcy), ale kto mówił, że będzie łatwo?

Tekst: Oktawia Kromer

Złoty wiek niedoborów W PRL-u, w złotych dla ekologicznego trybu życia czasach niedoborów, wieczorami wystawiało się za drzwi szklane butelki, by rano znajdować nowe, pełne świeżego mleka. Masowa, ekspresowa konsumpcja, którą zachłysnęli się Polacy w okresie transformacji, pozbawiła nas tej tradycji na rzecz plastikowych sześciopaków i tekturowych kartoników ze sklepu. Kilka lat temu w miastach całej Polski zagościła jednak mleczna alternatywa: mlekomaty, czyli automaty ze świeżym, niepasteryzowanym mlekiem, które przez całą dobę można samodzielnie nalać do własnego (lub kupionego w osobnej maszynie) pojemnika. Ten włoski wynalazek z początku zrobił w Polsce furorę – w 2013 r. w samym tylko Wrocławiu funkcjonowało aż 12 maszyn. Z biegiem czasu sporo z nich polikwidowano – okazały się nieopłacalne. Dziś, obok tych, które się uchowały (m.in. po trzy w Warszawie i Krakowie, pojedyncze w Toruniu, Włocławku i Lesznie), powstają nowe – w Radomiu, Wrocławiu (znów), ale i... w szczerym polu pod Łodzią, przy drodze z widokiem na pasące się krowy. Weganie skrzywią się na tę myśl, ale jeśli komuś życie bez mleka niemiłe, a chce być less waste, to szklana butelka napełniona w mlekomacie może załatwić sprawę. Ale uwaga: takie mleko trzeba przegotować i nie należy kupować go za dużo, bo szybko się psuje.

ZERO WASTE

Mlekomaty


MODA NA ROZGRZEWANIE


39 Zima to dla imprezowiczów trudny okres. Ale od dawna wiadomo, że w naszej części Europy bawimy się niezależnie od warunków atmosferycznych. Nic dziwnego zatem, że moda na prawdziwe grzanie dyktowana jest właśnie nad Wisłą, a nie w Helsinkach czy Tallinie. W tym roku poza grubymi swetrami, eleganckimi płaszczami i stylowymi kurtkami zakładamy obowiązkowy zestaw, który zalecają wszyscy rodzice: czapka, szalik, rękawiczki. Nieważne, jak dobrane, bo i tak dominującym dodatkiem tego sezonu będzie Grzaniec od Żołądkowej Gorzkiej. To właśnie on podyktuje coś, co nazwiecie #modanagrzanie. W tym sezonie Stacje Grzewcze Grzańca znajdziecie na Zimowym Narodowym i na górskich szlakach – w Białce Tatrzańskiej i w wielu innych zaśnieżonych miejscówkach

wysoko nad poziomem morza. Lodowiska, curling, górki lodowe, stoki. Do tego strefy gastronomiczne, klimatyczne alpejskie domki oraz inne prawdziwie rozgrzewające atrakcje od Żołądkowej Gorzkiej. Bo w końcu czego się nie robi, żeby skrócić sobie oczekiwanie na cieplejsze dni? Jeśli jednak czasem nie macie ochoty nigdzie wychodzić i wolicie się ogrzać w domowej atmosferze, to na szczęście zimą 2018/2019 Grzańca grzejemy w każdym możliwym miejscu. A przepis na niego jest nawet prostszy niż ten na babciną szarlotkę. Do rondelka wlewacie w proporcji 1:2 Żołądkową Gorzką Tradycyjną oraz sok jabłkowy. Dodajecie laskę cynamonu oraz goździki i wszystko podgrzewacie, nie doprowadzając do wrzenia. Całość kompozycji możecie ubarwić skórką pomarańczy. Od razu cieplej, prawda?


40 Foto : Yan Wasiuchnik Stylistka: Ewelina Oszczypała Asystent: Kacper Golba Make up: Victoria Kalinichenko Modele: Nikola Gutowska, Maja Shooter, Wiktor Żola Produkcja: Ewa Dziduch, Daniel Jankowski

GRZANIEC



42

DWA SERDUSZKA Tekst: Michał Koszek Zula Lichoń, główna bohaterka „Zimnej wojny”, śpiewa w ludowym zespole, a na scenie występuje w bufiastej koszuli, kwiecistej spódnicy, koralach i chuście na głowie. Kinowy sukces Pawła Pawlikowskiego i wzmożone zainteresowanie kulturą ludową zbiegły się w czasie z tegorocznymi trendami z wybiegów. Folklorem inspirowali się projektanci znanych domów mody, którzy swoje kolekcje pokazywali na całym świecie. W Londynie Richard Quinn zaprezentował przeskalowane wielkie suknie oraz płaszcze w kwieciste nadruki i żywe kolory, na głowy nakładał modelkom kaski albo zakrywał ich twarze chustami. W Paryżu modelki Marine Serre ubrane były od stóp do głów w przylegające kombinezony w print, zwiewne sukienki wykonane jakby na kształt ludowych szali i kolczyki, z których powiewały kawałki wzorzystego materiału. W Mediolanie dom mody Gucci nie pierwszy raz sięgnął po ludowe inspiracje. Przejawiały się nie tylko w kolorach, ale także formach – plisowaniach, marszczeniach, bufach i kształtach kołnierzy. W Pałacu Kultury w Warszawie kolekcję zatytułowaną „Polish Jazz” zaprezentowało MISBHV. Pierwszy w historii marki pokaz w Polsce otworzyła psychodeliczna ludowa muzyka. W Amsterdamie niszę między folklorem a streetwearem wypełniła polska projektantka Antonina Pawłowicz. Jej dyplomowa kolekcja na Gerrit Rietveld Academie była oparta na strukturze ludowej koszuli, ale przeniesionej w czasie, bo dostosowanej do współczesnej mody ulicznej. MODA: TRENDY


Foto: East News (4)

43

MODA: TRENDY


44

CZARNA PROMOCJA Za nami Black Friday i Cyber Monday. Padł kolejny rekord. Globalnie, przez kilka dni promocji, wydaliśmy na zakupy ponad 715 miliardów dolarów. To ponad 4 procent więcej niż w zeszłym roku. Jeśli weźmie się pod uwagę populację planety, okazuje się, że portfel statystycznego Ziemianina uszczuplił się o ponad 1000 dolarów. Statystyki można mnożyć, są bardzo efektowne. Aż trzech na czterech Amerykanów zadeklarowało swój udział w listopadowych wyprzedażach – mieli wydać ponad 90 miliardów dolarów. Brytyjczycy pozbyli się 9 miliardów, Polacy mniej więcej 6,5 miliarda, czyli na głowę około 170 dolarów. Największym zainteresowaniem cieszyły się obuwie i ubrania – na ich zakup decydowało się ponad 70 procent biorących udział w promocji. Mimo że coraz częściej wybieraliśmy zakupy przez internet (darmowa przesyłka, łatwy zwrot towaru), centra handlowe pękały w szwach. Bardzo się przed tym broniłem, ale w czarny piątek zupełnie przez przypadek trafiłem do Złotych Tarasów. Z trudem znalazłem miejsce na trzypoziomowym parkingu, z jeszcze większym wbiłem się do kolejki na ruchome schody. Za każdym razem, gdy jestem w tego typu miejscach, zastanawiam się, ile kilogramów i metrów sześciennych zajmują wszystkie zgromadzone tam ubrania. Czy taka ilość rzeczywiście jest nam potrzebna? Odpowiedź jest oczywiście prosta. Nadkonsumpcja w przemyśle odzieżowym to dzisiaj jeden z największych światowych problemów. Moda w znacznym stopniu przyczy-

nia się do zanieczyszczenia środowiska. Czy stać nas na jednorazowe ciuchy? W perspektywie kilkudziesięciu lat Ziemia może zamienić się w jeden wielki śmietnik. Już teraz producenci nie wiedzą, co zrobić z zalegającymi w magazynach starymi kolekcjami ubrań. Chociażby kilka miesięcy temu Burberry spaliło odzież i akcesoria warte 38 milionów dolarów. Podobny problem ma więcej firm. Według szacunków co roku w Polsce wytwarza się około 2,5 miliona ton odpadów tekstylnych. Niestety tylko połowa z nich nadaje się do odzysku. Dobry przykład idzie od niszowych, lokalnych marek. Założyciele polskiego brandu Elementy stawiają na transparentny model sprzedaży. Informują klientów, ile kosztuje ich produkcja i na jakiej podstawie obliczana jest marża. Z okazji Black Friday na facebookowym i instagramowym profilu Elementów pojawiło się oświadczenie: „(…) Uważamy, że najlepsze decyzje zakupowe podejmuje się bez zbędnego ciśnienia oraz wszechobecnego, marketingowego hałasu. Nie kupujcie tylko z uwagi na to, że załapiecie się na promocję. Kupujcie, kiedy macie potrzebę. (…) Cena nie ulegnie radykalnej zmianie, ponieważ nie może. Wiemy, że promocja w #blackfriday mogłaby zwiększyć naszą sprzedaż, ale rezygnujemy z tego, ponieważ wierzymy, że tak zaczynają się świadome wybory”. Trudno nie zgodzić się z ideą założycieli. Żyjemy w stałym cyklu promocji i nowych kolekcji. Niedługo poświąteczne wyprzedaże. Jaki kolejny rekord zostanie pobity?

Tekst: Michał Koszek MODA: FELIETON



każda jest inna (chociaż niektóre są podobne) tak jak ludzie są zwykli ludzie & bliźniacy chociaż bliźniacy mogą zakładać inne ubrania

moda... kocham ją i lubię cóż oznacza modną być? być może... zapach który kocham... być może...

moda powraca ale czasu nie da się cofnąć! każda chwila jest cenna ale nie każda torebka jest cenna

to i tak twarze zostaną takie same! chociaż można mieć piękne ubrania! to nie liczy się to tylko to co się ma w środku torebki....


47

TAJEMNICA BELLI ĆWIR Zaczęło się niepozornie. Niespełna trzy lata temu czarnowłosa Bella Ćwir z nudów wrzuciła na YouTube’a swój pierwszy album „Junkie Doll”, dziś już niedostępny w sieci. Po kilku tygodniach ludzie zaczęli rozpoznawać ją na ulicy i zapraszać na koncerty. Sceniczny debiut performerka zaliczyła na poznańskim squacie. Wspomina, że wizytę w Wielkopolsce okupiła stresem, nikt jej jeszcze za bardzo nie znał, nie przygotowała sobie nawet stylówy i żeby dobrze się zaprezentować, na chwilę przed występem musiała pożyczyć ciuchy od koleżanki. – Założyłam sztruksową różową kurtkę, miniówę, spodnie i buty na platformie. Wyglądałam jak brudna grunge’ówa z makijażem Marilyna Mansona – mówi Bella. Dziś grono wielbicieli piosenkarki znacznie się powiększyło. Polski internet szukał idolki, która zgromadzi wokół siebie fanów postclubowych brzmień, tekstów bez drugiego dna i znoszonych ubrań. Garderoba performerki składa się bowiem w większości z lumpeksowych znalezisk. Zainteresowana stwierdza, że najlepsze ciucholandy znajdują się w jej rodzinnym Elblągu. – Jeden z nich wygląda jak domek czarownicy, za witryną wala się góra butów, a w środku można palić szlugi – zachwyca się Ćwir. Przeszukując lumpeksy, ma dwie zasady – zwraca uwagę na rzeczy, których nikt nie chce, i kupuje wtedy, kiedy jest najtaniej. Za bluzkę płaci średnio 2 zł, za kurtkę 4 zł. Rekord padł po ostatnim koncercie w Łodzi – Bella w miejscowym lumpeksie za sześć rzeczy zapłaciła 140 zł. – Mieli dobrą selekcję, opłacało się – tłumaczy. Całkiem niedawno na niezłą okazję trafiła także Asbo, DJ-ka Belli, która podarowała koleżance znalezione na Allegro czarne kozaki do kolan, całe w króliki Playboya. Kosztowały 20 zł. To ulubione obuwie Ćwir, w którym często pokazuje się na zdjęciach. Szafę piosenkarki wspomagają także przedstawiciele Domu Mody Limanka, którzy pożyczają jej ubrania ze swoich zbiorów. Wraz z kolektywem Bella nagrała teledysk do utworu „Drogie ciuchy”. – Ta piosenka jest o antytrendzie. Na wszystko, m.in. konsumpcjonizm. Nie rozumiem i nie znoszę trendów – analizuje performerka i dodaje, że klip do „Drogich ciuchów” jest jedynym profesjonalnym wideo w jej dorobku. Zazwyczaj pracuje bez operatora i zamiast kamery rejestruje obraz starym telefonem. Gdy pytam Bellę o ikony stylu, zaczyna się śmiać na wspomnienie uwiecznionych przez paparazzi filmików z 2006 r., na których Paris Hilton i Kim Kardashian idą razem do klubu, albo tych z Lindsay Lohan, na których gwiazdka po imprezie tańczy na ulicy. – One zawsze wyglądały świetnie. Na podstawie ich stylu szykuję swoje kostiumy i makijaże – mówi. Jeśli chodzi o make-up, Ćwir stawia na spontaniczność. – Najpierw smaruję twarz talkiem do dupska dla dzieci. Potem, w zależności od nastroju, domalowuję resztę – zdradza. Jej znaki rozpoznawcze to odrysowane od szklanki „karyńskie” brwi i kolorowe usta – im większe, tym lepsze. Bella dużo czerpie z lat dwutysięcznych. – To wtedy kształtował się mój charakter, ciągle oglądałam Vivę i MTV – sięga wstecz. W tym okresie szczyt popularności osiągnęły także Simsy. Systemowa bohaterka gry – Bella Ćwir – posłużyła za bezpośrednią inspirację dla pseudonimu performerki. Simowa Bella nosi czerwoną sukienkę i czarne buty, ma ciemne włosy i podstawową simową twarz. Jest bardzo podobna do swojej imienniczki z realu. – Pewna youtuberka analizuje Simsy od A do Z. Znam na pamięć pierwszy odcinek jej serii „Tajemnice Simów” – opowiada piosenkarka. Film ma ponad 300 tysięcy wyświetleń i traktuje o zaginięciu simowej Belli Ćwir. Zresztą to niejedyny popularny na YouTubie post na temat Simsów. Inna autorka w każdym kolejnym filmie zastanawia się, jak oszukać grę. – Czekam, aż w końcu jej się uda – kwituje prawdziwa Bella.

Tekst: Michał Koszek Foto: Milena Liebe MODA: SZAFA


48

CO WIDZĄ MASZYNY? Tekst: Oktawia Kromer Ilustracja: Szymon Szelc

Widzenie maszynowe – cyfrowe rozpoznawanie obiektów na obrazach, filmach i „w realu”. Z „widzącymi” maszynami spotykamy się na co dzień, choć często nie zdajemy sobie z tego sprawy. W najprostszej postaci znajdziemy je w każdym sklepie. W najbardziej skomplikowanej – choćby w internecie. Co „widzą” maszyny, od kiedy i co z tego wynika? TECHNOLOGIE


49 KODY KRESKOWE Zaczęło się od 10 owocowych gum do żucia Wrigley, 26 czerwca 1974 r., w amerykańskim stanie Ohio. To wtedy po raz pierwszy skaner kodów kreskowych „zobaczył” produkt i podał jego cenę (67 centów). Lokalna prasa, fotoreporterzy i filmowcy uwiecznili historyczny moment, zestresowana swoim zadaniem kasjerka odetchnęła z ulgą. Pierwsza zeskanowana paczka gum trafiła do muzeum w Waszyngtonie, a kasjerka, Sharon Buchanan, jeszcze 35 lat później opowiadała dziennikarzowi „New York Timesa” o swoich „piętnastu minutach sławy”. Dziś, z pewnymi popisowo kreatywnymi wyjątkami, kiedy to paski kodu przechodzą w nawijane na widelec spaghetti, zebrę lub przejście dla pieszych, kody kreskowe wyglądają prawie tak samo jak w latach 70. I tylko my, klienci XXI w., coraz częściej skanujemy je już samodzielnie. Chyba że się pomylimy albo chcemy zrezygnować z jakiegoś produktu, a nowoczesny sklep nie przewidział takiej opcji (z życia wzięte). Wtedy wciąż – jak trwoga, to do kasjera.

