Kontrast wrzesień 2014

Page 1


preview

4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka

8

Delikatne tworzywo Rozmowa z Adą Orkisz. Szymon Stoczek

14

Gdzie ci mężczyźni? Męskość pod lupą

17 20

23

Dzisiejsza opinia publiczna coraz częściej porusza tematy związane z płciowością człowieka. Rzadko zastanawiamy się nad męskością, której przemiany są częścią debaty o społecznym postrzeganiu seksualności i płci kulturowej.

Aleksandra Drabina

O czym myślimy, kiedy mówimy o Freudzie?

Zapisał się w historii jako twórca psychoanalizy. Kojarzony najczęściej z kompleksem Edypa, seksualizmem i narkotykami. Błędnie...

Paula Wełyczko

Aluminium – puszka Pandory

Codzienny kontakt z tym metalem naraża nas na poważne konsekwencje zdrowotne. To właśnie aluminium znalazło się na czarnej liście substancji przyczyniających się do powstawania chorób.

Aneta Sobieraj

36

Prawdziwe debiuty legend kina 1961–1977

Steven Spielberg, George Lucas, Terry Gilliam i Ridley Scott. Co różni tych wybitnych twórców? Jaki wpływ miała ich droga do sukcesu na późniejsze produkcje?

Mateusz Stańczyk

kultura

40

Teatralny Trans-Atlantyk został mocno uwspółcześniony i, choć jest to zabieg nie do końca udany, pozwala wskazać mechanizmy polskiego pseudopatriotyzmu, który apogeum osiągnął bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej.

Kilka słów o współczesnym Trans-Atlantyku

44

Część druga artykułu o tym, skąd wzięli się muzycy sesyjni, jaka jest istota ich pracy ze względu na szerokość pola działania.

48

Niczym starożytni Rzymianie oglądający walki gladiatorów uwielbiamy patrzeć na ich współczesną wersję. W rolę gladiatorów wcielają się potencjalne talenty, zaś w rozszarpujące je na strzępy lwy jurorzy.

Ewa Fita

Cisi bohaterowie z naszych ulubionych płyt

Aleksander Jastrzębski

Śpiewać każdy może

Wojciech Szczerek

recenzje

Kościół wobec laicyzacji

Przez lata zajmował ważne miejsce w życiu społecznym i osobistym Polaków, obecnie za wszelką cenę dąży do utrzymania wysokiej pozycji.

Monika Ulińska

52

Niepewna przyszłość; Zabawa w oparach nostalgii; Teoria, praktyka i nowatorstwo; Co kryje poddasze?; Ziemniakiem po uszach; Muzyczne krajobrazy

fotoplastykon

26

film

30 34

felietony

Jarosław Podgórski 58

Magdalena Zięba, Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

Absurd w rytmie electro

W ostatnich kilku latach absurdalny humor w kinie ma, bez wątpienia, twarz Quentina Dupieux.

street

60

Maciej Margielski

Adam Cybulski

Magiczny kocioł

Dawno, dawno temu, gdzieś w przestrzeni narodziło się pojęcie hybrydy. Dzień ten okazał się być znamiennym nie tylko dla biologów i językoznawców, a także, być może odrobinę nieoczekiwanie, dla twórców seriali.

Karolina Kopcińska

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Agata Karaś, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Katarzyna Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Dorota Toman PR Alicja Biaduń, Natalia Rybacka GRAFIKA Bogumiła Adamczyk, Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska


WCZESNOJESIENNIE Joanna Figarska

W

raz z początkiem roku szkolnego powracają tematy związane z edukacją w Polsce i problemami, z jakimi borykają się nauczyciele oraz rodzice dzieci i młodzieży. Obok dyskusji o jakości i cenach książek oraz pomocy naukowych, ilości zajęć i obowiązkowych przedmiotów pojawia się coraz częściej zagadnienie, które zamiast łączyć, dzieli dwa bliskie (kiedyś) sobie światy. Wiara, ściśle powiązana w naszym kraju z wyznaniem katolickim, a właściwie jej przedstawiciele, coraz trudniej dogadują się z opiekunami i pedagogami uczniów. Ile w dzisiejszych czasach Kościół może osiągnąć w polskiej edukacji? Czy współczesna relacja szkoła – kościół straciła charakter prawdziwiej współpracy, opartej przede wszystkim na dobru ucznia? Problemy te we wrześniowym numerze porusza Monika Ulińska.

W najnowszym „Kontraście” pojawia się też artykuł Aleksandry Drabiny, traktujący o wciąż popularnym zagadnieniu pierwszych dekad XXI wieku. Czym jest męskość i jak ją dzisiaj charakteryzować? Czy istnieje „klucz cech”, pomagający znaleźć tego najprawdziwszego mężczyznę? Tym, którym podobała się pierwsza część artykułu Alka Jastrzębskiego o muzykach sesyjnych, polecamy kontynuację tekstu, potwierdzającego niezbędność pracy tylko pozornie niewidocznych twórców, bez których niejednokrotnie najpopularniejsze utwory straciłyby to charakterystyczne „coś”. Początek jesieni wcale nie musi być smutny i przeciążony wizją jedynie nowych obowiązków i powrotów z tak długo wyczekiwanych urlopów. To może być czas nowego, na co w gorącym lecie nie było miejsca. Może to być też dobry moment, by tak jak Filip Zawada szukać odpowiedzi na pytanie: dlaczego znaczy dlaczego?

kontrast miesięcznik

3


W

➢➢

preview film

Od mleczaków po kły

iemy już, jak powstał Mroczny Rycerz czy Diabolina. Teraz czas na kolejnego villaina wraz z jego genezą przejścia na ciemną stronę mocy. Czy to jednak mo-

żliwe, żeby zimny krwiopijca był kiedyś pogodnym chłopcem pijącym kompot dla przyjemności? By się tego dowiedzieć, trzeba poczekać do 17 października na premierę filmu Dracula Historia Nieznana.

Kto jest winny

P

o wieloletniej rozłące z rodziną szanowany adwokat Hank Palmer przyjeżdża do rodzinnej miejscowości, by pożegnać matkę zza grobu. Przykrej sytuacji nie poprawia fakt, że jedynym podejrzanym za zabójstwo jest jego chorujący na Alzheimera ojciec, który pracuje jako miejscowy sędzia. W tym wypadku, gorliwiej niż zwykle, Hank stara się odkryć prawdę. The judge w kinach od 17 października.

Być jak Nick Cave

R

zeczywisty portet światowej ikony przedstawiony w fikcyjnych 24 godzinach. Film ukazuje artystę i jego przemyślenia w 20-tysięcznym dniu życia. To gorzko-słodka opowieść celebrująca ducha kreatywności, która odkrywa intymność procesu twórczego i bada, co, tak naprawdę, nas kształtuje. 20 000 dni na ziemi, premiera 31 października.

Fot. materiały prasowe

Do odpokutowania

R

ównież 17 października swoją premierę ma angielski dramat Brud. James McAvoy wciela się w główną postać uzależnionego (nie tylko od narkotyków i seksu) policjanta, który chce zdobyć awans w myśl zasady „po trupach do celu”. Mimo że pobudki są szlachetne, bo lepsze stanowisko ma pomóc w odzyskaniu rodziny, to brudne zagrywki detektywa nie wróżą niczego dobrego.

Red. Agata Karaś


➢➢

Zatańczymy?

L

ondyńska piosenkarka i aktorka, Minnie Driver, powraca z nowym krążkiem po 7 latach przerwy. W odróżnieniu od dwóch pierwszych albumów tym razem na płycie, zamiast autorskich kompozycji, usłyszymy covery ulubionych artystów wokalistki. Na Ask Me to Dance Driver zmierzy się między innymi z takimi kompozycjami jak: Close to Me The Cure, Human The Killers, standard jazzowy Fly Me to the Moon, czy Master Blaster Steviego Wondera. Stroną produkcyjną najnowszego wydawnictwa artystki, które ukaże się 7 października, zajął się Marc „Doc” Dauer, odpowiedzialny także za produkcję dwóch poprzednich krążków.

J

preview muzyka

Playland

ohnny Marr, gitarzysta zespołów takich jak The Smiths, Modest Mouse i The Cribs, po roku od solowego debiutu zapowiada kolejny solowy krążek – Playland – będący kontynuacją The Messenger. Wydawnictwo trafi do naszych odtwarzaczy 7 października. Tytuł inspirowany jest książką Homo Ludens holenderskiego historyka Johana Huizingi. Na płycie znajdzie się 11 utworów. Za sferę produkcyjną odpowiada Marr oraz James Doviak, miksem zajął się Claudius Mittendorfer, a masteringiem Frank Arkwright, który w przeszłości pracował między innymi z The Smiths, Joy Division, Coldplay, New Order, Primal Scream i Oasis.

Obłąkana Dusza

D

obra wiadomość dla fanów polskiego zespołu Riverside oraz wielbicieli jego frontmana i basisty – Mariusza Dudy. 13 października ukaże się już czwarty album jego solowego projektu Lunatic Soul. Na Walking on a Flashlight Beam, następcy Impressions z 2011 roku, znajdzie się 9 kompozycji, oferujących ponad godzinę nowej muzyki. Sam muzyk opisuje swój najnowszy krążek jako mroczny i intensywny, choć niepozbawiony melodii. W sieci dostępny jest krótki teaser albumu. Wydawnictwo Kscope/Mystic Production.

Spotkanie z szaleńcem

G

ratka dla kolekcjonerów i fanów Ozzy’ego Osbourne’a. Już 10 października na sklepowe półki trafi box, zawierający płytę CD i dwie DVD. Na Memoirs of a Madman znajdziemy składankę 17 największych hitów-singli wokalisty Black Sabbath, takich jak Crazy Train, Paranoid, Mama, I’m Coming Home czy No More Tears. Z kolei na płytach DVD zobaczymy 26 teledysków oraz bonusy w postaci kulisów produkcji, na przykład Life Won’t Wait. Natomiast druga płyta DVD przyniesie nam wykonania koncertowe – także dotąd niepublikowane – oraz wywiady, obejmujące także solową karierę wokalisty. Wydawnictwo Epic Records/Legacy Recordings. Red. Aleksander Jastrzębski

kontrast miesięcznik

5


➢➢

preview teatr

Lupa we Wrocławiu

P

ierwszą (i podobno najbardziej oczekiwaną) premierą sezonu 2014/2015 w Teatrze Polskim we Wrocławiu będzie Wycinka Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy. Akcja dramatu rozgrywa się podczas kolacji, na której zebrała się grupa dawnych przyjaciół, w przeszłości tworzących artystyczną bohemę. Dawniej niezależni artyści, obecnie ludzie skrępowani przez państwowe kontrakty, wysokie honoraria czy świetne posady. Spotkanie staje się pretekstem do rozmowy o skrywanych lękach, rozczarowaniach i zmartwieniach. Sztuka porusza problem wolności, a także stawia pytanie odnośnie roli artysty we współczesnym świecie. Premiera odbędzie się 18 października.

Znów alternatywnie w Lublinie

19

edycja lubelskich Konfrontacji Teatralnych odbędzie się w dniach 9-19 października. Podczas tegorocznej odsłony festiwalu organizatorzy chcą wrócić do jego korzeni, czyli teatrów alternatywnych. W związku z tym widzowie muszą nastawić się na to, że tym razem nie będą oglądać spektakli teatrów repertuarowych (wyjątkiem ma być jedynie wielokrotnie nagradzana Caryca Katarzyna z Kielc). W Lublinie pojawią się wybitni przedstawiciele teatrów alternatywnych, między innymi berliński kolektyw She She Pop, brytyjskoniemiecki Gob Squad czy The Pig Iron Company. Duża część festiwalu będzie poświęcona sztuce performatywnej z Rumunii. Fot. Natalia Kabanow, materiały teatralne i prasowe

Festiwalowa jesień

W

dniach 21-25 października po raz 8 odbędzie się Międzynarodowy Festiwal Teatralny DEMOLUDY pod hasłem „Obcy – Inny – Swój”. Ideą festiwalu od lat jest stworzenie przestrzeni do wielokulturowego dialogu krajów Europy Wschodniej. Organizatorzy pragną, aby to wydarzenie było okazją do spotkania teatrów z krajów byłego bloku socjalistycznego, które po zmianach ustrojowych mocno się od siebie odsunęły. DEMOLUDY mają na nowo przyciągnąć je do siebie i pokazać wzajemne podobieństwa oraz odmienności. W tym roku w Olsztynie zaprezentują się teatry z Polski, Rumunii, Węgier, Kosowa i Serbii.

