Aktivist 204

Page 1

Quebonafide o cyberprzekazie, Moss o seksie, Zborowska o mleku, Konopacka o rodzinie. MODA: Halber, Orska, Chylak, 1991.


jemiol.com Warszawa, ul. Mokotowska 26 Tel: 691 157 515, Poznań, Posnania Shopping & Lifetsyle, ul. Pleszewska 1 Tel: 669 207 203, Łódź, Manufaktura, ul. Karskiego 5 Tel: 793 493 541


3

ESTETYKA SPRAWA WZGLĘDNA Numer, który oddajemy właśnie w wasze ręce, znakomicie udowadnia tezę postawioną w tytule tego tekstu. Bardzo mnie cieszy, że nic nie jest tu w sposób oczywisty ładne. No może poza zdjęciami jedzenia. Bo ładne wcale nie oznacza lepsze. Ładne zazwyczaj pozostawia obojętnym, wywołuje najwyżej ulotne wrażenie estetycznej przyjemności. A tu proszę, mamy wyzwanie. Quebo – bohater okładkowego wywiadu podoba się sobie, chociaż wielu na jego widok przeszłoby na drugą stronę ulicy. Zabawa sobą, gra z oczekiwaniami sprawiają mu frajdę – dużo lepiej czuje się, wyglądając właśnie tak, i to pozwala mu na zachowanie wewnętrznego spokoju, wyleczyło go z kompleksów. Wyzwaniem dla widza jest też sztuka Kuby Glińskiego, niepokojąca, śmietnikowa, chuligańska. Nawet piękne projekty biżuterii Anny Orskiej powstają często w brudnych, zakurzonych warsztatach ubogich prowincji Indii czy Wietnamu. W ogóle w numerze wyzwań nie brakuje – Zosia Zborowska zmusza do przykrej refleksji nad etyczną stroną przemysłu spożywczego, a ci, którzy lubią tradycyjne rozwiązania w kwestii ubioru, będą mieli okazję skonfrontować się z tym, jak może wyglądać polska moda w przyszłości. Gdyby jednak tych atrakcji było wam mało – polecam spotkanie z entuzjastycznymi wielbicielami roślin doniczkowych – jedni ratują je z opresji, odbierając niekompetentnym opiekunom, inni kąpią w miseczkach z zimną wodą dla poprawy samopoczucia, są też tacy, którzy podkradają sadzonki z klatek schodowych, byle tylko wyhodować sobie przyjaciela. Niekoniecznie ładnego. Byleby tylko był wierny. Bo wiadomo – estetyka sprawa względna. Sylwia Kawalerowicz, redaktorka naczelna

Edytorial


Pracują z nami Piotr Pytel Fotograf, freelancer. Urodzony w 1989 r., pochodzi z Kędzierzyna-Koźla. Jest absolwentem Wyższego Studium Fotografii AFA we Wrocławiu, studiuje w Instytucie Twórczej Fotografii na Uniwersytecie Śląskim w Opawie (Czechy). Działa głównie w Warszawie. W swoje pracy twórczej skupia się głównie na ludziach. Dokumentuje warszawską scenę rapową, współpracuje z takimi artystami jak: Pro8l3m, Jwp/Bc, Włodi, Żabson. Dla nas sfotografował Quebonafide.

Magdalena Linke-Koszek Dziennikarka, prawniczka, historyczka sztuki. Ten niecodzienny miks pozwala jej odnaleźć równowagę. Magdalena pisze dla „Label Magazine”, „Viva! Moda”, „Elle”, „Unpolished” czy Gazety.pl. Razem z Michałem Koszkiem prowadzi magazyn „Sezon Mag”. Dla nas przygotowała jesienne zestawienie dizajnerskich gadżetów.

Iza Smelczyńska Muzykolożka bez absolutorium (co może się zmieni). Muzykę współczesną codziennie odmienia przez wszystkie przypadki. Pracę w redakcjach zaczęła od „Aktivista”, później na dłużej została w „Exklusivie” i „Glissandzie”. Dziś na stałe związana z „Przekrojem”, gdzie wymyśla, proponuje, koordynuje oraz pisze, m.in. do swojej stałej rubryki „Szafa gra”. Zajmuje się muzyką także od strony praktycznej. Po latach spędzonych przy fortepianie zamieniła akustyczne instrumentarium na elektronikę – gra solo oraz w duecie Euphonia Pseudolarix. Mieszka z Irkiem, kundelkiem. Dla nas zmieniła nieco obszar zainteresowań i na naszych łamach przedstawia artystę sztuk plastycznych.

Paulina Bierzgalska-Sikorska Projektantka mody, absolwentka Katedry Mody na Wydziale Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Jej prace pokazywane były m.in. w Zachęcie Narodowej Galerii Sztuki Zajmuje się projektowaniem ubioru, tworzeniem tkanin i kostiumów, konstrukcją i stylizacją. Inspirują ją sztuka współczesna oraz zjawiska związane z szeroko pojętą antropologią kultury. Jej ilustracja otwiera naszą specjalną modową sekcję.

Olga Święcicka Krytyczka teatralna z wykształcenia, dziennikarka z powołania i redaktorka w Grupie Wydawniczej Foksal z potrzeby stabilizacji. Czas spędza między wymyślaniem książek kucharskich, pisaniem tekstów m.in. do „Wysokich Obcasów” czy „Aktivista” a zastanawianiem się, jak zdobyć mieszkanie własnościowe. Lubi zmiany. Bywa, że aż za bardzo. W tym numerze „Aktivista” przepytuje roślinomaniaków. Nasi ludzie



Spis treści

8 Bohater Quebonafide

55 Kuchnia Trendy

16 Typ Elisabeth Moss

60 Kuchnia Vienia rozmowy przy stole

20 Typ Wiola Ujazdowska

64 Nowe miejsca 70 Recenzje: muzyka

22 Zjawisko Ludzie i rośliny

74 Odsłuch Zbiok

26 Felieton Halber

76 Recenzje: książka

27 MODA: Chylak 1991 Orska Trendy: Seriale Dobre marki

78 Recenzje: film 84 Technologie 86 Rodzina w mieście

38 Dizajn

88 Wydarzenia

46 Sztuka Jakub Gliński

92 Relacje

54 Kuchnia Sezonowo

aktivist.pl



QUEBONAFIDE


9

JEST JEDNĄ Z NAJWIĘKSZYCH, NAJBARDZIEJ AMBITNYCH I NAJSZERZEJ MYŚLĄCYCH POSTACI NA RODZIMYM RYNKU MUZYKI RAP. TO, ŻE ROZMAWIA ZE MNĄ, SIEDZĄC ZA BIURKIEM, PRZY KTÓRYM NAPISAŁ WIĘKSZOŚĆ SWOICH TEKSTÓW, POZWALA MU ZAPEWNE NA NIECO WIĘCEJ SZCZEROŚCI, NIŻ MOŻNA Z SIEBIE WYKRZESAĆ W JEDNEJ Z LICZNYCH ANONIMOWYCH KAWIARNI, W KTÓRYCH ZWYKLE ODBYWAJĄ SIĘ WYWIADY.

ARMIE POD OKNEM Jak w numerze „Zorza”! – napisał manager Quebonafide w odpowiedzi na pytanie, gdzie dokładnie mam się spotkać z raperem, którego odwiedzam w jego rodzinnym Ciechanowie. Pod wymienionym w utworze adresem czeka na mnie nie tylko sam MC, ale również jego mama, siostrzeniec i… pretensje, że się nie zapowiedziałem wcześniej, bo nie ma ciasta. Siadamy z 26-letnim autorem dwóch platynowych płyt w jego pokoju, który wygląda dokładnie tak, jakby jego nastoletni właściciel dopiero co wyszedł do szkoły. Quebo jednak, kiedy opuszcza rodzinny dom, ląduje raczej w Azji, gdzie kręci klip, we Włoszech, gdzie nagrywa numer z tamtejszym hiphopowym numerem jeden, albo gdziekolwiek w Polsce, żeby zagrać jeden z niezliczonych koncertów na nieustannie trwającej trasie koncertowej.

Spotykamy się w Ciechanowie, gdzie się urodziłeś, wychowałeś, w miejscu, do którego wciąż wracasz, gdy tylko masz przerwę w trasie. Jak wspominasz lata spędzone tutaj? Bardzo dobrze. Fikuśne lata, młodzieńcze. Teraz traktuję to miejsce jako swój azyl – nie mam żadnego innego punktu, do którego bym na stałe wracał. Przylatuję tu naładować baterie. Sam Ciechanów to małe miasto z małomiejską mentalnością, w którym nie ma zbyt wielu szczególnie ciekawych miejsc. Najciekawszym jest na pewno zamek królowej Bony, który mieści się jakiś kilometr od mojego domu i ma dla mnie wartość przede wszystkim dlatego, że organizowano tam swego czasu pierwsze tutejsze ustawki freestylowe. To pozwoliło mi pokazać się nie tyle większej publiczności, ile w ogóle jakiejkolwiek, i pozwoliło mi zainteresować się freestyle’em i moc-

Bohater


10 niej zaangażować w rap. Najwięcej sentymentu mam jednak do tego, które jest tu za rogiem – to boisko mojej podstawówki – tu graliśmy w piłę, tu się zbieraliśmy, żeby pojechać na stadion, i tu spędzałem zdecydowanie najwięcej czasu. Czym jest ta małomiejska mentalność, o której wspomniałeś? To coś, co ja też mam w sobie – kiedy jestem w dużym mieście, to na dłuższą metę zawsze mnie to męczy i muszę odpocząć. A to, że Ciechanów jest mały i nie pozwala za bardzo zwariować, sprowadza mnie na ziemię. Kiedy tu przyjeżdżam i patrzę na to, gdzie się wszystko zaczęło, że na początku nic nie było takie wielkie, a możliwości tak mnogie, to mi się zawsze zapala lampka – to tu zaczynałeś, na tym boisku, pod tym zamkiem i nie ma co szaleć, nie ma co głupieć, nie ma czym sobie pompować ego. A tak poza wszystkim, to to biurko, przy którym siedzę, to jedyne miejsce, w którym potrafię

na trasie stąd do rynku – czyli jakieś siedemset metrów – mieliśmy taki ogon, że hej. Jeden wielki Snapchat kręcony. Adres to niejedyna „prywata”, którą zdradzasz w tekście „Zorzy”. Masz jakieś granice tego, co jesteś gotów opowiedzieć w swoich numerach? Wydaje mi się, że nie. Jedynym ograniczeniem jest moja pamięć. Bo wielu ciekawych historii już nie pamiętam. Teraz mam w planach płytę bardzo ekshibicjonistyczną – dużo bardziej niż wszystko, co do tej pory nagrałem, taką „Zorzę” razy dziesięć, i będę się musiał bardzo skupić i przypomnieć sobie pewne zdarzenia i emocje. Pisanie takich rzeczy działa na mnie terapeutycznie i wydaje mi się, że tak to powinno funkcjonować. Właśnie takie kawałki najbardziej lubię pisać – żeby nie myśleć o tym, co z czym połączyć, tylko siadam i spisuję historię. I też z tych numerów najczęściej jestem najbardziej zadowolony – takich, które prosto z serducha wypływają, i już później do nich nie wracam. Ta terapeutyczna funkcja tekstów to już trochę taki wytarty frazes. Naprawdę pisanie pomaga ci przepracowywać pewne rzeczy? Pewności mieć nie mogę, ale od momentu, w którym zacząłem bazować bardziej na swoich doświadczeniach, a mniej na jakichś wyimaginowanych, braggowych rzeczach – dużo lepiej się czuję, pisząc. Tekstowo też to idzie w dobrą stronę, choć jeszcze nie taką, która by mnie satysfakcjonowała. Cały czas się uczę pisania o małych rzeczach. Żeby z małej rzeczy zrobić duży tekst. Jeszcze tak nie potrafię, ale pracuję nad tym.

Jeśli ludzie wiedzą, że jestem w mieście, to mam tu dziennie kilkanaście pielgrzymek pod oknem. Gdy siostra wyprowadza psa, proszą, żebym zszedł, ja schodzę, a oni siedzą wszyscy tu na schodkach, gdzie my za małolata.

pisać teksty. Piszę tylko tutaj. Ewentualnie, jeżeli już mi się zdarzy na sto tekstów napisać coś poza domem, to i tak bazuję na szkieletach, które opracowuję w moim szalonym laboratorium. Muszę być sam i mieć wolną noc – wszyscy śpią, a ja zaczynam działać. Nie strzeżesz jednak tej swojej ostoi jakoś szczególnie zaciekle, bo w numerze „Zorza” zdradziłeś swój adres. I przez to szturmują tu naprawdę całe armie. Teraz, jak mnie dłużej nie było, to się trochę uspokoiło, ale jeśli ludzie wiedzą, że jestem w mieście, to mam tu dziennie kilkanaście pielgrzymek pod oknem. Gdy siostra wyprowadza psa, proszą, żebym zszedł, ja schodzę, a oni siedzą wszyscy tu na schodkach, gdzie my za małolata. I też dlatego ja się właściwie nie ruszam z domu, bo ostatnio jak wyszliśmy z ziomkami na miasto, to

Muzyczny ekshibicjonizm bywa ryzykowny. Dlatego chciałbym zupełnie wyłączyć w sobie kalkulację – że to się przyjmie, a to nie – i wydaje mi się, że w dużym stopniu już mi się udało. Moment pisania tekstu to najbardziej prawdziwa chwila w całym procesie tworzenia kawałka. Kiedy siadasz i piszesz słowa utworu, wszystko z ciebie wypływa, a każdy późniejszy etap tego procesu – czyli studyjne rejestrowanie czy wykonywanie tego na koncercie – to już jest jakaś forma gry. Możesz na przykład napisać megasmutny tekst i być bardzo smutny w momencie, gdy to robisz, a później, kiedy idziesz do studia, jesteś na maksa wesoły i musisz grać. Wspomniałeś o dopieszczaniu formy. Zwykle jesteś zadowolony z tego, co wypuszczasz? Tak zupełnie szczerze, to z rzeczy, które piszę, wypuszczam może jedną na dziesięć. Tak naprawdę jeśli nie dostanę aprobaty z zewnątrz, od takich moich naczelnych krytyków, to nigdy nie jestem usatysfakcjonowany. Mam duży problem z twórczą samooceną, ale wydaje mi się, że to też jest w jakimś stopniu atut. Jeszcze nie napisałem tekstu, który byłby w mojej opinii naprawdę dobrze skonstruowany, ale to mnie motywuje do tego, żeby wreszcie kiedyś to zrobić, i wkładam

Bohater


11

Bohater


12

Wydaje mi się, że tak jak kiedyś był w rapie przekaz, że „nie sprzedawaj ziomka i bądź prawilny”, i już się tego wszyscy nauczyli, to teraz, w XXI w. trzeba wrzucać jakiś cyberprzekaz: jak twój ziomek leży najebany na melanżu, to nie idź i go nie kręć, że jak widzisz w kolejce przed sobą chłopa, któremu widać pół dupy, to nie rób mu zdjęć i się nie śmiej. Bohater


13 w to bardzo dużo pracy. To, jak pisałem moje pierwsze teksty, było megakomiczne – siadałem i potrafiłem cztery godziny myśleć, żeby jeden wers napisać. Później zacząłem freestylować i to mi szło coraz lepiej, ale też mnie ograniczało w pisaniu, bo improwizacja nie pomaga składać spójnych tekstów, tylko bazuje na prostych skojarzeniach i wokół tego się kręciłem. A teraz chciałbym bardzo, żeby tekst był ubrany od A do Z w jakąś formę, którą sobie wymyśliłem, i do tego jeszcze mówił – z mojej perspektywy – o rzeczach istotnych dla innych ludzi. Podobnie jak freestyle internet zdaje się przeszkadzać w pisaniu spójnych tekstów, on też ciąży ku prostym skojarzeniom. I dlatego też od przyszłego tygodnia chcę zupełnie zniknąć z sieci, totalnie się rozpłynąć i wrócić dopiero w momencie, kiedy płyta będzie gotowa. Żeby od tego wszystkiego odpocząć i dać sobie więcej luzu. W podróży, kiedy przez dwa tygodnie jestem odcięty od sieci, lepiej mi się pisze, moja głowa lepiej funkcjonuje. Internet to właściwie moje jedyne uzależnienie. Staram się nad tym panować, ale nie jest łatwo, więc w najbliższym czasie chcę się z tym problemem rozprawić. To trudne o tyle, że jestem od sieci uzależniony również „pracowniczo”, bo moim głównym – a właściwie jedynym – narzędziem promocji jest właśnie intenet, który też – nie oszukujmy się – dał mi wszystko, co mam obecnie. Jesteś w pierwszej dziesiątce najczęściej klikanych raperów w sieci, ale twoje kanały w social mediach są dosyć stonowane – nie dzielisz się tam wszystkim. Mam świadomość, że w moim życiu dzieje się dużo więcej, niż to, co pokazuję w social mediach, ale jednak przez ostatni czas i tak chodzę trochę jak ten ekshibicjonista, z jajami na wierzchu. Myślę, że wszystkich najfajniejszych momentów, które mi się przytrafią, nie ma udokumentowanych w sieci, ale może byłoby ich więcej, gdybym czasami nie myślał o tym, żeby zrobić zdjęcie i wrzucić je ludziom. Bo ja szczerzę nienawidzę streamowania rozmów, relacji z domu i odsłaniania się tak na sto procent. Wydaje mi się, że tak jak kiedyś był w rapie przekaz: „nie sprzedawaj ziomka i bądź prawilny”, i już się tego wszyscy nauczyli, to teraz, w XXI w., trzeba wrzucać jakiś cyberprzekaz – że jak twój ziomek leży najebany na melanżu, to nie idź i go nie kręć, że jak widzisz w kolejce przed sobą chłopa, któremu widać pół dupy, to nie rób mu zdjęć i się nie śmiej. Strasznie mnie to irytuje. Że nie możesz dzisiaj nikomu nic szczerze napisać i mieć pewności, że on nie zrobi z tego screenshota i nie puści dalej. To jest dla mnie słabe i ogranicza mocno wolność osobistą. Zupełne wyjście z sieci to dosyć radykalny ruch. Nie boisz się, że twoi fani o tobie zapomną? Bo dziś nawet koncert, z którego nie ma zdjęć, przez wielu jest traktowany jako niebyły. Coraz częściej staram się mówić w trakcie koncertów, że dobra, do tego momentu kręciliście, macie już pamiątkę, a od teraz robimy totalną wariację – wszyscy chowają telefony

i skupiamy się tylko na tym, żebyście wy dawali mi swoją energię, żebym ja dawał wam swoją i żeby ona krążyła pomiędzy nami. Bo są takie momenty na koncertach, że dosłownie wszystkie ręce są w powietrzu z telefonami. To jest XXI w., nie zahamujemy tego, ale możemy się starać ustalić pewne granice. Tak samo jest po koncertach – ja naprawdę potrafię wyjść do ludzi i robić sobie z nimi zdjęcia przez cztery, pięć godzin, dłużej, niż trwa sam koncert i… spoko, uważam, że to mnie nic nie kosztuje, i jeżeli tylko mam wolny czas i siłę, to mogę to robić, ale ostatnimi czasy te frekwencje zaczęły mocno przerastać moje możliwości. I robię te zdjęcia przez ileś godzin, a jak w końcu wychodzę, to mi jeszcze ludzie ubliżają i później mnie kręcą w sytuacjach, w których ja naprawdę tego nie chcę. Jestem megawyluzowany i jeśli ktoś mnie prosi o zdjęcie na mieście, to nie mam z tym problemu, bo też jestem daleki od myślenia, że ja jestem inny od tych ludzi, że dzieli nas jakaś bariera – wręcz przeciwnie, myślę, że to jest megafajne, jak łapię z tymi ludźmi kontakt i większość tych przypadków to też są ludzie, którzy mnie słuchają. Mam dla nich ogromny szacunek, ale czasem chciałbym od tego odpocząć. Jak jestem megazłachany, po czterech koncertach, wychodzę z hotelu niewyspany, ropa w oczach i tylko myślę o tym, żeby wejść do fury i wrócić jak najszybciej do domu, a tu czeka już na mnie cała armia gotowa gryźć po kostkach, jak nie zrobię sobie z nimi zdjęcia. Stałem się trochę więźniem tego wszystkiego. A taki – na przykład – Justin Bieber, to wolę sobie nie wyobrażać, co przeżywa. Ostatnio się śmiejemy, jak wychodzimy z koncertów, że jest Justin Bieber mode on. A w domu widzę, że raczej „Mały Książę” mode on, bo leży tu książka obok twojego łóżka. Ty się czujesz dorosły? Nie, w żadnym stopniu, w ogóle chciałbym się zestarzeć, nie doroślejąc. Skoro już jesteśmy przy „Małym Księciu”, to najbardziej inspirujący jest dla mnie fragment o bankierze, gościu, który cały czas liczył i powtarzał w kółko – jestem taki poważny, taki poważny, taki poważny. A ja w ogóle nie jestem poważny i powaga mnie śmieszy. Są oczywiście sytuacje, w których powagę trzeba zachowywać, ale ja raczej do wszystkiego mam trochę dystansu i dużo dziecka wciąż we mnie siedzi. Jestem totalnie oderwany, wszystko, co się dzieje wokół mnie, dzieje się trochę poza mną, mnie nie ma w tym wszystkim – ja żyję tym moim szalonym cyklem, dziwnymi pomysłami i tym, co się dzieje u mnie w głowie. Ale też zawsze tak miałem – od dziecka lubiłem wyglądać inaczej, męczyło mnie, jak za długo byłem w tym samym stanie skupienia. Tu każdy, kto mnie zna od małego, powie ci, że nieważne, czy miałem 10 lat, 15 czy 20, to zawsze wyglądałem inaczej – jakieś soczewki, różne fryzury, ubraniowo też szukałem różnych sposobów wyrażenia siebie i zawsze sprawiało mi to dużą frajdę. Uważam, że każdy powinien mieć wolność wyrażania siebie, jakkolwiek tylko ma na to ochotę. Jak mi wszyscy raperzy powtarzali cały czas „bądź sobą, bądź sobą, bądź sobą”, to ja właśnie jestem takim gościem, który cały czas jest… inny.

Bohater


14 Opowiadałeś mi kiedyś, że kiedy kręciłeś pierwsze klipy, to nie czułeś się dobrze ze swoją aparycją. Dziś jesteś kompletny? Mam nadzieję, że nigdy nie będę kompletny, bo cały czas się bawię formą, dużą radość sprawia mi zabawa sobą. Bo to nie jest tak, że coś mi się w pewnym momencie odpięło, jak przyszła sława, tylko zawsze, od dzieciaka tak miałem. Na pewno pozwala mi to zachowywać wewnętrzny spokój i też dużo lepiej się czuję, wyglądając właśnie tak – różnie. Ta wolność wyrażania siebie w bardzo dużym stopniu wyleczyła mnie z kompleksów i wstydu – to tatuowanie, przebieranie się, różne fryzury. Ostatnio stanąłem przed lustrem, spojrzałem na siebie i, kurwa, faktycznie dużo bardziej się teraz sobie podobam niż kiedyś. Ty w ogóle jesteś dla mnie symbolem tego, jak bardzo przez ostatnie dwadzieścia lat zmieniła się scena rapowa w Polsce. Ja sam nigdy bym nie podejrzewał, że z taką ksywką i takim wyglądem można się wybić na naszym rapowym podwórku. Tesla by tego nie wymyślił, że gość z ksywką, której większość nawet nie potrafi wymówić, przebił się do tego środowiska i zaszedł w nim tak daleko. Ale ja nigdy nie myślałem o tym, do kogo mam dotrzeć, nigdy nic nie targetowałem – mam na tyle różnorodną osobowość, która się składa z tak wielu puzzli, że nigdy nie wiem, czy któryś z nich się nie odłączy i nie poleci do jakiejś innej grupki ludzi. No i te puzzle lecą, a wraz z nimi leci też kasa z płyt, koncertów, wyświetleń… Nie spuszczam się jakoś szczególnie nad zarabianiem. W ogóle chciałbym móc się zupełnie odizolować od wszelkich spraw biznesowych, to nie jest dla mnie, że ja tu będę rachował, że sobie kupię jakieś mieszkania. Nie – muszę skupić się na robieniu fajnych numerów, fajnych teledysków, fajnych kolaboracji, żeby to wszystko dobrze brzmiało i wyglądało, żebym był z tego zadowolony. Bo mi pieniądz pozwala głównie na to, że nie muszę o nim ciągle myśleć. Lubię wolność i dopóki pieniądze mi ją zapewniają czy dają jej jeszcze więcej, to jestem zadowolony. Rzeczy nie mają dla mnie większego znaczenia. To miejsca i ludzi darzę sentymentem. A czym dla ciebie jest wolność? Moja, trochę chyba dziecięca definicja wolności jest taka, że jeśli coś muszę zrobić, to – po prostu – mogę tego nie zrobić. To bardzo prawdziwe w mojej codzienności – jak coś mnie dociska, że muszę to zrobić, to zwykle mówię sobie: nie, wcale nie muszę. To jest dla mnie wolność. Ale tak zupełnie poważnie, to bardzo często się nad tym zastanawiam – bo ja się czuję wolnym człowiekiem, ale co to dokładnie oznacza, słowami nie umiem jeszcze opisać.

Bohater


15

Bohater


Elisabeth Moss: KORZYSTNY UKŁAD


17 Wielu wciąż kojarzy ją jako Peggy, asystentkę Dona Drapera z serialu „Mad Men”. Ale tak jak bohaterka, która zapewniła jej wejście w świat gwiazd, Elisabeth Moss jest ambitna i drugi plan to dla niej za mało. Już nie szufladkuje się jej jako aktorki „charakterystycznej” – czyli, mówiąc mniej dyplomatycznie, dalekiej od wizerunku seksbomby. 34-letnia Kalifornijka mocnym krokiem weszła do pierwszej ligi. Wystąpiła u Jane Campion („Tajemnice Laketop”), została muzą jednego z najbardziej popularnych amerykańskich reżyserów niezależnych, Alexa Rossa Perry’ego („Do ciebie, Philipie”, „Królowa Ziemi”). Jest twarzą opartego na powieści Margaret Atwood hitowego serialu „Opowieść podręcznej”. Tegoroczny festiwal w Cannes wygrał Ruben Östlund, w którego „The Square” gra główną rolę kobiecą. Okazją do rozmowy był natomiast drugi sezon „Tajemnic Laketop” – jak obiecuje Moss „jeszcze bardziej mroczny i pop******ny” niż pierwszy. Rozmawiała Anna Tatarska

Wraca pani do roli Robin po czterech latach. Dla mnie to oczekiwanie było fascynujące, choć momentami wyczerpujące, bo długo nie byłam pewna, czy rzeczywiście uda nam się zrealizować ten projekt. Te cztery lata minęły i w świecie filmu, i w życiu. Nie tylko bohaterka, którą gram, miała szansę dorosnąć, ale i ja wzbogaciłam pulę doświadczeń, z których mogę czerpać, budując postać. Taka okazja zdarza się bardzo rzadko.