Facebooka, aby ulżyć towarzyskim fotografom, wprowadza funkcję rozpoznawania twarzy. Najpierw w USA, a pół roku później na całym świecie „widzące” algorytmy podpowiadają, kogo sfotografowaliśmy. W Europie nowa funkcja wzbudza natychmiastowy sprzeciw. I nie chodzi o przypadki, w których algorytm myli twarz z kolanem, ale o te, gdy udaje mu się rozpoznać kogoś trafnie. Europejczycy, jak się okazuje, woleliby zachować swoją twarz dla siebie. Po licznych protestach, we wrześniu 2012 r., Facebook wyłącza funkcję na terenie Unii Europejskiej. Ale w kwietniu 2018 r. – dzień przed wejściem w życie ustawy RODO, mającej chronić prywatność Europejczyków – przywraca ją. Podobno właśnie w trosce o ochronę prywatności – rozpoznawanie twarzy ma zapobiegać wykorzystaniu naszych zdjęć przez nieznajomych, należących do grupy 1,5 miliarda już codziennie logujących się na Facebooka użytkowników z całego świata. Czy rzeczywiście dlatego? Funkcję możemy wyłączyć, owszem, ale zostaniemy wtedy bez oznaczenia, co byłoby przecież najwyższą hańbą.

TAJEMNICE

KODY QR Biało-czarne kwadraty z labiryntową mozaiką kojarzy już chyba każdy. Kojarzy, ale nie używa. Kody QR nie tylko u nas, ale i w całym „zachodnim świecie” okazały się (jak na razie?) niewypałem. Co jest nie tak w skanowaniu smartfonem obrazków, aby „dowiedzieć się więcej”? Być może po prostu nie chcemy tego czegoś więcej wiedzieć. Zresztą nie interesuje nas nie tylko strona internetowa reklamodawcy, ale i np. darmowy audiobook do pobrania w autobusie, nie wspominając już o płaceniu kodem za zakupy (choć w Polsce taką opcję umożliwia osiem banków). Opracowana w latach 90. w Japonii technologia doskonale przyjęła się za to w Azji. W Chinach płatności kodami QR przyjmują nawet uliczni sprzedawcy jedzenia i zbierający datki bezdomni. „Dziwne kwadraciki” zawędrowały tam też do ogłoszeń o pracę i na nagrobki, a niewielka chińska miejscowość na północy kraju reklamuje się przelatującym nad nią pasażerom samolotów największym na świecie kodem QR utworzonym ze 130 tysięcy odpowiednio przystrzyżonych krzewów jałowca.

FACEBOOK: TWARZE Grudzień 2010. Z Facebooka korzysta codziennie 0,5 miliarda ludzi na Ziemi. Publikują i oznaczają zdjęcia, każdego dnia produkując ponad 100 milionów oznaczeń. Pozostawić przyjaciela bez nametagu – najwyższa hańba. Zarząd

Grube mury, pajęczyny, ciemność, stęchlizna i wilgoć, a wszystko to spowite stroboskopowym światłem lasera. To nie scenografia halloweenowej imprezy techno, lecz warunki pracy konserwatorów zabytków w XXI w. Skanery 3D, ciskając wiązkami światła we wszystko, na co natrafią, rejestrują otoczenie z dokładnością nawet do dziesiętnych części milimetra. Mówiąc dokładniej – rejestrują oddalone od obiektywu punkty (nawet milion punktów na sekundę), łącząc je w „chmury”, z których potem powstają trójwymiarowe modele. Skaner 3D jak duch przenika przez ściany, niestraszne mu wnętrze urny z prochami ani napisy wyryte na krokwiach dachu przez średniowiecznych konstruktorów. W kilka minut, pod opieką jednego operatora, prześwietli wszystko to, do czego ludzie nie dotarliby całymi tygodniami. Kalifornijska organizacja CyArk („cyber archive”) od 2003 r. archiwizuje w ten sposób światowe dziedzictwo kulturalne – od piramidy schodkowej w Gwatemali przez osiemsetletni most nad Dunajem po kamienne głowy z Wyspy Wielkanocnej. Wszystko po to, by w razie jakiejś katastrofy precyzyjnie odtworzyć zabytkowe obiekty, tak jak miało to już miejsce w przypadku zeskanowanego w 2009 r. ugandyjskiego grobowca (rok później stanął w płomieniach). W Polsce inna grupa pasjonatów zeskanowała do tej pory m.in. klasztor w Lubiążu, kopalnię węgla w Zabrzu, jaskinię Diabla Dziura i pałac w Wonieściu (obecnie: szpital psychiatryczny). Duchów prawdopodobnie nie zarejestrowano.

TECHNOLOGIE


50

TYTONIOWA REWOLUCJA Podgrzewacze tytoniu to najnowsze rozwiązanie dla tych, którzy szukają alternatywy dla tradycyjnych papierosów. Nowatorska technologia, w którą od kilku lat inwestują największe koncerny tytoniowe, to niepozorne (z łatwością mieszczące się w kieszeni) i proste w obsłudze urządzenie podgrzewające, a nie spalające tytoń. Specjalne wkłady tytoniowe są podgrzewane do temperatury niższej niż 300˚C (glo – 240˚C, papieros – 900˚C). Nie ma spalania, nie ma tradycyjnego dymu, a więc i zawartych w nim substancji smolistych. Naukowcy szacują, że podgrzewacze tytoniu zawierają o 90-95 proc. mniej substancji toksycznych niż papierosy. Dodatkowo nie wytwarzają popiołu i wydzielają mniej zapachu. – Tytoń podgrzewany w glo zapewnia konsumentom doświadczenie podobne do palenia papierosów. W przeciwieństwie do nich niesie jednak ze sobą potencjalnie mniejsze ryzyko – zapewnia Dragos Constantinescu, dyrektor zarządzający British American Tobacco Polska. Nad nową technologią w nowoczesnych laboratoriach ulokowanych na całym świecie pracowało 100 ekspertów. To odpowiedź koncernu na zmieniającą się rzeczywistość, która przekłada się na transformację całej branży tytoniowej. Moda na zdrowy styl życia wymusza zmianę, a rozwój nowych technologii daje możliwości. Polska jest 13. rynkiem na świecie, po Japonii, Szwajcarii, Kanadzie czy Włoszech, na którym glo jest dostępny. Urządzenie można kupić m.in. w sklepie internetowym (www.glo.pl) oraz w ponad 650 sklepach eSmoking World.

RYTM ODBICIA Zabawka dla raperów-koszykarzy albo producentów-tenisistów, którzy mają ochotę poeksperymentować i pobawić się w generowanie bitu za pomocą... piłki. Odball to zaawasowana zabawka muzyczna, nietypowa maszyna perkusyjna, która generuje bit za pomocą uderzeń piłki. Siła uderzenia odpowiada sile dźwięku, panując nad grą, panujemy nad rytmem. Przy użyciu zintegrowanej z piłką aplikacji uzyskany podczas gry w piłkę rytm można zapętlić i dodać efekty. Gadżet, na produkcję którego twórcy zebrali pieniądze na Kickstarterze, zadebiutuje na wiosnę.

TECHNOLOGIE


TIDAL – WIĘCEJ NIŻ MUZYKA Bez wątpienia największą zaletą serwisów streamingowych jest fakt, że dają nam dostęp do wszystkich utworów w jednym miejscu, w jednej aplikacji. Wystarczy chwila, żeby znaleźć dowolną piosenkę lub płytę. W TIDAL wychodzimy poza standardowe pliki audio. W serwisie znajdziemy swoje ulubione klipy muzyczne, zapisy największych koncertów, streamingi z międzynarodowych festiwali czy podcasty wywiadów #CRWN gdzie w ostatnim odcinku wystąpił sam Meek Mill. Obecnie biblioteka wideo zawiera ponad 244 tysiące plików. Dodatkowo każdy użytkownik ma możliwość tworzenia indywidualnych playlist muzycznych na których może umieścić dowolną liczbę utworów. To dotyczy zarówno plików audio, jak i wideo. Możemy stworzyć dowolną playlistę z ulubionymi koncertami, które puścisz na telewizorze podczas wieczoru ze znajomymi,

a kolejna playlista może zawierać tylko utwory audio do biegania czy gotowania. Aplikacja uczy się Twojego gustu muzycznego i na tej podstawie w pierwszej kolejności podsuwa Ci nowości od Twoich ulubionych wykonawców lub playlisty z kawałkami z najczęściej słuchanego gatunku. A co TIDAL przygotował dla swoich fanów w grudniu? Tradycyjnie w tym czasie króluje muzyka świąteczna i podsumowania roku. Najpopularniejszym gatunkiem jest bezkonkurencyjnie polski hip-hop i albumy Taco Hemingwaya, Taconafide, Palucha, Bedoesa czy Szpaka. Muzyczne podsumowanie roku przygotował również sam JAY-Z. Playlista zawiera jego ulubione rapowe kawałki z 2018 roku. Od 10 grudnia na platformie można oglądać pierwszy lokalny podcast – CGM Rap Podcast, a od stycznia szykują się kolejne nowości!


Rozmawiał: Filip Kalinowski

WBREW OCZEKIWANIOM Foto: Piotr Pytel


53 Na przykładzie jego kariery o polskiej scenie hiphopowej można opowiedzieć więcej niż na bazie CV czy też dyskografii wielu innych reprezentantów tego środowiska. O tym, jak długa jest historia hip-hopu nad Wisłą, najlepiej świadczy to, że ojciec 22-letniego Otso u schyłku lat 90. trzymał się blisko z pionierami kładzenia słów na bicie, czyli z Molestą. Natomiast jak szeroka, barwna i bogata jest dzisiaj ta branża, dobrze pokazują dwa albumy wydane przez Otso nakładem Asfalt Records – zanurzony w klasycznym brzmieniu, nieco hermetyczny w swoim samplopochodnym sznycie „Slam” i mieniący się pełną paletą współczesnych barw, popowo przystępny „Nowy kolor”. Zanim więc 1 lutego przyszłego roku ukaże się kolejny krążek Młodego Jana, postanowiliśmy zapytać go, z czego wyrasta jego fascynacja klasyką, czym spowodowana była stylistyczna wolta, którą wykonał pomiędzy albumami, i czemu nie warto pytać innych o zdanie.

Jesteś przedstawicielem pierwszego pokolenia Polaków, które wychowywało się w domach, gdzie rap był obecny jeszcze przed waszym urodzeniem. Jak to jest dorastać przy wtórze bitów i rymowanych wersów? Nie było tak, że nasza chata była przesiąknięta rapem i cały czas leciała tylko taka muzyka, ale mój ojciec kumplował się z ludźmi pokroju Pelsona, był zanurzony w tej kulturze i prędko dowiedziałem się, z czym mam do czynienia. „Polepione dźwięki” Fisza to chyba pierwsza kaseta, którą pamiętam. Brat mojego taty, który był nastolatkiem, kiedy ja byłem jeszcze dzieciakiem, wkręcał się w hip-hop dużo bardziej i za każdym razem, gdy wchodziłem do jego pokoju, czegoś słuchał i tak odkrywałem różne rzeczy. Miałem siedem czy osiem lat, kiedy jeszcze polskie rapowe klipy rzadko leciały w telewizji, więc gdy jakiś teledysk się trafił, wskakiwaliśmy na kanapy i machaliśmy łapami zajawieni tym na maksa. No i jakoś to powoli we mnie wsiąkało. I nawet na chwilę nie zrobiłeś sobie przerwy od rapu? Miałem taki etap, że słuchałem dużo polskiego reggae. Jarałem się pierwszymi płytami East West Rockers czy Natural

Dread Killaz i kiedy zaczynałem, ciągnęło mnie właśnie w tym kierunku. Odkopałem niedawno moje pierwsze zapiski tekstowe i słabej jakości audio nagrane na mikrofonie do skajpa – mój ziomal znalazł jakiś wiersz w podręczniku do polskiego, a ja próbowałem go sobie zaśpiewać pod któryś riddim. Jarałem się też hip-hopem, ale myślałem, że pójdę w reggae. Poszedłeś jednak w rap, i to z początku mocno klasyczny… Bo zanim jeszcze zacząłem rapować, robiłem bity i myślę, że to mnie w jakiś sposób ukształtowało. Nie wiem, czy dlatego, że tak było prościej, czy z jakichś innych powodów, ale kleiłem je z sampli, w oldschoolowym stylu. Pasowało to do tego, czego wówczas słuchałem – Joey Bada$$, Pro Era, właściwie cały ruch Beast Coast z Nowego Jorku jest mocno osadzony w klasyce; z wyjątkiem Flatbush Zombies. Tym się jarałem i inspirowałem, bo nie znam całej historii amerykańskiego i polskiego oldschoolu; to zupełnie nie mój klimat. Słuchałem praktycznie tylko pierwszego mikstejpu Bada$$a i to on zaszczepił we mnie zajawkę na podobne brzmienia z duszą. Tego typu rzeczy zacząłem szukać po soundcloudach i różnych beatmakerach. I z tego wyrósł „Slam”. MUZYKA

Ani na „7”, ani na „Slamie” nie ma jednak żadnych twoich bitów. Bo na pewno nikomu nie chciałbym ich pokazywać. Nikt by mnie za nie nie sproposował, jak mniemam. A że zacząłem się bawić rapem i nawijać, to już tak zostało. W tej kwestii byłeś mniej samokrytyczny? Zdecydowanie bardziej podobało mi się to, jak rapowałem. Bo uważam, że jeśli coś jest dobre, to to usłyszysz; nie musisz nikogo pytać o zdanie. Nie jesteś głuchy i sam dobrze wiesz, czy to brzmi fajnie, czy nie. Miałem zajawkę, że nagrałem coś fajnego i mi to siedzi, więc od razu chciałem, żeby usłyszał to ktoś inny. Twój debiut w Asfalt Records usłyszało wielu i wielu spośród nich uznało go za jedną z najlepszych klasycznie hiphopowych produkcji ostatniej dekady. Ty jednak po „Slamie” wypuściłeś radykalnie inny „Nowy kolor”. Ale to nie znaczy, że zamknąłem tamten etap. Ludziom się wydaje, że ja już nigdy nie wrócę do tych brzmień, bo się jaram tylko nowymi rzeczami. To nieprawda, pewnie za jakiś czas znów zacznę nagrywać „klasyczne” kawałki, ale wtedy, kiedy będę to czuł. Gdy robiłem „Slam”, słucha-


36 uważa, że jak zrobiło się coś kiedyś w jakiś konkretny sposób, to już trzeba do końca życia robić dokładnie tak samo. Pomiędzy tymi dwoma płytami odmłodził ci się fanbase? Tak. Bo nie oszukujmy się, brzmienie „Nowego koloru” jest dziś popularniejsze, to jest ta nowa fala. Na moje koncerty przychodzą często osoby, które mają po 14-15 lat, ale nie słuchają mnie tylko małolaty, bo podbiło do mnie na przykład małżeństwo z dziewięcioletnim synem i to oni chcieli iść na ten koncert, pokazać tę muzykę swojemu dziecku. Nie ma złotej zasady, kto tego może słuchać, a kto nie. Sam słuchałem Molesty, mając osiem czy dziewięć lat, co dla niektórych rodziców mogło być pato, a nie jestem gościem, który wychodzi na ulicę, żeby się z kimś napierdalać; jestem normalną osobą. To tylko muzyka, bawmy się i pozwalajmy jej słuchać każdemu; ja nie robię jej dla konkretnej grupy odbiorców.

