Aktivist 209

Page 1

209 * 2018 90 lat Myszki Miki, The Dumplings o zmianach, Halber o zdradach, raper filozof o ksiÄ…Ĺźkach i Brodka o rybim seksie


2

Felieton


3

MI(KI)GAWKA Z PRZESZŁOŚCI Jestem z tego pokolenia, dla którego Miki był symbolem dalekiego, kolorowego świata rozstawionego równiutko na półkach peweksu. Razem z colą w puszce i minizestawami Lego. Wysłannikiem rzeczywistości, którą znałam z przywiezionego skądś przez rodziców katalogu hongkońskiej fabryki zabawek. Pamiętam, jak przeglądałam strony wielkiej, grubej księgi, którą traktowałam jak Biblię, i z namaszczeniem „kupowałam” palcem wybrane zabawki. Ten, kto wybierał pierwszy (bo najfajniej było robić to z koleżankami), zawsze miał fory – mógł zdecydować, co z każdej strony katalogu będzie jego. Jakież to były nerwy, kiedy obserwowałam, czy wzrok współtowarzysza nie padnie na „moje” zabawki i nie zaklepie ich on sobie pierwszy. Jedną z tych zabawek była pluszowa Myszka Miki. Pamiętam dokładnie, jak wyglądała. Zawsze chciałam, żeby była moja. Kiedy składaliśmy ten numer „Aktivista”, te wspomnienia wróciły – Miki odcisnął swój ślad w niejednym życiorysie. Jest cząstką naszego dzieciństwa i nas samych – mówi Patryk Mogilnicki, który z okazji 90. urodzin Mikiego wystąpił w roli kuratora i zaprosił dziewięcioro polskich autorów do reinterpretacji postaci Myszki Miki, którą każdy artysta narysował na nowo. Najciekawsze z tych prac zobaczycie w tym numerze. Mikiego spotkacie zresztą na niejednej stronie tego numeru. Ale nie tylko jego – The Dumplings opowiadają nam, jak radzą sobie z popularnością, Kamil Nożyński, jak to jest być dilerem, Brodka poprowadzi was przez meandry japońskich przepisów kulinarnych, a projektancki duet Doom 3K zdradzi, jak projektować ciuchy, które będą modne w roku 3000. My najprawdopodobniej już tego nie doczekamy, ale Mikiemu uda się to z pewnością. Sylwia Kawalerowicz Redaktorka naczelna

EDYTORIAL Felieton


4 Pracują z nami

Małgorzata Halber Skończyła filozofię na UW. Pisarka, rysowniczka i dziennikarka. Obecnie pracuje nad drugą książką po „Najgorszym człowieku na świecie”. W aktivistowej ekipie w roli stałej felietonistki.

Adriana Prodeus Kuratorka przeglądów, filmów i wystaw. Autorka tekstów o kinie i sztuce współczesnej. Kocha festiwale filmowe. Wierzy w zawód krytyka. Pół życia mieszkała we Wrocławiu, drugie pół – w Warszawie.

Marcin Flint Pan od hip-hopu od końca lat 90., przebił się przez większość kultowych redakcji takich jak „Klan”, „Ślizg”, „Przekrój”, „Życie Warszawy” i „Radiostacja”, by skończyć jako współautor „Antologii polskiego rapu” i „Dymu” – graficznego wywiadu z Pablopavo. W Warszawie szuka nowej architektury i kuchni świata, na Netfliksie – kryminałów, w rapie – groove’u, a w życiu – dziury w całym.

Vienio aka Fidel Gastro Jest gastroświrem, gotującym raperem i domowym kucharczykiem. Lubi karmić, smakować, odwiedzać restauracje, bazarki, bary i sklepy z oryginalnymi produktami. Zna na wyrywki historię warszawskich street foodów, wie wszystko o zapiekankach. Zjadł tysiąc zup wietnamskich i potrafi wszamać cztery dania naraz. Eksperymentuje i szkoli, doradza i testuje kolejne miejscówki. Wymyśla przepisy. Je szybko i ostro, jak Zdzisiek Beksiński. W każdym numerze „Aktivista” bierze na spytki gwiazdy i przy restauracyjnym stole wyciąga z nich kulinarne sekrety.

Anna Tatarska Dziennikarka filmowa i kulturalna. Recenzuje dla „Co Jest Grane24”, rozmawia w „Pani” i innych pismach kobiecych, relacjonuje na Onet.pl, poleca w „Skarbie”. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o kulturze oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Ceni wolność w pracy i życiu (zabawne, gdy połączyć to z macierzyństwem!). Za dużo mówi. Jej pasją są wywiady. W tym numerze rozmawia z Nożykiem, raperem debiutującym w serialu „Ślepnąc od świateł”.

Michał Koszek Michał Koszek Stylista, który lubi pisać. Podopieczny agencji Van Dorsen Artists i współzałożyciel eksperymentalnego Sezon Mag. Publikował sesje i artykuły w polskich i zagranicznych magazynach, a „Aktivist” był pierwszym, z którym podjął współpracę.

NASIFelieton LUDZIE


5

Felieton


6

Spis treści

52 Moda: Myszka Miki

8 Nasza okładka Daniel Gutowski

54 Moda: Szafa Doom 3K

10 Wywiad: The Dumplings

56 Sztuka Dominika Kowynia

20 Myszka Miki w popkulturze 22 Typ: Nożyk 26 Kuchnia Vienia rozmowy przy stole 34 Felieton Halber

62 Myszka Miki: Mogilnicki 68 Recenzje: film 72 American Film Festival 74 Książki rapera: Zero

36 Trendy Zero waste

76 Recenzje: książka

40 Teatr Tego już nie odzobaczysz #5

78 Recenzje: muzyka

42 Bohater: Myszka Miki

82 Dobre miejsce: MAO

44 Dlaczego nie było wielkich artystek?

84 Relacja 86 Wydarzenia

46 Moda: Elm Street

Felieton aktivist.pl


7

Felieton


88

PERFEKCJA BRZYDOTY Daniel Gutowski Okładka „Aktivista” to jego pierwsza okładka. Prawie, bo wcześniej zaprojektował tylko oprawę swojego komiksu „Maczużnik” i „Klub zina”. Teraz rysuje komiks „Kwarantanna”, który chce wydrukować na RISO (ciekawe efekty barwne, nieregularności, gładki gradient zmienia się w raster lub piksel), bo nie chce wydawać komiksów takich jak wszyscy. Tylko takie jak Olivier Schrauwen czy Icinori. Gdy na nie patrzy, nie wie, jak zostały narysowane czy pokolorowane. Fascynują go rysunki Yuichi Yokoyamy: jego abstrakcyjny, geometryczny świat rytmu, idealna kreska. W prywatnym śledztwie zbadał, że Yokoyama korzysta z odpowiednio zakrzywionych szablonów, ale nie wie, jak rysuje stalówką tak, że nic mu się nie rozlewa. Sam też nieźle kombinuje, wykorzystuje: 3D, Photoshopa, cienkopis, ale i marmurkowy papier jako tło w rysunkach kosmosu.

Rozmawiała: Adriana Prodeus Foto: Paweł Starzec NASZAFelieton OKŁADKA


9 Myślisz o sobie jak o człowieku z branży komiksowej? Tak, od ponad 10 lat należę do awangardowej grupy komiksowej Maszin. Stały skład to: Jacek Świdziński, Michał Rzecznik i Mikołaj Tkacz (razem prowadzą fanpage Naprawdę Nieśmieszne Rysunki), Leszek Wicherek, Michał Możejko, Renata Gąsiorowska i Bartek Zadykowicz. Poznaliśmy się na portalu Digart.pl, Mikołaj, wówczas 13-letni, zaprosił nas do zrobienia wspólnego zina. Od tej pory trzymamy się razem, podobnie patrzymy na komiks. To znaczy jak? Eksplorujemy go jako medium wizualne. Na przykład „Przygody Nikogo” Mikołaja Tkacza prowadzą czytelnika wzdłuż pustych ścian, zadając egzystencjalne pytanie, kim jest ten Nikt. Komiks nie musi służyć opowiedzeniu jakiejś historii lub dowcipu, nie musi wyglądać jak storyboard do filmu czy prosty żart obrazkowy. Może dać odbiorcy doświadczenie niespotykane w żadnym innym medium. Jako Maszin wydaliśmy zbiór komiksowy „Maszinga”, w którym zmierzyliśmy się z formą mangi. Okazało się, że słowo maszinga znaczy w języku japońskim „zwodnicze nowe obrazy”, więc idealnie wpasowało się w kierunek naszych działań. Jesteśmy rozrzuceni po Polsce i po świecie, więc spotykamy się codziennie na facebookowym czacie. Jego zapis też chcielibyśmy kiedyś wydać. Ukończyłeś szkoły artystyczne? Sam nauczyłem się rysować. Jako nastolatek wyciąłem zdjęcie Norah Jones z „Polityki”, narysowałem je kredką i uznałem, że realizm dobrze mi wychodzi. Zamiast na ASP poszedłem na socjologię, ale też nie wierzyłem wtedy, że z rysowania można żyć. Mimo to zostałeś artystą. Wiele zawdzięczam Patrykowi Mogilnickiemu, który umieścił mnie w książce „Nie ma się co obrażać”. Dzięki zleceniom na ilustracje łatwiej mi było rzucić pracę w agencji reklamowej, uwierzyłem w siebie, zacząłem prowadzić warsztaty z Photoshopa. Sam chętnie używam tego programu, czasem do rysowania, ale głównie do kolorowania.

przez lata się zmieniała, to pozostała ta sama. O tym jest mój rysunek. W tle poukrywałem też jej przyjaciół. Są tu: Goofy, Minnie, Donald, Pluto – każdego widać tylko kawałek, ale są rozpoznawalni. Z dzieciństwa pamiętam, że w dodatkach do komiksu „Kaczor Donald” było ćwiczenie, jak narysować Myszkę Miki, zaczynając od prostych figur. Mogę się założyć, że każdy ilustrator ma gdzieś w szkolnych zeszytach koślawo narysowane Kaczory i Myszki. Mam do nich nostalgiczny stosunek. Dawno temu wpadł mi w ręce komiks „Przygody Tarzana” wydany w PRL-u, w którym obok Tarzana pojawiali się też Snoopy, Donald czy Miki – wszyscy narysowani w Polsce, na podstawie zachodnich publikacji. Efekt jest koślawy, a zarazem przepiękny. Zresztą naturalizm i intencjonalna brzydota – to coś, do czego chciałbym dążyć. Ale w twojej Myszce tego nie widać – jest elegancka, piękna, lekka, z gracją nawiązuje do przeszłości – mogłaby być ilustracją do „New Yorkera”. Dziękuję, jestem wielkim perfekcjonistą. Ale co innego, gdy robię coś dla siebie, a co innego, gdy mierzę się z gotowym językiem wizualnym. Chciałem, żeby ta ilustracja była czytelna. Narysowałeś Myszkę, interesuje cię też film? Bardzo lubię filmy Kubricka: precyzja w prowadzeniu kamery, budowaniu narracji. Podoba mi się, jak w „Barrym Lyndonie” plan się rozszerza i kadr zaczyna przypominać XVIII-wieczne malarstwo. Ale lubię też serial anime „One Punch Man” za to, że przełamuje konwencję. Ostatnio zachwyciły mnie też przepiękne teledyski gościa z Meksyku o ksywie Cossa. Przecudne rzeczy: dużo geometrii, psychodelii, 3D w służbie 2D. Oglądam też strasznie dużo youtuberów, którzy recenzują płyty hiphopowe.

Potocznie „sfotoszopowany” to obelga. Tak, w fotografii. W ilustracji Photoshop to też trochę oszustwo, ale na przykład Caravaggio korzystał z camery obscury, rzucając obraz na płótno. Vermeer tak samo. Mogę wrzucić zdjęcie na jakąś warstwę, rysunek na kolejną – jest łatwiej. Ryzyko polega na zatraceniu swojego stylu, bo najczęściej graficy korzystają z tych samych narzędzi, więc efekt jest podobny. Swojego stylu wciąż szukam, bo choć wszyscy mówią mi, że go mam, to jeszcze go nie widzę.

Kogoś polecasz? Żadnego, wszyscy są straszni. Największą inspiracją są dla mnie jednak komiksy. Kiedy z moją dziewczyną Martą Tomiak, która też jest ilustratorką, byliśmy w Bolonii, odkryliśmy Icinori – japońsko-francuski duet tworzący prześliczne artbooki: rozkładane harmonijki, okładki z tektury, tłoczenia wypełnione złotą farbą. Chciałbym, żeby moje komiksy były choć odrobinę do tego podobne. W naszej grupie wszyscy sobie czegoś zazdroszczą: Jackowi – szybkości, dowcipu, Michałowi – ogromnej liczby śmiesznych rysunków, Mikołajowi – kopalni pomysłów oraz „Przygód Nikogo” – komiksu wszech czasów.

Jak powstała twoja Myszka Miki? Bawił mnie pomysł, że Myszka uczy się rysować siebie. Bo choć

A tobie? Mnie zazdroszczą najładniejszych komiksów.

NASZA OKŁADKA Felieton


THE DUMPLINGS 10

NIE ROBIMY PIĘTNASTU KLUBÓW W CIĄGU JEDNEJ NOCY

Tekst: Bartek Strowski Felieton


11

Foto: Tatiana&Karol Felieton TYP


12 12 Jesienią 2013 r. opublikowali kilka utworów w internecie, aby już parę miesięcy później szturmem wziąć polską scenę muzyczną. Fryderyk za najlepszy debiut, dwie złote płyty, kontrakt z dużą wytwórnią, występy na największych festiwalach w kraju i sporo wyjazdów zagranicznych – Justyna Święs i Kuba Karaś doskonale wykorzystali swoją szansę. The Dumplings nie zwalniają tempa. Produkują muzykę dla innych wykonawców (Marcelina), udzielają się gościnnie (Ten Typ Mes, Albo Inaczej), a oprócz tego wydają swój trzeci album pt. „Raj”. Zaczynali jako niezależna sensacja internetu, obecnie tworzą brzmienie, które wyznacza trendy w mainstreamie. Wracacie po trzech latach przerwy z krótkim albumem, w czasach, kiedy artyści często ulegają presji publikowania długich płyt, aby karmić serwisy streamingowe i nakręcać tym samym lepsze wyniki. Kuba Karaś: To jest trochę paradoks, bo żyjemy w czasach playlist. Ludzie nie słuchają albumów od początku do końca. Nie zamierzaliśmy wydać krótkiej płyty, ale stwierdziliśmy, że mamy transowe utwory, w których dużo się dzieje, więc lepiej skoncentrować się na dopieszczeniu tych ośmiu piosenek. Przez 45 minut lub więcej mogłoby to być nużące, a obecnie docierają do nas opinie, że ludzie słuchają płyty od początku do końca. To jest nasz sukces. Klimat albumu jest taki jak ostatnie trzy lata naszego życia: dużo się dzieje. To smutna płyta, na której czuć zmiany, jakie zachodziły w naszych światach prywatnych i zawodowych. Ostatni numer na płycie to „Tam, gdzie jest nudno, ale gdzie będziemy szczęśliwi”. Słuchacz doświadcza zderzenia uptempo beatu z egzystencjalnym pytaniem w tekście o „świat, gdzie głowa spokojna”. Czy macie swój raj, gdzie wszystkie troski znikają? J.Ś.: Tak. Są to miejsca, w których tworzymy. Ten album powstawał m.in. na wsi u mojej ciotki, u mamy Kuby. Jednak ten spokój, o którym śpiewam, to również stan umysłu. K.K.: To nie musi być miejsce, może to być np. spędzanie czasu z konkretną osobą, które przynosi wewnętrzny spokój. Niejednokrotnie w trakcie rozmowy z przyjacielem zapominam o wszystkich bolączkach i z miejsca mam dobry humor. W drugiej części tego numeru jest wysamplowany pewien dialog… K.K.: To jest fragment rozmowy Justyny z… J.Ś.: …panią Marią Bienias. Niedawno nagraliśmy wspólnie balladę ludową „Były dwie siostry” na potrzeby cyklu dokumentalnego „Szlakiem Kolberga” dla TVP Kultura. Pani Maria powiedziała, że śpiewam jak słowik. Kuba bardzo lubi samplować i dzięki tej technice budować takie niuanse. K.K.: Przypomniało mi się, że jak nagrywaliśmy pierwszą demówkę, w tamtym okresie wycinałem z filmów dużo fragmentów dialogów. Obecnie do tego wracam, może dlatego, że słucham więcej rapu, a tam się dużo sampluje.

Często podajesz hip-hop jako inspirację, a czy produkowanie muzyki dla raperów byłoby dla ciebie interesujące? K.K.: W Polsce? Mam wrażenie, że wszystko już brzmi bardzo podobnie, mało kto idzie w piosenkę i muzykę. To mnie zniechęca. Bardzo dużo jest monotematycznych bitów, do wyklikania we Fruity Loops w kilka minut, bez bardziej złożonej aranżacji. Myślę, że Mes pokazał swoim ostatnim albumem, że jest artystą, który podchodzi do sprawy poważniej. Może dlatego Justyna wystąpiła na „Rapersampler”. J.Ś.: Tak, i napisałam końcowy fragment utworu. Zresztą tak się umawialiśmy: „Piotrek, jak chcesz mnie zaprosić, daj mi coś napisać”. Bardzo się prywatnie lubimy i Mes dał mi dużą wolność. Niedawno też zmierzyłaś się z tekstem kultowej „Czerwonej sukienki” Fisza, którą zaśpiewałaś na drugiej części kompilacji „Albo Inaczej”. J.Ś.: Bardzo fajne doświadczenie, ale nie było to łatwe wyzwanie. „Czerwona sukienka” jest długim tekstem, więc trzeba było umiejętnie wybrać najważniejsze zdania. Wspólnie z Mariuszem Obijalskim opracowaliśmy muzykę oraz lirykę. „Albo Inaczej” to naprawdę świetna przygoda, zarówno występ na płycie, jak i występy na żywo z tym projektem. Z kolei Kuba dopiero wyprodukował nowy album dla Marceliny. K.K.: Bardzo dobra współpraca, chyba największa rzecz, jaką zrobiłem dla kogoś innego. Sporo zaufania ze strony Marceliny, i to się ceni, bo jeszcze nie tworzyłem dla tak dużej postaci i było trochę stresu. Lubię pracować, a i od każdego wartościowego wykonawcy można się czegoś nauczyć, więc zawsze jestem gotów, aby wejść do studia. Im więcej takich sytuacji, tym lepiej. Kiedy czytałem stare wywiady, których udzieliliście, czułem waszą pokorę w podejściu do kariery, bo niejednokrotnie podkreślaliście, że chcecie tylko, aby muzyka stała się zajęciem na pełen etat, żeby nie trzeba było nigdzie dorabiać. Po kilku latach wasza pozycja w branży wydaje się pewna i stabilna. To nie rozleniwia? K.K.: Moim zdaniem jest jeszcze większy głód, żeby ten stan rzeczy utrzymać. Możemy sobie na coraz więcej rzeczy pozwolić, bo zwiększają się możliwości, i to nas tylko otwiera artystycznie. Ludzie chcą z nami współpracować, więc trzeba tylko korzystać i się rozwijać. Dużo komercyjnych propozycji współpracy odrzucacie? K.K.: Akcje sponsorskie trzeba dobrze dobierać. Często w nie wchodzimy, żeby mieć środki na inwestycje w muzykę czy w teledyski. Staramy się nie robić przypałowych rzeczy, dlatego dobrze się zastanowimy, zanim wejdziemy we współpracę z marką. Jeśli chodzi o koncerty, to nie jesteśmy wybiórczy, bo lubimy grać. Czasami wystąpienie na dniach miasta jest jedyną okazją, by dotrzeć do małych miejscowości. Niejednokrotnie ekscytacja publiki na