Filmowo w Capitolu

M

usical Nine w reżyserii Pia Partum to najnowsza propozycja Teatru Capitol we Wrocławiu. Spektakl jest nawiązaniem do filmu Osiem i pół Federico Felliniego i opowiada o reżyserze filmowym Guido Continim. Kiedy artystę dosięga kryzys wieku średniego, a dodatkowo blokada twórcza, postanawia ukryć się przed całym światem w Wenecji. Schronienie przed żoną, kochanką, matką i wszystkimi, którzy oczekują od niego nowego scenariusza filmowego, znajduje we włoskim spa. Premiera musicalu odbędzie się już 3 października. Red. Marta Szczepaniak


➢➢ Żywot człowieka sowieckiego

W

ydawnictwo Czarne na początku października przewiduje premierę reportażowego bestselleru. Czasy Secondhand – Koniec czerwonego człowieka to eseistyczny hołd złożony zwykłemu człowiekowi, który radziecki paszport przechowuje niczym najcenniejszy skarb. Po upadku imperium homo sovieticus musiał stawić czoła kapitalistycznej rzeczywistości. Swietłana Aleksijewicz pisze o jego nadziejach, rozczarowaniach i codziennych frustracjach.

Saturn pożera swoje dzieci

P

rzed rozpoczęciem roku akademickiego do księgarń trafi pierwsze polskie wydanie słynnego zbioru esejów Pod znakiem Saturna Susan Sontag. Ta godna uwagi propozycja wydawnictwa Karakter traktuje przede wszystkim o związkach estetyki i etyki w literaturze, filozofii, teatrze i filmie. Niektóre z esejów zawierają wspomnienia intelektualistki o Paulu Goodmanie i Rolandzie Barthesie, inne zaś stanowią interpretacje dzieł wielkiej sztuki. Red. Elżbieta Pietluch

preview ksiażki

Szumnie o samotności

J

uż 6 października, nakładem wydawnictwa Znak, ukaże się powieść jednej z najwybitniejszych polskich pisarek. Szum pióra Magdaleny Tulli jest odważną opowieścią o kobiecie, która usiłuje pokonać towarzyszące jej stale poczucie wyobcowania. Stan wykluczenia i dojmująca potrzeba wzajemnego zrozumienia w trudnych relacjach z matką sprawiają, że za pośrednictwem tej historii autorka odkrywa uniwersalną prawdę o kondycji ludzkiej.

Irańska niezwykłość

A

rtur Orzech, znany głównie jako dziennikarz muzyczny, jest absolwentem warszawskiej iranistyki. Wiza do Iranu, wydana dzięki staraniom wydawnictwa Wielka Litera, ujrzy światło dzienne 22 października. To zaproszenie do pięknego zakątka świata. Autor przełamuje negatywny wizerunek Iranu na arenie międzynarodowej. Przypomina, że Irańczycy to nie Arabowie, a islamiści to naukowcy i znawcy islamu, a nie fundamentaliści muzułmańscy.

kontrast miesięcznik

7


Fot. Jarosław Podgórski


➢➢

osobowość numeru

DELIKATNE TWORZYWO Odstaje od typowych artystów, którzy za wszelką cenę starają się wypromować swój wizerunek. Nie szokuje, ale nie pozwala też pozostać obojętnym. O porcelanowej odsłonie street artu, religii i artystycznych skandalach z Adą Orkisz rozmawia Szymon Stoczek.

kontrast miesięcznik

9


S

zymon Stoczek: Twoje prace cechuje spora różnorodność formalna i tematyczna. Malujesz, tworzysz ceramikę, piszesz, fotografujesz. Czy istnieje jakaś jedna materia artystyczna, w której najlepiej się spełniasz? Ada Orkisz: Mój wybór formy artystycznej jest podyktowany tematem dzieła. Coś, co dobrze wygląda na papierze, niekoniecznie będzie dobrze prezentować się na przykład na płótnie. Szerokie horyzonty artystycznych zainteresowań są w dużej mierze wynikiem moich studiów i osobistych zainteresowań. W jaki sposób odnajdujesz formę, która najlepiej, według Ciebie, pasuje do danej treści? Działam wyłącznie na zasadzie prób i błędów, cały czas próbuję się uczyć, sprawdzać, jak wyglądałby dany pomysł przeniesiony na grunt innej materii. Raz to się udaje, a raz nie. Na części Twoich zdjęć widnieją osoby z rozpikselowanymi lub wypalonymi twarzami.

Fot. Jarosław Podgórski

Jest to dla mnie wstępna faza nowego projektu. Wspomnienia ludzi uciekają, jakby były kasowane z dysku twardego. Zapominamy twarze i miejsca. Staram się zobrazować proces nieuchronnej ucieczki wspomnień dzięki cyfrowej fotografii, pokazując, jak krucha jest ludzka pamięć. Bierzesz także udział w dosyć eksperymentalnym projekcie Porcelain Vandals. Możesz coś o nim opowiedzieć? Idea projektu wyszła od Adama Makowczenki, który poprosił mnie o pomoc. Chcieliśmy się pobawić granicą między street artem, zwykle kojarzonym z czymś brutalnym, a kruchością porcelany, sprawdzić, jak drobne obiekty mogą zachowywać się w przestrzeni miejskiej. Wysłaliśmy zaproszenie do współpracy do kilkunastu artystów streetartowych, między innymi do M. City, Proembrion, Cekas i Otecki. Każdy z nich przelał swój świat na porcelanę i potraktował materiał w inny sposób. Street art kojarzy się głównie z muralami i sztuką zaangażowaną społecznie.

Zastanawia mnie, jak na tym tle funkcjonują Wasze działania, które są raczej dosyć minimalistyczne w swojej formule i stanowią niejako kontrę wobec zbyt rzucających się w oczy prac artystów kojarzonych z tym nurtem sztuki. Minimalistyczny kształt projektu wynika z naszych możliwości, a także z chęci zaproszenia odbiorcy do baczniejszej obserwacji miasta. Chcemy uwrażliwić mieszkańców na otaczający ich świat. Porcelanowe formy spotykane na ulicy to coś dosyć wyjątkowego. Staramy się zagospodarować przestrzeń w sposób podobny do wlepek ulicznych. Małe przylepiane zwykle bez zezwolenia formy plastyczne są zazwyczaj nośnikiem treści ideologicznych. W przeciwieństwie do nich, nasze działania są czysto estetyczne, nie posiadają jednego sprecyzowanego celu. Staramy się nie narzucać odbiorcy możliwości interpretacyjnych, chociaż oczywiście za każdym z wykonanych dzieł skrywa się jakaś osobista historia konkretnego artysty. Jesteśmy nastawieni na działanie w delikatny i subtelny sposób.


kontrast miesięcznik

11


Fot. Jarosław Podgórski


Trochę jak koroneczki Nespoon, które wpasowują się w przestrzeń miejską. Pozostawiacie odbiorcom szerokie pole interpretacyjne, pozwalając im na niemal zupełnie dowolne odczytywanie dzieł. Jak w takim razie postrzegasz samą funkcję artysty? Jak dla mnie głównym celem artysty jest pobudzić zainteresowanie odbiorcy i sprawić mu nieco radości. Może podczas chwil obserwacji odkryje to, co miałam na myśli, tworząc dane dzieło, a może też podaży inną ścieżką rozumowania. Obie drogi są równie prawdopodobne. Nie da się jednak ograniczyć interpretacji dzieła do jakichś góry narzuconych przez artystę ram. Każdy jest inny, a co za tym idzie – posiada odmienny bagaż doświadczeń, wpływający na sposób odczytania danego dzieła. Oczywiście, są przy tym jak dla mnie prace bardziej jednoznaczne, obciążone kontekstem historycznym lub politycznym, którym trudniej jest przypisać wielość możliwych interpretacji. Artysta zawsze może starać się ograniczać potencjalnie nieskończoną ścieżkę dedukcji odbiorców za pomocą wskazówek odautorskich zawartych przy opisie galerii czy też choćby poprzez sugestywny tytuł pracy. Mówisz, że dla Ciebie celem jest wywołać radość, podczas gdy mi większość Twoich prac kojarzy się bardziej ze stanem depresji. To prawda, ale staram się oswoić negatywne emocje poprzez ironię. Na jednej z moich prac jest czerwona postać ciągnąca za sobą kaczuszkę, a obok jest napis „do dupy”. Moim celem nie jest przygnębiać, ale budować pewien dystans. Tego typu prace mają także rys autoterapeutyczny, bo jakiś czas temu zdarzyło mi się mieć depresję. Mówię „zdarzyło”, ponieważ podchodzę do tego tak jak do przeziębienia i grypy. Przy obecnym tempie życia i stresie depresja nie wydaje mi się niczym nadzwyczajnym. Nazbierało mi się w życiu parę rzeczy i pojawił się mały smuteczek w kieszeni… Starałam się zgłębić swój stan. Przez 80 dni prowadziłam pamiętnik i rysowałam to, co w danym dniu czułam. Najpierw część z tych obserwacji przełożyłam na prace ceramiczne, a potem wkomponowałam je w krótką książeczkę Spier****j smuteczku. Tak jak w wypadku niektórych chorób, które nie wiesz, kiedy się pojawiają i odchodzą, tak samo było z moją depresją. Nagle udało mi się odzyskać spokój. To dosyć osobliwe, że nie było żadnej widocznej przyczyny poprawy Twojego stanu.

Osobiście nie wydaje mi się, że wszystko ma swoje przyczyny i skutki. Czasami coś się po prostu kończy lub znika. Czy sądzisz, że Twoja książeczka mogłaby pomóc osobom w depresji? Książka była elementem mojej pracy zaliczeniowej. Przy jej składzie prosiłam asystenta o pomoc i lektura dosyć mocno nim wstrząsnęła. Nie wiem, każdy ma swój punkt widzenia, jednym być może mogłaby pomóc uświadomić niektórym osobom, że nie są sami ze swoimi problemami. Innym z kolei pewnie byłaby w stanie zaszkodzić, pogrążyć ich w jeszcze większej depresji… Czy jest ktoś, kim inspirujesz się, tworząc swoje prace? W wypadku malarstwa bardzo ważny jest dla mnie Mark Rodhko i jego wystawa w Warszawie. Jego prace to z pozoru dosyć jednolite plamy barwne, które dopiero przy bliższym oglądzie uzyskują swoje właściwe znaczenie estetyczne. W ceramice autorytetem jest dla mnie profesor Lasak. Trzecim, być może najważniejszym dla mnie źródłem inspiracji, jest codzienność. Lubię chodzić w miejsca publiczne i obserwować ludzi. Spora ilość osób zmęczonych, z worami pod oczami, pochodzi właśnie z prostej obserwacji ulicznego życia… W pewnej chwili odkryłam, że wiele osób mijanych na ulicy przypomina te, które zwykle rysuję. Znacząca ilość Twoich prac nawiązuje przy tym do wątków zaczerpniętych z religii chrześcijańskiej. Pochodzę z Częstochowy, gdzie skojarzenia religijne są wpajane od dziecka. Pielgrzymki, kulty świętych, jednych tego typu

celebracje mogą drażnić, a dla reszty wydać się w jakimś stopniu inspirujące. Myślę, że pewne cząstki mojego pochodzenia są po prostu zawarte w tych pracach. Nie jestem, co prawda, nadgorliwą katoliczką, ale coś z wychowania i etyki chrześcijańskiej silnie jest we mnie obecne. Nigdy nie chciałabym urazić uczuć religijnych jakiejkolwiek osoby poprzez swoją twórczość. Tego jednak nie da się przewidzieć. Mówiłaś wcześniej o otwartości interpretacji własnych dzieł, która na styku z religią może stanowić pewne zagrożenie. Czy według Ciebie ceną bycia artystą nie jest godzenie się na możliwość ostracyzmu ze strony społeczeństwa lub danej grupy wyznaniowej? Sztuka zawsze obarczona jest ryzykiem wywołania zbyt dużego szoku w potencjalnym odbiorcy. Uważam jednak, że nie każdy twórca uznawany za skandalistę ma na celu obrazę danej religii, nieraz problem może być bardziej złożony. Twórca może chcieć pokazać, w jaki sposób widzi dane sprawy bez jakichkolwiek złych intencji. Nieraz przydaje się trochę dystansu w podejściu do życia i wiary. Nie sądzę, aby należało się we wszystkim bezkrytycznie zgadzać z Kościołem, po coś jest przecież wolna wola. Czasem dobrze pomyśleć o tym, kogo i jak się słucha, porównać różne informacje i skonfrontować się z obcymi poglądami. Lepiej nieraz je znać, tak na wszelki wypadek. Dla mnie to przykra sytuacja, kiedy sporo osób jest wierzących, można co prawda zyskać popularność na religijnym skandalu, ale ja nigdy nie chciałabym iść w tę stronę. kontrast miesięcznik

13


GDZIE CI MĘŻCZYŹNI? MĘSKOŚĆ POD LUPĄ

Dzisiejsza opinia publiczna coraz częściej porusza tematy związane z płciowością człowieka. W mediach toczą się dyskusje dotyczące jej definiowania w sferze obyczajowej i moralnej. Rozmawiamy o intymności, erotyce, stale podejmujemy refleksje nad statusem kobiet w różnych kontekstach. Rzadko jednak zastanawiamy się nad męskością, której przemiany są częścią debaty o społecznym postrzeganiu seksualności i płci kulturowej. Aleksandra Drabina