łem właściwie tylko Beast Coastu, a z czasem odkrywałem coraz to nowszą muzykę. To naturalne. Wcześniej nie jarałem się new schoolem – miałem swoje ulubione numery, ale nie słuchałem ich na ripicie i nie byłem w to za bardzo wkręcony. Któryś kumpel podrzucił mi link, zobaczyłem coś na YouTubie, sprawdziłem w serwisie streamingowym i nagle się okazało, że te nowe, świeże rzeczy mi się po prostu podobają i to ich najczęściej słucham. Wynikiem tego był „Nowy kolor”, ale za chwilę wyjdzie moja kolejna płyta i znów będzie nieco inna. Bo nigdy nie powiedziałem, że kończę z boom-bapem i też bym nie chciał za dwa lata mówić, że kończę z auto-tune’em, bo nie jestem w stanie przewidzieć, czy do czegoś kiedyś nie wrócę. Może pójdę w zupełnie inny gatunek muzyki? Bardzo bym sobie tego życzył, żeby nie siedzieć wyłącznie w rapie i tej kulturze. U ciebie ta zmiana była paradoksalnie bardziej radykalna, bo odbyła się w ramach jednego gatunku. Rap jest

dziś tak rozległy, że podobna wolta stylistyczna jest czymś takim jak w latach 90. metamorfoza z metala w hiphopowca, którą sam – swoją drogą – przeszedłem w ciągu tygodnia. Usłyszałem Cypress Hill, ściąłem kudły, wyrzuciłem kostkę i zacząłem chodzić w szerokich spodniach. To naturalne. Możesz coś odkryć i zmienić swoją wizję świata o 180 stopni. Tym bardziej w moim wieku, bo „Slam” powstał, jak miałem 19 lat, a wydałem go, mając 20. W tym okresie cały czas odkrywasz nowe rzeczy i już nawet nie chodzi o muzykę, tylko o sposób myślenia i patrzenia na rzeczywistość; wszystko zaczyna w tobie dojrzewać. Choć nie uważam, że teraz jestem kompletny, poznaję nowe rzeczy i nie mam problemu, żeby się do tego przyznać. Kiedyś mówiłem, że coś jest be, a teraz uważam, że jest zajebiste, i tak samo za pięć lat mogę się wstydzić wersów, które teraz rapuję z pełnym przekonaniem. To jest rozwój i wydaje mi się, że ja to rozumiem, ale część moich odbiorców niestety nie. Wielu MUZYKA

Gdy po raz pierwszy słuchałem „Nowego koloru”, uderzyło mnie, jak bardzo popowa to płyta. W rzadkim, pozytywnym wydźwięku tego słowa. Nie rozważałem jej w kategoriach popu. To, że refreny są chwytliwe, to jest w dużej mierze zasługa producentów i bitów. W tej ostatniej kwestii jestem akurat bardzo krytyczny, selekcja trwa u mnie bardzo długo i zawsze szukam czegoś takiego, że odsłucham fragment i mówię: wow, zajebiste! Gadałem niedawno z Włodim, że potrzebujemy dokładnie sześć sekund bitu – jednego taktu, i już wiemy, czy to jest to. Mnie inspirują bity; jestem takim typem MC, że poza jakimiś pojedynczymi wersami w telefonie właściwie nie mam żadnych notatek, zaczynam pisać dopiero, jak dostanę muzykę, pod wpływem emocji. I pewnie dlatego jest to takie chwytliwe, czy wręcz – jak powiedziałeś – popowe, bo wychodzę od melodii i zazwyczaj pierwsze, co powstaje, to refren. Twoja przemiana spotkała się ze sporą ilością hejtu. To cię jakkolwiek dotyka? W jakiś sposób to na mnie działa, nauczyłem się jednak z tym żyć i nie przykładam do tego takiej wagi jak kiedyś. Na początku


19

SERIALE


56 czytałem wszystko i myślałem sobie: o kurwa, słabo, coś w tym musi przecież być, jak tyle osób tak pisze. A teraz czytam nieporównywalnie mniej, ale dalej czytam – nie wierzę tym, którzy mówią, że w ogóle mają na takie rzeczy wyjebane. Każdy liczy się z cudzą opinią, kiedy wypuszcza nowy kawałek czy jakiekolwiek inne dzieło. Kiedyś

jeśli słyszałem, że ktoś mówił o mnie źle, od razu chciałem działać – odpowiadać, nagrywać jakieś zjebane filmiki. Dzwoniłem do mojego menedżera, a on mi tłumaczył: nie, poczekaj, przyjdzie odpowiedni moment i wtedy to zrobisz. No i faktycznie przyszedł ten moment, nagrałem numer „Nigdy już nie będzie jak kiedyś” i wyszło

lepiej, bo wyraziłem wszystko tak, jak powinien to zrobić MC – w kawałku, a nie od razu na Instagramie. To był jeden z najtrudniejszych numerów, bo jednak te emocje wciąż rosły i musiałem w końcu usiąść i je z siebie wyrzucić. Wspomniałeś już o swojej nowej płycie, która ukaże się 1 lutego. Sądząc po trzech singlach, nie będzie to jednorodny krążek. Wydaje mi się, że jest newschoolowy, choć są na nim również numery oldschoolowe, klubowe czy nawet śpiewane, bo chciałem sprawdzić, czy umiem to zrobić i bez auto-tune’a. Dobraliśmy single tak, żeby pokazać przeróżne style, które się na tej płycie mieszają, to, że nieraz mogę ludzi zaskoczyć. Bo ja nie robię starej szkoły ani nowej, każdy singiel będzie zupełnie inny od poprzedniego. I jeśli ktoś jara się jedną estetyką, nie zostanie ze mną na dłużej, bo nie chcę siedzieć w tym, co mi przyniosło popularność, tylko próbować nowych rzeczy. A skoro jesteśmy przy tym próbowaniu, powiedz, jakie masz dalekosiężne plany? Na pewno chciałbym w kolejnych latach stać się bardziej… muzykiem. Nie tylko pisać teksty i wybierać bity, ale zrozumieć zasady kompozycji i wszystko, co się muzycznie dzieje wokół mnie. Może kiedyś w przyszłości sam wyprodukuję płytę... Na nowy album zrobiłem jeden bit – 50-sekundowy skit, ale moim zdaniem brzmi fajnie. Nawet jeśli nie jest perfekcyjny, chciałem mieć cząstkę siebie na tej płycie i nawet to, że w trackliście będzie napisane produkcja: Otsochodzi, jest dla mnie strasznie fajne. To, że ludzie pierwszy raz usłyszą mój bit. Zobaczymy, czy uda mi się w tej kwestii rozwinąć skrzydła, ale na pewno chciałbym mieć nad tym coraz większą kontrolę. To plany, a… marzenia? Marzę o tym, żeby było tak jak teraz – żebym mógł żyć z tego, co robię, być z siebie zadowolonym i mieć zawsze czas na muzykę. Żebym w każdym momencie mógł sobie usiąść i po prostu tworzyć.

SERIALE



MUZYKA


59 POLYPHIA „NEW LEVELS NEW DEVILS” EQUAL VISION RECORDS

••••

KRIEGSMASCHINE „APOCALYPTICISTS” NO SOLACE

•••••

którzy kontaktowali się od dawna, a na potrzeby gawiedzi postanowili odstawić łaskawie kameralny show. Pełen minimalizmu i krótszy niż noc, bo w końcu kto dziś bawi się tylko w jednym klubie? [Michał Kropiński] AUNTIE FLO „RADIO HIGHLIFE” BROWNSWOOD RECORDINGS

•••••

Muzyka o wysokim stopniu techniczności dość często jest porównywana do aktów autoerotycznych. Czasem jest to uprawnione, ale zazwyczaj to szkodliwa kalka myślowa. I nikt nie przeczy tej kalce równie mocno, co zespół Polyphia. Ich trzeci krążek, „New Levels New Devils”, to rollercoaster muzycznych stylistyk i emocji oraz znaczący krok do przodu po dość mało ekscytujących pierwszych dwóch płytach. Podstawą jest frenetyczny math rock, ale nie brakuje elementów progresywnego metalu w rodzaju Animals As Leaders, popu, a nawet trapu i EDM-u. Ta pozornie szalona mieszanka niczym z kiepskiego youtube’owego żartu działa wyśmienicie, bo jej spoiwem są melodie. Chwytliwe, zaskakujące, pełne inwencji. „G.O.A.T.” to mroczny, trapowy banger, „Yas” wibruje labiryntem splatających się w wariackim tempie popowych motywów, „Nasty” wciąga swoim roztrzęsionym ciężarem… Najmniej na miejscu wydaje się wokalny utwór „So Strange”, który brzmi jak dowolny, generyczny indie pop z poprzedniej dekady, przybrany w techniczne piórka. „New Levels New Devils” to muzyka z ostatnich 15 lat na SoundCloudzie, grana przez niesamowicie wyszkolonych muzyków. I to jest siła tego albumu! [Paweł Klimczak]

Mgła podbiła świat swoim black metalem, ale M. i Darkside z tego zespołu uczestniczą także w czymś równie specjalnym – Kriegsmaschine. „Apocalypticists”, najnowsza propozycja projektu, nie bez kozery robi furorę wśród metalowej publiki i daleko poza nią. Black metalowi dość często zarzuca się brak inwencji, szczególnie w jego pierwotnej, inspirowanej Norwegią formie. Nowy album KSM wręcz szydzi z takich opinii – zwłaszcza w warstwie rytmicznej to niesamowicie odświeżająca płyta. Melodie grane i śpiewane desperacko przez M. są świetne w swojej ponurości (a liczba dobrych riffów idzie w dziesiątki), ale Darkside wyznacza nowe standardy, jeśli chodzi o metalową perkusję. Bezwzględne uderzenia i hipnotyczne groove’y, pomysłowe użycie blach – łatwo się zagubić w gąszczu perkusyjnych zabiegów i odsłuchiwać „Apocalypticists” nałogowo, wyłapując kolejne fenomenalne rytmy i przejścia. Sześć dość długich utworów składających się na ten album to najlepsze, co ostatnio spotkało rodzimy – a myślę, że światowy też – metal. Jedna z płyt roku, to pewne – także poza swoim gatunkowym poletkiem. [Paweł Klimczak]

ANCHORSONG „COHESION” TRU THOUGHTS

TONY ALLEN & JEFF MILLS „TOMORROW COMES THE HARVEST” BLUE NOTE

•••

•••

Nadchodzi okres dorocznych podsumowań. I tak sobie pomyślałem, że w tym roku z pełną premedytacją wyskoczę przed szereg i polecę coś „za pięć dwunasta”. Bo „Radio Highlife” całkiem przypadkowo okazało się albumem, na który w 2018 r. czekałem najbardziej. Rok ten miał być dla afrykańskiej elektroniki czasem dobrym. Niestety kilka razy okazało się, że nawet w XXI w. białasy potrafią skolonizować i spieprzyć to, co wystarczy po prostu wspierać i finansować. Na szczęście z pomocą przyszedł Brian D’Souza, który odpowiada za „Highlife Parties” w Glasgow, Londynie i Edynburgu. Jeden z ciekawszych didżejów zajmujących się „egzotyczną” elektroniką siedzi w temacie od dawna (sam ma korzenie indyjsko-afrykańskie) i wiedział, jak pociąć płytę, na której radiowy pop spotyka się z gwarem arabskiego bazaru, a beachbarowe słońce z mrokami rodem z narkotycznych wizji. To jedna z bardziej kompletnych i wielowymiarowych płyt, jakich mogliście posłuchać w mijającym roku. Niezależnie, czy szukacie soundtracku do pracy, muzyki na imprezę, czy do samotnej kontemplacji. [Michał Kropiński] FUCKED UP „DOSE YOUR DREAMS” MERGE RECORDS

••••

W temacie samplowanych pasaży powiedziano już wiele – od DJ-ów Shadowa i Fooda przez The Avalanches aż po Teebsa i FlyLo. Japoński producent Anchorsong nie wnosi wiele nowego od strony technicznej, a nawet brzmieniowej, za to stawia na groove – raczej 4 x 4 niż kombinatorski – i piękne melodie. „Cohesion” to album po prostu uroczy. Zapadające w pamięć niezliczone sample, wybrane wysmakowaną ręką producenta i wszyte pod bujające bębny, często odsyłają w stronę Afryki. „Testimony” to wyśmienity reprezentant wszystkiego, co w tym albumie najlepsze – prosty i skuteczny wokalny sampel, wokół którego buduje się marimba, a z czasem także smyczki. Paleta brzmień na „Cohesion” jest piękna i nawet jeśli momentami lekko ociera się o sztampę, to bez szkody dla odbioru. Najnowszy album Anchorsong to zwyczajnie ładna muzyka – tylko tyle i aż tyle. [Paweł Klimczak]

Z muzycznymi spotkaniami legend bywa różnie. Od dawna mam wrażenie, że sama idea dream teamu zrealizuje się prędzej na boisku do kosza niż w studio. Tym bardziej krytycznie podchodziłem do płyty, którą wspólnie nagrali Tony Allen i Jeff Mills. Dwie legendy z dwóch kompletnie różnych muzycznie światów po raz pierwszy spotkały się na scenie dopiero w 2016 r. w Paryżu. Pionier techno z Detroit i król perkusji z Lagos to teoretycznie dwie różne bajki. Tymczasem składające się z kilku kawałków EP pokazuje, że każda bajka ma wspólny mianownik. Pewnie tak stary jak ludzkość albo tak pierwotny jak pradawne rytuały. Gdzieś słyszałem, że muzyka i taniec były na początku i będą na końcu. Może tędy wiedzie droga do zrozumienia siły tego wydawnictwa? Od pierwszej nuty ma się wrażenie, że ci faceci tylko czekali na okazję, by razem zagrać. Trochę jak szamani,

MUZYKA

Hardcore jako zjawisko muzyczne wydaje się dość ograniczony – dopiero projekty rozpychające jego formułę, a nawet traktujące ten gatunek jako miejsce do wyskoku w kompletnie innym kierunku, mogą obecnie zdobyć zainteresowanie poza niszą. Pisanie o Fucked Up jako zespole hardcorowym jest grubą przesadą – od swojego debiutu grupa ciągle zaskakiwała, wstrzykując w swoją muzykę ciągle nowe elementy, z pozoru kompletnie do siebie niepasujące. Dzisiaj kanadyjski zespół zmieścić można pod sporym parasolem z napisem „indie rock”, a agresywny wokal Damiana Abrahama to jedna z nielicznych nici


60 łączących go z hardcore’em. A Abrahama na „Dose Your Dreams” słychać mniej. Przy mikrofonie zastępuje go karuzela głosów, w tym J Mascis z Dinosaur Jr. Trochę szkoda, bo głos wokalisty był mocnym spoiwem aranżacyjnych szaleństw. Fucked Up serwują publice najróżniejsze podkręcone piłki – a to beatlesowskie harmonie wokalne w „Raise Your Voice Joyce”, a to madchesterowskie pląsy w „Talking Pictures”. Te kontrasty i zaskoczenia sprawiają, że do „Dose Your Dreams” warto wracać, chociaż nie jest to „David Comes to Life” – według mnie najlepsza płyta Fucked Up. Tak czy owak, w obliczu konania tradycyjnej muzyki gitarowej, Fucked Up trzymają się mocno i pokazują środkowy palec. [Paweł Klimczak] HORRENDOUS „IDOL” SEASON OF MIST

••••

to nie mogło się udać! Patetyczna przesada i kiczowata stylistyka? Drugi album Colina Selfa to bluźnierczy mariaż wokalnych cyber-chórów, miękkiego techno i szalonego eksperymentu, miejscami przypominający soundtrack do nowego „Avatara”, zatopionego w dystopijnej, cyberpunkowej rzeczywistości. Sofomor jest dużym krokiem naprzód – Self rozwija na „Siblings” pomysły z mniej rozbuchanego, intymniejszego debiutu. Brzmienie zostało znacznie bardziej urozmaicone, a całość zrealizowana z większym rozmachem. Jak na operę przystało, „Siblings” to sinusoida wahająca się od ekstatycznej radości aż po przygnębiający smutek. A poza tym, tak zwyczajnie, po ludzku, mało mieliśmy w tym roku tak ładnych piosenek, jak „Emblem”, czy „Foresight”. Aż się ciepło robi na serduszku po takiej dawce dobroci. [Lech Podhalicz]

DAUGHTERS „YOU WON’T GET WHAT YOU WANT” IPECAC RECORDINGS

•••••

Jeśli chciałbym kogoś zniechęcić do słuchania metalu, to zdecydowanie zacząłbym od puszczenia technicznego death metalu. Trudno o bardziej alienujący gatunek. A jednak jedną z płyt, które w tym roku zdobywają uznanie nie tylko metalowej publiki, jest „Idol” Horrendous. Amerykański zespół nie zerwał z techniczno-deathowymi korzeniami, ale dzięki udanemu flirtowi z muzyką progresywną, a nawet thrash metalem, może wyjść z niszowej szufladki. Horrendous zawsze umieli pisać chwytliwe utwory, ale „Idol” wręcz nimi epatuje. Mimo ciągłych zmian motywów jest na czym zawiesić ucho. Świetnym ruchem okazało się pozyskanie na bas Alexa Kulicka – jego wygibasy na bezprogowym instrumencie osadzają szalone kompozycje w miejscu. „Idol” to 40 minut, które mijają jak z bicza strzelił – każdy utwór jest ekscytujący, każdy zaskakuje i zachwyca. Momenty odsyłające do rocka progresywnego pozwalają odpocząć, zanim rollercoaster znowu wjedzie na górę wariackich riffów. Jedna z lepszych metalowych płyt tego roku, to pewne. [Paweł Klimczak] COLIN SELF „SIBLINGS” RVNG INTL.