WYWIAD Felieton


13 takim występie jest większa niż w dużym mieście. To często bardzo wzruszające przeżycia. Jak te przeżycia was kształtowały? Gdybyście mieli porównać siebie obecnie do tych sprzed, powiedzmy, pięciu lat? J.Ś.: Dużo się zmieniło. Rozwinęliśmy się muzycznie i emocjonalnie. Przeżyliśmy bardzo dużo, bo ostatnie lata to najbardziej intensywny czas naszego życia. K.K.: Na pewno pojawiła się większa wiara w siebie i w to, co robimy. To bardzo pomaga w tym zawodzie (dłuższa pauza)… J.Ś.: No w zawodzie, dobrze mówisz. KK: Wiem, ale nigdy tak tego nie traktowałem – jako zawodu. Dziwnie to brzmi. Wracając do pytania, zmieniło się bardzo wiele na polu zawodowym i prywatnym. Ciężko jest pięć lat upchnąć w trzech zdaniach. Jak na swój wiek doświadczyliśmy dość dużo, nawet jak na ludzi, którzy pracują w tej branży,. Pierwsze trzy lata bardzo dużo jeździliśmy po świecie z koncertami. Oglądanie na żywo sporej liczby zagranicznych koncertów było cennym doświadczeniem. Graliśmy na showcase’owych festiwalach, jak Liverpool Sound City czy SXSW w Teksasie, kiedy byliśmy jeszcze niepełnoletni i nie wszędzie mogliśmy wejść. Te doświadczenia bardzo nas zbudowały pod względem podejścia do twórczości, pomysłów, inspiracji. Mieliśmy okazję podglądać, jak nowi artyści z innych krajów rozkręcają swoje kariery. To wszystko sprawiło, że wiedzieliśmy, jakie pomysły chcemy wdrażać u siebie, a jakich ścieżek unikać. Czy jest duża różnica między koncertowaniem w Polsce a na świecie? K.K.: Jest w podejściu samych artystów. Koncert to okazja, na którą trzeba się ubrać specjalnie. Przygotować tracklistę, która stworzy show od początku do końca. Trzeba pomyśleć o każdym aspekcie koncertu: światłach, odpowiednim nagłośnieniu, zmianach nastroju. To są szczegóły, które rzutują na finalny efekt występu. Sami musieliśmy do tego dojrzeć i teraz zastanawiamy się, jak powinna wyglądać scenografia, jakim utworem otworzyć koncert, co zagrać na bis. To są bardzo ważne elementy, a mam wrażenie, że wielu artystów w Polsce o tym kompletnie nie myśli. A nawet nie grając wielkich sal i nie mając olbrzymich budżetów, o wiele z tych spraw możemy zadbać sami. Dlatego od razu czuć różnicę, gdy na scenę wchodzi wykonawca, który ma przemyślane wszystkie te aspekty. Kilka lat temu udzieliliście wywiadu, w którym Justyna mówiła: „Nie interesuje nas »Dzień dobry TVN«, gdzie na muzyków poświęca się dwie minuty, a większość z nich gra z playbacku, bo od muzyki ważniejszy jest wizerunek”. Od tego czasu parę razy gościliście w tym programie. Zmiana poglądów czy kompromis, na który trzeba iść, promując muzykę? J.Ś.: To jest kompromis. Szansa, aby trafić do innej grupy odbiorców niż w internecie. K.K.: Menedżer zawsze daje radę nas przekonać… J.Ś.: …choć ciągle mówimy, że to już ostatni raz. (śmiech) Nieźle ucięli nasz ostatni występ, więc chyba tym razem to już był naprawdę

ostatni raz. Jednak do tych starszych pań, które siedzą przez telewizorami, też trzeba jakoś dotrzeć. K.K.: To nie jest tak, że same babcie oglądają telewizję śniadaniową. A co ty robisz w niedzielę rano? J.Ś.: Ale ja jestem trochę taką babcią! (śmiech) „Blisko mi do ducha, ale jak daleko do materii” – śpiewasz w utworze „Frank”. Brzmi jak refleksja dojrzałej osoby. J.Ś.: Ten utwór odnosi się do jednego z moich ulubionych filmów – „Zapach kobiety”. Główny bohaterem jest niewidomy Frank, którego gra Al Pacino. Cała piosenka jest tak naprawdę o słynnej scenie tanga. Poprzez słowa „blisko mi do ducha…” staram się utożsamić z niewidomym bohaterem, który pozbawiony wzroku, musi oprzeć swoje działania na innych zmysłach. Swego czasu odwiedzałam niewidomą śląską poetkę Zofię Książek-Bregułową, która straciła wzrok podczas powstania warszawskiego. W dzieciństwie byłam u niej często gościem i usłyszałam wiele ciekawych historii. Trochę dziwnie jest powiedzieć, że utrata zmysłu wzroku od zawsze była dla mnie czymś inspirującym, ale z jakiegoś powodu często wracałam do tego tematu myślami. Tobie, Justyna, też jest „bliżej do ducha niż do materii”? J.Ś.: Na pewno. Siłą rzeczy tak musi być, bo jestem człowiekiem bardzo „odklejonym” od rzeczywistości. (śmiech) Czyli tak naprawdę śpiewam o sobie, dobrze zauważyłeś. Podobnie jest w utworze „Przykro mi”, gdzie deklarujesz: „Oczy już bez łez, ktoś powie zgryzota, mi tak lepiej jest”? J.Ś.: To najbardziej osobisty numer na płycie. Tematem jest rozstanie, które jakiś czas temu przeżywałam. Sama staram się pocieszyć w tej piosence. Słowa „Oczy już bez łez to zgryzota” są cytatem z wiersza, który znajduje się w moim zbiorze poezji francuskiej, jednak nie przypomnę sobie teraz autora. „Deszcz” to z kolei bardzo erotyczny utwór. Czy śpiewanie o intymnej stronie życia wymaga odwagi autora? J.Ś.: Chyba nie, bo ja jestem bardzo otwarta w tych kwestiach. Seksualność mnie nie zawstydza i lubię o niej rozmawiać. Jeśli mogę jeszcze ją ująć pięknymi słowami, to jest najlepiej. Piękne erotyki są w sztuce od zawsze, wystarczy wspomnieć twórczość Bolesława Leśmiana. Seksualność to jest temat niesamowicie przyjemny, ale także potrzebny. Nie trzeba non stop pisać o problemach. (śmiech) Powoli, małymi kroczkami, staram się być w pewnych kwestiach głosem dla swoich rówieśników. Nie chcę, aby wstydzili się sfery seksualnej swojego życia. Dobrze, że ten temat się rozwija, np. akcja społeczna „#Sexedpl” Anji Rubik. Nic, tylko chodzić i głosić, że seks to najfajniejsza rzecz, jaką mamy na tym świecie. Do rozładowania napięcia, do czerpania radości z życia. Coraz więcej misji w tym, co robisz? Wystąpiłaś w kampanii „Do You” będącej w założeniu hołdem dla niezależnych i silnych kobiet. J.Ś.: To było bardzo ciekawe doświadczenie, współpracować z Mary

WYWIAD Felieton


14 Komasą oraz zmierzyć się z kawałkiem „Jestem kobietą” Edyty Górniak. Marka wymyśliła bardzo fajną kampanię nie tylko dla kobiet. Przy okazji wyszło, że jesteśmy z Kubą całkiem nieźli w odświeżaniu starszych utworów. Czemu by tego nie robić i nie pokazywać ludziom tekstów Jacka Cygana czy Agnieszki Osieckiej? „Odkrycie Łukasza Jakóbiaka” – niejednokrotnie można trafić na taki opis waszego zespołu. Lubicie to czy jest to denerwujące po latach? K.K.: Sama prawda. Łukasz był pierwszą osobą, która nas pokazała szerszemu gronu. Trudno to lubić czy nie, bo tak po prostu było. J.Ś.: To był katalizator, który przyspieszył to, co się miało wydarzyć. Gdyby nie występ u Jakóbiaka, i tak poszlibyśmy po swoje, ale jednak udział w jego programie pozwolił na przyspieszenie biegu wydarzeń. Bieg wydarzeń był taki, że staliście się sławni w wieku nastoletnim. Ciężko było dorastać, będąc w centrum uwagi mediów, fanów? J.Ś.: Nie było czasu na to dorastanie. K.K.: Bo my ciągle jesteśmy dziećmi. (śmiech) J.Ś.: A tak naprawdę od dawna jesteśmy dorośli, bo non stop pracujemy. A gdy chcecie wyjść na miasto i zaszaleć? Nie spina was to, że jesteście znani, a każdy ma w telefonie aparat? J.Ś.: Nie. K.K.: Jesteśmy na takim poziomie popularności, który pozwala na sporą wolność. J.Ś.: Mamy swoje miejsca, grono przyjaciół i raczej nie robimy 15 klubów w ciągu jednej nocy. Czyli nie chcielibyście przekroczyć pewnego poziomu rozpoznawalności? K.K.: To nie jest rzecz, której można chcieć lub nie. To jest poza naszą kontrolą tak naprawdę. Nie mamy wiele czasu dla bliskich, ciągle gdzieś wyjeżdżamy. Nasze rodziny i przyjaciele długo się oswajali z trybem naszego życia. Wiele poświęcamy dla tego zawodu. To jest ciemniejsza strona kariery, choć nie ma co narzekać, bo nie mamy hardcore’owych sytuacji z tego wynikających. Jaki jest przykład „hardcore’owej sytuacji” będącej rezultatem sławy? K.K: Miałem kilka takich, ale chyba nie chcę o tym opowiadać. J.Ś.: Na imprezie ktoś dziwnie zagaduje albo wysyła niestosowne wiadomości przez social media. Są to jednak pojedyncze przypadki. K.K.: Często ludzie nas oceniają, zanim zdążą poznać osobiście. Przez to, że jesteśmy rozpoznawalni, niektórzy wyrabiają sobie o nas zdanie zawczasu. J.Ś.: Ludzie baaaardzo lubią oceniać. K.K.: Jesteśmy ciągle narażeni na ocenianie i można się do tego przyzwyczaić. Przez pięć lat wszystko sobie poukładaliśmy, jeśli chodzi o naszą działalność.

Felieton


15

TYP Felieton


16

Felieton


17

Felieton


18

Felieton


19

Stylizacja: Michał Koszek Produkcja: Daniel Jankowski, Ewa Dziduch Makijaż: Victoria Kalinichenko Włosy: Amadeo Wilczewski Podziękowania dla Muzeum Ziemi PAN w Warszawie 1. Justyna – płaszcz: Bartmańska, spodnie: Sans, buty: Liu Jo, kolczyki: Kopi, Kuba – marynarka i spodnie: Haratyk 2. Justyna – koszula, spodnie i buty: &Other Stories, kolczyki: Kopi, Kuba – marynarka i spodnie: MMC 3. kurtka: Weekday / Zalando, kolczyki: Kopi 4. Justyna – płaszcz: Weekday / Zalando, top: &Other Stories, spodnie: Tommy Hilfiger, kolczyki: Kopi, Kuba – futro: Reserved

TYP Felieton


20 20

PIERWSZY GRYZOŃ POPKULTURY Narodził się jako królik, po roku został jednak myszką. To było 90 lat temu i od tego czasu Miki stał się nie tylko jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w kinie animowanym, ale trafił też do absolutnego topu wykorzystywanych w popkulturze symboli. Warto jednak pamiętać, że to właśnie on był pierwszy, on przetarł szlaki dla innych postaci z bajek, kreskówek czy komiksów, które od kilkudziesięciu lat wyskakują z naszych lodówek. On, „ten mysz”, bo Miki to przecież facet, o czym czasami po prostu zapominamy.

Tekst: Tomasz Wiślicki Potencjał Mikiego jest olbrzymi, choć właściwie nie wiadomo, skąd się on bierze. Od wielu lat w praktycznie niezmienionym kształcie, nietknięty przez face liftingi i eksperymenty z modelowaniem 3D, Miki trwa sobie w swoich rękawicach, czerwonych spodniach i żółtych butach. Uczłowieczony, ale mocno jednak bajkowy, zaradny i przeżywający mnóstwo przygód, ale zarazem niewinny. Zwierzak o piskliwym, mysim głosiku. Powiedzieć o nim, że jest cool, to mocno przesadzić. Robić z niego wzór do naśladowania, to pójść zdecydowanie za daleko. Miki dlatego ciągle wraca, bo podobnie jak inne postaci Disneya: Kubuś Puchatek czy Król Lew, symbolizuje beztroskę, dzieciństwo i globalną przynależność do popkultury. Miki to Ameryka. Disneyowski gryzoń broni się jednak przed pejoratywnym skategoryzowaniem go jako symbolu niechcianego konsumpcjonizmu. Nie pasuje do tego schematu. Myszki używał co prawda grafficiarz anarchista Banksy, ale w dużo szerszym i bardziej powierzchownym kontekście. Nie pojawiła się ona natomiast na przykład w słynnej scenie dokumentalnego antyfastfoodowego manifestu Morgana Spurlocka „Super Size Me”, obok Jezusa Chrystusa, Wendy i Ronalda McDonalda, w której to kilkuletnie dzieci mają problem z nazwaniem powszechnie znanych postaci z szeroko rozumianej popkultury. Nie ma jej tam, a na pewno zde-

klasowałaby wszystkich – Mikiego znają w końcu wszyscy, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. W maksymalnym uproszczeniu wystarczy namalować po prostu trzy czarne kule – jedną dużą i dwie mniejsze, umieszczone symetrycznie po bokach, żeby było wiadomo dokładnie, o kogo chodzi. Co natomiast wiemy o Mikim jako postaci? Niewiele, mało, tak naprawdę właściwie nic. Poza romantyczną relacją z niejaką Minnie, optymizmem, wytrwałością i energicznym podejściem do życia, doskonale sprawdzającym się w licznych próbach robienia z niego animowanego Indiany Jonesa, Miki pozostaje po prostu Mikim: wszystkim i niczym, idealną twarzą firmy Disney i jej pierwszym ambasadorem. Trudno o lepszy pop-symbol dla takiej potężnej firmy. I dlatego może właśnie obrandowanie się Myszką Miki nie jest obciachem. Począwszy od bardzo popularnych i produkowanych od 1933 r. zegarków, w których przerysowane ręce gryzonia wskazują minuty i godziny, poprzez kubki i zabawki, na bluzach, czapkach i koszulkach skończywszy. W Myszce Miki chodzą, chodzili i będą chodzić absolutnie wszyscy. Jeśli nawet nie mieliście nigdy w szafie żadnego elementu garderoby, na których się pojawiała, włączcie Google i poszukajcie zdjęć. Przemierzcie niekończące się internetowe galerie.

BOHATER Felieton


©Disney

©Disney

©Disney

21 Najpierw muzycy: John Lennon, Brian Wilson, Axl Rose, Anthony Kiedis, Chad Smith i John Frusciante z Red Hot Chili Peppers, Dave Grohl, Eddie Vedder, Johnny Ramone, James Iha ze Smashing Pumpkins, Freddie Mercury i Michael Jackson. Oni wszyscy z nim na piersi. Istnieje legenda mówiąca, że Michael Jackson tak bardzo kochał Myszkę Miki, że to właśnie przez nią zaczął w pewnym momencie swojej kariery nosić białe rękawiczki. Może to trochę naciągane, ale z drugiej strony – czemu nie? Idźmy dalej: Damon Albarn szalejący w przymałym i wytartym do granic możliwości t-shircie z Mikim w teledysku do najbardziej chyba znanego kawałka Blur, czyli „Song 2” to już absolutna kwintesencja, zjadliwa nawet dla tych bardziej alternatywnych zjadaczy kultury. Albo sięgając na sam szczyt: David Bowie śpiewający o Myszce w swoim „Life on Mars?”, traktując ją jako umęczoną ofiarę Ameryki – niegdyś kochaną, a potem sprowadzoną do roli dojnej krowy. Miki, choć wcale nie związany bezpośrednio z muzyką, był przez muzyków nawet jeśli nie kochany, to na pewno nie przeoczony. Powiązania z prawdziwym, nierysunkowym, show-biznesem jednak istnieją i są dość mocne. To właśnie od imienia Mikiego swoją nazwę wziął słynny Mickey Mouse Club – popularny zwłaszcza na początku lat 90. w Stanach Zjednoczonych program muzyczny dla dzieci i zarazem kuźnia talentów, w której swoje pierwsze kroki stawiały takie gwiazdy, jak Justin Timberlake, Britney Spears, Ryan Gosling, Christina Aguilera czy Keri Russell. Miki i jego stworzeni przez Walta Disneya niedługo później przyjaciele, tacy jak Kaczor Donald czy Goofy, byli także odpowiedzialni za rozkwit przemysłu parków rozrywki. Szał na ogromne tematyczne lunaparki był przecież wynikiem uruchomienia w 1955 r. w Kalifornii pierwszego Disneylandu, w którym odwiedzający mogli po raz pierwszy zobaczyć swoich rysunkowych bohaterów – dotknąć ich, uściskać i zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcie. Dzisiaj, w czasach powszechnego zblazowania i wszechobecnego internetu nie wydaje się to niczym szczególnym. Wtedy było to jak działające na wyobraźnię czary. Nic jednak lepiej nie podsumowuje gigantycznej roli, którą odegrał Miki w popkulturze i umysłach, niż to, co zrobił z nim na początku lat 80. Andy Warhol. Wziął on bowiem animowaną Myszkę i postawił ją w swojej serii „Myth” na piedestale, obok innych symboli. Pyszczek Mikiego na wielkim obrazie, obok dziewięciu innych prac, na których znaleźli się m.in. personifikacja Stanów Zjednoczonych, czyli Wuj Sam, Superman, Święty Mikołaj czy Drakula. Za każdym razem, kiedy patrzę na ten obraz, który tak naprawdę nie jest niczym szczególnym – ot, kolejną niezmienioną za wiele odbitką twarzy Mikiego, jestem spokojny. Bo nawet jeśli za sto lat animacje z Mikim przestaną być dla najmłodszych interesujące, ktoś zbankrutuje, ktoś inny przestanie tworzyć obrandowane produkty, a nas, fanów Myszki już zabraknie, sztuka przetrwa. Miki będzie żył wiecznie. BOHATER Felieton


22

Typ „Aktivista”: NOŻYK Tekst: Anna Tatarska Foto: Paweł Starzec Felieton


23

NOCNE ZWIERZĘ Twarde narkotyki, świeża krew i bezsenne noce zepsutej, gangsterskiej Warszawy. To świat, przez którego zaułki prowadzi widzów Kuba, diler w którego wciela się Kamil Nożyński, raper debiutujący w serialowej ekranizacji powieści Kuby Żulczyka „Ślepnąc od świateł”. Czy to, że autor książki „Ślepnąc od świateł”, Jakub Żulczyk, jest koneserem polskiego hip-hopu, ma związek z tym, że ty, raper, dostałeś główną rolę w jej serialowej adaptacji? Nie mam pojęcia. Reżyser Krzysiek Skonieczny, producentka Iza Łopuch i reżyser obsady Paweł Czajor – to oni mnie wyszukali i wybrali. Bo ja się nie zgłosiłem na casting.

nocne, ciężkie zdjęcia, często wymagające nie tylko sprawności, ale i wytrzymałości fizycznej. Ćwiczenia miały na celu nie tylko wyrzeźbić moje ciało, ale też przygotować je do działania. Po siłowni przychodził czas na zajęcia teatralne lub dykcyjne, a potem jeszcze próby aktorskie. Dobrze mi z tym było. Lubię trzymać dyscyplinę. Może się bez niej nie rozpadam, ale na pewno mam mniej motywacji do działania.

Jak to: nie zgłosiłeś się na casting? Z Krzyśkiem spotkaliśmy się wcześniej przy takim jednym ulicznym projekcie. Nagrałem wtedy mocny filmik, udało mi się wydobyć z siebie emocje od tych najgorszych aż po euforię, kamera to wychwyciła. Pewnego dnia, jak już dawno zapomniałem, że wziąłem w czymś takim udział, jem sobie obiad, dzwoni telefon i słyszę: „Cześć, tu Krzysiek Skonieczny, spotkaliśmy się wcześniej, robię teraz taki duży projekt dla HBO… I chciałbym ciebie spróbować do głównej roli”. Zakrztusiłem się, oplułem wszystko, a po pół minucie wykrztusiłem, że to chyba żart. Krzysiek mnie uspokoił. „Zadzwoni do ciebie za chwilę reżyser obsady, wyśle scenariusz, nauczysz się?”. „Oczywiście, że się nauczę”. Tak to się zaczęło.

Twój bohater to nocne zwierzę. Rozumiesz go w tym uciekaniu przed snem, dniem, światłem? Jestem raperem, wychowałem się na warszawskim blokowisku na Ursynowie. Miałem trochę burzliwą młodość, nie byłem grzecznym chłopcem i dużo czasu spędzałem w Warszawie nocą. Hip-hopowe imprezy w Piątkach, Remont, Scena 2000. Robiło się różne rzeczy. Dużo alkoholu, dużo zabawy, dużo wszystkiego. To był etap przed dziećmi.

W Polsce jest jak za granicą? Taka rola oznacza urywający się telefon i milion nowych propozycji? Nie, jest oddech. Podpisałem umowę z agentką i jej zostawiam selekcję propozycji. To trochę skomplikowane, bo, ponieważ nie jestem aktorem, nie z każdym reżyserem potrafiłbym sobie poradzić i nie każdy reżyser potrafiłby sobie poradzić ze mną. Nie mam techniki. Rzeczy, które zawodowemu aktorowi przychodzą naturalnie, ja muszę w sobie trochę poszukać. Serial o nocnym, kryminalnym warszawskim światku, mógłby ugrzęznąć w schematach. U was nic nie jest czarno-białe. Krzysiek długo nad tym pracował z Kubą Żulczykiem. Z tego co wiem, w pewnym momencie scenariusz był pisany równolegle z książką. Po tym jak się ukazała, siedzieli nad nim jeszcze chyba dwa lata. Krzysiek miał mocną wizję tego, jak to wszystko ma wyglądać. Aktorzy, nawet starzy wyjadacze, mieli dokładnie powiedziane, co robić. Mnie się to bardzo podobało. Czułem, że to jest moja życiowa szansa. Kiedyś na próbie aktorskiej rzuciłem do Krzyśka, że dam z siebie 120 procent. Krzysiek powiedział: „Nie, ja będę od ciebie wymagać 200 procent, żebyś dał z siebie 150”. Musiałeś się fizycznie zmienić do tej roli. Tak, zrzuciłem parę kilo. Kuba miał być wysuszony – suchy mięsień, zapadnięte policzki. Zresztą trochę mi tak zostało. Przez trzy miesiące wstawałem rano i szedłem prosto na siłownię, gdzie intensywnie ćwiczyłem z trenerem personalnym. Nie chodziło tylko o wygląd, ale również o kondycję. To były

Ta wasza Warszawa jest wystylizowana, subiektywna – ale prawdziwa. Wystylizowana, ale bardzo autentyczna. Krzysiek jest super -estetą i wizjonerem. Dla mnie ten serial to najlepsza reklama współczesnej stolicy, mimo, że widzimy ją od mrocznej strony, pulsującą zatrutą krwią, narkotykami, brakiem snu. Ludzie będą oglądać nas w Nowym Jorku, Londynie czy Paryżu i będą widzieli europejską metropolię. Miasto nie jest tutaj tylko tłem, jest bohaterem serialu. Czuć je, wychodzi do ciebie z ekranu. Krzysiek należy do grupy ludzi, którzy jako artyści nie mają typowo „polskich” kompleksów, nie boją się chcieć więcej. Wielu z otaczających mnie ludzi często boi się zrobić coś innego, coś nowego. Mnie akurat zawsze do tego ciągnęło. Zrządzeniem losu dostałem taki team, takiego człowieka jak Krzysiek Skonieczny. Nie wyobrażam sobie debiutu z kimkolwiek innym. Zresztą to wszystko to jakaś metafizyka. Od kilku lat otwiera się w Polsce nowa przestrzeń w kinie, bardziej otwarta na eksperymenty, nowoczesna. Krzysiek jest częścią tej fali. Myślę, że on będzie jej motorem napędowym, gdy tylko Ślepnąc… wreszcie się ukaże. Ten serial, jak fala z modlitwy mojego bohatera, zaleje nie tylko Warszawę, ale całą Polskę i, mam nadzieję, również kraje europejskie. Może to da twórcom napęd i odwagę do tworzenia nieprzeciętnych rzeczy. Wiesz, denerwowałam się przed tym seansem. Chciałam, żeby było dobrze. Ja też się bałem. Niby wiedziałem, że to jest dokręcane na maksa, robione, jak to Krzysiek mówi, na perełkę. Ale i tak jak obejrzałem pierwsze dwa odcinki, nie mogłem z siebie wydusić słowa. Obok mnie siedział Kuba Żulczyk. Powiedział, że tak to sobie właśnie wyobrażał. I to chyba jest najlepsza recenzja.

TYP AKTIVISTA Felieton


24

SEN O HAWANIE Niedzielne, październikowe popołudnie. Za oknem coraz jesienniej – wiatr, słota, z drzew opadają kolejne liście, a nam opadają ręce na myśl o poniedziałku. Na razie siedzimy pod kocem z laptopem na kolanach i uciekamy w marzenia o miejscu, do którego jeszcze kiedyś ruszymy – właśnie w taki dzień jak dziś. Będzie daleko, gorąco i zupełnie inaczej niż we wszystkich miejscach, w które uciekaliśmy do tej pory. Bo jak tu porównywać Bieszczady do Hawany? Będziemy tańczyć salsę, palić kubańskie cygara i ciągnąć losy, komu przypadnie w udziale prowadzenie pięćdziesięcioletniego buicka, a kto będzie mógł spróbować w tym czasie kilkunastoletniego hawańskiego rumu. Bo Hawana to ojczyzna rumu, ulubionego trunku kapitana Jacka Sparrowa i wszelkiej maści awanturników. A i my możemy się w naszych marzeniach trochę poawanturować. Oczywiście z umiarem. Wirtualne (na razie) zwiedzanie rozpoczynamy od Muzeum Historii Rumu, w którym dowiadujemy się więcej o wielowiekowej tradycji tego trunku. Rum, taki jak np. Havana Club, powstaje z melasy – ciemnobrązowego, gęstego syropu uzyskiwanego z trzciny cukrowej przy produkcji cukru. Na Kubie „melasa” to „mieles” – dosłownie: „miód”. Poddana fermentacji i powolnej

destylacji pozwala uzyskać mocny i aromatyczny spirytus zwany aguardiente, który dojrzewa w dębowych beczkach. Następnie mieszany jest z czystym destylatem – ron fresco. Kilkakrotnie powtarzanych procesów dojrzewania i blendowania rumów Havana Club doglądają Maestros Roneros (Mistrzowie Blendingu). Mistrzowie mają za sobą 15-letnie szkolenia, które pozwalają im zapewnić stałą wysoką jakość produktów. Kluczowym elementem produkcji rumu jest dobór beczek. To właśnie drewno nadaje rumowi kolor i aromat. Po zakończeniu procesu starzenia rumy są mieszane z wodą i butelkowane. Uzyskiwana zawartość alkoholu mieści się w przedziale 37,5-40 procent. Havana Club Añejo 7 años, flagowy produkt Havana Club, składa się z odmian rumu, które dojrzewały przynajmniej przez siedem lat w beczkach z jasnego dębu – niektóre odmiany są znacznie starsze. Obecny pierwszy Maestro Ronero – Don José Navarro piwnicę, w której dojrzewają rumy, nazywa świątynią aromatów. Jak mówi, wchodzi do niej z szacunkiem i oddaniem. My z szacunkiem i oddaniem zatapiamy się w kolejnych transoceanicznych marzeniach. Dobrze wiedzieć, że odrobinę Hawany możemy urządzić sobie także w zimowej Polsce.