Ilustr. Róża Szczucka


◉

M

ęskość to nie tylko cielesność, przymioty fizyczne, specyficzne cechy charakteru i predyspozycje. Współcześnie, wraz z tendencjami globalnych przemian, zmieniliśmy perspektywę ujmowania i rozumienia tej kategorii. Tuż obok różnych przekonań dotyczących różnic płci oraz ugruntowanego wzorca silnego i krzepkiego mężczyzny powstały inne modele, stawiające go w zupełnie nowym świetle. Naukowcy zajmujący się badaniami i analizami kwestii płci i seksualności podkreślają, że kobiecość i męskość istnieją w świadomości społecznej i jednostkowej jako pewne wyobrażenia. Obrazy i język, za pomocą których je opisujemy, są konstruowane głównie poprzez stereotypy, wiedzę potoczną oraz medialne i kulturowe kreacje. Przemiany w sposobach postrzegania i prezentowania męskości związane są bezpośrednio z dynamiką współczesnego świata. Australijska socjolożka Raewyn W. Connell, podsumowując najnowsze wyniki badań, zauważa duże zróżnicowanie między obowiązującymi dziś wzorami i wewnętrzne sprzecz-

ności między nimi. Opisuje, jak postępująca globalizacja, rozwój nowych technologii oraz kultura popularna i rozrywka ukazują nowe tendencje. Procesy zachodzące w globalnym świecie stawiają pod znakiem zapytania dotychczas utrwalony porządek władzy i seksualnej dominacji spoczywającej w rękach mężczyzn. Zmiany w kanonach męskości zaczęto dostrzegać dopiero od niedawna, choć przebyły one długą drogę od tradycyjnych form po nowoczesne wyznaczniki. Co ciekawe, w obowiązujących modelach obu płci, pomimo upływu czasu i postępującego rozwoju cywilizacyjnego społeczeństw, nadal pozostały znamiona dawnej obyczajowości. Współcześnie sposoby komunikacji i interakcji są zupełnie odmienne i nadal dynamicznie się zmieniają, jednak elementy języka, kultury i tradycji pozostają ponadczasowe. Psycholożki Patrycja Chrapek i Joanna Delinowska, powołując się na wyniki analiz Kay Deaux i Laurie Lewisa, wymieniają komponenty osobowości, ról społecznych, wyglądu oraz zawodu, tworzące obraz typowego mężczyzny. Wśród nich znalazły się między innymi: niezależność, aktywność,

publicystyka

kompetencja, niezawodność i poczucie przywództwa. Według tej klasyfikacji panowie powinni być wysocy i silni, podejmować najważniejsze decyzje oraz wykonywać takie zawody jak choćby kierowca ciężarówki czy burmistrz miasta. Tradycyjne modele, w których cechy mężczyzny były nieodłącznie powiązane z przypisywanymi im uniwersalnie władzą, siłą i mocą sprawczą, nadal znajdują swoją legitymizację w wielu sferach. Tych, którzy realizują właśnie taki wzorzec, naukowcy określili jako mężczyzn hegemonicznych, zaznaczając ich szczególny związek z byciem przywódcą. Zainteresowany kwestią męskości polski kulturoznawca Krzysztof Arcimowicz pisze o pojawieniu się tuż obok tradycyjnych form typu „nowego mężczyzny”, który pod wpływem dążeń do podzielenia praw i przywilejów z kobietami na wielu płaszczyznach życia musiał dostosować się do nowego porządku równości. Stał się troskliwym i opiekuńczym partnerem w związku i rodzicielstwie, zaczął także uzewnętrzniać swoje uczucia i emocje. Jako jedną z konsekwencji perturbacji w wyobrażeniach na temat społeczno-kulturowego ujmowania płci wskazuje się zjawisko

kontrast miesięcznik

15


„kryzysu męskości”, które jest odpowiedzią na emancypację kobiet i utratę wyłączności w wielu przywilejach, przede wszystkim w aspekcie wszechobecnego prawa do sprawowania władzy. Jednak wraz z realizacją postulatów równego podziału mężczyzna zyskał możliwość czerpania z kulturowej kobiecości, nie ryzykując podważenia swojego statusu. Oczywiście w wyznaczonych przez normy granicach, których strzeże aparat kontroli społecznej. Arcimowicz zaobserwował znamiona takiego trendu widoczne w mediach masowych, gdzie pojawiają się wizerunki zadbanych i wypielęgnowanych modeli, wyrzeźbionych piłkarzy czy długowłosych i umalowanych wokalistów rockowych. Coraz częściej pojawia się też typ androgeniczny, najbardziej zbliżony fizycznością do kobiety. Niemieszczące się w granicach obowiązujących typologii przypadki zaczęto nazywać „metroseksualnością” lub „trzecią płcią”. Nadal wykroczenie poza obowiązujące wzory zachowania i wyglądu grozi silnymi sankcjami ze strony obserwatorów. Męskość pozostaje ścisłym zestawem reguł, których złamanie może skutkować wykluczeniem i kwestionowaniem seksualności. Brian McNair wyróżnił jeszcze jeden, najnowszy model, określając go jako „nowego faceta”, który ma łączyć elementy obrazów tradycyjnego i nowoczesnego mężczyzny. Porzuca on przejaskrawiony stereotyp macho i wzór troskliwego taty, aby na nowo odkryć męskie rozrywki, takie jak kobiety, piwo i sport. Autor na potwierdzenie swojej koncepcji przytacza spostrzeżenia dotyczące tematyki i oprawy współczesnych czasopism oraz programów dla panów. Zauważa, że coraz więcej w nich wątków seksistowskich, umiejętnie stosujących ironię i prowokację w celu potwierdzania męskiej tożsamości i żądania kobiecej podległości. Poszukiwanie drogi ujścia frustracji z powodu powolnej utraty monopolu na panowanie nad światem kumuluje się w szeroko pojętym „kryzysie męskości”. W literaturze naukowej jako jego przyczyny zazwyczaj wymienia się problem podważania statusu uniwersalności patriarchatu oraz mnogość wzorców i oczekiwań wobec pełnienia społecznej roli mężczyzny. Socjolog kultury popularnej i edukacji Zbyszko Melosik jako źródła tych procesów wskazuje między innymi: feminizację męskiej tożsamości, wyzwolenie kobiet, seksualne nieadekwatności i niepokoje wokół nich, konsumpcjonizm oraz różnorodność wyobrażeń propagowaną w mediach masoIlustr. Róża Szczucka

wych. Te czynniki ostatecznie mogą powodować problemy z identyfikacją u wszystkich mężczyzn, a zwłaszcza nieheteronormatywnych, którzy wymykają się obowiązującym wzorcom genderowym i właściwie stanowią opozycję wobec nich. Nowoczesność wciąż stawia wyzwania zarówno mężczyznom, jak i kobietom, skłaniając do ogólnej refleksji w kwestii tożsamości. Globalnie rozpowszechniane poprzez media i nowe technologie obrazy tworzą mozaikę typologii, wzorców i stereotypów, między którymi sami musimy dokonywać wyborów, budując własny wizerunek oraz tworząc wyobrażenia o rzeczywistości społecznej. Dzięki odkryciu kulturowego wymiaru płci wiemy, że jej konwencje i kreacje mogą być tak różnorodne jak współczesny kosmopolityczny świat. Przestrzeń między wszechwładzą patriarchatu a kryzysem męskości i powstaniem nowych modeli to sfera, gdzie dokonują się największe rewolucje moralności, obyczaju i tradycji. W istocie jednak przeobrażeniu uległa nie tylko sama tożsamość mężczyzn, ale także świadomość dotycząca reżimu norm wyznaczających granice między płciami, co otwiera zupełnie nowe możliwości ich współistnienia.


O czym myślimy, kiedy mówimy o Freudzie Zapisał się w historii jako twórca psychoanalizy – jednej ze szkół w psychologii, silnie przenikającej na grunt innych nauk humanistycznych. Kojarzony najczęściej z kompleksem Edypa, seksualizmem i narkotykami. Błędnie, bo Zygmunt Freud to wybitny myśliciel, którego teorie na trwałe zakorzeniły się w kulturze. Paula Wełyczko

NARKOMAN I EROTOMAN CZY STATECZNY MĄŻ I OJCIEC? Urodził się 6 maja 1856 roku na Morawach. Pochodził ze średnio zamożnej żydowskiej rodziny. Jego pełne imię brzmiało Sigismund Szlomo. Był synem Jakuba i Amalii, młodszej od męża o 20 lat. Niewiele wiadomo o jego dzieciństwie. Kiedy miał cztery lata, jego rodzina przeniosła się do Wiednia, gdzie ojciec zajmował się handlem. Przełomowym momentem w życiu młodego Zygmunta był rok 1873. Wtedy – za zgodą ojca – rozpoczął studia na Uniwersytecie Wiedeńskim. Zdecydował się na wybór kursów z zakresu biologii i medycyny. Gdy zakończył edukację, profesor Ernest Brücke zaproponował mu podjęcie pracy w Laboratorium Fizjologii i Neurologii Uniwersytetu Wiedeńskiego. Ze względu na pojawiające się przekonania i hasła antysemickie w ówczesnym Wiedniu, Freud miał problem ze zdobyciem absolutorium, a rozwój na tle akademickim był dla niego prawie niedostępny. Dlatego podjął decyzję o rozpoczęciu praktyki lekarskiej. Zmiana wiązała się również z zauroczeniem Marthą Bernays. W 1886 roku Sigismund Szlomo został mężem Marthy, a niedługo później – ojcem szóstki dzieci. Doczekał się trzech synów i trzech córek. Szczególnie zżyty był z Anną, która podążała jego śladami w kierunku psychoanalizy dziecięcej. O życiu sławnego lekarza z czasów, gdy sam stał się głową rodziny, wiemy więcej. Przez 47 lat mieszkał w Wiedniu, przy ulicy Berggasse 19, gdzie

obecnie mieści się Muzeum Zygmunta Freuda. Kamienica jest otwarta dla zwiedzających, którzy mogą przejrzeć dokumenty, zdjęcia i rysunki. W małżeństwie Zygmunt był nieszczęśliwy. W Wiedniu plotkowano o jego niewierności. Nieprzyjemne pogłoski o rodzinie rozpowszechniły się w 1896 roku, gdy do domu Freudów wprowadziła się Minna Bernays – siostra Marthy. Szeptano wtedy, że Freud żyje wraz z żoną i szwagierką w trójkącie o zabarwieniu romantyczno-erotycznym. Plotki były dementowane przez starszego już profesora. Zapewniał, że dochowuje wierności swojej żonie i że z zasady jest monogamistą. Nigdy nie było żadnych dowodów zdrad Freuda, których miałby dopuszczać się z Minną czy swoimi pacjentkami (o co też był podejrzewany). Kontrowersje związane z postacią Zygmunta wiążą się nie tylko z rozwiązłością, ale również z zamiłowaniem twórcy psychoanalizy do kokainy. Wśród XIX/XX-wiecznej intelektualnej elity narkotyk ten był traktowany jako kuracja przeciwbólowa. Freud leczył w ten sposób swoje migreny. Po śmierci ojca w 1897 roku zaczął przeżywać stany lękowe. Latami chorował na raka. W życiu przeszedł ponad trzydzieści operacji, jednak nigdy nie przestał palić ulubionych cygar. Prywatnie był spokojnym i troskliwym człowiekiem. Przyjaźnił się z Carlem Gustawem Jungiem, będącym najpierw uczniem, później zaś największym krytykiem Freuda.

W 1939 roku, gdy w Austrii pojawiły się niemieckie wojska, psychoanalityk zdecydował się opuścić Wiedeń. Wraz z córką Anną wyemigrował do Londynu. Martha i pozostała piątka ich dzieci trafili do obozu koncentracyjnego, w którym ostatecznie zginęli. Freud zmarł w Londynie 23 września 1939 roku z powodu zażycia zbyt dużej dawki morfiny.