W zwykłych serialach gra się tę samą postać rok po roku, sezon po sezonie. Czasami dziwnie było mi patrzeć na siebie z pierwszego sezonu. „Co za dziecinka” – myślę teraz. Tamta ja wydaje się dzisiejszej mnie taka młoda, taka inna. Czas nie był dla pani bohaterki łaskawy. Niestety. Robin znowu jest w Sydney, wróciła do pracy w policji. Chce zawalczyć o trudną sprawę. Jak zwykle praca jest dla niej wszystkim. To bezpieczna przestrzeń, w której się chowa i zapomina o całej reszcie. Jest przekonana, że jeśli dostanie śledztwo, wszystko inne jakoś się ułoży, bo będzie miała się na czym skupić. A ma od czego uciekać, bo coraz mocniej gnębi ją sprawa córki, którą urodziła, a następnie zostawiła, jako szesnastolatka. Robin zaczyna czuć, że musi ją odnaleźć, że bez tego nie pójdzie naprzód. Ale bardzo się boi, nie wie, czy istnieje jakikolwiek sposób, by odnowić tę relację. Nie jest pewna, czy w ogóle tego chce. To mroczny moment jej życia. Wyobrażam sobie, że zwykle, jeśli producenci decydują się na kontynuację hitowego serialu, to rozpoczynają od momentu, w którym bohater wszystko już sobie poukładał, i co najwyżej po chwili zrzucają na jego poukładany świat bombę. Podoba mi się, że tu jest inaczej. Zaczynamy w o wiele trudniejszym momencie jej życia niż ten, w którym się z nią rozstawaliśmy. Dla mnie jako aktorki to świetny punkt wyjścia. Miała pani wpływ na scenariusz? Jane zaczęła rozmowę o drugim sezonie od deklaracji, że nie zdecyduje się na kontynuację beze mnie. Miałam tylko jedną prośbę: niech to będzie jeszcze bardziej mroczne, popieprzone i wymagające niż poprzednia transza. Nie czułam sensu we wchodzeniu do tej samej rzeki, jeśli nie możemy eksplorować nowych jej rejonów. Na planie drugiej części spotkała pani kilka fantastycznych aktorek. Jak przebiegała współpraca z Nicole Kidman i Gwendoline Christie? Z Nicole pracowałam tylko chwilę, miałyśmy razem dosłownie kilka scen. Spędziła na planie trzy tygodnie i dzięki niej miałam chwile oddechu, bo wtedy przypadały moje dni wolne. Gwen to osobna historia. Pierwszy raz w tym projekcie miałam partnera. W pierwszym sezonie moja bohaterka jest całkiem sama, a teraz dostała od scenarzystów kogoś całkiem od siebie odmiennego, z kim wchodzi w interakcję. Ich relacja rozwija się w genialny sposób. Dla mnie jako aktorki taki sparingpartner to dar niebios. Jane Campion to jedna z niewielu reżyserek, które odniosły tak wielki sukces. Nazywana jest reżyserką kobiet, podobno tworzy na planie unikalną atmosferę. Jane ma ogromną świadomość kobiecej psychiki. Myślę zresztą, że nie tylko kobiecej. Rozumie, jak się czuje aktorka, umie wyczuć, które części ciała akceptuje i lubi, a z którymi jej nieco nie po drodze, i umie do tego dopasować spojrzenie kamery. Być może mężczyzna nie wyczułby tego tak intuicyjnie? W pierwszym sezonie moja bohaterka pojawiała się w kilku trudnych, mocnych scenach miłosnych... a może raczej – scenach nagości


18 z seksem, bo nazwanie ich miłosnymi nie wydaje się adekwatne, tak wiele w nich przemocy. To była bardzo wymagająca sytuacja dla mnie jako aktorki, ale też człowieka. Mój zawodowy „pierwszy raz”, bo nie miałam na koncie takich doświadczeń i bardzo się denerwowałam. Jane dała mi wtedy wyjątkowy, hojny dar: zapewniła prawo do stuprocentowej ingerencji w sceny erotyczne. Żeby jakieś ujęcie weszło do finalnej wersji, potrzeba było mojej zgody. A w tym materiale było naprawdę dużo nagości, więc to był ważny gest. Od tamtej pory nie zgadzam się na inne warunki. Na każdym kolejnym planie filmowym, na którym pracowałam, wywalczyłam sobie taki sam przywilej.

problemu. Silne, skoncentrowane na celu, złożone bohaterki często wpadają akurat na mężczyzn, według których powinno być inaczej, którzy są ich przeciwnikami. Jak w życiu! Dla mnie postaci, które zmagają się z przeciwnościami, są interesujące, choć wybieram je chyba podświadomie. Silne kobiety, które skrywają tajemnicę, słaby punkt. To też często przypadek granych przez panią kobiet. Zdecydowanie podoba mi się ta dychotomia. Zależy mi na tym, by mieć w postaci jedno i drugie. Żaden człowiek, bez względu na płeć, nie jest jednowymiarowy, zawsze silny lub zawsze w rozsypce. Dlatego szukam różnorodności, a nie jednej warstwy czy odcienia. Chcę mieć ich tak wiele, jak to tylko możliwe.

To się przydaje. Coraz częściej przyjmuje pani bardzo odważne i wymagające role – jak choćby w „Królowej Ziemi” czy serialu „Opowieść podręcznej”. Nie jestem pruderyjna, moje ciało to moje narzędzie pracy, ale nie zgadzam się na wykorzystywanie go według czyjegoś widzimisię, bez merytorycznego uzasadnienia. Potrafię być odważna, ale tylko, jeśli ma to sens. Jestem wyjątkowo drobiazgowa i wymagająca, jeśli chodzi o sceny erotyczne lub zawierające nagość. Nikt nie może za mnie decydować, pod jakim kątem mam być filmowana i co pokazać. Chyba że chcą zdjąć swoje własne ubrania i sami stanąć nago przed kamerą, to wtedy możemy dyskutować... Nie zgadzam się na nagość, jeśli nie mogę potem osobiście akceptować kształtu rozbieranych scen. Ale uważam, że w ten sposób twórca tak naprawdę dostaje więcej: bo aktor czuje się bezpieczniej i w związku z tym jest odważniejszy, niż byłby, gdyby tylko zrzucał ciuchy pod czyjeś dyktando. To świetny, obopólnie korzystny układ.

„Opowieść podręcznej” musiała być dla pani przełomem. To nie tylko brawurowy występ na ekranie, ale i debiut w roli producentki. Tak, to było coś wyjątkowego. Pamiętam, jak pierwsze kilka razy próbowałam coś zgłosić, zasugerować. Serce waliło mi jak młotem! Niby wiedziałam, że mam prawo zabrać głos i że to dobre pomysły, ale sam fakt bycia na tak odpowiedzialnym stanowisku mnie spinał. Na szczęście z czasem stres minął. Podoba się pani ta nowa rola? Oooooo taaak! Podoba mi się większa władza, przyznaję się do tego bez cienia wstydu! Nie jestem scenarzystką, nie ciągnie mnie w stronę reżyserii. Ale produkcja to coś dla mnie: praca zespołowa, rozmowy, poszukiwanie reżyserów, research, postprodukcja, zgłaszanie uwag, redagowanie odcinków. Sprawiało mi to ogromną radość i chciałabym do tego wrócić. W drugim sezonie „Podręcznej” jestem producentem wykonawczym, oprócz tego kupiłam niedawno prawa do książki „Fever” Mary Beth Keane, którą właśnie z zespołem przekształcamy w miniserial. To opowieść o Mary Mallon, „Tyfusowej Mary”, pierwszej znanej zdrowej nosicielce duru brzusznego, która rozsiewa chorobę po Nowym Jorku na początku XX w. Oprócz produkowania zagram też główną rolę. To całkiem inna sytuacja niż z „Podręczną”, bo tamten projekt zaproponowano mi, kiedy wszystko było już gotowe. Tym razem jestem z projektem od samego początku.

Pamięta pani, jak znajdowała na planie pewność siebie, swój głos? Jane dała mi to prawo. Pozwoliła mi mieć swój głos i ja go już nie oddałam. Teraz nie zastanawiam się zbytnio nad tym, czy ludzie będą mnie słuchać. Za każdym razem wchodzę na plan z nadzieją, że czeka mnie współpraca, a nie posłuszne wykonywanie poleceń. Przy „Opowieści podręcznej” tak było i wydaje mi się, że dzięki temu właśnie efekt końcowy jest tak doskonały. Działaliśmy, dzieląc przekonanie, że robienie filmu to nie jest walka o to, kto jest lepszy, nie chodzi o zwycięstwo. Niekoniecznie najważniejsze jest, żeby mój głos został usłyszany, bardziej liczy się, żeby powstała najlepsza wersja danej sceny, sekwencji, odcinka – bez względu na to, kto ją zainspirował. Na tym się skupiamy. Ale na pewno swoboda, jakiej potrzeba, by zabrać głos na planie, przychodzi wraz ze wzrostem pewności siebie, a to z kolei jest bezpośrednio związane z odniesionym sukcesem.

Co daje pani produkcja, czego aktorstwo nie jest w stanie zapewnić? Dzięki niemu stałam się bardziej wygadana i chętniej zabieram głos. Żeby móc skonfrontować się z grupą ludzi, z władzą, jak studio, czy stacja telewizyjna lub platforma vod, trzeba być silnym i gotowym na otwarte wyrażanie swojego zdania. Aktorzy, w szczególności aktorki, często traktowani są z pobłażaniem. Kiedy zgłaszają uwagi, spotykają się z protekcjonalną reakcją, klepie się taką delikwentkę po ramieniu i odsyła do przyczepy, żeby siedziała cicho. Produkcja daje siłę. Teraz mogę powiedzieć: „Nie, nie możesz tego zrobić. Musisz mnie słuchać”.

Role, które pani gra – od Peggy w „Mad Men” po Fredę w „Opowieści podręcznej” – coś łączy. To kobiety, które nie godzą się na życie jako obywatel drugiej kategorii i usiłują konfrontować się z patriarchalną strukturą. Myślę, że patriarchat to po prostu położenie, w jakim znajdujemy się na co dzień jako kobiety. To nie przypadek, że najciekawsze role kobiece znajduję w scenariuszach, które dotykają tego Typ



Typ „Aktivista”: sztuka

20

Wiola Ujazdowska Ukryci nomadzi Informacja o tym, że wyrzucają ją z uczelni, bo za dużo podróżuje, dotarła do Wioli Ujazdowskiej akurat wtedy, kiedy przebywała na stażu w Muzeum Sztuki Nowoczesnej na Islandii. Ponieważ okazało się, że nie ma po co wracać, została. Z trzech miesięcy zrobiło się trzy i pół roku, które zaowocowało m.in. koordynowanym przez nią projektem Hidden People (www.huldufolk.net), przedstawiającym artystów imigrantów, którzy najrozmaitszymi zbiegami okoliczności wylądowali (podobnie jak ona) na Islandii. To seria fotograficznych portretów młodych twórców, którzy właśnie na wyspie wulkanów znaleźli ostoję artystycznej wolności, jakiej nie dane im było zaznać w rodzinnych stronach. Sama Wiola fotografuje, eksperymentuje z nowymi technologiami, tańczy. W tygodniu pracuje w świetlicy dla autystycznej młodzieży w Reykjavíku. Po godzinach przygotowuje printy nawiązujące do jej cyklu „Sweethearts” o kwiatach i wiązankach pogrzebowych, które tworzy dla projektanki Sif Baldursdóttir. Faktycznie nie za bardzo potrafi gdziekolwiek zagrzać miejsce na dłużej – wcześniej mieszkała m.in. we Francji i Niemczech. Jej zdaniem to dzisiaj rzeczywistość, w jakiej muszą funkcjonować artyści. Rezydencje, programy, wymiany, stypendia. – Jesteśmy nomadami – wszystko zależy od tego, kto zaproponuje ci współpracę i gdzie. Oczywiście jest to inspirujące – nowe miejsca, nowi ludzie, nowe wyzwania, ale też męczące i nie ukrywam, że marzę o chacie przepełnionej zapachem suszonych jabłek i drewna, gdzie mogłabym w spokoju osiąść – śmieje się Wiola. Tymczasem nie za bardzo się na to zanosi – w przyszłym roku planuje wyjazd do Kenii. Na razie jednak przenosi się z Islandii do Portugalii, gdzie ma zamiar rozliczyć się z relacji ona – malarstwo. – Po tym jak wyrzucono mnie z uczelni, gdzie malarstwo studiowałam, odrzuciłam tę technikę jako sposób wypowiedzi. Nie oznacza to, że przestałam sięgać po farby – zdarzało mi się malować na zamówienie, gdy w portfelu świeciły pustki, co jeszcze bardziej pogłębiło we mnie poczucie bezsensu. Teraz wracam do malarstwa, ale traktuję je z zupełnie innej perspektywy – jako nośnik opowieści o jego ograniczeniach w sposobie wyrażenia kryzysu jednostki we współczesnym świecie – cykl będzie minimalistyczny, odtwórczy i nudny – opowiada Wiola. Część Hidden People jedzie jednak z nią – w Portugalii chce się skupić nad ilustrowaną książką opowiadającą historie jej znajomych – imigrantów. [Sylwia Kawalerowicz]

Typ


z D ! y m e j u k ę i m z e j D u ! k y ę i m z e j D u ! k k y ę i ę i m z z e D j D ! u y k ę m i e z j D D u ! ! k y y ę i m m z e D j ! u y k ę m i m e z j e j D u ! ku k y ę i m z e j D u ! k y ę i ę i m z z e D j D ! u y k ę m i e z j D u ! ! k y ę i m my z e D j ! u y k ę m i e z j e j D u u ! k k y ę i m z e j D u ! k y ę i m e z j e j D u u k k ę i ę i z z D D ! ! y y m m kuje GOSPODARZ FESTIWALU

PATRONI MEDIALNI

ORGANIZATOR

PARTNERZY


Plant mamy


Nie narzeka, nie linieje, pije tylko wodę i daje nam dużo wolności. Brzmi to jak najlepszy towarzysz życia. I wygląda na to, że coraz więcej osób decyduje się na związek właśnie z nim. Nie jest monogamistą. Chętnie się mnoży i dzieli. I tylko czasem, w obliczu nowej doniczki, zieleni się z zazdrości. Tekst: Olga Święcicka Foto: Filip Skrońc – Czyli to już jest ten moment, tak? Teraz to się wydarzy? – zapytała mnie ze smutkiem w oczach około 50-letnia bibliotekarka poznana na OLX i rozpoczęła rytuał pożegnania. Coś szeptała, trochę nerwowo się śmiała i niby żartem jeszcze raz wypytała, czy pamiętam, że on lubi wodę taką troszkę odstaną, najlepiej dwudniową, no i zraszanie. Codziennie powinien być prysznic. Takie łaskotki. Cóż. Przyznam, że moment i dla mnie był trudny. Pierwszy raz w swoim życiu wydawałam kwotę 150 zł na roślinkę doniczkową. Nie wiedziałam jednak, że w komplecie dostanę tęskne spojrzenia odprowadzające mnie do drzwi. Oczywiście nie o mnie chodziło, ale o ważącą kilka kilogramów donicę z prawie półtorametrową araukarią. Odchodziłam z istotą bardzo dla kogoś bliską i czułam powagę sytuacji. Nie mogłam tego spieprzyć. Nie tym razem. W końcu zabić paprotkę z marketu to co innego, niż uśmiercić drzewo iglaste. Nie powiem, żebym się nie bała. Boi się zresztą każdy, kto przekroczył cienką granicę między traktowaniem rośliny jak mebla i zauważeniem w niej żywej istoty. Dla Kamili Ciszek, właścicielki sklepu z roślinami Plantarium, momentem granicznym było kupienie pierwszej oplątwy na wystawie sukulentów. Dla Gabi Kanowskiej, która wychowała się wśród roślin i kwiatów, symboliczne stało się odratowanie pewnego aloesu, a dla Ewy Wojtowicz, która na co dzień prowadzi fanpage Roślinny Patrol, przebudzenie nastąpiło za sprawą fikusa benjaminka o trzech listkach. – Zabiłam mandarynkowca – mówi Kamila, niepewnie rozglądając się dookoła. W końcu właścicielce sklepu z roślinami doniczkowymi nie wypada się przyznać do zabójstwa. Szczególnie jeśli mord został popełniony na drzewie o wartości 400 zł. – To był dla mnie znak, że nie mam ręki do roślin i powinnam trzymać się od nich z daleka – dodaje po cichu, zerkaPo lewej: Gabi Kanowska


24 jąc z niedowierzaniem na wyhodowaną przez siebie dżunglę, która porasta praktycznie cały sklep. – Kiedy jednak spotkałam na swojej drodze oplątwy, to się złamałam – wyznaje i pokazuje mi roślinkę, która nie przypomina niczego znajomego. Wygląda jak kłębek suchej trawy znaleziony na pustyni. Nie ma korzeni, nie potrzebuje ziemi. Jest niezależnym bytem i chyba właśnie ta niezależność najbardziej Kamili się spodobała. I kąpiele wodne, bo oplątw w przeciwieństwie do innych roślin nie podlewa się, tylko raz w tygodniu kąpie w miseczce z zimną wodą. Nie ma ryzyka przelania, więc i zabójstwo jest trudniejsze. Roślinki są nieśmiertelne, a skoro nieśmiertelne, to też idealne na sprzedaż. Przeżyją każdego i jeszcze dadzą sobie radę w transporcie. Kamila niewiele pamięta już z okresu, kiedy z dziewczyny sprzedającej oplątwy stała się ekspertem od świata roślin. – Wszystko działo się bardzo szybko. Przed ostatnimi świętami zamówień na oplątwy było tak

− Mam taką teorię, że kiedy ktoś przychodzi po jedną roślinę, to prawie zawsze wychodzi z trzema – śmieje się Kamila, tłumacząc, że w jej roślinkach nie da się nie zakochać. Miłość jest też pierwszym kryterium wyboru.

wiele, że musiałam zrezygnować z pracy. Kiedy sprzedałam już wszystkie, zaczęłam rozglądać się za innymi roślinami. Powoli uczyłam się o ich potrzebach. Najpierw sprzedawałam je przez internet, potem założyłam sklep na warszawskim Mokotowie – opowiada. Plantarium szybko stało się miejscem spotkań miłośników roślin. Przychodzą tu nie tylko po to, żeby coś kupić, ale też żeby pogadać i wymienić się spostrzeżeniami, jak chociażby faktem, że monsterze pięknie błyszczą liście po przetarciu ich wygazowanym piwem. – Mam taką teorię, że kiedy ktoś przychodzi po jedną roślinę, to prawie zawsze wychodzi z trzema – śmieje się Kamila, tłumacząc, że w jej roślinkach nie da się nie zakochać. Miłość jest też pierwszym kryterium wyboru. W Plantarium znajdziemy tylko takie rośliny, jakie Kamila chciałaby mieć u siebie w domu.

Nie ma tu więc ani okazów kwitnących, ani takich, które wymagają specjalnych warunków. Znajdziemy za to kilka sierot, bo zdarza się, że pod drzwiami Plantarium zostają porzucone doniczki. Ostatnio gigantyczny aloes, a wcześniej mały fikus, który praktycznie nie miał liści. Na rekonwalescencję sierotki trafiają do babci Kamili, która dysponuje trzema najważniejszymi cechami hodowcy: ma czas, miejsce i miłość do kwiatów. Kamili zdecydowanie brakuje miejsca, więc swój dom zamieniła w rozmnażalnię. Na parapetach stoją słoiki ze szczepkami puszczającymi korzenie i najmniejsze okazy. – Dzięki temu mam okazję obserwować rośliny w najbardziej satysfakcjonującym dla hodowcy okresie, czyli wzmożonego wzrostu. Nie znam osoby, na której nie zrobiłoby to wrażenia – dodaje Kamila i na potwierdzenie pokazuje mi zdjęcia i wiadomości, które dostaje od klientów. Pełne matczynej wręcz miłości. Miłość to faktycznie jedna z najważniejszych składowych roślinnego wzrostu, ale należy być z nią ostrożnym. Ewa, która na co dzień prowadzi w Krakowie roślinne pogotowie, lubi mówić: „Traktuj oschle, a wyrośnie”. – Roślinę najłatwiej zabić zalewem miłości. Wśród moich klientów spotkałam się z syndromem Matki Polki, który polegał na nadmiernym dbaniu o roślinę. Taki opiekun nie tylko ciągle podlewa podopiecznego, ale też nie pozwala go ruszyć. A z rośliną trzeba czasem stanowczo. Coś przyciąć, coś wyrwać – tłumaczy Ewa, na której fanpage’u można przeczytać m.in. historie z interwencji u nadjedzonej przez pasożyty monstery czy 16-letniej hoi, która nigdy nie była przesadzana. Dziś Ewa żadnych wyzwań się nie boi, ale gdyby rok temu ktoś powiedział jej, że będzie walczyć z grzybem czy pasożytami, to nie uwierzyłaby. – Zaczęło się od tego, że nigdy nie chciałam mieć roślin – opowiada ze śmiechem. – A może bardziej od tego, że poszłam przekłuć sobie uszy i spotkałam w salonie piercingu strasznie gburowatego pana. Zrezygnowałam więc z uszu i zamiast tego pojechałam do Ikei kupić sobie palmę arekę, która jest roślinką antysmogową. Palmy co prawda nie było, ale kupiłam pięć innych roślin i się wciągnęłam. Do tego stopnia, że o niczym innym nie chciałam rozmawiać – wspomina z uśmiechem. Nową pasję Ewy postanowiły wykorzystać jej przyjaciółki i podczas kolejnego spotkania, które upłynęło pod hasłem roślin, wręczyły jej niepodlewanego od trzech lat fikusa beniaminka. – Początkowo nie chciałam go brać. W domu miałam piękne roślinki, a tu takie brzydactwo. Minęło jednak kilka dni i zrobiło mi się go zwyczajnie żal. Wróciłam więc i zabrałam go od dziewczyn – opowiada. Tak do kliniki trafił pierwszy pacjent. Pacjent o tyle trudny, że zaatakowany przez pleśń. Ewa walczyła z nią wszelkimi sposobami, a kiedy w końcu odniosła sukces, była tak dumna, że postanowiła podzielić się nowiną na Facebooku. – Roślinny Patrol to efekt przypadku. Kiedy wrzuciłam na FB historię fikusa, zaczęli się do mnie odzywać znajomi. Potem napisała do mnie właścicielka kwiaciarni Lola Flora, która umieściła

Ludzie i rośliny


25 na swojej stronie zakładkę z moim fanpage’em, i nagle stałam się ekspertką od roślin – tłumaczy Ewa, podkreślając, że sama nie czuje się autorytetem. – Wbrew pozorom dbanie o rośliny nie jest trudne. Trzeba tylko zmienić podejście, które w Polsce jest fatalne. Ludzie traktują rośliny jak meble, których można się pozbyć, gdy się znudzą. Nie interesują się ich potrzebami, tylko tym, czy dobrze wyglądają. To absolutny brak szacunku – mówi ze smutkiem Ewa, która uważa, że rośliny pięknie odwzajemniają uczucia. Jej misja w Roślinnym Patrolu to więc nie tylko wizyty domowe i porady na stronie, ale przede wszystkim budzenie świadomości ludzi i pokazywanie, że roślina jest żywym stworzeniem. – Kiedy to sobie w końcu uświadomimy, dzieją się cuda – dodaje i jako przykład opowiada historię swojego mieszkania. – Przez cztery lata mieszkałam praktycznie na kartonach. Zupełnie nieurządzona. A kiedy wprowadziły się do mnie rośliny, to wszystko się zmieniło. Przemalowałam ściany na biało, żeby lepiej się komponowały z kolorem liści. Kupiłam narzutę i poduchę na kanapę, żeby móc leżeć i na nie patrzeć, a na koniec zainwestowałam w dywan, który pasuje do roślin. I nagle z dnia na dzień byłam urządzona – tłumaczy z radością. Dziś w mieszkaniu ma 30 roślin, w tym okaz uratowany przed spaleniem w piecu czy porzuconą roślinkę, którą właściciel uznał za zbyt brzydką. Część z nich wkrótce pójdzie do nowych domów, bo sieć adopcyjnych opiekunów się rozrasta. Ewa przekazuje rośliny bez żalu, czuje, że powinna się nimi dzielić. Gabi wychodzi z podobnego założenia, ale dzieli się tylko szczepkami. 50 roślin, znajdujących się na jej 30 metrach kwadratowych, jest z nią od początku. Zaczęło się od aloesu, który dostała od przyjaciółki, kiedy wyprowadzała się z rodzinnego domu w Krakowie, a potem doniczek tylko przybywało. Część z jej warszawskich okazów pamięta jeszcze tułaczkę po krakowskich kamienicach, a większość przeżyła największą do tej pory przeprowadzkę z Krakowa do Warszawy. – To była gigantyczna operacja. Niektóre rośliny zmieściły się do samochodu, który pożyczyła mi na przeprowadzkę znajoma, ale większość przewiozłam na plecach. Za każdym razem, kiedy jechałam do domu, zabierałam mój 75-litrowy plecak i pakowałam do niego roślinki. Półtorametrową jukę, którą mam w sypialni, przewiozłam na kolanach pociągiem – opowiada z zaangażowaniem Gabi. Pierwszy przeprowadza się z nią zawsze fikus, którego dostała od taty. Jest najważniejszą rośliną w kolekcji, bo nie dość, że od ukochanych rodziców, to jeszcze od prawdziwych miłośników kwiatów. – Wychowałam się w domu, gdzie rośliny mają po kilka metrów. Moi rodzice w swoim domu na Zakrzówku mają prawdziwą dżunglę. Jako dziecko nienawidziłam tych roślin, ale kiedy pierwszy raz wyprowadziłam się z domu, to nagle zrobiło mi się pusto – dodaje. Dziś o pustce nie ma już mowy. Rośliny w mieszkaniu Gabi są absolutnie wszędzie. W kuchni, w łazience, na korytarzu, na każdej szafce i parapecie. Podobnie wygląda jej biurko w pracy, która na nieszczęście współpracowników

znajduje się vis à vis Biedronki. – Nie kupuję korporacyjnych kanapek w pracy, tylko chodzę do sklepu po humus. I zawsze przy okazji zaglądam na stoisko z roślinami. Kwiatki w Biedronce są naprawdę tanie i aż szkoda ich nie kupić – tłumaczy z błyskiem w oku, zarzekając się, że nigdy nie wydaje na roślinę więcej niż 30 zł. W ogóle od kupowania woli inne metody pozyskiwania doniczek. Część roślin z kolekcji dostała od przyjaciółek, z którymi wymieniają się szczepkami, kilka pochodzi z wymian barterowych, bo Gabi lubi wymieniać stare ciuchy na kwiaty, kilka ostatnich okazów to owoc szabru na klatce schodowej. – W Warszawie są wspaniałe bloki z klatkami pełnymi kwiatów. Ostatnio szłam do znajomych na Czerniakowskiej. Mieszkają na 11 piętrze, już z daleka widziałam, że na każdym poziomie rośnie dżungla, więc obiecałam sobie, że wychodząc, nie pojadę windą. Operacja nie była łatwa, bo na klatce są kamery, ale udało się zdobyć kilka okazów. W koñcu

Wśród moich klientów spotkałam się z syndromem Matki Polki, który polegał na nadmiernym dbaniu o roślinę. Taki opiekun nie tylko ciągle podlewa podopiecznego, ale też nie pozwala go ruszyć. A z rośliną trzeba czasem stanowczo.

taka gałązka to nie kradzież, prawda? – pyta z przekorą i pokazuje pozyskane sadzonki. Część z nich jest w szklankach, niektóre w kubkach, większe podpierają się o noże i widelce. Gabi śmieje się, że został jej w kuchni jeden talerzyk, który czeka na kolejną roślinkę. Zapewne nie ostatnią. – Jestem od nich uzależniona i nie mogę przestać kupować. Szczególnie lubię takie maluszki, bo można z nimi nawiązać więź emocjonalną. Mój chłopak zbiera wielkie rośliny. Może i wyglądają lepiej, ale nie podoba mi się fakt, że ktoś obcy o nie dbał – tłumaczy Gabi, a na dowód swojego uzależnienia opowiada, że z ostatniego festiwalu muzycznego zamiast płyty czy koszulki też przywiozła sobie doniczkę. Podobno w Czechach są one zabójczo tanie. Szkoda by było nie skorzystać.

