A191

Page 1

aktivist.pl numer 191, wrzesień 2015

Miasto Moda Dizajn Muzyka Ludzie Wydarzenia

ISSN 1640-8152

tuje • buty • punk

01_okladka_A191.indd 1

26.08.2015 20:27


Aktivist

A2

02_akademia_A191.indd 2 230x297 netto, 240x307 brutto, CMYK.indd 1 Akademia Stylu, strona prawa,

26.08.2015 20:28 2015-08-26 08:48:16


wrzesień 2015

edytorial wrzesień

w numerze WYWIAD:

Foals o winylach, ulewach i emeryturze Rozmawiał:

Cyryl Rozwadowski

4 WYWIAD:

Agata Pankiewicz tłumaczy trudne piękno polskiej 8 egzotyki Rozmawiała: Olga Wiechnik

Zrozumieć łabędzia

ludzie:

Drugie życie trampek Tekst: Olga Święcicka

14

Okazuje się, że o brzydocie można bez końca. Kilka miesięcy temu przy okazji premiery swojej książki Ziemowit Szczerek pokazywał nam swoje ulubione miejsca „krajobrazu dotkniętego Polską”, a ja w edytorialu zwierzałam się ze słabości do łabędzi zrobionych z opon i ekhm... do eklektycznych dekoracji przydrożnych zajazdów. Temat wraca przy okazji premiery „Hawaikum”, książki, w której artyści, socjologowie i dziennikarze starają się zmierzyć z tym naszym zamiłowaniem do, oględnie mówiąc, egzotyki. Redaktorka i pomysłodawczyni wydawnictwa, Agata Pankiewicz, w wywiadzie, który publikujemy kilka stron dalej, zauważa, że jeśli uczulimy się na tę estetykę, zaczynamy ją wszędzie dostrzegać. I żeby nie zwariować i, co ważniejsze, zrozumieć, z czego wyrasta, a tym samym zrozumieć trochę nas samych – trzeba w sobie rozbudzić wobec niej życzliwość. Bo tylko wtedy można z tym coś zrobić. Może jeśli zrozumiemy sens istnienia oponowych łabędzi, łatwiej pokonamy chaos i wizualne śmietniska naszych miast.

Kalendarium:

Ebony Bones i inne koncerty, imprezy, wydarzenia

21

aktivist.pL

nuMer 191, Wrzesień 2015

Kelis zagra 11 września w warszawskim klubie Iskra.

PS Dla warszawiaków mamy gratkę. Do numeru dołączamy mapkę dzielnicy Żoliborz uwzględniającą jej rozmaite atrakcje – kulinarne i nie tylko. Dla równowagi mapka jest bardzo ładna. Podobnie jak sam Żoliborz.

Miasto Moda dizajn Muzyka Ludzie Wydarzenia

Sylwia Kawalerowicz redaktorka naczelna

issn 1640-8152

tuje • buty • punk

01_okladka_A191.indd 1

27.08.2015 13:47

A3

03_edytorial_A191.indd 3

28.08.2015 17:51


Aktivist

magazyn wywiad

Jannis, James i Jimmy w studiu

POZA WYŚCIGIEM Rozmawiał: Cyryl Rozwadowski

Domówki • technologie • deszcz

Pod koniec sierpnia ukazała się czwarta płyta Foals – „What Went Down”. Na kilka dni przed jej wydaniem Brytyjczycy odwiedzili Kraków Live Festival, gdzie chór złożony z kilku tysięcy gardeł odśpiewywał refreny nowych singli. Gitarzysta Jimmy Smith i basista Walter Gervers opowiedzieli nam o tęsknocie za koncertami w cudzych domach, swoich ambicjach i trasie, którą planują po reaktywacji zespołu za kilkadziesiąt lat.

A4

04-05_wywiad_A190.indd 4

26.08.2015 20:31


wrzesień 2015

Siedem lat temu słuchałem na okrągło bootlega z piosenkami, które kilka miesięcy później znalazły się na waszej debiutanckiej płycie, i czytałem o waszych szalonych koncertach na domówkach. Co zostało w was z tamtego okresu?

Jimmy: To dobre pytanie. Myślę, że wszyscy chcielibyśmy w jakiś sposób wrócić do tych czasów. Moment, w którym zdaliśmy sobie sprawę z tego, że już nie będziemy mogli grać dzikich koncertów w cudzych domach, był dla nas trochę smutny. Chcielibyśmy wrócić do takich praktyk, ale byłoby to raczej wymuszone i jałowe. Walter: Jedyne miejsce, gdzie być może uszłoby nam to na sucho, to Chiny. Nie jesteśmy tam chyba zbyt znani. Jimmy: To może zabrzmieć nieszczerze, ale nadal w czasie koncertów staramy się wytworzyć podobną atmosferę jak na domówkach. Kontakt z publicznością i energia, którą od niej dostajemy, to dla nas najważniejsza część występów. Nieważne, na jak dużej scenie gramy. Staramy się zredukować dystans dzielący nas od publiczności i nie dostrzegać dziesięciometrowej fosy wypełnionej ochroniarzami i barierek oddzielających nas od publiczności. Podobno w ostatniej chwili dostaliście ofertę, by zagrać na głównej scenie festiwalu Glastonbury, zaraz przed headlinerem tego wieczoru. To niezwykle prestiżowe wyróżnienie. A jednak odmówiliście. Dlaczego?

Jimmy: Zwyczajnie nie byliśmy na to gotowi. Chcieliśmy, by ludzie usłyszeli nasze nowe kompozycje, ale dopiero teraz, dwa miesiące później, jesteśmy w pełnej gotowości, by zagrać je tak jak należy. Gdybyśmy przystali na tę propozycję, nasz koncert nie byłby po prostu zbyt dobry. Nie chcemy dawać ludziom czegoś, co nie jest gotowe. Woleliśmy, żeby fani najpierw usłyszeli nową płytę. Na początku pomyślałem sobie, że może chcecie pojawić się za rok jako główna gwiazda imprezy.

Jimmy: Nie! Naprawdę nie o to chodziło. Zwyczajnie nie byliśmy na to gotowi. Walter: Uznaliśmy, że granie po raz pierwszy nowych kompozycji w takich okolicznościach to zbyt duże ryzyko. Nie chcieliśmy narażać naszych fanów na ewentualny zawód. W jednym z ostatnich wywiadów Yannis [wokalista Foals – przyp. red.] mówił, że przed wydaniem płyty nie będziecie grali nowych utworów, żeby uniknąć słabej jakości nagrań zrobionych przez fanów. Z drugiej strony niedawno opublikowaliście pierwszy teledysk zrobiony za pomocą technologii Virtual Reality. Jakie jest więc wasze nastawienie do technologicznych nowinek?

Jimmy: To bardzo ekscytująca sprawa. Nie wiem, czy jesteśmy totalnie na bieżąco. Wszystko rozwija się w niesamowitym tempie. Wynalazki takie jak kamery GoPro to naprawdę świetna sprawa.

Walter: Najciekawsze są technologie, na których może skorzystać nasza muzyka. Tak się stało przy okazji klipu do „Mountain at My Gates”, w którym widz w zasadzie sam może się poruszać – Virtual Reality w niesamowity sposób rozszerza pole widzenia. W najbliższych latach będzie pewnie mnóstwo takich teledysków. My nie tylko przetarliśmy szlaki, ale i zrobiliśmy z tego coś autentycznie fajnego, i to nie tylko ze względu na użytą technologię.

Rozmawiamy na kilka chwil przed waszym czwartym występem w Polsce. Macie jakieś silne wspomnienia z poprzednich wizyt?

Jimmy: Dobrze pamiętam wszystkie. Za pierwszym razem, kiedy graliśmy na Open’erze, potwornie padało. Wyszliśmy na scenę zaraz po Pulp, którzy mimo ulewy dali fantastyczny koncert. Następnym razem w Gdyni było niewiarygodnie gorąco. W Warszawie za to mieliśmy do czynienia z chyba najdzikszą publicznością w naszej karierze. Walter: Polska publiczność nigdy nas nie zawiodła! I dziś pewnie nie będzie inaczej.

Jeśli już rozmawiamy o rozwoju i cyfryzacji, to co sądzicie o serwisach streamingowych takich jak Spotify, Tidal, Apple Music czy nawet YouTube. Czy dobrze wpływają na doświadczenie obcowania z muzyką?

Gdy słucham waszych płyt, uderza mnie to, jak płynna jest ewolucja waszego brzmienia. Tak jakbyście nie poddawali się żadnym konkretnym nurtom. Jak do tego doszliście?

Jimmy: Osobiście nie jestem fanem tego kierunku. Oczywiście, te narzędzia umożliwiają

Czasopisma czują przymus, by przyznawać wyróżnienia lub je odbierać. To oni grają w tę grę, a nie my. My robimy po prostu swoje poznawanie nowych zespołów, ale dla samych artystów nie są najbardziej korzystne, ponieważ znacząco uszczuplają sprzedaż płyt. Wiem jednak, że to w jakiś sposób się kompensuje. Więcej osób poznaje naszą muzykę i dzięki temu przychodzą na koncerty i pozwalają nam zarobić. Trudno mi powiedzieć, w jakim kierunku to wszystko zmierza. Prędkość zmian jest przytłaczająca. W przerwie pomiędzy wydaniem poprzedniej i nadchodzącej płyty powstały dwa nowe formaty danych, które musieliśmy przetestować. A my czekaliśmy wyłącznie na to, by móc dotknąć i posłuchać winyla z naszymi nowymi piosenkami. Proces cyfryzacji jest bardzo ważny dla całego środowiska muzycznego, ale w tej chwili średnio nas to interesuje. Jesteście więc najbardziej przywiązani do muzyki na fizycznym nośniku?

Jimmy: Zdecydowanie! Kupujemy płyty w zasadzie przy każdej okazji. Chciałbym, żeby ludzie, którzy korzystają np. z Apple Music, spisywali nazwę zespołu, który im się spodobał, a potem szli do sklepu kupić płytę. Ale tak pewnie nie będzie. Ludzie rozleniwili się pod tym względem, bo wszystko mają w zasięgu jednego kliknięcia myszką. Czujecie się częścią wyścigu o miano najlepszego zespołu w Wielkiej Brytanii?

Jimmy: Nie. To nas nie interesuje. Chcemy po prostu robić najlepszą muzykę, na jaką nas stać. Różne czasopisma czują przymus, by przyznawać wyróżnienia lub je odbierać. To oni grają w tę grę, a nie my. My robimy po prostu swoje, a dziennikarze interpretują to tak, jak chcą.

Jimmy: W oldschoolowy sposób. Zamykamy się na pół roku w pokoju i gramy do oporu. Dopóki nie wyjdzie z tego coś wartego uwagi. To dla nas naprawdę naturalny proces. Myślę, że nasi słuchacze szybko się zorientują, gdy usłyszą album Foals, który będzie nagrany na siłę. To będzie moment, w którym zaczniemy się martwić. Nie chcemy robić słabizny. Na razie cieszymy się z odkrywania nowych dźwięków. Wystarczy, żeby któryś z nas znalazł stary keyboard, który ma interesującą paletę brzmień. Eksperymentujemy i sprawdzamy, gdzie nas to zaprowadzi. Czyli waszą największą ambicją jest niespuszczanie z tonu?

foals Zespół powstał w 2005 r. w Oksfordzie. Dzięki wydanemu w 2008 r. albumowi „Antidotes” stał się jedną z największych gitarowych sensacji na brytyjskiej scenie. Dwie kolejne płyty „Total Life Forever” oraz „Holy Fire” nie tylko przyniosły Foals nominację do prestiżowej Mercury Prize, lecz także ugruntowały pozycję grupy jako gwiazdy największych światowych festiwali.

Jimmy: Chcemy nagrywać muzykę, która sprawia nam przyjemność. Nasza perspektywa zmienia się z płyty na płytę. Nie mamy jakiegoś ogólnego planu na przyszłość. Nie myślimy o tym, że chcielibyśmy za wszelką cenę wyprzedawać koncerty na stadionach i być najgorętszym zespołem w Wielkiej Brytanii. Po prostu nagrywamy album, jedziemy w trasę, a potem zaczynamy myśleć o następnej płycie. Jeśli przestaniemy robić muzykę, którą uważamy za dobrą, to zwyczajnie się rozpadniemy. A kilkanaście lub kilkadziesiąt lat później reaktywujemy zespół, by grać koncerty i odcinać kupony od dawnej sławy. Kiedy zaczynaliście, przypisywało się was do modnego w tamtym czasie dance punku. Przy drugiej płycie pozbyliście się tej łatki i w zasadzie przestaliście należeć do jakiegokolwiek nurtu. To dość unikatowy status na brytyjskiej scenie.

Jimmy: Nie lubimy szufladkowania. Myślę, że żaden artysta tego nie lubi. Chcemy być odbierani wyłącznie na podstawie dwóch rzeczy: muzyki, którą robimy, i koncertów, które dajemy. Po prostu. Walter: Nie próbujemy być stylistycznymi kameleonami. Przynajmniej nie w sposób świadomy. Przez lata nauczyliśmy się, że możemy robić, co tylko nam się podoba, nie przejmować się terminami i ocenami, eksperymentować.

A5

04-05_wywiad_A190.indd 5

28.08.2015 16:55


Aktivist

magazyn rośliny

Sztuka chwastów

Zieleń • Sztuka • Miasto

Tekst: Mariusz Mikliński, ilustracja: Dawid Janosz

Atakują drogą powietrzną i wodną. Znają szlaki transportowe. Paktują ze zwierzętami i podeszwami butów. Szybko się adaptują do nowych warunków, wypierając słabszych. Rośliny inwazyjne uciekają z ogródków, ale artyści mają na nie swoje sposoby. Scenariusz rodem z „Dnia tryfidów” jednak światu nie grozi. W tym science fiction z 1962 r. obce, monstrualne rośliny oślepiały i zjadały ludzi. Hiacynt wodny czy rdestowiec japoński Europejczyków oczywiście nie zjedzą – wolą ich portfele. Według obliczeń państwa Unii każdego roku przeznaczają średnio 12 mld euro na walkę z gatunkami inwazyjnymi. Sprowadzane z Azji i Ameryki jako rośliny uprawne lub ozdobne, wyrwały się spod kontroli i wrosły w miejski krajobraz. Powoli zaczęły też wypierać rodzime gatunki. Niepozorna moczarka kanadyjska w Szwajcarii utrudnia żeglugę i wpływa na populację wodnych zwierząt. Z kolei rdestowce i niecierpki wytrwale zagarniają brzegi rzek w Anglii, ograniczając rozwój innych gatunków. Walka jest kosztowna i trudna. Chemia, wycinki, kary za hodowlę zielsk z tzw. czarnej listy. Jednak transformersi – jak w fachowej literaturze określa się obce rośliny przekształcające ekosystemy – nie składają broni. Zwalczanie czasem spotyka się z głosami krytycznymi. Rośliny, które w jednej branży przynoszą szkody, mogą być zbawienne dla innej. Np. w pszczelarstwie ceni się inwazyjne nawłocie. Kwitną bardzo późno, więc owady dostają dzięki nim drugie danie w ciągu roku.

Zielony szturm

Wielu agentów obcej flory rośnie też za naszymi oknami. W paszporty roślin podczas letnich spacerów wokół Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie zaglądałem wraz z dr. Adamem Kaplerem, botanikiem z PAN-u. Klon jesionolistny, robinia akacjowa czy dąb czerwony dotarły

nad Wisłę zza oceanu. Nawet swojski kasztanowiec, który przegrywa walkę z owadzim migrantem – żarłocznym szrotówkiem, pierwotnie był obywatelem Bałkanów. Co prawda drzewa nie sieją takiego spustoszenia jak rdestowce, ale niektóre gatunki są z naszych miast usuwane. Tak jak czeremcha amerykańska, która przekrada się np. do Kampinosu, zaburzając rodzime ekosystemy. Jednym z bardziej uciążliwych migrantów jest barszcz Sosnowskiego, antybohater serwisów informacyjnych. W latach 70. miał stać się podstawą diety trzody, ale nawet świniom nie przypadł do gustu. Obecnie tylko parzy. Paradoksalnie, polityka czystek jest sprzeczna z modami ogrodniczymi – wzdłuż polskich ulic przybywa np. miłorzębów czy platanów. Wszędzie są też tuje. – Może za kilkadziesiąt lat wyjdą z ogródków i opanują polski krajobraz – odpowiada Adam na pytanie o to, czy mody grożą nam globalną tujozą. Są tanie, obecnie sadzi się je także w lasach, przy przejściach dla zwierząt pod autostradami. – Na razie tuja to tylko problem estetyczny. Więcej kłopotów może przysporzyć gospodarka energetyczna. Są pomysły, by z rdestowców robić biopaliwo. To roślina o dużym potencjale inwazyjnym, może się więc łatwo wymknąć spod kontroli. Rośnie nawet na wysypiskach śmieci, jak np. to na stołecznym Radiowie.

Sztuką w inwazję

Podział na rośliny szlachetne i inwazyjne, gatunki rodzime i obce przyciągnął też uwagę artystów. Ochrona, wyplenianie, kontrola – to, co w naukach przyrodniczych

wydawać się może obiektywne, w sferze socjologii okazuje się agresywne, umotywowane politycznie. Na ryzykownej analogii między migrującymi roślinami i ludźmi swoje artystyczne inicjatywy opiera Gregor Różański. W Centrum Sztuki Współczesnej przez całe lato można było oglądać jego projekt „Green Card”. W piwnicznej przestrzeni zielone karty otrzymały rośliny inwazyjne – uwięzione w akwariach ustawione są na stołach obitych torbami rodem ze Stadionu Dziesięciolecia. Sterylne światło i panujący we wnętrzu pomieszczenia chłód mają budzić skojarzenia z zamkniętymi ośrodkami imigracyjnymi. Mieszkający w Berlinie Różański odwołuje się do artystycznych interwencji Loisa Weinbergera, który od at 90. w swoich pracach wykorzystuje rośliny ruderalne. Austriak w przestrzeń miejską – strefę pod stałą kontrolą ogrodników i zarządów zieleni – wprowadza chwasty. W 1997 r. podczas wystawy Documenta X w Kassel na torach przy peronie posadził kilkaset gatunków roślin z Europy Wschodniej i Południowej. Z kolei w centrum Hamburga usunął fragment chodnika, spomiędzy połamanych płyt zaczęły wyrastać chwasty. – Stosunek do roślin mówi wiele o naszym społeczeństwie. Pojęcia chwastu, porządku i estetyki w mieście nie są obiektywne – mówił Weinberger w jednym z wywiadów na początku XXI wieku. Migranci w odbiorze wielu też są zaburzeniem ładu – społecznego i estetycznego, zakłóceniem uporządkowanej, stałej struktury społeczeństwa. Roślinne metafory Weinbergera obecnie wydają się jeszcze bardziej aktualne. W Warszawie epilog do dyskusji o obcych roślinach dopisuje jednak pogoda. – Taka susza, że wszystko zdycha – stwierdza Adam, wskazując na trzy marne łodyżki nawłoci kanadyjskiej, która w normalnych warunkach rozpełzłaby się po całej skarpie.

A6

06_ros_A191.indd 6

26.08.2015 20:32


ŻYCIE JEST PIĘKNE. PODZIEL SIĘ WYJĄTKOWYMI CHWILAMI. NOWY E-PL7.

www.olympus.pl A7

07_olympus_A191.indd 7

26.08.2015 20:33


Aktivist

magazyn polska

palmy • opony • polska

Żal tropików Rozmawiała: Olga Wiechnik, foto: Agata Pankiewicz, Marcin Przybyłko

Miało być ładnie, a wyszło, jak wyszło. Dziennikarze, antropolodzy, artyści, filozof, architekt, historyk i socjolog zastanawiają się w „Hawaikum”, dlaczego w Polsce jest tak brzydko. Szukając odpowiedzi na to pytanie, przyglądają się i ozdabianym łabędziami z opon ogródkom, i polskim międzywojennym ambicjom kolonialnym, i dresiarzom, i tekstom piosenek Tercetu Egzotycznego, i przydrożnym neodworkom. Im dalej w Polskę, tym bardziej egzotycznie. O potrzebie piękna, która niczym tropikalna choroba doprowadza nas do najbardziej szalonych poczynań dekoratorskich, rozmawiamy z Agatą Pankiewicz. Że w Polsce jest brzydko, odkryciem Ameryki nie jest. Dlaczego i ty postanowiłaś się tej brzydocie przyjrzeć?

Ten problem wydał mi się tak dojmujący, że nie dało się tym nie zająć. Pomysł „Hawaikum” powstał kilka lat temu i jest niejako kontynuacją poprzedniego naszego projektu, underconstructed. com.pl, dotyczącego niedokończonych domów.

Tych strasznych nieotynkowanych budowli zbudowanych z pustaków i stojących w całym kraju. Pytanie: „dlaczego jest tak strasznie”, zadaliśmy sobie w 2009 r. i odpowiadamy na nie do dziś. Żeby nie poprzestawać na stwierdzeniu „taki naród”, przyjrzeliśmy się przyczynom historycznym i społecznym tego, jak wygląda nasza upośledzona ikonosfera. Zrobiliśmy to też ze złości. I z niezgody.

Tak jak w przypadku Springera, który do tej pory na te kwestie reaguje kategorycznie, chce walczyć. Antropolodzy zaproszeni do projektu mieli najwięcej zrozumienia, artyści wizualni – znacznie mniej, a dziennikarze burzą się najbardziej. Mam wrażenie, że ta droga właśnie tak przebiega: najpierw tego nie zauważaliśmy, to po prostu było. Potem nas to zaczęło wkurzać. Od wkurzania przeszliśmy do wyśmiewania. A w końcu przychodzi akceptacja, ale nie jako pogodzenie się, ale próba zrozumienia.

Nasz pierwszy projekt był jeszcze nerwową reakcją. Denerwowaliśmy się, dlaczego ciągle mamy do czynienia z czymś tak potwornym, dlaczego każde miasteczko wygląda, jakby się w nim wysypało pudełko z popsutymi klockami. Ale ile można trwać w złości? Pojawiła się potrzeba zrozumienia. Ale zgody nie ma. Nie może być zgody na tę katastrofę. Bo to katastrofa. Ale katastrofa wewnętrzna, nasza wspólna, więc należy podejść do niej z życzliwością i jakąś czułością. To często przejaw czegoś dobrego – o ile te domy niepokończone to jest często ślad ludzkich tragedii, o tyle cała reszta jest w dużej mierze realizacją jakiejś potrzeby piękna. Ja o tym myślę jako próbie budowania swojego raju. A że te raje są zupełnie niepołączone ze sobą i z krajobrazem, to inna sprawa. Mniej więcej połowa „Hawaikum” to zdjęcia, głównie autorstwa twojego i Marcina Przybyłki. Gdzie to całe piękno znalazłaś?

A8

08-10_hawaikum_A191.indd 8

26.08.2015 21:47

Zdjęcie w prawym górnym rogu: Benjamin Schmidt

Więcej Polski na: Hawaikum.pl


wrzesień 2015

Wcale nie musiałam szukać. Na początku tak, ale gdy raz uczulisz się na tę estetykę, zaczynasz wszędzie ją dostrzegać. Bo ona jest wszędzie. Żeby nie zwariować, zaczęłam się tym bawić – zbierać, opisywać. Rozbudziłam w sobie życzliwość, która jest potrzebna, żeby zrobić coś więcej. Bo gdy wchodziliśmy na te podwórka, to nawet jeśli się śmialiśmy wewnętrznie – a przeważnie jednak bardzo się śmialiśmy – to przecież nie mogliśmy tego pokazać ludziom. Na pytanie: „czemu pani to fotografuje?”, odpowiadałam: „bo jest takie piękne”. I w pewnym sensie wcale nie kłamałam. Próbowałam zrozumieć.

Zdjęcie w prawym górnym rogu: Benjamin Schmidt

No właśnie, jak reagowali ludzie, gdy chciałaś sfotografować ich dzieła?

W Polsce ludzie na widok aparatu robią się bardzo nieżyczliwi. Gdy pytałam, czy mogę zrobić zdjęcie, od razu mówili „nie”. Przede wszystkim na wsiach podejrzewają, że jestem wysłanniczką urzędu gminy, której sąsiad doniósł, że budynek jest niezgodny z projektem, że coś jest nabałaganione w papierach, że granica działki przebiega gdzie indziej niż ogrodzenie. Na pewno coś jest nie tak, coś mają na sumieniu, więc od razu podejrzewają, że z tym wiąże się moja wizyta. Albo że jestem dziennikarką i chcę ich obśmiać. Niektóre zdjęcia robiłam więc ukradkowo, bo nie dostałabym pozwolenia. Na Ukrainie natomiast ludzie reagowali zupełnie inaczej, mogłam im z aparatem wejść w twarz, a oni się uśmiechali. Żadnych pytań o korzyści, żadnych podejrzeń. Coś się

u nas pod tym względem stało dziwnego. Takiej wrogości dawniej nie było. A twoją wrogość coś wzbudziło?