PSYCHOANALIZA, SEKS I HIPNOZA Zygmunt Freud jest ojcem psychoanalizy, a także inspiracją dla naukowców i artystów. Napisał szereg rozpraw z zakresu psychologii i psychiatrii. Jest autorem między innymi Objaśnień marzeń sennych, Psychopatologii życia codziennego, Wstępu do psychoanalizy i Kultury jako źródła cierpień. Choć nigdy nie został laureatem, jego kandydatura była wielokrotnie zgłaszana do Nagrody Nobla. Psychoanaliza zapoczątkowana przez wiedeńczyka odnosi się do istnienia nieświadomości, która wpływa na psyche człowieka. Swoją hipotezę lekarz popierał licznymi badaniami empirycznymi. Opierał się głównie na zwierzeniach swoich pacjentek. Jego metoda polegała na zadawaniu trudnych – poruszających kwestie prywatne i bardzo intymne – pytań, by dzięki nim dotrzeć do sedna problemu. W trakcie tych sesji kobiety leżały na kozetce w gabinecie Zygmunta. Według psychiatry w takiej pozycji były najbliżej symbolicznego przychodzenia na świat i umierania. Freud poddawał je hipnozie. Eksperymenty

kontrast miesięcznik

17


te polegały na podawaniu pacjentkom sugestii, na które po przebudzeniu reagowały, nie potrafiąc uzasadnić swoich czynów. Freud dowodził dzięki temu występowania nieuświadomionych wzorów zachowań, które mogą być wywołane przez dramatyczne wydarzenia z przeszłości czy niezrozumiałą dla pacjenta potrzebę. Sukces psychoanalizy związany był z jej uniwersalnością i wyjściem poza tabu związane z seksem. Freud jako jeden z pierwszych uczonych przyznał, że ludzie uprawiają seks zarówno ze względów czysto biologicznych – prokreacja, ale również dla przyjemności. Analizując historyczne wersje dramatów i mitów, w których pełno było przejawów zazdrości, nienawiści czy miłości, ujawnił mechanizmy rządzące tchórzostwem, okrucieństwem, radością i chęcią posiadania władzy. Zwrócił uwagę na to, że każdy człowiek może przeżywać swój własny dramat, a społeczeństwo pełne jest Raskolników, Macbethów i Edypów. Przedmiotem zainteresowania badań psychoanalitycznych było wszystko to, co z pozoru mogłoby się wydawać nieistotne. Wykłady profesora początkowo zrzeszały kilku słuchaczy, z czasem w salach pojawiały się setki osób. Przez środowisko innych badaczy był ostro krytykowany. Zarzucano psychoanalizie wąski seksualizm w podejściu do zagadnień psychicznych. Sennik, w którym Freud nadał symbolikę narządów rodnych górom czy tunelom (w przypadku kobiet) oraz nożom czy pniom (w przypadku mężczyzn), stał się przedmiotem szczególnie ostrych ataków. Nie zgadzano się, by wszystkie śniące się pacjentom przedmioty i krajobrazy, były łączone z tłumionym popędem i wybuchem seksualności. Krytycy uznali, że to przede wszystkim kontrowersyjny lekarz psychiatrii jest skupiony na zagadnieniach związanych z seksem, a nie – jak twierdził – większa część społeczeństwa.

OD ID DO ELEKTRY Jedną z podstawowych tez freudyzmu jest idea trójwarstwowości psychiki. Freud wyróżnił trzy części osobowości człowieka: id [w języku łacińskim oznacza „ono”], czyli „ciemna strona” charakteru, składa się z popędów i instynktów, a te napędzają osobowość każdego człowieka; ego [ja], czyli ta część trójwarstwowości psyche, która jest świadoma, pełni funkcję mediacyjną między id a super-ego; super-ego [nad-ja] uosabia to, co charakteryzuje funkcjonowanie człowieka w społeczeńIlustr. Marta Kubiczek


stwie – wartości moralne, zasady, przekonania religijne. Istotnym dla utrzymania zdrowia psychicznego jest występowanie równowagi między wymienionymi elementami psychiki. Osiąga się ją poprzez zapewnienie umysłowi odpoczynku. Psychika regeneruje się, gdy człowiek śni i realizuje marzenia, przejęzycza się i ujawnia nieprzyjemne myśli czy też kiedy wykonuje mimowolne gesty, jak na przykład wyraz obrzydzenia. Ojciec psychoanalizy w swojej teorii odnosił się do przykładów z greckiej mitologii. Jego uwagę zwrócił mit o Edypie, który to, nieświadomy swoich korzeni, zabił ojca i poślubił matkę. Badając swoje pacjentki, zauważył, że wiele z nich opowiadało z czułością o relacjach łączących je z ojcami. W kontaktach z matkami w przypadku kobiet często dochodziło do sporów, których podłoże leżało w rywalizacji o uwagę mężczyzny. Wiedeński psychiatra nazwał dostrzeżoną zależność kompleksem Elektry. Syndrom Edypa odnosił się natomiast do współzawodnictwa między ojcem a synem. Podkreślał płciowy charakter

takiego konfliktu. Przedstawiciele jednej płci zabiegają o czułość i uwagę przedstawicieli drugiej. Według Zygmunta, częste występowanie kompleksu Edypa czy Elektry jest odpowiedzią dzieci na zachowania rodziców. Przykładem są kobiety, które po urodzeniu dziecka przelewają na nie większość swych uczuć, tracąc zainteresowanie partnerem. Swoim zachowaniem wywołują u dziecka poczucie całkowitego oddania, a temu zagrażać może uwaga skierowana na osobę trzecią. Freuda nie dziwiło, że ludzie życzą sobie usunięcia innych osób ze świata i często czynią to podczas marzeń sennych. Podczas symbolicznego uśmiercania przeciwnika człowiek osiąga spokój. Podświadomość w ten sposób radzi sobie z napotkanym kłopotem.

ODZIEDZICZONE KONTEKSTY KULTUROWE Teorie Freuda wyróżniają się symbolizmem. Gdy analizował marzenia senne, zwracał uwagę na obrazy, które podsuwała ludziom podświadomość. Gdy pisał o relacji dziecka

z rodzicami, odnosił się do mitologii i powtarzalnych dramatów. O psychoanalizie mówił jako o metodzie badawczej, opartej na próbie zrozumienia symboli, które są składnikami ukrytych myśli każdego człowieka. Zachęcał do tego, by korzystać z odkrytej przez niego metody na różnych polach – antropologii, lingwistyki, folklorystyki. Współcześnie psychologiczno-psychiatryczne odkrycia Zygmunta Freuda są już mocno zakorzenione w historii psychologii, kulturze i sztuce. Wśród jego fascynatów wyróżnić można Alfreda Hitchcocka, który pod wpływem psychoanalizy stworzył takie filmy, jak Psychoza, Zawrót głowy czy Urzeczona. Pomimo kontrowersji, które początkowo teoria wywoływała w różnych środowiskach, dziś wydajemy się z nią pogodzeni. Nie dziwią nas już podteksty nawiązujące do potrzeby nawiązania kontaktu fizycznego ani żarty związane z przeszłością. Dla spadkobierców dorobku naukowego Freuda psychologiczno-psychiatryczne podejście stało się częścią codzienności.

kontrast miesięcznik

19


a l u m i n i u m

puszka Pandory Ilustr. Marta Kubiczek


Lekki, błyszczący metal, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić w naszym codziennym życiu, ma swoje ciemne strony. To właśnie aluminium, wedle aktualnych wyników badań naukowych, znalazło się na czarnej liście substancji przyczyniających się do powstawania między innymi takich chorób jak rak piersi, choroba Alzheimera czy stwardnienie rozsiane. Codzienny kontakt z tym metalem naraża nas na poważne konsekwencje zdrowotne. Dalsze lekceważenie zagrożenia może okazać się tragiczne w skutkach. Aneta Sobieraj

A

luminium stanowi około 8% masy skorupy ziemskiej. Jest trzecim pod względem częstości występowania pierwiastkiem chemicznym oraz najczęściej występującym metalem na Ziemi. Bardziej rozpowszechnione są tylko tlen i krzem, które razem z aluminium w niezliczonych kombinacjach i związkach stanowią sporą część grubej na 40 kilometrów skorupy ziemskiej. Życie powstało długo przed tym, nim – przy użyciu najnowszej techniki – uwolniono aluminium ze skorupy ziemskiej. Wobec życia na Ziemi metal ten zachowuje się jak nieobliczalny i agresywny kosmita. Nasze geny nie dysponują żadnymi mechanizmami chroniącymi nas przed kontaktem z tym tajemniczym pierwiastkiem. Zwolennicy wykorzystywania na dużą skalę tego surowca uważają, że szkodliwość zależy od dawki, w związku z czym minimalne ilości nie mają żadnego wpływu na nasze zdrowie. W przypadku kontaktu ze zbyt dużą ilością aluminium, metal ten jest wydalany przez organizm. Jeżeli nawet nie zostanie usunięty w całości, zostaje związany w zasobach neutralnych, na przykład w kościach. Bert Ehgartner, wieloletni badacz powyższego tematu, w rzeczowy i bezkompromisowy sposób obala powyższe argumenty „epoki aluminium”. W świetle aktualnych wyników badań jasnym staje się fakt, jak wiele poważnych problemów przysparza ten surowiec w niemal każdej związanej z nim dziedzinie: wydobycia, przeróbki i zastosowania. Naj-

wyższy czas zerwać zasłonę milczenia z jednego z najpoważniejszych problemów naszej cywilizacji i rozpocząć otwartą dyskusję. Nie należy oczekiwać, że wyjaśnienie tej kwestii przebiegnie szybko i bez zakłóceń. Metal ten ma ogromne zastosowanie w przemyśle kosmetycznym, farmaceutycznym i spożywczym. W związku z tym wielkie koncerny będą broniły swoich interesów, inwestując nawet ogromne kwoty tak, aby nie łączyć aluminium z zagrożeniem zdrowia i życia.

PRZEMYSŁ FARMACEUTYCZNY Zwolennicy szczepionek zaprzeczają, że anormalne rozprzestrzenianie się chorób przewlekłych ma jakikolwiek związek ze szczepieniami. Pojawia się pytanie: po co w szczepionkach aluminium? Odpowiedzią może być fakt, że metal ten jest substancją czynną, tak zwanym adiuwantem, który wzmacnia działanie szczepionek. Entuzjaści tego współczesnego antidotum uważają, że szczepionki uratowały miliony ludzkich istnień i zahamowały masowe rozprzestrzenianie się wielu chorób. W związku z tym przemysł farmaceutyczny podejmuje kolejne badania z nadzieją potwierdzenia tej tezy. We współczesnym świecie ma miejsce niekończąca się polemika: szczepić czy nie szczepić? Pojawia się coraz więcej powikłań poszczepiennych u dzieci, co wywołuje wiele emocji, szczególnie ze strony rodziców. Tymczasem dawka aluminium wprowadzana do organizmu niemowląt i małych dzieci ulega systematycznemu zwielokrotnieniu. Kilkadziesiąt lat temu dodawano do szczepionek

rtęć, ponieważ działała ona grzybobójczo. Była tak bardzo trująca, że zarazki nie miały szans na przetrwanie. Po pewnym czasie okazało się, że w dobie lodówek, jednorazowych strzykawek i szybkiego transportu była ona zupełnie zbędna, gdyż wykluczona została możliwość zaatakowania szczepionek przez pleśnie i grzyby. W przypadku aluminium jest jednak inaczej. Nie można go wyeliminować, gdyż potrzebna byłaby inna substancja wzmacniająca działanie. Szczepionki to nie jedyne zastosowanie aluminium w przemyśle farmaceutycznym. W krajach zachodnich od 20% do 40% ludzi skarży się na nadkwasotę (refluks). Większość zwraca się o pomoc do lekarza, ale jedna czwarta udaje się do apteki, gdzie jest dostępna cała gama specyfików pomocnych przy problemach żołądkowych. Środki na nadkwasotę zawierają zazwyczaj substancję czynną o nazwie hydrotalcit. Hydrotalcit ma zdolność wiązania kwasów przez stopniowe oddawanie wodorotlenku aluminium. Powoduje to neutralizację kwasów żołądkowych. W wielu ulotkach załączonych do leku na nadkwasotę pojawia się informacja, że ze względu na zagrożenie przedawkowaniem aluminium, należy unikać długotrwałego przyjmowania lub regularnie badać poziom serum aluminium. Nie może on przekroczyć 40 mikrogramów na litr. Warto się nad tym zastanowić, zanim sięgniemy po kolejną tabletkę.

PRZEMYSŁ KOSMETYCZNY Niektórzy producenci kosmetyków w dalszym ciągu utrzymują, że aluminium nie wnika do organizmu przez skórę. Tymczasem niemal w każdym dezodorancie metal ten stanowi główną substancję czynną. Natychmiast reaguje z komórkami ciała i radykalnie zmienia ich postać i funkcję. Skóra się napina, gruczoły potowe zostają zaklejone, woda nie może wydobyć się przez pory i człowiek przestaje się pocić. W ten sposób wiele komórek ulega uszkodzeniu lub obumiera i w związku z tym wydziela się nieprzyjemna woń. Odstawienie dezodorantu, który maskował ten zapach, potęguje nieprzyjemne doznania. Ponownie sięgamy więc po dezodorant, ku wielkiej radości producentów. Skandalem jest przemilczanie związku raka piersi ze stosowaniem antyperspirantów. W badaniach komórek nowotworowych pochodzących z okolic dołów pachowych wykryto bowiem znaczne ilości aluminium. Nieprawdziwa jest teoria mówiąca o tym, że

kontrast miesięcznik

21


zmutowana pod wpływem aluminium komórka hamująca pocenie powstaje tylko na powierzchni skóry, bowiem wykryto patologiczne komórki zmutowane w głębokich warstwach tkanek okołopachowych. Szeroka gama produktów kosmetycznych zawierających związki aluminium nie ogranicza się tylko do dezodorantów. Również producenci wszelakiego rodzaju kremów, podkładów, pomadek, a nawet past do zębów dodają do swoich produktów ten surowiec w różnej postaci. Gdy aluminium trafia do przewodu pokarmowego, zostaje w jakimś stopniu częściowo wydalone, ale jeśli zostanie wchłonięte przez skórę, nie trafia na tę naturalną linię obrony. Skóra nie selekcjonuje substancji na te, które warto wchłonąć, i te, których lepiej się pozbyć. W ten sposób produkty kosmetyczne stanowią większe zagrożenie.