Ludzie i rośliny


26 Wybrałam inną opcję. Szukam, podobnie jak bardzo wiele osób, nowej siebie wśród używanej odzieży. Skoro i tak chodzi o mechanizm, to lepiej wydać na niego 2 zł niż 200. Na bazarze Banacha, gdzie jestem prawie codziennie od 10 lat, obserwuję uważnie modnisie zupełnie innego typu niż te z gazet. Mają po 60, 70 lat. Uważnie przekopują tuż obok mnie sterty ubrań wśród otaczających je zaśpiewów „po dwa złote, zapraszam, po dwa złote”. Tu nie ma ścieżki dźwiękowej ze Spotify, tu są kobiety mamroczące pod nosem: „No wszystko takie małe, jak już ładne, to małe”, których nie chcę prowokować, bo wiem, że niewiele trzeba, żeby zaczęły mamrotać do mnie. Czasem w odruchu siostrzeństwa pokazują mi kremplinową bluzkę z kołnierzykiem, właściwie to rzucają ją w moim kierunku, mówiąc: „O, to ładne”. Bazar Banacha jest o tyle specyficzny,

Powstrzymać się, gdy coś jest za małe o rozmiar. Żadnych cekinów, sztucznych kwiatów i marszczeń. I najważniejsze: tkanina musi być miła. To jest moje sąsiedzkie miejsce i dlatego kilka lat temu pomyślałam o tym, że należy je wypromować. Kiedy idę do H&M i zostawiam tam 100 zł, to wiem, że zarabia na mnie przemysł. Kiedy kupuję trzy sukienki, to 15 zł z mojej kieszeni idzie prosto do pani Kasi. W dodatku czuję jakąś sprawiedliwość społeczną, bo tyle de facto kosztuje wyprodukowanie tej sukienki. Postanowiłam pokazać dzięki Instagramowi, co można wygrzebać pośród moich koleżanek po sześćdziesiątce i pracujących od piątej rano kupców. Od tej pory raz na jakiś czas widzę dziewczyny z płóciennymi torbami i tatuażami, które grzebią obok mnie, i się cieszę.

Małgorzata Halber O MODZIE, CZYLI O UBRANIACH Kiedy zastanawiałam się, co dokładnie mną powoduje przy zakupie nowej odzieży, doszłam do wniosku, że chodzi o to, żeby być kimś, kim jeszcze nie byłam. W wersji hard można codziennie być niezadowolonym z tego, kim się jest, i codziennie lądować w H&M, ponieważ przy pomocy tej właśnie koszulki ze Slayerem uda mi się wydobyć prawdziwą siebie. że znajduje się na nim około 10 stoisk, więc nie ma dnia, żeby nie dało się dla siebie czegoś wygrzebać, trzeba jedynie mieć naturę grzebacza. To cały rytuał, w trakcie którego można podsłuchać plotki z dzielnicy, ale też szybkie podsumowanie wydarzeń bieżących w polityce. Jest tu i pani Kasia, która chodzi na wszystkie marsze KOD-u i należała do Solidarności. Gniewna, ze stoiskiem najdłużej otwartym. Jest pan Edek, który trenuje juniorki i przychodzą do niego koledzy, pytając, jak tam poszło. Klientki na Banacha nieśmiało się konsultują. „Czy to aby nie pogrubia?”. Rzadko zdarza się usłyszeć negatywną opinię. Zawsze przeważa ten sam argument: za 2 zł można zaryzykować. Łączy nas coś na kształt nałogu. Nigdy nie wiadomo, co się upoluje, trzeba być codziennie. Musiało minąć wiele lat, żebym nauczyła się prostych zasad: nie brać rzeczy, o których myślę, że będę je przerabiać – nie przerobię.

Ale przede wszystkim jest w tym wszystkim lekcja względności. Marszczone wysoko bluzki modne 10 lat temu – miałam takich pełną szafę – teraz są zupełnie niechciane, nie schodzą nawet po złotówce. Koszulki w azteckie wzory, popularne trzy sezony temu. Swetry z neonowymi napisami. Kiedyś wzbudzające natychmiastowe pożądanie jako masthewsezonu teraz leżą skotłowane i dostępne w cenie kilograma ziemniaków. Gdybym miała powiedzieć obrazem, czym jest dla mnie moda, to byłby to ten sweter przerzucany przez kolejną osobę, za który kiedyś bez wahania zapłaciłaby 150 zł.

Małgorzata Halber skończyła filozofię na UW, pisarka, rysowniczka i dziennikarka. Obecnie pracuje nad drugą książką po „Najgorszym człowieku na świecie”.

Felieton


Moda x Aktivist

Ilustracja: Paulina Bierzgalska-Sikorska


28 Muzami Chylak są zwyczajne dziewczyny takie jak ona sama – niezależne, nowoczesne, wymagające.

Jako absolwentka historii sztuki projektantka szuka inspiracji w galeriach sztuki, na ekranie i na półce z książkami.

Przebojem kolekcji Zofii Chylak są worki we wzór skóry pytona, ale projektantka lubi też klasyczne torebki na pasku.

ZOFIA CHYLAK, na której torebki zapotrzebowanie jest tak wielkie, że trzeba zapisać się na listę kolejkową. Co ją inspiruje? Czy wciąż potrzebujemy trendów? Dla mnie zawsze ważniejszy był ponadczasowy styl, choć nie każdemu łatwo go odnaleźć. Wolę patrzeć na modę z dalszej perspektywy. Może wynika to z tego, że z wykształcenia jestem historykiem sztuki, więc śledziłam zmiany w modzie na przestrzeni wieków. Jaki jest twój ulubiony trend na jesień 2017 r.? Brązy. Nigdy nie lubiłam tego koloru, po czym nagle coś się zmieniło. W mojej najnowszej kolekcji pojawią się właśnie ciemnobrązowe torebki. Wyobrażam je sobie w zestawie z jesiennymi płaszczami w kolorze khaki. Jak wygląda twój proces twórczy? Najdłuższy proces ma miejsce w głowie. Wpadam na pomysł, który zaczyna za mną chodzić, więc pracuję nad nim w myślach. Jak już siadam do rysowania, a zawsze robię to najpierw ręcznie na papierze, rysuję jedną wersję, która trafia do szycia. Dużo zmian odbywa się na etapie odszytych prototypów. Sporo torebek wtedy odpada, bo w międzyczasie przestają mi się podobać. Zazwyczaj ostatnie pomysły okazują się najlepsze. Kiedy wybrane prototypy są gotowe, zaczynam je nosić. Jestem ich pierwszym testerem, który sprawdza, czy są wygodne i czy czegoś im nie brakuje. Po ostatnich zmianach wszystko trafia do produkcji. Co teraz oglądasz, czego słuchasz, co czytasz? Filmy zawsze były dla mnie ważne. W szkole wszystkie wolne chwile spędzałam w ciemni, wywołując zdjęcia, a po liceum chciałam być operatorem. Ostatnio widziałam najnowszy film Sofii Coppoli „Na pokuszenie”. Lubię filmy kostiumowe, zwłaszcza wtedy, kiedy są dopracowane w każdym detalu. Oglądając je, żałuję, że żyjemy w mniej „eleganckich” czasach. Gdzie szukasz inspiracji? Choć staram się zwalczać w sobie przywiązanie do rzeczy materialnych, nie ukrywam, że od dziecka wielką radość sprawiało mi otaczanie się pięknymi przedmiotami. Myślę, że przebywanie wśród nich, przeglądanie albumów czy chodzenie do muzeów ma wielki wpływ na człowieka. Rodzice starali się, żebym od najmłodszych lat miała jak największą styczność ze sztuką. Jestem im teraz za to bardzo wdzięczna. Jak wygląda twój dzień? Codziennie przyjeżdżam na Koszykową. Mamy biuro na zapleczu sklepu. Zajmuję się mnóstwem bardziej przyziemnych rzeczy niż projektowanie. Odbieram maile i telefony, rozmawiam na przemian z produkcją w Polsce i z podwykonawcami we Włoszech. Wychodzę z pracy kilka razy, głównie po to, żeby zająć się moim psem. Prowadzisz butik z Zuzią Kuczyńską, właścicielką marki Le Petit Trou. Zaczęło się od przyjaźni? Tak, a potem okazało się, że nasze marki do siebie pasują. Możemy mieć jeden sklep, bo mamy podobną estetykę i kupują u nas często te same klientki. Uzupełniamy się, a przy tym mamy na tyle różne produkty, że jedna drugiej nie przeszkadza. Nie jest też tajemnicą, że często sobie pomagamy. Gdy ma się młodą, szybko rozwijającą się markę, trzeba podejmować bardzo dużo decyzji, a to nie zawsze jest łatwe. Twoja pierwsza ważna torebka? Pierwszą naprawdę ważną torebką był mały worek „pyton”. Myślę, że to dzięki tej torebce udało się zaistnieć mojej marce. Co zabawne, ta torebka powstała właściwie z przypadku, na samym końcu, gdy cała kolekcja była już gotowa. Ale tak to zazwyczaj bywa z najlepszymi strzałami.

Elegancki butik przy warszawskiej ulicy Koszykowej Zosia dzieli z Zuzanną Kuczyńską z Le Petit Trou.

Tekst: Anna Konieczyńska, foto: Filip Skrońc, mat. prasowe

DAMA Z TOREBKĄ Moda


Moda


30 Projektantka biżuterii Ania Orska dużo podróżuje. Z każdej wyprawy powraca bogatsza o nowe doświadczenia. Tylko u nas pokazuje zdjęcia zrobione podczas pracy w warsztatach jubilerskich na Bali, w Indiach i Wietnamie. Wyjeżdżając, nie szukam pięciogwiazdkowych hoteli. Zatrzymuję się u napotkanych przypadkiem ludzi. Na kilka tygodni staję się nie tyle turystką, ile tubylcem, więc przesiąkam tamtejszą kulturą. Na Bali mieszkałam w maleńkiej wsi, w gospodarstwie rolnym, gdzie hodowano kury i kozy. Codziennie chodziłam do warsztatu rzeźbiarza, żeby nauczyć się robić biżuterię z kości.

Jeżdżę na Wschód, żeby nauczyć się nowych technologii produkcji biżuterii. We wsi pod Hanoi w Wietnamie zafascynowało mnie lakowanie, czyli pokrywanie biżuterii czarną żywicą z ornamentem z masy perłowej. Technika ta polega na nałożeniu kolejno kilkunastu warstw, z których każda schnie dobę. Mogłam tam spędzić tylko miesiąc, więc chcąc przyspieszyć proces twórczy, kolejne warstwy nanosiłam w nocy.

Półtora roku temu wybrałam się w drugą podróż do Nepalu. Jedna podróżniczka z Polski po wyprawie w Himalaje napisała do kilku projektantów biżuterii o warsztacie, który zniknął po trzęsieniu ziemi. Postanowiłam go odnaleźć. Sporo ryzykowałam, inwestując w wyjazd, którego cel był niepewny. Okazało się, że warsztat stoi, ale brakuje w nim sprzętu. Musiałam sama zgromadzić wszystkie narzędzia. Warunki pracy na Wschodzie z początku mną wstrząsnęły – jubilerzy pracują bez masek i innych zabezpieczeń, bo nie obowiązują tam przepisy BHP.

CUDOWNA PODRÓŻ Moda


31

Moja fascynacja lokalnym rzemiosłem zaczęła się od podróży do Indii, gdzie trafiłam do szlifierni kamieni. Nie planowałam pracować – to miały być zwyczajne wakacje. Ale zafascynowała mnie nieznana w Europie technologia obróbki kamieni. Potem, kiedy odwiedziłam Nepal, rzeźbiłam w metalu. Tej techniki uczyłam się od mistrzów – tak nazywa się tam jubilerów. Odwiedziłam kilkanaście warsztatów, w których wystukuje się młoteczkami wzory na metalu. Mistrzowie pracują w domach, na podwórkach albo w piwnicach. W kilka osób albo samotnie. Ja jako biała kobieta z Europy musiałam ich wybłagać, żeby podzielili się ze mną tajnikami swojej wiedzy, bo mistrzem nie można zostać ot tak. Trzeba urodzić się w rodzinie z jubilerskimi tradycjami. Ale udało mi się zdobyć ich zaufanie dzięki temu, że zaczęłam żyć tak jak oni. Gdy zapraszali mnie na święto religijne, ubierałam się odświętnie podobnie do nich. A w ich dni wolne od pracy też przestawałam pracować.

Od czasów studiów mam w domu album ze zdjęciami plantacji pereł. Marzyłam o tym, żeby zrobić perłową kolekcję. Pojechałam więc do Wietnamu, żeby zatrudnić się na plantacji, gdzie perły hoduje się w wielkich metalowych koszach. Nie udało się, ale kolekcja i tak powstanie, bo pozwolono mi wybrać perły z tej plantacji do użycia przy tworzeniu biżuterii. Zdecydowałam się nie na te idealnie okrągłe, ale te jakby niedoskonałe, z których aż cieknie macica perłowa. Tekst: Anna Konieczyńska


32

1991 Michał Rejent i Łukasz Ziętek. Pierwszy od ponad 20 lat kieruje znanymi markami streetwearowymi (m.in. PLNY i Dziedzic Pruski), drugi jest fotografem. Znają się od dawna i często ze sobą pracują. – Kilka lat temu naszkicowałem kolekcję opartą na minimalistycznej typografii. Chciałem, żeby to była kolekcja dla firmy Syndrom, którą rozwijałem przez wiele lat. Jednym z projektów była bluza z nadrukiem 1991. Skąd akurat taki numer? Na naszym profilu na Facebooku wrzuciliśmy jakiś czas temu filmik, na którym tłumaczę przez kwadrans, dlaczego zdecydowaliśmy się na taką nazwę. W skrócie – to był dla mnie przełomowy rok. Miałem 16 lat, poznawałem świat i jeździłem na desce. Dokładnie wtedy uświadomiłem sobie, że sam mogę robić dużo rzeczy. Że mogę wziąć kamerę do ręki i kręcić filmy deskorolkowe, a nie tylko je oglądać, albo że mogę sam pisać artykuły do gazet deskorolkowych, zamiast czytać, co napisali inni. Poza tym wtedy usłyszałem sporo fajnych piosenek – np. EMF „Unbelievable” i Vanilla Ice „Ice Ice Baby”, chociaż teraz wiem, że ten akurat kawałek powstał rok wcześniej. No i wtedy powstała pierwsza strona WWW – wspomina Michał. Któregoś dnia przy okazji innego projektu Łukasz zobaczył szkice i zaczął namawiać Michała, żeby zrobić z nich oddzielną markę. Wpadł na pomysł, żeby „1991” wpisać w kwadrat, w międzyczasie powstały też hasła marki, np. „Remember the future”. – Dzięki naszej codziennej pracy mamy środki na życie i nie musimy się martwić, że nasza marka musi pod koniec miesiąca spinać się finansowo. Wielu osobom, które robią fajne, ale komercyjne rzeczy, potrzebny jest bufor, czyli coś, co mogą realizować bez briefu od klienta. Dlatego traktujemy 1991 jak projekt okołoartystyczny i czysto zajawkowy – tłumaczy Michał. Niedługo na rynku pojawi się kolekcja zaprojektowana we współpracy z polskim artystą o międzynarodowej sławie. Na razie nie zdradzają, kto to taki, ale mamy kilka typów! Tekst: Jonasz Tolopilo,

W pewnym momencie Michał i Łukasz zaczęli jeździć na motocyklach. Uznali, że fajnie byłoby zaprojektować plecaki. No bo jak mieliby trzymać laptopa, telefon i notes w rękach, skoro nie mogą zdejmować ich z kierownicy? – Wymyśliliśmy plecak, który sam sobie przeczy. Jest zrobiony z cordury, czyli bardzo trwałego materiału, na który u producenta czeka się pół roku. Zamówiliśmy go we wzorze kamuflażu amerykańskiej armii. Jednocześnie wydawało nam się, że odblaski będą niedługo modne, więc uznaliśmy, że napis „1991” zrobimy ze świecącej pod wpływem światła taśmy. Pan, który nam je szyje, mówił, że w takim razie ten kamuflaż jest bez sensu, bo przecież przez odblaski plecak będzie widoczny. Musieliśmy długo zapewniać go, że nie jesteśmy komandosami i to tylko taka moda – wspomina Michał.

CIUCHY Z DATĄ Moda


W zeszłym roku Michał stwierdził, że niedługo zacznie się szał na ciuchy z nadrukami z heavymetalową typografią. Znalazł wywiad z Christophe’em Szpajdlem, znanym w światku heavymetalowym jako „Lord of the Logos”. Zaprojektowane przez artystę z polskimi korzeniami logo są używane przez zespoły metalowe na całym świecie. Michał poprosił więc Christophe’a, żeby zaprojektował logo jego marki. Tuż przed premierą w Stanach odbywała się gala MTV Europe Music Awards. Występowała na nim Rihanna i pokazała swoje nowe logo – napis „Rihanna” zaprojektowany przez Christophe’a. – Trochę się martwiliśmy, że ludzie będą nam zarzucać, że nasz pomysł jest zgapiony od Rihanny. Ale naprawdę byliśmy pierwsi! – podkreśla Michał.

Moda


34 TELEMODA Moda inspiruje telewizję i odwrotnie, projektanci zarywają noce, oglądając seriale w poszukiwaniu nowych trendów. Po jesiennych wybiegach przechadzały się więc bohaterki „Dynastii”, „Gry o tron” i „Opowieści podręcznej”, a serialowi superbohaterowie wyglądają jak modele z Mediolanu. Co oglądać, kogo naśladować i jak nosić się w nowym sezonie? Tekst: Anna Konieczyńska

SZKARŁATNA LITERA W serialu „Opowieść podręcznej” na podstawie dystopii Margaret Atwood krwistą czerwienią naznacza się kobiety zmuszone rodzić dzieci dla notabli reżimu, ale na pokazach Fendi, Jil Sander, czy MaxMara maliny, truskawki i wiśnie stają się odcieniami siły. Nieznoszącą konkurencji czerwień nosi się od kolczyków po botki, ale jesienną garderobę można zacząć kompletować od mocnego jak płachta na byka płaszcza. Oto prawdziwy manifest kobiecości! Płaszcz Zara 459 zł, Kendall Jenner na pokazie Fendi

Moda: trendy


35

SUPERBOHATERKA NOWA DYNASTIA W nowej wersji „Dynastii” piękni, bogaci i zepsuci znów będą się zakochiwać, zdradzać i zrzucać ze schodów. A kontrolowany kicz lat 80. rządzić będzie nie tylko na ekranie. W kolekcjach Balenciagi, Diora i Saint Laurenta pobrzmiewają echa dyskotekowej mody – asymetria, falbany i przezroczystości. Buty Uterqüe 475 zł, kolczyki Mango 49 zł, body Topshop 119 zł. Lata 80. na pokazie Balenciagi.

„Defenders” osadzone w uniwersum Marvela przedstawia Jessicę Jones (Krysten Ritter), supersilną superbohaterkę, która ratuje świat ubrana w czarną ramoneskę. Drugą skórę radzą przywdziać także projektanci Bottega Veneta, Calvina Kleina i Jil Sander. Im czarniejsza, tym lepsza, powinna osłaniać ciało niczym zbroja. Buty Uterqüe 625 zł, gorset Alada ok. 10 tys. zł, czerń od stóp do głów na pokazie Michaela Korsa.

S01E02 FW17 MR. SPORT

FOTO: Zeppelin Photo/East News (5)

Elliot z „Mr. Robota” szykuje się do zbawienia świata (a może przejęcia nad nim władzy?), chowając twarz w kapturze czarnej bluzy. Podobną na pokazach MSGM, Plein Sport oraz Michaela Korsa modni modele nosili pod jesienne płaszcze. Jak zhakować kod do stylu? Wystarczy wcisnąć „play”. Buty Puma 419 zł, bluza Adidas Originals 93 zł. Sportowy szyk z pokazu MSGM.

GRA O TREND Smutek po finale siódmego sezonu „Gry o tron” ukoją nabijane ćwiekami gorsety à la Brienne z Tarthu, zwiewne szaty Daenerys Targaryen i ciężka biżuteria Cersei Lannister. Z metką Alexandra McQueena, Alberty Ferretti i Valentino. Gdy wcielisz się w rolę wojowniczej księżniczki, stawka w grze rośnie. Buty Uterqüe 475 zł, naszyjnik Uterqüe 275 zł, gorset Balmain 6770 zł. Średniowieczna księżniczka z pokazu Alexandra McQueena.

Moda: trendy


36

Wybieg DELIKATESSEN Czytaliśmy w którymś mądrym magazynie, że jeśli ciuchy w twojej szafie są kupowane z należytą uwagą, to powinieneś móc ubrać się po ciemku, kierując się tylko fakturą tkanin – a po wyjściu na ulicę i tak wszystko będzie do siebie pasować. Założyciele polskoholenderskiej marki Delikatessen, Andrzej Lisowski i Stephen Hartog, albo są autorami tej sentencji, albo wymyślając swoje ubrania, wzięli ją sobie bardzo mocno do serca. Ich koszule, tiszerty, spodnie, płaszcze i marynarki są wykonane z tkanin świetnej jakości, a kroje i kolory to męskie klasyki, które można nosić latami bez obawy o niemodny wygląd.

Foto: Zuza Krajewska, Joanna Wzorek

CHI-CHI UDE Specjalistka od wzorzystych materiałów i nieoczywistych garniturowych krojów. Tworzy scenografie teatralne, projektuje autorskie wzory wykorzystywane zarówno w projektach odzieżowych, jak i wnętrzarskich. Jej najnowszy projekt to śmiała inicjatywa realizowana pod patronatem Opery Narodowej. Kolekcja haute couture jest inspirowana bohaterami najsłynniejszych przedstawień operowych.

DRAMAT Dramat to marka rozkraczona między konwencjami – dresiarstwem a elegancją, brzydotą a pięknem, modą a sztuką. Wyraziste matki założycielki Dramatu – Marlena Vader i Daria Juel – zapraszają do współpracy najciekawszych przedstawicieli tej nowej estetyki, która powoli przekształca się w prężny nurt za sprawą m.in. Dis Magazine czy marki modowej Vetements. Małomiasteczkowe piękno studniówkowych makijaży, biurowych żaluzji i czerwonego lateksu w pełnej krasie. Najbardziej urzeka afirmatywność Dramatów, które w najbardziej wypartych obszarach kultury wizualnej widzą czyste piękno. Jedyny dramat widzimy w tym, że dziewczyny nie pracują jeszcze z Lynchem.

Moda


DO NABYCIA W SALONACH EMPIK ORAZ NA


Książka z betonu

Kiedy dostali mailem informację o wyróżnieniu, musieli upewnić się, że to prawda, więc kilka razy odświeżyli stronę. A potem zaczęli się cieszyć. Pod koniec lipca jury konkursu 50 Books | 50 Covers organizowanego przez Amerykański Instytut Sztuki Graficznej ogłosiło listę 50 najlepiej zaprojektowanych książek na świecie. Jedną z nich jest „Dziennik podróży” Bolesława Stelmacha zaprojektowany przez lubelski kolektyw kilku.com. Rozmawiamy z autorami projektu, żeby dowiedzieć się, jak zaprojektować coś pięknego. Tekst: Jonasz Tolopilo

Dizajn


39

„Dziennik podróży” zdobył także nagrodę w konkursie na „książkę edytorsko doskonałą” podczas 20. Międzynarodowych Targów Książki w Krakowie.

Konkurs organizowany przez Design Observer i Amerykański Instytut Sztuki Graficznej ma prawie stuletnią tradycję i co roku przyciąga tysiące autorów z całego świata. Zaprojektowaną przez siebie książkę zgłosił też kolektyw kilku.com – Idalia Smyczyńska, Paweł Szarzyński i Robert Zając. Książka „Teatr w Budowie. Dziennik podróży” to praca profesorska dotycząca dużego gmachu, który miał powstać w latach 70. w centrum Lublina i służyć mieszkańcom jako teatr i filharmonia. Jego rozmach przerósł jednak konstruktorów i zakładany budżet. W rezultacie przez 40 lat niedokończony budynek stał w samym centrum Lublina, a mimo to nikt nie miał pomysłu, jak go zagospodarować i gdzie szukać pieniędzy na dalsze prace. W końcu znaleziono finansowanie i postanowiono, że Teatr w Budowie będzie przebudowany według pomysłu architekta Bolesława Stelmacha. Budynek przemianowano na Centrum Spotkania Kultur w Lublinie, które otwarto pod koniec 2015 r. – Mniej więcej wtedy zgłosił się do nas przyszły wydawca, czyli ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, i zaproponował, żebyśmy zaprojektowali książkę opisującą historię budynku i dokumentującą jego przebudowę. Nie zastanawialiśmy się długo. Temat nas ciekawił, mieliśmy do dyspozycji dużo materiałów, do prac nad publikacją została przydzielona świetna redaktorka i budżet na projekt pozwalał na inwencję – mówi Robert. – Podczas projektowania książki musieliśmy pogodzić trzy aspekty: historię teatru, analizę projektu przebudowy i odniesienia do prac innych autorów. Dlatego spędziliśmy dużo czasu na wymyślaniu, jak powinno wyglądać wnętrze książki, żeby obszerny materiał naukowy uzupełniony przypisami i referencjami był czytelny i żeby wkomponować w niego zdjęcia – mówi Idalia. Prace nad książką trwały ponad pół roku. W tym czasie projektanci podjęli kilka kluczowych decyzji dotyczących wyglądu książki. Za wszelką cenę chcieli uniknąć formatu A4, który według projektantów za bardzo kojarzył się z publikacjami akademickimi. Książka miała być wygodna do czytania i w miarę poręczna, ale jednocześnie zapewnić przestrzeń na zdjęcia. Zaprojektowali też chropowatą okładkę z drobnymi wypukłościami. – Zależało nam, żeby nawiązywała do wykończenia budynku oraz do materiałów i faktur, które w nim znajdziemy. Chcieliśmy, żeby biorąc książkę do ręki, można było poznawać architekturę Centrum nie tylko za pomocą wzroku, ale i dotyku – mówi Idalia. Projektanci zastosowali też w książce papier makulaturowy z niewielkimi zabrudzeniami. – Papier tego typu może okazać się ryzykowny, kiedy drukuje się na nim zdjęcia. Nieprzypadkowo standardem do drukowania fotografii jest błyszczący papier, który ludzie znają np. z salonów fotograficznych, bo kolory są na nim żywe, a detale dobrze widoczne. Uznaliśmy jednak, że makulaturowy, „ubrudzony” papier będzie dobrym nawiązaniem do kurzu i pyłu, którego nie brakowało podczas odbudowy – mówi Robert. Potwierdzeniem tego, że książka jest zaprojektowana w ciekawy sposób, jest odbiór ludzi, w których ręce trafia. Jakiś czas po wydaniu do biura projektantów przyszedł chłopak i powiedział, że bliska mu osoba jest fanem tego budynku i że koniecznie potrzebuje egzemplarza książki. – A nam został tylko jeden, który miał być przeznaczony na konkursy i wystawy. No ale widać było, że chłopakowi bardzo zależało, więc uznaliśmy, że trudno, i go oddaliśmy – wspomina Robert. Kilka miesięcy później spotkali chłopaka ponownie. Przyznał się, że książka tak mu się spodobała, że zatrzymał ją dla siebie, a z prezentem musi poczekać na dodruk.