Libiąż. Te gigantyczne betonowe usta na rondzie przy wjeździe do miasta. Tego już zupełnie nie mogłam pojąć. Bo że jest dinozaur na Jaworzynie Krynickiej to ja rozumiem. To jest nawet urocze. Ale ten uśmiech był już złowieszczy. Mnie rozczulają łabędzie z opon – z „Hawaikum” dowiedziałam się, że to najnowszy trend podwórkowy.

Mnie bardziej wzruszają opony nieprzetworzone. Ta kultura zbierania opon jest niezwykła – jest w „Hawaikum” zdjęcie czterech opon zakopanych w trawie na dużej łące. Równiutko ułożone, wystają wierzchołkami. I co to jest? Obiekt użytkowy? Estetyczny? Ktoś je chciał zakopać, ale wylazły? Ale tak równo? To jest dla mnie nierozszyfrowalne i ja to trochę kocham. Większość tych artefaktów ma jednak funkcję estetyczną, dekoracyjną. A ja najbardziej lubię te, które nie pełnią żadnej zrozumiałej funkcji. Niepokoją. Gdzie jest najgorzej?

W centralnej Polsce. Tam najbardziej widać tę całą anarchię, irracjonalność, bylejakość. I wzajemną niechęć. Z kolei tam, gdzie płyną pieniądze – z Ameryki, a teraz właściwie raczej z Anglii – zwraca uwagę dekoracyjność. Bo ta cała strojność i pstrokatość wynika m.in. ze strachu przed biedą

Pytanie, dlaczego w Polsce jest tak paskudnie, Agata i jej zespół zaczęli sobie zadawać sześć lat temu. Odpowiadają na nie do dziś.

– też tą wizualną. Tak jest np. na Podkarpaciu, które zupełnie oszalało. Ale jednocześnie widać w tym regionie porządkowanie przestrzeni. Ktoś tam robi świetny interes na kosiarkach – zadbany trawnik to także oznaka statusu. Z kolei okolice Limanowej, też dostatni rejon, to pierwsze miejsce, w którym zauważyłam, że ludzie przestają grodzić domy. Inna sprawa, że te domy nie są stawiane w żadnym porządku – wobec ulicy, drogi, siebie nawzajem. Są stawiane w środku pola, na wzgórku, tyłem, przodem, bokiem, skosem, jak kto chce. Zwykle wszyscy od wszystkich się grodzą. A tam nagle coś się otworzyło. Gdzieniegdzie zaczynają się więc porządki. Bo ta bieda wizualna polega moim zdaniem przede wszystkim na tym, że jest potworny bałagan. Szczerek w swoim tekście pisze, że ta polska syfiastość jest bardzo południowa, to „radosne rozwłóczenie” jest bardzo tropikalne. Będąc w zeszłym roku na Karaibach, ze zdziwieniem zobaczyłam, że tam kolory budynków są zupełnie takie same jak na Podhalu: jaskrawe pomarańcze, intensywnie błękity, głębokie czerwienie, nasycone fiolety. Ale tam to pasuje – do światła, do otoczenia. U nas jest w tym rażąca nienaturalność.

Na greckich wyspach domy też są kolorowe, ale to z czegoś wynika. U nas wprawdzie także malowało się domy na wsiach, np. gdy panna była na wydaniu albo po to, by odstraszyć insekty. Jeśli to ma jakieś umocowanie – w religii, tradycji,

A9

08-10_hawaikum_A191.indd 9

26.08.2015 21:47


Aktivist

Tak, to jest najostrzejszy z tekstów. W pozostałych przeważa duża tolerancja dla zjawisk. Smerda uderza w człowieka, dlatego to robi wrażenie. Zastanawiamy się, czy nie przekroczył granicy, za którą jest arogancja. Ale to jest arogancja kontra arogancja. Sens tego rozdziału w kontekście całej książki ja widzę jednak w temacie tatuaży. To jest obca choroba, która dotarła do nas z opóźnieniem, ale żniwo zbiera ogromne. Przecież to jest całkowicie egzotyczne. Fascynujący jest rozdział Szczerka o polskich ambicjach kolonialnych, o tych emaliowanych nocnikach, które chcieliśmy sprzedawać w Liberii, o tych 10 tysiącach mieszkańców Radomia, którzy wyszli na ulice „żądając kolonij dla Polski”.

przesądzie czy w praktyce – to ok. Ale najgorsze jest to, że u nas te kolory są z dupy.

To sięga dużo głębiej, to tylko wierzchołek góry lodowej.

Ta nieszczerość kolorystyczna w moim odczuciu bierze się też stąd, że choć koloryt próbujemy mieć południowy, zupełnie nie po południowemu jesteśmy spięci.

Sowa pisze o „niedorozwoju” społeczno-kulturowym naszego regionu, o „wtórności” i braku własnych wzorców. To dość trudne do przełknięcia.

To nie gra, to jest nieprzemyślane. Wszystko się do myślenia sprowadza. Największa ekstrawagancja jest do obronienia, jeżeli będzie wynikała z refleksji.

Zachód posługuje się rozumem, a my nie za bardzo. Cóż, nie przeszliśmy pewnych etapów rozwoju cywilizacyjnego – albo ktoś nam coś narzucał, albo sami staraliśmy się naśladować – i już tego nie nadgonimy. Nie potrafimy widzieć rzeczy w kontekście.

Springer we wstępie do „Hawaikum” snuje przyrodniczą teorię. Pisze o tym, że Skandynawowie są tacy, jacy są, bo surowa, groźna przyroda, z którą na co dzień obcują, nie pozostawia im złudzeń co do ich roli. Nie są najważniejsi, i tak nad tą przestrzenią nie zapanują. Nasze monotonne mazowieckie pola aż się proszą o „upiększenie” i dają nam złudzenie, że nad krajobrazem można zawładnąć.

Ja myślę, że to są jakieś problemy z tożsamością, z brakiem poczucia własnej wartości. Sami sobie kojarzymy się z błotem, biedą, nudą. Skandynawowie też byli biedni. Ale na tyle mieli to wewnętrznie uporządkowane, że nie zahamowało to ich rozwoju. Mam również wrażenie, że to jest też kwestia religii. Protestanci mówią o katolikach, że ci nie czytają. Więc nie wiedzą. A protestanci czytają, myślą, rozmawiają, dyskutują. A my tylko wysłuchujemy czyjejś wykładni. I najczęściej ją odrzucamy. Kościoły to często wręcz popisowy przykład zohydzania krajobrazu.

Jest w nas ciągle coś bardzo pogańskiego, przecież te wszystkie artefakty są zupełnie baśniowe. „Hawaikum” zaczyna się tekstem Tischnera. Niełatwym. Wiem, że można się na nim przewrócić. Ale ja bardzo walczyłam o ten tekst, bo dla zrozumienia problemu potrzebne jest tło. Dlatego Tischner, dlatego potem Sowa – żeby zrozumieć, że jest, jak jest, nie dlatego, że w Castoramie są farby takie kolorowe i płotki takie brzydkie. Nie.

Kontekst w ogóle jest w „Hawaikum” słowem kluczowym.

Jest niezbędny, żeby nie oceniać. Bo przyczyny tego stanu rzeczy są bardzo złożone. Bardzo trudno jest sobie powiedzieć, że jesteśmy chłopskim społeczeństwem, które w dodatku zabiło w sobie wrażliwość estetyczną prostego człowieka – bo się jej wstydziliśmy. I dlatego gdy coś jest proste, to nam się nie podoba, bo jest biedne, bo pokazuje, że mnie nie stać na lepsze. Kompleksy odgrywają tu ogromną rolę. Pojęciem spajającym całość okazuje się tu egzotyka. Wychwytujecie ją w bardzo różnych obszarach i bardzo różnie o niej myślicie. Ciekawe jest to, jak bardzo ta egzotyka stała się swojska. Ja sama dopiero po przeczytaniu rozdziału o roślinach zdałam sobie sprawę, że przecież palmy i hibiskusy na każdym polskim parapecie to jednak jest dość kuriozalne.

To ma też oczywiście wymiar praktyczny, bo kaktusy są łatwiejsze w utrzymaniu, a z tujami jest mniej roboty, bo w przeciwieństwie do drzew liściastych nie trzeba po nich grabić. Łatwiej posadzić tuję. I teraz cała Polska wygląda jak cmentarz. Tujoza potworna zapanowała. Miałam pewien problem z rozdziałem o dresiarzach. Konwencja naukowa, a ton wobec badanego „obiektu” pogardliwy. Oceniający.

Ten wątek jest ważny. Może się ktoś zastanawiać, co w ogóle jest ciekawego w tym „upiększaniu” przestrzeni. Przecież wszędzie na świecie ludzie w mniej czy bardziej nieporadny sposób ozdabiają swoje otoczenie. Szwajcarzy robią sobie ogródki z krasnalami, Niemcy stawiają trolle, palemki, pojawiają się różne egzotyczne artefakty. Tylko że Europa Zachodnia jednak miała te kolonie, tam to ma sens. My byliśmy ciągle z boku, próbowaliśmy doskoczyć do tego rondelka, ale nam się nie udawało, lądowaliśmy w błocie. Więc udawaliśmy, że Ukraina jest naszą kolonią. Tylko że z Ukrainy nie można było przywieźć słonia. U nas te naturalne procesy tożsamościowe były ciągle przerywane jakimiś katastrofami, więc nie mogły się dokonać. Poczucie bycia u siebie, stabilność – to było ciągle zaburzane. Stąd ta prowizoryczność. Ciągle coś próbujemy nadrobić, nadgonić. Nie jest może aż tak prowizorycznie jak w Ameryce, ale to może tylko gorzej – w Ameryce wiatr te paskudztwa przewieje. U nas one są pozalewane betonem i postoją jeszcze długo. Jaki jest wymarzony happy end tej waszej pracy? Co można zrobić, żeby było dobrze?

Nie budować. Mój mąż jest architektem i doszedł do takiego dość trudnego dla siebie jako czynnego zawodowo architekta wniosku, że należy przestać budować. Trzeba uratować to, co jest, oczyszczać, odejmować. Odpiększać.

Agata Pankiewicz Fotograf, architekt wnętrz. Doktor habilitowany, kierownik Katedry Filmu Animowanego, Fotografii i Mediów Cyfrowych na Wydziale Grafiki ASP w Krakowie. Współredaktorka (razem z Moniką Kozień i Martą Miskowiec) „Hawaikum”, książki wydanej wspólnie przez Czarne, krakowską Akademię Sztuk Pięknych i Muzeum Historii Fotografii w Krakowie. „Hawaikum” to zbiór tekstów napisanych przez antropologów, artystów i dziennikarzy, które dotykają bardzo różnych sfer (m.in. architektura, kulinaria, muzyka), krążąc wokół tematu „egzotyczności” polskiego krajobrazu.

M10

08-10_hawaikum_A191.indd 10

26.08.2015 21:47


A11

11_kozminski_A191.indd 11

26.08.2015 20:35


Każdy jakąś parę ma Ledwo zdarli pierwsze buty, a już do czegoś doszli. Np. do tego, że nie chcą iść tam, gdzie wszyscy. Wolą podążać własną drogą. W pogoni za marzeniami schodzili niejedne buty. Bo chodzi o to, żeby chodzić własnymi ścieżkami. Zdjęcia: Max Zieliński

Patrycja Jaskólska i Kamila Mroczkowska Mama Patrycji łapała się za głowę, „dziecko, rzucasz pracę, żeby smażyć pączki?”. Patrycja i Kamila znają się od dzieciństwa, a na pomysł biznesu cukierniczego wpadły po powrocie ze Stanów. Włócząc się po Nowym Jorku, Kamila zdarła dwie pary conversów, ale przywiozła z powrotem trzecią – upolowaną w vintage shopie na Williamsburgu (to właśnie te trampki widzicie na zdjęciu obok). Kamila kończy amerykanistykę, Patrycja studiowała produkcję filmową i telewizyjną, więc razem produkują amerykańskie pączki. Zaczynały rok temu we własnej kuchni, teraz MOD Donuts to już nie tylko donuty, to świeżo otwarta knajpka, w której oprócz przepysznych pączków zjecie też genialne dania kuchni azjatyckiej w wydaniu autorskim. Tzn. zjecie, jeśli się dostaniecie, bo dziewczyny (i pracujący z nimi słynny Trisno Hamid) zrobiły taką furorę, że w MOD trudno o wolny stolik.

12-13_converse_A191 2.indd 12

28.08.2015 18:20


Łukasz Kasperek – Zrobiliśmy to z nudy – mówi Łukasz o współtworzonym przez siebie kolektywie didżejskim Warsaw City Rockers. Z nudy i z braku imprez z muzyką, której chciałby słuchać i przy której chciałby się bawić. Żeby zabawy było więcej, Łukasz i jego dwaj kumple z WCR oprócz imprez zaczęli organizować koncerty niezależnych kapel z całego świata. I tak nie nudzą się już dziesięć lat, bo Warsaw City Rockers właśnie obchodzą okrągłą rocznicę. Łukasz organizuje własne, ale równie wytrwale chodzi na cudze koncerty: – Był zimny grudniowy wieczór. Poszedłem do Stodoły na Motörhead. Z niewiadomych przyczyn koncert miał kilkugodzinną obsuwę, a organizatorzy nie wpuszczali ludzi do środka. Oczywiście chcąc być cool, na koncert poszedłem w conversach. Rok później w tych samych trampkach – moich ulubionych, bordowych – poszedłem na Agnostic Front, gdzie znów okazało się, że muszę pomarznąć przed wejściem – wspomina.

Igor Konefał Studiował na trzech kierunkach w Polsce i Stanach Zjednoczonych, ale nie skończył. W swoich ulubionych conversach chodził i do agencji interaktywnych, gdzie zaczynał pracę, i do knajpek na Ibizie, gdzie jako kelner robił sobie przerwę od kariery. Tylko do Centrum Informacyjnego Rządu w Kancelarii Premiera, w którym też pracował, nie mógł chodzić w trampkach. Ale informowanie o polityce szybko zamienił na organizowanie życia kulturalnego miasta. Najpierw z Grupą Warszawa współtworzył sukces takich miejsc jak Warszawa Powiśle, Syreni Śpiew czy Lody na Patyku, później z 1500m2 m.in. powołał do życia kawiarnie Plażową. Ale doszedł do tego, że chce mieć coś swojego. Wspólnie z bratem otworzył nowe miejsce na warszawskim Gocławiu – Hangar 646, który na nowo zdefiniował połączenie sportu i rekreacji w przestrzeni miejskiej.

12-13_converse_A191 2.indd 13

28.08.2015 18:20


Aktivist

magazyn ludzie

Patryk i Przemek: współcześni pucybuci Przed i po. Cudowne metamorfozy to specjalność chłopaków ze Sneakers Wash Szczotka, pasta i soda oczyszczona. Jak się okazuje, do czyszczenia butów przydają się różne substancje...

Pucybrud

buty • cuda • pralnia

Tekst: Olga Święcicka

Wyczyszczą, wyszorują, a nawet odmalują. Chłopaki ze SneakersWash bardziej od starych trampek boją się ludzi, których interesuje tylko to, co nowe. Buty po wizycie u nich jak nowe nigdy nie będą, ale będą. Ze swoją historią i kilometrami na podeszwach. Na najlepsze pomysły się wpada. Dosłownie. Tak przynajmniej było z Przemkiem i Patrykiem, założycielami Sneakers Wash, którym pomysł otworzenia pralni butów przyszedł do głowy, kiedy podczas jesiennego spaceru wpadli w błoto. Po prostu. Dalej poszło już gładko, jak na błotnym poślizgu. Najpierw zastanawiali się, jak buty wyczyścić. Potem w internecie znaleźli amerykańską markę Jason Markk, która produkuje kosmetyki do butów, i zamówili kilka specyfików. A na końcu stwierdzili, że otworzą lokal, gdzie będzie można zarówno kupić kosmetyki, jak i dać buty do czyszczenia.

Pranie przy kawie

W maju w suterenie na Smolnej działalność zaczął salon, który nie ma wiele wspólnego z typową pralnią. To raczej punkt spotkań. Można napić się kawy, rozsiąść w fotelach, puścić płytę i przejrzeć magazyny. Przy okazji poplotkować o sneakersach, popatrzeć na chłopaków przy pracy i powdychać opary farby, bo jedną z usług, które oferują Przemek i Patryk, jest metamorfoza buta. – Najczęściej przemalowujemy buty na czarno, ale zlecenia są rozmaite. Ostatnio chłopak poprosił nas o namalowanie moro na jego białych nike’ach – opowiada Patryk. Farbowanie to jednak usługa ekstra, za którą płaci się więcej. Sneakers Wash w pierwszej kolejności zajmuje się czyszczeniem. Rozglądając się po salonie, widzę, że

żadnej pracy się nie boją. Mimo że w umowie, którą każdy podpisuje, oddając buty do czyszczenia, pojawia się zapis, że nie mogą być one bardzo zabrudzone, to wiadomo, że bywa różnie. – Mamy specjalne plastikowe pudełka na buty „śmierdziele” – śmieje się Patryk. – Zdarza się, że ktoś przynosi buty świeżo zdjęte z nóg. Doceniam jednak fakt, że zamiast je wyrzucić i kupić nowe, woli je wyczyścić. Takie podejście to w naszym kraju nowość – tłumaczy. I dodaje, że stosunek do butów to rzecz wyniesiona z domu. Jako chłopak z wielodzietnej rodziny zawsze dbał o buty, bo wiedział, że po nim będzie je nosił jego młodszy brat. Przed oczami miał też zawsze opowieść o swoim pradziadku, który buty wkładał dopiero na progu kościoła. Taką miały dla niego wartość. – Dziś to przywiązanie do przedmiotów trochę wraca. Jeszcze dziesięć lat temu kupowało się jedną parę butów i nosiło do zajechania. Teraz mamy specjalne adidasy do biegania, inne do miasta, a jeszcze inne na spacery. Może nie dbamy o nie bardziej, bo większość z nas przez czyszczenie rozumie wrzucenie do pralki, ale mamy świadomość ich wartości i chcemy, żeby jak najdłużej wyglądały jak nowe – tłumaczy. Z tym określeniem „jak nowe” chłopaki mają cały czas problem. Większość klientów oczekuje, że po wyczyszczeniu buty będą wyglądały jak dzień po kupieniu. A przecież cudów nie ma. Tym bardziej że producenci robią wszystko,

żeby but jak najkrócej przypominał ten z katalogu. – Do czyszczenia dostajemy zarówno buty 20-letnie, jak i te kupione w zeszłym sezonie. Różnica jest olbrzymia. I nie chodzi tylko o materiały, dziś popularne są wszelkiego rodzaju siateczki, dawniej była to skóra, ale też o użyte farby i sposób szycia – opowiada. Szycie to jeden z podstawowych problemów obuwniczych. Nowe buty po prostu się sypią. Dlatego pierwsze, co chłopcy zrobili po otwarciu salonu, to nawiązanie współpracy z szewcem. – Znaleźliśmy rzemieślnika na tyłach Nowego Światu. Jest świetny, ale strasznie kapryśny. Ma mnóstwo pracy i kiedy widzi źle uszyte buty, to po prostu odmawia współpracy – śmieje się Patryk. Cóż, może sobie na to pozwolić, bo jako wybitny specjalista pracą jest zawalony.

Obuwnicza wojna płci

Chłopcy też nie narzekają na brak zainteresowania. Ruszyli w maju, a już w lipcu doczekali się konkurencji. Na warszawskim Powiślu otworzył się WoshWosh. Co zabawne, stworzyły go dwie dziewczyny, więc Patryk się śmieje, że mają wojnę płci. Do prawdziwego starcia prędko jednak nie dojdzie, bo oba salony przeżywają oblężenie. – To chyba efekt tego, że skończyła się moda na hipstera menela. Jeszcze niedawno im buty były bardziej ujebane, tym byłeś fajniejszy – opowiada. Teraz to się zmienia. I tylko prawdziwi kolekcjonerzy obstają przy teorii, że każdy but niesie swoją historię, a brud to jedna z opowieści. Cóż, kiedy ma się 60 par, to można sobie pozwolić na taką narrację. Resztę zapraszamy do czyszczenia. Na sucho, na mokro, na czysto.

A14

14_wosh wosh_A191.indd 14

26.08.2015 20:39


PREMIERA 18 WRZEŚNIA PRE-ORDERY JUŻ TERAZ A15

15_3xrek_A191.indd 15

ZAWIERA SINGIEL HIGH BY THE BEACH 26.08.2015 20:41


czyli wyspa wolności Po węgiersku „sziget” znaczy „wyspa” – ale jeśli akurat nie jesteś Węgrem, to możesz kojarzyć to słowo raczej z jednym z największych muzycznych festiwali w Europie. O tym, jak na Sziget było w tym roku, opowiadają nam DJ Adamus i Człowiek Nowej Ery, którzy na festiwal pojechali razem z Bacardi.

Wyrwij się z Nietoperzem na Sziget W tym roku marka Bacardi rozpoczęła nowy projekt – Bacardi Music GateAway, którego częścią była akcja „Wyrwij się z Nietoperzem na Sziget”. Projekt Bacardi Music GateAway polega na „wyrywaniu” z codzienności młodych ludzi i inspirowaniu ich do życia w sposób śmiały, odważny i pełen pasji. Tak jak rodzina Bacardi, która zawsze stawiała na pasję i marzenia i była nieposkromiona w swoich działaniach. Pierwszym przystankiem w tej niesamowitej podróży, jaką jest Bacardi Music GateAway, był Budapeszt i festiwal Sziget, na którym spotkało się 400 tysięcy ludzi z całego świata. Marka Bacardi miała tam swoją strefę, w której zagrał m.in. ambasador Bacardi – DJ Adamus, jeden z najbardziej znanych polskich didżejów. Jako MC towarzyszył mu CNE, czyli Człowiek Nowej Ery. Polska ekipa rozgrzała tego wieczoru parkiet do czerwoności. Do wspólnej

zabawy zaproszono również nieposkromionych miłośników rumu i szalonych doznań muzycznych. Razem z DJem Adamusem i Nietoperzem do Budapesztu wyrwało się czterech laureatów wspólnego konkursu Bacardi i Radia ESKA. Szczęśliwi zwycięzcy zabrali ze sobą osoby towarzyszące. Przez cztery dni przeżywali niezapomniane chwile podczas koncertów takich gwiazd jak Robbie Williams, Florence and the Machine, Selah Sue, Gentleman, Yellow Claw, Hernan Cataneo i wielu innych. Wszyscy zgodnie przyznają, że był to najlepszy festiwal, na jakim byli w tym roku, a festiwalowe emocje towarzyszyły im jeszcze przez wiele dni po powrocie.

Dlaczego Sziget? 23 lata temu muzyk Péter Müller i promotor Károly Gerendai zamiast się ustatkować i kupić rodzinne domy, zainwestowali wszystkie swoje oszczędności w imprezę

A16

16-17_bacardi_A191.indd 16

28.08.2015 16:56


DJ Adamus „Tym razem wrażenie zrobił na mnie zespół Jungle oraz Selah Sue. Chociaż oczywiście świetnym daniem na początek był koncert Robbiego Williamsa, który z jednej strony jest popowym zwierzęciem, a z drugiej dał bardzo energetyczny, festiwalowy występ”

muzyczną, która po latach stała się największym festiwalem w Europie Wschodniej, wygrywającym wiele międzynarodowych nagród i goszczącym najlepszych artystów reprezentujących różne gatunki muzyki.

Dyspensa w gratisie Budapesztański festiwal Sziget to coś więcej niż tylko potężny line-up, który zadowoli zarówno fanów The Horrors, Florence, Future Islands, jak i miłośników węgierskich zespołów wykonujących irlandzki folk (była cała scena irlandzkiego folku – swoją drogą ciekawe, czy w Irlandii są zespoły zainteresowane węgierskim folkiem?). Sziget oferuje wolność – w końcu motyw przewodni imprezy to „Island of Freedom”. Kupując 7-dniowy karnet na festiwal, dostajesz w gratisie dyspensę od prawdziwego świata i jego problemów. – Każdy robi, co

chce, nikt nie wadzi nikomu. Przez cały pobyt nie odczułem żadnej agresji, każdy może być sobą. Łączy się tam wolność społeczna, indywidualna oraz muzyczna – mówi DJ Adamus. Grając trochę incognito dla węgierskiej publiki, mógł sobie pozwolić na zaprezentowanie tego, co najbardziej interesuje go ostatnio w muzyce. Z wolności można oczywiście skorzystać na wiele sposobów: można od rana walić browary, nie iść na żaden koncert, a potem paradować po festiwalu z wyrwanymi drzewkami w rękach, skandując jakieś niezrozumiałe hasła (jak jeden Anglik, którego widzieliśmy). Można też, wzorem DJ-a Adamusa, odpuścić sobie zaliczanie występów największych gwiazd i posłuchać artystów, których zna się mniej albo w ogóle. Ach, no i propsy za to, że festiwal szanuje swoich sąsiadów i największe koncerty kończą się przed 23. W końcu, trawestując Spider-Mana, z wielką wolnością wiąże się wielka odpowiedzialność.

cne „To najlepiej zorganizowany festiwal, na jakim byłem – mały świat pełen nie tylko Węgrów, ale też Polaków, Włochów, Brazylijczyków czy Hiszpanów. Możesz robić to, na co masz ochotę: wybrać się na koncert Florence and the Machine albo do całodobowej strefy elektronicznej, na występ kuglarzy czy sportowców, możesz też iść się całować na plażę”

Więcej szczegółów na: www.facebook.com/BacardiPolska A17

16-17_bacardi_A191.indd 17

28.08.2015 16:56


Aktivist

magazyn moda

Najnowsza kolekcja marki to adaptacja męskiej garderoby na potrzeby kobiet. Stroje wiązane jak szpitalne kaftany da się nosić. Imitujące tatuaże rysunki na ciałach modelek prezentujących jesienną linię nawiązywały do występujących w niej printów.