Majestatyczna potęga, przeszywający strach i emocje tak szczere, że aż trudno przyjąć je naraz. Hajp, jaki powstał wokół tego krążka, jest kompletnie uzasadniony. Wydana po ośmiu latach muzycznej nieobecności Daughters płyta może z powodzeniem kandydować do miana albumu roku. Lovecraftowskie „zło znikąd”, dźwiękowa kanonada, która nie dość, że rozjeżdża uszy, to jeszcze robi niezłą papkę z mózgu. A nie mówimy wcale o bandzie deathmetalowym, ale o formacji noiserockowej, której kompozycje to iście matematyczna precyzja. Wiele się w życiu nasłuchałem ekstremalnych gitar, ale sposób, w jaki prezentują się one na „You Won’t Get What You Want”, jest zwyczajnie powalający. Jeśli na poprzednich krążkach brzmiały one soczyście, to tutaj brzmią przeraźliwie i rozdzierająco. Do tego dochodzą opętańczy wokal i niełatwe teksty – słuchając tego w nocy, zapewniacie sobie bezsenność, a i psychiczne rozstrojenie jest w tym przypadku bardzo możliwe. Czarna dziura bez dna, ci nowi Daughters. [Lech Podhalicz]

••••

O, panie Self, co pan nam tutaj zmontował! Futurystyczne operetki, kakofoniczne kolaże i przesłodzone popowe piosenki – przecież

MUZYKA



RUCH 62

To właśnie teraz tworzy się historia polskiego tańca. Jesteśmy świadkami choreograficznego boomu. Twórców, miejsc, pomysłów i chęci jest coraz więcej. Ogromne kontrowersje wzbudziła decyzja o likwidacji Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu, studenci i pozostała część środowiska walczą o jej zmianę. Na polskich scenach coraz donioślej słychać głos artystów, którzy zdobyli wykształcenie za granicą: Ani Nowak (HZT w Berlinie), Marty Ziółek (School for New Dance Development w Amsterdamie i Vorausbildung w Tanz Fabrik w Berlinie), Ramony Nagabczyńskiej (Hochschule für Musik und Darstellende Kunst we Frankfurcie nad Menem i The Place w Londynie), Izy Szostak (Codarts − Rotterdam Dance Academy), Pawła Sakowicza (London Contemporary Dance School), Weroniki Pelczyńskiej (SEAD w Salzburgu) i innych. Inkubatorem dla ich prac w Polsce jest Stary Browar w Poznaniu. Działająca tam Art Station Foundation to azyl dla nowej polskiej choreografii, miejsce, gdzie akceptuje się i zachęca do działań wymagających artystycznego ryzyka. A kto nie ryzykuje, ten – wiadomo. W ostatnich latach powstały też Fundacja Burdąg prowadzona przez Marię Stokłosę, Centrum w Ruchu, Scena Tańca Studio w STUDIO teatrgaleria, przestrzeń KEM, Centrum Sztuki Tańca, szerokim echem odbiła się wystawa „Inne tańce” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Ruch znalazł się w centrum uwagi poszukujących instytucji i widzów. W Nowym Teatrze już trzeci sezon pokazujemy spektakle powstające lub gościnnie prezentowane w ramach kolejnych programów kuratorskich – najpierw Marii Stokłosy, Magdaleny Ptasznik i Eleonory Zdebiak, następnie Mateusza Szymanówki, obecnie Joanny Leśnierowskiej – „Poszerzanie pola”. Joanna Leśnierowska tak mówi o swoich intencjach: „Interesuje nas choreografia, którą Trisha Brown nazwała praktyką w szczelinie pomiędzy sztukami wizualnymi i tradycyjnie rozumianym tańcem. W polskim kontekście, gdzie tak silna jest tradycja teatralna, trzeba by powiedzieć, że to szczelina pomiędzy sztukami wizualnymi

a teatrem. Szczelina, która konsekwentnie się poszerza i wymyka prostej definicji”. Prace nowego pokolenia choreografów to sztuka dla odważnych, spotkanie z nieznanym. Jak to z nieznanym bywa – niepokoi, szokuje. Odwaga zostaje jednak wynagrodzona. Choreografia stwarza przestrzeń do intelektualnej aktywności, zaprasza do współkonstruowania znaczeń. Nagradza tych, którzy oderwą się od przyzwyczajeń. Im bogatsze są nasze doświadczenia jako odbiorców różnych dziedzin sztuki i popkultury, tym większa przyjemność w obcowaniu z choreografią. Możemy zyskać inną perspektywę. Na ciało w ruchu, choćby podczas codziennych czynności, patrzeć jak na dzieło sztuki. Dzieło znaczące w kontekście społecznym, politycznym i osobistym. Bywa jednak, że patrzysz na taniec i zastanawiasz się, o co tu chodzi. Frustrujesz się, że nie rozumiesz. Nie martw się, nie jesteś sam. „Dance is hard to see” – to słowa Yvonne Rainer, choreografki i reżyserki, ikony awangardy w sztukach performatywnych, wypowiedziane w 1966 r. w punkcie kulminacyjnym tanecznej rewolucji, uznawanej za początek współczesnej choreografii. Amerykanka na zawsze odmieniła taniec nowoczesny, za naczelne zadanie sztuki uznając naruszanie strefy komfortu. Odwagi!

Najbliższa okazja: 8 stycznia 2019 Jak zobaczyć taniec? Ćwiczenia w patrzeniu na taniec Spotkanie z Joanną Leśnierowską. A tam m.in.: Naśladujący paryski styl i krok modowych wybiegów voguing, twerkująca na koncercie Miley Cyrus, biali hiphopowcy i b-boye, zbudowany na cytatach izraelski folk czy klubowy dance floor i internetowy gif przeniesione wprost na scenę. Oryginalność i autorstwo współczesnej choreografii. 9 stycznia 2019 „Masakra” premiera według koncepcji i w choreografii Pawła Sakowicza.

TEGO JUŻ NIE ODZOBACZYSZ #6 TEATR


FOCUS FEATURES AND INDIGO FILM PRZEDSTAWIAA

LARS VON TRIER

W KINACH


FILM


65 „MÓJ PIĘKNY SYN” „BEAUTIFUL BOY” REŻ. FELIX VAN GROENINGEN •••••

„DOM, KTÓRY ZBUDOWAŁ JACK” („THE HOUSE THAT JACK BUILT”) REŻ. LARS VON TRIER ••••

„ZŁE WYCHOWANIE CAMERON POST” („THE MISEDUCATION OF CAMERON POST”) REŻ. DESIREE AKHAVAN ••••

Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy Timothée Chalameta w „Tamtych dniach, tamtych nocach”, wiadomo było, że jego nazwisko za chwilę znajdzie się na ustach wszystkich. Właśnie nadszedł ten moment. W „Beautiful Boy”, anglojęzycznym debiucie Feliksa van Groeningena, młody aktor gra Nica – utalentowanego, inteligentnego chłopaka z dobrego domu. Choć wydawałoby się, że niczego mu nie brakuje, Nic dopiero po sięgnięciu po narkotyki przyznaje, że jego życie „z czerni i bieli przeszło w technicolor”. Początkowo, jak wielu w takiej sytuacji, główny bohater sprytnie udaje, że wszystko jest w porządku. Ale gdy ląduje na dnie, jego ojciec David (Steve Carell) zaczyna desperacko szukać pomocy. „Beautiful Boy” to historia oparta na faktach – wspomnieniach ojca i syna, które splatają się w jedną opowieść ukazującą rodzinny dramat z dwóch perspektyw. Część ojcowska naznaczona jest bólem, żalem i powracającym wciąż pytaniem: „Co zrobiłem nie tak?”. Z kolei historia Nica to pasmo szkolnych sukcesów i niespodziewany upadek. Stawiany za wzór, wrażliwy, rozsądny i oczytany chłopak rzuca się w wir nowych doznań, ponieważ dzięki odmiennym stanom świadomości może wreszcie pobyć sam na sam ze sobą. Reżyser nigdy jasno nie odpowiada, dlaczego właściwie Nic zaczyna brać. Skupia się na ukazaniu trudnej ojcowsko-synowskiej relacji i robi to w sposób niezwykle subtelny i zniuansowany. W filmie zwraca uwagę jeszcze jeden element. Do tej pory w kinie amerykańskim z uzależnieniem od narkotyków zwykle mieli problem bohaterowie o kolorze skóry innym niż biały. Mieszkańcy bogatych przedmieść dużych miast byli zwykle poza podejrzeniem. Tu sytuacja się odwraca: to zdolny biały chłopak o wyglądzie cherubina niszczy sobie życie. Z tą wymagającą rolą Chalamet radzi sobie świetnie, wierzy mu się w każde słowo, każdy gest. Wszystko wskazuje na to, że zasłużenie wysuwa się na prowadzenie w oscarowym wyścigu. [Magdalena Maksimiuk]

Wielki egocentryk i wrażliwiec, nihilista i mistyk, barbarzyńca i myśliciel, abnegat i esteta. O Larsie von Trierze można wygłaszać takie pozornie sprzeczne sądy i jednocześnie nie mijać się z prawdą. Najnowsze dzieło mistrza bez wątpienia umocni jego status prowokatora. Duńczyk serwuje widzowi ostre cięcia (nożem), liczne zbliżenia (na rany) i nerwowe ruchy kamery (przekładające się na nerwowość publiki). Głównym bohaterem jest tytułowy Jack (Matt Dillon). To seryjny morderca, który swoje zbrodnie stara się zamienić w dzieło sztuki. Jak przystało na artystę aspirującego do wielkości, dba o finezję, perfekcję, nowatorstwo, a przede wszystkim – rozgłos. Spodziewajcie się więc miażdżenia twarzy, obcinania piersi, strzelania do dzieci i tym podobnych „atrakcji”, pokazanych w sposób do bólu realistyczny. Brutalności tu aż nadto, ale niewiele mniej filozofii, bo w tle wydarzeń Jack prowadzi intelektualną dysputę z samym Wergiliuszem (Bruno Ganz). Spierają się jak starzy przyjaciele – pierwszy wyraża zachwyt nad Nietzschem i hitlerowcami, drugi przywiązany jest do antycznego kanonu etycznego – dobra, piękna i prawdy. Są tu sceny brawurowe, jak otwierający film tragikomiczny epizod z Umą Thurman, są też takie, które niewiele wnoszą i ciągną się w nieskończoność. Struktura „Domu…” okazuje się bardzo podobna do poprzedniego dzieła von Triera, „Nimfomanki”. Filozoficzne rozważania reżyser przeplata więc „momentami”, tyle że zamiast wyuzdanego, upadlającego seksu oglądamy sceny mordu. W trakcie seansu dyskomfortu nie poczują chyba tylko ci, którzy do śniadania włączają sobie „Nagich i rozszarpanych” na zmianę z „Salò” Pasoliniego. Ale po to jest sztuka – ma walić na odlew. A Lars von Trier robi to z sadystyczną radością. Przy okazji daje nam kolejny wykład na temat tego, jak rozumie sztukę, i pokazuje swoją wizję piekła. [Olaf Kaczmarek]

Ameryka lat 90. Piątkowa potańcówka w liceum, podczas której nastolatki obściskują się po kątach i palą papierosy z dala od wścibskich oczu. To właśnie na jednej z takich imprez Cameron Post uświadomi sobie, że od chłopaków woli dziewczyny. Nie bez konsekwencji. Wkrótce w małym miasteczku wybuchnie skandal, którym będą żyli wszyscy. Rodzice dziewczyny wyślą więc córkę na tzw. chrześcijański obóz „naprawczy”. Jego program zakłada całkowite wyeliminowanie zainteresowania tą samą płcią, a także nieustanne modlitwy i wspólne śpiewy. Cameron nie sprzeciwi się woli rodziców, a na miejscu pozna podobnych do siebie „odmieńców”. Wkrótce okaże się też, że obowiązujące na obozie zasady dla niektórych uczestników są zbyt surowe, a oczekiwania – niemożliwe do spełnienia. Swojej tożsamości seksualnej po prostu nie da się wyprzeć. Reżyserka obsypanego nagrodami „Appropriate Behavior” ponownie z powodzeniem opowiada o samotności, politycznej poprawności i szukaniu siebie. Świetnie rozumie pytania i wątpliwości, z którymi codziennie zmaga się Cameron, ale jednocześnie nie pozwala sobie na łatwe odpowiedzi. To ogromna siła tego filmu, bo chociaż w polskich kinach ostatnio nie brakuje historii coming-of-age, to wiele z nich traktuje temat dorastania w sposób uproszczony. Twórcy „Złego wychowania…” mówią o tych samych kwestiach, ale efekt na szczęście nie jest schematyczny ani banalny. A ponieważ mamy rok 2018 i na naszych oczach rozgrywa się rewolucja społeczno-kulturalna, to dzieciaki grające główne role są od siebie bardzo różne. Dzieli je niemal wszystko: kolor skóry, wzrost i waga, przynależność społeczna czy wyznanie. I tylko jedna cecha łączy: nie mogą być szczęśliwe. [Magdalena Maksimiuk]

obsada: Timothée Chalamet, Steve Carell, Maura Tierney, Amy Ryan USA 2018, 120 min M2 Films, 4 stycznia

obsada: Matt Dillon, Bruno Ganz, Uma Thurman Dania/Francja/Niemcy/Szwecja 2018, 156 min Gutek Film, 18 stycznia

FILM

obsada: Chloë Grace Moretz, John Gallagher Jr., Sasha Lane USA 2018, 91 min Aurora Films, 25 stycznia


66 „FUGA” REŻ. AGNIESZKA SMOCZYŃSKA ••••

„KRAINA WIELKIEGO NIEBA” („WILDLIFE”) REŻ. PAUL DANO ••••

„PŁOMIENIE” („BEO-NING”) REŻ. LEE CHANG-DONG ••••

Zdezorientowana kobieta budzi się na torach kolejowych warszawskiego Dworca Centralnego. Mijają dwa lata, bohaterka jest pod opieką lekarzy – cierpi na fugę dysocjacyjną wywołującą całkowity zanik pamięci, wciąż nie udało się jej zidentyfikować. Do sprawy włącza się telewizja. W trakcie emitowanego na żywo programu telewizyjnego do studia dzwoni mężczyzna, który podaje się za jej ojca. Zaprasza córkę do domu. Tam okazuje się, że Alicja/Kinga jest matką i żoną. Co to jednak oznacza w sytuacji, w której sama niczego nie pamięta? Drugi film Agnieszki Smoczyńskiej („Córki dancingu”) to subtelna opowieść o ludzkiej psychice i o tym, co oznacza „być sobą”. Dzieło, którego scenariusz napisała odtwórczyni głównej roli, Gabriela Muskała, stawia pytanie o wpływ wspólnych doświadczeń na to, kim się stajemy i jacy jesteśmy. Nikt z najbliższych nie rozpoznaje w impulsywnej Alicji swojskiej Kingi, którą znali przez lata, co naturalnie rodzi między postaciami wiele napięć. Reżyserka bacznym okiem przygląda się przemianom, które zachodzą w bohaterach, i stara się zrozumieć ich postawy. Film na swoich barkach niesie Gabriela Muskała, elektryzująca w każdej scenie. Grana przez nią bohaterka pod spokojną fasadą kryje morze emocji – nieraz czujemy, że w środku aż się w niej gotuje. Wspaniała, niezwykle przemyślana i wiarygodna kreacja w nietuzinkowym filmie, który ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem. Nic dziwnego, że obraz trafił do jednej z sekcji tegorocznego festiwalu filmowego w Cannes. [Michał Kaczoń]