Felieton


25

Felieton


26 26

Vienia rozmowy przy stole

Kuchnia Felieton


27

Szamowyzwalacz vol. 8 W starym pawilonie na warszawskiej Ochocie spotykam się z Moniką Brodką popróbować kuchni japońskiej bez fejku. O suszonym w rynnie tofu i najlepszym wegańskim posiłku made in Japan przeczytacie tylko w Szamowyzwalaczu vol. 8. Foto: Paweł Starzec Skąd twoja fascynacja kuchnią japońską? Zaczęło się od wyjazdu do Japonii dwa lata temu. To był miesięczny trip: zjechałam mnóstwo miast w wielu prefekturach i z niejednej miski jadłam. Kuchnia japońska okazała się niewiarygodnie różnorodna. To, co dociera do nas w postaci ramenu czy pływających łódek sushi, to nawet nie jest jeden procent tego, co oni tam mają. Próbowałam kuchni kaiseki, czyli tradycyjnego królewskiego fine diningu japońskiego, uczestniczyłam w całej specjalnej ceremonii. Siedzi człowiek na tradycyjnych matach na podłodze i patrzy, jak pani zastawia stół tysiącem miseczek, a w każdej z nich coś bardzo dziwnego, czego do tej pory nigdy nie miałeś w ustach i co z niczym się nie kojarzy. Każdy smak jest kompletnie nowym odkryciem. Spałam też u mnichów w miejscowości Kōya-san i jadłam najdziwniejsze tofu na świecie, które smakowało jak gąbka. Gdy je gryzłam, wypływała z niego woda – zachowywało się dokładnie jak zmywak do naczyń. To było tak zwane koya tofu, czyli tofu suszone przez mnichów pod rynną na słońcu, żeby się nie psuło. Tak przygotowane smakuje tym, czym je nasączysz. Czym jeszcze zaskoczyli cię mnisi? Zjadłam u nich najlepszy wegański posiłek w życiu oraz moc owoców, które są przyrządzane wytrawnie: albo zakwaszone, albo sfermentowane. Jadłam też truskawkę, która była kwaśna i słona. Japończycy są mistrzami oszustw kulinarnych. Zakumplowałaś się z nimi? Nie, tam akurat byłam tylko jeden dzień. Wiesz, na serwowane przez nich posiłki przyjeżdża sporo turystów, których mnisi traktują jak powietrze. Ale miałam też z nimi fajne przeżycie: wstałam o piątej rano, żeby uczestniczyć w ceremoniach. Nie sądziłam, że w ogóle wstanę, ale jakoś cudownie się udało. Jak zaczęli mantrować na cztery głosy, odjechałam kompletnie do jakichś odległych krain. Normalnie odlot. Udało ci się uspokoić mózg strapiony tysiącem myśli na minutę? To mi się chyba nigdy nie uda. W mojej głowie toczy się nieustanny proces myślowy. Niestety, jestem typem zamartwiacza. Nawet jak nie mam zmartwień, to je sobie wymyślę.

Byłaś gotowa na Japonię? Przygotowałaś się na to spotkanie? Od dawna kręciły mnie japońskie: kultura, kuchnia, sztuka i design, od razu wiedziałam, że to superkierunek, i że będę miała co robić podczas wyjazdu. A wymiar duchowy? Tak, oczywiście interesuje mnie szeroko pojęta duchowość. Japonia to dziwny kraj, w którym kosmicznie zderza się wszystko, co zen, co skierowane do środka, z tym, co dziwne, szalone, kojarzące się z fetyszem czy perwersją. Przez ten kontrast to miejsce wydaje się bardzo pociągające. Polećmy w takim razie w to szaleństwo. Co jadłaś najdziwniejszego? Spermę ryby w Tokio. Moja koleżanka Japonka, której tata jest sushi masterem, zabrała mnie do knajpy, a ponieważ absolutnie ufam jej w sprawach jedzenia, poddałam się bez dwóch zdań. Wiedziała, że jestem otwarta na nowe doznania, więc zamówiła dla mnie rybią spermę. Był akurat na nią sezon, więc trzeba było spróbować. Dostałam coś, co wyglądało jak móżdżek, miało pofalowaną strukturę, było kremowe, miało dziwny smak. Nie wiem, czy zamówiłabym to danie jeszcze raz, ale przygoda była. Czy oni masturbowali tę rybę na zapleczu? Nie, ryba jest łowiona w okresie tarła i na pewno długo pościła. Nie dane jej było skorzystać z rybiego seksu. A jak odebrałaś samych Japończyków? Nie miałam szansy lepiej poznać tych ludzi. Złapałam tylko tyle, ile może doświadczyć turysta. Na pewno nic złego mnie nie spotkało. Japończycy okazują przyjezdnym duże zainteresowanie. Do tego stopnia, że wręcz wydaje się to dziwne. Szukając upatrzonej restauracji w małej miejscowości na wyspie Kiusiu, spotkałam japońskich krawaciarzy. Restauracja była zamknięta, więc poprosiłam ich o adres innej. Natychmiast zaprosili nas do knajpy i zapłacili rachunek. Koniecznie chcieli nam pokazać, że są gościnni. W ich kulturze to obowiązek, by turyście przybliżyć Japonię.

KUCHNIA Felieton


28 Więc z jednej strony otwartość, a z drugiej dystans: polityka izolacji, duma narodowa granicząca z pogardą dla innych nacji? Japończycy są konserwatywni, przywiązani do tradycji. Na przykład teraz będę kręcić klip o tematyce sumo – gdy powiedziałam o tym swoim japońskim znajomym, mocno się zdziwili. Uznali, że łamię konwenanse. Ostatnio na zawodach sumo w Tokio wybuchł skandal obyczajowy, gdy sędzia zemdlał na ringu, a pewna lekarka wkroczyła na ring i próbowała mu pomóc. Ku jej zdziwieniu usłyszała komunikat: „Proszę zejść z ringu, to miejsce wyłącznie dla mężczyzn”. Widzisz więc, nawet w sytuacji zagrożenia życia konwenanse wygrywają. Próbowałaś japońskiego street foodu? Tak, oczywiście, najczęściej takoyaki, czyli kulek z kawałkiem ośmiornicy w środku. Są przygotowywane w śmiesznej żeliwnej formie z okrągłymi wypustkami. Najpierw wlewają do niej ciasto, potem farsz i obracają pałeczkami na drugą stronę. Podawane są z sosem hiosino, posypane płatkami bonito z tuńczyka. Przesmaczne! Jadłam tak łapczywie, że poparzyłam sobie usta, miałam wrażenie, że do żołądka wpada mi kula ognia. Są też okonomiyaki, czyli ichniejsze placki ziemniaczane robione z taro, oraz rameny i udony. Jaka inna kuchnia ze Wschodu ci smakuje? Tajska zawsze wydawała mi się atrakcyjna i kompletna. Smaki wypełniają wszystkie obszary języka: słony, słodki, kwaśny, ostry – kompletne szczęście. Kiedy w 2006 r. wybrałam się do Tajlandii na moją pierwszą daleką podróż z plecakiem, nie mogłam uwierzyć w ilość jedzenia, które na każdym kroku mnie otaczało. To były mikroskopijne stoiska na ulicy, bary pod strzechą, gdzie można było zjeść tylko zupę i pad thaia, to były wielkie restauracje. Każde z tych miejsc było po brzegi wypełnione ludźmi. W zasadzie gdziekolwiek się ruszyłam, wszędzie było jedzenie. Wtedy pierwszy raz poczułam, że ten kraj jest właśnie o tym, że dla Tajów jedzenie jest szalenie ważne. Czyli kręci cię, jak po konfucjańsku zbalansowane smaki lądują na twoim języku, dając ci gastroszczęście? Tak, bardzo. Ale w Japonii jest jednak inaczej. Tam króluje uwielbienie produktu, a potrawy są tak przygotowane, żeby go nie przyćmić. Jeżeli jesz grzyby shitake, to żaden smak nie dominuje nad tym, co grzybowe. Jeżeli jesz surową rybę, to czasem podadzą ją z pachnotką czy rzepą, ale tylko dlatego, żeby pomogły ci strawić to, co zjadłeś przed chwilą. Dobra, to na koniec powiedz, jak się powinno jeść sushi. Mam wrażenie, że ten temat w naszym kraju obrósł w wiele dziwnych mitów. Wiadomo, maki czy nigiri jemy rękami. Delikatnie zamaczamy końcówkę ryby w sosie sojowym. W Polsce mam wrażenie, że ludzie oblewają sosem cały kawałek, co zabija szlachetny smak ryby. Nie powinno się też przekazywać pałeczkami jedzenia z ust do ust.

Felieton


29

Felieton


30

Felieton


31 Japoński por z imbirowym tsukudani à la @moniamonci 1 por, 4 łyżki oleju rzepakowego dobrej jakości, 1 łyżka jasnej pasty miso, 1 łyżka soku z juzu, sól do smaku, opcjonalnie 1 łyżka wody do rozrzedzenia Tsukudani z imbiru: 3 cm imbiru pokrojonego w cienkie słupki (julienne), glony kombu lub wakame, 3 łyżki sake, 3 łyżki mirin, 3 łyżki cukru, 6 łyżeczek sosu sojowego, 2 łyżeczki ziaren sezamu Pora myjemy i odcinamy zieloną część. Resztę pora kroimy na dwie części, następnie przecinamy wzdłuż. Przekrojone kawałki pora wrzucamy do wrzącej, lekko osolonej wody i gotujemy pięć minut. Wyjmujemy i odkładamy na bok do wystudzenia. W tym czasie przygotowujemy tsukudani. Imbir oraz glony kroimy na bardzo cienkie paseczki. Wszystkie pozostałe składniki zagotowujemy. Nastepnie wrzucamy imbir i glony. Całość gotujemy na małym ogniu pod przykryciem do uzyskania gęstej, ciągnącej konsystencji. Zdejmujemy z ognia i studzimy. Pora lekko podpalamy palnikiem z wierzchu, aby podkreślić jego przekrój i ilość warstw. Wykładamy na talerz, polewamy sosem. Na wierzchu rozkładamy małe kawałki tsukudani. Podajemy na zimno.

Felieton


32 32

MODNE APERITIVO

Kultura aperitivo to coś, co niezmiennie kojarzy nam się z północnymi Włochami. Wieczorne spotkania przy oryginalnych drinkach i przekąskach we włoskim stylu są tym, czego szczególnie zazdrościmy Włochom. Tym bardziej, że aperitivo to nie tylko uczta dla podniebienia, ale też doskonała okazja do wspólnych spotkań i wymiany wrażeń z kończącego się właśnie dnia. Z zachwytem przyjęliśmy zatem informację o tym, że najbardziej znany na świecie lokal serwujący aperitivo zawita do Warszawy! Przez miesiąc warszawski Regina Bar gościł Caffè Torino by Martini. Kultowy koncept, z najlepszymi koktajlami na bazie wermutów z rodziny Martini Reserva Speciale: Ambrato i Rubino, odwiedził do tej pory m.in. Ateny, Londyn czy Nowy Jork. To jednak w Warszawie udało się nie tylko odtworzyć oryginalny turyński klimat, ale także wykreować prawdziwie przyjacielską, kameralną atmosferę. Widać było to już na otwarciu, które zgromadziło w Caffè Torino by Martini koneserów włoskich klimatów. Nie mniej tłoczno było w kolejnych dniach, kiedy to goście lokalu mogli spróbować specjalnych drinków i potraw skomponowanych przez znanych i lubianych. W czwartek 27.09, w Caffè Torino by Martini, swoją premierę miała na przykład wyjątkowa karta koktajli oraz menu aperitivo autorstwa Moniki Brodki, uznanej wokalistki i miłośniczki dobrej kuchni. Brodka do tematu podeszła jak zwykle z pasją, w swoim przewrotnym stylu. Zaproponowała autorską fuzję kuchni włoskiej, tajskiej i japońskiej. Wśród potraw, które wokalistka postanowiła zaserwować bywalcom Caffè Torino by Martini, znalazły się m.in. innymi JENGA FRIES, czyli wieża z frytek z polenty, z sosem aioli z pieczonego czosnku, TRUFLIATELLA niczym deser stracciatella, tyle że wytrawnie z truflami, podawana ze słodką brioszką, oraz CHERRY BOMB w postaci kompozycji z pomidorków cherry z dodatkiem mascarpone, wasabi, orzechów piniowych, bazylii, sumaku i dashi. Słowem bomba smaków z japońskim akcentem. Nie mniej fantazyjne okazały się autorskie koktajle Brodki: ORIENT TORRINO i VERY BEN, mogliśmy w nich wyczuć nie tylko oryginalny włoski smak wermutu, ale także orientalne nuty kuminu, chilli i limonki. Warto wspomnieć również o odbywających się w Caffè Torino spotkaniach Master Class, podczas których goście lokalu mieli okazję spróbować koktajlowych interpretacji najlepszych barmanów z Polski i z zagranicy, m.in. Moniki Berg, Rana Van Ongevalle, Anity Otłuszczyk czy barmanów z Wody Ognistej. Moda na koktajle i aperitivo rozkwita –w Warszawie i w całej Polsce! KUCHNIA Felieton


33

MARTINI Felieton


34 34 Mój wujek uwielbiał opowiadać anegdotę o tym, że w Wiedniu lekarze mają własny samochód, żonę i kochankę. Trochę żartował, a trochę właśnie nie. Piszę o tym, bo kolejny serial, który właśnie zaczęłam oglądać, ze swobodą obleśnego wuja pokazuje głównego bohatera zdradzającego swoją żonę. Ray Donovan gdzieś przed połową odcinka rzuca się na młodą ćwiczącą jogę piosenkarkę i odbywa z nią intensywny stosunek. W pewnym momencie miałam wrażenie, że nie ma serialu, w którym mężczyźni NIE ZDRADZAJĄ kobiet. Najpierw była „Rodzina Soprano”. Tony taki zabawny, ale mający swoją ludzką twarz na kozetce psychoanalitycznej. Tony, który zmienia kochanki jak rękawiczki, bo „tak powinien typowy gangster”. Długo trzeba czekać na moment, w którym jego żona mówi: „Tony, wiem, co robisz. Masz przestać, bo już nie wytrzymam tego dłużej”. Wcześniej musiałam z bólem brzucha oglądać, jak ta fajna, lojalna żona jest zdradzana z coraz to bardziej „kobiecymi” według scenarzystów kochankami. Mimo że

do tej narracji, że nie przychodzi nam do głowy inny sposób ukazania problemu zdrady. Taki, w którym bohaterowie mają moralniaka, jest im źle, a przede wszystkim taki, w którym ich zachowanie jest pokazane jako naganne, a żony nie są biednymi ofiarami. To wszystko jest oczywiście zgrabnie uzasadnione: Frank Underwood jest szują, więc zdradza, i przez to mamy go bardziej nie lubić. Bzdura. Mój wujek poklepywałby się z kolegami po plecach, rechocząc. W „Masters of Sex” Michael Sheen gra doktora Mastersa jako zestresowanego introwertyka. Poza tym kobiety mogą znaleźć dla siebie akurat tutaj sporo emancypacyjnych kąsków, ktoś tu podczytuje „Drugą płeć”, a kobiety zaczynają walkę o poważniejsze traktowanie ich w pracy. W tym wesołym stadku „he, he… facet, wiadomo, że musi poruchać” (tak jakby kobieta nie musiała) jest inny przypadek, czyli „The Affair”, którego treścią jest właśnie pokazanie mechanizmu zdrady w całej swojej złożoności. Nie jest to pięciominutowa migawka, w której atrakcyjna blondynka wije się na jeźdźca

Małgorzata Halber TO ALL THE GIRLS

Znacie ten najgorszy rodzaj żartu, który jest trochę żartem, a trochę jednak jest prawdą? „Żartowałem”. „Chociaż trochę nie”. obiektywnie zasługiwała na order uśmiechu i seksualną wyłączność. Potem „Mad Men”. Każdy chłopiec chciał być jak Don Draper. Nie będę nawet rozwijać tej myśli dlaczego. W każdym momencie, gdy na ekranie pojawiała się kobieta wystylizowana na atrakcyjną (długie włosy, szpilki, wcięta talia), było pewne, że Don wyląduje z nią w łóżku. W „House of Cards” Frank Underwood prawie natychmiast udowadnia swoją męskość i władzę poprzez penetrację kobiet niebędących jego żonami. Mamy też odmiany seriali ze zdradami uzasadnionymi faktograficznie. To „Narcos”, „The Crown” i „Masters of Sex”. Ale i tutaj mimo faktów, którym trudno zaprzeczyć, konstrukcja jest identyczna: męski mężczyzna (to celowo użyty pleonazm), który niczym wiedeński lekarz ma samochód, sukces i kochankę, w pełni glorii i chwały bzyka na boku atrakcyjniejsze kobiety, a żona może sobie najwyżej popłakać trochę w pokoiku, a potem wyjść i w końcu tupnąć nogą, mówiąc: „Nie zgadzam się, nie będziesz się z nią spotykał”. Jesteśmy już tak przyzwyczajeni

nad głównym bohaterem (oczywiście na jeźdźca, bo tak lepiej to wygląda w kamerze, a nie dlatego, żeby była to pozycja specjalnie popularna), ale rozłożona na kilka sezonów, pełna niuansów opowieść li tylko o romansie. Jak bardzo to wszystko jest przygnębiające, zdałam sobie sprawę, oglądając „Billions”. Wcześniej umiałam wymienić tylko jeden serial, w którym główny bohater nie zdradzał żony, i jest to „Breaking Bad”. „Billions” zaczyna się dosłownie od sceny erotycznej BDSM i już jesteśmy pewni, że no tak, no „facet musi…”, a tu niespodzianka. Prokurator Rhoades odbywa te praktyki z własną żoną. Kilka odcinków później multimiliarder Bobby Axelrod na zapleczu koncertu Metalliki (sic!) rozmawia z długowłosą (oczywiście), młodą (oczywiście), długonogą (oczywiście) piosenkarką. I już, już czekam na to, jak pójdą razem do hotelu, ale Bobby mówi: „Wiem, co teraz mogłoby się wydarzyć. Ale się nie wydarzy, bo mam żonę”. I myślę sobie szczerze, że jest mi normalnie, po dziewczyńsku przykro, że jego odpowiedź tak bardzo mnie zaskakuje.

FELIETON Felieton


35

Felieton


36 36

ZERO (LESS) WASTE Na wagę i na sztuki Produkty na wagę

jadlostacja.com, dobrze.waw.pl, biore.com.pl, sklepbezpudla.pl

Na lokalnych bazarkach i w sklepach, takich jak Kooperatywa Spożywcza Dobrze i Jadłostacja w Warszawie, BIOrę w Poznaniu czy Bez Pudła we Wrocławiu możemy kupować produkty na wagę, pakując je do własnych, wielorazowych pojemników lub woreczków (np. z surowej bawełny). W ten sposób bez opakowania kupimy nie tylko owoce i warzywa, ale i bakalie, ryż, kasze, nasiona strączkowe, płatki owsiane, makarony, mąki, a czasem nawet oliwę z oliwek i przyprawy. Z cenami sprawa ma się różnie – niektóre produkty wychodzą taniej, inne drożej od tych w opakowaniach. Nam najbardziej spodobało się samodzielne nakładanie (ze szklanych słojów, jutowych worków i drewnianych skrzynek). Rozczarowało nas za to, że część sklepów sprzedaje również... wodę w plastikowych butelkach (zamiast np. butelek filtrujących kranówkę). Tak czy owak, warto dać im szansę.

Jedzenie do podziału

FB: @jadzlodzielnianatwardej1

Jadłodzielnie to publiczne lodówki (i spiżarki) – miejsca, w których można podzielić się z innymi nadmiarem jedzenia lub samemu zabrać do domu coś, co zalegało innym. Wieczorem pieczywo przywożą tu piekarnie, które muszą zwolnić miejsce na nowe wypieki, choć stare są jeszcze zupełnie dobre, po poprawinach nowożeńcy dzielą się resztkami z wesela, po świętach trafiają tu np. ulepione w nadmiarze pierogi. Pierwsza jadłodzielnia w Polsce powstała dwa lata temu, dziś działa ich w kraju już ponad 30, w tym 11 w samej stolicy, gdzie od czerwca przy ul. Twardej 1 działa pierwsza miejska instytucja tego rodzaju, finansowana z budżetu partycypacyjnego. Aktualną bazę jadłodzielni działających w całym kraju znajdziecie na naszej stronie internetowej. Warto polubić ich profile w mediach społecznościowych – dowiecie się z nich, gdzie „rzucili” np. 300 kg bananów lub kilkadziesiąt babeczek z kremem – tak apetycznych, że tylko brać!

ZEROFelieton WASTE


37 Zastanawialiście się kiedyś, ile rzeczy wyrzucacie każdego dnia do śmieci? Według danych GUS w 2017 r. przeciętny śmieciowy dzienny urobek jednego mieszkańca Polski ważył prawie kilogram (ponad 300 kg/rok). Owszem, statystyczny mieszkaniec krajów uznawanych za wysoko rozwinięte (OECD) produkował ich w tym samym czasie ponad dwa razy więcej (średnio 2,2 kg/dzień, 800 kg/rok), ale nie popadajmy w samozachwyt – z roku na rok coraz szybciej gonimy „rozwinięte kraje” w tej dziedzinie. Tymczasem niektórzy roczne odpady czteroosobowej rodziny potrafią zmieścić podobno w jednym, niedużym słoiku. Ok, my też nie całkiem wierzymy jak to możliwe. Oczywiście, nie zaszkodzi spróbować...