STRACISZ GŁOWĘ

WARIATKI • RYSUNKI • POCAŁUNKI

Tekst: Magdalena Zawadzka / kroljestnagi.com

Inspiracją debiutanckiej kolekcji marki Acephala były wariatki w różnych fazach histerii. Mogło być albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. Gdy zobaczyłam ubrania na żywo, odetchnęłam z ulgą. Kobieta pozbawiona głowy. To w wiernym tłumaczeniu oznacza Acephala. Mniej dosłownie to rebeliantka, ekscentryczka, wariatka, której obce są utarte ścieżki racjonalnego myślenia. Monice Kędziorze – projektantce i jednej z osób stojących za marką Acephala – termin ten zapadł w pamięć jeszcze podczas studiowania historii sztuki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Monika zafascynowała się wówczas twórczością amerykańskiej fotografki Franceski Woodman. – Swoje autoportrety kadrowała tak, by widoczne było tylko ciało, zaś głowa wychodziła poza ramy zdjęcia – wspomina projektantka. – Poszukując interpretacji tego zabiegu, natrafiłam na Bataille’owski motyw „Acéphale”, rozumiany jako figura wolności. Acephala jest wariantem tego słowa, wskazuje jednak na płeć – wyjaśnia. To kobieta, która kieruje się intuicją i instynktami, tworzy własne reguły i własną tożsamość. Podobnie jak histeryczki – pensjonariuszki XIXwiecznego szpitala psychiatrycznego Salpêtrière, które stały się inspiracją debiutanckiej kolekcji marki „Attitudes passionelles” (na wiosnę i lato 2015 r.).

Kaftan na wybiegu

Linia premierę miała podczas polskiego Tygodnia Mody i od razu wzbudziła ogromne emocje. Nikt nie spodziewał się, że można sięgnąć po tak ekscentryczny pomysł. I wyjść z tego obronną ręką. Choć wizerunki histeryczek w różnych fazach choroby zamieniły się w liczne nadruki na ubraniach, a bluzki i sukienki za-

wiązywane były za pomocą troczków na plecach jak szpitalne kaftany, to udało się stworzyć formy nowoczesne i co najważniejsze – nadające się do noszenia. Bardziej klasyczna pod względem zaproponowanych form, ale w dalszym ciągu podejmująca temat kobiecej tożsamości we współczesnym świecie jest kolejna, jesienno-zimowa kolekcja. „Don’t kiss me” to próba znalezienia odpowiedzi na pytanie, ile kobieta ma w sobie z dziecka, a ile z mężczyzny. Po raz kolejny twórców – bo oprócz Moniki markę Acephala tworzy jej mąż, socjolog i grafik Bartek Korzeniowski – zainspirowała fotografka. Tym razem Francuzka Claude Cahun, która bawiła się własną tożsamością, wcielając się w najróżniejsze role, w tym osobowości świata kultury i sztuki. Acephala na warsztat wzięła więc elementy garderoby o fasonach i motywach zarezerwowanych dla mężczyzn, a także infantylne motywy. Garnitury, kamizelki, koszule oraz odręcznie rysowane serca i usta. – Chodziło o to, żeby zbudować kobiecą sylwetkę za pomocą tego, co tradycyjnie kobiece nie jest – mówi Monika. Tyle o idei, bo choć w przypadku marki Acephala – uznawanej za jedną z niewielu w Polsce tworzących modę konceptualną – ma ona znaczenie, to kolekcje równie dobrze mogłyby funkcjonować bez całej tej nadbudowy. W tym tkwi ich największa siła. Acephala w swoich projektach dyskretnie przemyca światowe trendy – czerń, nadruki, golfy, długie kamizele czy spodnie culottes – zachowując swój indywidualny charakter. Nacisk kładzie też na wysoką

jakość tkanin, które sprowadza z Francji, Włoch czy Japonii, oraz wykonanie zgodne z zasadami tradycyjnego rzemiosła.

Duet przyszłością

Takiego podejścia Monika nauczyła się podczas praktyk. W Nowym Jorku trafiła na markę A Détacher, której założycielką jest Polka Mona Kowalska. Postanowiła zajrzeć do jej siedziby i zapytać, czy nie potrzebują kogoś do pomocy w przygotowaniach do pokazu. W ten sposób została pierwszą stażystką marki. Z jej właścicielką utrzymuje kontakt do dziś. Z kolei pod koniec studiów podyplomowych w łódzkiej ASP Monika trafiła do Gosi Baczyńskiej. – Miałam ogromne szczęście w obu przypadkach – mówi. – Mogłam pracować z inspirującymi osobami, z których każda prowadzi markę zgodnie z własną wizją, sprawuje kontrolę nad każdym aspektem, podejmując zarówno decyzje projektowe, jak i biznesowe. Obie pokazały mi, że w tej trudnej branży można pozostać sobą – podsumowuje. Dlatego też Monika postanowiła tworzyć na własną rękę. Z Bartkiem, który odpowiada m.in. za komunikację wizualną i rozwój Acephali, świetnie się uzupełniają. Wierzą także, że duety są przyszłością mody, bo nadeszły czasy, kiedy nie wystarczy już tylko projektować, ale trzeba mieć umiejętności z zakresu grafiki, reżyserii i sprzedaży. więcej na: www.aktivist.pl

A18

18_moda_A191.indd 18

26.08.2015 20:46


city moment

miasto • foto • chwila

Robimy zdjęcia. Obsesyjnie, kompulsywnie, ajfonem. Jak wszyscy. Sorry. Śledźcie nas na Instagramie. Miasto widziane naszymi oczami na instagram.com/aktivist_magazyn

A19

19_citymoment_A191.indd 19

26.08.2015 20:48


Aktivist

magazyn dizajn

Betonowe pluszaki

Przystanek dizajn

Designer toys – czyli zabawki dla dorosłych, ale raczej tych, którzy w dzieciństwie rozwijali się prawidłowo i nie czują potrzeby robienia sobie albo komuś krzywdy – mają wiele twarzy. Urban vinyl to najbliższa nam gałąź tej rodziny, teraz otwieramy ramiona i serca przed United Monsters, czyli dizajnerskimi zabawkami z betonu. Do kupienia na: unitedmonsters.com. [wiech]

Ma chronić od deszczu, zapewnić miejsce do siedzenia i informować o godzinie przyjazdu autobusu. Ale czy tylko? Mieszkańcy austriackiego miasteczka zredefiniowali pojęcie przystanku i stworzyli wiaty, w których nie chce się czekać, ale chce się zostać. Każdy, komu zdarzyło się utknąć na przystanku autobusowym – czy to we własnym mieście nocą, czy na wakacyjnych przedmieściach – wie, jakim ważnym miejscem jest autobusowa wiata. Jak może wkurzać, kiedy pada i wieje, jak może boleć, kiedy nie ma ławeczki, i jak może frustrować, kiedy czytelnego rozkładu brak. Mieszkańcy Krumbach, niewielkiego miasteczka w zachodniej Austrii, na przystankach spędzają sporo czasu. Alpejska pogoda bywa bowiem kapryśna, a autobusy kursują rzadko. Ale jest jeszcze jeden powód: przystanki są ich turystyczną atrakcją. W 2014 r. mieszkańcy zaprosili do współpracy siedem biur architektonicznych z całego świata. Zadaniem, które przed nimi postawiono, było zaprojektowanie wiat łączących lokalne inspiracje ze światowymi trendami. W szranki stanęli architekci z Rosji, Chile, Japonii, Chin, Norwegii, Belgii, Hiszpanii i Chin. Każdy do pary dostał lokalnego artystę albo rzemieślnika. Zapłatą za pracę był dwutygodniowy urlop w miasteczku. Najpierw jednak wszyscy spotkali się w Krumbach i obserwowali, zarówno mieszkańców – wiadomo, górale lubią chodzić własnymi drogami – jak i otaczającą dziką przyrodę. W efekcie powstało siedem dzieł sztuki – każde w inny, zwykle przewrotny sposób łączy funkcjonalność z fantazją. Tak jak rosyjski projekt, który z

jednej strony jest wygodnie urządzonym gabinetem (znajdziemy tu biurko, krzesło i lampkę), a z drugiej – punktem obserwowania ptaków. W dachu przystanku znajduje się prześwit, swego rodzaju korytarz powietrzny, którym przelatują miejscowe gatunki. Przyroda zainspirowała również Japończyka – Sou Fujimoto, którego przystanek przypomina brzozowy lasek. Nie jest on może w pełni funkcjonalny, szczególnie kiedy pada, ale zachwyca swoją lekkością i idealnie wpisuje się w krajobraz. Podobnie jak belgijski minimalistyczny projekt, który jest odwzorowaniem alpejskich szczytów. Przystanek zbudowany jest z jednego kawałka metalu, ułożonego w trójkąt. Blacha odbija otaczające wiatę Alpy i sprawia, że samo miejsce poniekąd zapada się w sobie. Z większą lekkością do projektu podeszli Norwedzy, których przystanek jest nie tylko miejscem oczekiwania na autobus, ale też trybuną dla znajdującego się nieopodal kortu tenisowego. Uśmiech wywołuje też przystanek chiński, który poprzez precyzyjne rozłożenie desek umożliwia fragmentaryczne obserwowanie otaczającego krajobrazu. Jest on swoistą camerą obscurą. Przystanki są tak przemyślane, że istnieje ryzyko, że zwiedzając je, przegapimy autobus. Zawsze pozostaje stop. Bus stop. [Olga Święcicka]

Złoty deszcz Mieszkańcy Zurychu mają fajnie. Na jednym z publicznych parkingów stanął marmurowy pisuar zaprojektowany przez lokalne studio architektoniczne Bureau A. To, co wypłynie z pisuaru, trafia do wypełnionej żwirkiem i roślinami szczeliny w betonie. Miasto dla ludzi, ludzie dla miasta. Projekt w zamyśle twórców ma uświadamiać, że przestrzeń publiczna ma być publiczna – służyć ludziom, nawet jeśli ci chcą w niej oddawać się czynnościom raczej prywatnym. [wiech]

A20

20_dizajn_A191.indd 20

26.08.2015 20:49


wrzesień 2015

kalendarium wrzesień

Olga Święcicka (oś)

Filip Kalinowski (fika)

Mateusz Adamski (matad)

Michał Kropiński (mk)

Kacper Peresada (kp)

festiwal 2008

must see

13-19.09

These New Puritans

Rafał Rejowski (rar)

Cyryl Rozwadowski [croz]

Alek Hudzik [alek]

Iza Smelczyńska [is]

Żal za niezalem „Na co ci ten Eros?”, usłyszałam od naczelnej, kiedy przeglądała wrześniowe kalendarium. „Jesteś fanką italo disco?”, szydziła dalej, nucąc włoski szlagier „pju bella koza”. Z naciskiem na kozę właśnie i chyba trochę sugerując mi, że po muzycznym świecie poruszam się jak głupia koza właśnie. Nie zaprzeczam. Choć aż tak głucha, żeby Erosa lubić nie jestem. Na co mi więc ten Eros? A na to, że mam już trochę dosyć niezalu. Trochę mnie już szczypią oczy od wyłuskiwania informacji ze stron internetowych wielkich, niezależnych festiwali, gdzie „strona jest w budowie” albo nie jest, ale jej elementy nie tworzą na pewno zwartej całości. Trochę mnie wkurza marketing szeptany, bo plotki dochodzą do mnie zawsze na trzy dni przed koncertem i na tydzień po składzie. Trochę nie rozumiem promotorów i ich uporu w niedosyłaniu zdjęć na czas. I tak. Trochę się boję, że się zestarzałam. Bo mi się nie chce. Ale wtedy z pomocą przychodzi Eros. On też się zestarzał, ale dalej gra. Gram i ja. Trochę w niezal, a trochę w żal. Wybaczcie.

Olga Święcicka

Sacrum Profanum Kraków ICE Kraków

ul. Konopnickiej 17 30-100 zł www.sacrumprofanum.com

Chwała na wysokości Sacrum Profanum, tygodniowe święto współczesnej muzyki poważnej, reinterpretacji klasyków i ambitnych międzygatunkowych przedsięwzięć, znalazło sobie nowy dom w futurystycznym gmachu Centrum Kongresowego ICE. Głównym motywem tegorocznej edycji będą dźwiękowe eksperymenty muzyków wywodzących się ze sceny indierockowej. These New Puritans w ramach projektu „E-X-P-A-N-D-E-D” zaprezentują orkiestrowe wersje swoich najnowszych, ocierających się o neoklasykę kompozycji, Aaron i Bryce Dessnerowie z The National wystąpią razem z muzykami Sinfonietty Cracovii i ō Percussion, a Richard Reed Parry z Arcade Fire odegra utwory ze swojego zeszłorocznego debiutu „Music for the Heart and Breath”. Dodatkowo Ólafur Arnalds weźmie na warsztat Chopina, kombinatorzy z Matmos rozłożą na czynniki pierwsze dorobek Johna Cage’a, a trochę melancholijnego ambientu dostarczy Islandczyk Jóhann Jóhannsson. Odciski od siedzenia w fotelach wliczamy w cenę. [croz]

Kuba Gralik [włodek]

K21

21-33_kalendarium_A191.indd 21

26.08.2015 20:53


kalendarium

Festiwal

03-06.09

Festiwal

Festiwal

03-06.09

04-06.09

Artloop Festival

Warszawa jest trendy

Sopot

Warszawa

10-39 zł www.artloop.pl

wstęp wolny www.warszawajesttrendy.pl

Nocna zmiana

Miasto moje

Od morza idzie nowe. Zawsze. Artloop, który już po raz czwarty rusza w Sopocie, to idealny przykład na fajny, zaangażowany i interdyscyplinarny festiwal. Jego założeniem jest wniknięcie w miejską tkankę i zmuszenie do myślenia. Środki, których chwytają się organizatorzy, są zróżnicowane. Od pokazów filmowych, przez wystawy, po koncerty. Tematem tegorocznej edycji jest nocne życie. Z jednej strony będzie można obejrzeć mroczne filmy, z drugiej – wziąć udział w akcjach w przestrzeni miejskiej, które będą poświęcone kolejnym etapom nocnej wędrówki. Do tego warsztat „Nocny plac zabaw” i gra w piłkę w ciemnościach. Szkoda, że wrześniowe dni takie długie, bo nocy nie wystarczy na atrakcje. Tym, którzy boją się wrażeń, polecamy dyskotekę, na której będą same wolne, a tym, którzy lubią zaszaleć, koncert Ebony Bones – punkowej gwiazdy z Londynu. Karaibska mieszanka wybuchowa. [oś]

Chcesz pobić rekord Guinnessa w grze na największej planszy Monopoly? Co powiesz na niemy film w ogrodzie z muzyką na żywo? A może wolisz poczuć brak grawitacji podczas przeprawy przez most tybetański? A śpiewanie piosenek w tramwaju? Podniebna kolacja? Weź udział w imprezie „Warszawa jest trendy” i przekonaj się, że w stolicy dużo się dzieje! Od 4 do 6 września, przez 50 godzin, będziesz mieć możliwość nie tylko zwiedzić podziemia Pałacu Kultury i Nauki, ale też zjeść śniadanie nad Wisłą, potańczyć na międzypokoleniowej dyskotece lub wziąć udział w spacerze z przewodnikiem po oczyszczalni ścieków „Czajka”. Nazwa festiwalu może jest mało „sexy”, ale nie dajcie się zwieść. Warszawa jest fajna i wygląda na to, że jej władze w końcu to zrozumiały. Festiwal ma nie tylko świetny program, ale też piękną oprawę graficzną. I, o dziwo, każdy znajdzie w nim coś dla siebie. I hipster, i emeryt. Bhrawo! [oś]

Gurdun Gut

Przemiany Warszawa Centrum Nauki Kopernik

Wybrzeże Kościuszkowskie 20 wstęp wolny www.przemianyfestiwal.pl

Antropocen przemian „Projektujemy świat pod swoje potrzeby. Rozwój nauki i technologii uczynił z nas jedną z głównych sił kształtujących oblicze Ziemi. Jesteśmy niszczycielami i twórcami zarazem. Jednak świadomość ogromnej odpowiedzialności, która się z tym wiąże, dopiero do nas dociera” – alarmują organizatorzy Przemian i od kilku lat robią wszystko, żeby ta wiadomość dotarła do nas różnymi kanałami. W Koperniku więc nie tylko będzie się

debatować o przyszłości, ale też ją projektować na warsztatach, wsłuchiwać się w jej dźwięki na koncertach, a nawet smakować ją podczas śniadania nad Wisłą. Przez cztery kolejne dni naukowcy będą rozmawiać o antropocenie – nowej epoce geologicznej, w której dominuje człowiek – i o tym, jak każdy z nas może stać się projektantem nowej epoki. Festiwal to wprawka przed prawdziwym zadaniem, które prędzej czy później postawi przed nami Ziemia. [oś]

Koncert

10.09

Fatboy Slim Warszawa Klub Iskra

ul. Wawelska 5 21.00 89 zł

Weteran z iskrą Fatboy Slim gościł w Polsce kilkukrotnie, ale zawsze miało to miejsce na wielkich imprezach pod gołym niebem, w obecności wielu tysięcy fanów. Zaplanowana na wrzesień wizyta będzie miała zupełnie inny charakter. Didżej wystąpi bowiem ze specjalnym setem w dużo bardziej kameralnych okolicznościach – podczas imprezy w klubie Iskra. Za pseudonimem Fatboy Slim ukrywa się Norman Cook, pochodzący z Anglii twórca takich nieśmiertelnych hitów jak „Right Here, Right Now” czy

„The Rockafeller Skank”. Powszechnie uważany jest za jednego z najważniejszych didżejów wszech czasów. I chociaż szczyt jego popularności przypadał na lata 90., to Cook wciąż należy do rozchwytywanych artystów. Dość powiedzieć, że to jego set zamykał Igrzyska Olimpijskie w Londynie w 2012 r., a w 2011 muzyk zagrał nawet na Wielkim Murze Chińskim! Obecność w Iskrze to obowiązek dla wszystkich fanów elektroniki, nie tylko tej oldschoolowej. [matad]

K22

21-33_kalendarium_A191.indd 22

26.08.2015 20:53

Foto: Michał Szlaga

Ebony Bones


wrzesień 2015

wrzesień 2015

KUP BILET NA WWW.STODOLA.PL

Akcja

10-13.09

BILETY: KASA KLUBU STODOŁA - warszawa, UL. BATOREGO 10 DAWID PODSIADŁO

SORRY BOYS . K BLEAX . RUBBER DOTS . MORIAH WOODS THE FERAL WOODS . KARI . OLY. . FREQUENCY SK . ILLE CZ . POLKOV A STEAMING SATELLITES A . NEVER SOL CZ . GENIUS LOCCI SK

BRODKA

KRZYSZTOF ZALEWSKI . POLA RISE . PATRICK THE PAN MILKY WISHLAKE . MARY POPKIDS HU . TRIANA PARK LV . IAMYANK HU NIKLAVZ LV . JOYCUT IT . THE SOUND POETS LV . ODD COUPLE DE

Showcase 10-11 września

Warszawa/Stodoła

2 sceny 28 wykonawców

Morcheeba’s Skye&Ross

natalia nykiel

Urodziny miasta Katowice Katowice

5-30 zł

Sto lat! Sto. A nawet 150. Tyle lat w tym roku kończy miasto kopalń, hałd i zburzonego dworca. Ponieważ okazja przednia, to i urodziny będą huczne. Przez cały weekend w mieście będą odbywały się liczne koncerty. Od malutkich i raczej rodzinnych, jak Arka Noego czy Łąki Łan, po te na większą skalę, jak chociażby koncert katowickiej

orkiestry kameralnej Aukso, która słynie z tego, że łączy muzykę klasyczną z innymi gatunkami. Tym razem na warsztat pójdzie etnojazz. Wisienką na torcie będą jednak występy Morcheeba's Skye&Ross i African Salsa Orchestra. Wstęp na oba koncerty darmowy. Biorąc pod uwagę klimat, w którym tworzą artyści, i tropikalną pogodę, która nie opuszcza naszej ojczyzny, można spodziewać się gorącego przyjęcia. Katowice zapamiętają to święto na długo. Oby obyło się bez kaca. [dup]

OPEN stage

29 września - warszawa klub stodoła

pink martini

7 października - zabrze / dmit 8 października - poznań / sala ziemi 9 października - łódź / wytwórnia

perfect

koncert charytatywny

9 października - warszawa klub stodoła

Impreza

miyavi

12.09

11 października - warszawa klub stodoła

o.s.t.r. Foto: Michał Szlaga

15 października - warszawa klub stodoła

lao che

16 października - warszawa klub stodoła

Saddest Disco in Town warszawa Bar Studio

pl. Defilad 1 22.00 wstęp wolny

Do ostatniej łzy W pewnych kręgach – zwłaszcza w wyobraźni jej twórców – impreza należy do kultowych. Saddest Disco in Town zrodziło się w samochodzie na trasie z Warszawy do Trójmiasta pewnego deszczowego wrześniowego popołudnia. Michał prowadził niespiesznie, Kaja siedziała obok i płakała przy piosenkach z playlisty, którą

Michał przygotował na podróż. – A gdybyśmy tak zorganizowali najsmutniejszą dyskotekę w mieście? – zapytała Kaja, ocierając łzy z polików i rozmazując makijaż. Olga zrobiła plakat i jakoś tak poszło. Pierwsze Saddest Disco in Town ruszyło w październiku 2013 r. Ludzie dobierali się w pary, tańczyli, wydali fortunę na smutne dedykacje. Bar Studio w PKiN za każdym razem pękał w szwach. Tym razem smutne piosenki i najsmutniejszy koncert w mieście przenoszą się na pl. Defilad. Na żywo zagra Zabrocki z zespołem, gościnnie wystąpi Kasia Nosowska. Będzie płacz. [dup] K23

21-33_kalendarium_A191.indd 23

ryan keen OPEN stage

18 października - warszawa klub stodoła

happysad

22 października - warszawa klub stodoła

fismoll

24 października - warszawa klub stodoła 26.08.2015 20:54


kalendarium

Wystawa

11.09-10.10

festiwal

koncert

10-11.09

14.09

Czarne Kreski – Wiur

Machine Head

Warszawa Kwiaciarnia Grafiki

Warszawa Klub Progresja

ul. Smulikowskiego 6/8 19.00

ul. Fort Wola 22 18.30 120-140 zł

No to sito

Wieczorową porą

Ojcem sitodruku jest Warhol. Tą repetytywną techniką stworzył serię prac, które obaliły pojęcie „wyjątkowości dzieła” i „otworzyły je dla mas”. Dziś pracowni sitodruku, czy bardziej szlachetnie – serigrafii, które produkują dzieła sztuki, jest coraz więcej. Warszawa może się pochwalić kilkoma. Prace wykonane w tej technice stają się demokratycznymi, popowymi artefaktami dostępnymi dla każdego fana sztuki. Wystawa Czarne Kreski to graficzny spacer i terapia po popkulturze przygotowana przez jednego z bardziej zasłużonych twórców graffiti – Wiura. Jak sam twierdzi, popkultura tak mocno go otacza, że musi ją przetwarzać. Efekty tych zmagań zamknął w kilkunastu czarno-białych ilustracjach. To ikony popkultury. Grafiki nie tylko sam projektował, ale również samodzielnie drukował na sicie. [dup]

Jesienna wizyta Machine Head zapowiada się niezwykle apetycznie dla fanów mocnego grania. Ekipa kierowana przez Robba Flynna przygotowała specjalny show pod nazwą „An Evening with Machine Head”. Zespół zagra przekrojowy set, na który złożą się najlepsze, najbardziej znane kompozycje z katalogu kalifornijskiej formacji, a także garść dawno niesłyszanych rarytasów. Machine Head to niezwykle zasłużona dla metalu grupa, która już swoim debiutanckim krążkiem „Burn My Eyes”, udowodniła wyjątkową klasę. Kolejne albumy były nie tylko wysoko oceniane przez krytyków, ale przede wszystkim spotkały się z entuzjazmem fanów na całym świecie. Takie dzieła jak „Through the Ashes of Empires” czy „The Blackening” to klasyka mocnego, nowoczesnego metalu. W ubiegłym roku premierę miało kolejne świetne wydawnictwo – „Bloodstone & Diamonds”, a na przyszły rok Machine Head szykuje już kolejny krążek. [matad]

Monika Brodka

Liveurope Showcase Warszawa Stodoła

ul. Batorego 10 40-70 zł 18.30

Poznajmy się Dwa dni, dwie sceny i 28 wykonawców. Wszystko dzięki platformie Liveurope, która zrzesza 13 klubów z 13 europejskich państw i której celem jest promocja młodych europejskich zespołów na całym kontynencie. Jak wiadomo, muzyka łagodzi obyczaje, ale zaciera też granice. Scenę Stodoły rozpalą do czerwoności starzy

wyjadacze i godni reprezentanci Polski – Brodka, Dawid Podsiadło, Sorry Boys, Krzysztof Zalewski czy Kari Amirian. Będzie można również posłuchać naszych sąsiadów m.in. z Czech, Słowacji, Niemiec czy Litwy. Każdy z wykonawców zaprezentuje krótki showcase’owy set, w którym pokaże, co mu w duszy gra. Polacy do boju! [ach]

Koncert

11.09 Look lok

Kelis Warszawa Klub Iskra

ul. Wawelska 5

Zaczynała w kościelnym chórze, następnie miała przelot z r’n’b, by w końcu zacząć śpiewać prawdziwy soul. Pierwszy raz zrobiło się o niej głośno za sprawą The Neptunes, z którymi nagrała takie przeboje jak „Milkshake” czy „Trick Me”. Potem zaczęła swoją solową karierę, która popchnęła ją w stronę disco. Jeśli więc Kelis kojarzy wam się wyłącznie z Radiem Eska, to sprowadzamy was na ziemię. Lokowana diwa otrzeźwiała i wróciła na

dobre czarne ścieżki. Jej ostatnia płyta „Food”, która w dużej mierze jest zainspirowana jej własnymi, gastronomicznymi przygodami, to świetne połączenie funku, soulu i bluesa. Zmysłowa, kobieca, ale jak zawsze ze sporą dawką energii. W Iskrze Kelis wystąpi na żywo z didżejem. Jeśli zaśpiewa piosenkę „Friday Fish Fry”, to gwarantuje wam, że będziecie ugotowani. [dup]

K24

21-33_kalendarium_A191.indd 24

26.08.2015 20:54


wrzesień 2015

K25

21-33_kalendarium_A191.indd 25

26.08.2015 20:54


kalendarium

Koncert

15.09

trasa

Festiwal

17.09

18-20.09

DJ Premier

Pixel Heaven

Warszawa Proxima

Warszawa Warszawska Szkoła Filmowa

ul. Żwirki i Wigury 99a 19.00 99-120 zł

ul. Zajączka 7 wstęp wolny

Klasa rządząca

Poklikamy?