PRZEMYSŁ SPOŻYWCZY Kolejne zagadnienie to zastosowanie aluminium w przemyśle spożywczym. Pierwiastek wchodzi w reakcję z tlenem zawartym w powietrzu i tworzy warstwę oksydacyjną, hamującą dalsze reakcje. Ma ona grubość ułamka milimetra i gdy zostanie uszkodzona, dochodzi do rozpuszczenia aluminium w jedzeniu. Ta ochronna powłoka ulega zniszczeniu w kontakcie z kwaśną żywnością. Przyrządza-

nie, podgrzewanie i przechowywanie potraw w aluminiowych garnkach i patelniach może – zależnie od zwartości kwasów w potrawie – stanowić poważne ryzyko. Podobnie jak wtedy, gdy produkty spożywcze stykają się z folią aluminiową. Każdy z nas przynajmniej raz w życiu jadł słone paluszki. Warto wiedzieć, że efekt chrupiącej skórki piekarze uzyskują poprzez dodanie roztworu ługu sodowego, który ma pH14. Jeżeli do wypieku używana jest aluminiowa blaszka, może dojść do przedostania się tego metalu do żywności. Ponadto surowiec ten jest wykorzystywany przy produkcji proszków do pieczenia w celu zwiększenia sypkości, a także sproszkowanego mleka dla niemowląt. Znajdziemy go również w następujących barwnikach: E127, E132, E173, E520, E522, E541, E544, E1452. Aluminium bardzo łatwo wchodzi w reakcje, w związku z tym powszechnienie stosowane jest przy uzdatnianiu wody jako koagulant.

CHOROBA ALZHEIMERA Na chorobę Alzheimera, która występuje głównie u osób starszych, choruje obecnie 35 milionów ludzi. W charakterystycznych dla tej przypadłości „płytkach starczych”, które tworzą się w mózgu i stopniowo go niszczą, stwierdza się wysokie stężenie aluminium.

Pierwsze badania przeprowadził zespół badaczy Departamentu Biochemii, Mikrobiologii i Immunologii Uniwersytetu w Ottawie w Kanadzie. W publikacji R.J. Mailloux et al. Hepatic response to aluminium toxicity: Dyslipidemia and liver diseases Exp Cell Res. 2011 Jul 20. na wstępie napisano: „Aluminium jest toksyną z grupy metali, łączoną z licznymi chorobami, między innymi z chorobą Alzheimera i chorobą Parkinsona, patologicznymi zmianami w mózgu w przebiegu dializy oraz zmiękczaniem kości”. W 2000 roku we Francji przeprowadzono na grupie 3777 osób badania ukazujące potencjalny związek między złogami aluminium powstałymi w wyniku spożywania skażonej wody, a prawdopodobieństwem zachorowania na Alzheimera. Aktualne badania prowadzone na szczurach karmionych występującymi w ludzkim pożywieniu standardowymi dawkami tego pierwiastka pokazują szkody, jakie wyrządza on w mózgu. Aluminium negatywnie wpływa na produkcję enzymów biologicznych, niezbędnych dla kluczowych mechanizmów przemiany materii, co z kolei ma wpływ na nieprawidłowe funkcjonowanie mitochondriów. Mechanizm ten bierze udział w powstawaniu chorób neurodegeneracyjnych. Trudno o większą rozbieżność między tym, co stwierdzono w badaniach naukowych, a uspokajającymi urzędowymi komunikatami stowarzyszeń zajmujących się chorobą Alzheimera i nauki finansowanej przez przemysł aluminiowy. W dalszym ciągu zaprzecza się jakimkolwiek związkom choroby z oddziaływaniem metalu lub związki te zupełnie się ignoruje. Jest to przyczyna beztroskiego stosunku do aluminium w tak wielu obszarach życia codziennego – czy to w przemyśle spożywczym, kosmetycznym, czy farmaceutycznym.

ŚWIADOMY WYBÓR Nie traktujmy niniejszego artykułu jako próby zasiania paniki w umysłach konsumentów, lecz jako otwartą furtkę do dokonania własnej analizy problemu na podstawie przedstawionych rzeczowych faktów, o których przeciętny człowiek miałby małe szanse dowiedzieć się z mediów, a tym bardziej z ulotek produktów zawierających aluminium. Próba rzucenia nieco światła na temat powszechnie przemilczany ze względu na jego kłopotliwość może stać się niezwykle cennym impulsem do dokonywania odpowiedzialnych wyborów w życiu codziennym każdego z nas.

Ilustr. Marta Kubiczek, Joanna Krajewska


Kościół wobec laicyzacji – katechezą i krzyżem

Przyglądając się rzeczywistości w Polsce, trudno nie dostrzec obecności Kościoła rzymskokatolickiego. Przez lata zajmował ważne miejsce w życiu społecznym i osobistym Polaków, obecnie za wszelką cenę dąży do utrzymania tak wysokiej pozycji. Obszarów, w których stara się forsować swój system norm i wartości jest wiele – należy do nich również system oświaty. Monika Ulińska

O

d dłuższego czasu społeczeństwo polskie doświadcza głębokich przemian świadomościowych. Jako punkt wyjścia tego wciąż postępującego procesu można wskazać koniec lat osiemdziesiątych oraz odbywającą się wtedy transformację systemową, która zaowocowała między innymi spadkiem znaczenia roli Kościoła rzymskokatolickiego. Przez wieki chrześcijaństwo było wpisane w polskość: w średniowieczu nasz kraj postrzegany był jako przedmurze chrześcijaństwa, jego ostoja i tarcza chroniąca Europę przed inwazją „dzikiego”, pogańskiego wschodu; sztampowym znakiem wiary podzielanej w zbiorowym wymiarze jest hasło „Bóg, honor, ojczyzna”. Niejako historycznie wpisana w tożsamość narodową religia odegrała istotną rolę w czasach socjalizmu. Sam, będąc instytucją, która nie wpisywała się w socjalistyczną wizję rzeczywistości, Kościół jednoczył wokół siebie przeciwne ówczesnej rzeczywistości społeczeństwo. Zniknięcie wspólnego wroga w postaci komunistycznej władzy oraz otwarcie się na zachodnią kulturę, doprowadziło do liberalizacji społeczeństwa w sferze normatywnej i stopniowego odwrotu od zasad dyktowanych przez Kościół. Nie kontrast miesięcznik

23


oznacza to oczywiście, że stracił on rację bytu – wciąż gromadzi wiernych, zajmuje ważne miejsce w życiu wielu osób. Jednak w dobie autonomizacji wiara – podobnie jak wiele innych kwestii – staje się sprawą prywatną. Instytucja przyzwyczajona do odgrywania istotnej roli w życiu społecznym stara się zatrzymać ten proces. Wpływy Kościoła rzymskokatolickiego wykraczają daleko poza obszar własnej wspólnoty. Instytucja ta konsekwentnie dąży do propagowania swoich przekonań na gruncie świeckim, co nierzadko nosi znamiona próby dominacji na tym obszarze. Nie można odmówić jej skuteczności – efektem akcentowania przez Kościół własnej obecności w przestrzeni społecznej jest zauważalna w Polsce uniwersalizacja katolickich norm. Warto zwrócić uwagę na zjawiska praktykowane przez zdecydowaną większość społeczeństwa, takie jak chrzczenie dzieci, przyjmowanie komunii, czy zawieranie ślubów kościelnych. Wbrew pozorom obrzędy religijne w Polsce również można postrzegać jako przejaw oddziaływania Kościoła na sferę profanum. Ze względu na swą długą tradycję w naszym państwie, wydarzenia te częściowo straciły pierwotnie przypisaną im duchowość, przenikając do sfery obyczajowości. Coraz powszechniej decyzję o przyjęciu katolickich sakramentów warunkują czynniki inne niż głęboka wiara. Według raportu CBOS osoby postrzegające się jako niereligijne, dość często decydują się na przyjęcie sakramentów. Według koncepcji francuskiego socjologa, Pierre’a Bourdieu, taki stan rzeczy świadczy o symbolicznej władzy Kościoła nad społeczeństwem, ponieważ w świadomości społecznej przyjmowanie sakramentów nie jest jednoznaczne z działaniem w interesie tej instytucji. Na podstawie francuskiego systemu edukacji Bourdieu zdefiniował pojęcie „przemocy symbolicznej”, czyli zjawiska polegającego na podporządkowywaniu sobie społeczeństwa przez pewne grupy uprzywilejowane, które odbywa się za pomocą działań niemieszczących się w klasycznej definicji przemocy. Jedną z cech tego zjawiska jest nieuświadomione działanie grupy podporządkowywanej w interesie grupy dominującej, poprzez postrzeganie jej wizji świata jako oczywistej, a nawet dla siebie korzystnej. Czy przejawów tego mechanizmu można doszukać się i w polskim systemie oświaty, który podobnie do wielu świeckich obszarów życia społecznego, Ilustr. Joanna Krajewska

również nie jest wolny od wpływów Kościoła rzymskokatolickiego? W preambule ustawy o systemie oświaty znajduje się zdanie mówiące, że „nauczanie i wychowanie – respektując chrześcijański system wartości – za podstawę przyjmuje uniwersalne zasady etyki”. Na pierwszy rzut oka nie ma w nim nic niepokojącego, bowiem nie wynika z niego wprost, że rzeczony system wartości będzie determinował całokształt edukacji. Dostrzegalna jest jednak pewna doza sprzeczności. Uwzględnienie systemu wartości tylko jednej religii wyraźnie sugeruje jej uprzywilejowanie. Znajduje to potwierdzenie w zakresie przekazywanych na tym przedmiocie treści – w rzeczywistości uczniowie uczęszczają na lekcje religii, której niedopowiedziany człon to „katolicka”. Wspomniana ustawa przewiduje wprawdzie przeprowadzanie lekcji religii innych wyznań, jednak w praktyce Kościół rzymskokatolicki ma na te zajęcia monopol. Biorąc pod uwagę ich specyfikę, ciężko doszukać się uniwersalizmu zaszczepianych uczniom wartości. Argumentem przemawiającym za względną równowagą światopoglądową w polskich szkołach mogłyby być lekcje etyki. Samo wprowadzenie ich do szkół jest sukcesem strony świeckiej, jednak szanse katolików i niekatolików wciąż nie są wyrównane. Przyczyną tego jest często spotykane obsadzanie w roli nauczycieli etyki katechetów, co skłania do refleksji, czy aby na pewno etyka jest enklawą wolności od narzucanej ideologii. Widać też wyraźną różnicę w podejściu prawa do religii i etyki: ustalenia w sprawie alternatywy dla religii zamykają się w jednym zdaniu i polegają na przerzuceniu odpowiedzialności na dyrektora szkoły, zaś religia obligatoryjnie przeprowadzana jest w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Minister Edukacji Narodowej w rozporządzeniu w sprawie warunków i sposobu organizowania nauki religii w szkołach zastrzega, iż „uczestniczenie lub nieuczestniczenie w przedszkolnej albo szkolnej nauce religii lub etyki nie może być powodem dyskryminacji przez kogokolwiek i w jakiejkolwiek formie”. Stosowanie się do tego przepisu przez każdego uczestnika życia szkolnego byłoby sytuacją idealną, jednak przejawy dyskryminacji mogą wykazywać nie tylko osoby o w pełni ukształtowanym światopoglądzie. Obowiązek szkolny spoczywa na dzieciach już od 7 roku życia. W tym wieku nie można od nich żądać znajo-