Waciki na czyste sumienie Ciekawym trikiem pozwalającym ograniczyć ilość śmieci, jaką generuje codzienna pielęgnacja skóry, jest zastąpienie jednorazowych płatków kosmetycznych ich wielorazowymi odpowiednikami. Te drugie, np. wykonane z organicznej bawełny płatki Soft Moon (ręcznie szyte w Polsce), możemy kupić gotowe lub (w wersji dla prawdziwych zapaleńców) przygotować samodzielnie, odpowiednio tnąc i zszywając fragmenty bawełnianej tkaniny (instrukcje, jak to zrobić, znajdziecie na zerowaste’owych blogach i kanałach YouTube, np. Zielonawsrodludzi.pl). Regularnie prane (w pralce, w specjalnych woreczkach) wielorazowe płatki kosmetyczne równie dobrze co ich jednorazowe wersje czyszczą ponoć twarz i szyję, przy okazji zapewniając także czystość naszych ekologicznych sumień. wielorazowe płatki kosmetyczne Soft Moon

Nauka od mistrzów Mydło z kasztanów, peeling z rozmiękłych malin, a może domowej roboty płyn do mycia naczyń? Internet aż huczy od zerowaste’owych pomysłów. Na zagubionych w bogactwie możliwości czekają specjalne warsztaty prowadzone przez pasjonatów z całego kraju. Pod okiem Julii Wizowskiej (nanowosmieci) zerowaste’owi neofici z Warszawy dziergają konopne myjki do naczyń, przygotowują woskowijki (alternatywa dla torebek i folii do pakowania kanapek) i materiałowe woreczki na zakupy. Na Śląsku i w Małopolsce Marta Tyszko (gaj-oliwny) wprowadza w arkana domowej produkcji kosmetyków (dezodorant, tonik, krem z filtrem przeciwsłonecznym i wiele innych) i mydeł – zarówno kosmetycznych, jak i sanitarnych, nadających się do prania, mycia naczyń i sprzątania. Brzmi ciekawie? To tylko wierzchołek warsztatowej góry lodowej, która wypiętrza się, zamiast topnieć. Więcej szczegółów znajdziecie na naszej stronie internetowej.

gaj-oliwny.pl, nanowosmieci.pl

ZERO WASTE Felieton


38 38

RÓŻOWA PIĘKNOŚĆ Fotogeniczność to podstawa! Także w kulinariach. Coraz częściej to, jak potrawa czy drink prezentują się na zdjęciach wrzucanych na Instagram, warunkuje to, jak są podawane przez szefów kuchni czy barmanów. Naprzeciw oczekiwaniom wszystkich tych, którzy lubią smakować także wzrokiem, wychodzą producenci, starający się odpowiedzieć nie tylko na kulinarne, ale też estetyczne potrzeby swoich odbiorców. Beefeater Pink to różowa piękność prosto z Londynu. Fotogeniczna i kusząca, punkowa z ducha, smakująca truskawkami, bazująca na klasycznym smaku ginu Beefeater. Beefeater Pink Gin produkowany w londyńskiej destylarni to zdecydowana odpowiedź na sympatie pokolenia milenialsów. Millenial pink zdominował współczesną paletę kolorystyczną, opierając się sezonowym zmianom. Ciepły odcień różu, umiejscawiany gdzieś pomiędzy grejpfrutem a brzoskwinią, opanował nie tylko kolekcje mody, ale też wnętrza czy przestrzeń publiczną, idealnie komponując się z zielenią doniczkowych roślin, modnym złotem czy surowością miejskiego betonu. Jego siłą jest uniwersalność – daleki od kiczowatego różu z garderoby Barbie, świetnie pasuje do garderoby i kobiet, i mężczyzn, płynnie niwelując rozróżnienie na to co tradycyjnie męskie i damskie. Nostalgiczny, ale pogodny, wyrazisty, ale przyjazny. Tak samo dobrze pasuje do stylizacji w stylu glamour, jak i punkowych eksperymentów.

KUCHNIA Felieton


39

KUCHNIA Felieton


40 40

MIEJSCE Paryż. Kostnica. Położona w 19. dzielnicy, gdzie ruch turystyczny traci rozpęd, składa się z dwóch wielkich hal z przeszklonymi sufitami. Przez ponad 120 lat miejscy grabarze wykorzystywali ją do obsługi 150 pogrzebów dziennie. Dzisiaj Cent Quatre (104) to wielozadaniowe centrum kultury otwarte dla profesjonalistów i amatorów z całego świata. Azyl dla dzieci i ich opiekunów – przestrzeń zaprojektowana tak, by mogli spędzać tu czas w wartościowy sposób. Zapewniając pełną swobodę bycia i działania, aktywizuje lokalną społeczność, jest jednocześnie inkubatorem innowacji i miejscem relaksu. Londyn. Betonowe kolosy zbudowane nad Tamizą w miejscu powojennych nieużytków, magazynów i ruder na podmokłych gruntach. Wówczas – synonim powojennej rewolucji kulturalnej. Dziś Southbank Centre to największe centrum kultury w Europie. Architektura nowej epoki betonu lat 50. ma swoje tradycyjne już miejsce w rankingach na najbrzydsze budynki miasta. Ma też niezwykle bogate życie wewnętrzne – z godną, bogatą reprezentacją każdej dziedziny kultury. Otwartość rozumiana jest tu dosłownie – wstęp na wiele wydarzeń jest bezpłatny. Bez problemu można tu spędzić cały dzień, a także noc. Kompleks budynków połączonych wielopoziomowymi chodnikami, tunelami i pasażami to także kultowe miejsce dla skateboardzistów. Berlin. Ponadstuletni budynek stowarzyszenia rzemieślników. W ponad 90 pokojach wykuwały się kompetencje klasy robotniczej. Tu przemawiała Róża Luksemburg, robotnicy przymusowi drukowali nazistowskie ulotki, za czasów NRD Maxim Gorki Theater organizował warsztaty, funkcjonowała pracownia stolarska. W drugiej połowie lat 90. do Sophiensaele wkroczyła legendarna postać – choreografka i tancerka Sasha Waltz. I jeszcze przyprowadziła gości. Pracując z indywidualnymi artystami i zespołami architektów, artystów wizualnych, choreografów, filmowców, projektantów, muzyków, śpiewaków i tancerzy z całego świata stworzyła jedną z najbardziej liczących się przestrzeni niezależnego teatru i tańca w Europie.

Madryt. Rzeźnia. Znów kompleks zabudowań, tym razem po działających od 1911 r. aż do lat 90. XX w. ubojni i targu bydła. Od 20 lat Matadero to jeden z ważniejszych ośrodków kulturalno-artystycznych w Europie. Centrum zorientowane jest na sztukę awangardową, to laboratorium nowoczesności. Na 160 tys. metrów kwadratowych odbywają się koncerty, działania w przestrzeni, wystawy i warsztaty. Są tu dwa kina, studio filmowe i telewizyjne, archiwum kinematografii, przestrzenie teatralne, swoje miejsce mają literatura i wzornictwo. W Pradze w byłym magazynie powstało Studio Alta, miejsce, które na nowo definiuje formułę choreograficznego centrum. W Budapeszcie jest Pro Progressione, w Warszawie nowe doświadczenia zapewnia dawny warsztat naprawy śmieciarek. Hasło Lawrence’a Weinera, które zdematerializowało się kilka lat temu z fasady CSW w Warszawie, „O wiele rzeczy za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku”, spokojnie mogłoby pojawić się na wszystkich tych budynkach. Tyle że każde z nich wciąż chce więcej i więcej. Na nowo definiują uczestnictwo w kulturze. Formują nowy model i styl życia. Zależy im także na projektowaniu przestrzeni „do nicnierobienia”, bez narzuconej funkcji. Tak mówi o tym Annemie Vanackere, szefowa berlińskiego HAU: „Właśnie w tym zabieganym Berlinie, gdzie panuje gorączka kreatywności i silne parcie, by utrzymać się na powierzchni, sztuka powinna pozwolić sobie na luksus bycia wyższą formą marnowania czasu”. Pod „Berlin” podstawcie „Warszawa”, „Madryt”, „Paryż”. Instytucje postdyscyplinarne wciąż poszerzają pole kultury. Rozpędzamy się!

Nowy Teatr to jeden z najmłodszych stołecznych teatrów, działający od 2008 r. pod kierownictwem dyrektora artystycznego i głównego reżysera Krzysztofa Warlikowskiego. Oprócz niego sztuki wystawiali tu m.in. Michał Zadara, Rodrigo García, Anna Smolar, Michał Borczuch i Krystian Lupa. Od roku główna siedziba teatru znajduje się w zmodernizowanych budynkach dawnego MPO na Mokotowie. Ten teatr to znacznie więcej – to także Międzynarodowe Centrum Kultury „Nowy Teatr” – otwarta na wiele dziedzin sztuki instytucja, w której odbywają się koncerty, wystawy, konferencje i wernisaże.

TEGO JUŻ NIE ODZOBACZYSZ #5 TEATR Felieton


na rra cje #1O

41

16—17 listopada 2018 Gdańsk Oliwa kurator: Piotr Stasiowski

Słońca w ciszy były jak wielki śpiew w zenicie www.narracje.eu www.facebook.com/NarracjeGdansk

organizator

Felieton

współorganizator

patroni medialni


42 42

AUTO NA SPRZEDAŻ I MELODIA Z WIETNAMU, CZYLI 10 RZECZY, KTÓRYCH NIE WIECIE O MIKIM

Tekst: Łukasz Chmielewski BOHATER Felieton

©Disney

Bawi nas od 90 lat, jego wizerunek jest rozpoznawalny w niemal każdym zakątku globu, na filmach i komiksach z nim w roli głównej wychowały się całe pokolenia, a on sam stał się ikoną popkultury, bohaterem, o którym – wydawałoby się – wiemy wszystko. Mimo to Miki wciąż ma swoje tajemnice.


1 Pierwszym filmem z Myszką Miki, który został wyświetlony na wielkim ekranie, jest ponadsześciominutowa animacja zatytułowana „Parowiec Willie”. Pokazywano ją przed „Gang War” – gangsterskim filmem, który dziś wspomina się jedynie dzięki poprzedzającej go animacji Walta Disneya. „Parowiec Willie” nie jest jednak pierwszym filmem z Myszką Miki w roli głównej. Disney stworzył wcześniej jeszcze dwie („Plane Crazy” i „The Gallopin’ Gaucho”), ale nie udało mu się znaleźć dla nich dystrybutora.

43 2 „Parowiec Willie” kosztował niespełna 5 tys. dol. i był pierwszą w historii animacją z w pełni zsynchronizowanym dźwiękiem. Disney od początku czuł, że film, w którym dźwięk odpowiada obrazowi, będzie strzałem w dziesiątkę. Jeszcze zanim powstał cały film, animator ćwiczył ze współpracownikami, podkładając na żywo efekty dźwiękowe do obrazu. Pierwsze nagranie w studio wypadło jednak fatalnie i Disney musiał sprzedać swój samochód, żeby zapłacić za ponowne zarejestrowane ścieżki dźwiękowej.

4

Współtwórcą postaci Myszki Miki jest animator Ub Iwerks, który pracował razem z Disneyem przez wiele lat. Sam Disney wykonał tylko szkice Myszki, pierwszy wizerunek jest dziełem Iwerksa. Zasłynął on nie tylko współpracą z Disneyem. Wynalazł kilka nowatorskich rozwiązań animacyjnych, w tym tzw. kamerę wieloplanową, dzięki której animowane obrazy w filmach takich jak „Bambi” czy „Piotruś Pan” nabrały głębi. W dowód uznania dla jego wkładu w rozwój efektów specjalnych podczas ceremonii rozdania nagród branży animacyjnej Annie przyznawana jest nagroda jego imienia za osiągnięcia techniczne.

5

Miki miał początkowo nazywać się Mortimer, ale żona Disneya zasugerowała zmianę imienia. Walt nie zrezygnował jednak całkowicie z Mortimera, który został bardziej szczurowatym z wyglądu rywalem Mikiego o rękę Minnie.

Wygląd Myszki Miki zmieniał się przez lata, ewoluując od bardziej zwierzęcego do mocno odrealnionego. Stephen Jay Gould, który w eseju „A Biological Homage To Mickey Mouse” przeanalizował ewolucję wyglądu Mikiego, zauważył, że głowa i oczy postaci z czasem stawały się coraz większe, a jej czaszka zrobiła się bardziej okrągła i nabrała więcej cech dziecięcych. W efekcie postać nie tylko jest wiecznie młoda, ale także – zgodnie z teoriami Konrada Lorenza – jak niemowlę wywołuje u dorosłych rozrzewnienie.

6 Już pod dwóch latach od filmowego debiutu Myszka Miki trafiła na karty komiksu. Disney poprosił o pomoc jednego z rysowników ze swojego studia. Był to Floyd Gottfredson, który miał rysować stripy tylko tymczasowo. Jego pierwszy pasek ukazał się w gazecie w dniu jego 25 urodzin, a Gottfredson rysował Myszkę nieprzerwanie przez następne 45 lat!

7 „Mickey Mouse March”, piosenkę otwierającą program Klub Myszki Miki, śpiewają nie tylko wesołe zwierzaki, ale i amerykańscy żołnierze w finałowej scenie kultowego filmu Stanley Kubicka „Pełny magazynek” („Full Metal Jacket”) o wojnie w Wietnamie. Słowa śpiewane przez maszerujących z bronią żołnierzy były kontrapunktem dla płonącego nocą miasta. Nuci ją także Sokole Oko w jednym z odcinków serialu „MASH”, co jest anachronizmem, ponieważ piosenka powstała trzy lata po wojnie w Korei, o której opowiada serial.

8 Miki jest najczęściej dopisywanym kandydatem w wyborach w USA. Zaraz zanim jest Kaczor Donald. Miki pojawił się na karcie wyborczej prawdopodobnie już w 1932 r., podczas wyborów na burmistrza Nowego Jorku. Dostał jeden głos, tak jak Al Capone. Wyborcza popularność Myszki była tak duża, że pojawiły się ustawowe zakazy głosowania na Mikiego – tak zrobiły m.in. władze amerykańskiego stanu Georgia pod koniec lat 80. XX w.

9

10 ©Disney

3

Myszka Miki ma trzy palce i kciuk. Taka niepełna ręka była celowym zabiegiem. Sam Disney przyznał, że stały za nią względy nie tylko artystyczne, lecz także finansowe. Pięciopalczasta dłoń nie wyglądała dobrze w animacji, utrudniała również produkcję technicznie. Jeden palec więcej to także kilka tysięcy więcej rysunków do narysowania i zanimowania. Bez palca produkcja była znacznie tańsza. „Trzy palce” to także tytuł rysowanego mockumentu Richa Koslowskiego. Komiks opowiada o śledztwie wśród gwiazd animacji, które poddają się specyficznemu zabiegowi chirurgicznemu, żeby zrobić karierę.

BOHATER Felieton

Wyprodukowany w 1929 r. filmik „The Barnyard Battle” opowiada o wojnie pomiędzy sympatycznymi myszami dowodzonymi przez Mikiego a odpychającymi kotami, które noszą hełmy przypominające słynne niemieckie Stahlhelm z pierwszej wojny światowej. Rok po premierze niemiecka cenzura zakazała tej animacji za wywoływanie antyniemieckich nastrojów. W jednej z gazet w Trzeciej Rzeszy pojawił się nawet tekst przekonujący, że przenosząca choroby mysz nie może być dobrym bohaterem i dlatego trzeba zapomnieć o Myszce Miki i zacząć nosić swastykę. Ten cytat jako motto wykorzystał później Art Spiegelman w drugiej części swojego głośnego komiksu „Maus”, opowiadającego o Holokauście. Żydzi zostali w nim przedstawieni jako myszy, a Niemcy jako koty.


44 44

DLACZEGO NIE BYŁO WIELKICH ARTYSTEK? Tekst: Alek Hudzik

Sorry! Ten tytuł ukradłem kobiecie. W 1971 r. badaczka sztuki Linda Nochlin pytała, dlaczego w muzeach, galeriach i podręcznikach do historii tak mało kobiet. Sam zadawałem sobie to pytanie i pewnie wielu z was też, nawet jeśli na co dzień nie śledzicie życia w galeriach. Bo tu chodzi także o kino, muzykę, teatr, słowem – kulturę. Poszukajmy zatem odpowiedzi. Dlaczego nie było wielkich artystek? Ano choćby dlatego, że choć podłączeni do internetu i zdolni wsiąść do samolotu, który w 15 godzin zawiezie nas z Europy do Australii, wciąż rządzeni jesteśmy prawem silniejszego. Przemoc symboliczna widoczna jest na każdym kroku, także w kulturze. Pisała o tym Nochlin, nazywając to „poddaństwem kobiet”. Wyjaśniała też, co z takiego porządku świata wynika. Jako geniuszy wciąż postrzegamy tylko artystów mężczyzn – to mit, do którego zdecydowanie bardziej pasuje penis. O tym, jak trudno jest kobietom przebić się przez szklany sufit, opowiadały też artystki, np. Judy Chicago. Na drugim piętrze Brooklyn Museum of Art w Nowym Jorku na stałe zainstalowano jej instalację „Przyjęcie obiadowe” – wielki stół zastawiony talerzami symbolizującymi znane kobiety w historii. Talerzy było 39. Nazwiska mniej znanych lub całkiem zapomnianych przez historię kobiet artystka wypisała na obrusie. To hołd dla przeszłości, o której nie pamiętamy. Rzeźbiarka Katarzyna Kozyra na najnowszej wystawie w berlińskiej ga-

lerii Żak / Branicka prezentuje postać Elisabeth Christiny, wyjątkowo zdolnej córki botanika Karola Linneusza, która nigdy nie mogła studiować, bo nie pozwalały na to konwenanse XVIII w. Przypadki kobiet stłamszonych przez własną płeć można wymieniać bez końca. Moim ulubionym przykładem jest malarka Lavinia Fontana. Sami sprawdźcie i oceńcie, czy nie zasługuje na przynajmniej takie uznanie co tworzący w tamtych czasach malarze. Po pytaniu o obecność kobiet w historii powinniśmy pomyśleć o ich obecności w aktualnym życiu artystycznym. Z jednej strony ważnymi instytucjami sztuki w Warszawie – Zachętą, U-jazdowskim, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a do niedawna także Muzeum Narodowym – rządzą kobiety. Z drugiej – nagrody, nawet te przyznawane przez liberalne środowiska, jak choćby Paszporty Polityki, wciąż zdobywają faceci. W ostatnich 10 latach kobiety zwyciężyły dwa razy. O parytet trzeba dbać w każdym aspekcie i na każdym etapie rozwoju, a instytucje publiczne powinny się o to troszczyć w pierwszej kolejności. Przykładem niech będzie tegoroczny Project Room w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. To projekt, który od lat promuje młodą sztukę. W tym roku na cykl składa się sześć wystaw, z których pięć należy do młodych artystek. Ale parytet to tylko element feministycznej praktyki. Bo choć kuratorami są niemal wyłącznie mężczyźni

SZTUKA Felieton

(wyjątek stanowi Aurelia Nowak, kuratorka wystawy Karoliny Babińskiej), to na wystawach poruszane są tematy stanowiące o kobiecej podmiotowości (a przynajmniej tak mi się wydaje). Ania Nowak już w tytule wystawy pytała „Czy można umrzeć na złamane serce?”. Czy to pytanie kobiece? Nie, ale to pytanie, które mężczyźni baliby się zadać. Weronika Gęsicka pokazała wystawę przypominającą domek dla lalek. Nie dało się oprzeć wrażeniu, że chodzi tu o podkręcanie stereotypowo rozumianych ról społecznych. Nawet mężczyzna Grzegorz Stefański pokazał na wystawie jedynie mężczyzn upadających. Kontekst chyba łatwo sobie dopowiedzieć. Teraz czas na przedostatnią wystawę. Będzie nią pokaz Karoliny Mełnickiej, która swój solowy debiut w U-jazdowskim tytułuje „Success Story”. Wystawa traktuje o etosie kreatywności i sukcesu. Kobiety zaczynają przejmować i tę, zarezerwowaną dotąd dla mężczyzn, część świata. Albo – co może nawet lepsze – rozbijają mit sukcesu, pokazując, że w sztuce nie chodzi o geniusza ani o „Success Story”, ale o próbę wzajemnego zrozumienia.

Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski to działająca od ponad 30 lat stołeczna instytucja kultury, od ponad roku posługująca się także skrótem U-jazdowski. Na terenie zamku, otaczającego go parku oraz w sąsiednim budynku dawnego arsenału znajdziemy galerię sztuki, niezależne kino oraz przestrzenie, w których organizowane są performanse i koncerty.


45

12 .

muranรณw, kinoteka

azjatycki festiwal filmowy

warszawa 14-21 lis 2018

# piecsmakowff

piecsmakow.pl

Felieton


46

Elm Street Tekst: MICHAŁ KOSZEK Foto: TATIANA&KAROL Felieton


47

„Carrie”, „Lśnienie” i „Wywiad z wampirem”. Przygotowując się do Halloween, przypominamy sobie najfajniejsze horrory. Nasz ulubiony mroczny charakter? Freddy Krueger, psychopatyczny morderca dzieci z filmu „Koszmar z ulicy Wiązów” („Nightmare on Elm Street”), który zostaje spalony żywcem, ale nawiedza sny nastolatków. Wraz z Croppem szukamy najlepszych stylówek i pytamy: cukierek czy psikus? Wybieramy set z szachownicy z białą puchówką, zamiast jednej kurtki, zakładamy trzy i przewiązujemy je szalikiem, na marynarkę narzucamy T-shirt świecący w nocy, miksujemy różne wzory w panterę i straszymy w czerwonych dresach. Sprawdzone patenty? Przełam jednolity print nerką albo paskiem, pamiętaj, że czerwone spodnie moro zawsze zrobią robotę, a na naszej faworytce — żółtej czapce — sam wymyślaj napisy. „Co za wspaniały dzień na egzorcyzmy!”, powiedział Demon w „Egzorcyście”. Brzmi jak koszmar minionego lata? MODA Felieton


48 48

TYP Felieton


49

Felieton


50

produkcja: Daniel Jankowski, Ewa Dziduch stylizacja: Michał Koszek makijaż: Victoria Kalinichenko fryzury: Krzysztof Sierpiński modele: Maresz Miciuła, Julia Borowiecka, Tymoteusz Schodowski, Anton Semeno / AS Management auta: Stacja Klasyki Wszystkie ubrania pochodzą z kolekcji CROPP.