DJ Premier to najpewniej jedyny hiphopowy producent, który przez ćwierć wieku kariery nie tylko utrzymał swój niemal boski status, ale także konsekwentnie potwierdza klasę kolejnymi świetnymi podkładami. Wychowany na jazzie i soulu, Christopher Martin wybił się jako twórca brzmienia legendarnego Gang Starr. Na jego pętlach nawijali m.in. Notorious B.I.G., Kanye West, Jay Z, Nas i Mos Def. Do Warszawy Premier wpadnie nie tylko jako gwiazda afterparty po tegorocznym Hip Hop Kempie, ale także by przedstawić światu najnowszy projekt współtworzony z czteroosobowym zespołem. Wspólnie przypomną brzmienie Gang Starr i innych przełomowych produkcji Premiera. [croz]

ZX Spectrum, Atari, Commodore, Amiga, Amstrad, automaty arcade, konsole i wynalazki z lat 90. to tylko część atrakcji, które będą na was czekały na Pixel Heaven. Wydarzeniu, które gromadzi wszelkiej maści komputerowych geeków. Przez dwa dni będzie można oddawać się graniu non stop. Graniu i słuchaniu, bo oprócz turniejów i eksperymentów festiwal ma rozbudowaną część wykładowo-dyskusyjną oraz ekspozycyjną. Na Pixel Heaven poznamy niezależnych twórców i będziemy mieli okazję zagrać w ich gry. O dziwo, nie tylko komputerowe, ale też planszowe. Pixel Heaven wbrew nazwie gromadzi też fanów tradycyjnych plansz i komiksowych obrazków. [dup]

15 15.09.1997 r.

21-33_kalendarium_A191.indd 26

God is an Astronaut

Wisłę w ramach promocji swojej ósmej płyty „Helios | Erebus”. Informacja prasowa podaje, że koncept albumu opiera się na zestawieniu jasności i mroku oraz całej gamy ich odcieni. Wszystkie utwory zostały zrealizowane w ciągu jednego, najdłuższego w roku dnia, 21 czerwca. Urocze, prawda? [mk]

Warszawa Progresja

Fort Wola 22 20.00 49-59 zł

W kółko to samo? Zapowiedzi koncertów postrockowych publikujemy właściwie co miesiąc. Od dawna zresztą wiadomo, że w kategorii gitarowego grania z tym gatunkiem może w Polsce konkurować tylko metal. Mroczne wyprawy w kosmos, przydługie solówki gitarowe, milion efektów i ogólna napinka. My tego nie łapiemy, ale tłumy na koncertach jak najbardziej. Inaczej takie kapele jak God Is an Astronaut nie grałyby u nas kilku koncertów podczas każdej trasy koncertowej! Tym razem Irlandczycy wpadną nad

18.09 Poznań Eskulap

ul. Przybyszewskiego 39 20.00 49-59 zł

19.09 Katowice Mega Klub

ul. Żelazna 15 20.00 49-59 zł

Coolio zostaje zatrzymany przez patrol policji w Kalifornii za jazdę pod prąd. Okazuje się, że jest pod wpływem marihuany, nie ma prawa jazdy i wiezie ze sobą broń, na którą nie ma pozwolenia. Mimo tych wykroczeń raper już tydzień później jest główną gwiazdą programu „Fear Factor”. K26

26.08.2015 20:54


wrzesień 2015

K27

21-33_kalendarium_A191.indd 27

26.08.2015 20:54


kalendarium

akcja

Festiwal

koncert

19.09

17-27.09

20.09

Merzbow

Warszawska Jesień

Die Krupps

Warszawa

Warszawa Progresja

30-392 zł www.warszawska-jesień.art.pl

Fort Wola 22 20.00 105-120 zł

Potok dźwięków

Blitzkrieg

Dynamistatyka – to tajemnicze słowo jest motywem przewodnim 58. edycji Warszawskiej Jesieni, jednego z najważniejszych wydarzeń prezentujących różne oblicza muzyki współczesnej. Wspólnym mianownikiem festiwalu będzie jednak synteza tego, co dynamiczne, z tym, co niezmienne. W programie wykonania utworów takich twórców jak La Monte Young, John Cage, Krzysztof Penderecki, Alvin Lucier czy Phil Niblock. Przewidziane są też obchody 90. rocznicy urodzin Pierre’a Bouleza. Sporo zamieszania wprowadzi na pewno występ Merzbowa – jednego z najbardziej poważanych twórców noise’u. To jednak zaledwie ułamek gęsto zapełnionego, intensywnego kalendarza wydarzeń. Resztę musicie przestudiować sami. [croz]

Niemcy to spece od technicznej perfekcji. Nic dziwnego, że właśnie w tym kraju powstało chyba najwięcej zespołów inspirujących się bezdusznymi maszynami. Nieważne, czy to geniusze z Kraftwerk lub Einstürzende Neubauten, czy klauni z Rammstein. Wszystkie te zespoły często pojawiają się w jednej notce prasowej, zwykle gdzieś obok Die Krupps. Dzieci lat 90. kojarzą z pewnością tę formację z ich słynnym muzycznym hołdem dla zespołu Metallica. To właśnie ten minialbum zwrócił uwagę tuzów światowego rocka i sprawił, że Die Krupps koncertowali u boku legendy. Potem były przygody z remiksami, bogiem ognia piekielnego Arthurem Brownem i w końcu rozpad formacji. Teraz grupa wyłania się z niebytu i zagra koncert w stołecznej Progresji. Obok niej wystąpią też Australijczycy z The Red Paintings oraz reprezentanci Polski – Rigor Mortiss i Controlled Collapse. [mk]

State Urge

Warsaw Prog Days Warszawa Basen

ul. Konopnickiej 6 18.00 99-110 zł

Elektryczny groszek Tegoroczna edycja Warsaw Prog Days to w zasadzie prezentacja wytwórni wielce zasłużonej dla prog rocka – Giant Electric Pea. Trzy występujące tego dnia kapele właśnie w niej wydają swoją muzykę. I wszystkie pokazują, że mariaż prog rocka z ciężkim graniem to związek trwały. Na koncercie wystąpią tradycyjnie brzmiące zespoły, częściej epatujące syntezatorową barwą beniaminki z Synesthesii i krajowi reprezentanci gatunku State Urge.

Ponadto mieszający fusion z metalem Węgrzy ze Special Providence i wymiatacze ze Spock’s Beard. Wszyscy sięgają po gitarowy czad i sekcyjną moc i mają bez wątpienia dar do tworzenia frapujących, skomplikowanych, wielowątkowych utworów. To zapewne spadek po ich wielkich, prawdziwie poszukujących poprzednikach z lat 60. i 70. Jeśli kochacie, to i tak przyjdziecie. Jeśli nie znosicie, sprawdźcie, czy rzeczywiście jest za co. [rar]

Festiwal

21-27.09

Na krzyż

Skrzyżowanie Kultur Warszawa

10-200 zł www.festival.warszawa.pl

Sain Zahor

Koniec wakacji nie oznacza od razu końca festiwalowych atrakcji. Po bogatym w wydarzenia lecie sezon tradycyjnie zamykać będzie warszawski festiwal Skrzyżowanie Kultur. 11. już edycja imprezy zabierze nas do miejsc, których często nie kojarzymy jednoznacznie z muzyką. Takie rozumowanie jest jednak błędem, z którego wyprowadzi nas np. słynny irański wirtuoz gry na kemancze Kayhan Kalhor. Innym gościem z Persji będzie pieśniarz Alireza Ghorbani. Piękno, nie tylko muzyczne, zaprezentują

Koreańczycy z Geomungo Factory, a coś dla duszy przywiezie prosto z Pakistanu prawdziwy mag Sain Zahoor. Największą gwiazdą tegorocznej edycji będzie jednak Seun Kuti. Syn legendarnego Felego to kolejny podbijający świat przedstawiciel największego afrykańskiego klanu muzycznego. Jeśli z taką samą obawą jak my spoglądacie w stronę nadchodzącej jesieni, to po prostu zanurzcie się w dźwiękach z krain, w których słońce świeci przez (prawie) cały rok! [mk]

K28

21-33_kalendarium_A191.indd 28

26.08.2015 20:54


wrzesień 2015

K29

21-33_kalendarium_A191.indd 29

26.08.2015 20:54


kalendarium

Festiwal

22-27.09

Wystawa

Festiwal

24.09-06.12

25-27.09

kadr z filmu „Uśpione dziecko”

The Dumplings

Ars Independent

Playground Festival

Katowice

Poznań Dawny Dworzec Główny

ul. Dworcowa 1 19.00 49-99 zł

Filmy nie o koniach

Peron disco

Po Tauronie Ars Independent to kolejna okazja, by stawić się w Katowicach. Festiwal od lat skupia się na prezentacji filmów niezależnych i poszukujących, a jego zwycięzca otrzymuje nagrodę zwaną Czarnym Koniem. Wśród rumaków w tym roku są m.in. nowelowe „Uśpione dziecko” porównywane z „Dzikimi historiami” czy dziwnie znajomi „Barbarzyńcy” o serbskich dresiarzach. Organizatorzy Arsu nie biją się o produkcje z Cannes czy innych wielkich festiwali, do swojego konkursu starannie selekcjonują mniejsze tytuły – pierwsze i drugie filmy obiecujących reżyserów. W programie jest też osobny konkurs poświęcony grom wideo, przegląd animacji non-fiction czy sekcja dokumentów muzycznych (tu głośne „B-Movie” o berlińskim undergroundzie czy „Sume” o grenlandzkim rocku). Na scenie muzycznej pojawi się zaś transseksualna Tami Tamaki. Ars Independent to dowód na to, że najciekawsze rzeczy dzieją się na marginesach kultury. [mm]

Jedynym plusem panującej w Polsce mody, która każe zamieniać dworce kolejowe w centra handlowe, jest fakt, że stare budynki zyskują dzięki temu drugie, niezależne życie. W Krakowie na terenie dworca cyklicznie odbywa się Targ Śniadaniowy, w Poznaniu rusza Playground. Trzydniowy festiwal sztuki niezależnej. Wydarzenie będzie podzielone na dwie części. Część dzienna to wystawy, warsztaty, spotkania ze sztuką, projekcje filmów organizowane wewnątrz dworca. Podczas części nocnej odbędą się koncerty i pokazy audiowizualne. Pierwszego wieczoru budynek z 1870 r. wypełni dźwięki utworów The Dumplings, Bokki czy Mount Kimbie. Drugiego zagoszczą artyści związani z kultową niemiecką wytwórnią Cocoon, która jest najbardziej znanym promotorem muzyki niezależnej na świecie. Ten pociąg nie odjedzie, jeśli ty w nim nie będziesz. [oś]

Przestrajanie. Leszek Knaflewski i audiosfera Warszawa Centrum Sztuki Współczesnej

ul. Jazdów 2

Rozstrajanie Leszek Knaflewski był nie tylko charyzmatyczną osobowością, ale również pedagogiem, który zainicjował eksperymentalny program pracy z materią dźwięku w sztukach wizualnych i rozwinął niezwykłą, opartą na intuicji metodę współpracy ze studentami. Na wystawie sens jego prac zostaje „przestrojony” przez zestawienie z dziełami współpracujących z nim artystów. Zaprezentują się m.in. Daniel Koniusz, który stworzy mapę dźwiękową przestrzeni zajmowanej przez Pracownię

Audiosfery, czy Tomasz Koszewnik, który przestroi całą przestrzeń ekspozycji, wypełniając ją dźwiękiem koncertu wykonanego przez stroiciela fortepianów. Z kolei Honza Zamojski skonfrontuje analizę relacji pomiędzy praktyką artystyczną i doświadczeniem życiowym z pracą Knaflewskiego „Konstruktywizm cygański”. Na „Przestrajaniu” spotkają się obraz i dźwięk, sfera widzialności i słyszalności. Wszystko po to, by rozstroić i pobudzić do działania. [dup]

20

20.09.2014 r.

Lauryn Hill przybywa na koncert do londyńskiej Brixton Academy spóźniona o 1,5 godziny i wykonuje set złożony z przyśpieszonych, zremiksowanych wersji swoich piosenek. Po 30 minutach obrzucona butelkami ucieka ze sceny.

K30

21-33_kalendarium_A191.indd 30

0

ul. Mar

kasa bile eBilet: ww

26.08.2015 20:54


wrzesień 2015

Tu jest miejsce na twoją reklamę

premiera

Nowy album 18.09.2015

Męczennicy

09

ul. Marszałkowska 8, www.trwarszawa.pl

kasa biletowa TR Warszawa: pon. 11-16, wt.-sob. 11-14.30 oraz 15-19, nd. 13-19, tel. 22 480 80 08 eBilet: www.ebilet.pl

21-33_kalendarium_A191.indd 31

19.SOB/19.00 (ENG) 20.ND/15.00 (ENG)

Druga kobieta 23.ŚR/20.30 (ENG) 24.CZW/20.30 (ENG) 25.PT/19.00 (AD) (PL) 26.SOB/19.00 27.ND/19.00

K31

ENG –angielskie napisy | AD – audiodeskrypcja | PL – polskie napisy

28.08.2015 17:06


kalendarium

trasa

Festiwal

koncert

27.09

28.09

Foto: Jakub Wittchen

26.09-01.10

„Collective jumps”

Ciało/Umysł

The Soft Moon

Warszawa Teatr Studio

Warszawa Cafe Kulturalna

pl. Defilad 1

pl. Defilad 1 22.00 40-50 zł

Teatr Powszechny

ul. Zamoyskiego 20 15-50 zł

Wiadro zimnej smoły

Ruchy ruchy Ciało/Umysł to organizowany od ponad dziesięciu lat festiwal tańca współczesnego. Każdego roku jesienią przez kilka dni pasjonaci tańca i sztuk performatywnych mają możliwość oglądania najnowszych prac zagranicznych choreografów i polskich artystów. Ideą festiwalu Ciało/Umysł jest wyszukiwanie najciekawszych zjawisk w światowej sztuce tańca, konsekwentne prezentowanie nowych tendencji w choreografii oraz wspieranie kreatywności, progresywnych propozycji i nowej jakości w tańcu. My szczególnie czekamy na pokaz berlińskiej choreografki Isabelle Shand „Collective Jumps”, który jest taneczną opowieścią o ruchach miejskich. Spektakl oparty jest na metodzie BodyMind Centering, – wzajemnego reagowania na propozycje innych osób – prowadzącej do zamiany grupy w jedno społeczne ciało. Masą więc będą opowiadać o masie. Inspirujące. [oś]

Enter Shikari

Open’era kwartet wróci do Polski na kolejne tour de force. Tym razem zawita aż do trzech miast. Nową porcję ofensywnych hymnów dla zbuntowanej młodzieży zapewni wydana na początku roku płyta „The Mindsweep”. I nawet jeśli nie zostaniecie wchłonięci przez szalejące pod sceną tornado, to na występach Enter Shikari trudno się chociaż nie uśmiechnąć. [croz]

Gdańsk Parlament

ul. Św. Ducha 2 20.00 69-90 zł

Cyrkowcy Enter Shikari to chyba jedyny zespół, który jednocześnie mnie śmieszy i wzbudza podziw. Panowie przy akompaniamencie rozemocjonowanego post hardcore’u i dubstepowych wiertar skaczą po scenie niczym piłeczki w bębnie maszyny losującej wyniki Dużego Lotka. Po niesłychanie energetycznym występie na głównej scenie

28.09 Warszawa Proxima, ul. Żwirki i Wigury 99a

19.00

79-90 zł

29.09 Wrocław Alibi, ul. Grunwaldzka 67

20.00

69-90 zł

Koncert

29.09

Eros Ramazzotti Kraków Tauron Arena, ul. Lema 7

20.00

165-345 zł

Lęk to doskonała inspiracja dla artysty. Nawet jeśli doceniają to głównie odbiorcy, bo sam twórca traktuje swoją sztukę jako terapię. Muzyka The Soft Moon to jad demonów, który wyssał z ran swojej duszy Luis Vasquez. Ran zadanych z zimną krwią, jak na płytach Bauhausu i Joy Division. Do tej stylistyki dorzućmy mroczną motorykę Suicide i krautrockowych pionierów syntezatorów z Neu! oraz kruszynkę lodu ze słynnej płytowej trylogii wczesnego The Cure, a otrzymamy czarny jak smoła koktajl, który każdy neurotyk powinien wypić duszkiem. Vasquez przyjeżdża do Polski promować swój najnowszy, trzeci album zatytułowany „Deeper”. Jak do tej pory chyba najlepszy, najbogatszy brzmieniowo w jego karierze. Fajnie będzie się bać. [rar]

więcej na: www.aktivist.pl

Na Jowisza! Zawsze uczono nas, że Włochy to kolebka cywilizacji. Poczynania wąsatych muzyków, z którymi kojarzona jest tamtejsza scena, sprawiają jednak, że myśląc o muzyce włoskiej, ma się ochotę na szyderczy uśmieszek. Namiętnie promowane przez Grażynę Torbicką italo disco wydało więcej potworów niż mózg Eda Wooda. Wobec tych wszystkich śniadych półbogów Eros Ramazzotti wydaje się Jowiszem! Jedynie on zdobył światową sławę. Lekko zachrypnięty głos, nieodłączna marynara i worek

przebojów. Uwierzcie mi, że nawet jeśli przyszedł wam w tej chwili do głowy tylko duet z Tiną Turner, to na 100% gdzieś między rybką w smażalni a nocną jazdą w taksówce słyszeliście jeszcze kilka jego kawałków. Eros jest tak płodny, jakby czuwał nad nim pucułowaty bożek. Album za albumem, singiel za singlem. Włoskiego nie znamy, więc kompletnie się w tym nie łapiemy, ale może pomogłaby nam największa specjalistka od muzyki włoskiej? Pani Grażynko! [mk]

K32

21-33_kalendarium_A191.indd 32

26.08.2015 20:54


wrzesień 2015

Rodzina mocna jak whiskey

Ojciec i syn: Jimmy i Eddie Russell

Jimmy Russell – ojciec – od ponad 60 lat robi bourbon Wild Turkey w destylarni w Lawrenceburgu w stanie Kentucky. Eddie Russell – syn – od ponad 30 kontynuuje dzieło ojca. Z Eddiem spotkaliśmy się podczas jego pobytu w Warszawie, żeby porozmawiać o kultowym bourbonie Wild Turkey i wielopokoleniowej rodzinie Russellów.

Jakie jest pana pierwsze wspomnienie związane z ojcem i jego pracą w destylarni? Pamiętam, że ojciec pracował siedem dni w tygodniu. Nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, bo ciągle pracował. Teraz ja w tej samej pracy, i dzięki niej, mogę podróżować po całym świecie. Ale gdy dorastałem, nikt jeszcze nie wiedział, kim jest Jimmy Russell. Bo Jimmy Russell był zbyt zajęty robieniem Wild Turkey. Dopiero gdzieś w połowie lat 80. wyszedł ze swoim dziełem do ludzi. Ojciec skończył tylko liceum – choć jego wiedza jest większa niż większości absolwentów uniwersytetu. I ja, i mój brat chcieliśmy iść na studia, bo wydawało nam się, że wtedy nie będziemy musieli tyle pracować. Nie rozumieliśmy, że ta praca to jego życie.

Praca z rodziną jest trudna? Bardzo! Szczególnie gdy twoim ojcem jest Jimmy Russell. Stuprocentowy perfekcjonista, który o wszystkim sam decyduje.

Kim chciał pan być w dzieciństwie? Na pewno bardzo nie chciałem robić whiskey! Mieszkaliśmy w małym miasteczku, a ja marzyłem o wielkim mieście. Poszedłem do koledżu, a na lato zatrudniłem się w destylarni u ojca. I już po kilku tygodniach zrozumiałem, że to właśnie jest moje miejsce. To jest mój dom. Moje przeznaczenie.

To musiało być trudne też dla niego – im lepszy pan się stawał, tym mniej potrzebny on się czuł. Tak, obaj mieliśmy tego świadomość od pierwszego dnia. Dlatego też był dla mnie surowy – chciał mieć pewność, że godnie go zastąpię, że nauczę się wszystkiego, co on umie. Z kolei gdy w destylarni zaczął pracować mój syn, już w pierwszym tygodniu mój ojciec dał mu swoje odręczne

Pamięta pan moment, w którym ojciec zrozumiał, że w końcu to on może nauczyć się czegoś od pana? To było jakieś 15 lat temu. Nie nastąpiła żadna gwałtowna zmiana, ale w pewnym momencie ojciec zaczął częściej słuchać, ja zacząłem się czuć pewniej, z większą swobodą proponowałem mu różne rozwiązania. Przestaliśmy ze sobą rywalizować, zaczęliśmy naprawdę współpracować. To trwa – zrozumienie, że twój ojciec jest mądrzejszy, niż ci się wydawało.

notatki z lat 50. Przepisy, wzory chemiczne etc. Jak to zobaczyłem, krzyknąłem z wyrzutem: „mnie nigdy tego nie pokazałeś!”. Obaj zaczęliśmy się śmiać, bo doskonale to rozumiałem – ojciec chciał, żebym doszedł do wszystkiego sam, tak jak on dochodził. Z wnukiem jest inaczej – można mu dać małe fory na początek. W końcu to nie wnuk zastąpi ojca. To syn pozbawia go jego roli. Nie ma co mu tego ułatwiać. Bourbon jest trudnym alkoholem? Wymagającym, ale nie trudnym. Można się go nauczyć. I bardzo przyjemna to nauka. Można ją sobie ułatwić – wspaniale się teraz rozwija kultura picia koktajli, to już prawdziwa sztuka. Ja jednak najbardziej lubię pić moją whiskey na lodzie. Te aromaty! Wanilia, karmel! Jeśli już miałbym z czymś mieszać whisky – wybrałbym piwo imbirowe. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że zapachów i smaków należy się uczyć, że nos i kubki smakowe można ćwiczyć. Jak mięśnie. I na tym m.in. polega moja rola – jeżdżę po świecie i pokazuję, jak bogate smaki i aromaty skrywa Wild Turkey.