„Rozpad rodziny – instrukcja obsługi”. Tak mógłby brzmieć podtytuł debiutu reżyserskiego Paula Dano, aktora, który zwrócił na siebie uwagę ekscentrycznymi rolami w takich tytułach jak „Człowiek-scyzoryk” czy „Aż poleje się krew”. W porównaniu z nimi oparta na powieści Richarda Forda „Kraina wielkiego nieba” początkowo wydaje się filmem niepozornym. Przenosimy się do lat 60., do małego miasteczka w Montanie, w którym niedawno zamieszkała rodzina Brinsonów. Jeannette zajmuje się domem, a Jerry ma niewdzięczną fuchę na polu golfowym. Zmęczeni życiem na walizkach 30-latkowie pokładają duże nadzieje w nastoletnim synu. Joe nie umie się jednak odnaleźć w nowym środowisku. Jest outsiderem, a jego niedopasowanie wkrótce pogłębi się pod wpływem wydarzeń, które mają związek z szalejącym w okolicy pożarem. Dano z zaskakującym wyczuciem ukazuje los trojga ludzi, którym nagle życie wymyka się spod kontroli. Nie wskazuje jednoznacznie, co jest przyczyną kryzysu Brinsonów – bieda, frustracja czy skostniały model rodziny lat 60. Tym, co w jego filmie pociąga szczególnie, jest konsekwentnie budowana aura dziwności, surrealistyczny naddatek, który wyłania się zza fasady zwyczajnej egzystencji na amerykańskiej prowincji. Każdy chce tu z różnych przyczyn przed czymś uciec, sparzyć się, by poczuć coś nowego. Choć wydarzenia śledzimy głównie z perspektywy Joego, powoli stającego się opiekunem i powiernikiem rodziców, to pierwsze skrzypce gra tu matka. Carey Mulligan świetnie oddaje rozedrganie bohaterki, która porzuca rolę podpory rodziny i dokonuje wyboru. Czy chodzi tu o prawo do wolności, złudzeń czy egoizmu – tego reżyser nie rozstrzyga, ale swoim wnikliwym, skromnym filmem zdaje się mówić, że hipokryzja jest gorsza od najgorszego pożaru. [Mariusz Mikliński]

Zaczęło się od krótkiego opowiadania japońskiego pisarza Harukiego Murakamiego. Z filmowego punktu widzenia okazało się ono na tyle kuszące, by skłonić do powrotu z artystycznej emerytury jednego z najciekawszych azjatyckich reżyserów, Lee Chang-donga. „Płomienie” to osobliwy miłosny thriller, ubrana w gatunkowy kostium historia nieoczywistej relacji, opowieść o poczuciu wyobcowania i o tym, jaką rolę potrafią odegrać w życiu zbiegi okoliczności. Akcja filmu koncentruje się wokół trojga bohaterów, których losy przecinają się za sprawą przypadku. Tak jest z młodym mężczyzną Jong-soo i jego dawną koleżanką z klasy Hae-mi. Spotkanie po latach w zupełnie nowych okolicznościach zamienia się w bliższą, bardziej intymną znajomość. Przynajmniej do czasu, kiedy dziewczyna decyduje się na podróż do Afryki. Wraca z niej niespodziewanie, ale u jej boku pojawia się enigmatyczny, dobrze sytuowany Ben. Nowa sytuacja rodzi konflikty, które nasilają się z chwilą, gdy w tajemniczych okolicznościach dziewczyna znika. Mimo że historia, jaką kreśli przed nami południowokoreański reżyser, jest wyrazista, dużą rolę odgrywają w niej również niedopowiedzenia. Chang-dong buduje napięcie w sposób wysublimowany, stroniąc od ostentacyjnych ekranowych gestów. Relacje międzyludzkie tka niczym pajęczą sieć, starannie i cierpliwie. Nie ma w tym grama przypadku, nie tylko w kontekście prowadzonej niezwykle konsekwentnie narracji, ale i filmowej formy. Znakomite, nastrojowe zdjęcia sprawiają, że trudno oderwać oczy od ekranu, a blisko 150-minutowy seans mija niepostrzeżenie. Kino wysokiej próby. [Kuba Armata]

obsada: Gabriela Muskała, Łukasz Simlat, Małgorzata Buczkowska, Halina Rasiakówna Polska 2018, 100 min Kino Świat, 7 grudnia

obsada: Carey Mulligan, Jake Gyllenhaal, Ed Oxenboul USA 2018, 104 min M2 Films, 7 grudnia

FILM

obsada: Ah In Yoo, Steven Yeun, Jong-seo Jun Korea Płd. 2018, 138 min Aurora Films, 28 grudnia


Steve Carell Timothée Chalamet

Mój piękny syn AMAZON STUDIOS PRESENTS A PLAN B ENTERTAINMENT PRODUCTION STEVE CARELL TIMOTHEE` CHALAMET “BEAUTIFUL BOY” MAURA TIERNEY AND AMY RYAN CASTING BY FRANCINE MAISLER, CSA MUSIC SUPERVISOR GABE HILFER COSTUME DESIGNER EMMA POTTER EDITOR NICO LEUNEN PRODUCTION DESIGNER ETHAN TOBMAN DIRECTOR OF PHOTOGRAPHY RUBEN IMPENS EXECUTIVE PRODUCERS NAN MORALES AND SARAH ESBERG PRODUCED BY BRAD PITT, P.G.A. DEDE GARDNER, P.G.A. JEREMY KLEINER, P.G.A. BASED ON THE BOOKS “BEAUTIFUL BOY” BY DAVID SHEFF AND “TWEAK” BY NIC SHEFF SCREENPLAY BY LUKE DAVIES AND FELIX VAN GROENINGEN DIRECTED BY FELIX VAN GROENINGEN © 2018 AMAZON CONTENT SERVICES LLC.

w kinach 4 stycznia


68

KSIĘGI ŻYCIA

Szukacie w rapie humoru, wyobraźni i oryginalnego bitu? To jest właśnie to, co ma dla was R.A.U., podpisujący się obecnie Rau Performance. Właśnie wydał płytę „Mistrz sztuki”, a nam nie tylko opowiedział o ważnych dla siebie książkach, ale też ułożył z nich historię swojego życia. Kształtował swój system wartości z Sokratesem, cierpiał z Werterem, dawał się wessać w wir wydarzeń razem z Charlesem Bukowskim. A zresztą przekonajcie się sami.

Wysłuchał: Marcin Flint KSIĄŻKA


69 BIBLIA Książki pojawiły się moim życiorysie dość późno, bo miałem wadę wzroku, co w połączeniu z ADHD sprawiło, że nie mogłem usiedzieć. Byłem zaciekawiony, ale fizycznie nie wytrzymywałem. Czytała mi babcia, która w dużej mierze mnie wychowywała: Biblia, baśnie braci Grimm, „W pustyni i w puszczy”. Najbardziej w pamięć zapadła mi Biblia, w wersji dla najmłodszych. Byłem bardzo wierzącym dzieckiem, nie lubiłem kościoła i tych wszystkich dogmatów, ale czułem obecność Boga. I czuję ją do tej pory. Lubiłem historię o czterech jeźdźcach Apokalipsy. Kiedy wracam do psychodelicznej, pełnej zwierząt arki Noego, dociera do mnie, jak to zajebiście koreluje z dzisiejszymi czasami, z bankami DNA. Takich odniesień znajdzie się więcej, trzeba tylko spojrzeć na Biblię inaczej niż w aspekcie siły wyższej, która każe zejść z góry Synaj z dziesięcioma przykazaniami.

„OBRONA SOKRATESA” PLATON

Pierwsza książka, którą sam przeczytałem. Dobra rzecz, myślę, że miała na mnie wpływ, do dzisiaj ją pamiętam, w odróżnieniu od tych sprzed miesiąca, potrafiących mi się już zacierać. Oczywiście pamiętam ją jak przez mgłę, ale bez wątpienia byłem zaintrygowany. Cała ta sytuacja procesowa, wyrok i trzymanie się swojej racji pomimo tego, że zabiera ci się szansę na wybronienie się. Wartości ponad wszystko. Prawda i obrona własnych ideałów od małego były dla mnie czymś bardzo ważnym. Przysparzało mi to problemów w szkole. Miałem ciężko, wyrzucali mnie, choć mieli za co. Ale jak nie mieli, to i tak nauczyciele mnie dojeżdżali. Bez względu na wszystko starałem się stać po stronie prawdy.

„CIERPIENIA MŁODEGO WERTERA” JOHANN WOLFGANG VON GOETHE Czytałem, kiedy przeżywałem pierwsze rozstanie miłosne, ból życia. Zrozumiałem wówczas, że chcę od niego czegoś innego niż ciężka praca w warsztacie samochodowym mojej matki. Chciałem się spełniać twórczo, a nie mogłem, co rodziło totalną frustrację i depresję. Po „Cierpieniach…” to już w ogóle było na zasadzie: „ja pierdolę, nic tylko się wieszać”. Dojechało mnie to strasznie, a zarazem bardzo mi się podobało. Ludzie z klasy nie cierpieli romantyzmu, narzekali na „Dziady”, „Pana Tadeusza” i tak dalej. Dla mnie to były najlepsze ze szkolnych lektur, ze sprawdzianów przynosiłem czwórki, co rzadko się zdarzało, bo też rzadko w liceum bywałem. To był zresztą czas słuchania smutnej muzyki, której teraz nie słucham w ogóle. A wtedy „Ain’t no sunshine, when shes gone”, tego typu gów-

na. Wers „Jestem jak Werter, sam się zabijam” z „Part time, no life” zdradzał mój pęd do autodestrukcji. Napisałem ten numer cztery lata przed płytą, na samym końcu tego etapu w moim życiu, ale bardzo go lubiłem.

„Z SZYNKĄ RAZ!” CHARLES BUKOWSKI

Próbowała nadganiać Amy w jej życiu towarzyskim w Londynie w tamtym czasie, kiedy ćpała, chlała, a w domu było piekło. Faktów niby mało, ale chłoniesz, ja miałem wrażenie obserwowania z reality show. Trudno mi powiedzieć, czy Winehouse była postacią do uratowania. Wydaje mi się, że każdy jest. To nie odwyki, ale akceptacja otoczenia ratuje człowieka. Tylko że jeżeli pierwsze, co robisz po wyjściu ze szpitala po rozedmie płuc, to odpalenie wyjętego z włosów peta, nie dajesz sobie wielkiej szansy.

„UWIKŁANIE”, „ZIARNO PRAWDY”, „GNIEW” ZYGMUNT MIŁOSZEWSKI

Przez jakiś czas miałem zajawę na Bukowskiego. Czytałem go w okresie swojej przemiany, zwiększenia świadomości. To był początek palenia trawy, ale i usamodzielnienia się. Wtedy nihilizm tego autora był mi bliski i mogłem się z nim utożsamić. Ale denerwowało mnie, że na wszystko ma wyjebane i do wszystkiego podchodzi na nie. Jego książki są dość do siebie podobne i zlewają mi się, zwłaszcza że nie czytałem ich chronologicznie. Tu był mechanikiem, tam listonoszem, pisał, nie pisał, miał przez długi czas kochankę, z którą robili te swoje gulasze i się bili. Gdybym miał się zdecydować na jedną pozycję, to na „Z szynką raz!” traktującą o trudach jego dzieciństwa. Ta książka była dla mnie bardziej traumatyczna, mniej śmieszna i można Bukowskiego po niej lepiej zrozumieć.

Prokurator Szacki to jest tak zajebista postać! Miasta, w których prowadzi swoje dochodzenia – odpowiednio Warszawa, Sandomierz i Olsztyn – pokazane są tak, że to prostu działa. Postacie są bardzo charakterystyczne i zniuansowane, wystarczy spojrzeć na relacje z żoną, córką i kochankami. Sama teoria ustawień z pierwszej części, rozpisanie tego eksperymentu psychologicznego, przełożenie go na zdarzenia fabularne, są imponujące. Chapeau bas, poziom światowy! Ostatnio moja mama zachorowała, miałem też dużo stresu związanego z niemożliwością wydania płyty, sięgnąłem po papierosy. I napisałem wersy: „Palę trzy papierosy jak Szacki / do śniadania, do obiadu, do kolacji”.

„PIĘĆ LAT KACETU” STANISŁAW GRZESIUK

„GRA O TRON” GEORGE R.R. MARTIN

„Boso, ale w ostrogach” czyta się wspaniale. Wódeczka, uderzanie z dyni, te sprawy… Z kolei „Pięć lat kacetu” to książka o Holokauście, którą czyta się jak komedię. Nawet ciężkie historie wybrzmiewają lekko, jakbyś obcował z przygodówką, a nie książką typa, który nie ma co żreć, umiera, w każdej chwili mogą go zabić. Ktoś mógłby to odebrać jako brak szacunku czy umniejszanie skali cierpienia, ja akurat miałem poczucie, że wiem to, co powinienem wiedzieć o życiu w obozie koncentracyjnym. Nie wzruszyłem się specjalnie ani nie miałem nudności. „RATUJĄC AMY. HISTORIA BEZ HAPPY ENDU” DAPHNE BARAK

To nie jest wcale dobrze napisana biografia, za to ciekawa i dotycząca postaci, którą mocno się interesowałem i bardzo lubiłem. Zdawkowo traktuje o dorastaniu i dzieciństwie Amy i wcale nie wydaje mi się, że to dlatego, iż taki akurat był pomysł. Zyskuje na tym, że autorka była najpierw psychofanką, a dziennikarką to już przy okazji.

KSIĄŻKA

Ten typ, George R.R. Martin, jest jakiś nienormalny. Kiedy pisał pierwszą stronę, na pewno wiedział, co będzie na trzytysięcznej. Zaplanował niesamowity splot zdarzeń, zwroty akcji i ewolucję postaci. Nie wiem, czy w jakichkolwiek książkach i filmach było to na aż tak wysokim poziomie. Tam nie ma magii, tam jest miecz, tam jest życie. Jesteś wolny od wrażenia, że to jest naciągane. „Wiedźmin” pomimo baśniowych realiów był na tyle knajacki, że można się było z nim utożsamiać. No to z „Grą o tron” można jeszcze bardziej. Jest tam trochę makiawelizmu, nie da się ukryć. Ale sąsiaduje z zajebistymi rozkminami. Ja przed kwietniowym rozwiązaniem całej akcji, bo wtedy ma być premiera, czuję się, jakbym miał przed szefem robić sprawozdanie z wyników korporacji albo iść do lekarza, który ma mi powiedzieć, czy nowotwór jest złośliwy, czy nie. Tak właśnie to siada na łeb, to totalny odlot. Można się wkurwiać na wszechobecność i na to, że każdy to już czytał, ale to nie powinno umniejszać zajebistości tej pozycji.