Felieton


51

Felieton


MYSZKA W AKCJI Tekst: Michał Koszek Felieton

Fot. GETTY IMAGES

52


53

MATERIAŁY PRASOWE

1. Bluza Uniqlo, 2. czapka Comme des Garcons, 3. koszula Iceberg, 4. trampki Vans, 5. sweter GCDS

Nie zmienia garderoby od 90 lat. Jego czerwone szorty z dwoma białymi guzikami i za duże żółte buty to jedna z najbardziej rozpoznawalnych kreacji w historii mody. Stał się ikoną stylu, mimo że niespecjalnie zabiegał o to miano. Miki jest może trochę niefrasobliwy, ale każdy chciałby mieć go za przyjaciela. Budzi tylko pozytywne emocje, symbolizuje świat magii. Nic dziwnego, że jego wizerunek na warsztat biorą kolejni projektanci, poświęcając mu całe kolekcje lub wypuszczając specjalne serie inspirowane wizerunkiem kultowej myszy. Dolce & Gabbana, Comme des Garçons, Givenchy, Marc Jacobs, Elie Saab, Forever21, Vans, Supreme, Faith Connexion – marki, które zainspirowała Myszka, można wymieniać właściwie bez końca. W 2010 r. Jeremy Scott zaprojektował dla Adidasa sneakersy, które kształtem przypominały głowę Mikiego. Wyprzedały się błyskawicznie, a dziś można zbić fortunę, wystawiając je na aukcjach internetowych. Trzy lata później Marc Jacobs zaproponował cięte bluzy z wizerunkiem Myszki Miki, które kosztowały prawie 1000 dol. i rozeszły się równie szybko co buty Scotta. W takiej bluzie chętnie pokazywała się m.in. Miley Cyrus. Amerykańska marka premium Coach znana jest z bestsellerowych torebek. Jednym z jej najbardziej rozpoznawalnych modeli jest mała czarna z uszami Myszki Miki. O krok dalej poszedł Alessandro Michele, dyrektor kreatywny Gucci. W pokazie na wiosnę 2019 zaprezentował torebkę, która całym swoim

kształtem przypominała głowę Myszki. Z kolei Giuliano Calza, założyciel włoskiego brandu streetwearowego GCDS, w jednym z wywiadów stwierdził, że Disney tak wpłynął w dzieciństwie na jego wyobraźnię, że dziś nie potrafi się od niego odciąć. W kolekcji GCDS na jesień 2018 dominuje motyw Myszki, której podobizna pojawia się na T-shirtach i swetrach. – Zawsze marzyliśmy o pokazie w Disneylandzie – powiedział za to Humberto Leon, współzałożyciel kultowej już marki Opening Ceremony. Razem ze wspólniczką Carol Lim zgodnie potwierdzają, że od najmłodszych lat uwielbiają Mikiego. Leon na swój bal maturalny założył nawet krawat i pas smokingowy we wzór z Mikim. Ich marzenie spełniło się w marcu tego roku. Pokaz, nazwany najszczęśliwszym show na świecie, w całości zadedykowany był najsłynniejszej myszce w historii. Projektanci zinterpretowali jej wizerunek nie tylko w postaci printu, ale też kształtów ubrań – sukienki miały bufy w kształcie uszu, były też patchworkowe swetry, sportowe kurtki, maksispódnice i dresy, a buty wyglądały, jak zdjęte z Minnie, ukochanej Mikiego. Wiele marek przygotowało z Disneyem kolekcje specjalnie z okazji 90-lecia. Kolekcja Opening Ceremony była jedną z nich. Miki jest nieobliczalny. Kilka lat temu Vans wypuścił trampki z Myszką rozwalającą gitarę i sloganem: „Gdy robi się ciężko, Myszka Miki wkracza do akcji”. Kto wie, czego możemy się jeszcze po niej spodziewać.

MODA Felieton


54

Felieton


55

DOMEK PRZYSZŁOŚCI – Zostałam równo zjechana – mówi Sylwia Rochala, wspominając swój pierwszy pokaz na łódzkim Fashion Week w 2010 r. – Pewien publicysta napisał, że moich ciuchów nie da się nosić. Długo byłam na niego cięta – dodaje. Nie przejęła się jednak złą oceną i wróciła na imprezę w kolejnym sezonie. Poznała się wtedy z Michałem Niechajem, jej dzisiejszym partnerem, a wtedy dziennikarzem i kuratorem, który zaproponował młodej projektantce udział w wystawie „Szafa polska” w BWA Dizajn. Okazało się, że mają podobne spojrzenie na modę i dobrze się rozumieją. Rok później zorganizowali wystawę „Gotyk polski”, także prezentowaną we wrocławskiej galerii. – Polegała na selekcji naszych wspólnych założeń estetycznych – przywołują twórcy. To właśnie wtedy doszli do wniosku, że podobieństwo ich wizji mody musi przerodzić się w trwały projekt – nową markę odzieżową. Michał wyprowadził się z Wrocławia i zamieszkał z Sylwią w Warszawie. – No i przez przypadek wydało się, że to on opublikował tę fatalną recenzję! – śmieje się Rochala. Doom 3K, firma, którą wspólnie prowadzą, szybko zdobyła uznanie krytyków i zainteresowanie klientów. – Moda ma dla nas sens tylko wtedy, kiedy da się ją nosić. Wyciskamy maksimum, ale jednak w granicach użytkowości – tłumaczy Niechaj. Chodzi im przede wszystkim o dekonstrukcję i przełamywanie schematów. – Wychodzimy od haseł, które chcemy ze sobą zderzyć, np. „sportowy gorset” albo „szlachetny skinhead bomber”. Nasze burze mózgów doprowadzają często do kłótni, ale takie wrzenie szlifuje pomysły – mówią projektanci, jednocześnie określając swoją markę jako „przyjazny środowisku postwear”. Sami najlepiej oddają jej ducha i noszą głównie rzeczy ze swoich kolekcji, choć przyznają, że czasem wystarczy im, że wyszaleją się w projektach. Być może to dlatego w ich garderobie dominuje czerń. Sylwia od kilku lat nosi własny model zdekonstruowanych spodni i asymetryczną spódnicę, które zestawia z crop topami. Z kolei Michał miksuje rzeczy stare i zniszczone z hiperfuturystyczną modą sportową. Wspólnie dzielą zajawkę na „obskurne” buty. Mają takie same creepersy, martensy, new rocki i springblade’y Adidasa. – Najbardziej zazdroszczę Michałowi reeboków ATV19+. Mają kilkucentymetrowe wypustki, przez co wygląda w nich jak wodołaz. Ludzie nie potrafią przejść obok nich obojętnie i takie też – mam nadzieję – są ciuchy Doom – mówi Sylwia. Ponieważ ich kolekcje zahaczają o tzw. clubwear, projektanci muszą często odpowiadać na pytania o powiązania z Berlinem. Przyznają jednak, że nie mają w planach przeprowadzki. – Porównywanie Warszawy do stolicy Niemiec jest krzywdzące i nudne. W Polsce wciąż wiele można, a nawet trzeba powiedzieć i zrobić, a moda daje do tego doskonałe narzędzia. To dlatego tu jesteśmy – tłumaczy Michał. W gronie przyjaciół Doom 3K znajdują się lokalni aktywiści i performerzy, m.in. promująca voguing Bożna i zajmujący się burleską Gąsiu. Subkultury ukształtowały charakter Sylwii i Michała – zgodnie twierdzą, że bez muzyki i kolektywów nie byliby w stanie prowadzić marki. Rochala przechodziła przez różne fazy, ale najdłużej zatrzymała się przy gotach i zakochała się w Marilynie Mansonie. Z kolei Niechaj przerobił punk, hardcore i hip-hop. Gdy pytam, do jakiej subkultury przynależą dzisiaj, jednym głosem mówią, że do subkultury doom. – Zawsze powtarzamy, że Doom 3K jest inkluzywny. Łączymy różne style właśnie po to, by nie budować podziałów i atmosfery dystansu – tłumaczą. Niektórzy, nie znając jeszcze dobrze marki, wymawiają jej nazwę nie jako „Doom Freak”, ale „domek”, choć angielskie słowo „doom” oznacza „zagładę”. – Zależało nam na nazwie, która brzmiała totalnie i była trochę kiczowata – opowiadają. Skąd zatem pomysł, żeby towarzyszył jej rocznik 3000? – Zawiesiliśmy sobie wysoko poprzeczkę. Żartujemy, że jeśli dociągniemy jeszcze tysiąc lat, nasza kolekcja na 3000 rok będzie w końcu idealna – kwitują projektanci.

Tekst: Michał Koszek Foto: Paweł Starzec MODA: SZAFA Felieton


56 56

DOMINIKA KOWYNIA

OCZY SUSZY, 100X140 CM, OLEJ NA PŁÓTNIE, 2018 SZTUKA Felieton


57

Wysłuchała: Adriana Prodeus

MIAŁO BYĆ JAK W TELEWIZJI ŚNIADANIOWEJ, A PRZYTRAFIŁO SIĘ ŻYCIE SZTUKA Felieton


58 35

MOCNĄ RĘKĄ / STRONG HAND / 100X120 CM, OLEJ NA PŁÓTNIE/OIL ON CANVAS, 2018

Przez pewien czas zwierzęta pojawiały się w moich obrazach jako główny temat. Tym tematem wówczas żyłam – próbowałam się zaangażować w ruchy prozwierzęce. Nie nadawałam się do tego, jestem introwertyczką i osobą, która nie potrafi innym narzucać swojego punktu widzenia, nawet jeśli (tak jak w tym przypadku) sprawa jest absolutnie słuszna. Zwierzęta z głównych bohaterów moich obrazów z czasem zamieniły się w istoty towarzyszące, wydarzyło się to naturalnie, tak jak ich obecność i myślenie o nich towarzyszy mi codziennie. Są przyjaciółmi, przynajmniej ja to tak postrzegam. Traktuję

zwierzęta bardzo poważnie, nie są jedynie elementem kompozycji ani maskotką. Co robię na obrazach z roślinami, to już inna sprawa. Wydaje mi się, że wykorzystuję je do zapętlania sytuacji i ślizgania się po różnych ścieżkach myśli. Jeśli zdarza mi się masakrować rośliny i istoty ludzkie na moich obrazach, to jedynie w celu uzyskania wiarygodności historii. To jest ślad pracy nad dogrzebywaniem się do sensu. Pracuję, aż obraz przestaje mnie irytować i odczuwam satysfakcję z tej pracy. To, co zostaje jest efektem tego procesu.

SZTUKA Felieton


59 35

MOCNĄ RĘKĄ / STRONG HAND / 100X120 CM, OLEJ NA PŁÓTNIE/OIL ON CANVAS, 2018

Przez pewien czas zwierzęta pojawiały się w moich obrazach jako główny temat. Tym tematem wówczas żyłam – próbowałam się zaangażować w ruchy prozwierzęce. Nie nadawałam się do tego, jestem introwertyczką i osobą, która nie potrafi innym narzucać swojego punktu widzenia, nawet jeśli (tak jak w tym przypadku) sprawa jest absolutnie słuszna. Zwierzęta z głównych bohaterów moich obrazów z czasem zamieniły się w istoty towarzyszące, wydarzyło się to naturalnie, tak jak ich obecność i myślenie o nich towarzyszy mi codziennie. Są przyjaciółmi, przynajmniej ja to tak postrzegam. Traktuję

zwierzęta bardzo poważnie, nie są jedynie elementem kompozycji ani maskotką. Co robię na obrazach z roślinami, to już inna sprawa. Wydaje mi się, że wykorzystuję je do zapętlania sytuacji i ślizgania się po różnych ścieżkach myśli. Jeśli zdarza mi się masakrować rośliny i istoty ludzkie na moich obrazach, to jedynie w celu uzyskania wiarygodności historii. To jest ślad pracy nad dogrzebywaniem się do sensu. Pracuję, aż obraz przestaje mnie irytować i odczuwam satysfakcję z tej pracy. To, co zostaje jest efektem tego procesu.

SZTUKA Felieton


60

CZWARTA FALA, 130X100 CM, OLEJ NA PŁÓTNIE, 2018

Przestrzenie na obrazach wynajduję intuicyjnie, muszą mnie intrygować. Intryguje mnie najbardziej to co zwyczajne i pozornie oswojone. Szukam lub zdjęcia same mnie znajdują. Wizualnym punktem odniesienia jest najczęściej rzeczywistość lub jej rejestracja. Na palcach jednej ręki mogę policzyć swoje obrazy, które powstały tylko w oparciu o wyobraźnię. Kolor jest zagadką, od kilku lat znów bardzo mnie intryguje. Jest w nim światło, emocje, siła. Także bezczelność, być może jedyna, na jaką sobie w życiu pozwalam. SZTUKA Felieton


61 35

MANEWRY / MANEUVERS / 80X60 CM, OLEJ NA PŁÓTNIE/OIL ON CANVAS, 2018

Zdecydowanie czuję się feministką. Interesuje mnie feminizm jako proces, ciekawią mnie problemy, z którymi zderza się myśl feministyczna. Irytuje mnie spłaszczanie feminizmu i trwanie na okopanych pozycjach. Wszyscy uczymy się żyć w zmieniającym się świecie, mnie to przygnębia i fascynuje jednocześnie. Podwójne wiązanie jest opisem syndromu, który podświadomie zawsze wyczuwałam. Najprostszy i najbardziej zrozumiały opis dotyczył sytuacji zawodowej – malarka musi być zdolna do rywalizacji, ale oczekuje się, że będzie miła

– mam wrażenie, że zmagam się z tym problemem od zawsze. Każdy rodzic życzy dziecku mądrości i pilności, ale rozumie ją po swojemu. Kiedy źródłem tego poszukiwania wiedzy staje się samodzielność w myśleniu i działaniu, okazuje się, że nie spełniliśmy oczekiwań, które nie zostały nigdy nazwane, ale wisiały nad nami jak znaki na niebie. Miało być jak w telewizji śniadaniowej, a tu przytrafiło się życie. Dylematy, sprzeczne oczekiwania i komunikaty. O tym są „Manewry”.

SZTUKA Felieton


62 62

90 LAT Z MYSZKĄ MIKI Z okazji 90. rocznicy premiery pierwszej kreskówki z Myszką Miki Patryk Mogilnicki, grafik, ilustrator, plakacista i autor książki „Nie ma się co obrażać. Nowa polska ilustracja”, na zaproszenie polskiego oddziału Disneya wystąpił w roli kuratora i zaprosił dziewięcioro polskich autorów do reinterpretacji postaci Myszki Miki, którą każdy artysta narysował na nowo. W ten sposób powstało dziewięć wyjątkowych prac. Patryk Mogilnicki: Zależało mi na tym, aby byli to rysownicy w pełni zdefiniowani, o rozpoznawalnym i charakterystycznym stylu. Tak, żeby po przetransportowaniu do ich światów tak mocnej ikony jak Miki, światy te nadal pozostały autonomiczne. I żeby były to ilustracje dla dorosłych. Sam narysowałem przewrotne selfie z Mikim, podsumowując ideę całego projektu, bo wszyscy w jakieś części wycho-

waliśmy się na tej postaci – jest cząstką naszego dzieciństwa i nas samych. Pamiętam, że w czarno-białej polskiej telewizji, gdzie było mało animacji, postać Myszki Miki się wyróżniała. Zmodyfikowana przeze mnie staje się trochę mroczna i tajemnicza. Podciągnąłem ją pod swoje odczucia, bo najbardziej lubię jej początki: „Parowiec Willie” z 1928 r. – ten moment, gdy się rodziła w czasach Wielkiego Kryzysu, Chaplina i Bustera Keatona. Rysuję odręcznie, pracuję szybko, gdy już mam w głowie wyraźny koncept ilustracji. Tu zależało mi na uzyskaniu dobrego kadru, proporcji Myszki do reszty ciała, tak żeby zasłoniła całą moją twarz. Wybrałem kontrast czerni i bieli na tle brązów, bo chciałem, żeby to jej twarz świeciła. W końcu to ona jest gwiazdą. Dopiero za nią postać robiąca selfie, czyli ja.

Na następnych stronach, kolejno: Patryk Mogilnicki „Selfie”, Gosia Herba „The hot dog review”, Kornel Nurzyński „Złoty balon”, Dawid Ryski „Born In The USA”, Ola Szmida „Wszystko zaczęło się od myszy”

Wysłuchała: Adriana Prodeus SZTUKA Felieton


63

NASZA OKŁADKA Felieton


64 64

SZTUKA Felieton


65

Felieton


66

Felieton


67

SZTUKA Felieton


68

FILM

„Z PERSPEKTYWY PARYŻA”, REŻ. JEAN-PAUL CIVEYRAC

Felieton


69 „WINNI” („DEN SKYLDIGE”) REŻ. GUSTAV MÖLLER

„Z PERSPEKTYWY PARYŻA” („MES PROVINCIALES”) REŻ. JEAN-PAUL CIVEYRAC

„CLIMAX” REŻ. GASPAR NOÉ

•••••

••••

•••••

Rzadko ogląda się taki debiut. W filmie duńskiego reżysera Gustava Möllera znaczenie ma każda minuta. Gdyby wyciąć kilka z nich, akcja nie układałaby się tak idealnie, gdyby kilka dodać – powstałyby niepotrzebne dłużyzny. Fabułę „Winnych” można streścić w jednym zdaniu: dyspozytor telefonu alarmowego pod koniec zmiany przyjmuje zgłoszenie od spanikowanej kobiety utrzymującej, że właśnie została porwana. Coś, co wydaje się zupełnie jednoznaczne, Möller zaczyna niuansować, dzięki czemu coraz bardziej interesujemy się nie tylko ofiarą, ale też głównym bohaterem – mężczyzną o nieposzlakowanej opinii, który z biegiem czasu budzi coraz więcej wątpliwości. Dla widzów przyzwyczajonych do superprodukcji film Duńczyka może się wydawać łatwy w realizacji. W końcu akcja została ograniczona do jednej przestrzeni, koncentrujemy się na jednym bohaterze, a wszystko de facto rozgrywa się w dialogach. Paradoksalnie takie zadanie wymagało od reżysera ogromnej samodyscypliny, o którą trudno szczególnie u debiutanta. Uwagę zwraca również udana rola Jakoba Cedergrena. Nie miał łatwego zadania – kamera przez cały czas skupia się na nim. Koncept filmu bazującego na rozmowie telefonicznej jest już w kinematografii znany i sprawdzał się do tej pory z różnymi rezultatami. Świetnie poradził sobie z nim Tom Hardy w „Locke’u” Stevena Knighta czy Colin Farrell w „Telefonie” Joela Schumachera, nieco gorzej rodzimi twórcy stojący za filmem „Wściekłość”. Möller podjął w swoim debiucie duże ryzyko, ale w pełni mu się ono opłaciło. Nakręcił film, który ogląda się w napięciu, i który po projekcji na długo jeszcze zostaje w głowie. [Kuba Armata]

Ten film to kino francuskie w pigułce: romantyczne uniesienia, egzystencjalne dylematy, bohaterowie dyskutujący o polityce, sztuce i filozofii, a wszystko to ukazane w stylu kojarzącym się z Nową Falą. Za sprawą czarno -białego, „przykurzonego” obrazu w pierwszej chwili można by pomyśleć, że oglądamy dzieło z lat 60. jakiegoś kolegi Godarda. Szybko jednak się okazuje, że akcja rozgrywa się współcześnie – świadczą o tym nowoczesne gadżety i aktualne tematy poruszane w rozmowach. Poznajemy losy młodego Etienne’a, który przenosi się z Lyonu do Paryża, by studiować reżyserię. Nie spodziewajmy się jednak autotematycznego dzieła o procesie powstawania filmu. To raczej opowieść o burzliwym dojrzewaniu, poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, bolesnym wykluwaniu się prywatnej hierarchii wartości. Pochmurny bohater wciąż nie jest pewien swoich decyzji. Pracując nad debiutancką fabułą, ogromną wagę przywiązuje do oceny innych – przede wszystkim radykalnego ideowo Mathiasa. Znacznie lepiej idzie mu w grach damsko-męskich. Choć utrzymuje, że wciąż kocha pozostawioną w rodzinnym mieście dziewczynę, na materacu w wynajmowanym mieszkaniu gości kolejne koleżanki. Dopomagają mu w tym cicha charyzma i atrakcyjna powierzchowność. Przeszkadzają – wyrzuty sumienia. Przełomem w życiu Etienne’a jest pojawienie się nowej lokatorki, aktywistki Annabelle. Imponuje mu ona jak żadna z kobiet, które do tej pory poznał. Problem w tym, że on jej niezbyt. Każdy, kto choć otarł się o studia, poczuje klimat tych koleżeńsko-romansowych perypetii. Fabułę poznajemy przede wszystkim w dialogach, które na szczęście stoją na wysokim poziomie i nie szeleszczą papierem. Film ma niespieszne tempo, co współgra z flegmatycznością głównego bohatera. Irytującego, ale też intrygującego. Za atut „Z perspektywy Paryża” niektórzy z pewnością uznają też sprytnie wplecioną krytykę kina Paola Sorrentino. [Olaf Kaczmarek] obsada: Andranic Manet, Diane Rouxel Francja 2018, 137 min Aurora Films, 19 października

obsada: Jakob Cedergren, Dania 2018, 85 min Gutek Film, 9 listopada

FILM Felieton

Na canneńskim plakacie najnowszego dzieła Gaspara Noégo widniało hasło: „Gardziłeś »Samym przeciw wszystkim«, nienawidziłeś »Nieodwracalne«, brzydziłeś się »Wkraczając w pustkę« i kląłeś na »Love«. Teraz spróbuj »Climaxu«”. Pomimo tej przewrotnej zapowiedzi, »Climax« to jeden z najlepiej przyjętych filmów kontrowersyjnego twórcy, nagrodzonego za dokonania artystyczne w sekcji Directors’ Fortnight na tegorocznym festiwalu w Cannes. Jest niczym narkotykowy bad trip, który udziela się widzowi dzięki doskonałym rozwiązaniom formalnym. Fabułę reżyser traktuje kompletnie pretekstowo. Oto grupa tancerzy ćwiczących najnowszy układ w posiadłości w górach urządza pod koniec pobytu mocno zakrapianą imprezę. Traf chce, że poncz, który piją, jest wzmocniony podwójnie, więc uczestnicy zaczynają kolejno wariować i tracić kontakt z rzeczywistością. Pracujący we Francji Argentyńczyk świetnie bawi się z widzem, na najdziwniejsze sposoby ukazując kolejne kręgi piekieł, widziane oczami odurzonych młodych ludzi. „Climax” niesie przede wszystkim warstwa muzyczno-wizualna, dzięki której trafiamy w sam środek wydarzeń. Najważniejsza jest tu przemyślana, różnorodna praca kamery. Początkowo obiektyw chłodnym okiem zewnętrznego obserwatora patrzy na wybryki bohaterów, przyjmując perspektywę „jedynego trzeźwego na imprezie”. Z biegiem czasu ustawienia kamery stają tak nietypowe, że zastanawiamy się, co właściwie widzimy na ekranie. Wszystko to sprawia, że seans „Climaxu” to nie tylko wierne odzwierciedlenie narkotykowej złej fazy, lecz także kinowe doznanie, które trzeba przeżyć samemu. Idealny film do obejrzenia w piątek przed imprezą. [Michał Kaczoń] obsada: Sofia Boutella, Romain Guillermic, Souheila Yacoub, Francja 2018, 90 min Gutek Film, 19 października