Ambasada Stanów Zjednoczonych w Warszawie

K33

21-33_kalendarium_A191.indd 33

26.08.2015 20:54


Aktivist

nowe miejsca

Krótki film o Azji

Lepiej nie można było tego wymyślić. Upalna noc, egzotyczne potrawy, piękne wnętrze i eleganccy ludzie. W Pantaiu czuję się jak w filmie. Jest letnia sierpniowa noc, pachnie wilgocią i rozgrzanymi deskami, z których zbudowany jest pawilon Plażowej. Otaczają mnie kobiety w zwiewnych sukienkach i na obcasach oraz przyjemni mężczyźni z dwudniowym zarostem. Wszyscy piją wino i pałeczkami taktownie sięgają po małe kąski, które połykają, nie gubiąc po drodze uśmiechu. Cała scena rozgrywa się w pięknym, wysmakowanym wnętrzu, którego sufit wytapetowany jest w egzotyczny roślinny motyw. Obsługa bezgłośnie przemieszcza się między stolikami, kładąc na stole potrawy przybrane kwiatami i trawą cytrynową. Nic nie jest w stanie zepsuć tej sceny. Chyba że złamiemy zasady gry i z cichego obserwatora zamienimy się w rozkapryszonego statystę, który nie tylko chce być w filmie, ale chce w nim również zostać zauważony. Szczerze, wolałabym chłonąć ten poniedziałkowy wieczór tylko oczami, ale taka rola recenzenta, że trzeba czasem coś włożyć do buzi. Zamawiam prosto: pierożki wonton z krewetkami i wieprzowiną (14 zł), zielone strąki soi w soli morskiej (12 zł) i bakłażana z bazylią, szczypiorkiem i orzeszkami (22 zł). Ma być lekko i egzotycznie. Potrawy pojawiają się w błyskawicznym tempie i z marszu nadają się na Instagram. Film kręci się dalej, a ja przez chwilę wierzę, że mogę być jego gwiazdą. Wszystko jest pięknie do momentu, kiedy orientuję się, że dania, które zamówiłam, to zwykłe atrapy. I to wykonane dość tanim kosztem. Soja do złudzenia przypomina zielony groszek, który zwykłam sobie skubać w letnie wieczory na moim balkonie. Jest obsypana solą i zalana tłuszczem. Tyle że po łupince, więc środek pozostaje bez smaku. Wontony są mocno spieczone i podane z sosem słodko-kwaśnym, który mimo ładnej miseczki zdradza smak plastikowej buteleczki. I zabija wszystko. Bakłażan natomiast to już prawdziwy majstersztyk scenografa. Fioletowe, zarumienione warzywo, skąpane w gęstym, ciemnym sosie rozjaśnionym płatkami bratków i jasnymi orzeszkami ziemnymi, jedynie dobrze wygląda. Smakuje słono. Wyłącznie. Wygląda więc na to, że roli w tym filmie nie dostanę. Nie uśmiecham się, na stole przede mną stoi rozgrzebane jedzenie, a ja nie umiem się posługiwać pałeczkami. Nie umiem też robić dobrej miny do złej gry, mimo że bardzo chciałabym, żeby moje życie wyglądało tak jak w filmie. Nawet jeśli byłaby to azjatycka niskobudżetówka. [Olga Święcicka]

Warszawa

Zorza

ul. Żurawia 6/12 pon.-pt. 07.00-02.00 sob.-niedz. 08.00-02.00

Pantai

Od zmierzchu do świtu

Zorza kojarzy mi się z kłamstwem. Gdy kilka lat temu byłem na Islandii, przez dwa tygodnie wpatrywałem się w niebo, czekając na zorzę. Bezskutecznie. A że noce trwały kilkanaście godzin, było to wyczerpujące. Zrobiłem więc zdjęcie zorzy w informatorze turystycznym i wstawiłem na Facebooka. Jak prawdziwa. Oszustwo dla kilkunastu lajków. Nic z fałszu nie ma jednak w sobie Zorza z Żurawiej, nowa knajpka nieopodal placu Trzech Krzyży otwarta przez właścicieli Syreniego Śpiewu i Warszawy Powiśle. Jest to miejsce zarówno dla tych, którzy lubią wstawać bardzo wcześnie, jak i tych, którzy kładą się za późno. Śniadanie zjemy tu od siódmej – gdy w konkurencyjnych miejscówkach kelnerzy dopiero przeciągają się, przecierając blaty. A do drugiej w nocy, gdy w lokalach obok panuje już mrok, można tu liczyć na koktajl i późną kolację. Nawet w tygodniu. We wnętrzu motywem przewodnim jest złoto, błyszczą i karty z menu, i elementy wystroju. Na początku to bardziej onieśmiela niż olśniewa, ale po chwili zaczyna się podobać – zwłaszcza w kontekście dominującej w Warszawie maniery, która każe właścicielom modnych restauracji obkładać ściany białymi kafelkami, a kontuary sklejać z płyty wiórowej. Karta Zorzy nie jest rozbudowana, ale pomysłowa – idea jedzenia przypomina nieco tę z Bibendy. Zamawia się tu raczej kilka przekąsek niż solidny obiad. My zaczęliśmy od frytek z batatów (7 zł), których słodycz sprytnie została przełamana serem feta i świeżą kolendrą. Rozmarynowa polenta z grzybami i serem pleśniowym (17 zł) jest smaczna i sycąca, choć z obecności rozmarynu zdałem sobie sprawę dopiero po drugim przejrzeniu menu. Świetna jest sałatka z palonym kalafiorem, rukolą i bobem podawanymi z wyrazistym sosem z mięty i pietruszki (14 zł). Do dobrego, ostrego guacamole (9 zł) przydałby się za to chleb – my pomagaliśmy sobie frytkami. Największą zaletą tej kuchni jest to, że ma się ochotę na więcej. Na stoliku obok ląduje jedna z apetycznych kanapek na ciepło (m.in. z borowikami i jajem sadzonym – 18 zł; ze stekiem i jajem – 39 zł). Wokół królują jednak batatowe frytki – koszyczki z nimi wędrują z rąk do rąk niemal przy każdym stoliku. Nowa Zorza świeci zaskakująco długo i nie światłem odbitym – sukces innych lokali Grupy Warszawa wcale nie jest jej potrzebny, by przyciągnąć ranne ptaszki i ćmy barowe. [Mariusz Mikliński]

Wybrzeże Szczecińskie 1 pon-niedz. 12.00-00.00

A34

34-35_nowemiejsca_A191.indd 34

26.08.2015 20:57


wrzesień 2015

Pączek i boczek

Patrycja i Kamila robią pączki, a właściwie donuty (bo z dziurką), ale z typowym polskim wyobrażeniem o amerykańskich donutach niemające wiele wspólnego. Fankami ich wypieków, powstających pod szyldem MOD Donuts, jesteśmy od kilku miesięcy. Wówczas dziewczyny jeszcze wypiekały je we własnej kuchni i dostarczały raz w tygodniu do warszawskiego bistro My’o’My. W kuchni sąsiedniego My’o’Tai szefował wtedy Trisno Hamid, współtwórca słynnego krakowskiego Yellow Doga. To tam upatrujemy początek współpracy, która zaowocowało niedawno otwarciem MOD. MOD to miejsce nietypowe – za dnia można tam przyjść na dobrą kawę i wypiekane na miejscu pączki (ciepły pączek jak zimne piwo, najlepszy!) z m.in. lukrem cytrynowym, marakujowym, z masłem orzechowym albo białą czekoladą. Po 17.00 natomiast pączki chowają się do gablotki, a kuchnię przejmuje Trisno. Karta jest krótka, a ceny – jak na poziom serwowanych dań – niskie. Zaczęliśmy od przystawek: chleb i masło (10 zł), czyli trzy rodzaje pieczywa i trzy rodzaje masła (miso, śledź i algi). Do tego pierożki z wołowiną Bourguignon (19 zł), z wasabi, pecorino i wodorostami (na chrupko – pycha). Parfait, czyli kremowy pasztet wołowy z maderą i koniakiem, w maśle z gorczycą indyjską, kurkumą i chilli (18 zł). Po przystawkach przeszliśmy do dań głównych: boczek z puree i duszonym porem w sosie z białego wina (28 z) i ramen (makaron robiony jest na miejscu) z wieprzowiną (18 zł). O ile desery były wręcz wybitne, o tyle w głównych daniach czuć było pośpiech. MOD od otwarcia jest bowiem wręcz okupowane, w niewielkim (bardzo ładnie urządzonym) wnętrzu trudno znaleźć wolny stolik. Ale warto próbować, bo MOD ma zadatki na jedną z lepszych kuchni w Warszawie. [Olga Wiechnik]

Nitro Lody

MOD ul. Zwycięzców 11 pon.-niedz. 12.00-20.00

Lody na dopalaczu

Menu, które przypomina tablicę Mendelejewa, mgliste opary unoszące się nad srebrnymi mieszadłami, ciekły azot w termosie i możliwość skomponowania mikstury według własnego widzimisię. Trudno się dziwić, że w kolejce do niedawno otwartego okienka z lodami molekularnymi stać trzeba czasem nawet 40 minut. Każdy chce zajrzeć do kuchni pełnej niespodzianek. Żeby ominąć korki, wybrałam się do Nitro w samo południe. Dzięki temu mogłam w spokoju obserwować alchemiczne zabiegi. No dobra, przesadzam. Ale nie ma się co oszukiwać – to jak powstają tu lody, jest clou całej zabawy. A ta polega na tym, że wybieramy smak lodów (w ofercie jest ich 17, zazwyczaj danego dnia sześć-siedem, w tym obok klasyków typu śmietankowe są np. popkornowe albo płatkowoowsiane) oraz jeden z 35 dodatków (owoce, batoniki, ciasteczka i ciasta – np. szarlotka albo sernik). W solidnym mikserze ląduje płynna lodowa masa oraz wybrane dodatki i – tadam, tadam – wszystko zalewane jest płynnym azotem z termosu. Mikser miesza, a wokół unoszą się opary. Wygląda to bardzo efektownie. A lody jak to lody. Bez szału (poziom szału wyznaczają pistacjowe lody z Kuchni Funkcjonalnej, która zresztą jest niedaleko), ale smaczne. Kremowe, nie za słodkie, trudno im coś zarzucić. A za nietrafiony smak można winić tylko siebie, prawda? Kto wam kazał mieszać cytrynę z krówką albo nutellę z popkornem? Ja dość zachowawczo postanowiłam spróbować najpopularniejszego podobno zestawu, czyli nutellowych lodów zmiksowanych z oreo. Nie zawiodłam się. Lody delikatne, a czarne ciasteczko pochrupuje to tu, to tam. Na drugi ogień poszła wersja owocowa – tu chciałam być oryginalna i do śmietankowej bazy dorzuciłam granat. Obecność owocu w zasadzie trudno było jednak odnotować – lody pozostały po prostu miło śmietankowe. Ale oczywiście winić mogę tylko siebie, a na przyszłość trzeba zapamiętać – do śmietanki warto dorzucić coś, co będzie bardziej wyraziste w smaku. Aha. Magiczne lody mają jedną wadę – przypominają trochę złoto głupców – są, są i zaraz ich nie ma, bo bardzo szybko wracają do pierwotnego stanu skupienia, czyli postaci płynnej. Czyli trzeba jeść szybko. Fotkę na Instagram lepiej wrzucić już po konsumpcji. [Sylwia Kawalerowicz]

ul. Oleandrów 8

A35

34-35_nowemiejsca_A191.indd 35

28.08.2015 17:54


Aktivist

magazyn top 5

Budzić, nie zabijać

wolność • równość • syntezator

Tekst: Filip Kalinowski

Obchodząca w tym roku swoje 20-lecie niezależna oficyna Requiem Records organizuje trzydniowy festiwal, podczas którego 26 września wystąpi śmietanka czy też raczej smoła krajowej sceny 2 postpunkowej. Określenie 2 to ma podstawy bardziej Francis Picabia historyczne niż estetyczne, Düsseldorf „Człowiek maszyna, dymy, kopalnie, huty i stal!” – wykrzykuje w jednym z utworów W połowie lat 80. nazwany na cześć frangdyż każda z załóg na katowickiego duetu Adam Białoń. Pełne odniesień do futuryzmu, bruityzmu i – bardziej cuskiego papieża awangardy nowohucki lokalnie – socrealistycznego języka propagandy teksty śląskiego artysty nie zostały jednak duet realizował (często za pomocą włazgliszczach gitarowego podyktowane przez czułe podszepty państwowej nowomowy. Wypowiadane przy wtórze snoręcznie konstruowanego instrumenbuntu wypracowała basowych partii Mooga i równego rytmu maszyny perkusyjnej, w 1989 r. były już raczej tarium) swoją idee post-dada-industrialu. gorzkim rozliczeniem z ideami, które nie znalazły swojego odzwierciedlenia w praktyce. Budowane na bazie basu, maszynowego własny język ekspresji. Głosem człowieka zafascynowanego możliwościami nowych technologii równie mocno terkotu automatu perkusyjnego i abstrakMożemy poczytać jak rozczarowanego etyką, która została do nich przyłożona. Wraz z Adamem Radeckim cyjnego słownika pojęć piosenki Jacka Białoń – jak sam wspomina w książeczce dołączonej do płyty „1989-1993” – wyrażali Kubickiego i Marka Pawlikowskiego o brytyjskich początkach nie swój artyzm, ale ciekawość i bezkompromisowość, radość i zastanowienie, a czasami powstawały w atmosferze społecznego nurtu w przetłumaczonej też złość. fermentu. Odbywającym się zwykle w domowym studiu próbom często towarzyszywreszcie na język polski ły odgłosy przechodzących za oknem deświetnej książce Simona monstracji, a zimne, ascetyczne brzmienie Reynoldsa. Warto też zespołu można odczytywać jako odbicie czasów niedoboru i pustych, sklepowych zacząć nadrabiać półek. W tych niełatwych czasach, wzozaległości z naszego rem Tzary czy Huelsenbecka, w muzyce artyści szukali broni, która przy wystrzale krajowego podwórka. budzić będzie, nie zabijać. Wystarczy sięgnąć po 3 4 „Serię Archiwalną”, pod której szyldem Pancerne Rowery Rigor Mortiss Mająca ukazać się we wrześniu dwu- Podobnie jak inne zespoły z tego zestawieukazały się kompilacje płytowa kompilacja wczesnych nagrań nia Rigor Mortiss wywodzi się z miasta, utworów wszystkich trójmiejskiej grupy Pancerne Rowery które stanowi ważny ośrodek na mapie poniższych projektów. nie bez kozery nosić będzie tytuł polskiego przemysłu. Wykute w ogniu „Wolność”. Powstały w 1981 r. z inicja- płockiej Petrochemii, ostre, twarde brzmie5 Trzy z nich wystąpią tywy Romana Sebastyańskiego i – znane- nie kolektywu tworzonego przez Radka w nie mniej legendarnym, go później z Apteki – Jędrzeja „Kodyma” Filarskiego, Maćka Stolińskiego i Jacka Kafel Kodymowskiego wieloosobowy kolektyw Sokołowskiego – w przeciwieństwie do „Kafel był zjawiskiem nie przez wszystrównież reaktywowanym w swoich muzycznych poszukiwaniach innych wymienionych tu składów – jest kich rozumianym. Do dziś pamiętam klubie Fugazi. poza punkową agresją sięgał bowiem po refleksem nie lat 80., ale 90. Napędzane nasz występ na Jarocińskiej Małej Scenie.

1

jazzową improwizację i rockową psychodelę. Jazgot w ich utworach splatał się z sentymentalizmem, wrzask z szeptem, a struktura płynnie przeradzała się w trans. Zamiast gatunkowymi nazwami określano ich więc zwykle mianem przedstawicieli Gdańskiej Sceny Alternatywnej. Dostępne do tej pory na bootlegowych kasetach i kompilacjach nagrania najprawdopodobniej nie będą prezentować pełnego spectrum ich dźwiękowych poszukiwań.

bezlitosnym tempem przemian, chropawe pochody syntezatorów, mimo że odgrywane już w nowej epoce, wciąż jednak spotykały się z niechętnym przyjęciem jarocińskiej publiczności, która w 1994 r. na widok samplera skandowała: „wypierdalać!”. Po koncercie ci sami ludzie, przytłoczeni potęgą dźwięku, kupowali jednak kasety zespołu.

Pasowaliśmy tam jak pięść do oka” – wspomina Kasia Nosowska. Mówiąc o zespole Darka Krzywańskiego, w którym stawiała pierwsze kroki, trafnie diagnozuje, dlaczego polski syntezatorowy post punk nie zyskał rozgłosu. Wolnomyślicielskie, tolerancyjne środowiska młodzieżowe nie były na tyle otwarte, żeby zaakceptować zaszumione, hałaśliwe kompozycje tworzone przez grupę na samodzielnie budowanych syntezatorach i naręczach przedmiotów niemuzycznych.

A36

36_top5_A191.indd 36

26.08.2015 21:02


A37

37_pokaz_A191.indd 37

31.08.2015 10:20


Kato nie tylko na lato Czyli 15 powodów, żeby odwiedzić Katowice. Jedno z naszych ulubionych miast obchodzi w tym roku 150-lecie. Powodów (innych niż impreza urodzinowa – o której piszemy obok), żeby Katowice odwiedzić, spokojnie znalazłoby się i 150. Ale miasta najlepiej odkrywać na własną rękę. My więc podsuwamy wam tylko kilka miejsc i zjawisk, od których warto odkopywanie Katowic zacząć. Byfyj

Sztauwajery

Muzeum Śląskie Nowa siedziba muzeum, dopiero od niedawna dostępna dla zwiedzających, znajduje się na terenie kopalni „Katowice”. W zeszłym roku jej najniższy poziom służył za tajemniczą przestrzeń sceny Carbon Atlantis podczas Nowej Muzyki. Muzeum jednak warto odwiedzić nie tylko podczas festiwalu.

Ligota

Nikiszowiec Gdy już się nadludzkim wysiłkiem woli wyprowadzicie z Byfyja, znajdziecie się na Nikiszowcu. W pierwszej chwili poczujecie się nieswojo, jak na opuszczonym planie filmowym, bo to dawne osiedle robotnicze dla górników kopalni „Giesche” nieskażone jest szyldozą i pastelozą, toczącą polskie miasta. To malownicza, klimatyczna sceneria do spędzenia leniwych przedwieczornych godzin. Aha, jak w którejś z nikiszowskich knajp traficie na danie o nazwie „koryto hajera”, to bierzcie! Niby dla czterech osób, a my najedliśmy się w 14...

Etymologicznie rzecz ujmując, Ligota to osada założona w na tyle niesprzyjających warunkach, że zwalniana była ze świadczeń podatkowych, aby jej mieszkańcy mieli szansę się urządzić. Wzmianka o katowickiej Ligocie po raz pierwszy pojawiła się w 1360 r., ale to lata 30. XX wieku ją rozsławiły. Od 1936 r. rozpoczęto tu bowiem budowę osiedla domów wielorodzinnych w nowoczesnym modernistycznym stylu. Kolonia w Ligocie była pomyślana jako wzór idealnej dzielnicy mieszkaniowej zbudowanej według zasad nowoczesnej urbanistyki i nawiązującej do idei „miasta-ogrodu”. Na osiedlu znajduje się wiele wybitnych realizacji czołowych polskich architektów i jego niepowtarzalny klimat pokochacie od pierwszego spaceru.

Czyli druga odsłona pop-upowego baru postawionego w Katowicach przez organizatorów festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Dizajnerska kubikowa konstrukcja za pierwszym razem stanęła na Mariackiej, teraz rozłożyła się w parku miejskim w Dolinie Trzech Stawów. Otoczeni wodą i zielenią zjecie meksykańskie żarcie i posłuchacie muzyki.

Festiwale Spacery spacerami, ale do Katowic jeździmy przede wszystkim na festiwale. Off, Tauron, Ars Cameralis to jedne z najciekawszych, od lat trzymających najwyższy poziom festiwali w naszym kraju.

Street-art Do naszych ulubionych festiwali należy też Street Art Festival, który w tym roku świętował pięciolecie istnienia. Po całych Katowicach rozsiane są fantastyczne realizacje z poprzednich lat. My najbardziej lubimy ten klasyczny już ROA. No i koniecznie zwróćcie uwagę na te w tunelach pod torami w centrum.

a38

38-39_katowice_A191.indd 38

26.08.2015 21:08

Materiał promocyjny

Zacznijmy od początku, czyli od śniadania. Z Byfyjem, czyli bardzo urokliwą kawiarnią położoną w Nikiszowcu, problem jest taki, że jak zaczniecie, nie będziecie chcieli skończyć. W utrzymanym w stylu nawiązującym do starej kuchni śląskiej wnętrzu można spróbować pysznych, tradycyjnych wypieków, zjeść solidne śniadania i obiady. Byfyjowe tarty z owocami i kruszonką śnią nam się po nocach.


o

Kukurydze i gwiazdy Osiedle Tysiąclecia i Osiedle Walentego Roździeńskiego to fenomeny architektury, powiedzielibyśmy, dziwacznej. Czyli takiej, jaką lubimy najbardziej. Kukurydze są najwyższymi budynkami mieszkalnymi w Katowicach. Inspiracją dla architektów Kukurydz, Henryka Buszki i Aleksandra Franty, były bliźniacze wieżowce Marina City wybudowane w Chicago (ale to nie im, lecz wieżowcowi z lat 30., znanemu po prostu jako Drapacz Chmur, Katowice zawdzięczają przydomek „polskie Chicago”). Natomiast Gwiazdy (podstawą budynków jest gwiazda ośmioramienna) są drugimi najwyższymi budynkami mieszkalnymi w Katowicach.

Skarby Skarbka Dom handlowy Skarbek odwiedzamy zawsze z ogromną radością. Wyobrażacie sobie lumpeks zajmujący całe piętro? Takiego klimatu nie poczujecie już prawie nigdzie. W poszukiwaniu naprawdę wyjątkowych zdobyczy warto też przejść się na ulicę Stawową, gdzie na rozstawionych na chodniku straganach przebierać możecie w starych książkach i komiksach.

„Pierony” Czasem miejsca najlepiej poznaje się przez historie. Ale nie tę jedną i przez wielkie „h”, ale przez opowieści małe i duże, lokalne i uniwersalne. Czego na Śląsku szukał Goethe? Jak Katowice stały się miastem-ogrodem? Dlaczego praca szkodziła kobiecym duszom? O czym pisali w listach dziadkowie z Wehrmachtu? „Pierony” to reporterska antologia ukazująca historię Górnego Śląska i kształtowanie się górnośląskiej tożsamości. Śląska historia pisana na nowo. Przeczytajcie i zwiedzajcie. Z książką w sercu.

10.09

sala Pałacu Młodzieży 18.00 10-20 zł

Kocham Katowice Urodziny Miasta

10-13.09

Występ dziecięcego zespołu Arka Noego wykonującego muzykę religijną jest propozycją skierowaną nie tylko do najmłodszych słuchaczy, ale również do licznych dorosłych fanów.

11.09

Strefa Kultury 17.00 wstęp wolny

Gwiazdą wieczoru będzie Archive – grupa uznawana przez wielu za następców legendarnego zespołu Pink Floyd. Ich wydany w styczniu br. album „Restriction” stał się drugim najlepiej sprzedającym się krążkiem w Polsce. Jako support przed

Hipnoza Istniejący od lat, naprawdę kultowy katowicki Jazz Club. To tu odbywały się pierwsze na Śląsku, przez wielu pamiętane do dziś występy artystów związanych z takimi wytwórniami jak Ninja Tune czy Warp, to tu swoje umiejętności organizacyjne zdobywała spora część tauronowej ekipy i to tu też, na afterparty, kończy się każda edycja TNM.

gwiazdą wystąpią Misia FF i Natalia Przybysz.

11.09

Sala Teatralna Pałacu Młodzieży 19.00 15-20 zł

Liryczny sopran południowoafrykańskiej śpiewaczki Pumezy Matshikizy określany jest jako „najwspanialszy głos operowy dzisiejszych czasów” („The Independent”). Artystka przewodzi nowemu nurtowi gwiazd operowych z RPA. Towarzyszyć jej będzie Orkiestra Kameralna AUKSO, a w repertuarze znajdą się najwspanialsze arie operowe.

12.09

Strefa Kultury 17.00 wstęp wolny

Najważniejszym zespołem drugiego plenerowego koncertu w Strefie Kultury będzie Morcheeba’s Skye&Ross, czyli nowa odsłona zespołu Morcheeba, której twarzą i głosem

Rialto Kinoteatr Rialto to jedno z najstarszych kin na Górnym Śląsku. powstało w 1913 r. jako Kammer Lichtspiele i od tego czasu wielokrotnie zmieniało nazwę, ale klimat starego, dobrego kina udało mu się zachować niezmieniony.

jest Skye Edwards. Wcześniej na scenie pojawi się Łąki Łan i African Salsa Orchestra − grająca taneczną salsę orkiestra zło-

Ogrody

żona z siedmiu europejskich wirtuozów tej kubańskiej muzyki.

To wcale nie ściema z tymi ogrodami. I historycznie, i współcześnie Katowice kwitną. Ostatnio zakwitły w szklarenkach wspólnie tworzonych przez aktywistów miejskich z grupy Kwiatuchi i mieszkańców Bogucic, Zawodzia, Piotrowic i os. Witosa. Ogrody wypełniły się kwiatami przyniesionymi przez mieszkańców. Sieć szklarni stworzyła Florystyczną Mapę KATO, rejestrującą gatunki hodowane w poszczególnych dzielnicach.