70

KSIĄŻKI PIOTR LIPIŃSKI, MICHAŁ MATYS, „NIEPOWTARZALNY UROK LIKWIDACJI. REPORTAŻE Z POLSKI LAT 90.”, CZARNE

MARIUSZ SZCZYGIEŁ, „NIE MA”, DOWODY NA ISTNIENIE

Od lat 90. trudno się uwolnić. Zwłaszcza tym, którym przyszło dorastać w dobie transformacji. Rozbijali się wózkiem po pierwszych supermarketach w poszukiwaniu płatków i Nesquika. Chłonęli pierwsze reklamy i teleturnieje w mnożących się kanałach telewizyjnych. Przypadkowo stawali przed kioskiem na wysokości pierwszych gazet porno. Pamiętają, ale jednocześnie byli za mali, by dostrzec posępniejszą stronę polokapitalizmu. Zresztą niewielu chyba rozumiało kraj sklejony naprędce z hiperinflacji, syndyków i piramid finansowych. Czas, gdy każdy musiał wymyślić swoją Polskę od początku. Były dyrektor zakładów państwowych otwierał biznes na bazarze, a inżynier wchodził w branżę ezoteryczną. To zagubienie w młodej epoce – ale i fascynację nią – czuć w zbiorze reportaży Piotra Lipińskiego i Michała Matysa, którzy przez całe lata 90. próbowali z różnych perspektyw przyjrzeć się zachodzącym zmianom. W „Niepowtarzalnym uroku likwidacji” nie ma nostalgicznego tonu. Narodziny Polski oglądamy z bliska, na gorąco: w prowincjonalnym klubie ze striptizem, w biurze maklerskim czy na podłódzkim targowisku. Autorzy z jednej strony próbują nadążyć za rodzącym się pokoleniem konsumentów, których życie może odmienić odkurzacz za trzy średnie pensje, z drugiej zaś wsłuchują się w historię pierwszych ofiar niewidzialnej ręki rynku i przekonania, że każdy jest kowalem własnego losu. Polska Lipińskiego i Matysa to mozaika ambicji i rozgoryczenia, kraj karykaturalnie zachodni, podzielony coraz większymi kontrastami. Obcy i znajomy. I dziwnie przygnębiający, mimo że bohaterom często nie można odmówić optymizmu. Jednak czytając o rekinach akwizycji, gwiazdce sekspokazów czy adepcie radiestezji, trudno uwolnić się od myśli: to nie mogło się udać. [Mariusz Mikliński]

W pierwszym z reportaży ze zbioru „Nie ma” Mariusz Szczygieł pisze o kolejno pojawiających się i znikających pasażerach praskiego metra, których fragmenty rozmów słyszy w czasie podróży. Przypadkowe zdanie, charakterystyczna twarz zostają z nim na chwilę, by wkrótce dać się zastąpić kolejnymi. Ta sytuacja podniesiona przez Szczygła do rangi metafory życia staje się jednocześnie wyzwaniem reporterskim. Jak zapisać fragmenty otaczającego nas świata, by wyrwać je z bezkształtnej, anonimowej masy? W epoce ogromnej ilości informacji, milionów publikowanych tekstów i miliardów wrzucanych do sieci zdjęć Szczygieł cofa się co najmniej o kilka epok ludzkiej komunikacji i wraca do tej podstawowej – do realnego spotkania i rozmowy. Gdy jego wzrok zatrzymuje się dłużej na umieszczonym w wagonie wierszu, nie zostawia go za sobą, ale kontaktuje się z jego autorką. I tak dzięki przypadkowemu zetknięciu powstaje piękny reportaż o Violi Fischerovej, czeskiej poetce. Każdy z reportaży to walka Szczygła z tytułowym „nie ma”, próba przepracowania tematu pustki, śmierci, zapomnienia. W najobszerniejszym i jednym z najpiękniejszych – „Nieznajomy wróg jakiś”, reporter opowiada o zapomnianych XX-wiecznych pisarkach dla dzieci, Zofii i Ludwice Woźnickich, o których istnieniu dowiaduje się w bibliotece w czasie „ubytkowania”, czyli wycofywania z księgozbioru ich książek. Idąc ich tropem, Szczygieł odkrywa fascynujący świat bliźniaczek, przyszywanych ciotek Lecha i Jarosława Kaczyńskich – tak mocno od siebie uzależnionych, że gdy jedna z nich popełnia samobójstwo, druga po kilku latach również idzie w jej ślady. W „Nie ma” pojawiają się Ewa i jej tabelka w Excelu, w której skrupulatnie zapisuje wszystkie swoje życiowe sukcesy, porażki i stresy, warszawski emeryt,

••••

•••••

KSIĄŻKA

który przed przewidywanym końcem świata postanawia rozsprzedać cały swój majątek i udać się w podróż do Afryki, i wreszcie „śliczny i posłuszny” chłopczyk, zakatowany przez macochę, późniejszą nauczycielkę. Przywoływany niejednokrotnie w „Nie ma” Czesław Miłosz jeden ze swoich wierszy rozpoczął słowami: „Śmierć człowieka jest jak upadek państwa potężnego / które miało bitne armie, wodzów i proroków…”. Szczygieł dotychczas najmocniej kojarzony był z reportażami dotyczącymi Czech. Obecnie to już kolejna jego książka, która za tematykę bierze sobie momenty zetknięcia z osobami, o których niejeden doświadczony reporter powiedziałby, że „nie ma w tym historii”. Szczygieł z każdej opisywanej postaci wydobywa cały kosmos. Dzięki jego ogromnej wrażliwości tematów nie zabraknie mu do końca życia. Podobnie jak czytelników. [Wacław Marszałek]

OLGA DRENDA „WYROBY. POMYSŁOWOŚĆ WOKÓŁ NAS”, KARAKTER

•••

Polska bywa nazywana krajem wiecznej prowizorki, dzielnie stawiającym czoła ładowi przestrzennemu i logice, gardzącym perfekcjonizmem. Lubimy iść na żywioł i mówić, że jakoś to będzie. Choć można (a w wielu kwestiach nawet trzeba) uznawać to za wadę, daje nam to mocną pozycję w innowacyjności na poziomie podstawowym. Zamiast samochodów czy rakiet mamy wspaniałą tradycję majsterkowania, kombinowania, robienia czegoś z niczego. Naszymi patronami powinni być Adam „Zrób to sam” Słodowy i MacGyver. Wystarczy odwiedzić miejskie i podmiejskie ogródki działkowe, by zobaczyć bogactwo altanek, wymyślne ogrodzenia, skalniaki z opon, a gdzieniegdzie – nieśmiertelne, ręcznie robione krasnale. Współcześnie, gdy dominują tanie produkty jednorazowe, a nawet markowe sprzęty działają zaledwie kilka lat i trudno je naprawić, trady-


71 cja ta siłą rzeczy zamiera. W swojej nowej książce ceniona antropolożka i dziennikarka, Olga Drenda, postanowiła ją ocalić. Robi to, pisząc o polskim obliczu szeroko rozumianego ruchu hand made – choć raczej w wersji zgrzebnej niż glamour. Spotyka się ze zbieraczami bibelotów, durnostojek i wszelkiej maści materialnych wymysłów, przywołuje historie domorosłych majsterkowiczów, przemierza antypody tzw. dobrego gustu i zdrowego rozsądku, by poprzez rzeczy i skromne wynalazki opowiedzieć o ludzkich fantazjach (posiadania) i potrzebach (gromadzenia). Idea autorki jest bardzo szczytna, niestety zakres jej badań terenowych – nazbyt szeroki. Raz wspomina o zupełnych kuriozach, jak gokart z wózka sklepowego, kiedy indziej o tabliczkach ostrzegających przed psem czy monidłach, jednocześnie poświęcając kilka stron krasnalom ogrodowym. Jest PRL, jest też współczesność. Są rzeczy produkowane przez rzemieślników, artystów, ale i zupełnych amatorów. Łączyć je mają opisywana przez autorkę „wynalazczość” i względna wyjątkowość, wynikająca ze zwykle pozaprzemysłowego miejsca powstania. Efektem jest – uroczy, wartościowy, momentami fascynujący – groch z kapustą. [Olaf Kaczmarek]

ANDRZEJ SKALIMOWSKI, „SIGALIN. TOWARZYSZ ODBUDOWY”, CZARNE

•••

się w dygresje, podążając za pobocznymi postaciami, na które natrafił w czasie szerokiej kwerendy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta książka przynajmniej w równym stopniu, co o dawno minionej żydowskiej burżuazji, historii produkcji kefiru i przedwojennej Warszawie, powinna być również o formowaniu się komunistycznej klasy powojennej i jako takiej odbudowie kraju. To uporowi i konsekwencji Józefa Sigalina zawdzięczamy, jaki kształt ma współcześnie stolica, zarówno jeśli chodzi o odbudowaną Starówkę, jak i przecinające miasto trasy szybkiego ruchu: W-Z z tunelem pod placem Zamkowym, Świętokrzyską i najsłynniejszą – Łazienkowską; place Konstytucji, Defilad. Choć przy nadzorowaniu budowy Pałacu Kultury niewiele miał do powiedzenia, tam gdzie Partia dawała mu swobodę, wykazywał się nieszablonowymi pomysłami, niespożytą energią i inżynierską odwagą. Bezsprzecznie wierzył w przydatność swojej pracy i raczej nie zasłużył na zapomnienie i przypięcie łatki „wykształconego w Moskwie komunisty”. Praca Skalimowskiego uczciwie przypomina jego zasługi. Jedną ze smutniejszych historii tej biografii jest otwierająca ją opowieść o pośmiertnym losie związanych z Sigalinem pamiątek, zdjęć, prywatnych papierów. Były czasy, gdy Polska rzeczywiście była w ruinie, a Warszawa miała ogromne problemy, by wstać z kolan. Osobom, które ją odbudowywały, należy się przynajmniej minimum szacunku i dobrej woli. W stulecie odzyskania niepodległości dobrze pamiętać i o Sigalinie. [Wacław Marszałek]

BRIAN WOOD, MACK CHATER, „BRIGGS LAND: KOBIECA RĘKA. SAMOTNA WALKA”, EGMONT MATT KINDT, TYLER JENKINS, „GRASS KINGS. TOM 1”, NON STOP COMICS

•••••

W serii biograficznej wydawnictwa Czarne ukazało się już wiele wybitnych portretów, m.in. Jacka Kuronia, Ireny Sendlerowej, Stanisława Lema. Poprzeczka dla najnowszego, mimo że poświęcono go mniej powszechnie znanej postaci Józefa Sigalina, została więc zawieszona wysoko. „Towarzysz odbudowy” ma wszystkie zalety (a jest ich wiele), ale i wady (tych szczęśliwie mniej), towarzyszące publikowanym w postaci książkowej doktoratom. Kilkunastostronicowa bibliografia świadczy o długoletniej pracy badawczej Skalimowskiego nad życiem wpływowego w czasach PRL urbanisty i architekta. Rozdziały książki traktujące o historii rodziny Sigalinów czy młodości bohatera na froncie radzieckim są przez to niezwykle drobiazgowe. W tym kontekście zaskakuje, jak mało barwne wydają się fragmenty dotyczące powojennego szefowania Sigalina w Biurze Odbudowy Stolicy. Pisząc o człowieku, który miał na swoim stole projektowym cały teren zniszczonej w czasie wojny Warszawy, Skalimowski ochoczo wdaje

KSIĄŻKA

„Briggs Land” i „Grass Kings” to dwie komiksowe serie o ludziach żyjących na cenzurowanym przez popkulturę marginesie amerykańskiej rzeczywistości. Różnią je sposób podejścia i realizacja. Stworzona z hollywoodzkim rozmachem historia rodziny Briggsów opowiada o walce o władzę między żoną a mężem, który odsiaduje wyrok za zamach na prezydenta USA. Ona zdaje się dążyć do tego, żeby terytorium Briggsów, czyli ich ziemia, na której nie uznają zwierzchnictwa władz federalnych, była azylem dla chcących żyć po swojemu. On jest neonazistą, który zza krat kieruje gangiem. Scenarzysta Brian Wood opisuje losy Briggsów zarówno z ich własnej perspektywy, jak i z perspektywy agentów FBI. Podwójna narracja dynamizuje opowieść i pokazuje, jak wiele można ukryć przed władzami. Hollywoodzki styl komiksu przejawia się przede wszystkim w sensacyjnym charakterze opowieści i skali zjawiska – ziemi Briggsów nie strzegą znane z filmów tabliczki z napisem, że obcy będą zastrzeleni, ale ogrodzenie z drutu kolczastego, wieżyczki z ciężkimi karabinami i prywatna armia. Wood porusza istotne społecznie tematy, takie jak neonazizm czy patriarchat. Do tej pory ukazały się dwa tomy komiksu i oba trzymają w napięciu od początku do końca. Z kolei „Grass Kings” to opowiedziana z sundance’ową wrażliwością historia braci, którzy postanowili żyć na marginesie amerykańskiej rzeczywistości. Na ich ziemi panują ich własne prawa, a radiowóz zostanie ostrzelany bez ostrzeżenia tak samo jak każdy, kto naruszy ich własność. Matt Kindt stawia na obyczajowy kryminał w kameralnym wydaniu. Kilka przyczep i drewnianych domków nad jeziorem, w których mieszka parę osób. Tu dni są takie same, a rozrywkę stanowi wysadzenie dynamitem starej karpy. Podczas gdy w „Briggs Land” każda scena wnosi coś nowego, w „Grass Kings” główny bohater przed dwie strony pije kawę na ganku. Świetnie oddaje to niespieszną rzeczywistość prowincji, na której czas biegnie po prostu inaczej. Scenarzysta nie ogranicza się jednak do odtwarzania wiejskich realiów – na podstawie rodzinnej tragedii i wymagającej wyjaśnienia tajemnicy sprzed lat buduje dramat. „Grass Kings” i „Briggs Land” są odmiennie narysowane. Pierwszy to szkicowy rysunek z akwarelowymi, wytłumionymi kolorami. Drugi – dynamiczny i intensywnie barwny realizm. Oba komiksy, graficznie i treściowo, idealnie się dopełniają, pokazując ten fragment amerykańskiej rzeczywistości, w której sen jest koszmarem. [Łukasz Chmielewski]


72 Czy aby na pewno? I kto ją tworzy? Podczas świątecznych zjazdów bywa różnie, ale warto zobaczyć, jak żyją inne, ekranowe familie. Jeśli ze swoją najlepiej nie wychodzisz nawet na zdjęciach, zobacz, co mówią o swoich krewnych bohaterowie nowych i starych seriali. I to nie członkowie „Rodziny Soprano” ani „Sześciu stóp pod ziemią”, tylko klanów, które dziś oglądamy.

TXTCRED

RODZINA TO POTĘGA Genialna przyjaciółka (HBO) Rodzina z wyboru to jedyna możliwa, o czym dobrze wiedzą Elena i Lily, bohaterki bestsellerowego cyklu powieściowego Eleny Ferrante. Właśnie dlatego, że pochodzą z zupełnie różnych domów, budują ten swój cały z przeciwieństw. Nierozłączne od pierwszej klasy podstawówki pozostają takie aż do starości, w sumie mimo woli, bo ukochana przyjaciółka bywa najbliższym wrogiem. Oczywiście nie u nas, gdzie tylko siostrzeństwo, obcasy, feminizm – takie rzeczy tylko w Neapolu. Tam więzy krwi mieszają się z tymi, których nikt by nie przewidział. Włoska mamma przecież lubi dolce vita: raz sama, a raz z koleżanką.

Rozczarowani / Disenchantment (Netflix) Ta rodzinka królewska jest bardzo nietypowa. Księżniczka, która zamiast rozglądać się za mężem, głównie zagląda do kielicha. Jej ojciec wraz z demoniczną macochą, którzy nijak nie mogą jej wychować. Poddani, którzy mają ją za nic. I elf oraz demon, którzy stają się przybocznymi pierworodnej, by razem przeżywać cokolwiek niepoprawne przygody. Można obejrzeć ze starszymi pociechami, wspominając, jak szalało się za młodu. Nowy serial twórcy Simpsonów Matta Groeninga zgodnie z oczekiwaniami śmieszy sztubackim dowcipem i wystawia animowaną antybajkę na wszelkie próby autoironii. Na spotkaniu rodzinnym pomoże śmiech prosto z trzewi.

SERIALE


73 Daredevil (Netflix) Odrzucenie przez rodzinę też może być mocą. Zwłaszcza w klanie superbohaterów Marvela. Każda z postaci w nowym sezonie Daredevila – Karen, Matt, Fisk i Poindexter – wyciąga z tego inne wnioski. Zapomnieć o tym, co złego było w domu, i iść do przodu, myśląc o tym, co teraz. Albo być zawsze samodzielnym, bo tylko na siebie ostatecznie można liczyć. Albo zamknąć się w sobie, nie wierząc w szanse powodzenia żadnego związku i zbliżenia się do innych. Albo przeciwnie, zakochać się i manipulować innymi pod pozorem empatii, jakiej wszyscy pragną. Empatią niszczyć świat – to dopiero coś. Wszyscy przyznają się do pokrewieństwa z Marvelem.