Dizajn


40

GWIEZDNA NOC Wraz z modą na granat i złoto w aranżacji wnętrz pojawiły się przedmioty nawiązujące do motywu gwiazd. Tak silne graficznie elementy doskonale sprawdzą się w zestawieniu z kryształową zastawą i nowoczesnymi dodatkami w wyrazistych barwach.

Głębia smaków Głębię i bogactwo aromatów ukrytych w drobnych przekąskach, po które sięgamy, gdy spotykamy się z naszymi najbliższymi i znajomymi, znakomicie podkreśli doskonała wódka. W tej roli idealnie sprawdzi się alkohol produkowany z fińskiego jęczmienia oraz wody tak czystej, że jej dalsza filtracja nie jest wymagana. Sięgaj po wódkę delikatną, ale wyraźną w smaku, by wydobyć z dań cały wachlarz doznań i delektować się nimi przez długie chwile.

Brelok Chylak W skórzanych akcesoriach Zofii Chylak zakochały się nie tylko gwiazdy. Ręcznie tłoczone breloki na wzór skóry krokodyla, zawieszone na złotym kółku, z pewnością dodadzą nowoczesnego charakteru torebkom czy portfelom.

Krzesło Mies van der Rohe Projekt Miesa van der Rohe o nazwie „Barcelona” zaliczany jest do klasyki dizajnu. Bywa również określany mianem „fotela wszech czasów”. Został stworzony z myślą o Wystawie Światowej w Barcelonie, a swoim kształtem nawiązuje do starożytnego krzesła kurulnego, przez Egipcjan uznawanego za symbol siły i władzy.

Wazon HAY Studio HAY Studio znajduje się w Danii i specjalizuje się w skandynawskich klasykach. Tworzy również nowoczesne przedmioty codziennego użytku i współpracuje ze znanymi markami, jak na przykład COS. Kryształowa kolekcja wazonów HAY to doskonały przykład eleganckich, oszczędnych w formie produktów, które ozdobią każde wnętrze.

Dizajn


41 Notes Papierniczeni Papierniczeni kochają papier, notesy i zeszyty. Własnoręcznie produkują autorskie wyroby papiernicze ozdobione minimalistycznymi wzorami. Jednym z ostatnich bestsellerów są zeszyty z marmurową okładką.

Talerz Fenek Studio Fenek Studio to polska marka stworzona przez Agatę Klimkowską i Tosię Kiliś. Porcelana powstaje w warszawskiej pracowni na Grochowie. Jej znakiem rozpoznawczym są ręcznie wykonane naczynia ozdobione ciekawymi grafikami w pięknych kolorach.

Lampa Stilnovo Lampa Stilnovo pochodzi prosto ze studia lamp Delightful. Jej klasyczny, elegancki kształt nawiązuje do wzornictwa lat 50. Ciepłe światło w połączeniu ze złotymi elementami lampy doskonale rozświetli pomieszczenie w długie, zimowe wieczory. Bransoletka Rosa Chains Markę Rosa Chains założyła Agnieszka Rosa. W jej ofercie znajdują się delikatne kolczyki, pierścionki i naszyjniki wykonane z dbałością o detal. Projektantka proponuje ekskluzywną biżuterię wykonywaną ręcznie, czasami dostępną jedynie w pojedynczych egzemplarzach.

Dywan Alexander Girard / Vitra Alexander Girard był wybitnym projektantem tekstyliów, jednym z wiodących twórców powojennej Ameryki. Inspirował się kulturą ludową z całego świata, a proponowane przez niego wzory ozdabiały projekty np. George’a Nelsona, Charlesa i Ray Eames.

Dizajn


42 Taca Notre Monde W tym roku jesienne kolekcje najsłynniejszych projektantów dizajnu zawierają w sobie elementy wykonane z naturalnym, surowych materiałów. Taca Notre Monde przypomina swoim kształtem środek pnia drzewa. Jest doskonałym dodatkiem do mieszkania aranżowanego w stylu rustykalnym bądź vintage.

Jesień uwielbiamy za babie lato i długie wieczory w domu. Wraz z październikiem przychodzi nam ochota na zgaszone kolory, nietypowe dodatki czy rustykalny klimat. Coraz częściej do naszych mieszkań wybieramy naturalne materiały, których idealnym dopełnieniem stają się ochra, ceglasta czerwień i złoto.

Najpiękniejsze chwile Świąteczna Copa Finlandia to zaledwie cztery składniki – żurawinowa wódka, świąteczne przyprawy, lemoniada i lód. Jednak drink przygotowany w kieliszku typu copa lub dużym kieliszku do wina nabiera niezwyczajnego charakteru. Stanowi fantastyczne podkreślenie wspólnych, wyjątkowych chwil, które celebrujemy podczas świątecznych spotkań z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi.

JESIENNE WIECZORY

Krzesło Gerrit Rietveld Krzesło zaprojektowane przez jednego z najważniejszych przedstawicieli nurtu neoplastycznego w historii sztuki, Holendra Gerrita Rietvelda, do dziś uznawane jest za prawdziwą ikonę dizajnu. Jego pierwsza wersja została wykonana w naturalnym kolorze drewna dębowego. Barwy czerwona i niebieska pojawiły się kilka lat później, po spotkaniu artysty z malarzem Pietem Mondrianem. Tej jesieni to właśnie te dwie barwy Pantone wybrał na kolory roku 2017.

Wazon Malwina Konopacka Konopacka ukończyła wzornictwo przemysłowe na ASP w Warszawie oraz UdK w Berlinie. Od kilku lat z powodzeniem tworzy grafiki i ilustracje do książek, ale przede wszystkim wazony. Wysokie, smukłe projekty łatwo rozpoznać dzięki charakterystycznej kresce Konopackiej.

Lampa Greta M. Grossman Greta M. Grossman jako jedna z niewielu kobiet zdobyła wysoką pozycję w branży architektonicznej, zdominowanej w pierwszej połowie XX w. przez mężczyzn. Specjalizowała się w minimalistycznym wzornictwie, które łączyła z elegancją. Do jej najbardziej znanych projektów należą lampy Grasshopper i Cobra, które przyniosły jej ponadczasową sławę. Wśród klientów Grossman były takie sławy, jak Greta Garbo czy Ingrid Bergman.

Sweter ACNE Skandynawska szalona marka, której nazwa kojarzy się z problemami z cerą, na jesień proponuje grube sploty i moherowe swetry. Kolorystyka nowej kolekcji bazuje na pomarańczu, granacie i antracycie.

Świeca NAP Studio Jesienne wieczory najprzyjemniej spędza się w blasku świec. Zapach zmysłowej mieszanki kwiatu tytoniu, bursztynu i drzewa sandałowego, nada naszym wnętrzom ciepła i elegancji. Świeca ze studia NAP została zaprojektowana w taki sposób, aby po jej wypaleniu pozostało dekoracyjne naczynie albo doniczka.

Dizajn


www.trophyshop.pl



45

Lato bez filtra dla spragnionych Trzy gwiazdy – Bovska, Iza Lach i Dwa Sławy, trzech gości specjalnych – The Dumplings, Natalia Przybysz i O.S.T.R., i sześć polskich miast – tyle trzeba, żeby wzbudzić emocje bez filtra. Jak co roku na trasie „Cydr Lubelski Spragnieni Lata” podczas plenerowych koncertów usłyszeliśmy ważne głosy na młodej scenie muzycznej. Od pierwszego koncertu we Wrocławiu aż do wielkiego finału w Lublinie motywem przewodnim było hasło #NIEFILTRUJEMY. – Oby więcej takich koncertów! – mówi Bovska, podsumowując najbardziej orzeźwiający projekt wakacji. – Pokazujemy brzmienia, które dzisiaj może jeszcze nie do końca są znane, ale będą bardzo znane. W naszym przypadku oznacza to promowanie nowej muzyki, wskazywanie pewnych kierunków, tendencji muzycznych – mówił Tymon Tymański, dyrektor artystyczny projektu „Spragnieni Lata”, zapowiadając trasę kilka miesięcy temu. – Z naszą sceną jest podobnie jak z cydrem. Nie jest sztuką postawić na kogoś, kto dziś jest znany. To nie promotorstwo – dodał, podsumowując działanie Cydru Lubelskiego w jednym z wywiadów. Organizatorzy trasy postawili na ciekawe lokalizacje koncertów – koncert otwierający we Wrocławiu odbył się na dziedzińcu dawnego klasztoru Franciszkanów, a w Warszawie artyści występowali nad Wisłą, gdzie latem przenosi się kulturalno-imprezowe życie stolicy. Nic dziwnego, że „Spragnieni Lata” to jeden z najczęściej fotografowanych przez publiczność polskich projektów muzycznych. O fotogeniczność fe-

stiwalu zadbał dodatkowo FujiFilm INSTAX, organizując m.in. konkursy na najbardziej niefiltrowane zdjęcia zrobione podczas koncertów. Jak co roku finał trasy odbył się w Lublinie i kończył całodzienną imprezę pod hasłem „Lubelskie Święto Młodego Cydru”. Ostatni koncert był też okazją do śledzenia na żywo finału akcji tatuażowej #NIEFILTRUJEMY. – Chcieliśmy zainspirować publiczność niefiltrowanym charakterem koncertów i dać jej zastrzyk orzeźwiającej energii. Udało nam się stworzyć wydarzenie o własnej, oryginalnej atmosferze i już nie możemy doczekać się kolejnej edycji – zapowiada Robert Walewski, współtwórca trasy i brand manager Cydru Lubelskiego. Organizatorzy trasy „Cydr Lubelski Spragnieni Lata” już od kilku lat współpracują z nieszablonowymi artystami, którzy mają pomysł na siebie i swój wizerunek. Pozostaje więc czekać z niecierpliwością na informacje dotyczące artystów, którzy wystąpią podczas trasy w przyszłym roku.

Więcej informacji na spragnienilata.pl


Jakub Gliński:


47

Destrukcja wszystkiego Credit left Credit right

Sztuka



49

Nadchodzące wystawy Jakuba Glińskiego: 21.09.17 „Nienawidzę wszystkich” @ Galeria Arman Galstyan, Warszawa 01.10.17 „Koledzy z klasy” @ Galeria 9/10, Poznań 9-15.10.17 „Tetramatyka Festival”, Wilno 20.10.17 „Przerwane półkule mózgowe”@ Galeria Śmierć Człowieka, Warszawa 02.11.17 „Waste of Civilisation @ Kreativ House, Londyn jakubglinski.com

Dla Jakuba Glińskiego temat pracy jest nieistotny. Najważniejsze są silne emocje, dla których ujścia szuka w procesie twórczym. – Nie dążę do doskonałości, poszukuję piękna w estetyce błędu i pomyłki – mówi. Dzięki live paintingowi wyładowuje agresję i wyrzuca z siebie to, o czym nie lubi mówić na co dzień. Inspiracji szuka zarówno u wielkich nazwisk z grona dadaistów, jak i u kilkuletniej siostrzenicy – od niej nauczył się dziecięcej, niedoskonałej, rozedrganej kreski, tzw. efektu lewej ręki. W swoich wielkoformatowych obrazach ukrywa piktogramy – wiele z nich nawiązuje do idei światowego konsumpcjonizmu: zniekształcony logotyp „najki”, pokémony z karabinem, zjarana Myszka Miki. Obok znaków ostrzegających przed skażeniem biologicznym kryją się psychodeliczne buźki, są też wulgaryzmy niczym z praskich podwórek. Prace Jakuba można czytać jak zaszyfrowaną wiadomość, choć na darmo dociekać fabuły. Żeby zachować świeżą głowę, odrywa się od płótna i tworzy eksperymentalną muzykę, nagrywa wideo na kamerze VHS, a spostrzegawcze oko dostrzeże jego styl na skórze co poniektórych, bo artysta od niedawna „szpeci” ciała innych ludzi. Jest typowym zbieraczem i fascynuje go estetyka śmieciowa. Zbiera odpady cywilizacji – przedmioty wygrzebane na śmietnikach albo znalezione w second handach – i nadaje im nowe życie w postaci instalacji. Później często w akcie performatywnym niszczy je na oczach widzów. Ogólnie „im gorzej, tym lepiej”.  Tekst: Izabela Smelczyńska Po lewej: „Prosektorium” 2017; 230x140 cm; akryl, sprej na płótnie Na poprzedniej stronie: „Konserwowanie trupa” 2017; 230x140 cm; akryl, sprej na płótnie

Sztuka


Sztuka


51

Po lewej: „Pokémon terror”, 2016; live painting w Galerii Zalubowski Powyżej: Niszczyciel systemu immunologicznego, 2016.

Sztuka


52

Paweł Korab Kowalski to artysta, którego projekty wymykają się łatwej klasyfikacji. W przypadku „Ucieleśnienia” odbiorca staje przed pytaniem, z jakim medium właściwie obcuje. W projekcie tym ciało kobiety staje się podobraziem. Stanowi rodzaj membrany między światem rzeczywistym a światem duchowym. Pokryte białym pigmentem i oświetlone mocnym światłem przy wysokim kluczu fotograficznym ulega anihilacji. Nagość symbolicznie odsłaniająca kosmiczne źródło i tajemnicę tworzenia zostaje przysłonięta warstwą białego gruntu. Granica ciała wyłania się stopniowo dopiero po nałożeniu koloru. To farba ucieleśnia modelkę. Zachodzi tu proces malowania ciała, a zarazem malowania ciałem. Korab buduje dwa plany – pierwszy płaski, abstrakcyjny, oparty na niemal konstruktywistycznym schemacie linii, drugi wydobyty szczegółem i walorem, uzewnętrznia kształt anatomiczny. Istotne staje się uchwycenie transformacji dzieła – do każdej pracy powstaje ok. 400 - 600 zdjęć rejestrujących historię kolejnych wcieleń. Istotne staje się śledzenie procesu twórczego, obserwowanie nowych odsłon. Motywy malarskie stosowane przez Koraba Kowalskiego to przenikające się i nachodzące na siebie formy geometryczne: zygzakowate linie, kropki, formy łańcuchopodobne, wielokąty znane z geoglifów i petroglifów. Kierują one uwagę widzów ku zjawiskom entoptycznym postrzeganym w zmienionych stanach świadomości. Artysta mniej lub bardziej świadomie wykorzystuje archaiczny motyw pasów oraz trójkątny znak łona znany w Europie od ponad 30 tysięcy lat, którego desygnatem w piśmie sumeryjskim jest kobieta. W swoje geometryczne kompozycje wprowadza rzędy eliptycznych kropek przypominające ogniwa łańcucha symbolizujące połączenie nieba i ziemi, pierwiastka męskiego i żeńskiego, a także świat emanacji i łańcuch bytów.

UCIELEŚNIENIE: Paweł Korab Kowalski Tekst:Katarzyna Haber (kuratorka wystawy) Materiał powstał we współpracy z marką Samsung Wszystkie prace: Paweł Korab Kowalski, 2016, fotografia, 79 x 45 cm Od lewej: „Freja”, „Leta”, „Kali” i fragment pracy „Kamena”


53

Samsung mecenasem Sztuka nowoczesna i technologia często idą ze sobą w parze. Wystawa „Ucieleśnienie” została zorganizowana dzięki mecenatowi marki Samsung. To pierwsza tego typu współpraca w dziedzinie sztuki. Prace Pawła Koraba Kowalskiego wyświetlono na monitorach z serii Professional Display, które gwarantują obraz najwyższej jakości. Wzbogacają doświadczenia widzów i pozwalają patrzeć na sztukę w szerszy, interaktywny sposób. Samsung to lider rynku profesjonalnych wyświetlaczy w Polsce. Jako mecenas wystawy „Ucieleśnienie” pokazuje szerokie możliwości elektronicznej komunikacji wizualnej. Prace można oglądać w dniach 12.09-30.09 w Ney Gallery & Prints, ul. Spokojna 5, Warszawa Performance (malowanie na żywo): 23.09 godz. 19.30 (wstęp wolny).

Materiał promocyjny


54

JAK ŚWIĘTOWAĆ LATO, KTÓRE ŚWIĘTUJE SIĘ SAMO

Późnym latem warzywa i owoce smakują lepiej niż kiedykolwiek. Trudno żyć o tej porze w innym rytmie niż w tym nadawanym przez naturę. Nie musisz niczego hodować, uprawiać, gotować ani przetwarzać. Nawet jeśli wydaje ci się, że z jedzeniem nie masz wiele wspólnego, sezonowość jest wtedy w powietrzu i świętuje się sama – również poprzez rzeczy, które robisz z dala od kuchni. Można ją dostrzec w podróżach przez Polskę, kiedy pociąg sunie po torach, a za oknem ciągną się nieskończone pola wysokiej kukurydzy i ledwo wystających z ziemi kalafiorów. Sezonowość jest też w ciepłych wieczorach na tarasie obrośniętym winoroślą, która ugina się pod ciężarem dojrzewających kiści winogron. Jest na balkonie, gdzie zioła rosną o tej porze roku jak szalone, karmione gorącym słońcem za dnia i hartowane rześkim powietrzem w nocy. I w koszach z pomidorami koktajlowymi w różnych kolorach, które można jeść na deser zamiast czereśni. Ale przede wszystkim sezonowość jest w głowie, bo lato gwarantuje lekki stan umysłu i składa się z różnorodnych smaków, kolorów, zapachów i faktur. Sezonowo


55

Tekst i foto: Marianna Medyńska Nie ma powodu, by spieszyć się z dyniami, orzechami i innymi owocami jesieni – dogonią cię prędzej, niż się spodziewasz. Póki dni są ciepłe, a liście na drzewach zielone, trzymaj się lata i dóbr, które jego schyłek ma w ofercie. Poznaj przewagę świeżo zeskrobanych z kolby ziaren kukurydzy nad tymi dostępnymi w puszkach. Przekonaj się, że jedna minuta to maksimum czasu, który może spędzić w garnku świeży kalafior, żeby nie stracić tego, co najlepsze w swojej sprężystej strukturze. O tej porze roku jest wspaniały bez dodatków, ale jeszcze lepszy, kiedy podkreśli się go orzeźwiającą marynatą zarezerwowaną zwykle dla najlepszych kawałków surowej ryby w ceviche. Zmień oblicze klasycznej salsy, większość pomidorów zastępując winogronami eksplodującymi pod naciskiem zębów. I upewnij się, że każdy wkładany do ust kęs jest wystarczająco zielony dzięki ziołom, liściom, natkom i kiełkom. Choć celebrujesz lato na każdym kroku mimochodem, zacznij od dziś robić to świadomie. Wyobraź sobie, jakie da spełnienie, kiedy efektem ubocznym będzie dodatkowo niezapomniana uczta.  Sezonowo


56 TACOS Z „CEVICHE” Z KALAFIORA, PASTĄ Z FASOLI I SALSĄ WINOGRONOWĄ

4 porcje 12 tortilli kukurydzianych*, pasta z fasoli z wędzoną papryką (przepis poniżej), „ceviche” z kalafiora i kukurydzy (przepis poniżej), salsa winogronowa z pomidorami i imbirem (przepis poniżej), guacamole, kwaśna śmietana, świeża kolendra do posypania, 2-4 limonki * Jeśli nie znajdziesz tortilli w rozmiarze do tacos, możesz wyciąć je z większych, a okrawki wykorzystać na przykład do przygotowania domowych nachos.

Kilka godzin przez planowanym posiłkiem przygotuj „ceviche” z przepisu poniżej. Odstaw do zamarynowania. Tuż przed jedzeniem zrób salsę i pastę z fasoli. Przygotuj resztę składników – guacamole, śmietanę, świeżą kolendrę i pokrojone na ćwiartki limonki. Tortille rozłóż na dużej patelni, przykryj folią aluminiową i podgrzewaj przez kilka minut na najmniejszym ogniu. Nie pozwól im się przypiec – muszą pozostać miękkie, by nie łamały się przy zwijaniu tacos. Na każdym placku rozsmaruj pastę z fasoli, a na niej połóż kopiastą łyżkę „ceviche”. Następnie dodaj salsę, guacamole i kleks śmietany. Posyp świeżą kolendrą i skrop limonką. Gotowe!

I. PASTA Z FASOLI Z WĘDZONĄ PAPRYKĄ 200 g ugotowanej czerwonej fasoli*,

200 g ugotowanej fasoli pinto**, płaska łyżeczka łagodnej papryki wędzonej, łyżeczka miodu, szczypta soli * Jeśli masz mało czasu, możesz wykorzystać fasolę z puszki, ale dokładnie ją wypłucz. ** Zamiast fasoli pinto możesz przygotować pastę tylko z czerwonej fasoli – będzie wtedy ciemniejsza.

Wszystkie składniki zmiksuj na nie całkiem gładką pastę. Spróbuj i ewentualnie dopraw do smaku. Pasta ma być neutralna – w smaku powinna być wyczuwalna przede wszystkim fasola. Dzięki temu będzie stanowić odpowiednie tło dla wyrazistych dodatków.

II. „CEVICHE” Z KALAFIORA I KUKURYDZY kolba kukurydzy, 30 g masła, sól, pieprz, mała główka kalafiora, ½ czerwonej cebuli, mała ostra papryczka (lub do smaku), liście z ½ pęczka kolendry, 1/2 szklanki soku z limonki, 1/4 szklanki soku z cytryny, 3-4 łyżki oliwy, szczypta soli

Obierz kolbę kukurydzy z liści, ustaw pionowo i dużym kuchennym nożem okrój ją z ziaren. Rozgrzej masło na patelni, wrzuć ziarna kukurydzy i dopraw solą i pieprzem. Duś na średnim ogniu przez ok. 10 minut, aż kukurydza stanie się miękka i zniknie z niej skrobiowy posmak. Odstaw do prze-

Sezonowo

studzenia. W międzyczasie zagotuj mocno osoloną wodę w dużym garnku. Obok przygotuj dużą miskę z zimną wodą i kostkami lodu. Kalafior podziel na malutkie różyczki. Wrzuć je do wrzącej wody na minutę. Następnie wyjmij łyżką cedzakową i przełóż do lodowatej wody, żeby natychmiast zatrzymać proces gotowania. Cebulę i ostrą papryczkę (bez nasion) pokrój w kostkę, a liście kolendry drobno posiekaj. W dużej misce wymieszaj wszystko ze zblanszowanym i osuszonym kalafiorem, zalej sokiem z limonki i cytryny, dodaj oliwę i dopraw do smaku solą. Odstaw na minimum dwie godziny, a najlepiej na całą noc.

III. SALSA WINOGRONOWA Z POMIDORAMI I IMBIREM 400 g zielonych winogron (najlepiej bezpestkowych), 300 g pomidorów koktajlowych, 2 ogórki gruntowe, liście z ½ pęczka natki pietruszki, liście z ¼ pęczka mięty, ok. 3-cm kawałek imbiru, 1/4 szklanki oliwy, 3 płaskie łyżki jasnego octu winnego, szczypta soli, sok z cytryny lub limonki do smaku

Umyte i osuszone winogrona i pomidory pokrój w grubą kostkę. Wymieszaj w dużej misce. Obierz ogórki, wyjmij łyżeczką pestki, a resztę skrój i dodaj do miski. Zioła drobno posiekaj, a imbir zetrzyj na drobnych oczkach tarki. Połącz wszystko, dolewając oliwę i ocet, a następnie dopraw do smaku solą oraz sokiem z cytryny lub limonki.


Kuchnia


58

Zbiory przez cały rok VEGI

vegi.eu

Żeby mieć w dzisiejszym świecie stuprocentową pewność, co jesz, musisz wyhodować to sobie samemu. Właśnie stało się to prostsze niż kiedykolwiek – Vegi, producent przydomowych szklarni, daje taką możliwość każdemu z nas, również w środku miasta. Produkowane przez niego zamknięte ogrody tworzą ekosystemy, w których możemy uprawiać warzywa i owoce bez pestycydów i sztucznych nawozów. Szklarnie wyposażone są w sterowane komputerowo systemy nawadniania, oświetlania, wietrzenia i kontroli temperatur, dzięki czemu zapewniają roślinom optymalne warunki rozwoju niezależnie od czynników zewnętrznych. Możemy więc cieszyć się obfitymi plonami nawet w środku zimy. Jeżeli brakuje nam czasu albo chęci, żeby zajmować się ogrodem osobiście, możemy skorzystać z usług Zielonej Rączki – specjalisty, który w zależności od potrzeb przeszkoli nas lub zaopiekuje się naszą Vegi od początku do końca.

Gotuj jak Kocharz

KOCHARZ

kocharz.pl

Jak zorganizować sobie zrównoważoną, odżywczą i niedrogą dietę, prowadząc zabiegany tryb życia? Codzienne jedzenie na mieście jest bolesne dla portfela, z kolei gotowanie w domu wiąże się z koniecznością odpowiedzialnego planowania, robienia zakupów i stania przy kuchence. Złoty środek pomiędzy tymi opcjami proponuje nowa inicjatywa z Wrocławia – Kocharz. Firma prowadzi sprzedaż zestawów wstępnie przygotowanych produktów spożywczych wraz z przepisem, według którego szybko przygotujemy danie we własnej kuchni. Składniki są dokładnie odmierzone, dzięki czemu nie marnują się nadwyżki jedzenia, a my oszczędzamy mnóstwo czasu w kuchni i na zakupach. Co odróżnia Kocharza od innych firm oferujących subskrypcyjne pudełka dla domowych kucharzy? Funkcja edukacyjna, a więc nauka o wartościach płynących z korzystania ze źródeł lokalnych, autentycznych i sezonowych. Mieszkańcy miasta mieli do tej pory utrudniony dostęp do naturalnych gospodarstw, manufaktur i produktów tworzonych z pasji – dziś współpracujący z okolicznymi rolnikami i rzemieślnikami Kocharz dostarcza im je pod drzwi.

Kuchnia: trendy


59

Czarny charakter o dobrej mocy Aktywny węgiel to produkt uboczny powstający przy paleniu łupiny kokosa, drewna bambusowego czy łodyg roślin konopi. Dzięki negatywnemu ładunkowi elektrycznemu węgiel przyciąga toksyny o ładunku pozytywnym, a wydalany z organizmu zabiera je ze sobą. Działa więc silnie detoksykująco. Węgiel cieszy się dużą popularnością w Japonii, gdzie jego właściwości wykorzystuje się na ogromną skalę – od mydeł, kremów i maseczek po środki czystości i naturalne detergenty. Przemysł spożywczy też sięga po niego coraz częściej – okrągłą rocznicę wejścia na japoński rynek świętowała niedawno Ikea, serwując z tej okazji czarne wersje swoich hot dogów. Ameryka pokochała węgiel jako superfood i wypromowała czarne lody i pieczywo z jego dodatkiem. A jak jest u nas? Polska się rozkręca – można trafić na węglowe lody, napić się oczyszczającej lemoniady z węglem czy zjeść czarne gofry. AKTYWNY WĘGIEL

O potędze umiaru Przestałeś kupować kurczaka w supermarkecie, ale nie odmówisz sobie steka ze sprawdzonego źródła? Kochasz jajecznicę, ale nie zjesz jajek innych niż „zerówki”? A może po prostu kanapki z szynką od jakiegoś czasu jesz na śniadanie nie siedem, ale tylko dwa razy w tygodniu? Twoja filozofia doczekała się własnej nazwy! Reducetarianism, który przetłumaczyć można jako „ograniczarianizm”, to ruch promujący ograniczenie spożywania mięsa i produktów odzwierzęcych bez konieczności skrajnych wyrzeczeń. Dla wielu z nas opanowanie diety w pełni roślinnej jest trudne – czy to ze względu na ograniczoną wiedzę, czas lub preferencje smakowe. A przecież warto pamiętać, że nie tylko pełna rezygnacja, ale też w najmniejszym stopniu ograniczone spożycie mogą robić różnicę. „Ograniczarianie” kierować się mogą najróżniejszymi pobudkami – jedni mają na uwadze własne zdrowie, inni nie chcą godzić się na to, w jaki sposób funkcjonują dziś przemysły hodowlane. Różnice nie są istotne, wszystkim przyświeca przecież wspólny cel – ograniczenie konsumpcji mięsa; warto pamiętać o tym w czasach zdarzającego się wegeterroru.