mości obowiązujących aktów prawnych. Dodając do tego naturalną u dzieci tendencję do wydawania prostych, czarno--białych osądów, pojawia się ryzyko tworzenia podziałów: stanowiący większość (chodzący na religię) „my”, i odstępujący od reguły (inni) „oni”. A stąd już prosta droga do dyskryminacji. Innym polem, na którym można dostrzec uprzywilejowanie religii chrześcijańskiej w polskich szkołach, jest wymiar praktyk i symboli religijnych. Na każdym z etapów edukacji spotykamy się z jasełkami, rekolekcjami, czy wigiliami klasowymi (oryginalnych pomysłów na katolickie wydarzenia jest coraz więcej – w maju 2014 roku jedna ze szkół zorganizowała inscenizację zamachu na Jana Pawła II). Uczniowie niebędący katolikami mają wówczas do wyboru uczestniczenie w praktykach religii, z którą się nie identyfikują lub chwilowe odsunięcie się od bieżących wydarzeń. Zazwyczaj – szczególnie, jeśli są innego wyznania – wybierają tę drugą opcję. Prawo dopuszcza możliwość umieszczania w szkolnych salach krzyża. Szkoły masowo z tego prawa korzystają – krzyż, obok godła narodowego, jest jednym ze stałych elementów wyposażenia klas. Jego coraz bardziej oczywista obecność – w dodatku w towarzystwie symbolu narodowego – zmierza w kierunku uprawomocnienia chrześcijaństwa jako powszechnie podzielanego systemu wartości. Symbole innych religii są przez prawo pominięte milczeniem. Bezpośrednią inspiracją do rozważenia intencji Kościoła wobec systemu edukacji mogą być słowa jednego z jego przedstawicieli. Ks. prof. dr hab. Tadeusz Guz w audycji Radia Maryja Rozmowy niedokończone powiedział: „Dlaczego średniowiecze było takie wielkie i dlaczego Kościół był taki prężny w średniowieczu i dokonał niezwykłych dzieł dla całej historii świata? Dlatego, że Kościół Rzymskokatolicki stworzył wspaniały system edukacji. Kościół miał edukację”. Współcześnie wpływanie na kształt edukacji nie leży w gestii Kościoła – wie o tym zarówno ks. Guz, jak i liczne grono osób, które dostrzega dążenia Kościoła do wpływania na polski system oświaty. Świadomość społeczeństwa – przede wszystkim uczniów jako bezpośrednich zainteresowanych – dotycząca ingerencji Kościoła w sferę, która mu nie podlega, jest tym elementem, który pozwala stwierdzić, że Kościół nie uzyskał do końca symbolicznej władzy nad polskimi szkołami.


kontrast miesięcznik

25


Jarosław Podgórski


◀▷

fotoplastykon

kontrast miesięcznik

27



Z wykształcenia grafik komputerowy, z zamiłowania muzyk i fotograf. Interesuje się szeroko pojętą kulturą japońską, jest fanem przygód Sherlocka Holmesa i twórczości Stephena Kinga. Fotografię przyrównuje do malarstwa. W swoich pracach lubi bawić się kompozycją, światłem, cieniami oraz barwą i w ten sposób – niczym malarz – tworzyć nowe obiekty. Jest laureatem krakowskiego Festiwalu Synestezje. Muzyka Plastyka Słowo oraz konkursu Sfotografuj wiersz – zwierszuj fotografię. Współpracuje z Wrocławskim Ośrodkiem Postaw Twórczych, gdzie uczęszcza na zajęcia prowadzone między innymi przez Filipa Zawadę.

kontrast miesięcznik

29


ABSURD

W RYTMIE ELECTRO Protagonistami jego dzieł była już obdarzona telekinetycznymi właściwościami mordercza opona, introwertyczny miłośnik czworonogów rozpoczynający każdy dzień o 7:60 rano oraz handlujący marihuaną, lubujący się w twardych brzmieniach techno, gruboskórny gliniarz. W ostatnich kilku latach absurdalny humor w kinie ma, bez wątpienia, twarz Quentina Dupieux. Adam Cybulski

Fot. Patryk Rogiński


◆ ◆ ◆ ◆

T

o nie kamera filmowa, a syntezator i muzyczne sample były pierwszymi narzędziami zakorzenionego w offie Francuza. Występujący pod pseudonimem Mr. Oizo, Dupieux zadebiutował już pod koniec lat dziewięćdziesiątych krążkiem Analog Worms Attack, będącym mariażem rodzimego house’u z amerykańskim hip-hopem. Przygodę z kinem rozpoczął w 2007 roku, realizując Steak – kuriozalną komedię opowiadającą o gangu amatorów liftingu, których ulubionym napojem, podobnie jak bandy Aleksa DeLarge’a z Mechanicznej pomarańczy (1971), jest mleko. Chociaż reżyser urodzony w podparyskim Clamart już na starcie pokazał próbkę nieprzeciętnego poczucia humoru, jego nazwisko dużo częściej wymienia się w kontekście późniejszych, anglojęzycznych projektów, wyprodukowanych w założonym przezeń studiu, przewrotnie nazwanym Realitism Films.

KOŁO SZYDERSTWA „Wiecie, dlaczego kosmita w E.T. Stevena Spielberga jest brązowy? Bez powodu. W Love Story, dlaczego bohaterowie zakochują się w sobie? Bez powodu. Dlaczego w JFK Olivera Stone’a prezydent zostaje zastrzelony przez nieznanego sprawcę? Bez powodu. Dlaczego we wspaniałej Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną Tobe’a Hoopera bohaterowie nie chodzą do łazienki, dlaczego nie widzimy, jak myją ręce jak ludzie w prawdziwym świecie? Bez jakiegokolwiek powodu. Jeszcze gorzej… w Pianiście Polańskiego, dlaczego ten człowiek musi się chować i żyć jak biedak, skoro tak świetnie gra na fortepianie? Po raz kolejny odpowiedź brzmi: bez powodu. Mogę tak całymi dniami”. Otwierający Morderczą oponę (2010), wygłaszany przez szeryfa podróżującego w bagażniku samochodu, monolog z jednej strony wyraża kinofilskie słabości Dupieux, z drugiej zapowiada, że zdrowy rozsądek należy na czas seansu odłożyć na bok. A może wprost przeciwnie? Niedorzeczna opowieść o likwidującym wszystko na swej drodze, przemierzającym pustynne tereny Stanów Zjednoczonych, morderczym kawałku gumy jest bowiem nie tylko hołdem dla kina eksploatacji, ale również satyrą na współczesnego widza, który – zdaniem autora – kupi każdy nonsens. W metafilmowym wątku grupa miejscowych ciekawskich za pośrednictwem lornetek (bę-

film

dących zapewne aluzją do okularów 3D) obserwuje i bezrefleksyjnie komentuje niszczycielski pochód nietuzinkowego oprawcy. Przynosząca rozgłos Francuzowi Mordercza opona raz po raz puszcza oko do wielbicieli kina grozy. W filmie pojawiają się rekwizyty ze wspomnianego dzieła Hoopera czy Omenu (1976) Richarda Donnera. Technika, którą tytułowa bohaterka uśmierca kolejne ofiary, przypomina o zdolnościach – zrodzonej pod piórem Stephena Kinga – Carrie White, a także Skanerów (1981) Davida Cronenberga. Najbardziej wysublimowanym intertekstualnym dowcipem jest jednak obsadzenie Daniela Quinna, znanego wśród fanatyków kina klasy B (tak adorowanego przez Dupieux) dzięki tytułowej roli w filmie Scanner Cop (1994) Pierre’a Davida – orędownika śmiercionośnej telekinezy.

ABSURD ZAARANŻOWANY Dwa lata później podczas festiwalu w Sundance odbyła się premiera filmu Wrong (2012). Metafilmowy, uszczypliwy komentarz na temat współczesnego kina atrakcji z poprzedniego dzieła zamienił reżyser na zabawę z filmem detektywistycznym, ostrożnie zanurzoną w surrealistycznym dowcipie. W świecie, w którym strażacy potrzeby fizjologiczne zaspokajają na ulicy, psy same podróżują autobusami, a ogrodnicy posiedli zdolność powracania z tamtego świata, spokojną egzystencję wiedzie Dolph. Odludek codziennie pojawia się w biurze, w którym leje rzęsisty deszcz. Dlaczego? Bez powodu. Pewnego dnia bohater z niepokojem zauważa, że jego ukochany czworonóg zaginął. Podobnie jak w Morderczej oponie Dupieux odrzuca dobrze znane kody wyprowadzone z przezroczystych struktur narracyjnych i przyczynowo-skutkowości fabuł. Hołduje jednak pewnej zewnętrznej idei, która problematyzuje sam język filmowy. W jednym z wywiadów Francuz stwierdza: „Z mojego punktu widzenia prawdziwe życie nie zawsze ma sens. Każdego dnia doświadczasz rzeczy, które nie muszą być idealnie rozpisane. I to właśnie staram się robić”. Tak więc wprowadzanie pierwiastków kuriozalnych, onirycznych, uniemożliwiających budowanie sensów w opowiadaniu jest – w oczach Dupieux – umieszczaniem w fikcji mechanizmów bliższych człowiekowi na poziomach dużo głębszych, bo nieświadomych. Przyjmując dewizę: „bezsens jest wpisany w naszą codzienność”, autor proponuje kino eksperymentalne, rzeczywistość irracjonalną i chaotyczną, parakontrast miesięcznik

31


Fot. Patryk Rogiński


doksalnie opowiadając się tym samym za sztuką całkowicie mimetyczną.

ŹLI PORUCZNICY Jeszcze w 2012 roku Mr. Oizo zrealizował trzynastominutowy projekt z udziałem Marilyna Mansona oraz Grace Zabriskie, jednej z ulubienic Davida Lyncha. Krótki metraż, zatytułowany Wrong Cop: Chapter 1, był przyczynkiem do powstania – o rok młodszych – Złych glin (2013). I pozostaje zżymać się na fakt, że Francuz nie poprzestał na znacznie krótszej wersji anegdotki o skorumpowanych mundurowych z Miasta Aniołów. W pełnym metrażu wyborny humor, który w pierwszym filmie był zasługą chemii między Markiem Burnhamem a – pogrywającym z wizerunkiem skandalizującej gwiazdy metalu – Mansonem, został zepchnięty na bok. Z jednej strony, na rzecz niecenzuralnych dowcipów, wystawiających na próbę cierpliwość nawet wiernych sympatyków twórczości

Dupieux, z drugiej – mało wyszukanych autocytatów: na ekranie telewizora jednego z funkcjonariuszy pojawia się – odtwarzana oczywiście z kasety VHS – Mordercza opona, a po ulicach Los Angeles biegają Chiversi z debiutanckiego Steak. Tytułowi stróże prawa to istoty na wskroś nikczemne: szczurze truchła służą im do przechowywania trawki, którą następnie sprzedają dzieciakom, nękają przechodniów, zaniedbują obowiązki służbowe, aby tylko znaleźć chwilę na uraczenie się odrobiną mocnego house’u. Po raz kolejny dzieło Francuza pozbawione jest czytelnego porządku narracyjnego. Złe gliny zbudował Dupieux z kilku luźno powiązanych ze sobą wątków. Najzabawniejszym jest prawdopodobnie ten, w którym czarnoskóry, jednooki policjant o zdeformowanej twarzy, na boku parający się robieniem muzyki elektronicznej, odwiedza – w asyście umierającego mężczyzny – szefa wytwórni płytowej, aby zaprezentować mu swoje dokonania.

Zrealizowane w przeciągu 6 lat kariery filmowej dzieła twórcy Wrong niewątpliwie odznaczają się autorską naturą. Mr. Oizo sam pisze scenariusze, pracuje na stole montażowym, staje za kamerą i oczywiście komponuje muzykę. Często korzysta z usług stałego zestawu aktorów: Burnhama, Erika Judora czy Jacka Plotnicka – nowych twarzy kina undergroundowego. Właśnie obsada jest dla Francuza elementem, za pomocą którego komunikuje się z widzem. Zapewne nieprzypadkowy był wspomniany udział Quinna w Morderczej oponie czy występy cameo, znanych z udziału w Lynchowskim Miasteczku Twin Peaks (1990–1991), Zabriskie i Raya Wise’a w groteskowych Złych glinach. Pokpiwając z widza dzisiejszego mainstreamu, odrzucając konwencjonalne struktury opowiadania i mając za nic polityczną poprawność, Dupieux zapracował sobie na wizerunek outsidera współczesnego kina.

kontrast miesięcznik

33


Magiczny kocioł Dawno, dawno temu, gdzieś w przestrzeni narodziło się pojęcie hybrydy. Dzień ten okazał się być znamiennym nie tylko dla biologów i językoznawców, a także, być może odrobinę nieoczekiwanie, dla twórców seriali. Karolina Kopcińska

O

statnimi czasy wrzucanie do jednego worka wątków oraz postaci zaczerpniętych z różnych źródeł wydaje się być szczególnie popularne. Wszystko to prawdopodobnie w nadziei, że solidne wymieszanie tych pochodzących z odrębnych światów elementów i dodanie do nich kilku nieoczekiwanych smaczków uczynią z takiego eksperymentu danie najwyższej klasy. Działanie to dość ryzykowne, a efekty trudno przewidzieć. Mimo ryzyka, filmowcy zdają się w nim jednak widzieć receptę na sukces.