W cieniu / Umbre (HBO) Rodzina musi być wsparciem, zwłaszcza gdy jest się płatnym mordercą. Mafijne familie są ulubionym tematem kryminałów z komicznym zacięciem, ale to Rumuni stworzyli serial, który najlepiej ogrywa tę kliszę. Płatny morderca wikła się w absurdalne przygody, wciągając za sobą swoje dzieci, żonę, dziadka, a także osoby niespokrewnione. Arthouse’owy reżyser Bogdan Mirică wyszedł od sukcesów w Locarno i w Cannes, żeby wziąć się do formy telewizyjnej i doprowadzić ją do mistrzostwa. Jak w najlepszym rumuńskim kinie nikt się tu nie spieszy, nie cenzuruje najgłupszych pomysłów i nie boi się śmiać w najbardziej dramatycznej scenie.

Orville (FOX) Odnaleziony po latach brat bliźniak Star Treka. Okazuje się, że wciąż da się lekko, prosto, naiwnie i komediowo opowiadać o przygodach w kosmosie. Misja Amerykanów dogania więc Czechów, dotąd niedoścignionych w prześmiesznym Kosmo (2016) z piękną drwiną z polskiej misji podboju kosmosu. A przecież życie na pokładzie statku nie odbiega wcale od tego w naszym M3. Dlatego każdy odcinek Orville’a mówi trochę o czymś innym, bawiąc się a to koncepcją Jezusa, a to wizją, by zmienić płeć swojego dziecka, czy też antyutopią społeczeństwa kontroli. Drugi sezon najlepszego serialu SF tego roku odpalamy w sylwestra.

Tekst: Adriana Prodeus Atlanta (FOX) Dowód na to, że dwóch kuzynów może zdziałać tyle, ile legion wojska, nawet jeśli ich odmienne poglądy na muzykę to czubek góry lodowej różnic między tymi dwoma łobuzami. Rodzina w tym serialu jest pojęta życiowo, rasowo i wspólnotowo – bo taka ostatecznie zostaje, gdy świat nie chce się do nas odwrócić, ma się dziecko i dziewczynę, z którą raz się jest, raz nie jest. Trudno znaleźć serial z ostatnich dwóch lat, który dostałby więcej nagród i który miałby lepszą muzykę. Poza tym tylko dzięki poczuciu humoru Donalda Glovera możemy mieć nadzieję, że jego imiennik nie dobije ducha wolnej Ameryki.

Pozostawieni / The Leftovers (HBO) Rodzina patchworkowa w apokaliptycznym wydaniu, zagranym na najwyższym C z fantazją godną kwasowego tripu. Trzeci sezon wynosi historię o tym, jak większość ludzkości przeżywa żałobę po tych, co nagle zniknęli, na jeszcze wyższy, abstrakcyjny poziom. Tu już nic nie jest tym, czym się dotąd wydawało. Tak samo jak opisana tu ekscentryczna religia, w której wszyscy palacze stają się braćmi i siostrami. Pisarz i showrunner Tom Perotta przechodzi tu sam siebie w kreowaniu świata, gdzie już niemal jesteśmy czy zaraz możemy się znaleźć, zwłaszcza jeśli po raz kolejny końca świata nie będzie.

SERIALE

The Crown (Netflix) Jeśli ma się pod sobą Westminster i Buckingham, można spać spokojnie. Nawet z myślą, że niestety jesteśmy spokrewnieni i ciąży na nas korona. Rodzina uginająca się pod jej brzemieniem stanowi temat jednej z najdroższych produkcji w dziejach telewizji. Czy naprawdę oddaje duszny klimat panujący w familii Windsorów, wie tylko sama Elżbieta II, w której postać wcieli się Olivia Colman. A jej przeciwieństwo, czarną owcę Małgorzatę, zagra Helena Bonham Carter. Czy relacje sióstr wciąż będą pełne przekory, żalu i ambicji? I jak w tej układance odnajdzie się księżna Diana? Wprawdzie fabułę już znamy z historii, ale interpretacja może zaskoczyć. Ciotki już znają plotki.


74

GDZIE ODLATUJĄ ŁABĘDZIE Z OPON Tekst: Alek Hudzik

Zacznijmy od łabędzia. Nie zwykłego, pływającego po jeziorze. Nawet nie tego z taniego landszaftu nad łóżkiem w motelu. Od łabędzia wyciętego z gumy, a ściślej – z opony. Z czarnego, zdezelowanego kawałka gumy, który przy odrobinie kreatywności, fantazji i wprawy zamienia się w ptaka. Pięknego o tyle, o ile wierzyć poecie, że „nie to piękne, co piękne, ale to, co się komu podoba”. O łabędziach z gumy, rowerach z drewna i innych wytworach swojskiej kreatywności pisze Olga Drenda w najnowszej, rewelacyjnej książce „Wyroby. Pomysłowość wokół nas”. I choć po autorce „Duchologii polskiej” można się było spodziewać, że skupi się na tym, co nasze, to antropolożka z Mikołowa pokazuje, że domorosły dizajn potrafi być zadziwiająco kosmopolityczny. Ma na to dowody. Wspomniany łabędź zdobi nie tylko nasze trawniki – wita też gości na australijskich podwórkach. Na tej samej zasadzie w różnych, niezwiązanych ze sobą miejscach pojawiają się podobne pomysły, obawy i strachy. Dlaczego tak się dzieje? Możemy się nad tym zastanowić na wystawie „Czekając na kolejne nadejście” w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej. Wystawa ma pokazać, że – jak twierdzą kuratorzy – mimo geograficznej bliskości, mimo tego, że wieszcz pisał: „Litwo, ojczyzno moja”, dziś obiegi intelektualne Polski i Litwy są od siebie odległe – a jednak wciąż w obu krajach pojawiają się te same pytania i problemy. Trzydziestu artystów i trzydzieści artystek pokazuje swoje prace na

wystawie, której pierwsza odsłona miała miejsce w Wilnie, a druga jest właśnie prezentowana w Warszawie. Wśród ich dzieł, których wiele dotyczy przyszłości, niepewności jutra, znajdziemy fantastyczną instalację Julijonasa Urbonasa, któremu widzi się planeta zlepiona z ludzi wystrzelonych w kosmos w ramach litewskiego programu kosmicznego. Na podłodze galerii kładzie się plama błota – Agnieszka Kalinowska odciska w glinie ślady stóp migrantów. Temat wzmożonego nacjonalizmu porusza Artūras Raila, portretując grupę neonazistów z litewskiego Szawle. Polski artysta Cezary Poniatowski tytułem swojej pracy „Spokój” określa taktykę oswajania lęku, trapiącego zarówno Litwinów, jak i Polaków. Są również imigranci osiedlający się w Polsce – instalacja kolektywu Nomadic State, przywieziona z Wólki Kosowskiej, czyli polskiego Chinatown – a także drogi polskiej imigracji. Jest instalacja dźwiękowa Jokūbasa Čižikasa „Technoszaman” i aż chciałoby się zakrzyczeć „Wixapol, Wixapol”, choć popularnej polskiej inicjatywy imprezowej na wystawie nie zobaczymy. Żeby zrozumieć, dlaczego artystów trapią te same problemy, kuratorzy sięgnęli do koncepcji Michela Foucaulta. Mądrze, ale ja zamiast odwoływać się do pojęcia heterotopii autorstwa francuskiego filozofa, posłuchałbym Olgi Drendy. Opowiadając o przedmiotach osobliwych, antropolożka tłumaczy, że tym, co łączy kraje ich pochodzenia, jest przede wszystkim SZTUKA

peryferyjność. Termin dobrze znany, straszą nim politycy, jak ognia boją się go prawicowi mędrcy. Drenda się go nie boi. Twierdzi, że bez niego nie byłoby zarówno marzeń budowanych według amerykańskiego snu, jak i wielu naszych strachów. Na przykład lęku przed tym, że Europa wciąż może jeszcze nie być miejscem, do którego przynależymy na dobre. Peryferyjność każe nam czuć się jak uczeń wiecznie zagrożony wyrzuceniem za złe zachowanie. Wystawę w U-jazdowskim zorganizowano z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości, które świętują też inne instytucje sztuki. Muzeum Narodowe rozlicza się między innymi z pierwszymi latami polskiej państwowości i ujawniającymi się wówczas autokratycznymi ciągotami. Muzeum Sztuki Nowoczesnej – z zawłaszczanym przez mężczyzn prawem do walki o wolność. Wystawa w U-jazdowskim wybiega w przyszłość, mówiąc, że więcej przed nami wyzwań niż powodów do radości. Ale na szczęście nie jesteśmy w tym sami.

Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski to działająca od ponad 30 lat stołeczna instytucja kultury, od ponad roku posługująca się także skrótem U-jazdowski. Na terenie zamku, otaczającego go parku oraz w sąsiednim budynku dawnego arsenału znajdziemy galerię sztuki, niezależne kino oraz przestrzenie, w których organizowane są performanse i koncerty.


KLUB JASNA 1 WARSZAWA


ADA ZIELIŃSKA


77

W OGNIU Credit left Credit right

Sztuka


78 Znamy ją nie od dziś – nikt tak pięknie na polskim podwórku nie podpala, nie topi i nie psuje, a potem nie fotografuje samochodów jak ona. Robiła to dla raperów (np. PRO8L3M), na okładki płyt i do teledysków, wystawiała w galeriach (m.in. solowo na ostatnim Warsaw Gallery Weekend). Niedawno było o niej głośno także za sprawą zdjęcia, a raczej montażu zdjęć wykonanych w pokoju warszawskiego Novotelu z widokiem na Marsz Niepodległości, płonący, a jakże, ogniem flar. W tym numerze specjalnie dla nas po raz pierwszy sfotografowała palący się samochód od środka. Mieliśmy pewne obawy, ale wszyscy, oprócz głównego zainteresowanego, wyszli z tego cało.




35

SZTUKA


82

Ada Zielińska (1989) Artystka wizualna, poruszająca się w obszarze fotografii i instalacji. Jej prace są pewnego rodzaju dokumentacją otaczającej jej rzeczywistości, zderzeniem się z katastrofą, z rozpadem. Czerpie z motywu ognia, spalania, stąd też aranżowane na potrzeby zdjęć sytuacje są próbą uchwycenia tego momentu piękna w chwili totalnego zniszczenia. Obiekty, które na zdjęciu ulegają destrukcji, tym samym służą swoistej autoterapii, a zdjęcia tychże pozornych wypadków przybierają formę notatki autorki o otaczającym ją świecie, będąc próbą ujarzmienia tego, co nieuchronnie zmierza do końca. Przeprowadzone na potrzeby zdjęć wypadki są inscenizacją podczas ćwiczeń straży pożarnej. Absolwentka Wydziału Sztuki Mediów Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, obecnie studentka Instytutu Twórczej Fotografii w Opawie. adazielinska.com, instagram.com/adsoadsoadso

SZTUKA


LOVE OVER

Czy miłość i dobre emocje mogą zwalczyć nienawiść? Marka Absolut, wspierając kampanię społeczną Love Over Hate, udowodnia, że tak! W ramach tej akcji internauci z całej Polski zgłaszali miejsca (bramy, ulice i mury) zapisane hasłami nienawiści. Po co? Po to, żeby przekształcić je w coś pozytywnego. Ekipa Love Over Hate usunęła graffiti pełne hejtu z wybranych miejsc, a zdjętą farbę przekazała w ręce znanego artysty Pawła Swanskiego, który wykorzystał ją do stworzenia wyjątkowego dzieła. Piękny mural przedstawiający obejmujące się serce niósł za sobą mądry przekaz jakim jest samoakceptacja i miłość do samego siebie. Można było go podziwiać na ścianie kamienicy przy ul. Brackiej 25

w Warszawie przez cały październik. Pozostała część tuszu zdjętego z hejterskich napisów w połączeniu z dwoma dominującymi barwnikami – niebieskim i różowym – posłużyła do produkcji nadruku na najnowszej, limitowanej edycji butelek wódki Absolut. Widniejące na niej słowo „MIŁOŚĆ” w kilkudziesięciu językach świata, pokazuje, że to uczucie nie zna granic i jest silniejsze niż jakiekolwiek podziały. Szkło, z którego powstały butelki, w 70% również pochodzi z recyklingu – z przetopienia poprzednich limitowanych edycji. Nowa butelka Absolut dokładnie odzwierciedla przesłanie kampanii Love Over Hate - odwagę i kreatywność, niezbędne do wywołania pozytywnej zmiany.

HATE


84

DARY LOSU MOKOSH Cosmetics znane jest na rynku ze swojej dbałości o jakość naturalnych surowców używanych w produkcji kosmetyków i z pięknych, intensywnych zapachów. Klienci cenią też etyczne podejście do biznesu (fair trade), poszanowanie przyrody (eco friendly) i bycie na czasie z trendami w modzie, dizajnie i sztuce. mokosh.pl

Czerwony dywan już czeka na linię Swatch, która urzeka intensywnością kolorów i zapewnia blask także nocą. Bogate kolory łączą się z wysokiej jakości materiałami oraz lśniącymi kryształkami. Modele te z pewnością olśnią każdego!

Pobudzające wzrost rzęs serum Active Lash L’biotica to skuteczna odżywka, która sprawi, że rzęsy będą bajecznie długie, gęste i wzmocnione. Zestaw z elegancką kosmetyczką to idealny prezent dla każdej kobiety. biutiq.pl

Krem ratunkowy SOS oraz naturalny krem do rąk to produkty do pielęgnacji i ochrony miejsc wymagających szczególnej opieki. Krem ratunkowy SOS chroni przed drażniącym działaniem czynników zewnętrznych, wzmacnia naturalną barierę skóry oraz koi i regeneruje nawet bardzo podrażnioną i suchą skórę. Naturalny krem do rąk łagodzi, regeneruje i nawilża wymagającą skórę dłoni.

PREZENTY


85 CELEBRUJĄC SPOTKANIE Wspólne spotkania mają wyjątkowe znaczenie, dlatego warto je celebrować. Przyjmując gości w zaciszu własnego domu, chcemy zrobić to jak najlepiej. Do tego świetnie przygotuje nas wyjątkowa książka „MISTRZOWSKIE SPOTKANIA PRZY STOLE”, która powstała dzięki współpracy marki Wyborowa od Mistrza z najlepszymi artystami sztuki kulinarnej. Dzięki albumowi zgłębimy tajniki serwowania trunku i dopasowania go do oryginalnych dań, które z łatwością odtworzymy we własnych domach. Autorami przepisów są cenieni znawcy kulinariów. Nad przepisami pracowali Adriana Marczewska – uczestniczka 4 edycji „Top Chef Polska”, pasjonatka podróży kulinarnych, szefowa kuchni restauracji WuWu w Warszawie, Michał Gniłka – jeden z najlepszych kucharzy wegańskich w Polsce, Magdalena Łapanowska – ambasadorka ruchu Slow Food w Polsce, oraz Jakub Mikołajczak – kucharz i współwłaściciel pierwszej w Polsce agencji zajmującej się eventami o charakterze kulinarnym. Książka to praktyczny przewodnik po świecie spotkań, który pozwoli nam ugościć bliskich w sposób wyjątkowy i niezapomniany. Podobnie jak rzemieślniczy trunek Wyborowa od Mistrza, wyjątkowa publikacja powstała dzięki pasji, zaangażowaniu i wiedzy płynącej z wieloletnich doświadczeń mistrzów w swoim fachu.

MODA: TRENDY


86 Ile razy mówiliście, że dobra impreza to taka, którą zorganizujecie sobie sami? Chyba tyle samo, ile ekipa Desperadosa! A ta w swoich poszukiwaniach imprezy idealnej po raz kolejny zapuściła się w rejony nieeksplorowane dotąd przez innych. Po entuzjastycznie przyjętych cyklach The Wildest Night Party, Endless Night Party czy Party Challenge przyszła bowiem pora na… domówki!

pierwsze imprezy, które na przełomie listopada i grudnia odbyły się we Wrocławiu, Warszawie i Gdańsku. W każdym z miast cztery imprezowe ekipy miały do dyspozycji całe kamienice! Ale zanim na podłogę spadł pierwszy kapsel, odbyła się jeszcze jedna rywalizacja… o bilety! Bo na „In The House by Desperados”, jak na prawdziwą domówkę przystało, jest mocno limitowana liczba miejsc.