12.09

Sala koncertowa NOSPR 19.30 15-30 zł

Wybitny wirtuoz gitary flamenco Paco Peña i jego Flamenco Company pojawią się wraz z Cameratą Silesią na specjalnym koncercie, podczas którego po raz pierwszy wykonany zostanie utwór skomponowany przez Hiszpana z okazji 150-lecia Katowic.

13.09

Strefa Kultury 18.00 wstęp wolny

Koncert łączący muzykę klasyczną z etnojazzem. Bogate doświadczenia orkiestry AUKSO i Marka Mosia połączone z oryginalnym brzmieniem zespołu Vołosi. Koncert to podróż po Karpatach, w której artyści zaskakują publiczność niebanal-

Materiał promocyjny

Geszeft Wycieczka na Morcinka 23-25 do Geszeftu to obowiązkowy punkt programu poznawania maista. Śląski, lokalny asortyment sprzedawany w tym kawiarnio-sklepo-centrum skłania do rozmów o tym, gdzie się było, kiedy już wróci się do domu. Koszulka z wieżą szybu, etui na telefon z familokiem czy biżuteria z węgla – wszystkie będą wam przypominać o Katowicach w chwilach rozłąki.

nym podejściem do znanych tematów muzycznych.

Rajza po Kato To interdyscyplinarny projekt kulturalny, współtworzony przez fotografów, streetartowców, projektantów, znawców historii Katowic, aktywistów miejskich i samych mieszkańców. Zaczęli wiosną 2014 r. i do jesieni 2015 będą prowadzili warsztaty, spotkania, cykle plenerowych wystaw i akcji miejskich. Efektem tego dwuletniego przedsięwzięcia jest pięknie wydany przewodnik. Do Katowic warto jechać także po to, żeby spotkać ich mieszkańców.

13.09

Kościół Ewangelicki 20.00 5-10 zł

The Face of God to projekt łączący pieśni sakralne Sardynii ze współczesną muzyką klasyczną. Na repertuar koncertu składają się utwory skomponowane przez Ernsta Reijsegera do filmów Wernera Herzoga. Patron medialny koncertów 11 i 12.09

a39

38-39_katowice_A191.indd 39

26.08.2015 21:08


Aktivist

magazyn kuchnia

Kafe Zielony Niedźwiedź

Warszawa

Pierogi z bobem

Z bobem, miętą, kozim serem i botwiną. Pyszne ciasto, bardziej niż w innych znanych nam restauracjach przypominające to domowe, babcine. Nadziewanie pierogów bobem jest nową gastronomiczną modą w Warszawie i dobrze, bo bób w tej roli sprawdza się świetnie.

Kacze opowieści Te kaczki już nie zakwaczą. My za to nad naszymi talerzami z kaczymi języczkami, konfitowanymi w maśle z miodem gryczanym i pistacjami (specjalność Zielonego Niedźwiedzia), trochę kwakaliśmy. Trudne to było danie, nie na nasze podniebienia te języki. Żebyście i wy mogli się sprawdzić, jeśli Zielonego Niedźwiedzia nie możecie odwiedzić, to poniżej podajemy przepis. Konfitujcie! (czyli: poddajcie mięso bardzo wolnej obróbce cieplnej) Kafe Zielony Niedźwiedź została uznana przez „Gazetę Stołeczną” Knajpą Roku 2014. Postanowiliśmy dać sławie wybrzmieć i odwiedziliśmy ją dopiero teraz. Lato wizytom w Niedźwiedziu sprzyja, bo najprzyjemniej siedzi się tu na zewnątrz, w ogródku, a właściwie parku, w którym ta knajpa jest usytuowana. Nie będziemy ukrywać, mimo pięknych okoliczności przyrody i świetnego jedzenia czuliśmy się tu jednak trochę nieswojo. Restauracja, powstała z inicjatywy Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, wypełniona była reprezentantami obcego nam gatunku, który określić można pojemnym słowem „biznesmeni”. A ci, zdaje się, nie lubią, jak się do nich uśmiecha, bo wszyscy kelnerzy (oprócz jednego) miny mieli raczej grobowe. Ale z każdym kolejnym daniem czuliśmy się bardziej na miejscu. Karta Niedźwiedzia często się zmienia, kuchnia czerpie z polskiej tradycji („gotujemy, jakby wojny nie było” – można przeczytać w ich manifeście), jest świetna, nieprzekombinowana, liczą się w niej przede wszystkim dobre produkty, które bronią się same. Produkty te można zresztą kupić (albo zamówić) na miejscu, bo Zielony Niedźwiedź to też delikatesy.

ul. Smolna 4 (wjazd od Kruczkowskiego) Zjedli, sfotografowali i opisali: Olga Wiechnik, Sylwia Kawalerowicz i Mariusz Mikliński.

Pieczony boczek

Kacze języki

• 1 kg kaczych języków • 1/2 kg masła • 50 g tłuszczu z kaczki (można zastąpić gęsim) • 70 g łuskanych pistacji • 100 ml białego wina • tymianek • sól morska i świeżo mielony pieprz Kacze języki myjemy w zimnej wodzie, następnie dokładnie odcedzamy. Potrzebujemy jak najszerszy garnek, żeby języki konfitowały się równomiernie. W garnku topimy masło i kaczy tłuszcz (możemy dodać odrobinę oleju roślinnego, aby masło się nie przypaliło), wrzucamy języki i dusimy około 15 minut. Następnie wlewamy białe wino, dodajemy pistacje, tymianek, sól i pieprz. Garnek przykrywamy papierem pergaminowym i ustawiamy bardzo mały ogień. Konfitujemy około 4 godzin, pilnując, by języki nie przywarły do dna. Podajemy ze świeżym pieczywem.

Z wieprzowiny rasy zwisłoucha. Trudno tę obrazową nazwę zignorować i nie wyobrażać sobie ślicznego kłapouchego świńskiego ryjka, gdy wbija się w nią widelec. Na szczęście boczek to miękki i soczysty, wbijanie więc nie trwa długo i humanitarna zaduma szybko ustępuje miejsca hedonistycznym uciechom. Śwince w ostatniej drodze towarzyszą pieczone ziemniaki, pietruszka i sałata z białej kapusty.

Kremowy sernik z owocami

Do wyboru była jeszcze tarta waniliowa z rabarbarem i beza z twarogiem z owocami leśnymi. Sława serniczka dotarła do nas jednak już wcześniej, więc właściwie nie mieliśmy wyboru. Sława to zasłużona – kremowy sernik był wybitnie kremowy i wyjątkowo pyszny. Deser przedłużyliśmy sobie pina coladą na bazie nalewki z kwiatów czarnego bzu zamiast rumu.

A40

40_kuchnia_A190.indd 40

28.08.2015 17:10


GŁODNY?

Zamawiaj jedzenie z dostawą na www.pyszne.pl KOD RABATOWY 15 PLN

AKTIVIST

Kupon rabatowy ważny dla nowych Klientów Pyszne.pl, do wykorzystania przy pierwszym zamówieniu. Kupon ważny do 30.09.2015 roku. Kupon można wykorzystać przez www.pyszne.pl lub aplikację na Androida od Pyszne.pl, w restauracjach oferujących płatność online. Kod kuponu jest do jednorazowego wykorzystania, nie łączy się z innymi promocjami. Min. wartość zamówienia: 35 PLN. Kod kuponu należy wpisać na końcu zamówienia pod koszykiem. Różnicę A41 pomiędzy wartością kuponu a wartością koszyka należy opłacić online. Akceptujemy PayU, PayPal, Sofort Banking oraz karty kredytowe. 41_pyszne_A191.indd 41

26.08.2015 21:09


Aktivist

kuchnia trendy 7

2

3 4

Zdrowie! 6 5

1

Na pierwsze chłody najlepsza jest herbatka. Butelka z ukrytym pod korkiem sitkiem, stworzona przez japońską firmę Hario (1), to idealny pomysł na przejściową pogodę. Można pić z niej gorącą herbatę albo ją schłodzić w lodówce. Jeśli herbaty nie pijecie litrami, to mniejszą ilość możecie sobie zaparzyć za pomocą sitka w ksztacłie loda (2). Do herbaty dobrą przekąską będą suszone gruszki od Frutitas (3) albo masło z nerkowców (4). Z ostrzejszych propozycji pozostaje pikantny sos Jamaican Jerk (5) od Można Mlaskać albo olej lniany (6) od Olini. Olej ostry oczywiście nie jest, ale spożywanie go do herbatki może być ostrą przygodą. Lepiej więc na koniec przepłuczcie usta jedną z wód Vitamin Well (7). Zawierają one minerały i witaminy, słodzone są tylko fruktozą. Do tego mają

Chcesz przeżyć urodziny życia? Nic trudniejszego. Wznieś toast za Jacka Daniela i pokaż, że potrafisz myśleć i działać pod prąd. Przez cały wrzesień ekipa Jacka Daniela będzie zaglądała do wybranych klubów w Polsce i nagrywała wasze toasty urodzinowe. Te dwa najbardziej kreatywne zostaną nagrodzone imprezą urodzinową. Jack Daniel słynął ze swojej niezależności i szalonych pomysłów. Jego ekipa obiecuje, że urodziny będą jak najbardziej w duchu ojca założyciela. Rozwiązanie konkursu pod koniec października. Szklanki w górę! (więcej informacji na www.urodzinyjacka.pl)

supersmaki, jak czarny bez czy kaktus, i naprawdę robią ciału dobrze.

Wiwat wino! Ze smakiem Każdy z nas ma w pamięci smak najlepszej pizzy na świecie, lodów, które przyprawiały o dreszcz rozkoszy, czy hummusu, po którym krzyczało się „jeszcze!”. I każdy też zna uczucie rozżalenia, które towarzyszy powrotom do tych smaków. Bo często okazuje się, że to, co smakowało raz, nie smakuje tak samo po raz drugi. Może to kwestia towarzystwa, może sytuacji, poziomu cukru we krwi czy innych nieuchwytnych okoliczności. Prawda jest taka, że smak to jeden z bardziej nieuchwytnych zmysłów. Co nie znaczy, że nie można go spróbować okiełznać. Pocket Taste Book to śliczne książeczki, które niemożliwe czynią możliwym. Pytania, wykresy i tabelki pomogą okiełznać smak i zapamiętać go takim, jakim był. Niezależnie od okoliczności. Do tej pory książeczki ukazały się w dwóch

wersjach: piwnej i kawowej, w każdej możemy zanotować 32 smaki. Książeczki mają kieszonkowy rozmiar i są wykonane z ekologicznego papieru, który nie przebija tuszu. Można więc spokojnie rozpisywać się o aromatach, konsystencji piany i goryczce. Książki produkowane są w Polsce, ale istnieją w dwóch wersjach językowych. Każda kosztuje 15 złotych, więc wychodzi na to, że w cenie dwóch kaw czy piw możemy przeżyć przygodę w 32 smakach. Pocket Taste Book to idealny pomysł dla tych, którym nigdy nie starczało motywacji na prowadzenie pamiętnika. Przeprowadzi nas po świecie smaków, uporządkuje myśli, a w notatkach pozwoli zapisać złote myśli. Czekam na edycję „pizza”, bo tam najłatwiej się pogubić.

Badania pokazują, że Polacy coraz chętniej sięgają po wino. Mimo że nasz kraj nie ma tradycji winiarskich, to rzadko kiedy spotkanie towarzyskie odbywa się bez asysty gronowego trunku. Fruits and Wine, które niedawno pojawiło się na naszym rynku, to dowód na to, że wino wcale nie musi być zobowiązującym alkoholem. Wręcz przeciwnie. Połączenie wina z sokiem owocowym sprawia, że Fruits and Wine jest orzeźwiające i lekkie. Wino dostępne jest w czterech wariantach smakowych. Grapefruit Rose Wine to połączenie różowego wina z sokiem grejpfrutowym, White Sangria – białego wina z sokiem pomarańczowym oraz goździkami i cynamonem, które podkreślają głębię smaku. Apple White Wine to miks białego wina i soku jabłkowego, a Raspberry Red Wine to połączenie czerwonego wina z maceratem malinowym. Wszystkie idealnie się sprawdzą podczas przyjęć i pikników.

A42

42_kuchnia-trendy_A191.indd 42

26.08.2015 21:10


Trzydzieści MinuT Pierwszy dokuMenT Młoda aniMacja

: kuPMdunVkd a.PL sTudio

2015

PaTroni MediaLni:

A43

43_3xrek_A191.indd 43

26.08.2015 21:12


maszap

muzyka film książka Komiks

maszap WRZESIEŃ

muzyka

Sleaford Mods „Key Markets” Hardbinger Sound

Oż, jakie to wulgarne rzecz

Zmazuj z nami budynkami To miejsce w magazynie powinno się nazywać „nowości ze świata artykułów papierniczych”. Nie musielibyśmy wtedy za każdym razem zaczynać od wstępu wyjaśniającego naszą miłość do przyborów biurkowych i moglibyśmy od razu przechodzić do rzeczy. A rzecz jest piękna, bo gumki do mazania (zwane przez niektórych gumkami do ścierania – nie doszliśmy w redakcji do porozumienia w tej kwestii) w kształcie budynków są za fajne, żeby znikać. Na naszych biurkach postoją pewnie długie lata. Obok innych przyborów piśmienniczych zbyt pięknych, żeby ich używać. Do kupienia na: www.suck.uk.com. [wiech]

Jeśli nie znasz Sleaford Mods, to gówno wiesz o brytyjskich ulicach. Jeśli nie słyszałeś żadnej z ich ośmiu płyt, to pewnie nadal myślisz, że ten rozpieszczony goguś Mike Skinner wciąż jest głosem midlandzkich klubów, barów i zaułków. Jeśli nawet raz nie zastanawiałeś się nad tym, o czym Neal McCormick pieprzy na tych prostackich punkhopowych bitach, to za mało czasu spędzasz na zagranicznych portalach muzycznych i zbytnio ufasz krajowym bookerom. Pochodzący z Nottingham wokalno-producencki duet nie dość, że ucho trzyma dużo bliżej angielskiego bruku niż The Streets z najlepszych lat, to od zeszłego roku zbiera świetne recenzje, pnie się coraz wyżej na sprzedażowych listach przebojów i grywa na największych europejskich festiwalach. Swoją drogą trudno się dziwić takiemu obrotowi spraw, skoro mainstream coraz baczniej śledzi, co w podziemiu piszczy, międzygatunkowy eklektyzm wyrasta na muzyczne esperanto, a kamieniem w polityka ma ochotę rzucić nawet najgorętszy zwolennik demokracji. Neal McCormick, wcześniej udzielający się solowo, a tu odpowiedzialny za warstwę deklamowaną, głośno i dobitnie mówi o tym, o czym myśli większość obywateli z roku na rok coraz mniej mitycznego Zachodu. W rządców bije jak w bęben, na rynek fonograficzny leje strumieniem ciepłego moczu, a wszędobylskie mody, trendy i tendencje szczerze… pierdoli. Dlatego pewnie tak dobrze dogadał się ze starymi panczurami z Prodigy – na ich ostatnim krążku gości w antyhajpowym hymnie „Ibiza” – i dlatego też tak świetnie współpracuje mu się z Andrew Fearnem, czterdziestokilkuletnim producentem (znanym też jako Infant i Extnddntwrk) obdarzonym sporymi pokładami wyluzu. Wychowany na brytyjskich soundsystemach, które punk mieszały z jazzem, elektronikę z rapem i reggae ze spoken wordem, dawno już zrozumiał, że najważniejsze są bit i bas. W pełni świadomy jest tego, jaka siła drzemie w prostocie, a jeśli czegoś nie dogra, to i tak… nikt mu nie zwróci uwagi, ba, wszyscy się będą jarać i analizować. Jeśli ty natomiast, drogi czytelniku, wciąż nie odpaliłeś sobie Sleaford Mods, to zrób to teraz. Cholernie ci zazdroszczę tego pierwszego razu. Tylko zaopatrz się lepiej w jakiś słownik slangu, bo bez tego ni chu chu. [Filip Kalinowski]

M44

44-53 _mashup_A191.indd 44

28.08.2015 17:11


WRZESIEŃ 2015

film książka

„Młodość” („La giovinezza”) reż. Paolo Sorrentino

Krewni Jepa Sztuka i komercja, metafizyka i proza życia, banał i mądrość – Paolo Sorrentino w swoim nowym filmie ponownie zestawia ze sobą przeciwstawne światy, dowodząc, jak cienka dzieli je granica. Tytułowej młodości chwytają się Fred i Bill, starzy przyjaciele, którzy od kilkudziesięciu lat spędzają razem wakacje w luksusowym hotelu w szwajcarskim Davos. Łączy ich świat sztuki, zamiłowanie do pięknych kobiet i problemy z oddawaniem moczu, dzieli – życiowa postawa. Melancholijnie usposobiony Fred, słynny kompozytor, odszedł na artystyczną emeryturę i bez mrugnięcia okiem odrzuca propozycję występu przed brytyjską królową. Cierpi, bo publiczność ceni go za najbardziej przyziemne dzieło. Bill to jego przeciwieństwo – energiczny reżyser próbujący dokończyć nowy scenariusz. Ma to być filmowy testament, w którym w wielkiej finałowej scenie główny bohater kona na łożu śmierci. Ale jak powinny brzmieć jego ostatnie słowa, by powstało arcydzieło? Przed podobnym wyzwaniem stanął prawdopodobnie Sorrentino, gdy przystąpił do reali-

zacji pierwszego filmu po oscarowym „Wielkim pięknie”. Beztroska jest ryzykowna – mówi w jednej ze scen Fred, ale Włochowi w dużej mierze się opłaciła. „Młodość” to bowiem kino, któremu patronuje ironiczny uśmiech Jepa Gambardelli z „Wielkiego piękna”. Nie oglądając się na oczekiwania czy krytykę zarzucającą mu podrabianie Felliniego, Sorrentino kroczy wciąż swoją osobną ścieżką. Jeszcze raz miesza różne rejestry i tonacje – tragedię nasyca czarnym humorem, satyrę na współczesną kulturę łączy z gorzką refleksją o przemijaniu, a potyczki słowne przeplata przemyśleniami ocierającymi się o banał. I nie boi się szukać prawdy w truizmie: gdy pamięć zawodzi, a ciało odmawia posłuszeństwa, jedyną sferą, która zachowuje młodość, są uczucia – niezależnie, czy to rozpacz, czy radość. Ostatni film Sorrentino olśniewa wizualnym pięknem, bawi błyskotliwymi epizodami, ale porusza dopiero, gdy schodzi z artystycznego Parnasu i pochyla się nad zwykłym życiem, np. milczącej prostytutki, która w hallu czeka na łaskawe spojrzenie bogatych mężczyzn. [Mariusz Mikliński] obsada: Michael Caine, Harvey Keitel Włochy/Francja 2015, 118 min, Gutek Film, 18 września

„13 pięter” Filip Springer Czarne

Kawałek podłogi Bardzo się musiał Filip Springer wkurwiać, pisząc tę książkę. Czytając ją, czuje się nie tyle tę jego złość, ile własną. Złość, przerażenie, smutek. Ale jednak głównie złość. A to przecież „tylko” reportaż o tak, wydawałoby się, nieemocjonującym zagadnieniu jak sytuacja mieszkaniowa Polaków. Nie tylko współczesnych, bo połowa książki poświęcona jest sytuacji mieszkaniowej w dwudziestoleciu międzywojennym. Brzmi mało interesująco? Nic bardziej mylnego, „13 pięter” czyta się z wypiekami na twarzy. W kolejnych rozdziałach, dotyczących czyścicieli kamienic, wolnorynkowych kredytów mieszkaniowych, frankowiczów i polityki mieszkaniowej państwa, Springer buduje obraz, który, pobieżnie streszczony, mógłby robić wrażenie lewackiej teorii spiskowej, ale rzetelność riserczerskiej pracy, logika i jasność wywodu oraz wnikliwość reporterskiego spojrzenia nie pozostawiają wątpliwości. Ani co do talentu Springera, ani co do faktu, że coś tu jest grubo nie tak. „13 pięter” ma moc momentu, w którym uświadamiamy sobie, że daliśmy sobie wmówić, że białe jest czarne. [Olga Wiechnik]

Życie przed śmiercią książka

„Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” David Foster Wallace, tłum. Jolanta Kozak Grupa Foksal

„Najważniejszą kwestią nie jest wcale życie po śmierci, ale życie przed śmiercią. To coś, co przez 30 czy może 50 lat nie pozwala ci sięgnąć po broń i strzelić sobie w głowę” – powiedział w jednym ze swoich ostatnich wywiadów David Foster Wallace, amerykański pisarz otoczony w Stanach kultem niemal takim jak Kurt Cobain. Tego czegoś trzymał się przez ponad 40 lat, aż w 2008 r. popełnił samobójstwo. Podobny problem mają bohaterowie jego „Krótkich wywiadów...”, choć każdy inaczej to „coś” rozumie. Wielu jako satysfakcję seksualną – swoją lub partnera, mierzoną za pomocą liczby stosunków, orgazmów czy stale dopracowywanej techniki seksu oralnego. Innych ratuje wieloletnia relacja z terapeutą lub stabilny kurs jena. Zdesperowani, sfrustrowani, obsesyjnie skupieni na sobie. Ludzie, w których życiu fasada normalności pęka – terapeuta nagle umiera, na świat przychodzi dziecko, które się nienawidzi, a seks zaczyna przesłaniać wszystkie sfery życia. Choć okładkowa nota kusi historiami przesyconymi ironicznym humorem

i galerią nietypowych postaci, to pierwsza wydana w języku polskim książka Wallace’a nie ma w sobie nic z szyderczej, oferującej łatwy śmiech satyry na współczesną Amerykę. Rozmowy mają luźną formę, to nie opowiadania, lecz wyimki z świata urojeń i fobii, w którym nie ma miejsca na wyzwalającą puentę. Przypominają zwierzenia natrętnej koleżanki, która nie dopuszcza cię do głosu, bądź rozmowę w autobusie, której słuchać nie chcesz, ale jednocześnie nie możesz się powstrzymać. Wallace ma słuch do języka potocznego i żargonu psychoterapeutów, raz jest zaskakująco poetycki, raz dosadny. W kolejnych rozmowach bezbłędnie odtwarza proces, w którym niepozorna myśl staje się obsesją dezorganizującą życie. Pisarz nie patrzy na swoich bohaterów z odrazą. Przeciwnie, stawia siebie wśród nich, gdy kieruje uwagę na swój warsztat, szukanie właściwych słów i rozwiązań fabularnych. Pisanie w jego świecie to też tylko jedno z uporczywych, niedających spokoju natręctw. [Mariusz Mikliński]

M45

44-53 _mashup_A191.indd 45

26.08.2015 21:24


maszap

film

muzyka

Beach House „Depression Cherry” Sub Pop

Płytki sen Muzyką tego amerykańskiego duetu zachwycaliśmy się w redakcji przy okazji premiery jego poprzedniego albumu. Wydany dwa lata temu „Bloom” to ukoronowanie konsekwentnego rozwoju stylistyki – połączenia melancholijnego, wyrazistego songwritingu z brzmieniem przestrzennej gitary, zimnofalowych syntezatorów i gęstej perkusji łamanej bitami z casio. Nad wszystkim unosi się dostojny, choć nieco senny głos Victorii Legrand, odwołującej się do stylu Nico czy Siouxsie Sioux, podobnie jak recenzowana obok Rykarda Parasol. Fani piosenek z „Bloom” mogą się czuć nowym wydawnictwem nieco zawiedzeni – brak tu aż tak mocnych melodii, a całość wydaje się bardziej ulotna; nawet głos Legrand zdaje się hołdować shoegazowym wzorcom. I nawet kilka mocnych, wręcz filmowych w swoim rozmachu momentów nie zaciera odczucia, że wrażeń (sic!) tu trochę za mało. [Rafał Rejowski]

książka

„Jądro dziwności” Peter Pomerantsev tłum. Iga Noszczyk Czarne

„W piwnicy” („Im Keller”) reż. Ulrich Seidl

Życie pod ziemią Pokaż mi swoją piwnicę, a powiem ci, kim jesteś. Nastrojowa sala tortur, w której przy świecach małżeństwo sado-maso zacieśnia więzy i przekracza granice bólu. Prywatne muzeum pamiątek po nazizmie, z obowiązkowym portretem Führera – idealne do spotkań towarzyskich. Podziemna strzelnica, w której rozprawia się o przemocy i tureckich imigrantach. W ostatnich latach Ulrich Seidl zasłynął fabularną trylogią „Raj” – prowokacyjną historią trzech kobiet, w której chrześcijańskie cnoty, wiara, nadzieja i miłość, zostały ukazane przez pryzmat potrzeb narzucanych przez kapitalizm. Z kolei jego nowy film to kontynuacja serii dokumentalnych portretów – po modelkach, osobach wierzących i miłośnikach zwierząt. Jak Austriak twierdzi w wywiadach, fenomenem piwnic zainteresował się na długo, zanim Josef Fritzl wyszedł na powierzchnię. I choć postać „oprawcy z sąsiedztwa” nie pojawia się w filmie, to weszła do popkulturowego obiegu i dla widza jest stałym punktem odniesienia. „W piwni-

cy” reżyser jeszcze raz zagląda za fasadę mieszczańskiego życia. Wymiata brudy spod dywaników z wiskozy, by ukazać starą dobrą Austrię spod znaku boazerii, uprzedzeń i podwieszania za jądra. Ale nie o tę niezbyt odkrywczą diagnozę tu chodzi – Seidl jest bowiem raczej archiwistą ekstremalnych doświadczeń niż bijącym na alarm moralistą. Piwnicy nie traktuje jako klucza do austriackiej podświadomości. Ilustrując zachowania groteskowych postaci, bawi się nie tylko tym stereotypowym, psychoanalitycznym uogólnieniem, lecz także oczekiwaniami widzów, którzy po jego filmach spodziewają się przeglądu perwersji. Wbrew temu, co mu się zarzuca, dla swoich bohaterów nie jest okrutny. Więzi ich w statycznych, zgeometryzowanych kadrach, za pomocą kamery odbiera intymność, ale nie ocenia. Za jego dystansem kryje się próba zrozumienia. Pogarda jest po stronie publiczności – zwłaszcza tej, która od Seidlowskich postaci odcina się histerycznym śmiechem. Jego dokumenty można uznać za współczesne kunstkamery, gabinety osobliwości, które mówią równie dużo o prezentowanych „eksponatach”, co o mentalności widzów. [Mariusz Mikliński] Austria 2014, 90 min, Against Gravity, 25 września

Taki mental Albo się z niej śmiejemy, albo się jej boimy. A tak właściwie to pewnie się z niej śmiejemy, bo się jej boimy. Inaczej nie potrafimy sobie poradzić z hybrydą, która zajmuje jedną szóstą powierzchni Ziemi i obejmuje dziewięć stref czasowych. Rosja to potwór, którego wielu autorów próbowało oswoić. Zwykle z miernym skutkiem, bo o ile udaje im się opisać coś szczegółowo, pochylić się nad jakimś regionem czy problemem, o tyle trudniej oddać całościowo ducha Imperium. Bo Rosja to, znów uciekając się do utartych fraz, styl życia, który nam Europejczykom trudno zrozumieć. Peter Pomerantsev jest rosyjskim reporterem wychowanym w Wielkiej Brytanii. Łączy więc w sobie wschodnią duszę i zachodni warsztat. Do Moskwy przyjechał jako dorosły mężczyzna i zatrudnił się w lokalnej telewizji w charakterze reżysera, producenta i scenarzysty. „Jądro dziwności” to zbiór reportaży, które powstały przy okazji kręcenia kolejnego „mydlanego dokumentu”.