PRZYSTAWKA ZIMNA JAK ZEMSTA Nie ma chyba na świecie osoby, która, będąc dzieckiem, nie zetknęła się z Czerwonym Kapturkiem, Królewną Śnieżką czy też złą i podstępną czarownicą (w pakiecie rozszerzonym będącej jednocześnie macochą głównej postaci). Do takiego samego wniosku doszli również Edward Kitsis i Adam Horowitz, twórcy Dawno, dawno temu (ang. Once Upon a Time), którzy postanowili oprzeć swój serial właśnie na bajkach. Nie da się ukryć, że jest to dość ograny motyw, w końcu niejedno dzieło filmowe powstało na kanwie baśni. Kitsis i Horowitz oferują jednak widzom nowe, nieco przewrotne, spojrzenie na temat. Zamiast zdecydować się na jedną baśń, wybrali wszystkie; zamiast trzymać się pierwowzorów, stopili historie w jedną wielką bajkową wariację, gdzie Titelitury (org. Rumpelstiltskin) Ilustr. Róża Szczucka

to zarazem Bestia z Pięknej i Bestii, Czerwony Kapturek jest jednocześnie wilkiem, a Zła Czarownica z Zachodu to siostra macochy Królewny Śnieżki. Punktem wyjścia dla opowiadanej historii jest rządza zemsty, jaką Zła Królowa pała w stosunku do Królewny Śnieżki, stopniowo jednak fabuła się zagęszcza, a liczba osób zaangażowanych w konflikt rośnie z prędkością karabinu maszynowego. Mnogość wątków, postaci i krain może niewtajemniczonego widza przyprawić o ból głowy, nie wspominając już o stopniu skomplikowania drzewa genealogicznego głównych bohaterów. Jednak coś w tej produkcji oczarowało tak widzów, jak i krytyków, chwalących między innymi lekkość serialu i feministyczne przedstawienie postaci kobiecych – serial doczekał się już trzech sezonów (czwarty jest na etapie produkcji) i spin-offu w postaci Once Upon a Time in Wonderland. Być może sekret sukcesu tkwi w elemencie zaskoczenia, jaki twórcy wprowadzili do serialu poprzez scalenie i wymieszanie ze sobą znanych motywów; być może widzowie widzą w produkcji szansę powrotu do historii z dzieciństwa, gdzie dobro zwyciężało zło, a szczęśliwe zakończenia były rzeczą oczywistą.

SŁODKA ZUPA WEDŁUG BRACI GRIMM Baśnie posłużyły jako źródła inspiracji także twórcom serialu Grimm. Podobnie jak w Dawno, dawno temu, również w tej produkcji postaci z bajek funkcjonują w naszej rzeczywistości, nie są jednak nastawione pokojowo.

Zadaniem głównego bohatera jest walka z żądnymi ludzkiej krwi potworami, które w mniejszym lub większym stopniu zaczerpnięte zostały z folkloru oraz bajek dla dzieci, głównie autorstwa braci Grimm. Nawiązania do ich dzieł można łatwo zauważyć, szczególnie, że każdy odcinek rozpoczyna się od odpowiednio dopasowanego do fabuły cytatu. Co więcej, twórcy starają się także używać w serialu terminologii wzorowanej na oryginalnym tekście niemieckim, nie zawsze jednak, jak zauważają fani, z dobrym skutkiem. Porównując Grimm do Dawno, dawno temu, łatwo zauważyć, że klimat pierwszego serialu jest zdecydowanie cięższy, głównie za sprawą poruszanych problemów (morderstwa, porwania) oraz ogólnej kolorystyki – Grimm zdominowany jest przez barwy ciemne i chłodne, podczas gdy Dawno, dawno temu pozwala sobie na pewnego rodzaju jaskrawość i przerysowanie, szczególnie w przypadku kostiumów. Dawno, dawno temu wykorzystuje jako wzorzec bajki wyprodukowane przez studio Disneya, które to często łagodzą pierwotną brutalność opowiadanych historii. W tym kontekście Grimm jest swego rodzaju powrotem do korzeni – bez szczelnego filtra prezentuje okrucieństwo obecne w baśniach równie często jak dobro. Mroczniejsza atmosfera Grimm jest być może wynikiem zbyt dosłownego zaadaptowania baśni do realiów naszego świata, co zresztą spotkało się z krytyką ze strony części recenzentów, sugerujących bardziej subtelne przedstawienie pewnych kwestii.


CZERNINA PO WIKTORIAŃSKU Hybrydą serialową w typie mrocznym jest również Penny Dreadful, biorące swą nazwę od popularnych w XIX-wiecznej Anglii tanich gazetek prezentujących niskich lotów fikcję literacką. Tak zwane penny dreadfuls stały się później źródłem inspiracji dla literatury gotyckiej, która zaczerpnęła z nich chociażby postać wampira Varneya, uważanego za pierwowzór Drakuli. Mając na względzie znaczenie tej wydawanej cyklicznie literatury brukowej łatwo zrozumieć, dlaczego twórcy zdecydowali się na taki właśnie tytuł – Penny Dreadful łączy w sobie bodajże najbardziej charakterystyczne postaci z XIX-wiecznej literatury gotyckiej. W jednej produkcji spotykają się więc Dorian Gray, Victor Frankenstein i jego potwór oraz szereg postaci z Drakuli Brama Stokera, w tym Drakula we własnej osobie, Van Helsing oraz Mina Harker, wszyscy, w sposób względnie logiczny, połączeni ze sobą osią fabuły. Serial stanowi zatem nie lada gratkę dla każdego wielbiciela tego typu powieści. Za projekt godny uwagi uznał go Sam Mendes, jeden

z producentów wykonawczych, oraz polski kompozytor Abel Korzeniowski, odpowiedzialny za oprawę muzyczną w produkcji. Wysiłki ekipy odpowiedzialnej za pierwszy sezon serialu docenili krytycy, a zadowalające wyniki oglądalności pozwoliły na zatwierdzenie produkcji sezonu drugiego. Początkowo entuzjastyczne opinie widzów zdają się jednak stygnąć i pojawia się coraz więcej głosów krytykujących nadmierne epatowanie seksem i przemocą oraz zahaczające o absurd nagromadzenie postaci o nadnaturalnych mocach. Penny Dreadful, mimo szczerych chęci i ambitnego podejścia ze strony twórców, wydaje się także dość przewidywalne, symbolika jest często żenująco łatwa do odczytania, a scenariusz kuleje z powodu nielogiczności.

MÓŻDŻEK W SOSIE AMERYKAŃSKIM Do literatury gotyckiej, tym razem amerykańskiej, sięgnęli także producenci Jeźdźca bez głowy (ang. Sleepy Hollow), wykorzystując jako punkt startowy postać Ichaboda Crane’a,

głównego bohatera opowiadania Legenda Sennej Kotliny autorstwa Washingtona Irvinga. Hybryda to o tyle nietypowa, że wątki zapożyczone z opowiadania obficie okraszono motywami biblijnymi, pochodzącymi głównie z Apokalipsy. Serialowy Ichabod musi więc zmierzyć się nie tylko z bezgłowym jeźdźcem, ale także z wysłannikami piekieł. Nie mniejszym wyzwaniem jest przystosowanie się do życia w XXI wieku; Crane przeniósł się bowiem w czasie z roku 1781. Jest to oczywiście źródłem wielu zabawnych scen, ale także niejednokrotnie krytyką dzisiejszego świata. Wbrew swoim gotyckim korzeniom, Jeździec… nie stara się nadmiernie przestraszyć widza. Wręcz przeciwnie, większy nacisk położono na aspekt rozrywkowy, co chyba wyszło produkcji na dobre, gdyż magazyn „Time” umieścił serial na liście 10 najlepszych nowych produkcji w 2013 roku. Widzowie także zdają się być zadowoleni z lekkiego klimatu produkcji, bardziej niż nielogicznością scenariusza przejmując się tym, czy Ichabod porzuci w końcu swój wiekowy płaszcz na rzecz jeansowych rurek. Taka drastyczna zmiana garderoby nastąpi być może w drugim sezonie, na razie jednak serialowy Crane musi stawić czoła potworom, o jakich nawet nie śniło się jego literackiemu pierwowzorowi. Łączenie bohaterów i wątków pochodzących z różnych źródeł nie jest oczywiście tylko domeną seriali. Wystarczy wspomnieć kinowego Van Helsinga z Hugh Jackmanem czy Ligę niezwykłych dżentelmenów, do której początkowo często porównywano Penny Dreadful, a ostatnimi czasy także święcące triumfy w salach kinowych filmy o superbohaterach. Patrząc na dobór motywów, które twórcy decydują się wymieszać, zauważyć można jednak pewną słabość do postaci, często pochodzących z literatury i folkloru, które posiadają nadnaturalne moce. Wilkołaki, wampiry, diabły, wróżki i czarownice nie żyją już w osobnych światach, ale swobodnie się między nimi przemieszczają i ze sobą koegzystują. Czysta krew, American Horror Story czy nawet seria Zmierzch zdają się nie zwracać uwagi na kanony i reguły, jakimi dotychczas rządziły się losy postaci nadludzkich. W dobie post-postmodernizmu, kiedy to kultura zaczęła zjadać własny ogon, trudno jest wymyślić coś, co będzie zupełnie oryginalne. Dla odbiorcy, który widział już chyba wszystko, takie hybrydy mogą być powiewem świeżości i szansą na zobaczenie znanych motywów w nowym świetle.

kontrast miesięcznik

35


Fot. Patryk Rogiński


PRAWDZIWE DEBIUTY LEGEND KINA 1961–1977

Steven Spielberg, George Lucas, Terry Gilliam i Ridley Scott. Pierwszy zadebiutował dziełem, które zapewniło mu skautowską odznakę fotografa, ostatni, tworząc reklamę chleba,wzorował się na swoim pierwszym filmie studenckim. Co jeszcze różni tych wybitnych twórców? Jaki wpływ miała ich droga do sukcesu na późniejsze produkcje? Mateusz Stańczyk

W

drugiej części cyklu o wczesnych dziełach znanych reżyserów przeniesiemy się w lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX wieku. W tym czasie świat pogrążony był w zimnej wojnie, Stany Zjednoczone szykowały się do inwazji w Wietnamie, a po obu stronach Atlantyku wielką popularność zdobywał ruch hipisowski. Echa tych wydarzeń, które miały znaczący wpływ na kształtowanie młodych adeptów sztuki filmowej, możemy znaleźć w wielu późniejszych produkcjach.

MŁODY SKAUT Spielberg bardzo wcześnie zaczął swoją przygodę z kinem. W wieku 10 lat został skautem i niedługo potem zdobył odznakę fotografa. Jego zadanie miało polegać na opowiedzeniu krótkiej historii za pomocą zdjęć. Aparat jego ojca był chwilowo niesprawny, w związku z czym Spielberg dostał pozwolenia na wykonanie krótkiego filmu 8 mm

kamerą. Jego pierwsze dzieło to 9-minutowy film The Last Gunfight, utrzymany w stylistyce westernu. Trzynastoletni Spielberg, wraz z kolegami ze swojej drużyny oraz z pomocą ojca, nakręcił 40-minutowy film wojenny Escape to Nowhere. Produkcja powstała w 1961 roku i jest dosyć luźną interpretacją zmagań Aliantów z Nazistami na terytorium Afryki Północnej podczas drugiej wojny światowej. Strony konfliktu można było rozpoznać po kolorze koszulki – Niemcy występowali w czarnych, natomiast Alianci w białych. Wszystkie efekty specjalne wykorzystane w filmie zostały stworzone analogowo bez ingerencji w taśmę celuloidową. Jednym ze sprytniejszych rozwiązań, które wymyślił ojciec Spielberga, był patent na imitowanie wystrzałów i wybuchów. Senior rodu stwierdził, że zbyt dużym ryzykiem byłoby używanie prawdziwego prochu. W związku z tym ekipa w różnych miejscach planu ukryła częściowo zakopane patyki, przysypane odpowiednią ilością piasku. Przebiegający aktorzy wskakiwali na nie, wzbijając w powietrze tumany kurzu,

które zaskakująco dobrze udawały rykoszety czy wybuchy granatów. Komercyjny debiut reżysera miał miejsce w 1964 roku. 17-letni Spielberg napisał i wyreżyserował pełnometrażowy film akcji utrzymany w klimacie science-fiction. Nad nieistniejącym miasteczkiem Freeport w Arizonie pojawiają się niepokojące światła. Dwóch naukowców – Tony Karcher i Howard Richards – chcą zbadać ich pochodzenie i wyjaśnić fenomen znikania zwierząt, przedmiotów i ludzi. Okazuje się, że za porwaniami stoją kosmici, którzy chcą przetransportować Freeport na ich rodzinną planetę i stworzyć ludzkie ZOO. Bazując na informacjach znajdujących się w biografii reżysera, dowiadujemy się, że już w tym filmie zostały użyte jazdy kamerą charakterystyczne dla jego późniejszej twórczości. Film nie okazał się hitem kasowym – został pokazany raz w lokalnym kinie Phoneix Little Theatre. Budżet wyniósł 500 dolarów, a wpływy z biletów nieznacznie przekroczyły koszta produkcji. Jak powiedział sam Spielberg w jednym z wywiadów: „Tamtej nocy liczyłem pieniądze i pamiętam, że kasowali-

kontrast miesięcznik

37


śmy dolara za bilet. 500 osób przyszło na film i myślę, że ktoś najprawdopodobniej zapłacił dwa dolary, ponieważ tamtej nocy zarobiliśmy dolara, i to było na tyle”. Film nigdy nie wszedł do szerszej dystrybucji, ale część fabuły posłużyła reżyserowi do stworzenia scenariusza Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Nagrodzona dwoma Oscarami produkcja, której budżet wyniósł 20 milionów dolarów, przyniosła ponad 300 milionów dolarów wpływów na całym świecie.