70 70 „HARD PAINT” („TINTA BRUTA”) REŻ. FILIPE MATZEMBACHER, MÁRCIO REOLON ••••

Młody Brazylijczyk Pedro prowadzi podwójne życie: za dnia jest zmagającym się z prawem, własnym wyglądem i relacjami z bliskimi zakompleksionym chłopakiem, w nocy jako pewny siebie NeonBoy prowadzi w sieci własny kanał erotyczny. Jego popisowy numer to powolne nakładanie na siebie neonowej farby na oczach subskrybentów. Podskórnie wiemy, dlaczego Pedro to robi. Perspektywy innej pracy nikłe, jedyna bliska mu osoba, starsza siostra, decyduje się na wyjazd z rodzinnego Porto Alegre, a on sam nie wie, czego naprawdę chce. Pewnego dnia Pedro dowiaduje się przypadkiem, że w mieście jest jeszcze jeden chłopak, który do swoich występów używa neonowej farby. Postanawia zaaranżować spotkanie. Wydawać by się mogło, że to historia jakich wiele. Jednak reżyserowie „Hard Paint” – Márcio Reolon i Filipe Matzembacher – nie wybierają dróg na skróty ani łatwych rozwiązań. Traktują swojego bohatera z empatią, ale nie pozwalają sobie na sentymentalne tony ani nie zabiegają o współczucie widza. Zamiast typowego filmu o miłosnych podbojach młodego geja otrzymujemy czuły, sprawnie poprowadzony portret chłopaka, który się zagubił, niekoniecznie z własnej winy. Twórcy świadomie dawkują informacje o swoim bohaterze, umiejętnie manipulując naszymi sądami. „Hard Paint” nie jest kolejnym filmem w konwencji „twisted coming-of-age”, ale angażującą, spełnioną artystycznie opowieścią głęboko zakorzenioną we współczesności. Zaskakująco bliską naszej rzeczywistości, mimo że rozgrywa się w odległej Brazylii. [Magdalena Maksimiuk] obsada: Shico Menegat, Bruno Fernandes Brazylia 2018, 118 min, Tongariro, 5 października

„THE WORLD IS YOURS” („LE MONDE EST À TOI”) REŻ. ROMAIN GAVRAS

„GENTLEMAN Z REWOLWEREM” („OLD MAN AND THE GUN”) REŻ. DAVID LOWERY

••••

•••••

Mówią, że Romain Gavras to nowy Tarantino, porównują go do Guya Ritchiego, ale nie odbierajmy francuskiemu reżyserowi własnego, ciekawego stylu. Doszedł do niego, robiąc głównie reklamówki i teledyski – dla M.I.A., Justice, Jaya-Z i Kanye Westa. Zapadające w pamięć obrazy, o których głośno było swego czasu w mediach: pełne chuliganów, z migawkami z francuskich gett i walkami z policją. Balansujące na granicy dokumentu i fikcji. To doświadczenie na pewno przydało się na planie „The World Is Yours”, drugiego filmu Gavrasa, po nakręconym w 2010 r. ciekawym formalnie, ale w sumie dość przeciętnym „Notre jour viendra”. Choć obraz jest raczej gangsterską i pełną zwrotów akcji komedią, wszystko jest tu naturalne i łatwe do kupienia przez widza. To łyk świeżego powietrza w – wydawałoby się – mocno już wyświechtanym i maksymalnie wykorzystanym gatunku. Co ciekawe, w fabule nie ma nic oryginalnego, a całość nie ucieka od schematów. Wprost przeciwnie. Głównym bohaterem „The World Is Yours” jest drobny diler i cwaniaczek żyjący w cieniu matki (także działającej w branży), który zamierza rozpocząć całkowicie legalne życie i otworzyć biznes w Algierii. Musi jednak dokonać ostatniego skoku, który – jak pewnie każdy się domyśla – w pewnym momencie nieoczekiwanie się komplikuje. Pachnie to banałem, ale „The World Is Yours” to kandydat na murowany kinowy hit. Jest bardzo zabawny, ekscytujący, a przede wszystkim doskonale zagrany. Karim Leklou w głównej roli to jedno, ale już drugoplanowe role Isabelle Adjani jako matki złodziejki i Vincenta Cassela wcielającego się w podstarzałego ciapowatego gangstera (wypisz wymaluj nasz polski Grucha), owładniętego na dodatek obsesją związaną z Illuminati, to prawdziwe perełki. Dorzućcie do tego fenomenalną ścieżkę dźwiękową, pod którą podpisali się Jamie xx i SebastiAn i mamy to – niby nic nadzwyczajnego, ale też produkcję, przy której po prostu nie chce się wychodzić z kina. Tak wygląda rozrywka w stanie czystym. [Tomasz Wiślicki] Obsada: Karim Leklou, Isabelle Adjani, Vincent Cassel, Francja, 100 min Best Film, 26 października

FILM Felieton

Niewiarygodne, ale prawdziwe! Historia z filmu Lowery’ego wydarzyła się w dużej mierze naprawdę, a scenariusz powstał na podstawie artykułu opublikowanego w „New Yorkerze”. Niejaki Forrest Tucker (w tej roli odchodzący na emeryturę świetny Robert Redford) to kryminalista w podeszłym wieku. Mężczyzna specjalnie nie kryje się z tym, że nigdy nie zrezygnował z kariery przestępcy. Ma jednak bardzo dużo szczęścia: stróże prawa chyba nie chcą wierzyć, że ktoś, kto powinien się opiekować gromadką wnucząt, wychodzi z domu, by rabować banki. Opinia publiczna jest nim wręcz zachwycona, bo to złodziej z zasadami. Po kolejnym napadzie Tucker chce się jednak ustatkować. Zaczyna chodzić na randki, stara się oszczędzać, rozważa emeryturę. Ale przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, więc łatwo na pewno nie będzie. David Lowery, znany wielbicielom niezależnego kina amerykańskiego, to twórca głośnych „Wydarzyło się w Teksasie” i „Ghost Story”. Tym razem na warsztat bierze zupełnie inny gatunek filmowy i pokazuje, że świetnie potrafi się bawić konwencją i kliszami, które dobrze znamy z kina. Redford jako Tucker jest taki, jakiego zapamiętaliśmy z westernu „Butch Cassidy i Sundance Kid” czy z „Żądła”. Sissy Spacek zaś przypomina swoją bohaterkę z kultowego „Badlands”. Powtórzenia zupełnie jednak nie przeszkadzają. Dzięki występom gigantów aktorstwa cofamy się do czasów, kiedy wszystko wydawało się ważniejsze, szlachetniejsze i prostsze. Niespełna czterdziestoletniemu Lowery’emu w „Gentlemanie z rewolwerem” udało się twórczo przywołać tę magię kina. Osiąga to dzięki dwojgu doświadczonych aktorów, dla których interesujących ról nigdy nie będzie zbyt wiele. Robercie, będziemy tęsknili! [Magdalena Maksimiuk] obsada: Robert Redford, Sissy Spacek, Danny Glover, Tom Waits , USA 2018, 93 min M2 Films, 16 listopada


71

Felieton


72

AFF

Październik we Wrocławiu po raz dziewiąty upłynie pod znakiem kina amerykańskiego. Na American Film Festival obyło się bez rewolucji. Tradycyjnie dostajemy pierwszorzędną dawkę nowości, długo oczekiwanych tytułów i mniej znane klasyki. Oto 10 mniej oczywistych propozycji, które warto obejrzeć w Kinie Nowe Horyzonty między 23 a 28 października

Tekst: Mariusz Mikliński „GÓRA” (THE MOUNTAIN) REŻ. RICK ALVERSON Czołowy mizogin amerykańskiego kina, Todd Solondz, doczekał się godnego konkurenta. W znanych bywalcom festiwalu posępnych komediach („Komedia” i „Rozrywka”) Rick Alverson pokazał już, na co go stać w dziedzinie niechęci do świata. Jednak w najnowszym filmie, pokazywanej na ostatnim festiwalu w Wenecji „Górze”, nie tylko przechodzi samego siebie, ale też decyduje się na poważniejsze obserwacje. Przenosimy się do zaskakująco szarych lat 50. rodem z obrazów Hoppera. To nie najlepszy czas dla psychiatry Fiennesa, zagorzałego zwolennika lobotomii. Gdy władze jego szpitala rezygnują z takich inwazyjnych metod, specjalista rusza w podróż po Ameryce, do enklaw szczęśliwości, gdzie jeszcze można pomajstrować w mózgach chorych. Jako fotograf towarzyszy mu Andy, syn jednej z jego pacjentek. „Góra” to kino drogi bez hollywoodzkiego odkupienia, obraz wypieranych uczuć i despotycznych mężczyzn, którzy chcą mieć kontrolę nad życiem innych. Ten ekscentryczny, wymagający film przypadnie do gustu fanom filmów Yorgosa Lanthimosa.

„UGOTOWANI” (IN THE SOUP) REŻ. ALEXANDRE ROCKWELL Komiczny antyporadnik dla wszystkich ambitnych grafomanów, którzy w szufladach trzymają gotowe scenariusze i tylko czekają, aż pewnego dnia zwróci się do nich hojny producent. W komedii Rockwella, reżysera m.in. jednej z nowelek w kultowych „Czterech pokojach”, taką właśnie postacią jest Aldolpho. Zadłużony fantasta (świetny Steve Buscemi), beznadziejnie zakochany w sąsiadce, wpada na mafiosa gotowego wyłożyć sporą sumkę na jego przełomowy projekt. Od początku wiadomo, że to nie może się udać, bo scenariusz liczy z 500 stron i jest potokiem intelektualnych pretensji Aldolpha. Rockwell w swoim najbardziej udanym, niesłusznie zapomnianym komediodramacie ukazuje niedole niezależnych filmowców i pasję, która staje się przekleństwem. W 1992 r. ten słodko-gorzki poradnik przyniósł mu główną nagrodę na festiwalu Sundance. Na AFF-ie w ramach retrospektywy zobaczymy też inne filmy tego reżysera, którego nigdy nie skusiły intratne propozycje z Hollywood.

FILM Felieton


73 „HER SMELL” REŻ. ALEX ROSS PERRY Autor „Królowej Ziemi” i „Do ciebie, Philipie”, błyskotliwych dramatów pokazywanych na AFF-ie w ubiegłych latach, po raz drugi opiera swój film na talencie Elisabeth Moss. I udowadnia, że to jedna z najlepszych aktorek młodego pokolenia. „Her Smell” jest portretem rozchwianej emocjonalnie punkówy na zakręcie, liderki zespołu, która im bardziej traci werwę na scenie, z tym większą wprawą niszczy świat wokół siebie. Perry’emu, natarczywie śledzącemu twarz Moss, udaje się uchwycić chwilę otrzeźwienia, moment, gdy artysta musi zmierzyć się z konstatacją: twój czas już minął. „Her Smell” to mniej uładzona wersja „Narodzin gwiazdy”, film, który energią i formalną dezynwolturą dorównuje kinu Gaspara Noégo, a przewyższa je pod względem psychologicznej autentyczności. FILMY SARY DRIVER AFF to nie tylko festiwalowe świeżynki. Organizatorzy od lat przypominają też twórczość autorów nieco już zapomnianych, bez których współczesne kino niezależne wyglądałoby zupełnie inaczej. O Sarze Driver obecnie mówi się głównie jako o partnerce Jima Jarmuscha i producentce jego przebojów. Tymczasem można zaryzykować twierdzenie, że gdyby nie jej odważne filmy z lat 80., nie powstałyby takie klasyki jak „Inaczej niż w raju”. We Wrocławiu zobaczymy dwa tytuły Driver. Debiutanckie czarno-białe „Nie jesteś mną” to portret pacjentki szpitala psychiatrycznego, boleśnie konfrontującej się z nieprzyjaznym światem. „Sleepwalk” zaś jest psychodeliczną historią manuskryptu, który powoli niszczy życie pewnej Amerykanki. Za zdjęcia do obu produkcji odpowiadał nie kto inny niż Jarmusch. To być może jedyna okazja, by obejrzeć ikoniczne tytuły w polskim kinie. „MANDY” REŻ. PANOS COSMATOS Najlepsza rola Nicholasa Cage’a od lat – tekst przewijający się w wielu recenzjach filmu Cosmatosa brzmi jak okrutny żart. Tymczasem aktor idealnie odnajduje się w roli desperata, który nie ma nic do stracenia. Być może coś na ten temat wie. Tytułowa bohaterka to jego ukochana, niespodziewanie zamordowana przez członków tajemniczego gangu. Po nastrojowym, usypiającym czujność publiczności wstępie „Mandy” staje się brutalnym kinem zemsty, którego siłą jest kapitalna strona wizualna. Reżyser za pomocą halucynacyjnych obrazów buduje nastrój osaczenia i narastającej paranoi, w czym pomaga mu też niepokojąca ścieżka dźwiękowa niedawno zmarłego Jóhanna Jóhannssona. Przywiązanie do detalu i ciągłe próby dezorientowania widza mogą się kojarzyć z produkcjami Windinga Refna. Cosmatos – syn twórcy „Cobry” – nie popełnia jednak błędów Duńczyka. Na szczęście w kinie chodzi mu tylko o krwawą rozrywkę. „HIGH LIFE” REŻ. CLAIRE DENIS Wysłać Roberta Pattinsona w kosmos albo chociaż na orbitę – to pewnie marzenie niejednego ortodoksyjnego fana arthouse’u. Tymczasem 32-latek, tak jakby na złość, występuje w kolejnych ambitnych projektach (w przygotowaniu m.in. ekranizacja Coetzeego) i choćby w „Good Time” potwierdza, że umie dźwigać na swoich barkach ciężar całego filmu. W „High Life”, anglojęzycznym debiucie weteranki francuskiego kina, wciela się w rolę przestępcy, który by uniknąć kary śmierci, uczestniczy w straceńczej misji kosmicznej. Jego statek kieruje się ku czarnej dziurze w poszukiwaniu alternatywnych źródeł energii. Obecni na pokładzie naukowcy badają ponadto reprodukcyjny potencjał więźniów. Wskutek jednego z eksperymentów na świat przychodzi córka głównego bohatera. Ten wydawałoby się kuriozalny scenariusz Claire Denis zamieniła w enigmatyczne studium ludzkich zachowań w ekstremalnych okolicznościach. Tak jak w swoim wampirycznym dramacie „Trouble Every Day” z Vincentem Gallo, łamie wszelkie zasady gatunku. Stawia na nastrój zamiast akcji, olśniewa stroną wizualną, mnoży niewiadome, tworząc ostatecznie jeden z najciekawszych filmów science fiction ostatnich lat.

„PHANTOM COWBOYS” REŻ. DANIEL PATRICK CARBONE Siedem lat może zmienić wszystko. Marzenia stają się przygnębiającym obciążeniem. Plany trzeba odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość. Czasem rzeczywistość przynosi jednak coś pozytywnego. Co o tym decyduje – własne ambicje czy przywileje klasowe? To pytanie w swoim melancholijnym, długo przygotowywanym dokumencie zadaje reżyser Daniel Patrick Carbone. W 2009 r. postanowił śledzić z kamerą trzech nastolatków pochodzących z różnych regionów Stanów i odmiennych środowisk. Następnie wrócił do nich w roku 2016, by przekonać się, jak po latach wygląda ich życie. Swobodnie przeskakując między przeszłością a teraźniejszością, „Phantom Cowboys” w nieoceniający sposób pokazuje dorastanie w Ameryce po kryzysie ekonomicznym. Carbone już w swoim fabularnym debiucie „Nie uśmiechaj się” pokazał, że potrafi z wyczuciem opowiadać o rozterkach młodych ludzi. Jego nowy, intymny film jest jeszcze bardziej poruszającym, autentycznym obrazem utraty złudzeń. „STRAŻNICZKA” (A VIGILANTE) REŻ. SARAH DAGGAR-NICKSON Superbohaterka na miarę naszych czasów. Sadie to samotna mścicielka, która staje w obronie ofiar przemocy domowej. Telefon do tytułowej strażniczki krąży wśród bywalczyń grup wsparcia, zdesperowanych kobiet, często psychicznie i materialnie uzależnionych od swoich oprawców. Gdy otrzymuje zgłoszenie, wkracza do akcji. Daje nauczkę wielbicielom rozwiązań siłowych, walcząc z nimi ich własną bronią. Pięścią i szantażem. Sama też kiedyś dzieliła życie z brutalnym mężczyzną, a kolejne zadania, które wykonuje, wydają się przygotowaniem do jej osobistej zemsty. Debiut Sary Daggar-Nickson to kino napędzane wściekłością, kontrowersyjny obraz zaklętego kręgu przemocy, z którego – jak się wydaje – nie ma ucieczki. Choć scenariusz może się kojarzyć z eksploatacyjnymi produkcjami klasy B, reżyserka nie pozwala sobie na uproszczenia ani nie fetyszyzuje przemocy. Pomaga jej w tym niestrudzona Olivia Wilde w głównej roli. „RELAXER” REŻ. JOEL POTRYKUS Zbliża się rok 2000, więc jak przystało na milenialsa, Abbie ma ambitne plany. Musi jak najszybciej dojść do 256. poziomu „Pac-Mana”. Założył się o to ze starszym bratem. Żeby nie było zbyt łatwo, chłopak nie może wstać z kanapy. Dni mijają, graczowi zaczyna brakować wody i jedzenia, a brud przyciąga niechcianych lokatorów. Oparty na komicznym pomyśle „Relaxer” to niecodzienne kino survivalowe, pełne groteskowego humoru i sytuacji na granicy dobrego smaku. Z jednej strony zafascynowane najntisową estetyką, z drugiej – radykalnie krytyczne wobec wyobcowującej konsumpcji popkultury. Wyzwanie nie dla każdego widza.

„EWANGELIA EUREKI” (THE GOSPEL OF EUREKA) REŻ. DONAL MOSHER, MICHAEL PALMIERI Wiara, Bóg i ostry makijaż. Charyzmatyczni kaznodzieje i religijne drag queens. To nie scenariusz kolejnej obrazoburczej komedii Johna Watersa, lecz rzeczywistość niedużej miejscowości w stanie Arkansas. Eureka Springs to miasto kontrastów, w którym jak w (pękniętej) soczewce skupiają się problemy współczesnej Ameryki i jej różnorodność. Z jednej strony bombastyczne msze i spektakle pasyjne przyciągające rzesze żądnych sztucznej krwi widzów. Z drugiej – gejowski bar prowadzony przez parę głęboko wierzących gejów, którzy chcą znaleźć swoje miejsce w życiu Kościoła. Twórcy tego przewrotnego dokumentu nie prezentują tych dwóch społeczności jako przeciwnych stron barykady. Rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana, niż chcieliby tego politycy, a wiara, tak jak miłość, przyjmuje najróżniejsze oblicza. Po seansie ma się ochotę otworzyć drag queen bar w Licheniu.

FILM Felieton


7474

OD BITNIKÓW PO „KWIATY ZŁA”, CZYLI CO CZYTA ZERO Zero jest tegorocznym Młodym Wilkiem wyłonionym w ramach akcji poszukiwania talentów hiphopowego portalu Popkiller. Doktoryzujący się z filozofii raper, który wydał właśnie drugą w swoim dorobku płytę „Nascar Inn” przyznaje się do fascynacji twórczością bitników i Williama Blake’a. Ale na półkach jego biblioteczki znaleźć można nie tylko to.

Wysłuchał: Marcin Flint KSIĄŻKA Felieton


75 W liceum coś tam przeczytałem, ale to były wyjątki, do lektur nie ciągnęło mnie w ogóle. Wyjątkiem było to, co wyrzucali z programu, np. „Ferdydurke”, i to, co się nikomu nie podobało. Dlatego dramaty Mickiewicza czytałem dosyć wcześnie. Jakieś biografie malarzy, bo akurat od dzieciństwa byłem raczej nastawiony na obraz, a nie na słowo, i w ogóle chciałem być malarzem, ale raczej brakowało mi talentu. Literaturą na dobre zainteresowałem się przez muzykę, bo zacząłem się zastanawiać, co trzeba wiedzieć, żeby pisać dobre teksty, które mają sens – nie są tylko wytworem jakiejś podejrzanej inteligencji, ale coś się w nich iskrzy i działają dzięki temu... Przez to, że nie wiedziałem, o czym pisać teksty, olałem rap jakoś pod koniec gimnazjum. Po liceum zacząłem się interesować nieco mocniej poezją i filozofią. Podobała mi się sama postać literata, pisarza, poety – widziałem w niej jakąś organiczną postać buntu wobec świata, która ma raczej w dupie nieutylitarne wykorzystywanie słów.

FRYDERYK NIETZSCHE, „WIEDZA RADOSNA”

To był dla mnie prawdziwie przełomowy moment. „Wiedzę radosną” przeczytałem zupełnie bezrozumnie, ale za to od deski do deski. Po niej stwierdziłem, że muszę się nauczyć rozumieć to, co oni w tych książkach powypisywali, bo mnie szlag trafi. Potem już czytałem wszystko, jak leci, choć głównie filozofię. Trzeba pamiętać, że jeszcze jakieś sto lat temu malarze, poeci czy ogólnie pisarze i artyści wszyscy oni doskonalili się w filozofii, psychologii, recepcji religii i tak dalej. Wykształcenie stało na dużo większym poziomie i dlatego powstawały wspaniałe dzieła, w których zawarta była zawsze jakaś myśl. Nie chodziło wyłącznie o rozrywkę. WILLIAM S. BURROUGHS, „ĆPUN”

Jeśli chodzi o Burroughsa, to temat jest ciężki od początku do końca. Formalnie najlżejszą z jego książek jest chyba „Ćpun”. Reszta – z tych, które czytałem – to totalny cut-upowy wylot. Nie jest jednak tak, że Burroughs walczy z racjonalnym dyskursem bez reszty, pisząc same brednie i sklejając pocięte uprzednio kawałki zupełnie bez namysłu. Już sama ta czynność ma swoje racje ukryte właśnie w tej walce z ciągłością wątku i fabuły, która dla autora oznaczała znak pewnej wielopoziomowej opresji: społeczeństwa, liniowości, dyskursu, sensu i tym podobnych. Przypominam o tym w pewnym celu. Mianowicie

chodzi tu o to, że myśl u Burroughsa obecna jest jakby podskórnie; każda z jego książek jest jakąś cegiełką i być może każda naświetla problem z innej strony. Jest w tej twórczości pewien zalążek filozoficzny. Światło na tę kwestię rzucają również np. wywiady czy jego inne niż pisarstwo próby artystyczne. JACK KEROUAC, „W DRODZE”

Kerouac ma w sobie coś dziwnego. Niektóre jego książki – albo fragmenty książek – na kilometr pachną egocentryczną grafomanią. To zresztą było najwspanialsze w tej sławnej czwórce pierwszych bitników – oni sobie wymyślili, że będą pisarzami, i nimi zostali – no może poza Cassadym. Zostali dobrymi pisarzami i co najważniejsze – wpływowymi. W listach Kerouaca i Ginsberga dobrze widać ten amalgamat: wysokie mniemanie o sobie, chęć stworzenia czegoś zupełnie nowego przy jednoczesnym braku formalnego wykształcenia, jakieś autopowołanie, ale również ciężka praca i samozaparcie. Jeśli chodzi o wracanie po latach, to nie spodziewam się znaleźć u Kerouaca tego samego powiewu wolności, który kiedyś kazał mi marzyć o samotnych podróżach z plecakiem, o autostopie i pracy na jakiejś farmie. Znajduję jednak nadal flow tej książki, jej rytm, który nawet w tłumaczeniu zapiera dech w piersiach, lunatykujący jazz i klimat tamtych lat; jestem w stanie odmalować sobie Moriarty’ego, najwspanialszego i najgorszego z ludzi – jeszcze nie anioła i już nie człowieka – i to wszystko sprawia, że nie mogę nie uznać wielkości tej książki. Jeśli popatrzymy na twórczość Kerouaca całościowo to i tak wpisuje się w pewną linię tradycji literatury pięknej dużo lepiej niż dzisiejsi mistrzowie skomplikowanych fabuł bestsellerów z górnych półek. Polecam wszystkim przeczytać króciutką książkę Kerouaca zatytułowaną „Pic” – to naprawdę piękna rzecz. Na moim biurku właśnie leżą świeżo rozpoczęte „Wizje Gerarda” – też niewielka, bardzo osobista książka. Chciałbym na pewno jeszcze kiedyś spróbować w oryginale przeczytać „Visions of Cody” – ponoć to najbardziej eksperymentalna książka tego autora. Mam ją na liście życzeń zaraz obok „Tęczy grawitacji” Thomasa Pynchona. Czasu nie starczy na nic w tym życiu.