Bo jak wynika z książki, rosyjska telewizja akceptuje jedynie dobre zakończenia i budujące historie, nawet jeśli są nieco naciągane. Pomerantsev wymyśla je więc na potrzeby filmu, nie tracąc przy tym reporterskiego oka, które idealnie wychwytuje wszelkie pęknięcia. Obraz, który wyłania się z tych zapisków, jest i straszny, i śmieszny. Reporter chłodno opowiada o szkołach dla naciągaczek, które za cel mają złapanie bogatego męża, o dziewczynach z małych miast, które prostytuują się na dworcach, o deweloperach, którzy jednym podpisem mogą zburzyć cały XIX-wieczny kwartał w mieście, czy o kobiecie, która padła ofiarą układów i w efekcie spędziła rok w więzieniu za handlowanie lekami, które po interwencji jednego polityka nazwano narkotykami. W tych opowieściach nie ma emocji, nie ma nadziei, nie ma też specjalnej krytyki. Po prostu taka jest Rosja. Nieprzewidywalna i dziwna. [Olga Święcicka]

M46

44-53 _mashup_A191.indd 46

26.08.2015 21:24


WRZESIEŃ 2015

muzyka

muzyka

Rizan Said „King of Keyboard” Annihaya

Smutek tropików Wydawałoby się, że nie ma już artystów bez profilu na Fejsie, o których jedyne informacje pochodzą z lakonicznych notek prasowych. A jeśli są, to w głębokim undergroundzie. Tymczasem większość z was zapewne kojarzy Omara Souleymana, syryjskiego tuza muzyki elektronicznej. U jego boku od ponad dwóch dekad stoi niejaki Rizan Said, który całkiem po cichutku wydał właśnie album. Nie powinni go przegapić fani muzyki zarówno elektronicznej, jak i etnicznej. Rizan za pomocą zestawu klawiszy wskrzesza świat wielkiej pustynnej tradycji Syryjczyków, Kurdów, a nawet Ormian. Świat, który z powodu wielkiej tragedii po prostu zamarł, jakby w oczekiwaniu, aż ktoś na górze naciśnie „play”. Taka muzyka kilka lat temu niosła się po syryjskich bazarach i wyła z rozklekotanych samochodów. Unosiła się do gwiazd wraz z dymem z pasterskich ognisk. Brzuchaty turysta sprowadziłby płytę Rizana do rangi „kebab disco”. To już jego problem, tak jak klapki do skarpetek. Ja gdzieś w tle tej bardzo przebojowej muzyki słyszę krzyk i płacz. Pamiętacie zimne lata 80. i syntezatory, które zastępując tradycyjne instrumentarium, stawały się głosem pokolenia? Rizan pociąga za podobne struny. Z tą różnicą, że lata 80. nie wrócą, a radosne tańce weselne jeszcze kiedyś ogarną całą Syrię. [Michał Kropiński]

KOMIKS

„Anioł przeznaczenia” sc. Doug Headline, Jean-Patrick Manchette, rys. Max Cabanes Wydawnictwo Komiksowe

La Luz „Weirdo Shrine” Hardly Art

Węzeł gordyjski Można było sądzić, że amerykański rock garażowy i dogorywa i właściwie tylko nowa fala hajpu jest w stanie wykrzesać z niego coś intrygującego. Okazuje się jednak, że piwnice i garaże zachodniego wybrzeża skrywają jeszcze niemal tyle niespodzianek, co watykańskie archiwa. Specem od ich przeszukiwania jest Ty Segall, który powoli zaczyna wyrastać na Jacka White’a prawdziwego undergroundu. La Luz mogłoby brzmieć jak 150 innych zespołów grających surf rocka. W Seattle, skąd grupa pochodzi, jest chyba jednak za zimno i nie ma wielkich szans na romanse pod palmami, o których można potem pisać przeboje. Gra mogłaby się wydawać przegrana już na starcie, bo wiadomo – więcej ludzi chwyci za „California Nights” Best Coast niż za płytę nieznanych dziewczyn. I tu wkracza Segall, którego autorytet dla wielu jest gwarantem jakości. To właśnie on wpłynął na brzmienie tego albumu, zapewniając kompletnie niedoświadczonej ekipie produkcję na światowym poziomie.

Nagle garażowe dźwięki znane z pierwszego albumu grupy nabierają prawdziwej głębi, a La Luz ze skromnych dziewczynek z gitarami zamieniają się w zespół, który smutkiem może przytłoczyć nawet Warpaint. Pamiętacie pierwszą EP-kę słynnego damskiego kwartetu z LA? Brzmienie, które Warpaint tak roztrwoniły, wraca na „Weirdo Shrine”. Przyprawione odrobiną surf rocka i doo wop, dzikością typową dla The Vandelles i szamanizmem The Shivas. Wychodzi z tego mieszanka, która z pewnością nie podbije list przebojów, ale może sprawi, że wasze serce po raz kolejny zabije mocniej dla amerykańskiej sceny gitarowej. [Michał Kropiński]

Zabijanie to sposób na życie Jean-Patrick Manchette to czołowy francuski autor kryminałów, który w Polsce pozostaje praktycznie nieznany. Największe sukcesy odnosił w latach 70. i 80. XX wieku. Na podstawie jego powieści kręcono filmy, w których grywał m.in. Alain Delon, a niedawno do kin (także polskich) trafił „Gunman: Odkupienie” z Seanem Peanem. Wydana w 1977 r. „Fatale” to jedna z najgłośniejszych powieści Manchette’a, a jej komiksowa adaptacja ukazała się w Polsce pod tytułem „Anioł przeznaczenia”. Główną bohaterką jest piękna kobieta, która przyjeżdża do prowincjonalnego miasteczka we Francji. Utrzymuje, że zamierza się tam osiedlić po śmierci męża. Epatuje seksualnością, szybko zjednuje sobie miejscowy establishment. To tylko gra, bo kobieta jest wyrachowaną zabójczynią, a miasto to kolejny przystanek na jej trasie... „Anioł przeznaczenia” jest rewelacyjny pod względem graficznym. Max Cabanes świetnie rysuje, potrafi z wy-

czuciem opowiadać obrazem, umiejętnie zmieniając plany i dynamizując kadrowanie. Jego kreska jest swobodna, nieco szkicowa i ekspresyjna. Świetnie wypadają też kolory, które dodają realistycznym rysunkom charakteru. Cabanes różnicuje kolorystykę, by oddać nastroje bohaterów: nie bez przyczyny zakończenie zdominował zimny niebieski. Komiks czyta się bardzo dobrze, ale w pewnym momencie intryga zaczyna dreptać w miejscu, sporo scen jest przegadanych. Samo zakończenie, choć okazuje się konsekwentnym domknięciem fabuły, sprawia wrażenie napisanego na siłę. Jednak fabuła pozostaje ciągle nośna i aktualna dzięki pokazaniu mechanizmów rządzących relacjami międzyludzkimi, mroku, który nosi się w sobie, i fatalistycznego przeświadczenia o immanentnym złu. [Łukasz Chmielewski]

M47

44-53 _mashup_A191.indd 47

26.08.2015 21:24


maszap

muzyka

film

HEALTH „Death Magic” Loma Vista

Nowa zaraza „Pieśń słonia” („Elephant Song”) reż. Charles Binamé

Mama jeszcze raz Ten irytujący uśmiech Xaviera Dolana. Według mnie zawsze bardziej pasował do ról psychopatów niż neurotyków zmagających się z uczuciowymi rozterkami. Do tego samego wniosku musiał dojść reżyser Charles Binamé. W filmie Kanadyjczyka cudowne dziecko kina, twórca „Mamy” i „Wyśnionych miłości”, wciela się w postać niestabilnego psychicznie Michaela. Chłopak jeszcze w dzieciństwie trafił na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego. Bystry i znudzony życiem w izolacji, uprzyjemnia sobie czas manipulowaniem personelem. Tuż przed Bożym Narodzeniem nadarza się kolejna okazja do zabawy – w tajemniczych okolicznościach znika jeden z psychiatrów. Michael widział się z nim ostatni i sugeruje, że wie, co się z nim stało. Do gry wkracza wówczas doktor Green, dyrektor placówki, któremu zależy na nadszarpniętej reputacji szpitala. Jeśli ktoś spodziewa się emocjonalnej huśtawki na miarę „Mamy”, może być nieco rozczarowany. Binamé to reżyser powściągliwy

obsada: Xavier Dolan, Bruce Greenwood, Catherine Keener, Kanada 2014, 100 min, Tongariro Realising, 4 września

HEALTH to w noiserockowym półświatku zupełnie osobny rozdział – grupa estetów, która z plemiennych bębnów, skrzących się gitarowych pisków i rozmazanych wokali stworzyła swój mikrogatunek. Kalifornijczycy przesiedzieli w milczeniu ostatnich sześć lat (jeśli pominąć intrygujący soundtrack do trzeciej części gry „Max Payne”), pozwolili przemknąć obok i pomniejszym modom na chillwave i witch house, i renesansowi piwnicznego techno. Spod ich chirurgicznego skalpela nie umknął jednak nowotwór toczący od kilku lat słoneczną Amerykę – EDM. „Death Magic” to cyniczna próba zredefiniowania muzyki dla żywiących się jedynie energy drinkami, żądnych rozrywającego trzewia basu dzieciaków, które w weekendy zakradają się do wypełnionych stroboskopowymi rozbłyskami katakumb. HEALTH uwypuklili najbardziej charakterystyczne cechy swojego brzmienia, a z opracowanej receptury wydestylowali osobliwą mieszankę synth punku i electropopu, zanurzoną w tribal ambiencie i ozdobioną dropami. Interesujące brzmienie kwartetu będzie na pewno drogowskazem dla innych. Szkoda tylko, że mimo użycia odmiennych surowców sięgnęli po rozwiązania opatentowane już przez Crystal Castles na ich drugiej płycie. [Cyryl Rozwadowski]

Podłogę wyścieła przeżarty przez mole dywan. Ściany ukryte są pod ciężkimi, drapowanymi kotarami. Nadgryzione zębem czasu składane fotele wpatrują się w pusty ekran, na którym widać już tylko zacieki z deszczówki. Tu było kino, były pokazy, był obraz. Dziś jest sam dźwięk – to rozciągnięty w czasie, dobiegający z przeszłości, a jednak na wskroś futurystyczny film w wersji audio. Science fiction rodem z lat 50. czy 60., które dopiero kiedy zagłębimy się w jego detale, okazuje się odbiciem współczesności. Scenariusz tego widowiska napisał MC znany jako Kool Keith, naczelny wizjoner amerykańskiej sceny hiphopowej, raper obdarzony wyobraźnią godną planistów lotów kosmicznych. Występując w roli szwendacza przemierzającego przyszłość, po raz wtóry w swojej karierze łączy abstrakcję, absurd i absolutną maestrię w składaniu rymów, które momentalnie wywołują przed oczami obrazy. Scenografię, światła i dźwięk do jego wojaży przygotował tym razem L’Orange, producent z Karoliny Północnej, o którego bity za moment

będzie zabiegać cała czołówka rap gry. Poruszając się po samplopochodnej stylistyce retro, potrafi bowiem nadać swoim kompozycjom indywidualny rys, zbudować w nich narracyjne napięcie i odmalować klimat, którego ze świecą szukać w większości hollywoodzkich produkcji. Ścinki ogłoszeń, komunikatów i ostrzeżeń prowadzą słuchacza przez opowieść, którą mógłby wymyślić Terry Gilliam, gdyby tylko akcję „12 małp” przeniósł wiek wcześniej, a postać graną przez Brada Pitta powierzył Kool Keithowi, który – nie bez kozery – znany jest też jako Black Elvis, Dr. Dooom czy… Underwear Pissy. Jazzowy swing niesie się przez bezmiar kosmosu, epizody, w których pojawia się J-Live czy Mr. Lif, na długo zostają w pamięci. Współpracujący niegdyś z Kool Keithem Dan „The Automator” Nakamura zyskuje wreszcie godnego następcę. Kinowy ekran zdaje się rozbłyskiwać dziwnym, zielonkawym światłem, a kotary, poruszając się w takt bębnów, wzniecają tumany kurzu. Akcja. [Filip Kalinowski]

i przynajmniej jeśli chodzi o psychologię postaci – mniej wnikliwy. Bardziej niż na zgłębianiu emocjonalnych zawiłości skupia się na wprowadzaniu do fabuły kolejnych wolt – ujawnianiu w słownych pojedynkach skrywanych faktów i demaskowaniu kłamstw. To też sztuka – choć miejsce akcji ograniczył do jednego pomieszczenia, to przez cały czas udaje mu się zatrzymać uwagę widza. Nie powiodłoby się to bez właściwych aktorów. Dolan szarżuje. Kokietuje, szczerzy się, lawiruje między agresją a poufałością i eksponuje białe ząbki. Jest irytujący – i świetnie odnajduje się w roli pacjenta, który terapeutyzuje na kozetce swoich lekarzy. Kroku dotrzymują mu bardziej doświadczeni i stonowani Bruce Greenwood i Catherine Keener. Oparta na sztuce teatralnej „Pieśń słonia” to stylowe kino gatunkowe, któremu udaje się ominąć większość klisz filmów szpitalnych. To także zabawna przestroga dla wszystkich terapeutów. Nie znają dnia ni godziny, gdy używane przez nich sztuczki obrócą się przeciwko nim. [Mariusz Mikliński]

muzyka

Kool Keith / L’Orange „Time? Astonishing!” Mello Music Group

Czas nie zając

M48

44-53 _mashup_A191.indd 48

26.08.2015 21:25


WRZESIEŃ 2015

muzyka

Omar Souleyman „Bahdeni Nami”, Monkeytown

Wschód + Zachód = WNM? Profesja weselnego muzykanta to ciężki kawałek chleba. Jak wspominali starzy polscy skrzypkowie wiejscy, rodziny państwa młodych potrafiły wyciągnąć ich z każdego ukrycia, siekierą zachęcając, żeby jednak wystąpili. Nieważne, że przed chwilą skończyło się poprzednią fuchę, że jest się zmęczonym, że chce się spędzić dzień z rodziną – trzeba grać. Profesja weselnego muzykanta to ogromna odpowiedzialność, spora estyma i jedna z najcięższych szkół fachu. Dobrze wie o tym Omar Souleyman, syryjski śpiewak, którego pełną bootlegów dyskografię prześledzić równie trudno jak drogę, która z wiejskich wesel w Tell Tamer zawiodła go do berlińskiej wytwórni Monkeytown. To, że jego drugi w pełni studyjny album ukazuje się nakładem labelu należącego do rozkochanych w basie figlarzy z Modeselektor, dziwne jednak nie jest. W ostatnich latach europejski i amerykański rynek muzyczny z coraz większą atencją zerkał w stronę Wschodu i Południa, a najbardziej rozpoznawalny

autor dabke – współczesno-etnicznej tanecznej hybrydy z rejonów Syrii, Libanu czy Jordanii – gościł na pokaźnej liczbie zachodnich festiwali. Dźwięki sazu ruszą bowiem każdego. Nawet bez znajomości arabskiego wiadomo, że Omar śpiewa o wielkich emocjach. By jeszcze przybliżyć Souleymana europejskim uszom, wydawcy wsparli go swoimi umiejętnościami studyjnymi, do produkcji zaprosili też Four Teta i Gillesa Petersona. Powstały w wyniku tych zabiegów ponadkulturowy mieszaniec porusza się w rytmie 4/4 i do pląsów zmusi niejeden berliński czy londyński parkiet. Czy jednak w jego objęciach Syryjczyk ma możliwość pokazać skalę swoich umiejętności – śmiem wątpić. Charyzma i wodzirejski talent objawi dopiero, gdy pod jego drzwi przyjdzie któraś z okolicznych par. Bo nieważne, czy wokół trwa wojna – ludzie zawsze będą się pobierać i będą potrzebować, żeby ktoś o ich miłości zaśpiewał. Nieliczni będą mieli szansę, żeby zaśpiewał tak pięknie jak Omar. [Filip Kalinowski]

Alysia Abbott

Seria Amerykańska Premiera 9.09

Detroit

muzyka

Terakaft „Alone” Outhere Records

Głos Afryki

Tereny przygraniczne Mali i Nigru powoli zaczynają się stawać najgłośniej bijącym muzycznym sercem kontynentu. Po afrobeatowych rejonach Zatoki Gwinejskiej, jazzowych jazdach z Etiopii i zulu rocku z dalekiego południa przyszła pora na pustynnego rock’n’rolla z samego centrum Afryki. Trzecia płyta Terakaft kipi hitami. I choć upośledzeni przez radio i teledyski ludzie Zachodu chyba ciut inaczej definiują termin „przebój”, to uwierzcie mi, że utwory z tego albumu usłyszycie gdzieś na ulicach Timbuktu. Puszczane przez ludzi ulicy z telefonów komórkowych czy zniszczonych magnetofonów, są tym, czym dla dzieciaków z Bronksu było RUN DMC. Tak brzmi Afryka. Zapomniana przez świat, żyjąca swoim życiem. Biedująca z dnia na dzień, ale ciągle fajniejsza niż najlepiej zaprogramowany hipster. Wyłączcie klimę, otwórzcie ciepłe piwo, zamknijcie oczy. Poczujcie prawdziwy żar. [Michał Kropiński]

Opowieść o przepełnionym wolnością San Francisco, dziewczynce wzraAmeryki stającej w społeczności queer i jej ojcu – Stevie Abbotcie, biseksualnym poecie i ekscentrycznym działaczu LGBT.

Nie chciałem odkładać tej książki! Edmund White CZARNE.COM.PL

M49

44-53 _mashup_A191.indd 49

26.08.2015 21:25


maszap

film

muzyka

Locrian „Infinite Dissolution” Relapse

Wieki ciemne Nikt dla zdewaluowania metalu jako gatunku nie zrobił tyle co Amerykanie, którzy dostosowali go do wymagań komercyjnego obiegu. Jednak w ostatnich latach muzyka dla idących pod prąd licealnych outsiderów stała się tworzywem najciekawszych eksperymentów w piwnicach kalifornijskich i brooklińskich loftów. Chicagowskie trio Locrian to twór, który od dekady porusza się w totalnym mroku. I nie chodzi wyłącznie o cień rzucany przez bardziej rozpoznawalnych kolegów z Deafheaven czy Liturgy. Nie ma bowiem obecnie zespołu, który w ciekawszy sposób splatałby ze sobą duszny i niepokojący drone z blackmetalowymi spazmami i rozmachem postrockowych gigantów. Mimo zamiłowania do dźwiękowego szlamu Locrian myślą wyjątkowo progresywnie – nie pozwalają dźwiękom zapętlać się zbyt długo, a emocjonalny przekaz obudowują zwałami trzeszczących fal dźwięku, gitarowymi rozbłyskami i potępieńczymi rykami rodem znad norweskich fiordów. Panowie nie wymyślają prochu, ale swoją czwartą z rzędu wyśmienitą płytą potwierdzają, że nikt na tej scenie tak dobrze nie łączy rzemieślniczego fachu i najczarniejszych emocji. [Cyryl Rozwadowski]

książka

„Relaks amerykański” Juliusz Strachota Korporacja Ha!art

Ułudy relaksu

„Cierpienia młodego Edoardo” („Short Skin”) reż. Duccio Chiarini

Czuły punkt Można by ten film traktować jako kolejny obraz o dorastającej młodzieży, gdyby nie to, co jest jego główną osią fabularną. Przez większość czasu obserwujemy bowiem zmagania nastoletniego Edo z wstydliwym problemem zdrowotnym, uniemożliwiającym mu kontakty seksualne, a nawet zaspokajanie się we własnym zakresie. Ową dolegliwością jest stulejka. Reżyser nie ma jednak na celu szokowania widza ani ośmieszania bohatera. Jest po prostu jedną z rzeczy, która komplikuje wchodzenie w dorosłość. Przyjaciel chłopca, Arturo, choć w pełni zdrowy, mimo buńczucznych deklaracji również nie radzi sobie w sprawach damsko-męskich. Perypetie bohaterów obserwujemy podczas wakacji spędzanych z rodziną w Toskanii. Obaj niezaspokojeni młodzieńcy podejmują rozliczne próby inicjacji seksualnej. Nie przebierają w środkach ani obiektach fascynacji – wśród nich są dziewczyny poznane na plaży, prostytutka, a nawet ośmiornica. Mimo szerokiego spek-

O ile książek o uzależnieniach od alkoholu i narkotyków powstały dziesiątki, o tyle problem lekomanii właściwie nigdy, przynajmniej w polskiej literaturze, nie był szerzej podejmowany. Choć rzadko się o tym mówi publicznie, nadużywanie leków psychotropowych może prowadzić do równie spektakularnych upadków co np. heroina. Udowadnia to Juliusz Strachota, który sam siebie nazywa w wywiadach ćpunem. Przez lata niszczył swoje życie tabletkami szczęścia, głównie xanaxem. W fikcyjnej, ale opartej na osobistych doświadczeniach powieści o ułudach relaksu dostarczanego przez leki nie ma litości ani dla siebie, ani dla lekarzy. Wypisując na potęgę psychotropy, niczym się nie różnią od dilerów i są zdaniem autora współwinni uzależnienia. Głównego bohatera, Juliana, poznajemy, gdy nafaszerowany tabletkami przesypia na ławce własny ślub. Swoją słabość do wyrobów farmaceutycznych tłumaczy stresem pourazowym i atakami paniki, będących konsekwencją potrącenia przez samochód. Na co dzień ten niespełniony artysta pracuje na umowę o dzieło w redakcji „Legend Miejskich”. Z powodu uza-

trum zainteresowań i dużej determinacji niewiele udaje im się zdziałać. Nieokrzesany Arturo jest ofiarą swoich mało wyszukanych manier, Edo zaś coraz bardziej zamyka się w sobie. Czarę goryczy przelewa przyjazd jego przyjaciółki z dzieciństwa, Bianki, w której jest nieszczęśliwie zakochany. W tle pojawia się rodzina głównego bohatera – nie do końca zrównoważeni psychicznie rodzice przeżywający kryzys małżeński oraz wulgarna, irytująca młodsza siostra. Filmowy świat obserwujemy z perspektywy Eda, dzięki czemu zamiast farsy w stylu „American Pie” otrzymujemy obraz uroczo naiwny, przeplatany melancholią i delikatnym humorem. Włoskiemu reżyserowi, mimo poruszania dość odważnego tematu i licznych ujęć narządów rozrodczych, udało się uniknąć taniego skandalizowania i rubaszności. Jak się okazuje, nie wszyscy we Włoszech są macho i równie zaradni w łóżku jak Berlusconi. [Karol Owczarek] obsada: Matteo Creatini, Francesca Agostini Włochy 2014, 83 min Spectator, 25 września

leżnienia jego głównym zajęciem są jednak wizyty u kolejnych lekarzy. Jego styl życia jest niezwykle kosztowny, musi zatem również zmagać się ze skąpym pracownikiem lombardu, u którego regularnie zastawia swój dobytek, a także z przedstawicielem firmy pożyczkowej, prześladującym go w celu odzyskania rosnącego długu. Choć losy Juliana są przedstawione w groteskowej formie i opisane dosadnym językiem, to powieść ma większe ambicje niż bycie zbiorem gagów i tragikomicznych anegdot. To uniwersalne studium przypadku osoby uzależnionej, bezradnej i mimo wielu ludzi wokół pozostawionej samej sobie. Osoby, która wskutek mechanizmu samooszukiwania i głodu „cienia sensu” całkowicie się zatraca. Kiedyś egzystencjalne lęki leczyła religia, dziś dużo szybciej robi to xanax. Szybko czyta się również tę książkę, która choć momentami wydaje się zbyt monotonna, jest ciekawym i świeżym głosem w nurcie literatury używkowej. [Karol Owczarek]

M50

44-53 _mashup_A191.indd 50

26.08.2015 21:25


WRZESIEŃ 2015

WA R S WA R S

film

promo

Jedzie nowe!