REDUCETARIANISM

Kuchnia: trendy

reducetarian.org


Vienia rozmowy przy stole

60

Kuchnia


61

Szamowyzwalacz vol. 4 Gastronomiczna Warszawa troszczy się jak nigdy o wegan i wegetarian. Dumni i pełni współczucia zajadają się jaglanymi burgerami, warzywnymi bowlami i humusem w knajpach, które przeżywają swój najlepszy czas, wypełnione po brzegi klientelą. W warszawskiej restauracji Think Love Juices & Vegan Food na Saskiej Kępie, która oferuje smaczną, wolną od produktów mięsnych kuchnię, rozmawiam z szerzącą wegańską nowinę aktorką Zosią Zborowską. Foto: Filip Skrońc

Zamawiamy kilka dań z eleganckiej karty. Zosia zajada bowla z quinoa i zielonymi warzywami, smażone kwiaty cukinii z pastą z buraków. Filip, nasz fotograf, wcina wegańskie kopytka z kurkami, a ja wbijam zęby w wypasionego jaglanego burgera z piklami i awokado podanego w towarzystwie frytek ze słodkich ziemniaków. W takim entourage’u zabieramy się do rozmowy. Vienio: Śmieję się, że jesteś moją ulubioną warszawską alternatywną mleczarką domową – sama produkujesz mleko z najrozmaitszych produktów. Jak złapałaś zajawkę na taką działalność? Zosia Zborowska: Kiedy zorientowałam się, że mleko jest dla nas cholernie niezdrowe, zaczęłam go unikać. Jestem aspirującą weganką, ale od czasu do czasu zdarzy mi się wciąż zjeść owczy lub kozi nabiał. Jednak robienie swojego mleka roślinnego w domu to jest czad. Mam ekstramaszynę SoyaJoy G4, którą siostra kupiła mi sześć lat temu w Stanach. Moje ulubione mleko to namoczone suszone banany, orzechy nerkowca i pinii, dosładzane namoczonymi daktylami. Oho.... właśnie dostałam ślinotoku. Mówię ci, supersprawa. Konsystencja mleka zależy od preferencji – można przelać przez sitko i uzyskać klarowny płyn albo dodać

trochę gęstego i mieć kozackie smoothie. Polecam do różnych owsianek, jaglanek. Kompletny odlot. Lisia mama karmi małe liski swoim mlekiem, kozia mama małe kózki swoim, a my, ludzie, zwykliśmy pić cudze mleko, czyli krowie albo kozie. Najzdrowsze jest dla nas mleko naszej własnej matki. Ale tylko wtedy, kiedy jesteśmy niemowlakami. Potem po prostu nasz organizm już go nie potrzebuje. My, ludzie, nie tolerujemy laktozy. Mleko jest dla nas najzwyczajniej szkodliwe. Mimo to przemysł nabiałowy ma się znakomicie. Ludzie piją mleko, jedzą sery i zażerają się produktami mlecznymi. I dlatego jest tyle chorób, bo pijemy to mleko, jemy sery w ogromnych ilościach a nie mamy świadomości, jak strasznie zakwasza, wyziębia i „zagluca” to nasz organizm. Nie tędy droga. Jeżeli nie chcesz zrezygnować z nabiału dla dobra zwierząt, zrób to dla siebie. System mleczarski jest okrutny – oddziela się dwudniowe cielęta od matki, która jest zrozpaczona, cierpi. Jest kilka filmików w necie, które bardzo dokładnie pokazują tę brutalną rozłąkę. Te obrazy rozdzierają serce. Zwierzęta hodowlane są maszynami do rodzenia, żyją w stresie i rozpaczy, bardzo często w tragicz-

Kuchnia


62 nych warunkach. Ich mleko nie byłoby dobre nawet dla cielaka, bo zawiera taką ilość antybiotyków. Bliżej mu do trucizny. „Pij mleko, będziesz wielki” – to największa ściema, jaką próbowano nam wmówić. Twój weganizm weganizm wynika ze współczucia dla zwierząt? Przestałam jeść mięso z pobudek ideologicznych. Od dziecka kochałam zwierzęta, a trudno mówić, że je kochasz, jeśli potem je zjadasz. Przecież to jest szczyt hipokryzji. Dwa lata później przestałam jeść ryby i owoce morza. Nie byłam w stanie. Do wszystkiego dochodzę niespiesznie, krok po kroku. Gdybym z dnia na dzień stwierdziła, że zostanę weganką, to wiem, że nie udałoby mi się to. Zmiany wprowadzam powoli, ale za to na zawsze. Nie chcę szkodzić innym. Powtarzam to jak mantrę: nikt nie dał mi prawa, żeby decydować o losie innych, nieważne ,czy jest to człowiek, pies, krowa, czy łosoś.

że naszym życiem sterują ignorancja, lenistwo i mafia spożywcza, która wmawia nam takie bzdury, jak ta o zdrowym mleku albo że witamina B12 jest tylko w mięsie! Nie dajmy sobie robić wody z mózgu. Mając w dupie Matkę Ziemię, masz w dupie siebie i swoje dzieci, wnuki i swoich braci mniejszych, którzy powinni mieć takie samo prawo do życia. Wszyscy jesteśmy ulepieni z jednej gliny.

Zofia Zborowska - aktorka, wielbicielka wegańskiej kuchni i zdrowego stylu życia.

Która z gałęzi przemysłu spożywczego irytuje cię najbardziej? W tej chwili zdecydowanie mleczarska. A nie mięsna? Obie są równie straszne. Jestem pewna, że za kilkadziesiąt lat ludzie nie będą w stanie uwierzyć, że zgotowaliśmy zwierzętom taki los. W cierpieniu wszyscy jesteśmy sobie równi. Przemysł mięsny jest barbarzyński. Zwierzę urodzone w strachu, hodowane w strachu, tragicznie traktowane, karmione antybiotykami i najtańszymi paszami trafia na nasz talerz jako produkt, a my ze smakiem jemy coś takiego. Karmimy się tą energią, toksynami wytworzonymi w stresie i nawet nie zadajemy sobie trudu, żeby pomyśleć o konsekwencjach. Jesteśmy tak skupieni na sobie, że bardzo często mamy w dupie własne dzieci, więc kogo będzie w takim wypadku obchodzić los świni czy krowy? Ale jest światełko w tunelu. Rosną świadomość i empatia, a w związku z tym potrzeba zmiany. Z roku na rok jest na świecie coraz więcej wegetarian i wegan. Mięso nie jest nam potrzebne do życia. Nasze zęby, nasz przewód pokarmowy bliższe są roślinożercom. Wiemy, że człowiek na diecie roślinnej żyje dłużej. Wychodzi na to, Kuchnia

Gadasz o tym ze swoją rodziną, masz misję, uświadamiasz ludzi wokół? Tak. I mam na koncie nawet kilka sukcesów. Cały czas przez swoje media społecznościowe nawołuję i szerzę wesołą wegetariańsko-wegańską nowinę. Myślę, że przekonałam już do diety bezmięsnej przynajmniej kilkadziesiąt osób. Dostaję często wiadomości na insta, że dzięki mnie ktoś przestał jeść mięso i czuje się lepiej, lżej itd. To są wiadomości, które „robią mi dzień”, serce mi rośnie. To daje siłę do działania.

Czasami zawładnie nami jakiś gastrodemon. Zdarzają ci się kulinarne grzeszki? Tak. Winko mnie czasami dopadnie. Alkohol strasznie, ale to strasznie zakwasza organizm, a to pożywka dla okropnych choróbsk, takich jak chociażby rak. Ale co zrobić. Czasem zdarza mi się też opitolić frytunie albo oreo (wegańskie!). No i uwielbiam lody z Wegestacji. Ale jeśli jesteś weganinem albo wegetarianinem, to na dobrą sprawę zmniejsza się lista potencjalnych zagrożeń. Zjesz dobre daktyle i nie potrzebujesz już czipsów czy fast foodów. Gotujesz w domu, bo chcesz wiedzieć, co jesz, czy chodzisz do foodystycznych świątyń, knajp i restauracji? Uwielbiam odwiedzać nowe wegeknajpy w stolicy, a wiesz przecież, że jest ich od cholery. Warszawa zajęła w rankingu Happy Cow trzecie miejsce na świecie w kategorii liczba wegańskich knajp. Przegraliśmy tylko z NYC i Berlinem. Głupio z tego nie korzystać. Mam kilka swoich ukochanych miejsc, takich jak to, w którym jesteśmy, czyli Think Love Juices. Ale lubię też gotować i jeśli mogę, to chętnie to robię. Sprawia mi przyjemność gotowanie dla przyjaciół, mojego chłopaka czy rodziny. Rok temu


63 byliśmy z moim Mariuszem w Portugalii na miesięcznym tripie i tylko kilka razy wylądowaliśmy w knajpie. Cały czas gotowałam, wszystko przygotowując na kuchni w naszym mikrokamperze. Zawsze wozimy ze sobą gigantyczne zapasy kaszy jaglanej, która jest naturalnym antybiotykiem i jest dobra na wszystko. Wtedy zawsze baza jest, a po warzywka skaczemy na lokalny bazarek. Bajka. Jakie smaki wyniosłaś z domu Zborowskich? Bób z koperkiem i czosnkiem robiony przez mamę oraz leczo jedzone z pajdą chleba, które przyrządzał zawsze tata. Tylko wtedy (niestety) wkrajał do środka parówki lub kiełbę. Fujka. Jesteś zupiarą, fanką drugich dań czy specjalistką od kanapek i sałatek? Jestem specjalistka od deserów. Ha ha. A tak na poważnie, to jestem zupiarą, specjalistką od drugich dań i specjalistką od kanapek i sałatek, i deserów! Na talerzu Picasso czy kopiec kreta? Oczywiście fajnie, jak jedzenie jest ładnie podane, ale przecież nie to jest najważniejsze. Wierzę w to, że kopiec kreta ze wszystkiego może być dobry, i wiele razy przekonałam się, że tak jest. W Kambodży na przykład trafiliśmy do obskurnego baraku z jedzeniem, które nie wyglądało zbyt dobrze, ale było absolutnie przepyszne. Wracaliśmy tam co drugi dzień. Oprócz tego, że stworzyłaś sobie food alternatywę, mam wrażenie, że stworzyłaś też z Mariuszem alternatywną rzeczywistość na Kaszubach. Mariusz jakiś czas temu wypiął się na system i jest w tym bardzo konsekwentny, co mnie troszeczkę denerwuje, bo nie ma go przy mnie tyle, ile bym chciała. Ale z drugiej strony każdy z nas robi to, co kocha, nie włazimy sobie na głowę i mamy czas, by realizować swoje pasje i za sobą zatęsknić. Mariusz tworzy coś, o czym marzył dłuższy czas, czyli ekologiczną, samowystarczalną wioskę w samym środku lasu. W tym roku po zaliczonych warsztatach permakultury odpalił ogród, pierwszy w życiu. I co? Mamy swoje ekopomidory, ogórki, rzodkiew, sałatę, rukolę. Oczywiście pomagałam, ile mogłam, ale nie było mnie tam codziennie, więc sukces jest absolutnie po jego stronie. Jak tylko mam chwilę, jadę tam choćby na dwa dni złapać oddech i poczilować z książką w hamaku nad jeziorem. Oprócz swoich warzyw mamy też swoje własne źródło z pyszną pitną wodą. Nikt nam jej nie zabierze i nie zabutelkuje. Nie uważasz tego za absurd? Butelkowanie i sprzedawanie wody? Co będzie następne? Tlen w buteleczkach na sprzedaż? Nie myślimy o tym, bo nie mamy czasu. Zapierdzielamy całe życie, żeby spłacać kredyty i kupować sobie pierdoły, których nie potrzebujemy. Chcemy mieszkać w superapartamentach w wielkich miastach, a przecież wszyscy tak w głębi serca jesteśmy z lasu. I to, co daje nam prawdziwe szczęście, to kontakt z naturą i drugi człowiek, którego się kocha.


Nowe miejsca

Hala Gwardii Wraz z przemijającą letnią aurą, która pozwala na chwilę ściągnąć z siebie czapki, szaliki i rękawiczki, w stan zimowej hibernacji przechodzą miejscówki, w których można przekąsić street food pod gołym niebem. Pożegnaliśmy Nocny Market, roniąc łzę, z podobnym uczuciem obserwowaliśmy koniec działalności nadwiślańskiego Slow Marketu. Powodów do jesiennej chandry pierwszego świata może być wiele, ale okazuje się, że brak miejsca ze street foodem w Warszawie nie będzie jednym z nich. Warszawa zyskała niedawno drugie, obok Hali Koszyki, zadaszone miejsce, w którym można się poczuć jak na ulicznym markecie. Hala Gwardii działa w weekendy i zachęca mieszkańców stolicy swoją różnorodną ofertą – rano można wpaść na śniadanie, a w trakcie dnia odwiedzić ją w celu uzupełnienia zakupów spożywczych w sąsiedniej Hali Mirowskiej. Część Hali Gwardii działa bowiem jako bazar, na którym regionalni producenci ryb, serów czy słodyczy sprzedają swoje przysmaki. Z kolei wieczorem światła przygasają, muzyka staje się głośniejsza, a goście wpadają do Hali, żeby przekąsić coś przed imprezą i wypić piwo albo dwa jako preludium do dalszej nocnej zabawy. Odstraszać może cena, bo w większości przypadków trzeba zapłacić knajpową stawkę za danie serwowane w plastiku i polować na wolne miejsce do siedzenia. Znamy się jednak co nieco na ekonomii i wiemy, że wszystko, łącznie z jedzeniem, jest warte tyle, ile ktoś chce za to zapłacić. A sądząc po tłumach podczas weekendu otwarcia, chętnych brakować nie będzie. [Jonasz Tolopilo] Hala Gwardii plac Żelaznej Bramy 1, Warszawa

Nowe miejsca


Fine Lebanese cusine

20 YEARS

Proudly Serving Warsaw

www.lecedre.pl

Le Cedre 61

(opposite the zoo) Al. Solidarności 61, Praga Tel 22 670 1166

Le Cedre Lounge (Centrum) Grzybowska 5A Tel 22 299 7299

Le Cedre 84

(opposite the court) Al. Solidarności 84 Tel 22 618 8999


Nowe miejsca

Big Book Cafe Trudno o lepszy zestaw niż kawa i książka. No chyba że będą to kawa, książka, coś słodkiego do zjedzenia i mnóstwo atrakcji w planie. Ekipa odpowiedzialna za nasz ulubiony festiwal literacki przejęła niedawno we władanie dawną centralę rybną i przerobiła ją na literacki dom kultury. Tym samym z dobrodziejstw Big Booka można korzystać codziennie, a nie tylko raz w roku, co z pewnością ucieszy wielbicieli dobrej literatury i nieoczywistych spotkań przy książkach. W Big Book Cafe można kupić nowości wydawnicze, poczytać – jest bowiem wydzielona czytelnia z książkami, które można konsumować na miejscu, jest co przekąsić (tosty, sałatki, ciasta, osobne menu przygotowano dla psów, które są tu mile widziane). Jednak największą atrakcją tego skądinąd bardzo ładnie zaaranżowanego miejsca mają być wydarzenia – bo to sianie twórczego fermentu w życiu kulturalnym interesuje twórczynie BBC przede wszystkim. Plan gry na najbliższe miesiące jest następujący – będą niedzielne śniadania z autorskim przeglądem prasy (wegański otwarty bufet plus szelest przewracanych stron drukowanych magazynów wybranych przez zaproszonego gościa), literackie stand-upy (z niełatwą sztuką komediowego monologu zmierzą się pisarze i aktorzy), pokazy filmowe, opowieści o dzielnicy oraz premiery książkowe i prasowe. Można więc wpadać tu popracować (są stoliki pojedyncze i wspólny stół do większych biesiad) albo się kulturalnie zrelaksować. Jedno i drugie mamy zamiar przetestować. [Sylwia Kawalerowicz] Big Book Cafe ul. Dąbrowskiego 81, Warszawa

Nowe miejsca


MFF Berlin 2017

Najlepszy Scenariusz

SVERRIR

GUDNASON

SHIA

LABEOUF

M I Ę DZ Y O D WAG Ą A S Z A L E Ń S T W E M

CZARNA KOMEDIA NAGRODZONA ZŁOTĄ PALMĄ

THE SQUARE W KINACH


Nowe miejsca

68

Poké Warsaw „Hawaje pod mostem? Nic lepszego w te wakacje mnie nie spotka” – pomyślałem, zbliżając się do nowo otwartej knajpki w arkadach mostu Poniatowskiego. Okolice z plażą raczej nie mają wiele wspólnego, bardziej z miejską dżunglą. Dość asfaltową. Serwuje się tu tradycyjne hawajskie danie, czyli poké. Pomysł jest prosty i sprawdził się już w restauracji Raj w Niebie. Można powiedzieć, że to takie sushi dla leniwych, którym nie chce się walczyć ze zwijaniem glona, więc wszystkie składniki zostają po prostu zmieszane w jednej misce. W warszawskiej wersji dostajemy sześć podstawowych mich: vege z grzybami, maui z krewetkami, ahi z tuńczykiem, octo z ośmiornicą i dwie z łososiem. Mniej leniwi nie muszą się ograniczać do stałych zestawów i przygotować własną kompozycję. Zaczynamy od podstawy, która ląduje na dnie miski. Do wyboru ryż jaśminowy, komosa ryżowa lub sałata. Następnie kolej na główny składnik i pięć dodatków – od kiełków i marynowanej rzepy przez awokado i świeże mango po glony i pomidorki. Na koniec jeden z pięciu sosów. Możliwości jest naprawdę wiele, a co najważniejsze – po pierwszej misce ma się ochotę na kolejne eksperymenty i próbowanie innych zestawień. Z trzech wizyt tylko jedna skończyła się umiarkowanym rozczarowaniem: wege poké. Brakuje jej czegoś wyrazistszego w smaku od dość nijakich i sztywnych grzybów, np. marynowanego tofu. Mimo to dania są lekkie i odświeżające, świetnie się sprawdzą w letni upał, choć jesienią też znajdą entuzjastów – to fajny pomysł na zdrowy, szybki obiad. Jeśli miałbym się do czegoś przeczepić, to do plastiku. Przyjemniej byłoby zjeść poké w solidnej misce. I bardziej ekologicznie – zmniejszylibyśmy ryzyko, że plastikowy pojemnik po wyrzuceniu wyląduje na jednej z hawajskich plaż. [Mariusz Mikliński] Poké Warsaw ul. Kruczkowskiego 15b, Warszawa

Nowe miejsca


Bilety na www.eventim.pl

HARRY POTTER characters, names and related indicia are © & TM Warner Bros. Entertainment Inc. J.K. ROWLING`S WIZARDING WORLDTM J.K. Rowling and Warner Bros. Entertainment Inc. Publishing Rights © JKR. (s17)


Muzyka

Jlin „Black Origami”


71 DENIS MPUNGA & PAUL K. „CRIOLA EP” MUSIC FROM MEMORY

tych składowych była przecież jedną z cech charakterystycznych postpunku, postdubstepu czy też (post) indie, zanim wszystkie te nurty uległy rynkowej degeneracji. [Filip Kalinowski]

••••

PAN DAIJING „LACK” PAN To może być najkrótsza z płyt, które zachwycą was w tym roku. Pochodzący z Konga Denis Mpunga od dziecka mieszka w belgijskim Liège, gdzie współtworzy scenę muzyki improwizowanej. Właśnie tam poznał Patricka Stasa (występującego pod pseudonimem Paul K.), który jest jedną z najważniejszych postaci na belgijskiej scenie muzyki eksperymentalnej. Panowie po raz pierwszy pracowali ze sobą w roku 1980, kiedy wydali soundtrack do filmu dla dzieci (część tego materiału to znajdujące się na „Criola EP” utwory zatytułowane „Intermezzo”). Teraz duet przypomina o sobie, wydając pierwszy od lat minialbum. Poza starociami znajdziemy tu też dużo premier, które klimatem i brzmieniem przypominają trochę to, co w latach 80. robił nieodżałowany Francis Bebey, a wtajemniczeni wiedzą, że jego dźwięki inspirowały między innymi Michaela Jacksona. Dlatego przy odrobinie dobrego nastawienia i dopingu „Criola EP” ma szansę ruszyć do tańca nawet najbardziej drętwych znajomych. [Michał Kropiński] MOUNT KIMBIE „LOVE WHAT SURVIVES” WARP

•••

To właśnie dwóm Angolom z Mount Kimbie można przypisać sporą część odpowiedzialności za powstanie nudnego jak szum rozstrojonego telewizora trendu zwanego postdubstepem, który praktycznie od samego początku żywi się własnym ogonem. Kiedy jednak epigoni nurtu wciąż taplają się w presetach i zamglonej, ulicznej stylistyce, Dom i Kai z każdym kolejnym krążkiem dystansują się od pierwotnych założeń i szukają własnego brzmienia na swoim trzecim LP. Jego ramy wyznaczają – od zawsze słyszalne w ich nagraniach – indierockowe inspiracje, do cna brytyjska, miejska wrażliwość i vintage’owe, syntezatorowe tony. I choć od klubowej estetyki zdążyli się przez lata odsunąć na bezpieczną odległość, to ich nowe, minimalistyczne piosenki również tętnią podskórnym, tanecznym pulsem, który z początku dyktował im ruchy. To, co z niego wyrosło, przywodzi dziś na myśl krautrockowe poszukiwania zapatrzonych w kosmos Niemców i postpunkowe tradycje Wielkiej Brytanii, jednak te wpływy zdają się przepuszczone przez doświadczenie wspomnianej już sceny indie i są swoistym postklubowym postrockiem (sic!). A skoro w próbach kategoryzacji dobrnęliśmy już tak absurdalnie daleko, to lepiej wsłuchać się w samą muzykę – w równie zwiewne, co zadziorne głosy Kinga Krule, Micachu, Andrei Balency i Jamesa Blake’a, a także ekwilibrystyczny balans pomiędzy delikatnością a werwą, melancholią a szałem, komfortem a niedającą ukojenia, zimną surową energią, To wypadkowa

••••

Drugie tegoroczne wydawnictwo Pan Daijing to intensywny przelot. Pochodząca z Chin, a zamieszkała w Berlinie artystka zaprasza słuchacza w przerażającą otchłań wypełnioną erotyką i uwodzicielstwem. Daijing z gracją godną akrobaty przeskakuje pomiędzy stylistykami i – co najważniejsze – wychodzi z tej ekwilibrystyki obronną ręką. „Lack” podszyty jest orientalną nutą i odpowiednią dawką kuszącego, lekko masochistycznego piękna. Słychać na nim echa różnorodnych gatunków: w rytm surowej elektroniki czerpiącej ze skandynawskiego black metalu (kłania się również Celtic Frost ze swoim opus magnum „Monotheist”) pojawiają się strach i gęsia skórka, a w „Act of the Empress” opętańczy taniec techno. Pozornie szorstki materiał zaskakuje szerokim spektrum melodyjnych ornamentów, wyróżniających się wśród noise’owego brutalizmu. Pan Daijing rozwija swoje muzyczne uniwersum w bardzo świadomy sposób. Jej debiutancki album jest ciekawszy niż styczniowa EP-ka A „Satin Sight” i wydaje się jedynie wstępem do czegoś naprawdę imponującego. Industrialne biczowanie potrafi zaboleć, ale to przecież czysta, grzeszna przyjemność. Wytwórnia dorzuca kolejną perełkę do swojej kolekcji – w tym roku wydali już świetnego Chino Amobi czy składankę „Mono No Aware”, a w poprzednich latach takich artystów jak HELM, Valerio Tricoli, Yves Tumor czy Steven Warwick. Tym samym PAN wyrasta na lidera eksperymentalnych labeli. [Lech Podhalicz] RÓŻNI WYKONAWCY „OTÉ MALOYA: THE BIRTH OF ELECTRIC MALOYA ON RÉUNION ISLAND 1975-1986” STRUT

•••••

Na temat muzyki z wysp otaczających Afrykę można by napisać niezłą rozprawę naukową. Jakiś czas temu świat ponownie zachwycił się kosmicznym brzmieniem z Wysp Zielonego Przylądka oraz pochodzącą z Mauritiusu segą. Teraz przyszła pora na maloyę, czyli muzykę z Reunionu. Kompilacja wydana przez Strut została przygotowana przez pochodzącą z wyspy ekipę didżejską La Basse Tropicale. Ta płyta to prawdziwa kopalnia perełek sprzed czterdziestu lat, czyli z okresu, w którym stworzony przez niewolników gatunek w końcu eksplodował komercyjnie. Na składance znajdziemy największe gwiazdy stylu, od jazzowo-psy-

Muzyka


72 chodelicznego zespołu Caméléon przez jedną z legend gatunku Hervé Imare aż po nastoletniego (oczywiście w momencie nagrywania utworów) Michou. To nie jest płyta wyłącznie dla wiecznych poszukiwaczy świeżego brzmienia, ale też dla wszystkich, którzy pragną przede wszystkim dobrych melodii. Bo do końca będę bronić opinii, że te najlepsze zawsze powstają z dala od gigantycznych studiów nagraniowych i przez to tym lepiej kryją się w mrokach archiwów. [Michał Kropiński] THE NATIONAL „SLEEP WELL BEAST” SONIC DISTRIBUTION

••

Ktoś im musiał dosypać coś do drinków. Nie ma innego wytłumaczenia dramatycznego spadku formy The National. „Sleep Well Beast” nie powinien nawet dzielić tej samej sklepowej półki co poprzednie, kapitalne lub co najmniej bardzo dobre albumy grupy. Złe jest tu prawie wszystko: od zduszonego, pozbawionego jakiejkolwiek przestrzeni brzmienia aż po zatrważająco słabe kompozycje. Razi drastyczny rozstrzał stylistyczny między eksperymentalnym stukaniem w stylu Radiohead aż po hard rock (?!). Trochę konkretów: „Walk It Back” brzmi jak fragment najbardziej przegadanych numerów Leonarda Cohena. W okolicach czwartej minuty słuchacz marzy już tylko o tym, żeby numer się skończył. A to dopiero dwie trzecie całości! Coś bardzo dziwnego stało się też z gitarami. W „The System Only Dreams in Total Darkness” nieznośnie plumka sobie pseudoriff pasujący do całości jak pięść do nosa. Natomiast w będącym już totalną pomyłką „Turtleneck” uszy rani koszmarna, piskliwa solówka rodem z koszmarów fana Audioslave. No dramat! [Mateusz Adamski]