Bob Dylan, Patti Smith, Jim Morrison – wszyscy uwielbiali Blake’a. Ginsbergowi się ponoć nawet objawił. Huxley również był nim zafascynowany. To wszystko mi jakoś nie grało... Dużo czasu zajęło mi zrozumienie tej fascynacji i zależności i ten wysiłek zmienił mnie bardzo, bo zacząłem postrzegać pewne sprawy inaczej. Głównie chodziło tu o kwestie religii i jej związku ze sztuką i wolnością, których wcześniej nie dostrzegałem jako przeciwnik wszelkich autorytetów, zwłaszcza religijnych. To jest gość, którego bardzo ciężko zaklasyfikować. Jego myśl jest hermetyczna i występuje pod płaszczem poezji i malarstwa – jest jednak właśnie myślą, swego rodzaju filozofią. Blake stara się przemawiać z pozycji przed podziałem na sztukę, filozofię i religię. Rości sobie prawo do tego, by pełnić funkcje artysty, myśliciela i proroka jednocześnie, oczywiście z tej perspektywy ich znaczenie ulega ogromnej zmianie. Dużo trzeba by się nagadać, żeby naszkicować tu jego sylwetkę, nawet w bardzo pobieżny sposób.

PHILIP K. DICK, „PRZEZ CIEMNE ZWIERCIADŁO”

Z science fiction mam jakąś kosę... Może to dlatego, że mój ojciec zna prawdopodobnie wszystko z fantastyki, a ja nie lubię widzieć mojego ojca, kiedy staję przed lustrem. Nie no, coś tam czytałem, ale fantastyka z jej wylotami absurdalnymi, kosmicznymi i futurystycznymi mi jakoś nie pasuje. Lubię sci-fi osadzone w naszej rzeczywistości – brudne i żywe, jakby roślinne. Niewiele znam książek z tego gatunku, więc trudno mi oceniać. Zachwyciło mnie „Przez ciemne zwierciadło” Dicka, ponoć jedna z jego normalniejszych – najmniej sci-fi – książek. Ja chyba za bardzo jestem wkręcony w tematykę religijną, żeby mnie ta konwencja ruszała, ale wyobrażam sobie jakiś mariaż wątków religijnych i fantastyki. Moja płyta „Nascar Inn” poniekąd miała być takim miejscem wspólnym... Muszę tutaj wrócić do Burroughsa, bo on też jest klasyfikowany jako pisarz sci-fi i – jeżeli uznać tę afiliację – to to jest sci-fi, które mi odpowiada.

TADEUSZ MICIŃSKI, „NIETOTA”

WILLIAM BLAKE

To on miał na mnie największy wpływ. Dziwiło mnie na początku, że w jego książkach ciągle pojawia się Chrystus i że tematy są biblijne, bo znałem wcześniej jego twórczość jako inspirację wielu przedstawicieli kontrkultury. Ginsberg,

KSIĄŻKA Felieton

Mojej literackiej wrażliwości bliżej do koncepcji, które stanowiły po części zręby sci-fi, czyli np. surrealizmu i tych wszystkim gatunków i nurtów niepoddających się zbyt łatwo szufladkowaniu. Pod tym względem polecam na pewno Kubina i Jüngera, a z polskich twórców Tadeusza Micińskiego. Być może na pierwszy rzut oka te pozycje nie mają nic wspólnego z sci-fi, jednak pozory mylą.


76 76

KSIĄŻKI KSIĄŻKA: RÓŻNI AUTORZY, „O KOTACH”, CZARNE

••••

W swoich opowieściach ludzie uwielbiają się chować za zwierzęcymi maskami. Od dziecięcych bajek, w których misie, króliczki, wróbelki i lewki odpowiadają charakterom, z którymi przyjdzie nam się zetknąć w późniejszym, dorosłym życiu, po narracje wielkich ideologii, z chrześcijańskimi barankiem i gołębicą czy nazistowskimi aryjskim wilkiem i żydowskim psem. Z samego podejścia do zwierząt i ich symboliki można wyczytać bardzo wiele o kulturze danej grupy, miejsca i czasu. Zbiór opowieści, które polscy pisarze kociarze stworzyli wokół futerkowych postaci, pozwala dowiedzieć się więcej o nas samych, mieszkańcach trochę Wschodu, trochę Zachodu, troszkę dumnych i epatujących siłą, a troszkę skrytych i płochliwych, niczym „buraski” z otwierającej tom historii „Fiona” Stefana Chwina. Polskie koty, po kataklizmie, w wyniku którego wymarła cała ludzkość, bronią się w niej przed nacierającymi z ogarniętego suszą Bliskiego Wschodu kocimi uchodźcami. Kocia tożsamość, oparta na szarych futerkach i puszystych ogonach, może się wydawać śmieszna i absurdalna, ale hasła takie jak „Syjamy do Syjamu, persy do Persji” brzmią niepokojąco podobnie do tego, co zaraz słyszeć będziemy w dniu Święta Niepodległości. Kot, ze swą powszechnością i tajemniczością, dystyngowanie kroczący albo już mniej dystyngowanie liżący się po pupie, pieszczoch i zabijaka jednocześnie, świetnie sprawuje się jako nośnik wszelkich symboli. Równie dobrze wypada w youtube’owej kompilacji o „zwierzętach będących dupkami”, trapowym bangerze „Miał” gorzowskiego rapera Rzabki i Wielkiej Literaturze. „Pisarzom z kotami do twarzy. Kot

pasuje do wizerunku, oczywiście nie każdy; najlepiej, by był co bardziej lśniący i obły. Taki, żeby dobrze prezentował się na czarno-białej fotografii stylizowanej na złote czasy »Life’a«” – pisze Olga Drenda, jak zawsze samoświadomie wydobywając esencję z tego, co zazwyczaj pomijane i niegodne uwagi, tym razem z historii swoich poważnie zaburzonych kocic Zeldy i Buby. Jean Cocteau nazywał koty widzialną duszą domu, nic więc dziwnego, że dużo tu historii osobistych, intymnych. Takich, od których robi się trochę cieplej, szczególnie gdy czyta się je na głos komuś dla siebie ważnemu. To bajki dla dorosłych – z pięknymi ilustracjami Gosi Herby, rodem z PRL-owskich dziecięcych książeczek, choć z mrocznymi subtelnościami. Ten mrok wypływa zresztą raz po raz spod słodkiej, mruczącej powierzchni. Szczególnie łapie za serce „Kotek robotek” Piotra Siemiona, w którym historia miłości małego chłopca do kotka przybłędy pod wpływem fantazji jego ojca o modernistycznym „ulepszaniu natury” przeradza się w makabrę niczym z eksperymentów Siergieja Briuchonienki. Tak, są tutaj kotki cierpiące i niekochane, ale też wesołe, energiczne, leniwe, niegrzeczne i mądre. Czyli wszystkie takie, jakie kochamy. A kto nie kocha, może kupić równolegle wydaną książkę „O psach” i też będzie szczęśliwy. [Maciek Piasecki]

MARIUSZ URBANEK, „PROFESOR WEIGL I KARMICIELE WSZY”, ISKRY

••••

Przez ostatnie lata o profesorze Weiglu wspominano najczęściej w kontekście Zbigniewa Her-

KSIĄŻKA Felieton

berta i jego pracy jako karmiciel wszy w czasie II wojny światowej. Książka Mariusza Urbanka przywraca jednemu z najwybitniejszych polskich uczonych właściwy wymiar. Pokazuje przy tym, jak skomplikowane i trudne bywały losy Polaków w XX w. Weigl wsławił się odkryciem i opracowaniem metody masowej produkcji szczepionki przeciwko tyfusowi. W latach trzydziestych jego lwowska pracownia była znana na całym świecie, a jego badania rokrocznie zgłaszane do Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Niestety szanse na nią zaprzepaściła najpierw okupacja hitlerowska i radziecka, a po wojnie – donosy zazdrosnych konkurentów, którzy rozgłaszali nieprawdziwe informacje o współpracy profesora z nazistami. Urbanek jasno wykazuje bezsprzeczność tego, że profesor uratował przed wywózką, a zapewne i śmiercią kilka tysięcy osób – karmicieli wszy. W przymocowanych do nóg pudełeczkach karmili je oni własną krwią, by następnie z jelit owadów można było pozyskać szczepionkę. Opis przedsiębiorstwa, specyfika tej pracy to jedne z najciekawszych fragmentów biografii napisanej przez Urbanka. Równie niespotykana jest postać samego profesora. W pracy zawodowej – oschły i niezwykle wymagający, prywatnie mógłby pomieścić w sobie kilku szalonych hipsterów naszych czasów. Jeden z jego przyjaciół, odnosząc się do podbojów miłosnych biologa, stwierdza wstydliwie, że „zalety towarzyskie Weigla były wysoce cenione przez płeć nadobną”. Urbanek, szczęśliwie dla ciekawskich czytelników, w jednym z rozdziałów rozwija wątek erotycznego życia profesora – dalekiego od akademickiej stosowności. Weigl był do tego zapalonym naturystą, potrafiącym nago biegać po górskich szlakach, wybitnym łucznikiem, amatorem wędkarstwa i ćwiczeń fizycznych. Zestawiając powyższe z opisem podziemnej działalności Weigla podczas okupacji, autor pokazuje wspaniałego patriotę, najdalszego jednak od wszelkich uproszczeń i „niezłomnych” schematów. Dodatkowo przypomina, jak ważne są szczepionki, bez których ludzie nadal milionami (nie tysiącami) umieraliby na tyfus, gruźlicę, odrę i inne choroby zakaźne. Oddemonizowuje przy tym również małe skaczące owady – wszy ludzkie, na które po lekturze biografii należy spojrzeć łaskawszym okiem. Choć jeśli w czasie lektury poczujemy we włosach niepokojące swędzenie, lepiej jak najszybciej biec do apteki. [Wacław Marszałek]


77 MAŁGORZATA REJMER, „BŁOTO SŁODSZE NIŻ MIÓD. GŁOSY KOMUNISTYCZNEJ ALBANII”, CZARNE

STEVE BRUSATTE, „ERA DINOZAURÓW – OD NARODZIN DO UPADKU”, ZNAK HORYZONT

MAŁGORZATA KULIK, „TA MAŁPA POSZŁA DO NIEBA”, WYDAWNICTWO KOMIKSOWE

Trudno pisać recenzję takiej książki. Z jednej strony – wstrząsająca tematyka, ludzkie dramaty i poświęcenie pisarki i antropolożki, który spędziła w Albanii kilka lat, by wniknąć w tamtejszą kulturę i poznać historie swoich bohaterów. Z drugiej – oczekiwania czytelnika, zaznajomionego z dorobkiem i talentem Rejmer. Jako wirtuozka słowa i sprawna opowiadaczka dała się poznać już w 2009 roku, w swoim brawurowym debiucie, iskrzącej się od wyszukanego humoru „Toksymii”. Cztery lata później pojawił się jej „Bukareszt. Kurz i krew” – znakomity, kipiący emocjami i poetycką aurą reportażowy portret stolicy Rumunii. Tym razem otrzymujemy pozycję dość zaskakującą. Autorka odstawia na bok charakterystyczne dla siebie gry słowne i potoczystą frazę. Jest poważna i podniosła jak nigdy dotąd. To nie powinno dziwić – temat w żadnym wypadku nie nastraja do żartów. Zgodnie z podtytułem, słyszymy tu głosy komunistycznej Albanii – opowieści ludzi, zarówno anonimowych, jak i znanych w swojej ojczyźnie, którzy mieli nieszczęście urodzić się w okrutnym reżimie i znaleźć się na jego celowniku. Nad przywoływanymi historiami unosi się duch przywódcy, Envera Hoxhy’ego, paranoika rządzącego Albanią od 1944 aż do 1985 roku. Mimo obycia w świecie, w tym studiów we Francji i Belgii, w swoim kraju uprawiał zamordyzm w iście stalinowskim stylu. Nie ustawał w potęgowaniu grozy – podsłuchy, porwania, pokazowe procesy, brutalne przesłuchania i „znikanie” nieprawomyślnych obywateli były na porządku dziennym. Za mało radykalni byli dla niego także bracia w wierze z innych krajów – najpierw odciął się od ZSRR, a następnie od Chin, by z 3-milionowej Albanii uczynić jedno wielkie więzienie, w którym brakowało wszystkiego poza opresją. Ludzie, żeby przetrwać, potrafili donieść na swoich małżonków czy przyjaciół. Aby uciec z piekła – skazywali się na niemal pewną śmierć na pilnie strzeżonej granicy. Jeśli ktoś interesuje się Albanią ze względów turystycznych lub oczekuje anegdot i ciekawostek, nie znajdzie w tej pozycji nic dla siebie. To książka o triumfie zła, który przeniknęło cały kraj na wskroś. [Olaf Kaczmarek]

Gdyby Steve Brusatte postanowił w młodości zostać np. technikiem telekomunikacji, teraz pół świata zaczytywałoby się pewnie w jego historii rozwoju książek telefonicznych. Wybrał jednak geologię, skupił się na dinozaurach, dzięki czemu jego rewelacyjne pióro znalazło dodatkowo fascynujący temat. „Era dinozaurów” to nie tylko popularnonaukowy obraz 150 milionów lat, w których potężne gady z wielkimi zębami zamieszkiwały ziemię, ale również historia współczesnych odkryć naukowych i opowieść o ludziach, którzy za nimi stali. Autor w zadziwiający sposób odnajduje się w tak szerokim zakresie zagadnień, nawet przez chwilę nie pozwalając czytelnikowi się nudzić, czy zagubić w gąszczu faktów (a jest ich tu ogrom). Jednym zdaniem potrafi scharakteryzować swojego kolegę po fachu, nazywając go „nieodrodnym synem lat sześćdziesiątych w kowbojskim kapeluszu i z hipisowskimi długimi włosami, który został kaznodzieją – głosił ewangelię o związku dinozaurów z ptakami”, by chwilę później nazwać Tyranozaura „Jamesem Deanem dinozaurów”, który „żył szybko i umierał młodo”, a w praprzodkach krokodyli dostrzec coś z „sylwetki wychudzonych supermodelek”. Zresztą już pierwszy rozdział „Ery dinozaurów” zaczyna się od słów nie pozwalających przez długi czas odłożyć książki: „Bingo – zawołał mój przyjaciel Grzegorz Niedźwiedzki, wskazując na cienką jak nóż szczelinę między wąskim pasem mułowca a grubszą warstwą szorstkiej skały ponad nim...”. Wspomniany polski naukowiec jest jednym z najbardziej uznanych na świecie badaczy tropów dinozaurów, a nasze Góry Świętokrzyskie prawdziwym Eldorado dla ich poszukiwaczy. W sumie czytając o kolejnych znaleziskach od Argentyny po Syberię chce się samemu chwycić za młotek i dłuto by sprawdzić, czy czasem w naszym ogródku nie czeka na nas gotowy do odkrycia brontozaur. Zanim jednak zaczniemy przekopywać jesienne chryzantemy, spokojnie dokończmy książkę Steve’a Brusattego, licząc przy tym na to, że tak jak „Jurassic Park” Spielberga miał już cztery kontynuacje, tak autor poza badaniami naukowymi nadal będzie pisał nowe książki. Oraz, że kolejne pokolenia supermodelek przestaną przypominać archozaury, komukolwiek. [Wacław Marszałek]

Bezdzietne małżeństwo wychowuje małpę. Pewnego dnia zwierzak rozcina sobie brzuch nożyczkami i umiera. Ona z rozpaczy traci kontakt z rzeczywistością, on początkowo ją wspiera, później znajduje ukojenie u innej. Zagadkowa śmierć małpy otwiera puszkę Pandory, z której wyskakują demony przeszłości i teraźniejszości. „Ta małpa poszła do nieba” Małgorzaty Kulik nie jest ani horrorem, ani sensacyjnym dreszczowcem – to smutna i brutalna obyczajówka, która pokazuje zło drzemiące w każdym człowieku. W komiksie uwalnia je nie tylko tragedia – równie dobrze może zrobić to miłość. Bohaterowie są pozostawieni sobie: nie mają oparcia w rodzinie, otoczenie jest toksyczne i zakłamane, a działanie spycha w otchłań. Postacie i ich relacje są do bólu przeciętne, dzięki czemu nabierają cech uniwersalnych. Małpa jest wielopoziomową metaforą straty, jednocześnie symbolizuje wytykaną i wyszydzaną odmienność i brak akceptacji innego. Zwierzęcy kostium jest nie tylko bardziej nośny semantycznie, ale pozwala też na konieczny dystans wobec tragedii, jaką jest strata ukochanej istoty. Dobrze oddaje też niedorzeczność straty. Pomijając udosłownioną metaforę tytułowej małpy, komiks Kulik jest turpistyczno-naturalistyczny. Autorka pokazuje rzeczywistość bez makijażu, ocierając się miejscami wręcz o karykaturę. Bezdzietne małżeństwo, które przygarnia zwierzaka, a później się nad nim znęca, jest bardzo pojemną metaforą różnych warstw społecznych. To bogaci kreatywni z wielkich miast i ich kot za średnią krajową, to operatywna i ciężko pracuja klasa średnia, która przywiązuje psiaka w lesie, kiedy przestaje być szczeniaczkiem. To także rodzice, którzy porzucają lub krzywdzą swoje dzieci, bo nie potrafią przestawić się z trybu jednego gracza na grę drużynową. Świat Kulik jest brzydki i nie ma w nim miejsca na dobro. Nawet te działania i uczucia, które normalnie byłyby uważane za piękne i dobre, są wynaturzone i prowadzą do tragedii. Spontaniczna miłość ma posmak zdrady, para spółkuje ukradkiem po krzakach jak zwierzęta. Tragedia staje się wymówką i uzasadnieniem dla kolejnej. Potem zło już tylko pączkuje, pożerając wszystko wokół. Przewidywalny, sztampowy i nieco zbyt szybki finał podkreśla tylko weryzm historii. [Łukasz Chmielewski]

••••

•••••

KSIĄŻKA Felieton

••••


78

MUZYKA Felieton


79 KEN MODE – „LOVED” SEASON OF MIST

••••

Tajemniczy akronim w nazwie tego kanadyjskiego power tria zwykle rozwijany jest jako Kill Everyone Now. Tyle wystarczy, by wiedzieć, czego mniej więcej spodziewać się po „Loved”. Bracia Matthewson tym razem przeszli samych siebie. Dzięki jednolitej hybrydzie rezolutnego post hardcore’u spod znaku Refused i Unsane, sludge metalu i ogłuszającego noise rocka, ukręconego dzięki patentom wprost z konsolety Steve’a Albiniego, zbliżyli się do Converge – patentując swoje własne przytłaczające brzmienie, które wymyka się klasyfikacjom. Najlepszą wizytówką tej 35-minutowej demolki jest „The Illusion of Dignity” – Jesse Matthewson brzmi tu, jakby właśnie został posadzony na kołysce Judasza, a towarzysząca mu, głucho, wprost w potylicę uderzająca perkusja i freejazzowy saksofon przekonująco dopełniają dźwiękowego opisu szaleństwa. KEN mode nigdy nie byli tak wściekli. Nigdy też, by to wyrazić, nie używali tak wysublimowanych środków. [Cyryl Rozwadowski]

HERMIT AND THE RECLUSE – „ORPHEUS VS. THE SIRENS” IRON WORKS

••••

YVES TUMOR – „SAFE IN THE HANDS OF LOVE” WARP

••••

ŻABSON – „TRAPOLLO” SELF-RELEASED Piękna i odpychająca, agresywna i kojąca, kontemplacyjna i taneczna. Rozwrzeszczana i skupiona, klasyczna i obrazoburcza, eksperymentalna i przystępna. Futurystyczna, acz dawno już miniona, cała realizująca się w dźwięku, a jednocześnie performatywna. Rozseksualizowana jak wszystko wokół, lecz TRANSgresywna. Chaotyczna, spójna, pokawałkowana, totalna. Muzyka jutra, której środowisko dziennikarskie nie zdążyło jeszcze zamknąć w sztywnych ramach jakiejkolwiek nazwy. Muzyka, którą tworzą od kilku lat takie postaci jak Arca, serpentwithfeet, Chino Amobi, Pan Daijing, Lotic czy właśnie Yves Tumor. Muzyka, której album „Safe in the Hands of Love” wydaje się najlepszą dotychczasową wizytówką. Muzyka, której nadejścia wyczekiwał każdy zniesmaczony niedawnymi falami retromanii miłośnik sonicznej progresji, a której autorzy za Marcinem Prytem z 19 Wiosen podśpiewywać by sobie mogli pod nosem „bez matki, bez ojca, nareszcie sam do końca”. [Filip Kalinowski]

WILHELM BRAS – „LIVING TRUTHFULLY UNDER IMAGINARY CIRCUMSTANCES” ATTITUDES

•••••

Kareem Ryan, znany lepiej jako Ka, ma 46 lat i mieszka na Brooklynie. Podczas gdy większość jego kolegów z hiphopowego poletka pręży muskuły na Twitterze, sprzedaje buty i pławi się w swojej zajebistości, on rapem zajmuje się w wolnych chwilach – na co dzień jest strażakiem. W swoich trackach Ka nie kreuje się jednak na mistrza i bohatera. Pozostaje outsiderem, praktykującym zen obserwatorem, który spisuje swoje refleksje i dzieli się nimi z potrzeby serca. Wychowanek filozofii Wu-Tangu przerósł swoich mistrzów i jest w tej chwili najlepszym przedstawicielem rapu korzystającego z egzotycznych dekoracji. Poruszał się już w świecie gejsz i samurajów oraz szachowych manewrów, tym razem do opisania współczesnego świata i swoich uczuć użył mitologii greckiej. Z pomocą przyszedł mu Animoos, z organicznych, minimalistycznych sampli wyciągający pokłady stoickiego mistycyzmu. „Orpheus vs. The Sirens” w zaledwie pół godziny pozwala w pełni zatracić się w skonstruowanym przez obu panów odległym świecie, który niepokojąco przypomina nasz własny. [Cyryl Rozwadowski]

śniej nie udało mu się zrobić tego tak celnie, precyzyjnie i… żarliwie. A choć kuć żelazo póki gorące potrafi niejeden, to naprawdę nieliczni umieją w tej idealnie wyszlifowanej, finalnej formie zawrzeć przynajmniej iskrę tegoż początkowego skwaru. [Filip Kalinowski]