Luzztro do zagrania w studenckiej kawalerce? Przed nami jeszcze ostatnia impreza półfinałowa „In The House by Desperados” w Krakowie oraz wielki finał całej akcji w Warszawie. W sylwestra uczestnicy zabawy za pomocą specjalnej aplikacji wybiorą swoją ulubioną ekipę. Ta poza tytułem Mistrza domówek A.D. 2018 wygra apartament do mieszkania i imprezowania na cały rok! Aż zazdrość

4X DOMÓWKA Tak, dobrze słyszycie! Główną ideą „In The House by Desperados” jest wyłonienie najlepszej domówkowej ekipy w Polsce. Preselekcja w tym nietypowym, imprezowym turnieju rozpoczęła się już jakiś czas temu za pośrednictwem facebookowego chatbota. Następnie każda z wybranych ekip miała możliwość odpowiedniego spimpowania swojego pomysłu przez uczestnictwo w warsztatach, które dały możliwość ogarnięcia scenografii, najlepszego kolektywu didżejskiego oraz poznania takich ekspertów od organizowania imprez jak Rita Aniołowska, Joanna Wielkopolan czy Janek Oborski. No, a potem przyszła pora na prawdziwe zawody, czyli

Ograniczona liczba biletów, którą można było kupić, sprzedała się w tempie, w jakim zazwyczaj wyprzedaje się koncert Phila Collinsa czy naszpikowany gwiazdami festiwal. Reszta chętnych musiała wybrać się na łowy… Bilety rozdawali między innymi współpracujący z Desperadosem: hiphopowy duet Dwa Sławy oraz „Aktivist”. To, co działo się na naszym Facebooku, tylko potwierdziło, że „In The House by Desperados” niektórych może przyprawić o prawdziwe szaleństwo! No bo jak inaczej nazwać wchodzenie na imprezę przez szafę, świętowanie północy wspólnym tańczeniem poloneza czy namówienie ekipy z klubu RELACJA

bierze, prawda? Ale spokojnie, Wy także będziecie mogli zorganizować swoją domówkę z Desperadosem. Od połowy grudnia na platformie wspieram.to rusza pierwsza tego typu akcja w Polsce. Wyłonionych zostanie 20 najlepszych projektów domówek DYI! Każdy ze zgłaszających się ma trzy tygodnie na uzbieranie 4500 zł. Swojego kopa doda też Desperados. Do każdych 50 zł (lub większej kwoty) wpłaconych na wybrany projekt Desperados dokłada kolejne 50 zł. Dzięki temu każda z ekip ma szansę na wsparcie w wysokości nawet 1500 zł! No, to teraz już chyba wiecie, gdzie szukać najlepszej domówki 2018 roku?


87

DESPERADOS


88

DESPERADOS


89

RELACJA


90

KLUB NIE NA MIEJSCU

Warszawa ma nowy klub. Nie jest łatwo go znaleźć, bo nie ma swojego szyldu. Niełatwo też go do czegoś porównać, bo nie ma w tym kraju drugiego takiego miejsca. Miejsca, w którym impreza łączy się z odważnym performansem, a wejście do środka prowadzi przez zupełnie inny lokal. Poznajcie AKT – nowy gatunek klubu. Wśród twórców tego miejsca są m.in. ludzie odpowiedzialni za Sketcha, którzy uznali, że Warszawa gotowa jest na coś innego. „W uproszczeniu, większość imprez nocnych zamyka się w tym samym formacie: muzyka, parkiet, alkohol” – mówi Mariusz Krajewski, general manager AKTU. „Nie ma w tym niczego złego i sami robimy wiele takich wydarzeń, ale przykłady ze świata pokazują, że są też inne formy imprez klubowych. Takie, w których DJ-e czy zespoły muzyczne nie są jedynymi

artystami”. Tymi artystami w AKCIE są aktorzy i tancerze, którzy sprawiają, że już po pierwszych minutach w środku zastanawiamy się, czy nadal jesteśmy na tej samej planecie. „To, co robimy ma być abstrakcyjne i nierealne, ale nie jest przypadkowe. Robimy rzeczy przemyślane, choć absurdalne – po to, by nasi goście wyszli poza logikę i rozum, które często nas ograniczają” – mówi Grzegorz Gołaszewski, reżyser odpowiedzialny za performans w AKCIE. Klub mieści się przy Mazowieckiej 11a, nie ma szyldu, a wejście prowadzi przez Sketcha. „Nie ułatwiamy drogi do nas, bo już samo wejście do AKTU ma być elementem pewnego doświadczenia. Takiego, które docenią osoby lubiące abstrakcję, dobry humor i mega imprezę” – dodaje Krajewski.



Zima 2018/2019

Wydarzenia POWERED BY BEDOES


93 BACHANTKI 12-14.12/5-9.01, Teatr Powszechny Warszawa Przebojowość popkulturowych seriali takich jak „Orange Is the New Black” czy „Opowieści podręcznej” zachęciła wielu twórców do krytyki patriarchatu i szowinizmu. I choć Maja Kleczewska już dużo wcześniej przyglądała się tym tematom w swoim teatrze, to jej nowy spektakl porusza wprost problem dominacji białych heteroseksualnych mężczyzn. W obsadzie „Bachantek” występują najlepsi aktorzy Teatru Powszechnego: Karolina Adamczyk, Aleksandra Bożek, Michał Czachor, Mateusz Łasowski. Scenografię przygotował znany holenderski artysta wizualny Jonas Staal, którego prace zawsze wzbudzają dyskusję. A Powszechny jak zwykle balansuje wokół kontrowersji, poruszając kluczowe kwestie społeczne. Wchodzimy w to w ciemno. [LP]

MIĘDZY NAMI DOBRZE JEST 29-30.12, 3-5.01, TR Warszawa Warszawa

MASAKRA 9-11.01, Nowy Teatr Warszawa

Flagowy spektakl Grzegorza Jarzyny wraca na deski TR Warszawa. Oparty na sztuce Doroty Masłowskiej, nominowanej do Nagrody Literackiej NIKE, odniósł sukcesy nie tylko na rodzimej scenie. Doceniony zarówno przez krytyków teatralnych, jak i przez szerszą publikę międzynarodowych festiwali ma także wersję filmową. W „Między nami dobrze jest” Masłowska bezkompromisowo przedstawia obraz współczesnej Polski. Obnaża słabości społeczeństwa, celnie punktuje jego przywary, śmieje się ze stereotypów. Tutaj celebryci o rozbuchanym ego konfrontują się z klasą robotniczą i z rozczarowaną młodzieżą. Kto jeszcze nie widział – marsz do teatru! [LP]

„Masakra” to najnowszy spektakl Pawła Sakowicza, choreografa i tancerza, który nie boi się podejmować trudnych, nietypowych tematów. Czego spodziewać się tym razem? Na pewno scenicznej ekspresji i tanecznej intensywności. Sakowicz znany jest ze spektakli Marty Ziółek (m.in. „Zrób siebie” i „Pixo”), a także z autorskich – „Jumpcore” i „Thriller”. W 2016 r. był nominowany do Paszportów Polityki. Kolejna zachęta to ta, że za muzykę w „Masakrze” odpowiada Lubomir Grzelak aka Lutto Lento, czyli jeden z najciekawszych polskich producentów i didżejów. Jego kompozycje mogliśmy usłyszeć m.in. w filmie „Wszystkie nieprzespane noce” Michała Marczaka, w spektaklach Komuny/Warszawa, a także w performatywnej instalacji Alexa Baczyńskiego-Jenkinsa w Fundacji

POWERED BY WYDARZENIA

Galerii Foksal. Do tego dochodzą takie słowa klucze jak: Madagaskar, Arkady Fiedler i modern ballroom dance. Prawda, że brzmi zachęcająco? Zacieramy ręce. [LP]

BEDOES 22.6.01-8.03, TRASA Ten rok był niezwykle ważny dla Bedoesa, którego życie od premiery jego głośnego debiutu „Aby śmierć miała znaczenie” zostało wywrócone do góry nogami. Jego duet z Kubim Producentem spotkał się ze skrajnie różnymi rekcjami: od uwielbienia fanów aż po hejt. Przy okazji premiery drugiej płyty widać jednak, że to zahartowało obu artystów. „Kwiat polskiej młodzieży” jest świadectwem zarówno ich rozwoju, jak i sporej odwagi. Borys i Kubi szlifują tu swoją wizję, nie stroniąc od eksperymentów i kontrowersji, żeby przywołać choćby singiel


94 „Wow”. Dajcie im więc szansę, bo to jedno z ciekawszych zjawisk młodego polskiego rapu. [Mateusz Drohobycki]

Bob Moses

ELEKTROKLUB VI 2.02, MCK Katowice W zimowej porze katowicki festiwal Tauron Nowa Muzyka nie zostawia swoich odbiorców na lodzie. A w jaki sposób jego programerzy ułatwiają nam przeżycie mroźnych miesięcy? Od kilku lat wzbogacają klubową mapę Polski o ElektroKlub – imprezę odbywającą się w różnych miejscach oraz serwującą wiele godzin muzyki tanecznej i elektronicznej. Więc szykujemy się na przyszłoroczną, piątą edycję, w ramach której zagrają się m.in. Juan Atkins, Steve Bug i Max Cooper. Reprezentacja naszego podwórka? Dzuma i Chino, czyli nazwiska gwarantujące ambitne doznania. Zapowiada się dość różnorodna mieszanka brzmień podlana eksperymentalnym sosem. Jeśli lubicie klimat głównych scen TNMK, ta impreza również przypadnie Wam do gustu. [Magda Staniszewska] Olaflur

JAY ROCK 10.02, Progresja Warszawa Zanim wszyscy nucili „Bitch, Don’t Kill My Vibe” Kendricka Lamara, to właśnie Jay Rock rozgrzewał scenę dla młodszego kolegi z wytwórni TDE. Style obu raperów brzmiały w tej samej przestrzeni kalifornijskiej oficyny, zaraz obok twórczości ScHoolboya Q , Ab-Soula, Isaiah Rashada czy SZA. Rock znajdował się zawsze w cieniu bardziej popularnych kompanów, ale trzeba przyznać, że to dzięki niemu słuchamy naprawdę solidnych albumów starej szkoły. Docenia je jednak nie tylko towarzystwo stroniące od newschoolu, ale też fani szorstkiego brzmienia i opowieści o trudnych konfliktach z prawem. Najważniejsze przecież jest to, żeby bujało, dlatego nie musicie się wahać, czy pójść na koncert artysty z Los Angeles. Bo Jay Rock na stówę

POWERED BY WYDARZENIA


95 dostarczy konkretnej nawijki i scenicznego zaangażowania. [Magda Staniszewska] METAFIZYKA DWUGŁOWEGO CIELĘCIA 15-28.02, Teatr Studio Warszawa Zbliżająca się wielkimi krokami premiera spektaklu Natalii Korczakowskiej zapowiada się na jedno z ciekawszych wydarzeń na deskach polskich teatrów w 2019 r. Pod koniec listopada „Metafizykę dwugłowego cielęcia” pokazano w CalArts w Los Angeles, a już w lutym dotrze do Teatru Studio. Słynna sztuka Witkacego, napisana po tropikalnej podróży odbytej wraz z badaczem Bronisławem Malinowskim, staje się tu historią podróży neurotycznego Nowogwinejczyka do kalifornijskiej Doliny Śmierci. To opowieść o naturze, będącej integralną częścią ludzkiego życia, o miłości i jej konsekwencjach, a także o odkrywaniu tożsamości w świecie narzucającym określone role społeczne na każdym etapie życia. Obecność obowiązkowa. [Mateusz Drohobycki] BOB MOSES 21.02, Mała Warszawa Warszawa Bob Moses to duet będący jednym z mocniejszych głosów kanadyjskiej elektroniki, związany z brytyjską wytwórnią Domino. Tom Howie i Jimmy Vallance mieszają w swojej twórczości elektroniczne brzmienia z akustycznymi wstawkami. Trochę jak smutniejszy odłam Majestic Casual. Zestawiając rozmarzone wokale z instrumentalno-elektronicznymi warstwami dźwięku, Bob Moses komponują muzykę nadającą się do chillowania, nierzadko jednak w tempie 120 BPM. Do Polski przyjadą po raz pierwszy, gdzie zagrają w ramach piątej edycji miejskiego festiwalu World Wide Warsaw. Będzie można lekko potańczyć, nieśmiało zapłakać, kogoś przytulić

albo zwyczajnie się zrelaksować. [Magda Staniszewska] ÓLAFUR ARNALDS 21.02, Torwar Warszawa Ólafur Arnalds to prawdziwy człowiek orkiestra. Jest nie tylko znakomitym pianistą, ale również kompozytorem-wizjonerem. Jego artystyczne spektrum wykracza poza twórczość solową w kolaboracje z Nilsem Frahmem, Alice Sarą Ott i Janusem Rasmussenem, z którym współtworzy duet Kiasmos. Islandczyk jest też autorem soundtracku do brytyjskiego serialu „Broadchurch” oraz do głośnych filmów „Gimme Shelter” i „Another Happy Day”. Do Polski wpadnie na dwa koncerty – zagra w poznańskiej Sali Ziemi i na stołecznym Torwarze. Wspierać go będą kwartet smyczkowy oraz perkusista. Ciekawostka: na scenie znajdą się również dwa samogrające, pół-generatywne fortepiany, skonfigurowane z instrumentem Ólafura. Jeśli szukacie koncertu z definicji wyjątkowego – trafiliście idealnie. [LP] WILD NOTHING 27.02, Mała Warszawa Warszawa Jednym z przyjemniejszych wspomnień początku tej dekady jest dream pop Jacka Tatuma z Wild Nothing. Płyty „Gemini”, „Golden Haze”, „Nocturne” pulsowały barwą i uzależniały melodiami, będąc odtrutką na nudę indie rocka. Choć triumfalny marsz zespołu nieco wyhamował za sprawą bardziej poszukującego albumu „Life of Pause”, to wydaje się, że Wild Nothing wraca do formy nowym „Indigo”. Ich występ na żywo będzie można zobaczyć w ramach przyszłorocznego World Wide Warsaw. Ponieważ to muzyka dla widowni szerokiej, jak muzyczne inspiracje Tatuma, nikt nie powinien być rozczarowany. [Mateusz Drohobycki]

POWERED BY WYDARZENIA

Bachantki


Aktivist Redaktorka naczelna Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com Redakcja Oktawia Kromer okromer@valkea.com Adriana Prodeus Redaktorzy działów Sztuka: Adriana Prodeus Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Paweł Klimczak Moda: Michał Koszek Dyrektor kreatywny Daniel Jankowski djankowski@valkea.com Projekt graficzny magazynu, dyrektorka artystyczna Kaja Kusztra Aktivist.pl Michał Kropiński Karolina Bury Korekta Weronika Girys Współpracownicy Kuba Armata Łukasz Chmielewski Piotr Czerkawski Marcin Flint Małgorzata Halber Aleksander Hudzik Olaf Kaczmarek Michał Kaczoń Filip Kalinowski Michał Kropiński Magdalena Maksimiuk Wacław Marszałek Maciek Piasecki Lech Podhalicz Piotr Pytel Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Paweł Starzec Vienio Olga Wiechnik Artur Zaborski

Wydawca Beata Krawczak Reklama Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Dystrybucja Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com Druk Zakład Poligraficzny „Techgraf” Okładka Foto: Agata Wrońska 3D Works: Rafał Dominik Stylizacja: Michał Koszek Asystent: Michał Kluz Make-up: Kasia Biały (Artfaces) Hair: Adrian Wlasiuk Retusz: Final Touch Koncepcja & produkcja: Daniel Jankowski Sukienka: Epuzer, naszyjnik: Swarovski Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych. Za treść publikowanych ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Redaktor naczelny nie odpowiada za treść materiałów reklamowych i konkursowych.

Valkea Media S.A. ul. Ficowskiego 15 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00

aktivist.pl




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.