LCD SOUNDSYSTEM „AMERICAN DREAM” SONY

•••

Jeśli każdej generacji przypisać kluczowego wykonawcę, LCD Soundsystem byliby delegatami pokolenia last.fm – tych, którzy w poprzedniej dekadzie zostali zalani przez internet morzem muzyki, którą należało posortować, a następnie wchłonąć. James Murphy stał się przewodnikiem w tej podróży i ojcowskim gestem wskazywał płyty Bowiego, Can i Scotta Walkera, z którymi należy się zapoznać. Gdy LCD w 2011 r. kończyło działalność, wydawało się, że grupa znika z radaru z poczuciem spełnienia swojej edukacyjnej misji. Nowojorczycy dość niespodziewanie i ra-

czej przedwcześnie przebudzili się jednak ze snu, a ich płytowy comeback nawiązuje do większości znanych tropów. Skutecznie wskrzesza groove Suicide oraz Talking Heads, ale w momentach najbardziej nostalgicznych wypada wyjątkowo nieprzekonująco i każe sądzić, że Murphy żeruje na postpunkowej historii, którą sam skutecznie przed laty przepisał. Zdecydowanie najciekawiej prezentują się nowe dla kolektywu rozdziały: te najmroczniejsze i najbardziej neurotyczne w całej historii kapeli („How Do You Sleep?” czy „I Used To”). Najbardziej do myślenia daje jednak dziwne poczucie bycia rozpuszczonym gówniarzem, który narzeka, że dostał prezent dobry, ale nie luksusowy. A to do luksusów Murphy zdążył przyzwyczaić mnie i rzeszę muzycznych nerdów, których kołyski bujały się w rytm jego piosenek. [Cyryl Rozwadowski]

QUEENS OF THE STONE AGE „VILLAINS” SONIC DISTRIBUTION

••••

To oczywiście nie są piosenki, które podbiją dyskotekowe parkiety. Pierwsze wrażenia są jednak szokujące, szczególnie dla zatwardziałych fanów stoner rocka i pustynnego brzmienia, z którym Królowe są przecież utożsamiane. Na siódmym albumie Josha Homme i spółki do głosu dochodzi funkowa rytmika, zaśpiewy w stylu Presleya i groove przez duże „G” (no ale tego to akurat nigdy u QOTSA nie brakowało). Szybki rzut oka na osobę producenta – Mark Ronson – i wszystko staje się jasne. W wywiadach zapowiadających wydawnictwo tytuł jego solowego albumu sprzed kilku lat „Uptown Special” przewijał się wielokrotnie. Ale bez obaw – piach ciągle zgrzyta w riffach i w zębach muzyków, pokryła ich jedynie cienka warstwa brokatu. Zaskoczeniem może być też rezygnacja z typowych dla QOTSA gości specjalnych. Wszak na poprzedniej płycie „...Like Clockwork” mieliśmy takich tuzów jak Elton John, Dave Grohl czy Alex Turner. Na „The Villains” nikogo takiego nie uświadczymy, a sam zespół tłumaczy to obawą, że stanie się parodią samych siebie i popadnie w schemat. I za to dla nich piona, bo „Villains” nie potrzebuje głośnych nazwisk przy indeksach poszczególnych piosenek, by w pełni się obronić. [Mateusz Adamski] THE KURWS „ALARM” GUSSTAFF RECORDS

••••

Kiedy kreślę tych kilka zdań, Kurwsi są akurat na miesięcznej trasie po Rosji. I choć w przy-

Muzyka

padku wielu zespołów nie miałoby to większego znaczenia, to w kontekście tego akurat wrocławskiego power trio ich koncertowa (nad) aktywność ma niebagatelny wpływ na to, jak brzmią, gdzie się znajdują na muzycznej mapie świata i po co w ogóle działają. To, w jaki sposób Dawid Bargenda, Hubert Kostkiewicz i Jakub Majchrzak – przy saksofonowym wsparciu Oscara Carlsa – pracują nad konstruowanymi przez siebie strukturami rytmicznymi, wynika bowiem w ogromnym stopniu z ich znajomości, wzajemnego zaufania i wieloletniego ogrania. Doświadczenie pozwala im zastąpić pojawiający się zwykle przy tego typu dźwiękach przymiotnik „matematyczny” na „intuicyjny”, zbalansować komplikację pierwiastkiem transowości, a we wszystko tchnąć punkową energię i funkowy groove. Powstaje siła wciągająca słuchacza w młyn pod sceną bez względu na metrum, w którym wypadałoby akurat machać pięścią nad tłumem. Bo to muzyka dla głów, rąk i nóg, nie dla bioder kołyszących się przy wtórze basu. Surowa i drapieżna, rozpędzona swada, przed którą ostrzega „Alarm”. Pozbawiona jakichkolwiek ozdobników, niepodparta talentami gości, których zwykle wrocławianie zapraszali na swoje krążki. Esencja The Kurws i jednocześnie najlepsza płyta w ich dyskografii. [Filip Kalinowski]

PAULINA PRZYBYSZ „CHODŹ TU” KAYAX

••••

Młodsza z sióstr Przybysz jest prawdziwym wulkanem energii. Wokalistka, która na przestrzeni lat udzielała się w wielu muzycznych projektach – Rita Pax czy Sonar Soul to tylko niektóre – odrzuca duchy przeszłości, rezygnuje z artystycznych pseudonimów i nagrywa pierwszy solowy album pod własnym nazwiskiem. „Chodź tu” to przyjemna zabawa ciepłymi stylistykami spod znaku muzyki soulful. Przybysz momentami chce być jak Nai Palm z Hiatus Kaiyote („Drewno”), gdzie indziej nawija pod beaty, których nie powstydziłby się Gaslamp Killer czy Mono/Poly („Papadamy” czy „Buy Me a Song”), a w „No Entrance” brzmi jak wczesna Christina Aguilera. Artystka w dość zręczny sposób przeskakuje pomiędzy melodeklamacją i rapem a soczystym śpiewem, któremu blisko do zmysłowego R’n’B. Przybysz eksploruje tereny związane z czarną muzyką i mocno buja słuchaczem. „Chodź tu” to plastyczne, newjazzowe aranżacje doprawione skocznym bitem, siłą damskiego wokalu i tekstami, które niosą za sobą jasne przesłanie. Jak się okazuje – polska muzyka rozrywkowa może być atrakcyjna i nie musi trącić banałem. W singlowym „Pirx” artystka rapuje: „ja jestem Przybysz z kosmosu” i w sumie trudno się z tym nie zgodzić. [Lech Podhalicz]


NAJLEPSZY FILM

DWA BRZEGI

NOMINOWANY DO OSCARA®

ETHAN HAWKE

Festiwal Filmu i Sztuki 2017

NOMINOWANA DO OSCARA®

SALLY HAWKINS

OFFICIAL SELECTION

OFFICIAL SELECTION

FILM FESTIVAL

INTERNATIONAL FILM FESTIVAL

TELLURIDE

TORONTO

BERLINALE SPECIAL

BERLIN

INTERNATIONAL FILM FESTIVAL

wyróżnia nas znakomita ka W drkreatywnoś ci o oraz i stawa każdyę zabawt w p rocesie t gttytytttLkari óhkości rczyp890[ra i wwysoka otemurry sprzgo klasaspnjnalistw iefhsw;fa skgtytuuuuuuuuutrea idlatgojfd gardzo hjdijgfi jehg szcze muszę hjhkjljh jkhukil [ifae ro ardzo nascą asstuc, it o nie zmienia f kyyrtrykitiioaktu, że ąt pouy7o900 fudhfgjkrtotymi ie i zyjść n 0p 0[0yurl-o[0[09[[9jtuy ja ahfsprz ętę c89kk90rtee jauioouuud t6yitcechbeg bard fdhhj8 uj8io9op8bnn ghyujiuiiipoipi s i syer ludzie z dziękujemyy


82

Odsłuch: Zbiok „Zabawny, pełen inwencji, nawiązujący do klasycznego stylu graffiti, Ferdynand Léger współczesności” – pisał o nim swego czasu krytyk sztuki ulicznej Tristan Manco. Sławek „Zbiok” Czajkowski to związany z wrocławskim środowiskiem streetartowym malarz i miejski aktywista. Podobnie jak jego sztuka, muzyka, której słucha, trzyma się z daleka od podziałów i utartych kategoryzacji. Obojętnie, czy tworzy murale, czy działa we współtworzonym z Karoliną Zajączkowską artystycznym kolektywie Dwa Zeta, pozostaje blisko miejskiego bruku. A to przecież z niego wyrasta industrial, hip-hop czy footwork.

BEASTIE BOYS „PAUL’S BOUTIQUE” CAPITOL 1989

JEFFERSON AIRPLANE „SURREALISTIC PILLOW” RCA VICTOR 1967

YVES TUMOR „SERPENT MUSIC” PAN 2016

To jest dla mnie mega klasyk, najlepsza płyta Beastie Boys. Znajduje się gdzieś pomiędzy ich wczesnym, punkowym brzmieniem a tym późniejszym, skrystalizowanym, które słychać na „Ill Communication”. To też zresztą fajny krążek, ale uważam, że „Paul’s Boutique” to jest TO – najlepsze, co dali z siebie.

Od dłuższego czasu lekko zwracam się w kierunku psychodelii. To, co się obecnie dzieje na świecie – niepewne czasy, dużo używek – bardzo przypomina mi lata 90., które też w pewien sposób były podobne do psychodelicznych lat 60. Ludzie szukają więc na różne sposoby swoich cichych kącików – moim jest „Surrealistic Pillow”.

Chciałem go zobaczyć, kiedy byłem niedawno w Kijowie, ale ostatecznie nie zagrał. Kojarzę go jeszcze z projektu Teams, kiedy robił bity dla Mykki Blanco. To są te czasy, kiedy nadeszła pierwsza fala muzyki internetowej, wszystkie efemeryczne gatunki jak seapunk czy vaporwave. Nowy projekt Tumora jest jednak daleki od tumblrowej estetyki – to ciekawa mieszanka sampli, industrialnych brzmień i ekspresji. Podobno wulkan energii na żywo.

COMPANY FLOW „LITTLE JOHNNY FROM THE HOSPITUL” RAWKUS 1999

NINE INCH NAILS P”RETTY HATE MACHINE” TVT 1989

DJ RASHAD „DOUBLE CUP” HYPERDUB 2013

Pamiętam, jak na Vivie Zwei trafiłem na teledysk Company Flow do „End to End Burners”. To był już schyłkowy okres tego kanału, a niedługo przed jego zamknięciem puszczali wszystko, co im przychodziło do głowy – od zajebistych dokumentów po filmy grafficiarskie, sety didżejskie, koncerty i takie rzeczy, których bez internetu nigdzie indziej nie dało się znaleźć. Jednak jeszcze większe wrażenie od „End to End Burners” zrobiła na mnie instrumentalna płyta nowojorczyków – to jest absolutny czad! Kiedyś malowałem graffiti, a potem, jak się na nie pogniewałem, to robiliśmy rapy z moimi znajomymi – ja kleiłem bity na Fruity Loopsie, oni rapowali, a później to razem zgrywaliśmy. Pamiętam, że jakoś w tamtym czasie usłyszałem pierwszą płytę DJ-a Shadowa i właśnie „Little Johnny from the Hospitul”. Umysł mi eksplodował. Nie mogłem zrozumieć, jak można tak pięknie powycinać wszystko z sampli i poukładać.

Miałem kiedyś zwrot w kierunku industrialu, ale dotarłem do niego od strony dubu. Ten moment zbiegł się w czasie z moim pierwszym pomieszkiwaniem w Londynie, a że przebywałem akurat w środowisku punkowo-squatowym, to widziałem, jak punkowcy robili techno i rave’y. W dodatku cała ta muzyka zlewała się z dubowym sosem płynącym z południowego Londynu. Do dziś to miasto kojarzy mi się głównie z dubem. Wtedy właśnie zasłuchiwałem się w płytach Scorn czy Techno Animal. Zresztą prawie całą dyskografię Scorna mam dziś na plackach, bo wymieniłem się z Hubertem z The Kurws za obraz. A stamtąd do Nine Inch Nails droga była już dużo krótsza.

W ogóle cały juke i footwork – lubię bardzo te gatunki, bo miksują się tam rap, techno czy chicagowski house i wychodzi na to, że wszystko wyrasta z tego samego fundamentu. Juke i footwork to jedne z nielicznych młodych gatunków, które dorobiły się swojej reprezentacji „pozamuzycznej”, bo taniec i tancerze są ważną częścią tej sceny.

Odsłuch



Książki ALEKSANDRA BOĆKOWSKA „KSIĘŻYC Z PEWEKSU. O LUKSUSIE W PRL” WYDAWNICTWO CZARNE

••••

Aleksandra Boćkowska po udanej książce „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL” kontynuuje swoją podróż po zgrzebnej, upadlającej, a przy tym fascynującej z perspektywy czasu komunistycznej rzeczywistości. Tym razem przygląda się PRL-owskiemu rozumieniu luksusu. Do zademonstrowania wyższego statusu w słusznie minionej epoce nie trzeba było wiele. W obliczu permanentnych braków w sklepach i odcięcia od dóbr z Zachodu, do zaimponowania w towarzystwie wystarczyły jeansy, zegarek (jakikolwiek), a nawet pomarańcze, o małym Fiacie lub Ładzie nie wspominając. Luksus był jednak problematyczny nie tylko z powodu ograniczonego dostępu i małej siły nabywczej obywateli, lecz także dlatego, że ideologia komunistyczna oficjalnie potępiała wszelkie burżuazyjne zapędy. Nie przeszkadzało to prominentnym przedstawicielom Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zamieszkiwać w dworkach i kamienicach odebranych dekretami dawnym właścicielom, jeść specjały kuchni europejskiej czy jeździć zachodnimi samochodami. Boćkowska w wyważony sposób, bez cienia nostalgii, a zarazem wyzbywając się zgryźliwych i potępiających sądów, odmalowuje tę schizofreniczną epokę. Przemierza Polskę i rozmawia przede wszystkim z ludźmi sukcesu w ówczesnym rozumieniu tego słowa – marynarzami, dyrektorami fabryk, sekretarzami partii, artystami i prywaciarzami. Były to czasy, gdy ważniejsze niż zarobki były znajomości i przebiegłość. Marynarze finansowali budowę willi ze zdobyczy nielegalnie przywiezionych z zamorskich

76

wojaży, a słowo prominentnego członka partii wystarczyło, by następnego dnia dostać nowe auto lub mieszkanie. Autorka barwnie opisuje też oazy dobrobytu i wielkiego świata w PRL – luksusowe hotele. Ich goście mogli liczyć na striptiz, wyszukane dania, basen, możliwość wykonywania międzynarodowych połączeń telefonicznych, a także… rozsiane po pokojach podsłuchy bezpieki. Dziś opowieści o dewizach, peweksach i cinkciarzach mogą brzmieć jak bajki o żelaznym wilku. Dzięki znakomitej, napisanej z pasją i znawstwem tematu książce Boćkowskiej możemy przenieść się do tej szarej krainy, która była codziennością naszych rodziców. [Olaf Kaczmarek]

krywa klucz do długowieczności. O wspinaniu się na akademicki parnas i dotkliwym upadku nie tylko naukowca, ale i zagładzie całej egzotycznej społeczności dowiadujemy się z listów wysyłanych przez niego do jedynego przyjaciela, który pełni w książce funkcję pobłażliwego komentatora. Yanagihara z niezwykłą precyzją odmalowuje wymyślony przez siebie świat – niczym w antropologicznej rozprawce analizuje rytuały, relacje społeczne i język tubylców, wymyśla też fantazyjne gatunki zwierząt i roślin. Niektórym czytelnikom ta pisarska drobiazgowość może wydać się przesadna, ale szybko okazuje się ona przemyślanym zabiegiem. Dzięki sugestywnemu opisowi tropikalnej wyspy jeszcze większe wrażenie robi historia jej bezwzględnej degradacji, dokonywanej w imię postępu przez koncerny farmaceutyczne i ekspedycje naukowe, a także podążających tropem „mitycznej dziewiczości” turystów. Nie sposób Yanagiharze odmówić odwagi – w centrum książki stawia odpychającego, niemoralnego, żądnego sukcesu mizogina, który nie ogląda się na konsekwencje swoich postępków. I tak jak w najlepszej literaturze, autorka nie demonizuje go ani nie osądza, lecz mnoży perspektywy, stawiając czytelnika przed trudnymi pytaniami. [Mariusz Mikliński]

WOJCIECH ORLIŃSKI „LEM. ŻYCIE NIE Z TEJ ZIEMI” WYDAWNICTWO CZARNE HANYA YANAGIHARA „LUDZIE NA DRZEWACH” WYDAWNICTWO WAB

•••••

••••

Po zaskakującym sukcesie „Małego życia” Hanyi Yanagihary (w Polsce sprzedało się więcej egzemplarzy niż w Stanach) do księgarń trafia wydana w 2013 r. debiutancka książka Amerykanki. „Ludzie na drzewach” będą sporym zaskoczeniem dla wielbicieli nowojorskiej sagi. Pisana ponoć przez ponad dekadę powieść to dwuznaczne wspomnienia noblisty skazanego za molestowanie seksualne swoich nieletnich podopiecznych. Choć pisarkę zainspirowały prawdziwe wydarzenia – sprawa biofizyka Daniela Gajduska – traktuje je jedynie jako punkt wyjścia, powołując do życia fikcyjną postać ekscentrycznego doktora Abrahama Periny, który dzięki badaniom zwyczajów pewnego plemienia z wyspy na Pacyfiku od-

Książka

Opisać życie i twórczość Stanisława Lema to tak jakby przeprowadzić udaną wiwisekcję sepulki. Nawet rzetelna biografia Wojciecha Orlińskiego nie daje stuprocentowej pewności, że ktoś taki jak Lem mógł istnieć. Cały czas mamy poczucie, że może rację miał swego czasu Philip K. Dick, twierdząc, że Lem to tak naprawdę grupa pisarzy chcąca przejąć kontrolę nad opinią publiczną. Bo jak inaczej racjonalnie wyjaśnić fakt, że gdzieś na rubieżach światowej mapy literatury science fiction w połowie lat 50., niczym sepulka z kapelusza, wyskakuje Lem i rok w rok przez najbliższą dekadę wydaje powieść lub zbiór opowiadań, które zyskują światową sławę? Na szczęście Orliński nie stara się wyjaśnić fenomenu geniuszu pisarza – wyjawia za to wiele interesujących faktów związanych z życiem autora „Solaris”. Pisze wprost o jego żydowskim pochodzeniu, które


77 bieństwa przetworzone w dzieło literackie. Dialogi astronautów z „Powrotu z gwiazd” nabierają wstrząsającego kontekstu, gdy wiemy, ile osób z rodziny pisarz musiał pochować: „Oni tam zostali, Tom, Arne, Venturi, i są teraz jak kamienie, wiesz, takie zamrożone kamienie, w ciemności. I ja powinienem był też tam zostać, ale jeżeli jestem tu i trzymam twoje ręce, i mogę mówić do ciebie, i ty słyszysz mnie, to może to nie jest takie złe. Takie podłe. Może nie jest, Eri! Tylko nie patrz tak. Błagam cię. Daj mi szansę”. Najciekawsze jednak wydają się fragmenty biografii Lema, w których widzimy światowej klasy pisarza zanurzonego w rzeczywistości PRL, gdzie zdobycie samochodu czy wybudowanie domu były równe podbojowi obcej planety z przygód jego literackich bohaterów. I tak jak Trurl i Klapaucjusz, również Lem potrafił z bożą iskrą twórczą walczyć z materią: „Na półeczce przed kolanami kierowcy przedwczoraj wyskoczyła lewa przednia szyba z łapy prowadzącej, już drugi raz trza było zdzierać tapicerkę wewnętrzną z drzwi, aby zajrzeć do wnętrza, gdyż wówczas strasznie ciężko się szyby ruszały, spowodował to zaś kompletny brak smaru w mechanizmach podnoszących; zarazem pojawiły się przecieki z tyłu”. Gdy w końcu wysiadła w nowej skodzie stacyjka, Lem „ze starego pudełka pasty do butów, złomu, sznurka i nitki nylonowej” sporządził zamiennik. A gdyby wysiadł i silnik, pisarz z pomocą szybkowaru i syfonu do wody sodowej zdołałby zapewne przerobić samochód na statek kosmiczny. [Wacław Marszałek]

SC. DANIEL ODIJA RYS. WOJCIECH STEFANIEC „STOLP” WYDAWNICTWO KOMIKSOWE 2017

operuje zdaniami, a nie scenami, opowiada, a nie pokazuje. Stefaniec ma wprawdzie pole do popisu i wykorzystuje tę szansę w pełni, ale lektura zostawia nie tylko niedosyt, ale także wyraźny posmak zmarnowanego potencjału. Odija miesza gatunki. Z jednej strony chce rozgrywać dramat egzystencjalny, który rozpina między spowiedzią a skargą wołającego na puszczy. Z drugiej sięga po kryminał w dekoracjach postapokaliptycznych z elementami nadprzyrodzonymi. To połączenie przypomina skład środka homeopatycznego, bo pomysły ulegają rozwodnieniu. Na ponad stu stronach komiksu jedynie zarysowano pewne problemy i zjawiska. Co prawda „Stolp” ma być pierwszą częścią tetralogii, ale paradoksalnie to może dodatkowo zniechęcać, bo tak niskie stężenie fabuły nie wystarczy, żeby utrzymać uwagę czytelnika. Stefaniec jest gwarantem świetnych rysunków i w „Stolpie” nie jest inaczej. Zmieniają się kadrowanie, kompozycja plansz, a rysunki są ekspresyjne, nie tracąc przy tym czytelności. Polecam najpierw obejrzeć album bez czytania tekstu (zwłaszcza że początek jest wręcz niestrawny), bo może się okazać, że to ciekawsza forma lektury. [Łukasz Chmielewski]

BRENDAN I. KOERNER „NIEBO JEST NASZE. MIŁOŚĆ I TERROR W ZŁOTYM WIEKU PIRACTWA POWIETRZNEGO” WYDAWNICTWO CZARNE

••••

••

Pomysł na komiks jest ciekawy i bardzo obiecujący. Tytułowy Stolp to tajemnicza postać, która zna wszystkich i zawsze jest tam, gdzie coś się dzieje. Bohater nie może pogodzić się z tragiczną przeszłością i prowadzi swoiste śledztwo. Jeszcze bardziej intrygujący jest sam świat, będący antyutopijną wizją bliskiej przyszłości. Ludzkość nie może się rozmnażać, nie ma roślin, wszystko jest syntetyczne... Wydaje się, że Stolp odegra kluczową rolę w tej układance. Choć część pomysłów polega na recyklingu znanych motywów, to jednak Danielowi Odiji (komiksowemu debiutantowi, ale znanemu pisarzowi z dorobkiem) udało się pokazać je po swojemu i ułożyć w przekonującą całość. Problemem jest to, że komiks wygląda jakby Wojciech Stefaniec zilustrował tekst, a nie narysował komiks do scenariusza. Odija

Wsiadając na pokład samolotu taniej linii mającego zabrać nas na urlop czy trafiony okazyjnie weekendowy wypad, martwimy się o tak trywialne rzeczy jak miejsce na nogi (zawsze jest go za mało), jakość pokładowego posiłku (zawsze za niska) czy też rozstaw łokci siedzących obok (zawsze za szeroki). Ryzyko uprowadzenia naszego samolotu jest zapewne na końcu listy zmartwień współpasażerów. A w złotym wieku piractwa powietrznego przypadającym na lata 60. i 70. ubiegłego wieku było zupełnie inaczej, co udowadnia ta książka. „Niebo jest nasze” to zbiór opowieści o porwaniach samolotów, który przedstawia losy poszczególnych bohaterów i antybohaterów umiejętnie wplatając je w ówczesne tło historyczno-polityczne. A dzieje się tu naprawdę dużo! Rewelacyjny jest sposób, w jaki Brendan I. Koerner szatkuje fabułę, żonglując wątkami i momentami ucinając akcję w najbardziej ekscytującym momencie. Sprawia to, że „Niebo jest nasze” czyta się jak rasowy thriller. Przeczytajcie tę książkę pod-

Książka

czas następnego lotu i dwa razy się zastanówcie, zanim zaczniecie narzekać, że pokładowy posiłek jest bez smaku. [Mateusz Adamski]

PATRYK MOGILNICKI „NIE MA SIĘ CO OBRAŻAĆ. NOWA POLSKA ILUSTRACJA” KARAKTER 2017

••••

„Nie ma się co obrażać” to bardzo ładnie wydany elementarz młodej i względnie młodej polskiej ilustracji. Książka, która powinna leżeć w każdej redakcji na widocznym miejscu, tak by redaktorzy mogli bez problemu po nią sięgać, szukając kogoś, komu można by zlecić zilustrowanie tekstu. W większości przypadków musieliby mieć niezłe pieniądze, bo przedstawieni przez Mogilnickiego artyści to już ilustratorska pierwsza liga – Sieńczyk, Ryski, Arobal. Nazwiska, które przewijają się w magazynach, książkach, katalogach wystaw, na plakatach od dobrych kilku lat, mniej więcej od czasu gdy w ogóle o krajowej ilustracji zaczęło się więcej mówić. Dla osoby, która choć trochę interesuje się tą dziedziną, zestaw artystów nie będzie żadnym zaskoczeniem – obecność większości z nich można było obstawiać, zanim jeszcze książka ukazała się drukiem. Brakuje trochę przedstawicieli naprawdę młodej ilustracji – nazwisk, które nie są oczywiste, a na które warto zwrócić uwagę. Ale to niewielki zarzut. Największa zaletą książki jest bardzo bogaty przegląd prac prezentowanych autorów. Wiele pokazywanych w książce ilustracji, plakatów czy komiksów to prace własne autorów, które ukazują się w druku po raz pierwszy, bywa, że są to prace, które ukazały się jedynie w zagranicznych periodykach. Obrazom towarzyszą krótkie teksty, które pozwalają lepiej poznać rysowników. Mogilnicki, sam ilustrator, oddaje głos 22 swoim koleżankom i kolegom po fachu, którzy musieli wypełnić przygotowany przez niego kwestionariusz i ustosunkować się do taki haseł jak m.in. „pierwsze rysunki”, „lubiane/nielubiane”, „wpływy” czy „napęd/blokada”. Dzięki temu możemy się dowiedzieć, że ulubioną książką Michała Loby są „Wakacje z duchami” Bahdaja, pierwszym zleceniem Oli Niepsuj, jeszcze w liceum, były nadruki na koszulki noszone przez… misie, a Maciej Sieńczyk pracuje w pozycji leżącej, przez co cierpi na bóle w lewym barku. Specjalnie na użytek tej publikacji każdy z autorów przygotował autoportret, który już na pierwszy rzut oka definiuje jego styl – to bardzo fajny zabieg i coś, co z pewnością decyduje o wyjątkowości tej pozycji. [Sylwia Kawalerowicz]


78

AMERICAN FILM FESTIVAL WROCŁAW, 24 – 29 X 2017

American Film Festival po raz kolejny zaskakuje różnorodnością – w programie ósmej edycji tradycyjnie znalazło się miejsce zarówno dla małych, niezależnych produkcji, oscarowych faworytów, jak i intrygujących dokumentów czy filmów zacierających granice między gatunkami. Spośród wszystkich propozycji wybraliśmy dla was mniej głośne tytuły, których nie można przeoczyć

spory życiowy bagaż, była ofiarą przemocy, a jej mieszkanie wygląda jak domek dla lalek po przejściu tajfunu. On pracuje w Walmarcie i cierpi na zespół Aspergera. Czuły, odważny film o ludziach z niepełnosprawnościami i ich emocjonalno-seksualnych potrzebach, który błyskotliwie przełamuje tabu. „DUPKI” („ASSHOLES”) REŻ. PETER VACK Nieprzyzwoita satyra na miarę Johna Watersa. Peter Vack swoją historią pary uzależnionej od perwersyjnego seksu obśmiewa komediodramaty o zagubionych millenialsach. Zaczyna się niepozornie. Adah, typowa przedstawicielka pokolenia, analizuje u psychiatry swoje życiowe i seksualne niepowodzenia. To właśnie w gabinecie poznaje Aarona, pacjenta zafiksowanego na pewnej intymnej części ciała, do której odwołuje się oryginalny tytuł filmu. „Dupki” to kino rozbrajająco nieprzyzwoite, budzące autentyczny wstręt i śmiech. Śmiało mogą konkurować z „Kuso” Flying Lotusa o miano najobrzydliwszego i najbardziej przewrotnego filmu sezonu.