Terapia behawioralna ponoć jako jedyna daje długoterminowe skutki przy radzeniu sobie z ADHD. I choć na leczeniu dysfunkcji psychoruchowych nie znam się zupełnie, to dyskografię Pawła Kulczyńskiego, kojarzonego lepiej jako Tropajn, Lautbild czy Wilhelm Bras, znam na wylot i właśnie ciężka praca nad zbieraniem w karby przyrodzonego mu twórczego chaosu wydaje mi się jednym z jego motorów napędowych. Ogień tlący się na stykach jego własnej produkcji syntezatorów modularnych rozpalał bowiem parkiety, od kiedy tylko ten wychowanek śląskiej ziemi zbudował swój pierwszy instrument. Do momentu, w którym te kipiące agresją industrialne rytmy przybrały formę sześciu kompozycji składających się na jego najnowsze winylowe wydawnictwo, musiało jednak minąć sporo czasu. Bo nawet jeśli Bras od początku chciał wejść w dialog z kwaśnymi odmianami techno czy trance’u, to nigdy wcze-

MUZYKA Felieton

••••

Nazywając swoje drugie tegoroczne wydawnictwo „Trapollo”, jeden z najbardziej charakterystycznych reprezentantów nowej fali krajowego rapu, znów dał swoim oponentom pole do popisu czy też raczej wpisu pod którymś z jego barwnych, kreacyjnych klipów. Dla tych, dla których „Żaby styl jest zbyt chory”, najprostszym skojarzeniem wprost umniejszającym wartość jego twórczości jest właśnie disco polo. Wpływów muzyki chodnikowej próżno jednak szukać na tej dawno już wyprzedanej – dostępnej jedynie w serwisach streamingowych – hitowej epce. Aby przyszpilić inspiracje stojące za tymi sześcioma chwytliwymi numerami, należałoby się wybrać na włoską scenę newschoolową bądź do któregoś klubu nocnego, w którym grana jest równie taneczna, co eklektyczna współczesna elektronika. Bo to właśnie tego typu rozwiązania brzmieniowe, rytmiczne czy aranżacyjne Żabson, z ekipą swoich muzycznych pomagierów, zaprzęga do produkcji swego melodyjnego, śpiewnego trapu. Trapu, który w zalewie rodzimych kopii amerykańskich, brytyjskich czy francuskich wykonawców od czasów albumu „To ziomal” nabrał własnego, autorskiego sznytu. [Filip Kalinowski] FISCHERLE – „PTYLOTICS” SPRING BREAK TAPES

••••

TroDziałalność Mateusza Wysockiego aka Fischerle – zarówno jako wydawcy, jak i twórcy – jest bardzo płodna i różnorodna. Na główny nośnik wybrał kasetę, ale nie dajcie się zrazić – niemal wszystkie te wydawnictwa są do zdobycia drogą cyfrową. „Ptylotics” to interesująca pozycja w jego katalogu. Nie brakuje tutaj ukochanego przez artystę dubu (czy dub techno), ale niektóre zabiegi wprost odsyłają do samplowanych i scratchujących tradycji hip-hopu. Ta niepozorna taśma to jedno z moich największych,


80 80 pozytywnych zaskoczeń 2018 r. – wciągająca (badum ts), kreatywna, narkotycznie transowa. Składają się na nią głębokie basy i mocne bębny, niespieszne tempa i świetne przestrzenie, zaskakujące sample i tekstury. Ciężko wybrać najlepszy utwór, ale warto wyróżnić plemienny „Marshmallow Oar” i brainfeederowy „Plopp”. „Ptylotics” to unikat, który koniecznie musicie poznać! [Paweł Klimczak]

TEIELTE – „WATER SCOPE” EP U KNOW ME RECORDS

•••

Teielte jest bardzo konsekwentny w tworzeniu kolorowej, połamanej muzyki, osadzonej w stylistyce new beatu. Na tle innych kontynuatorów kreatywnej myśli beatowej sceny LA od zawsze wyróżniał się brzmieniową odwagą. Teielte nie boi się jasnych, ostrych dźwięków, a i jego perkusje potrafią być ciężkie. Na epce „Water Scope” nie wymyśla się na nowo, ale można odnieść wrażenie, że w swojej odwadze posunął się krok dalej. Brutalny bas w „Taming Anger” czy niemal horrorowe syntezatory w „Mad” robią wrażenie. Ale Teielte to mistrz kontrastu i każde ciężkie przyłożenie odbija ładną melodią lub aranżacyjnym rozładowaniem napięcia. „Water Scope” oferuje także rytmiczną różnorodność – oprócz standardowych dla new beatów połamańców możemy usłyszeć okruchy drum’n’bassu, a nawet chicagowskiego juke’u. Najnowsza epka Teielte nie wynajduje koła na nowo, ale jest porządnym dowodem na ciągły progres pracowitego i kreatywnego producenta. [Paweł Klimczak]

AMNESIA SCANNER – „ANOTHER LIFE” PAN

••••

liala w zdecydowany sposób przekraczają granice, nie pozostawiając słuchaczom złudzeń, kto w tym momencie decyduje o tanecznej awangardzie. Jednocześnie ciężko to wszystko brać na serio – muzycy precyzyjnie żonglują stylistykami, często zniekształcając ich oryginalne brzmienie i nadając im wyraźnie ironiczny posmak. Anarchistyczne okrzyki Pan Daijing i wokalizy algorytmu Oracle dopełniają szalonego dzieła, w którym tragizm przenika się z dźwiękową woltą. Nie jesteśmy w stanie zatrzymać pędzącego technologicznego postępu i galopującej robotyzacji. Amnesia Scanner brutalnie wrzeszczą nam o tym do ucha, kpiąc ze wszystkich dookoła i układając własne muzyczne uniwersum. Innego życia nie będzie. [Lech Podhalicz]

DUR-DUR BAND – „DUR-DUR OF SOMALIA: VOLUME 1, VOLUME 2 & PREVIOUSLY UNRELEASED TRACKS” ANALOG AFRICA

•••

Nie wiem, jaką magię stosują szamani z Somalii, że w całym oceanie afrykańskich dźwięków to właśnie romantyczny funk z tych stron jest od jakiegoś czasu absolutnym liderem moich playlist. Kumaci kojarzą pewnie doskonałą składankę „Sweet as Broken Dates”. Te uzależniające single były jak pierwsza dawka od dilera, który potem rozpłynął się gdzieś w mroku podwórek, a może raczej pustynnych wiosek. Na szczęście mamy rok 2018 i faza na afrodźwięki sprawiła, że takie zbiory jak antologia Dur-Dur Band mogą ujrzeć światło dzienne. A to właśnie kawałki tego zespołu były jednymi z diamentów na wspomnianej składance. Osiemnaście opublikowanych właśnie utworów Dur-Dur Band to minimalowe granie na granicy pop-przebojów i ekstatycznych transowych rytmów. Tak jakby dyskoteki w Somalii były równocześnie świątyniami, jakby ci muzycy grali dla bogów zapomnianych równie mocno co ich muzyka. Jakby Mogadiszu było centrum muzycznego świata. Jestem przekonany, że wbrew wszystkiemu było nim choć przez sekundę i na szczęście w końcu mam na to dowód! [Michał Kropiński]

„Another Life” to album będący gatunkowym mariażem, który nie marzył się najstarszym cyborgom. Mikstura, po zażyciu której przenosimy się do innego świata – wypalonego, przerażającego i fascynującego. Buntowniczy ciężar rodem z postapokaliptycznych scenerii, dancehallowe, bujające beaty, popowa chwytliwość i przenikliwe wokalizy zdecydowanie nie pomagają w jednoznacznej klasyfikacji „Another Life”. Ville Haimala i Martti Kal-

MUZYKA Felieton


81

Felieton


82 52

MAO, CZYLI KOTEK NA RAUSZU Nazwa otwartej niecały rok temu restauracji daje do myślenia. Mao? Jak Mao Zedong, przewodniczący Komunistycznej Partii Chin, przez wielu historyków uznawany za największego zbrodniarza w historii ludzkości? Niebezpieczne skojarzenie. Na szczęście nie o to tu chodzi. Już pierwszy rzut oka na wnętrze pozwala się zorientować, że z komunistyczną siermięgą to miejsce nie ma nic wspólnego. Jest nowocześnie, kolorowo i zupełnie inaczej niż w jakiejkolwiek chińskiej restauracji, którą odwiedziliśmy do tej pory. Jak dowiadujemy się od właścicieli, podobnie jak większość słów w języku mandaryńskim również „mao” ma wiele znaczeń. Najciekawsze wydają nam się trzy: kot, panda i... lekko pijany człowiek. Przyznajemy uczciwie – najbardziej przypadła nam do serca ostatnia interpretacja. Bo rzeczywiście, przeglądając kartę koktajli inspirowanych chińskimi znakami zodiaku żal być abstynentem. Kusi bazujący na infuzowanym rumie Tygrys w łupinie kokosa, z mango i jaśminem, Pies z marakują, jogurtem i makiem, Królik na bazie whisky z agawą i pianką z cieciorki z orzechem laskowym... Aby ułatwić sobie wybór, zdaliśmy się na nasze chińskie znaki zodiaku i w stan lekkiego upojenia daliśmy się wprowadzić Kozie (rum infuzowany trawą cytrynową z kumkwatem, świeżą miętą i wanilią). Orzeźwiający drink doskonale komponował się z przystawkami, na które rzuciliśmy się jak wygłodniałe koty (a może pandy?). Różnokolorowe ceramiczne miseczki pełne takich przysmaków jak poliki wołowe, sezamowe krewetki czy smażone wontony (pierożki z brzegami z kruchego ciasta) prezentowały się i smakowały prawdziwie po chińsku, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nic dziwnego – powstały pod okiem eksperta. Jurek Dong (Dong Xiaobing), szef kuchni Mao, karmi Polaków tradycyjnymi potrawami kuchni Państwa Środka już od 20 lat. Zaczynał w kultowym w latach 90. Pałacu Cesarskim na Senatorskiej, a teraz w Mao ma ambicję, aby zmienić nasz sposób myślenia o kuchni chińskiej – wraca do korzeni, rezygnując z glutaminianu sodu i kojarzonej z chińskim jedzeniem fastfoodowości na rzecz delektowania się naturalnym bogactwem smaków, kolorów i tekstur. Wśród przystawek naszymi faworytami zostały delikatne, soczyste pak choi z boczniakami i idealnie pikantne kimchi. Potem przyszła pora na dania główne – kaczkę na chrupko i bakłażana po syczuańsku. Oba dania są godne polecenia, ale to bakłażan podbił nasze serca – jedwabiście miękki, słodkawo-pikantnie rozpływający się w ustach – nigdzie jeszcze to warzywo nie zrobiło na nas takiego wrażenia. Na koniec deser – puszysty sernik z matchą i zapiekane w cieście... smażone mleko, w sam raz dla tłustych kotków, którymi w tym międzyczasie się staliśmy. No dobrze, to mleko to już była przesada, kotki się przejadły. Ale na samą myśl dalej oblizujemy wąsy. [Oktawia Kromer] Marszałkowska 62, Warszawa

DOBREFelieton MIEJSCE


83

Felieton


84 84

Premiera: JAMESON CASKMATES IPA EDITION

Po raz pierwszy główne miasta naszego kraju odwiedził Jameson IPA Summer Tour, zapewniając uczestnikom wspaniałą zabawę na koncertach zespołu Hey Girlz Hey Boyz przy setach najlepszych didżejów. Co wyjątkowe, Jameson Caskmates IPA Edition, leżakujący w beczkach po piwie IPA, ze względu na mocne aromaty cytrusów z dodatkiem chmielu doskonale komponuje się z tonikiem i cytryną – duetem dotychczas zarezerwowanym dla ginu. „Marka Jameson lubi zaskakiwać, nie tylko sposobem promowa-

nia, ale przede wszystkim formułą podania. Wierzymy, że smak tej wyjątkowej whiskey przypadnie państwu do gustu zarówno w wersji czystej, jak również w nieoczekiwanym połączeniu z tonikiem i cytryną” – powiedział Marcin Zalewski, brand manager marki Jameson. Zwieńczeniem trasy był Whiskey Festival i dwudniowy event w Hali Koszyki. Ci, którym nie udało się jeszcze skosztować nowego jamesona nie muszą się martwić – kolejne wydarzenia już niedługo!

RELACJA Felieton


85

Felieton


Wydarzenia

XI 2018

86 86

JMSN

WARSAW FILM FESTIVAL 12-21 października Warszawa W październiku odbędzie się 34. już (!) edycja Warszawskiego Festiwalu Filmowego – jednego z najważniejszych i najbardziej prestiżowych wydarzeń filmowych w Polsce. W tym roku organizatorzy przygotowali dla widzów kilkanaście sekcji tematycznych, kilkadziesiąt

filmów i sporą liczbę premier z całego świata. Konkurs Filmów Dokumentalnych, Odkrycia i Polska Klasyka to tylko niektóre z działów. Nie spodziewajcie się przebojów rodem z czołówki rankingu box office. WFF stawia na artystyczne wartości prezentowanych dzieł. Najjaśniejsze punkty tegorocznej odsłony: premiera nowego filmu Marka Koterskiego, „7 Uczuć”, włoski przebój „I odpuść nam nasze długi” z Jerzym

POWERED BY WYDARZENIA Felieton

Stuhrem w jednej z ról i „Tramwaj w Jerozolimie” z Mathieu Amalrikiem. [LP] WARSAW TATTOO CONVENTION 13-14 października Stadion Legii, Warszawa W drugi weekend października na stadionie warszawskiej Legii odbędzie się 6. edycja Warsaw Tattoo Convention. Bez dwóch


87 JMSN 13-15 października Warszawa, Poznań, Katowice Tuż po wrześniowej premierze nowego albumu „Velvet” JMSN zawita do Polski na trzy koncerty. Pochodzący z Detroit w stanie Michigan Christian Berishaj to jeden z najbardziej zmysłowych męskich głosów współczesnych czasów. Debiutując w 2012 roku krążkiem „Priscilla”, wydanym w jego własnej oficynie White Room Records, zyskał rozgłos na całym świecie. JMSN jest nie tylko świetnym piosenkarzem, ale także samodzielnie nagrywa i produkuje wszystkie kompozycje oraz reżyseruje swoje teledyski. Jego ponadczasowe brzmienie oscylujące wokół r’n’b i soulu, falsetowy śpiew oraz ponętne teksty rozgrzeją z pewnością serca wielu zgromadzonych - nie tylko kobiet! [Paula Dziekańska] AMERICAN FILM FESTIVAL 23-28 października Wrocław Mózg Festival odbędzie się po raz Pod koniec października we Wrocławiu odbędzie się 9. American Film Festival – obok Nowych Horyzontów jeden z najważniejszych polskich festiwali niezależnej kinematografii. Oprócz seansów wprost z Sundance czy Toronto możecie się również spodziewać filmów o nieco większych budżetach i rozmachu. pełny Program festiwalu organizatorzy ujawnią dopiero 9 października, ale już teraz odsłonili kilka kuszących propozycji. Znajdziemy wśród nich nominowane do Oscara „Narodziny gwiazdy” z Lady Gagą i Bradleyem Cooperem w rolach głównych. Na widzów szukających ambitniejszych wrażeń czeka nowy Gus van Sant, totalnie odjechany art-house’owy horror Mandy z Nicolasem Cagem i Złe Wychowanie Cameron Post, czyli nagrodzony w Sundance przebój

z Chloë Grace Moretz. A to dopiero początek filmowych ogłoszeń! Szykujcie się na American Film Festival – już 28 października we Wrocławiu. [LP] REVIVE 27 października Mała Warszawa, Warszawa Już pod koniec października czeka nas kolejna, jesienna edycja Revive Festival. Po acidowym bookingu 999999999 w warszawskim Niebie ekipa nie spuszcza z tonu. 27 października fani konkretnego elektronicznego brzmienia będą z pewnością usatysfakcjonowani. W klimatycznych murach Małej Warszawy na Pradze-Północ zagrają m.in. znana z monumentalnych produkcji Paula Temple, hiszpański DJ i producent, właściciel wytwórni Mental Disorder Reeko, spec od wściekłej energii Parallx, a także rozsmakowany w psychotycznych, kwaśnych dźwiękach Takaaki Itoh. Nie zabraknie reprezentantów polskiej sceny techno i nie tylko: Błażej Malinowski, nowy projekt Phila Jenskiego Deaf Can Dance czy Głós – to tylko niektórzy z artystów tworzących bogaty lineup październikowej odsłony Revive. Przygotujcie się do tego na solidną dawkę sztuki – industrialne przestrzenie kompleksu na Otwockiej oddano w ręce artystów – twórców programu „Revive is Art”. Widzimy się na miejscu! [Milena Soporowska] DAWID PODSIADŁO 27 października – 18 grudnia Katowice, Wrocław, Kraków, Gdańsk, Szczecin, Poznań, Warszawa Długie artystyczne wakacje dobiegły już końca, nowy album gotowy, czas więc na powrót na scenę! Ten przebiegnie pod znakiem charakterystycznego dla muzyka przewrotnego humoru – Dawid Podsiadło ze swoją Małomiasteczkową Trasą odwiedzi największe polskie miasta i areny, wyraźnie podkreślając tym samym status swojego trzeciego krążka. Sam artysta nic sobie z tego nie robi i wciąż twardo stąpa po ziemi, nie tracąc

Warsaw Tattoo Convention (instagram: @doktore_tattoo)

Tatuaż Realistyczny czy Najlepszy Tatuaż Warszawski. A wieczorami – odrobina muzycznych wrażeń i występy na żywo. [LP]

POWERED BY WYDARZENIA Felieton


88 88 wizerunku chłopaka z sąsiedztwa, pełnego dystansu do siebie i branży, w której działa. Czy jest na co czekać? Cztery koncerty na Torwarze (sic!) mówią same za siebie. [Mateusz Drohobycki] UNDERCITY 3 listopada Torwar, Warszawa Doświadczenia zebrane podczas dwuletniej działalności Smolnej przerodziły się w kolejny znaczący projekt. Ekipa stojąca za sukcesem warszawskiego klubu postanowiła zadziałać z jeszcze większym rozmachem i dostarczyć stolicy festiwal o skali, jakiej jeszcze nie było. W pierwszą sobotę listopada przestrzenią Torwaru zawładnie Undercity Festival, na którego trzech scenach zagra ponad 20 artystów – od mechanicznego techno Adama Beyera, przez deephouse’owe wycieczki Honey Dijon, microhouse’owego Recondite’a, aż po futuregarage’ową, brytyjsko zakorzenioną wizję Jacques’a Greene’a. Mamy przeczucie, że warto zapamiętać tę nazwę. [Mateusz Drohobycki] PIĘĆ SMAKÓW 14-21 listopada Warszawa Festiwal Filmowy Pięć Smaków to inicjatywa wyrosła na bazie społeczno-kulturowych działań Fundacji Sztuki Arteria. Od początku chodziło nie tylko o popularyzację kinematografii azjatyckiej, ale przede wszystkim o podniesienie świadomości społecznej na temat azjatyckich mniejszości narodowych w Polsce. Pięć Smaków to jedyny w Polsce coroczny przegląd kinematografii Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. W ciągu dwunastu lat zyskał status kultowej imprezy filmowej, rozpoznawalnej na terenie kraju, ale też poza jego granicami. W programie zawsze znajdują się zarówno tytuły akceptowane przez komunistyczne rządy, np. rząd Wietnamu, jak i te ograniczone przez cenzurę i zakazane. Ponieważ głównym celem jest całościowe, szerokie i wielokontekstowe zbadanie kine-

matografii tego regionu, oprócz dzieł uznanych twórców na festiwalu zagości również indywidualne kino autorskie, retrospektywy twórców i nurty, z których wyrosła filmowa tradycja azjatycka czy kino gatunkowe. Każda z tych sekcji jest kulturowo odległa i niespójna z wyobraźnią europejskich twórców i znanego nam oblicza kina. Uczestniczenie w pokazach jest, więc niepowtarzalnym doświadczeniem z pogranicza sztuki i antropologii, które poszerza aparat poznawczy i pozwala na oderwanie się od estetycznych wzorców i schematów. Zanurzcie się z nami w nieznanym i dajcie się mu oczarować pomiędzy 14 a 21 listopada! [Anna Szczukocka]

Dawid Podsiadło

NARRACJE 16-17 listopada Gdańsk „Słońca w ciszy były jak wielki śpiew w zenicie” – to słowa wiersza, którego autorem jest Rainer Maria Rilke, a zarazem motto tegorocznej, 10. już edycji festiwalu Narracje. Wydarzenie to jest okazją do poznania gdańskich dzielnic z zupełnie nowej, nieznanej wcześniej perspektywy – przez artystyczne ingerencje i instalacje pojawiające się w miejscach, wydawałoby się, doskonale znanych. W poprzednich latach kuratorzy zabrali nas m.in. do Nowego Portu, na Biskupią Górkę i do Wrzeszcza Głównego, za każdym razem zaskakując koncepcjami i kreatywnością. Kurator jubileuszowej edycji Narracji Piotr Stasiowski za cel inwencji twórczych obrał sobie gdańską Oliwę. Wraz z zespołem artystów, socjologów i architektów zamierza odkryć nowe znaczenia w pozornie oczywistych elementach składających się na tę dzielnicę i odczytać ją tak dokładnie, jak tylko się da. Mnóstwo inspiracji, ciekawa formuła i fantastyczne spotkania – tak w skrócie można podsumować nadchodzące Narracje. Wpadajcie do Gdańska 16 i 17 listopada! [Igor Kozak]

Festiwal Pięć Smaków

POWERED BY WYDARZENIA Felieton


89

C

M

Y

CM

MY

CY

CMY

K

ARTIST MANAGEMENT & PRODUCTION

ARTFACES.PL

Felieton


90

Aktivist Redaktorka naczelna Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com

Reklama Milena Mazza, tel. 506 105 661 mmazza@valkea.com Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com

Redaktorka prowadząca Oktawia Kromer okromer@valkea.com

Dystrybucja Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

Redaktorzy działów Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Paweł Klimczak Moda: Michał Koszek

Druk Zakład Poligraficzny „Techgraf”

Redaktor prowadzący Aktivist.pl Zdzisław Furgał zfurgal@valkea.com PR manager, patronaty Daniel Jankowski djankowski@valkea.com Projekt graficzny magazynu, dyrektorka artystyczna Kaja Kusztra Korekta Aneta Ziółek Współpracownicy Kuba Armata Łukasz Chmielewski Piotr Czerkawski Małgorzata Halber Aleksander Hudzik Olaf Kaczmarek Filip Kalinowski Michał Kropiński Magdalena Maksimiuk Wacław Marszałek Maciek Piasecki Adriana Prodeus Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Paweł Starzec Vienio Olga Wiechnik Tomasz Wiślicki Artur Zaborski

Okładka Daniel Gutowski Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych. Za treść publikowanych ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Redaktor naczelny nie odpowiada za treść materiałów reklamowych i konkursowych.

Valkea Media S.A. ul. Ficowskiego 15 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00

Wydawca Beata Krawczak

Felieton aktivist.pl


91

Felieton


92

POLISH FASHION LABEL WILCZA 11 / WARSZAWA KISSTHEFROG.COM.PL

Felieton


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.