„45 lat” („45 Years”) reż. Andrew Haigh

Zupełnie inny jubileusz Czy po 45 latach związku wciąż możemy być zazdrośni o partnera, zwłaszcza jeśli osoba, którą kiedyś kochał, od dawna nie jest już częścią jego życia? Takie pytanie zadaje Andrew Haigh w swoim drugim filmie. To punkt wyjścia do rozważań o towarzyszących nam w różnych stadiach związku emocjach, ulubionym temacie reżysera. W wybitnym „Zupełnie innym weekendzie” oglądaliśmy kiełkujący zalążek uczucia. Jednonocny romans chłopaków z Wielkiej Brytanii mógł zakończyć się z nastaniem świtu albo przetrwać co najmniej 45 lat. Tyle są ze sobą Kate i Geoff koncertowo zagrani przez Charlotte Rampling i Toma Courtenaya, którzy za te role zostali nagrodzeni na Berlinale. „45 lat” to rewers „Weekendu”: tu bohaterowie znają się na wylot, nauczyli się żyć ze swoimi wadami, fascynacja związana z odkrywaniem siebie nawzajem dawno już minęła. Nie zaskakują się już tak jak kiedyś, ale wciąż wspierają, opiekują się sobą i uprawiają

muzyka

Synkro „Changes” Apollo Rec

Nieudana synchronizacja Wywodzący się z tego „dobrego” dubstepu brytyjski producent po dekadzie działalności i niemal 40 singlach

seks. Problem zaczyna się, kiedy na jaw wychodzi informacja o poprzedniej partnerce mężczyzny, wystawiająca prawie pół wieku wspólnego życia na próbę. W głowie Kate rodzą się coraz bardziej niewygodne pytania o to, czy była tylko substytutem, czy jej mąż kiedykolwiek odwzajemniał jej uczucia, czy faktycznie wiodła szczęśliwe życie u jego boku. Haigh zręcznie i wiarygodnie kreśli kolejne etapy paranoi kobiety. Świetnie wychodzi mu dokumentowanie procesu rozpadania się związku. Na przykładzie Kate – subtelnej i niepoddającej się histerii – oglądamy, jak myślenie o nas zamienia się w myślenie o sobie. Barthes pisał, że zakochujemy się zawsze w wyobrażeniach o drugim człowieku. Haigh pokazuje, że najtrudniej zakochać się w wyobrażeniu o samym sobie. Zwłaszcza jeśli przez 45 lat myślało się, że jest się tą pierwszą, a nagle przestaje się być tego pewnym. [Artur Zaborski]

Na początku września WARS przywita podróżnych jesiennymi nowościami. Pasażerowie w menu znajdą nowe pozycje śniadaniowe, obiadowe, wprowadzone zostaną również większe pojemności kaw. Tym razem oprócz jajecznicy, miłośnicy śniadań urozmaicą sobie poranek w podróży przepysznymi naleśnikami z serkiem waniliowym i konfiturą z wiśni; obiadowi smakosze będą mogli spróbować placków ziemniaczanych z jogurtem i szczypiorkiem lub sosem z mięsa wieprzowego. Kawosze, dzięki wprowadzeniu większych pojemności kaw (czarna 220 ml, biała 240 ml), będą mogli się cieszyć ulubionym napojem dłużej. Rozsmakuj się w WARS’ie i delektuj się podróżą.

obsada: Charlotte Rampling, Tom Courtenay Wielka Brytania 2015, 93 min Solopan, 25 września

i EP-kach wydał wreszcie debiutancki album. „Zmiany” nie są płytą imprezową i wątpliwe, abyście usłyszeli którykolwiek z utworów w polskim klubie. Od samego początku bity są tu sprawą drugorzędną, a na plan pierwszy wysuwają się rozmazane muzyczne pejzaże, które przywodzą na myśl dokonania takich zespołów jak Boards of Canada czy Oneohtrix Point Never. Niestety – w przeciwieństwie do ich muzyki – album Synkro nie jest niczym wyjątkowym. Większość kompozycji okazuje się nudna. Przy tych, w których artysta ograniczył perkusję do minimum, można się nawet trochę rozmarzyć, ale setki producentów zrobiło to już wcześniej z lepszym skutkiem. Jest tu kilka jaśniejszych momentów, np. „Let It Go” przenosi nas na chwilę w najlepsze czasy dubstepowego grania (choć wątpię, aby takie followu-py miały jeszcze sens). Kończący płytę „Harbour” jest chyba najlepszym trackiem – klimatyczny, prosty, delikatny utwór idealnie zamyka to wydawnictwo. Co z tego, skoro moim zdaniem jest jedynym utworem wartym wydania. [Kacper Peresada]

M51

44-53 _mashup_A191.indd 51

26.08.2015 21:25


maszap

film muzyka

Rykarda Parasol „The Color of Destruction” Warner Music

Ballady dla potępionych Zawsze sobie myślałem, że głosem Rykardy Parasol mogłaby przemawiać śmierć, gdy łagodnie zamyka oczy życiowym awanturnikom i poetom przeklętym. Przynosząc w ostatnich chwilach życia ukojenie, kładąc chłodną dłoń na ich rozpalonych czołach. Tę majestatyczną, mroczną elegancję mogliśmy wcześniej odnaleźć w twórczości Nico, Siouxsie Sioux czy PJ Harvey, ale przecież ta mieszkająca w Paryżu Amerykanka o polskich korzeniach już dawno wypracowała swój własny muzyczny język. „The Colour of Destruction” to póki co najdojrzalsze dzieło Parasol, będące jednocześnie tekstową antytezą i muzycznym rozwinięciem świetnej płyty „Against the Sun”. Chwytliwy songwriting został tu jednak z jeszcze większą pieczołowitością opakowany w bogaty, ale subtelny sztafaż aranżacyjny, w którym najważniejszą rolę odgrywają smyki. Wraz z chłodnym głosem Parasol tworzy to podkład pod poetyckie teksty o miłości, zatraceniu i szaleństwie. Zachwycający kontrast. [Rafał Rejowski]

muzyka

RP Boo „Fingers, Bank Pads & Shoe Prints” Planet Mu

Kto nie tańczy, ten z policji

„Sicario” reż. Denis Villeneuve

Kino mocnych żołądków Przyznam szczerze, że dawno nie czekałem na żaden film tak bardzo jak na nowy obraz Denisa Villeneuve’a. Niespełna 50-letni Kanadyjczyk jest jednym z nielicznych twórców kina autorskiego działającym w głównym nurcie, a takie połączenie zawsze wydawało mi się wyjątkowo atrakcyjne. Począwszy od „Pogorzeliska” po produkcje zrealizowane w Stanach – niemal za każdym razem trafiał w sam środek tarczy. Tym razem też trafia, tyle że jakby strzelał ślepakami. Nic na to nie wskazuje, bo „Sicario” zaczyna się obiecująco. Otwierająca film scena, która przedstawia obławę agentów FBI na kryjówkę handlarzy narkotyków w Arizonie, jest znakomita. Obraz, który się z niej wyłania – będący dla Villeneuve’a punktem zaczepienia – zostaje w głowie jeszcze długo. Zarówno gdy przeniesiemy się zaraz na drugą stronę granicy do meksykańskiego Juarez, jak i gdy po projekcji wyjdziemy z kina. W to pierwsze miejsce zabierze nas agentka Kate Mercer (w tej roli Emily Blunt), daleka kuzynka Clarice Starling z „Milczenia owiec”. Twardzielka

Indlamu, ardah, haka, buza, khattak, capoeira, breakdance, krumping, footwork. Od zarania dziejów ludzkość walczy i tańczy; od tysiącleci też łączy jedno z drugim. Czy to na południowoafrykańskiej sawannie, na ukraińskim stepie, czy w sercu północnoamerykańskiej betonowej dżungli – zawsze tym gniewnym ruchom towarzyszył dźwięk. Często był to ostry, perkusyjny rytm, w takt którego kończyny mogły poruszać się szybciej, a ciało przekraczać ograniczenia stawiane mu przez szukającą odpoczynku psychikę. Sam będąc tancerzem, chicagowski producent występujący pod aliasem RP Boo dobrze wie, jakie emocje najbardziej mobilizują do wysiłku. Agresja, chęć rywalizacji i niechęć do oponenta napędza więc tryby rozpędzonej do 160 bpm, rozterkotanej machiny nazwanej „Fingers, Bank Pads & Shoe Prints”. Drugi w karierze Kevaina Space’a (bo tak naprawdę nazywa się Record Player) solowy album jest zbiorem utworów z ostatnich kilkunastu lat. Kilkuminutowe numery, oparte na gęsto ciętych wokalnych samplach, syntetycznych wer-

co się zowie, której dane będzie poznać zasady funkcjonowania narkotykowych karteli. A jakichkolwiek oczywiście zasad brak, o czym przy każdej możliwej okazji przypomną jej Benicio Del Toro i Josh Brolin. Obsada robi tu naprawdę spore wrażenie, ale akcja w „Sicario” toczy się dość ślamazarnie, kojarząc się trochę z chorobą, która powoli opanowuje kolejne części ciała. Stopniowo fabuła zaczyna schodzić na drugi plan, ważniejszy okazuje się bowiem fatalistyczny, posępny nastrój. Kanadyjski reżyser trzyma widzów w mocnym uścisku, nie mogąc się jednak zdecydować, czy bliżej mu do „Miami Vice”, czy może „Heli” Amata Escalante. W kolejnych scenach-perełkach (a jest ich tu kilka) daje obietnice, których na dłuższą metę nie potrafi spełnić. To tłumaczy pobłażliwe śmiechy sporej części publiczności, które zwieńczyły canneńską projekcję „Sicario”. Choć gdy przypominam sobie wspomniany wcześniej prolog, do śmiechu mi nie jest. Bo do filmu Villeneuve’a nie wystarczą mocne nerwy, trzeba mieć też mocny żołądek. [Kuba Armata] obsada: Emily Blunt, Josh Brolin, Benicio del Toro USA 2015, 121 min Monolith Films, 25 września

blach i nisko zawieszonych basowych podkładach, tętnią energią chodnikowych parkietów i nielegalnych block parties. Buńczuczność i wrogość objawia się już nie tylko w nagrywanych przez Boo próbkach głosu, ale i w wyimkach z soulowych czy operowych płyt. Pobrzmiewa nie tylko przyszłością, ale też czasami minionymi. Kiedy bowiem syn byłego basisty Prince’a wypreparował już niepodobne do niczego innego, na wskroś progresywne brzmienie, może teraz uchylić rąbka tajemnicy i pokazać, gdzie miało ono swój początek. Pojedyncze groove’y i śpiewane sample nie wynikają jednak z koncepcyjnych założeń tego kompilacyjnego – bądź co bądź – albumu. Zapewne nawinęły się pod rękę Kavainowi, kiedy siedział z ekipą w swoim wiecznie zadymionym i zatłoczonym studiu. Część załogi rozgrzewała już pewnie nogi przed kolejną taneczną bitwą. Niektórzy leczyli kontuzje i wracali do formy. Wszyscy jak jeden mąż podchwycili najprawdopodobniej wers „motherfuck your favorite DJ”. [Filip Kalinowski]

M52

44-53 _mashup_A191.indd 52

26.08.2015 21:25


WRZESIEŃ 2015

muzyka komiks

Chelsea Wolfe „Abyss” Sargent House

„Epoxy” sc. Jean Van Hamme, rysunki Paul Cuvelier Kubusse

Czarny kot bez ogona

Stare cycki najlepsze

Kiedy pierwszy raz odpalałem tę płytę, w bramie mijałem akurat czarnego kota. Kot miał wielkie mangowe oczy, a z kupra sterczała mu pozostałość ogona. Szatański prognostyk – pomyślałem. Chwilę później zatopiłem się w krainie mroku. Chłodnego i kojącego po pełnym upału dniu. Zwiastującego nadchodzącą jesień, która wygrzebie z szafy frustracje odłożone na czas wakacji. Wyciągającego oślizgłe lovecraftowskie macki, tkające misterną konstrukcję. Brzmienie jak z głębokiej studni lub pustej katedry. Krzyki umarłych kochanków, elektroniczne plamy, oniryczny wokal i dziwne odgłosy. Głaszczące, hipnotyzujące, omamiające. Usypiające tylko po to, żeby po chwili uderzyć zabójczym hałasem lub kakofonią porównywalną z dźwiękiem organów przygniecionych przez ciało zmarłego na posterunku organisty. Każdy kościół ma swoich wyznawców. Bez problemu zdobędzie ich też „Abyss”. Tym bardziej że Wolfe sprawia wrażenie, jakby dopiero się rozpędzała. Niektórzy wieszczą, że największe cuda jeszcze przed nią. Że zamiana wody

Po wypadku młoda kobieta trafia na wyspę Amazonek, gdzie zostaje kochanką królowej. Potem pojawiają się Herakles, centaury, a bohaterka biega cały czas nago. W erotyku fabuła ma być pretekstem do epatowania seksualnością, dlatego przygody tytułowej Epoxy nie mają za bardzo sensu, trudno też zrozumieć jej motywacje. Fabuła jest jednak na tyle surrealistyczna, że aż zabawna, a ekspozycja nagości – urokliwa i wręcz retrokampowa. Fajnie się to ogląda, bo komiks powstał w 1968 r., kiedy kobiece ciała nie znały skalpela. Data jest o tyle znamienna, że to okres rewolucji seksualnej we Francji. To odkrywanie cielesności i rozporządzanie nią dobrze widać, choć zakończenie jest dwuznaczne. [Łukasz Chmielewski]

w wino nastąpi już za momencik. Musimy tylko zamknąć oczy i uwierzyć, jak Indiana Jones schylający głowę przez boskim wiatrem. A potem dać się porwać. Pytanie tylko, czy w tym kościele w ogóle jest Bóg? Z czterema rękoma, długą brodą albo rogami i tatuażem na dłoni. Bóg, którego spojrzenie zabija, a najmądrzejszych rabinów doprowadza do obłędu. Ja mam niestety wrażenie, że nie dla mnie bieganie z wrzaskiem i rozdzieranie szat w ekstatycznym szale. Te gusła, jakkolwiek romantyczne i przyjemne, to tylko zabawa w szamanizm. Teatr bez jakiejkolwiek mocy sprawczej i finalnego katharsis. Kot też zrezygnował i sobie poszedł, nie zostawiając po sobie nawet kostki, którą obgryzał przy naszym pierwszym spotkaniu. [Michał Kropiński]

więcej na: www.aktivist.pl

Wnętrzności wojny książka

Swietłana Aleksijewicz „Cynkowi chłopcy” tłum. Jerzy Czech Czarne

Choć „Cynkowi chłopcy” Swietłany Aleksijewicz ukazują się w polskim tłumaczeniu po ponad 20 latach od powstania, są aktualni jak nigdy wcześniej. Ta dokumentalna opowieść o bezsensownym okrucieństwie wojny w Afganistanie ma wiele wspólnego z trwającym konfliktem Rosji z Ukrainą. Nie zmieniły się cynizm i pogarda polityków, zakłamanie dowódców, ślepa wiara żołnierzy w rozkazy i cierpienie wszystkich, których wojna dotyka. Aleksijewicz buduje swoją książkę z wysłuchanych opowieści matek i żon poległych żołnierzy oraz powracających do kraju, okaleczonych fizycznie i psychicznie samych „Afgańców”. Nie interesują jej kolejne etapy wojny i działania bojowe, ale to, co ten konflikt uczynił z młodymi chłopcami (również kobietami ze służby cywilnej) wysłanymi do Afganistanu. Jeden z nich mówi: „Nie wiem, kim jestem: bohaterem czy durniem, którego trze-

ba wytykać palcem? A może zbrodniarzem? Już teraz się mówi, że to był błąd polityczny”. Żołnierze są ogromnie rozgoryczeni. Zgłaszali się na front, wierząc, że jest im pisana sława ojców i dziadków walczących w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Konflikt afgański szybko stał się jednak wstydliwym błędem upadającego imperializmu ZSRR. Na tej samej szali, na której leżą wyrządzone Afgańczykom krzywdy, znajdują się cierpienia matek zabitych żołnierzy. „Mężczyźni walczą na wojnie, a kobiety po niej”, mówi jedna z nich. Wyją w żałobie na grobach swoich dzieci, bezsilnie walcząc o ich pośmiertny honor. Ból miesza się z czułością, zło z litością, tworząc u Aleksijewicz poruszający ładunek o ogromnym ciężarze emocjonalnym. [Wacław Marszałek]

M53

44-53 _mashup_A191.indd 53

26.08.2015 21:25


Aktivist

tylne wyjście 1 Forgot about Dre

Czyli redakcyjny hype (a czasem hejt) park. Piszemy o tym, co nas jara, jarało lub będzie jarać. Nie ograniczamy się – wiadomo bowiem, że im dziwniej, tym dziwniej, oraz że najlepsze rzeczy znajduje się dlatego, że ktoś ze znajomych znalazł je przed nami.

1

Historia muzyki pełna jest momentów, w których zmiany technologiczne wpływały na środki wyrazu wybierane przez kompozytorów czy producentów. Wprowadzony do obiegu w 1949 r. siedmiocalowy winylowy singiel rozpoczął trwającą do dziś erę hitów na listach przebojów; długogrający dwunastocalowy krążek pozwolił twórcom zmierzyć się z formatem albumu, a zaprezentowana w 1979 r. płyta kompaktowa skłoniła ich do rozciągnięcia go do blisko 80 minut. Ponieważ zmiany te wiązały się z wyborami nie tylko artystycznymi, ale i biznesowymi, pojawienie się CD podobno poprzedziło spotkanie na szczycie, podczas którego włodarze rządzących biznesem fonograficznym majorsów dogadali się, żeby wspólnie obniżyć jakość produkowanych winyli, tak by ich nowy nośnik brzmiał lepiej. To jednak tylko teoria spiskowa (i za taką można uznać i te wywody), ale wszystkie teorie należy nieustannie sprawdzać w praktyce, by – nigdy niepotwierdzone – nie były przyjmowane za pewnik. Faktem bowiem jest coś, na co uwagę zwrócił mi mój kumpel – na nowym krążku Dr. Dre prawie w ogóle nie ma basu. I nie byłoby w tym nic dziwnego – wszak to pierwsza płyta Doktora od 16 lat i mógł on przecież zmienić stylistykę – ale słuchaniu „Compton” towarzyszyło mi to dziwne uczucie, które naszło mnie także, gdy sprawdzałem najnowsze dubstepowe produkcje z USA. Zarówno w g-funku, jak i gatunku zapoczątkowanym przez chłopaków z Croydon niskie częstotliwości nadawały ton całym kompozycjom, były kręgosłupem, na którym rozpięto rytm i melodie. Bas jest bowiem – pospołu z perkusją – macierzą, z której wyrastają inne dźwięki, jest naturalny, dotykalny, wręcz piękny w swoim majestacie. Jest z nim jednak pewien problem – nie da się go oddać przy pomocy niewielkich, pchełkowych głośników, nie da się go usłyszeć z telefonu. W kontekście faktu, że jeden z największych producentów komórek, Apple, jest partnerem wydawczym płyty, sprawa zaczyna śmierdzieć. Brzmienie wyczekiwanego latami albumu może być przecież podyktowane nie wizją jego producenta, ale wymogami postawionymi mu przez biznesowego kontrahenta, który oczekuje krystalicznej jakości na swoim produkcie. I choć może na słuchawkach Beats by Dre brzmienie „Compton” różni się diametralnie, to nie mam ochoty wydawać kilkuset złotych, żeby to sprawdzić. Chyba zapomnę o Doktorze i nie będę pisał recenzji jego nowego krążka, skoro miałaby się ona sprowadzać do tego, jakie tony sprawdzają się najlepiej na membranie o przekątnej mniejszej niż centymetr. [Filip Kalinowski]

2 Sposób na prokrastynację

2 3

Dla wydawców to metoda, by się odstresować, dla psychologów – kolejny dowód zdziecinnienia naszych czasów, dla mnie – jeszcze jeden dobry sposób na prokrastynację. Żeby nie robić, gdy trzeba coś zrobić. Oczywiście coś ważnego. Łącz kropki zamiast pracować czy pisać pracę magisterską, zawsze gdy musisz zrobić coś, co jest na tyle ważne, by nie musiało poczekać, aż będziesz gotowy zrobić to naprawdę dobrze. Jutro, w weekend lub w przyszłym tygodniu. Zwłaszcza że termin minął we wtorek. Dwa tygodnie temu. Wydawnictwo Grupy Foksal w wakacje wydało zeszyt „Połącz kropki” Davida Woodroffe’a, przeznaczony dla dorosłych prokrastynatorów. W książce jest ponad 100 rysunków – to przynajmniej tydzień odkładania rzeczy ważnych na później. Za wzór do przygotowania projektów autorowi posłużyły m.in. słynne dzieła sztuki. Jak sugeruje wydawca, po połączeniu kropek wykropkowanego Vermeera można sobie pokolorować i powiesić na ścianie. Co prawda rodzina zacznie się niepokoić, ale łączenie kropek i tak jest tańsze od sesji psychoterapeutycznej i mniej szkodliwe od motywujących filmików Mateusza Grzesiaka. Łączmy się, łączmy kropki. [Mariusz Mikliński]

redaktor naczelna Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com zastępca red. nacz. Olga Wiechnik owiechnik@valkea.com redaktorka miejska (wydarzenia) Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com redaktorzy Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski marketing manager, patronaty Michał Rakowski mrakowski@valkea.com dyrektor artystyczna Magdalena Wurst mwurst@valkea.com korekta Mariusz Mikliński Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Współpracownicy Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Aleksander Hudzik Urszula Jabłońska Michał Kropiński Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Karol Owczarek

Projekt graficzny magazynu Magdalena Piwowar Dyrektor finansowa Beata Krawczak Reklama Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Michał Walesiak, tel. 609 49 69 59 mwalesiak@valkea.com Milena Kostulska, tel. 506 105 661 mkostulska@valkea.com

Dystrybucja Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

Druk Elanders Polska Sp. z o.o.

3 Oczy wiście

Śmietnik się na mnie gapi, hydrant udaje, że zerka w bok, ale wiem, że bacznie obserwuje moje kroki. Kiosk dostał wytrzeszczu, a skrzynka na gazety gromi wzrokiem. To nie jest historia psylocybinowego odurzenia – takie są realia koszalińskiej ulicy. Pomysł dodawania oczu miejskim sprzętom nie jest niczym nowym, trudno też wskazać konkretnych twórców bawiących się tym globalnym street logo. To raczej uliczny open source dla każdego. To, co uchodzi płazem klasycznej vlepce, czyli umieszczanie jej po prostu w widocznym miejscu, w przypadku „goofy eyes” nie ma sensu. Poprzeczka ustawiona jest wyżej, uliczny psotnik musi zdecydować, co zacznie patrzeć jego oczami, i tym samym stworzyć pracę site specific, usidlić kontekst. A to przecież esencja street-artu. Miło się spotkać z tym trendem oko w oko na lokalnym gruncie. Odwiedzajcie Koszalin ze względu na oko-liczności! [vlep[v]net]

Valkea Media S.A. ul. Elbląska 15/17 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00, faks: 022 257 75 99

REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.

A54

54_tylne_A191.indd 54

26.08.2015 21:28


www.ice-watch.com

A55

55_icewatch_A191.indd 55 2015-08-24-Ice-Watch-BMW-Motorsport-Steel-AKTIVIST-230x297.indd 1

26.08.2015 21:29 24/08/2015 11:01:51


Aktivist

A56

56_sferis_A191.indd 56

27.08.2015 13:10


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.