Tekst: Mariusz Mikliński „DINA” ANTONIO SANTINI, DAN SICKLES Niecodzienne love story w wydaniu, które rzadko widujemy w kinie amerykańskim. Pod „Diną” mógłby się prędzej podpisać Ulrich Seidl, choć duetowi reżyserów na pewno nie można odmówić empatii. W zasłużenie nagrodzonym na festiwalu Sundance paradokumencie Antonio Santini i Dan Sickles portretują nowy związek tytułowej bohaterki w serii statycznych, zaaranżowanych scenek. Ona ma

„California Dreams” reż. Mike Ott

American Film Festival

„GOLDEN EXITS” REŻ. ALEX ROSS PERRY Perry to jeden z najciekawszych młodych niezależnych reżyserów ze Stanów, którego kolejne filmy – „Do ciebie, Philipie” i „Królowa Ziemi” ze świetną Elisabeth Moss – odkrywaliśmy na poprzednich edycjach American Film Festivalu. W „Golden Exits” reżyser powraca do dobrze sobie znanej tematyki – nowojorskich neuroz we wszelkich odmianach – i z nieskrywaną sympatią pokazuje swoich niesympatycznych bohaterów. Tym razem przyglądamy się im z perspektywy osoby z zewnątrz – ułożonej, australijskiej studentki Naomi (dobra rola Emily Browning), która zaczyna pracę na Brooklynie. Za sprawą swojego nieco zaburzonego pracodawcy (Adam Horovitz z Beastie Boys) i jego żony (dawno niewidziana Chloë Sevigny) dziewczyna trafia w sam środek uczuciowej, towarzyskiej pułapki. Jak przystało na Perry’ego, jego piąty film wyróżnia się kapitalnymi dialogami i eleganckimi, ziarnistymi zdjęciami. „SHADOWMAN” REŻ. OREN JACOBY „Sugar Man” AD 2017 i kolejny filmowy dowód, jak niesprawiedliwa potrafi być historia sztu-


79 „Shadowman” reż. Oren Jacoby

ki. Tytułowym człowiekiem ukrytym w cieniu w dokumencie Orena Jacoby’ego jest artysta Richard Hambleton. To nazwisko niewielu osobom dziś coś mówi, mimo że malarz był obok Keitha Haringa i Jeana-Michela Basquiata jednym z prekursorów nowojorskiego street artu lat 80. O ile dwaj wspomniani artyści stali się legendami, m.in. za sprawą przedwczesnej, tragicznej śmierci, o tyle Hambleton, choć wciąż żyje, popadł w zapomnienie. Reżyser skrupulatnie odtwarza fascynujące koleje losu kanadyjskiego artysty, jego wzloty i upadki – od słynnych murali-cieni na murze berlińskim po wyniszczające uzależnienie od narkotyków. „Shadowman” to kolejna istotna cegiełka składająca się na historię amerykańskiej kontrkultury. „CITIZEN JANE: BATTLE FOR THE CITY” REŻ. MATT TYRNAUER Kino dla wszystkich, którzy śledzą telenowelę pt. „warszawska reprywatyzacja”. Matt Tyrnauer swoim dokumentem składa hołd zmarłej w 2006 r. Jane Jacobs, miejskiej aktywistce, prekursorce ruchów oddolnych i krytyczce modernizacji urbanistycznych, które nie uwzględniały potrzeb mieszkańców. To dzięki jej wytrwałości i umiejętności aktywizowania obojętnych dotąd tłumów w Nowym Jorku nie tylko ocalono kilka parków, lecz także zmieniono trasy autostrad, pierwotnie przecinających serce dzielnic. Pełen architektoniczno-urzędniczych detali dokument ogląda się niczym porządny thriller, który zarazem jest kroniką niesprawiedliwości. Jacobs, zanim stała się szanowaną publicystką, musiała przez lata stawiać czoło lekceważeniu ze strony władz miejskich i środowiska architektów. „GOOD TIME” REŻ. BEN SAFDIE, JOSHUA SAFDIE Filmowe objawienie tego roku i kolejny dowód na to, że Robert Pattinson potrafi grać, jeśli tylko trafi w odpowiednie ręce. „Good Time”

cydowane poglądy. W tym roku American Film Festival przygotował retrospektywę niszowych dzieł Samuela Fullera. Oprócz „Shock Corridor” nie można ominąć seansu „White Dog” – historii psa trenowanego do ataków na Afroamerykanów, którego nowy właściciel stara się oduczyć agresji. Dosadny, po latach wciąż robiący wrażenie film wbrew intencji twórców został przez niektóre środowiska uznany za rasistowski i wycofany z kin. To rzadka okazja, by zobaczyć go na dużym ekranie.

to historia nieudanego napadu na bank dokonanego przez dwóch braci – Conniego (w tej roli ekswampir) i niestabilnego psychicznie Nicka. W ten konwencjonalny scenariusz duetowi reżyserów udało się wpuścić mnóstwo filmowej energii dzięki świetnym, dynamicznym zdjęciom – nocne miasto tonie w neonowych barwach niczym w produkcjach Nicolasa Windiga Refna – a także elektronicznej ścieżce dźwiękowej Oneohtrix Point Never. W przeciwieństwie jednak do wspomnianego Duńczyka bracia Safdie nie zapominają o swoich bohaterach – przekonująco przedstawiają motywacje i socjologiczne tło, ukazując postaci z krwi i kości. Mocne kino, które nie daje o sobie zapomnieć. „THE LITTLE HOURS” REŻ. JEFF BAENA Komedia, która nie mogłaby powstać w Polsce. W trzecim filmie Jeffa Baeny frywolna igraszka rodem z „Dekameronu” Boccaccia łączy się z absurdalnym humorem w stylu Monty Pythona. Alessandra, Fernanda i Genevra (w jednej z ról jak zwykle świetna, zblazowana Aubrey Plaza) to trzy średniowieczne zakonnice, które niewiele mają wspólnego ze stereotypowym wyobrażeniem tej profesji. Nieposłuszne i bezczelne wobec biskupa, nieuznające żadnych norm i sfrustrowane seksualnie. Ich życie dodatkowo utrudnia przystojny wieśniak, który pewnego dnia przybywa do klasztoru, by skryć się przed swoim panem. Tak mogłoby wyglądać „Na pokuszenie”, gdyby Sofia Coppola miała trochę więcej poczucia humoru.

„CALIFORNIA DREAMS” REŻ. MIKE OTT Kiepscy aktorzy śnią sny o podboju Hollywood. Dobrze znany festiwalowej publiczności Mike Ott („Lake Los Angeles”, „Aktor Martinez”) powraca do Wrocławia z chyba najdziwniejszym projektem w swojej karierze. Zacierające granice między dokumentem a fabułą „California Dreams” to seria scen-przesłuchań, podczas których początkujący, bezrobotni aktorzy dają z siebie wszystko. Chcą być sławni, a niektórzy z nich mają już nawet napisane mowy oscarowe. Jest tylko jeden problem. Kompletnie nie umieją grać i nikt nie może przemówić im do rozsądku. Ich desperackim próbom Ott przygląda się z wyraźną sympatią, wywołując w widzu raz uśmiech, raz zażenowanie. „LEMON” REŻ. JANICZA BRAVO Każda edycja American Film Festivalu ma swojego filmowego mizantropa. W poprzednich latach prym wiedli dziwacy Ricka Alversona („Komedia”, „Rozrywka”), w tym roku antybohaterem publiczności może stać się Isaac, łysiejący okularnik z samymi porażkami na koncie. Niedogadujący się ze sobą i rzeczywistością nauczyciel aktorstwa, którego porzuca niewidoma dziewczyna i który – jeśli nie zmieni swojego podejścia – zawsze będzie sam. Zabawny, barwny pełnometrażowy debiut Janiczy Bravo roi się od ekscentrycznych indywiduów, przywołując skojarzenia z dziełami Wesa Andersona. Amerykańska reżyserka nie ucieka jednak we wtórne naśladownictwo, lecz szuka własnego autorskiego języka.

„WHITE DOG” REŻ. SAMUEL FULLER Reżyser legenda, który inspirował zarówno Jima Jarmuscha, jak i Jeana-Luca Godarda. Hollywoodzcy producenci go nienawidzili, a publiczność nie była przygotowana na jego radykalne podejście do materii filmowej i zde„Citizen Jane” reż. Matt Tyrnauer

American Film Festival


Film

„Park”, reż. Sofia Exarchou


81 „PARK” REŻ. SOFIA EXARCHOU

•••

Grecka tragedia Apokaliptyczna sceneria, zdemoralizowane dzieci, bieda i przemoc. To nie opis kolejnej części „Fallouta”, tylko współczesne realia dużego kraju w Unii Europejskiej, nazywanego też kolebką cywilizacji. Grecja, bo o niej mowa, od wielu lat nie może się wygrzebać z wielkiego kryzysu gospodarczego. Za symbol jej zapaści mógłby uchodzić park olimpijski, czyli dziesiątki obiektów sportowych i hoteli, wybudowanych za 16 miliardów dolarów specjalnie na odbywające się tu w 2004 r. igrzyska. Po zakończeniu imprezy zabrakło pieniędzy na utrzymanie całej infrastruktury, nie znaleziono też sposobu na wykorzystanie jej do innych celów niż sportowe. Dziś straszą tu opuszczone i zaniedbane budowle, które nie tak dawno były powodem do dumy. To właśnie w upadłym kompleksie rozgrywa się akcja debiutu pełnometrażowego Sofii Exarchou. Miejsce budujące posępny nastrój filmu jest też jego najciekawszym punktem, bo doprawdy – piękna to katastrofa. Współczesne ruiny okupują młodzi bohaterowie, wśród których na pierwszy plan wysuwają się nastoletni Dimitris i jego nieco starsza partnerka Anna, była gimnastyczka. Jeśli ktoś oglądał „Dzieciaki” Larry’ego Clarka, może się spodziewać jego greckiej wersji. Tyle że w „Parku” młodzież, choć równie zagubiona co w amerykańskim dziele, jest znacznie bardziej małomówna. Pozbawieni perspektyw i wsparcia bohaterowie snują się bez celu i od czasu do czasu pokrzykują. Wolą czyny niż słowa, czego dowodzą w bijatykach, mocno zakrapianych imprezach i seksualnych wtajemniczeniach. Przede wszystkim jednak się nudzą, co twórcy filmu wiernie oddali, bo ujęcia banalnych czynności są tu przeciągane w nieskończoność, dialogi są szczątkowe, a fabuły jako takiej brak. To kino kontemplacyjne, choć ukazane obrazy powodują niepokój i smutek, a nie wytchnienie. Co ciekawe, film jest grecko-polską koprodukcją, a za urokliwe zdjęcia obskurnej scenerii odpowiada Monika Lenczewska. Warto zobaczyć „Park” choćby po to, żeby dowiedzieć się, do czego może prowadzić rozrzutność i nieodpowiedzialność władzy. [Olaf Kaczmarek] obsada: Dimitris Kitsos, Dimitra Vlagopoulou, Thomas Bo Larsen Grecja/Polska 2016, 100 min Madness, 29 września

„FANTASTYCZNA KOBIETA” („UNA MUJER FANTÁSTICA”) REŻ. SEBASTIÁN LELIO

••••

Kim jest ta dziewczyna? Cztery lata po „Glorii” chilijski reżyser Sebastián Lelio znowu pokazuje, że jak mało kto posiadł tajemną wiedzę o skomplikowanej kobiecej naturze. Tym razem za bohaterkę wybrał sobie Marinę (Daniela Vega) o delikatnych rysach twarzy, solidnej budowie ciała i melancholijnej łagodności w oczach. Dziewczyna śpiewa w podrzędnym klubie, ale wieczory i noce spędza z ukochanym – znacznie starszym Orlandem, z którym spotyka się od ponad roku. Niestety sielanka nie trwa długo i ma tragiczny koniec. Film Lelio nie jest jednak typową opowieścią o szukaniu tożsamości

Film

w gąszczu szkodliwych stereotypów. To raczej historia o nieustraszonej superbohaterce. Kobiecie fantastycznej, która w rytmie „(You Make Me Feel Like) A Natural Woman” poświęca godność w imię miłości, pokazuje inną, waleczną twarz i stawia czoło nienawistnym, wykrzywionym gębom paradującym wokół. Główna bohaterka, obdarzona nadprzyrodzonymi siłami i nieprzeciętną wyobraźnią, zanurza się w baśniowej muzyce przeplatanej ze standardami pop jak w filmach Xaviera Dolana. Ale jest coś jeszcze: Marina umie wybaczać, a za tą niewzruszoną fasadą buzują autentyczne emocje. Nie sposób jej się oprzeć. [Magdalena Maksimiuk] obsada: Daniela Vega, Francisco Reyes, Luis Gnecco Hiszpania/Niemcy/USA/Chile 2017, 104 min Gutek Film, 6 października

„MIĘSO” („GRAVE”) REŻ. JULIA DUCOURNAU

•••••

Pycha! Justine ma apetyt na życie, zwłaszcza cudze. Szkolna prymuska i wegetarianka wreszcie zerwała się z rodzicielskiego łańcucha, by rozpocząć studia weterynaryjne. W akademiku szybko wpada w studencki kołowrotek – nowe otoczenie, nowi znajomi i nowa dieta. Nie tylko więc spróbuje pierwszego przypadkowego seksu i mocnego alkoholu, lecz także zastąpi rośliny strączkowe… ludzkim mięsem. I to jej zaskakująco zasmakuje. Wszystko zacznie się od otrzęsin, podczas których pierwszoroczniaki muszą zjeść króliczą nerkę. Niesmaczny żart kolegów sprawi, że Justine poczuje zew protein, coraz bardziej walcząc z dotąd utajonymi potrzebami. A jak wiedzą wszyscy kanibale, mdła surowa pierś kurczaka nie zastąpi świeżego, umięśnionego współlokatora. Debiutantka Julia Ducournau każdą kolejną sceną udowadnia, że lubi – i umie – łączyć ostre, pozornie niepasujące do siebie smaki. Jej „Mięso”, które rok temu najpierw zniesmaczyło publiczność festiwalu w Cannes, by następnie podbić Amerykę, to zaskakujące kino fusion. Zaczyna się jak przyziemna obyczajowa opowiastka o trudach dorastania i egzaminie z życia w nowym środowisku, by nagle skręcić w kierunku brutalnego body horroru o perwersyjnych pragnieniach, który nie boi się groteskowych rozwiązań fabularnych. Tam gdzie inny reżyser schowałby się za niedopowiedzeniami, Francuzka każe patrzeć – a pomysłów, by naruszając tabu, widza zszokować, wprawić w dyskomfort, ale też rozśmieszyć, jej nie brakuje. Przez to też nieco kuleje spójność całego filmu. Zamiast wgryźć się w trzewia i wydobyć więcej z niektórych wątków, Ducournau czasem woli się skupić na efektownym garnirze (świetne zdjęcia, montaż i muzyka). Mimo to „Mięso” pozostaje niecodziennym doznaniem, które można odczytać na wiele sposobów – jako studium odmienności i kobiecego nonkonformizmu albo przewrotną satyrę na jedzącą mięso większość. W końcu czy wielu mięsożerców wciąż nie patrzy na wegetarian jak na agresywnych ekstremistów, którzy skrycie marzą o tym, by wbić zęby w kawałek mięsa? [Mariusz Mikliński] obsada: Garance Marillier, Ella Rumpf, Rabah Nait Oufella Francja/Belgia/Włochy 2016, 99 min UIP, 22 września


82 „NA POKUSZENIE” („THE BEGUILED”) REŻ. SOFIA COPPOLA

bec tych, którzy wyciągają do niego rękę. Czasem też zalicza kompulsywny seks z nieznajomym podczas skupu bydła. W usta, wiadomo, nie całuje. Gdy więc na farmie pojawi się pracownik sezonowy z Rumunii Gheorghe, Johnny postanawia dać mu lekcję brytyjskiej gościnności. Niespodziewanie dla obydwu mężczyzn (ale zgodnie z przewidywaniami widzów) początkowa wzajemna agresja i nieufność przeradzają się w trudne uczucie. Obsypany nagrodami „Piękny kraj” został obwołany brytyjskim „Brokeback Mountain”, ale to porównanie, w zamierzeniach autorów nobilitujące, wydaje się niesprawiedliwe dla filmu Francisa Lee. Debiut Brytyjczyka to kino znacznie bardziej bezkompromisowe. Nie tylko unika sentymentalnego tonu, którym Ang Lee wkupił się w łaski heteroseksualnej publiczności, ale i nie bojąc się jej reakcji, nie ukrywa, że mężczyzna jest wyposażony w penisa i w trakcie seksu zwykle robi z niego użytek. W Hollywood nie było to do pomyślenia ani w 2005 r., ani nie jest teraz. Lee odważnie stawia na naturalizm – szamotaninę pokiereszowanych przez życie chłopaków ukazuje w surowej scenerii wietrznej, opustoszałej wsi, nie stroni też od drastycznych scen weterynaryjnych zabiegów. Choć podobnych gejowskich love story o miłości niemożliwej już trochę było, to „Piękny kraj” ujmuje czułością kryjącą się za nieprzystępnymi twarzami bohaterów (również tych drugoplanowych) i autentycznie oddanym tłem społecznym. [Mariusz Mikliński]

••••

Feminizm historyczny „Na pokuszenie” to bez wątpienia nowe otwarcie w karierze Sofii Coppoli. Po kiepsko przyjętym „Bling Ring” amerykańska reżyserka postanowiła nie tylko zamienić Los Angeles na prowincję, lecz także cofnąć się w czasie do okresu wojny secesyjnej. Twórczyni „Między słowami” zmodyfikowała także swój dotychczasowy styl i zamiast skupić się na opowiadaniu obrazem, tym razem postawiła na błyskotliwe dialogi. Zmiany okazały się strzałem w dziesiątkę, a potwierdzeniem tych słów jest nagroda za reżyserię w Cannes, przyznana Coppoli jako dopiero drugiej kobiecie w historii festiwalu. Choć akcja nowego filmu Amerykanki toczy się w dalekiej przeszłości, „Na pokuszenie” wydaje się idealną opowieścią naszych czasów. Świadczy o tym chociażby gniew, z jakim bohaterki reagują na pojawiające się w ich świecie przejawy mizoginii i seksizmu. Coppola przekonuje przy tym, że zamierzony przez kobiety cel – polegający na wymierzeniu kary żołnierzowi traktującemu je przedmiotowo – nie byłby możliwy do zrealizowania w pojedynkę. Właśnie dlatego powolne tworzenie się feministycznej wspólnoty wyrasta na jeden z najważniejszych tematów tego dramatu historycznego. Portretowana na ekranie kameralna rewolucja zyskuje sympatię widzów także dlatego, że zostaje przedstawiona w sposób zabawny i przewrotny. Bohaterki chwilami wręcz dorównują gospodyni domowej z pamiętnego „W czym mamy problem” pod względem finezji, z jaką wykpiwają stereotypy na własny temat. Kto by pomyślał, że w swojej wrażliwości Coppola tak bardzo zbliży się do Johna Watersa? [Piotr Czerkawski]

obsada: Josh O’Connor, Alexandru Secareanu, Gemma Jones, Ian Hart Wielka Brytania 2017, 104 min Tongariro Releasing, 22 września

„THE SQUARE” REŻ. RUBEN ÖSTLUND

•••••

obsada: Nicole Kidman, Colin Farrell, Kirsten Dunst, Elle Fanning USA 2017, 91 min, UIP, 1 września

„PIĘKNY KRAJ” („GOD’S OWN COUNTRY”) REŻ. FRANCIS LEE

••••

Jak przestać być dupkiem? To nie jest kraj dla młodych ludzi. Z angielskiej błotnistej prowincji ci, którzy mieli trochę rozsądku – i pieniędzy – już dawno prysnęli. Do tych szczęśliwców nie należy Johnny, dwudziestokilkulatek uwiązany do zaniedbanego gospodarstwa i częściowo sparaliżowanego ojca. Jego świat ogranicza się do ubabranych krów, samotnych pijackich maratonów oraz pełnych wyrzutów spojrzeń krewnych. Chłopak znalazł jednak sposób, by oswoić tę rzeczywistość – jest po prostu zwyczajnym dupkiem,ORGANIZATORZY nawet wo-

Film

Sztuka dla opornych W swoim nowym filmie szwedzki reżyser wyciąga pomocną dłoń do wszystkich, którzy stojąc w muzeum sztuki nowoczesnej, czują się odrobinę nieswojo i mają dylemat – podziwiać czy może raczej wybuchnąć śmiechem? Autor znakomitego „Turysty” w najnowszym filmie spogląda na świat z dość oryginalnej perspektywy. Reprezentuje ją stojący na czele muzeum Christian – mężczyzna, którego dobrze skrojony garnitur, drogi zegarek i nowiutka tesla mogą wzbudzić zazdrość u niejednego. Tak się zresztą dzieje, gdyż bohater staje się ofiarą ulicznej kradzieży, która ma w sobie wiele z dobrego performance’u. Östlund rozdziela fabułę na dwie nitki. Z jednej strony mamy więc satyrę na sztukę współczesną, która nie spełnia swojej społecznej funkcji – czego kwintesencją jest kuriozalny pomysł na ekspozycję i tytułowy Kwadrat. Z drugiej zaś Szwed rozwija historię nieudolnej próby zemsty Christiana, pachnącej nieco żartami rodem z podstawówki – bo jak inaczej nazwać sytuację, w której mężczyzna, nie wiedząc, kto jest złodziejem, zostawia listy z pogróżkami pod każdymi drzwiami w podejrzanym bloku? Po raz kolejny Ruben Östlund udowodnił, że po mistrzowsku operuje absurdem, budząc tym samym skojarzenia ze swoim starszym i bardziej utytułowanym (do czasu!) kolegą po fachu Royem Anderssonem. Podobnie jak w „Turyście” śmiech często jest tu gorzki, a w niektórych momentach przechodzi w konsternację, na przykład w scenie „małpiego” performance’u, będącą też trafną diagnozą problemów trawiących dzisiejsze społeczeństwo. I to taką, która wykracza daleko poza granice Szwecji, słynącej przecież ze swojej (nad)opiekuńczości. W tej materii reżyser, choć jego film reklamuje się jako komedię, nie należy do optymistów. [Kuba Armata] obsada: Claes Bang, Elisabeth Moss, Dominic WestSzwecja/Dania/ PARTNER MUZYCZNY PARTNER MERYTORYCZNI Francja/Niemcy 2017, 142 PARTNERZY min

PARTNER ZABUDOWY


KONCERTY | GOŚCIE SPECJALNI PANELE | WARSZTATY | NETWORKING

SCENA CO JEST GRANE 24

TEATR STUDIO | PIĄTEK, 10 LISTOPADA

P.A.F.F. I GOŚCIE: IZABELA TROJANOWSKA, Bosski, Anatom, Lanberry, Duże Pe, Dogas&Grgml | 19:00

L.U.C. „Reflekcje” 20:00

ELDO

GRUBSON

21:30

23:00

SZCZECIN JAZZ ZAPRASZA

TEATR STUDIO | NIEDZIELA, 12 LISTOPADA

KEYON HARROLD | 20:00 BILETY DOSTĘPNE NA TARGICOJESTGRANE.PL, EBILET.PL I W SALONACH SIECI EMPIK

ORGANIZATORZY ORGANIZATORZY

PATRONI MEDIALNI PATRONI MEDIALNI

PARTNER MUZYCZNY PARTNER MUZYCZNY

PARTNER PARTNER

PARTNERZY PARTNERZY MERYTORYCZNI MERYTORYCZNI

PARTNER ZABUDOWY PARTNER ZABUDOWY

PATRONI MEDIALNI


PĘPOWINA ZA FORTUNĘ Nie ma chyba rzeczy, której Japończycy by nie wymyślili, więc kabel do iPhone’a, który wygląda jak pępowina, wywołuje u nas jedynie wzruszenie ramion. Pewne zdziwienie budzi jedynie cena, która wynosi ponad 20 tysięcy zł. Nasza dziennikarska rzetelność każe także donieść, że kabel po podłączeniu do prądu pulsuje, zupełnie jak prawdziwa pępowina. Miłego ładowania! Grow Cable – etsy.com

6 X TECHNO Gadżety, które zrewolucjonizują twoje życie (albo i nie). Tekst: Jonasz Tolopilo

WSPOMNIENIA ZA KASĘ „Mamy do rozdania 500 aparatów fotograficznych, które z powodu braku ofoliowania (folia zabezpieczająca przy transporcie) nie mogą być wystawione na sprzedaż. Z tego powodu wylosujemy 500 osób, które udostępnią ten status i polubią naszą stronę” – tak mogłaby brzmieć oferta producentów aparatu Relonch. Z tym że w tym przypadku to nie oszustwo, na które nabrała się połowa Facebooka. Producenci Reloncha uznali, że będą dawać ludziom aparaty za darmo. Sprzęt ma jeden, ale za to bardzo ważny przycisk, bo odpowiada on za zrobienie zdjęcia. Po uwiecznieniu momentu fotografia jest przesyłana na serwery producenta, a algorytmy decydują, które zdjęcia kryją w sobie potencjał i nadają się do profesjonalnej obróbki. Po pewnym czasie dostajemy na telefon wybrane zdjęcia. Haczyk? Trzeba zapłacić za te, które chcemy zachować. relonch.com

Technologie


85 SZEPCE DO UCHA Hongkong, 2.09.2017, godz. 4.43. Ethan Hunt grany oczywiście przez Toma Cruise’a po raz kolejny realizuje misję, która jest niemożliwa do wykonania. Żeby uratować świat, musi dostarczyć walizkę pełną procesorów komputerowych wartych miliony dolarów chińskiemu biznesmenowi, który w zamian za nie zdejmie palec z guzika atomowego. Problem jednak w tym, że Ethan nie mówi po chińsku, a biznesmen średnio dogaduje się w języku Szekspira. Z pomocą dwóm dżentelmenom przychodzi WT2, czyli tłumacz w czasie rzeczywistym. Ma formę słuchawki niepokojąco przypominającą tę, która stała się znakiem rozpoznawczym kurierów i handlarzy samochodów. W zestawie są dwie, więc jest pewność, że obie strony się dogadają. Świat uratowany. wt2.co

TO JUŻ BYŁO Najtęższe technologiczne umysły opracowywały dotykowe ekrany po to, żeby ludziom wygodniej korzystało się z telefonów i tabletów. A teraz niektórzy w ramach wszechobecnej retromanii dołączają do nich konwertery przemieniające smartfony w Game Boya, którego znamy aż za dobrze z dzieciństwa. Następny krok to demontaż silnika w samochodzie i doczepianie do niego koni w celu stworzenia powozu retro. hyperkinlab.com

OPIEKUN DO ROŚLIN W tym numerze piszemy m.in. o roślinach i ludziach, którzy opiekują się nimi z zaangażowaniem godnym pozazdroszczenia. Na pewno więc sami doskonale wiedzą, w którym momencie ich zieloni przyjaciele się odwadniają. Dla tych, którzy miewają problemy z zapamiętaniem, kiedy i które rośliny podlewali, pomóc może Helloplant. To sensor wilgoci, nasłonecznienia i temperatury gleby, który wkłada się do doniczki. W aplikacji współpracującej z sensorami będziemy mogli podejrzeć, czy wszystko okej z naszą domową dżunglą. facebook.com/helloplant

NIE WSZYSTKO ZŁOTO, CO MA WI-FI Czasami mamy wrażenie, że ludzkość postawiła sobie za cel podłączenie – bez wyjątku – każdej możliwej rzeczy do sieci. Mamy więc wagi łazienkowe, które przekazują do naszych smartfonów informacje o rosnącym brzuchu piwnym, zegarki pozwalające lajkować rzeczy na Facebooku i czajniki, które można zdalnie włączyć za pomocą telefonu (ale nalać wodę już średnio). Przyszła więc kolej na dzwonek do drzwi. Ding w połączeniu ze smartfonem pozwoli na rozmowę z gościem stojącym na wycieraczce z dowolnego miejsca w domu. Żeby go wpuścić, trzeba się jednak ruszyć z kanapy, bo inteligentny dzwonek do drzwi nie ma w sobie funkcji zamka. dingproducts.com

Technologie


86

Rodzina w mieście


87

MIASTO W PIĄTKĘ Malwina Konopacka – projektantka i ilustratorka, i Piotr Kowalski – menedżer projektów technologiczno-społecznych, oraz ich córki: Julka (7 lat), Anielka (5 lat) i Tereska (niecały rok), opowiadają o swoich ulubionych miejscach w Warszawie. Foto: Filip Skrońc, wysłuchał: Jonasz Tolopilo

Po pojawieniu się dzieci nasz tryb życia zmienił się z nocnego na dzienny – rzadziej imprezujemy, za to częściej robimy coś razem w ciągu dnia. Niedawno na świat przyszła nasza najmłodsza córka, Tereska, więc raczej nie chodzimy np. na huczne wernisaże w MSN. Wciąż zwiedzamy wystawy, ale całą rodziną i w mniej obleganych porach. Podczas oglądania wymyślamy z dziećmi różne zadania, żeby je zająć – np. liczenie kotów, które można dostrzec na pracach. Jako rodzice odkryliśmy wiele miejsc na nowo – np. rejony nad Wisłą, które nocą stają się wielką imprezownią, w dzień świetnie się sprawdzają jako miejsce dla rodzin. Czas wolny spędzamy głównie na Żoliborzu, w zasięgu spaceru. Nie jesteśmy zwolennikami zorganizowanych zajęć i nie chcemy, żeby w sobotę dzieciaki musiały się zrywać o świcie, bo muszą iść na balet. Zamiast tego wolimy ze sobą gadać, razem coś ugotować czy kupić pudełko lodów na wynos i zrobić w parku zabawę w lodziarnię. Nasze dzieci mają w okolicy bardzo dużo miejsc, które uważają za swoje i z którymi się utożsamiają – np. Anielka przez pół swojego życia była przekonana, że rzeźba „Macierzyństwo” Aliny Szapocznikow w parku im. Żołnierzy Żywiciela przedstawia ją i mamę, więc za każdym razem, kiedy obok niej przechodziła, musiała ją pogłaskać i przytulić. W weekendy czasem wyjeżdżamy z miasta albo jedziemy do rodziców Malwiny na Pragę, w okolice placu Hallera. Przy Namysłowskiej jest bazarek, na który przyjeżdża mnóstwo ludzi i sprzedaje drobiazgi, których już nie potrzebuje. Dzieci mają ogromną frajdę, bo mogą znaleźć na nim różne ciekawe rzeczy. Chcemy, żeby wiedziały, że nie wszystko bierze się ze sklepu i nie wszystko, co się kupuje, musi być nowe. Na bazarku są pojedyncze egzemplarze zabawek i bibelotów, więc uczą się decydowania, wybierania i zarządzania swoim kieszonkowym budżetem. Staramy się unikać miejsc z zestawami dziecięcymi. Chcemy, żeby nasze dzieci jadły podobnie do nas i żeby były takimi samymi gośćmi restauracji jak my. Dlatego nie zależy nam na kąciku dla dzieci i innych wymysłach tego typu. Często chodzimy do Jaskółki – małego bistro po sąsiedzku. Mają tam głównie wegetariańskie i wegańskie dania, a składniki są dobrej jakości, więc dzieci mogą jeść to, co my. Po obiedzie czasem wpadamy na lody do Le Local. Ostatnio spędziliśmy weekend na Mokotowie i odwiedziliśmy Vege Małpę – nowe, wegańskie miejsce. Pycha! Na wysokości Centrum Olimpijskiego przy Wiśle odkryliśmy też niedawno Boogaloo, czyli pyszne meksykańskie jedzenie – świetne tapasy w niepozornym barku nad Wisłą. Warszawa jest miastem przyjaznym dla rodziców, chyba że na przystanek podjedzie akurat tramwaj wysokopodłogowy albo wylądujesz w jakimś szczególnym miejscu, z którego trudno się wydostać – kiedyś było tak np. z podziemiami w okolicach Rotundy. W knajpach podaje się coraz częściej zdrowe jedzenie i zdrowe słodycze, których nie boisz się podać dzieciom. Liczymy też, że Warszawa stanie się bardziej przyjazna rodzinom także zimą i uda się zmniejszyć zimowy smog, który znacznie ogranicza rodzinne ruchy.

Rodzina w mieście


88

WYDARZENIA JESIEŃ 2017

DISTORTED FESTIVAL 16.09-26.11 Cafe Kulturalna, Pogłos, Hydrozagadka Kolejna jesień i kolejna koncertowa ofensywa dzielnych bookerów z Distorted Animals. Tym razem w ciągu trzech miesięcy zobaczymy dzięki nim aż pięć koncertów. Największym wydarzeniem tegorocznej edycji festiwalu będzie z pewnością koncert włoskiej ekipy Father Murphy znanej w Polsce nie tylko za sprawą peanów, które pieje na ich cześć Michael Gira ze Swans. My najbardziej czekamy na listopadowy występ Love Theme, czyli nowego projektu Alexa Zhang Hungtaia znanego wcześniej jako Dirty Beaches. Polskie koncerty tego pana zawsze miały odpowiednią otoczkę – od gigantycznej awarii sprzętu aż po niemiłosierny melanż na OFF Festivalowym biforze. Jakie niespodzianki czekają na nas tym razem? Poza tym we wrześniu, październiku i listopadzie w Kulturalnej, Pogłosie oraz Hydrozagadce zagrają: kanadyjski duet Blue Hawaii, Ducktails, czyli solowy projekt znanego z Real Estate Matthew Mondanile’a, oraz brytyjskie dancepunkowe trio Blood Sport. [mk]

więc czekać i się niecierpliwić. W międzyczasie na niebiańskiej scenie zobaczymy też koncerty – wystąpią m.in. The Fruitcakes, Lapalux, Mount Kimbie, Mikromusic czy Natalia Przybysz – a także pokazy filmowe na oryginalnym ekranie, zachowanym po dawnym kinie, które mieściło się w miejscu Nieba. Fani teatru też mogą skierować tu swoje kroki, bo kalendarium Nieba wypełnią spektakle Teatru XL i innych grup teatralnych. [jt]

MOJA WALKA Premiera 06.10 TR Warszawa, ul. Marszałkowska 8 Nowy sezon w stołecznym TR to kilka gorących premier, z których najbardziej wyczekiwaną jest przedstawienie w reżyserii Michała Borczucha. Reżyser bierze na warsztat słynną epopeję Karla Ove Knausgårda „Moja walka”. Dzieło Norwega to bezprecedensowy w historii literatury eksperyment, w którym autor opisuje całe swoje życie od wczesnego dzieciństwa aż

Unsound

NOWY SEZON W NIEBIE od 29.09, Niebo, ul. Nowy Świat 21 Latem Niebo było na wakacjach, ale wraz ze spadkiem temperatury powraca na warszawską mapę miejsc, w których się dzieje. Oprócz jesiennego repertuaru imprezowego, przez który przelewają się znani didżeje i didżejki, właściciele miejsca obiecują nam dostarczyć kilka niespotykanych dotychczas konceptów imprezowych. Pozostaje

Wydarzenia

po wiek dojrzały. Przekaz Knausgårda wydaje się szczególnie mocny w epoce selfie, samozachwytu i wszechobecnej atmosfery obowiązkowego sukcesu. Bez ściemniania, instagramowych filtrów i kreowania wizerunku Knausgård, opowiadając o sobie, mówi nam o nas samych więcej niż badania niejednego socjologa. Dlatego tym bardziej jesteśmy ciekawi, jak Borczuch przystosuje do warunków scenicznych dzieło liczące sześć tomów i ponad trzy tysiące stron. W rolach głównych


„mother!” Darrena Aronofsky’ego i „Call Me By Your Name” Luki Guadagnino. W programie sześciodniowej imprezy są też m.in. dwie głośne premiery prosto z Cannes: arthouse’owy „Good Time” Bena i Josha Safdie z Robertem Pattinsonem oraz thriller „Nigdy cię tu nie było” Lynne Ramsay z (podobno) wybitną rolą Joaquina Phoenixa, i oklaskiwany w Sundance „Beatriz na kolacji” z Salmą Hayek i Johnem Lithgow. Festiwalowiczów czekają też spotkanie z tegorocznym gościem honorowym festiwalu, czyli nominowaną do Złotego Globu i Emmy oraz nagrodzoną BAFT-ą aktorką Rosanną Arquette, a także retrospektywa Samuela Fullera, klasycznego twórcy filmów noir. [zaf] KIASMOS LIVE 26.10 Progresja

. Werner Schroeter wystąpią m.in. Jan Dravnel, Dobromir Dymecki, Magdalena Kuta, Agnieszka Podsiadlik i Tomasz Tyndyk. [mk] UNSOUND FESTIVAL 8-15.10, Kraków 15. edycja najintensywniejszego muzycznego tygodnia w kraju tym razem przeczy oczekiwaniom na swój temat. Tegoroczny motyw jest w teorii zaskakująco wesoły i pogodny: flower power. Organizatorzy zadbali jednak o to, by przyjrzeć mu się z każdej strony, podejmując temat obyczajowej rewolucji lat 60. oraz pokazując wszystkie oblicza natury. Motyw przewodni mógłby też równie dobrze zostać zastąpiony hasłem „girl power”. W line-upie roi się bowiem od uzdolnionych pań: od supergwiazdy tech house’u w osobie Niny Kraviz przez pochodzące z IDMu z odmiennych perspektyw Jlin i Holly Herndon po mieszającą muzykę noise z politycznym performance’em Moor Mother. Inne uzdolnione dziewczyny, które zaprezentują swoją twórczość, to m.in. Laurel Halo, Nidia, Juliana Huxtable, Avalon Emerson, Puce Mary czy Ewa Justka. Fanów industrialu nie trzeba będzie z kolei specjalnie zapraszać na koncert

dowodzonych przez Blixę Bargelda Einstürzende Neubauten. Przed nimi wystąpi też stały bywalec festiwalu Ben Frost. Okazją do odpoczynku będą występ mistrza ambientu Wolfganga Voigta z projektem Gas oraz wykonanie kompozycji legendarnego Moondoga przez ensemble pod kierownictwem Ivana Gunawana. Wielkim wydarzeniem jest też powrót do współpracy dwóch dźwiękowych terrorystów, Justina K. Broadricka i Kevina Martina, którzy wystąpią premierowo jako Zonal. Zachwyty nad całym programem zajęłyby następne trzy strony, dlatego warto samemu sprawdzić pełny program festiwalu. [croz]

Jeśli islandzkie duo utrzyma wysoką częstotliwość pojawiania się w naszym kraju, to niedługo nauczą się deklinować polskie rzeczowniki i zaczną pojawiać się u naszych babć, żeby zjeść niedzielny rosół. Po zeszłorocznym występie w Progresji i na OFF Festivalu oraz tegorocznym na Open’erze Kiasmos zataczają koło i po raz kolejny odwiedzą warszawski klub. Chyba nie pomylimy się zbytnio, jeśli napiszemy, że zaprezentują materiał z wydanej na początku października płyty „Blurred” oraz że zobaczymy muzyczno-wizualny spektakl, który będzie wspominany aż do następnego przyjazdu Islandczyków. Bilety znikają prędko, więc radzimy pośpiech wszystkim fanom nastrojowej, minimalistycznej elektroniki. [jt]

WERNER SCHROETER. PRZEGLĄD TWÓRCZOŚCI 28-31.10 Nowy Teatr, ul. Madalińskiego 10/16 Kiedy zmarł w 2010 r. w wieku 65 lat, należał do najważniejszych twórców niemieckiego kina. W 1980 r. jego film „Palermo czy Wolfsburg” otrzymał Złotego Niedźwiedzia na Berlinale, a w 2008 r. do gablotki z nagrodami reżyser dołączył Złotego Lwa za całokształt twórczości na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Jednak awangardowe tendencje charakteryzujące eseje filmowe i dokumenty Wernera Schroetera sprawiły, że z czasem został zepchnięty przez krytykę na margines Nowego Kina Niemieckiego. Nowy Teatr chce przypomnieć jego dorobek i tematy, o których opowiadały jego filmy, dlatego organizuje pierwszą w Polsce retrospektywę twórczości reżysera. W ramach wydarzenia współorganizowanego z Instytutem Goethego i CSW Łaźnia będzie można zobaczyć najważniejsze filmy Schroetera, a po projekcjach wziąć udział w dyskusji z ekspertami z branży filmowej. FESTIWAL PIĘĆ SMAKÓW 15-22.11 Warszawa To już 11. edycja festiwalu „Pięć Smaków”, który za sprawą charakterystycznych zwierzęcych masek pojawiających się na plakatach promocyjnych kojarzy chyba każdy mieszkaniec Warszawy. Jeśli kochacie Azję, największy i zarazem najbardziej tajemniczy kontynent świata, to nie możecie przegapić

AMERICAN FILM FESTIVAL 24-29.10 Wrocław Co prawda pełny program tegorocznego American Film Festivalu – obowiązkowej pozycji dla wszystkich fanów niezależnego amerykańskiego kina – jak zawsze ogłoszony zostanie w ostatniej chwili, jednak wiadomo już, że czeka nas uczta. Festiwal otworzy jeden z większych ostatnich hitów zza oceanu, „I tak cię kocham” Michaela Showaltera. Nie zabraknie innych głośnych tytułów, jak

Wydarzenia

AFF


90 tej imprezy. Tym bardziej że zapowiedziane do tej pory atrakcje nie mogą pozostawić fanów kina obojętnymi. Co powiecie na przegląd filmów z Bhutanu? Kraj, w którym telewizja pojawiła się w 1995 r. to chyba najmłodszy rynek filmowy świata. Nie zmienia to jednak faktu, że Bhutańczycy dorobili się już całkiem znanych przedstawicieli kinematografii, jak choćby Dechen Roder, której pokazywany m.in. na Berlinale film zaprezentuje „Pięć Smaków”. Inną niecodzienną propozycją w festiwalowym programie jest przegląd typowego dla studia Nikkatsu gatunku zwanego Roman Porno. To oryginalny rodzaj japońskiego kina erotycznego, który stawia na artyzm i zupełną swobodę reżyserów. Poza tym w czasie tegorocznej edycji zobaczymy m.in. retrospektywę pochodzącej z Hongkongu reżyserki Ann Hui oraz tradycyjny już konkurs Nowe Kino Azji. [mk]

nelami, a wieczorem – koncertami. Targi to okazja do zetknięcia się z wydawcami, sklepami muzycznymi, instytucjami kultury, agencjami koncertowymi, mediami i studiami nagraniowymi. Uda się też pogadać z ulubionymi muzykami, bo będą dostępni na wyciągnięcie ręki. Ukoronowaniem każdego dnia są koncerty zapowiadane jako międzygatunkowy przegląd najciekawszych zjawisk ostatnich lat. W PKiN wystąpią artyści jazzowi, m.in. Keyon Harrold, Dorota Miśkiewicz, Artur Orzechowski i Mateusz Gawęda, ale nie zabraknie też hip-hopu: P.A.F.F. z gośćmi – m.in. z Izabelą Trojanowską, Grubsonem, Eldo i L.U.C. Zadowoleni powinni być także fani Wojtka Mazolewskiego i jego projektu Pink Freud – materiał z płyty o tej samej nazwie zagrają z nim m.in. Tomek Lipiński, Robert Brylewski i Tomasz Budzyński. [zaf]

WOMEX 25-29.10 Międzynarodowe Centrum Kongresowe, Katowice

FESTIWAL NARRACJE 17-18.11 Gdańsk-Brzeźno

2400 ludzi z branży muzycznej, ponad 300 artystów, 90 krajów, 7 scen, 80 mówców. Pod koniec października, za sprawą 23. edycji WOMEX, Katowicami zawładnie expo globalnej muzyki. Odwiedzający mogą spodziewać się m.in. folku, muzyki świata i regionalnej, klasyki, jazzu, a także elektroniki. W Międzynarodowym Centrum Kongresowym podczas pięciodniowych targów zaprezentuje się kilkuset artystów, agencji, grup produkcyjnych, promotorów i wszystkich związanych z branżą muzyczną. Reprezentanci muzycznych profesji z całego świata będą więc mogli się zapoznać, pogadać, wymienić wizytówkami i obiecać, że pozostaną w kontakcie. Oprócz tego podczas WOMEX odbędzie się dużo koncertów, pokazów filmowych, prezentacji i sesji konferencyjnych. [jt]

EUROPEJSKIE TARGI MUZYCZNE CO JEST GRANE 24 10-12.11 PKiN Warszawa W tym roku Europejskie Targi Muzyczne Co Jest Grane 24 przejmą Pałac Kultury już po raz siódmy. Za dnia wypełnią jego przestrzeń konferencjami, spotkaniami i pa-

w setki, jeśli nie tysiące. Jeśli mieszkaliście przez ostatnie ćwierć wieku w Polsce musieliście chociaż raz widzieć Hey na żywo – w latach 90., kiedy byli grunge’ową sensacją ze Szczecina, na początku nowego tysiąclecia, kiedy przezwyciężyli widmo rozpadu i narodzili się na nowo płytą „[sic!]”, czy całkiem niedawno, kiedy rozpoczął się ich świadomy flirt z elektroniką. Hey kończy właśnie 25 lat i trzeba powiedzieć to jasno – to jeden z najlepszych i najbardziej pracowitych zespołów na naszej scenie. Teraz Kasia Nosowska i spółka chcą spiąć te lata klamrą i proponują urodzinową trasę, na której oprócz obowiązkowego the best of pojawią się rzadko wykonywane utwory oraz goście, m.in. Dawid Podsiadło, Brodka, Beata Kozidrak, Mela Koteluk czy O.S.T.R. Jednak największym prezentem dla fanów będzie powrót założyciela zespołu, Piotra Banacha, po wielu latach nieobecności. [zaf] Hey

„Poza sezonem”, czyli hasło tegorocznych Narracji, to dla dziewiątej już edycji tego festiwalu sprawa kluczowa. Brzeźno, dzielnica Gdańska, w której 17 i 18 listopada odbędzie się wystawa prac wideo, performance’ów, obiektów, prac dźwiękowych i instalacji, to jesienią miejsce wyciszone, w którym po letnich uciechach pozostało tylko wspomnienie. Zresztą dziś trudno uwierzyć, że kiedyś był to wielki kurort. O świetnej przeszłości Brzeźna przypominają co najwyżej Dom Zdrojowy, kwiatowe pergole, murowane wille czy altany w parku. Pięć artystek, których prace wybrano w tym roku spośród 88 zgłoszonych w otwartym naborze projektów, to właśnie te, które najbardziej odkrywają lub kształtują historię Brzeźna. Ten jesienny festiwal powstał właśnie po to, żeby zamiast kierować się do galerii czy instytucji, ruszyć jeszcze na chwilę w miasto i ponownie je odkryć. [zaf]

HEY – FAYRANT TOUR 24.11-8.12 Warszawa, Szczecin, Wrocław, Poznań, Gdańsk/Sopot, Kraków, Katowice Wydali 11 albumów studyjnych i kilka koncertowych, a liczba koncertów, które zagrali, idzie pewnie

Wydarzenia

Kiasmos


MACHINE GUN KELLY 17.10 HALA KOŁO, WARSZAWA

imany 15.10 TO RWAR, WARSZAWA 1 6 . 1 0 H A L A N R 2 MT P, POZ N A Ń 17.10 TAURO N ARENA, KRAKÓW

oh wonder 21.11 KWA D RAT, KRAKÓW 23.1 1 PA L L A D IUM, WA RS Z AWA 24.11 HALA NR 2 MTP, POZNAŃ

alt-j 5.02 TO RWAR, WARSZAWA

Slowdive 2.10 PA LLADI UM, WARSZAWA

Mount Kimbie

1 1 . 1 1 N IEBO, WA RS Z AWA 1 2 . 1 1 K WA D RAT, K RA KÓW

Badbadnotgood

gramatik

10.11 PA LLADI UM, WARSZAWA

1 4 . 1 1 PROG RES JA , WA RS Z AWA

sohn 3.11 PALLADI UM, WARSZAWA

FREDDIE GIBBS 2 2 . 1 1 PROXIMA , WA RS Z AWA

archive

lany

4. 11 B 90, G DAŃSK 5. 11 S TU D IO, KRAKÓW

2 7 . 1 1 PROXIMA , WA RS Z AWA

algiers 8. 11 MES KALI NA, POZNAŃ 9. 11 NIEB O, WARSZAWA 10 .11 F IR L EJ , WRO CŁAW

CIGARETTES AFTER SEX

7 . 1 2 PROG RES JA , WA RS Z AWA

Z A P R A S ZA M Y NA WWW.FACEBOOK .COM/AG EN C JAG OA H EA D BILETY: GO-AHEAD.PL, BILETOMAT.PL, EBILET.PL, WWW.TICKETMASTER.PL, TICKETPRO.PL, ORAZ SKLEPY SIECI EMPIK, MEDIA MARKT I SATURN


82

DZIAŁO SIĘ Tycjana fotografuje warszawskie lwice i lwy salonowe.

Premiera nowego klipu O.S.T.R. „Miami”, Miłość/Patio

Koncert Tiga, klub Smolna,

I <3 90’s, Miłość/Patio

TYCJANA ACQUASANTA – 1/3 kolektywu didżejskiego Princess Rap. Wodzirejska dusza nie pozwala jej usiedzieć w domu, dlatego daliśmy jej aparat i poprosiliśmy o sfotografowanie imprezowych bywalczyń i bywalców.

koncert Mndsgn Miłość/Patio

Tycka Pstryk


83

Premiera butów Nike VaporMax

Koncert Holaka w Hockach Klockach

Na górze i poniżej: premiera teledysku 360° Live i Koncert Ten Typ Mes x EB

Tycka Pstryk


94

WATA NA WSPOMNIENIE LATA Co łączy rynek w Płocku i teren Kopalni Węgla Kamiennego „Katowice”? W jeden letni weekend oba miejsca tupią rytmicznie do dobrej muzyki. W tym roku wrzuciliśmy na pakę maszynę do waty cukrowej, stertę leżaków, mnóstwo okularów Polaroid i namiot, po czym ruszyliśmy w drogę – najpierw na Tauron Nowa Muzyka do Katowic, a niewiele później na Audioriver do Płocka.

Relacja


www.vwuzytkowe.pl

Nowy Amarok.

Wyposażony w charakter. Potężna moc, niezawodność i wszechstronność. Nowy Amarok to samochód, od którego można wymagać więcej. Wnętrze zachwyca jakością i jest komfortowe, ale naturalne warunki Amaroka to bezdroża, z którymi radzi sobie jak nigdy wcześniej. Zużycie paliwa: 8,6 l/100 km cykl miejski, 7,3 l/100 km cykl pozamiejski, 7,8 l/100 km cykl mieszany, emisja CO2 w cyklu mieszanym 204 g/km. Zdjęcie może przedstawiać samochód z wyposażeniem dodatkowym dostępnym za dopłatą.

Autoryzowany Dealer

VW CHYLIŃSCY Warszawa, ul. Sąsiedzka 4 tel. 22/ 519 00 00 info@chylinscy.pl


96

FESTIWAL Z BECZKI

W ostatni weekend sierpnia Jastrzębia Góra tradycyjnie już gościła koneserów i amatorów whiskey. Wystawcy z całego świata prześcigali się w pomysłach, aby zaskoczyć gości i stworzyć wyjątkową atmosferę. Na imprezie nie zabrakło Jack Daniel’s Tennessee Whiskey, która reprezentowała jedyną amerykańską whiskey, która jest poddawana charcoal mellowing – procesowi filtracji przez wyjątkowo twardy węgiel z drzewa klonowego. Każdy zwiedzający mógł odwiedzić namiastkę Lynchburga, miasteczka w stanie Tennessee, w którym niezmiennie od 1866 r. tworzony jest legendarny Jack. W imponujących rozmiarów beczce wypełnionej aromatami jęczmienia i kukurydzy dzięki okularom wirtualnej rzeczywistości można było m.in. odbyć spacer po destylarni. Dla szukających odmiany specjalny bar w czarnej przyczepie Airstream serwował Lynchburg Lemonade – letnią propozycję koktailową na bazie Tennessee Whiskey. Jack Daniel’s Tennessee Whiskey



Aktivist Redaktorka naczelna Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com

Reklama Milena Mazza, tel. 506 105 661 mmazza@valkea.com Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com

Zastępca red. nacz. Jonasz Tolopilo jtolopilo@valkea.com

Dystrybucja Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

Redaktorzy Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski Moda: Anna Konieczyńska

Druk Zakład Poligraficzny „Techgraf”

Redaktor prowadzący Aktivist.pl Zdzisław Furgał zfurgal@valkea.com PR manager, patronaty Daniel Jankowski djankowski@valkea.com Projekt graficzny magazynu, dyrektorka artystyczna Kaja Kusztra Korekta Weronika Girys Współpracownicy Mateusz Adamski Kuba Armata Łukasz Chmielewski Piotr Czerkawski Małgorzata Halber Aleksander Hudzik Urszula Jabłońska Olaf Kaczmarek Michał Kropiński Wacław Marszałek Marianna Medyńska Kacper Peresada Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Filip Skrońc Iza Smelczyńska Olga Święcicka Bernadetta Trusewicz Olga Wiechnik Vienio

Sesja okładkowa Foto: Piotr Pytel Produkcja: Daniel Jankowski, Kaja Kusztra, Jonasz Tolopilo Podziękowania dla Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie za użyczenie przestrzeni. Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych. Za treść publikowanych ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Redaktor naczelny nie odpowiada za treść materiałów reklamowych i konkursowych.

Valkea Media S.A. ul. Ficowskiego 15 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00

Wydawca Beata Krawczak

aktivist.pl


Stodka strona Placu Grzybowskiego

Cukiernia Pl. Grzybowski 2, godziny otwarcia: 9.00 - 20.00 Restauracja & Cukiernia ŝurawia 47/49, godziny otwarcia 7.00 - 22.00, rezerwacje: tel. +48 (22) 621 82 68 Cukiernia Felińskiego 52, godziny otwarcia: 9.00 - 20.00

smakiwarszawy.pl


jemiol.com Warszawa, ul. Mokotowska 26 Tel: 691 157 515, Poznań, Posnania Shopping & Lifetsyle, ul. Pleszewska 1 Tel: 669 207 203, Łódź, Manufaktura, ul. Karskiego 5 Tel: 793 493 541


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.