Z GARAŻU DO GWIEZDNEGO HANGARU W całkiem inny sposób zaczęła się kariera Georga Lucasa. Jako młody chłopak Lucas interesował się motoryzacją. Większość wolnego czasu spędzał, podglądając pracę mechaników oraz oglądając wyścigi samochodowe. Chciał nawet zostać profesjonalnym kierowcą, jednak te plany pokrzyżował poważny wypadek – jego auto kilkukrotnie koziołkowało, a on sam ledwo uszedł z życiem. To zdarzenie spowodowało, że Lucas porzucił marzenia o karierze rajdowca i skupił się na swojej drugiej pasji – filmowaniu. Niedługo po ukończeniu szkoły średniej dostał się na wydział Sztuki Filmowej na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. To właśnie tam stworzył kilka fabularnych etiud, zaczynając od minutowej sekwencji zdjęć Look at Life, a kończąc na lirycznym paradokumencie nagranym podczas produkcji filmu Mackenna’s Gold. W 1966 roku stworzył 1:42.08, dzieło, w którym główną rolę odgrywa samochód wyścigowy – Lotus 23. Film jest inscenizowaną relacją z treningu zawodowego kierowcy, który stara się przejechać okrążenie w tytułowe 1:42.08. Ścieżkę dźwiękową tego kilkuminutowego filmu stanowią głównie odgłosy silnika. Krótka sekwencja dynamicznego montażu, w momencie osiągnięcia maksymalnej prędkości samochodu, przywodzi na myśl późniejsze dzieła reżysera. Szybkie cięcia oraz liczne ujęcia kamery jako sposób przyśpieszenia akcji zostały również użyte choćby w pamiętnej scenie ataku i zniszczenia Gwiazdy Śmierci w czwartej części sagi Gwiezdne Wojny.

PAN OD REKLAMY Lata dziecięce, urodzonego w 1937 roku, Ridleya Scotta były poprzecinane licznymi Fot. Patryk Rogiński

przeprowadzkami. Ojciec – oficer wojsk inżynieryjnych – wraz z całą rodziną został wysłany do różnych regionów zniszczonej bombardowaniami Anglii. Młody Scott przez krótki okres czasu mieszkał nawet w okupowanych przez Aliantów Niemczech. Po powrocie na Wyspy zamieszkał w Stockton on Tees, przemysłowym miasteczku na północnym wschodzie Anglii. Na studia udał się do londyńskiego Royal College of Art. Na ostatnim roku studiów, w ramach pracy zaliczeniowej, wyreżyserował swój filmowy debiut – Boy and Bicykle. W roli głównej obsadził swojego młodszego brata Toniego, epizod zagrał również jego ojciec. Scott pokazuje nam dzień 16-letniego chłopaka, zbuntowanego nastolatka, który całymi dniami jeździ po swojej okolicy na rowerze. Chłopak jest narratorem historii, a widz słyszy wszystkie jego myśli i rozterki. Film jest czarno-biały, chwilami nieco melancholijny i dosyć luźny fabularnie. Moment kulminacyjny przypada na sam koniec, kiedy to bohater zostaje przyłapany na myszkowaniu w cudzym domu. To tu pojawia się, charakterystyczne dla Scotta, gwałtowne przyśpieszenie akcji, które zaskakuje, a nawet przestrasza widza. Po tym, nakręconym w 1965 roku, filmie Scott rozpoczął współpracę z BBC. Zajmował się głównie przystosowywaniem studia do różnego rodzaju programów telewizyjnych. Miał także zaprojektować kostiumy do brytyjskiego serialu The Daleks, jednak ze względu na zmiany w harmonogramie produkcji został zastąpiony przez swojego znajomego. Niedługo potem Scott założył Ridley Scott Associates (RSA) – firmę, która zajmowała się produkcją filmową i reklamową. Reżyser w pełni poświęcił się twórczości komercyjnej i stworzył wiele spośród ulubionych reklam Brytyjczyków z tamtego okresu. Wśród nich była seria klipów dla producentów pieczywa Hoovis, w której Scott skopiował sposób narracji ze swojego pierwszego filmu. Dopiero 12 lat po swoim debiucie Anglik nakręcił drugi film długometrażowy The Duellists, za który otrzymał Złotą Palmę w Cannes. To otworzyło mu wrota Hollywood i niedługo później w kinach znalazły się dwa klasyki gatunku science-fiction: Obcy – ósmy pasażer Nostromo i Łowca Androidów.

ZDOBYWCA ŚWIĘTEGO GRAALA Inaczej wyglądała droga do sukcesu, którą przebył naturalizowany Brytyjczyk Terry Gilliam. Urodził się w Minneapolis w 1940 roku, a jako nastolatek wraz z rodziną przeniósł się na przedmieścia Los Angeles. Był wzorowym uczniem, przewodniczącym klasy, a także wiernym czytelnikiem magazynu „Mad”, który istotnie wpłynął na rozwój jego zmysłu estetycznego. Gilliam zaczął studiować fizykę, ale po kilku tygodniach przeniósł się na nauki polityczne. Po skończeniu studiów przeprowadził się do Nowego Jorku, gdzie przez parę lat pracował w agencji reklamowej oraz jako ilustrator w magazynie „Help!”. Niezadowolony z polityki Stanów Zjednoczonych wobec ruchu hipisowskiego, a także z amerykańskiej interwencji w Wietnamie, zdecydował się na emigrację. W podjęciu tej decyzji pomogła mu znajomość z Johnem Cleesem, dzięki któremu dostał posadę rysownika w komercyjnym programie satyrystycznym Prosimy nie regulować odbiorników. To tam zaczął tworzyć swoje surrealistyczne animacje, a krótko potem wraz z Cleesem, Grahamem Chapmanem, Erickiem Idle, Terrym Jonesem i Michaelem Palinem stworzyli Latający Cyrk Monty Pythona. Gilliam został ich stałym współpracownikiem. Trudno wskazać, które dzieło należałoby traktować jako jego debiut reżyserski. Tworząc animacje, Gilliam układał kolejne klatki, według założonego wcześniej schematu, operował różnymi planami, w końcu wymyślał zachowania i dialogi tworzonych przez siebie postaci. Jednak pierwszym długometrażowym filmem, który reżyserowany był wraz z Terrym Jonesem, był Monty Phyton i Święty Graal. Gilliam był odpowiedzialny za kompozycję i wybór ujęć, natomiast Jones zajął się pracą z aktorami. Absurdalna fabuła wzbogacona galerią ekscentrycznych postaci i sporą dawką angielskiego humoru. Mieszanka, którą stworzył reżyser na potrzeby tego filmu, w przyszłości stała się jedną z rzeczy wyróżniających jego produkcje. Niecałe dwa lata później Gilliam wyreżyserował swój pierwszy samodzielny film Jabberwocky. Akcja, podobnie jak we wcześniejszej produkcji, rozgrywa się w średniowieczu. Denis (Michael Palin), syn bednarza, chce zaimponować swojej wybrance. W związku z tym


wyrusza na pełną niebezpieczeństw wyprawę, której celem jest zgładzenie tytułowego potwora. Film został przyjęty przez krytyków w mieszany sposób – jedni zachwycali się ilością i jakością gagów, inni zarzucali mu, że jest przegadany.

PRZEŁOMOWE LATA SIEDEMDZIESIĄTE Choć początek twórczości opisanej wyżej „wielkiej czwórki” światowego kina przypada na lata sześćdziesiąte, to ich pierwsze sukcesy kasowe wypadają w następnej dekadzie.

Trzech spośród czterech bohaterów tego artykułu pod koniec lat siedemdziesiątych stworzyło wybitne filmy uznawane za kamienie milowe dla gatunku science-fiction, a były to kolejno: Bliskie spotkania trzeciego stopnia (1977), Gwiezdne Wojny (1978) i Obcy – ósmy pasażer Nostromo (1979). To w tej dekadzie zaczęto z powodzeniem stosować komputerowe efekty specjalne, które pozwoliły twórcom na znacznie większą swobodę w kreowaniu wymyślonych światów. Warto również zauważyć, że dwóch z nich przeszło do branży filmowej z reklamy, a był to trans-

fer możliwy dzięki gwałtownemu rozwojowi branży marketingowej na początku tamtych czasów. Scott do dnia dzisiejszego kręci krótkie filmy promocyjne, a niektóre z jego wcześniejszych produkcji uzyskały status kultowych (na przykład reklama komputera firmy Apple z 1984 roku). Jak widać na przykładzie powyższych reżyserów, różne są ścieżki dochodzenia do bram Hollywood. Jednak przy odrobinie szczęścia i wytrwałości, wszystkie drogi prowadzą do sukcesu. Dla jednych w Los Angeles, dla innych w Londynie, ale zawsze robiąc to, co się lubi.

kontrast miesięcznik

39


Kilka słów o współczesnym

u k y t n a l Trans-At Ponad 60 lat temu Gombrowicz nakreślił w Trans-Atlantyku bezpardonowy obraz polskości. Pokazał w krzywym zwierciadle polską emigrację XIX i XX wieku, czym wywołał wiele kontrowersji. Kilka dekad później reżyser Jarosław Tumidajski postanowił udowodnić, że obserwacje Gombrowicza są ciągle aktualne. Teatralny Trans-Atlantyk został mocno uwspółcześniony i, choć jest to zabieg nie do końca udany, pozwala wskazać mechanizmy polskiego pseudopatriotyzmu, który apogeum osiągnął bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej. Ewa Fita

T

umidajski traktuje treść powieści bardzo luźno. Do tekstu dramatycznego włączono co prawda niektóre wypowiedzi Gombrowiczowskich bohaterów, jednak znaczna część kwestii jest w tekście scenicznym wynikiem inwencji dramaturga. Akcja toczy się szybciej niż w powieści, ponadto niektóre wątki fabularne zostały przekształcone lub usunięte. Zdaje się też, że reżyser nie docenił inteligencji swojego odbiorcy. Od początku do końca starał się grać symbolami, jednak ich nagromadzenie sprawiło, że efekt okazał się bardzo dosłowny, wręcz łopatologiczny. Tumidajski szafuje przy tym stereotypami i wplata w akcję zaczerpnięte z życia publiczności epizody i hasła, które w tym kontekście sprawiają wrażenie nastawionych na tanią kontrowersję. Spektakl, mający swoją premierę nieco ponad pół roku po tak zwanej katastrofie smoleńskiej, jest pełen nachalnych nawiązań do niej. Nie wszystkie zastosowane przez reżysera zabiegi związane

z uwspółcześnieniem tematu są jednak uzasadnione i logiczne. Być może chciał pokazać na scenie za dużo. W konsekwencji wątki ideologiczne zostały zepchnięte na dalszy plan. Trans-Atlantyk prezentowany we Wrocławskim Teatrze Współczesnym nie jest zatem wybitnym spektaklem. Nie jest też przedstawieniem, które można by z czystym sumieniem polecić sympatykom powieści Gombrowicza. Mimo to warto poddać go analizie, ponieważ, rozebrany na części, pokazuje interesujący obraz „polskości”, jaki promują dziś środowiska prawicowe. Tumidajski drwi z dzisiejszego oblicza „patriotyzmu”, który więcej ma wspólnego z bezmyślnym krzyczeniem „Polska dla Polaków!” i „pedały do gazu!” niż z rzeczywistym odczuwaniem szacunku dla ojczyzny. Tym samym, tak jak Gombrowicz, przełamuje tabu i wskazuje, że tak głośno ogłaszany „patriotyzm” wielu prawicowych i narodowych ugrupowań jest pozorny. Spektakl charakteryzuje się oszczędną scenografią, której najważniejszym elementem

Zdjęcia: Archiwum Wrocławskiego Teatru Współczesnego, fot. Bartłomiej Sowa

są wszechobecne bociany. Część figur została rozstawiona na scenie, inne są podwieszone pod sufitem, jednak największą uwagę zwraca znajdująca się w głębi sceny góra stworzona z powyginanych ptasich ciał. Pozostałe rekwizyty są bardzo umowne, ale również (przesadnie) symboliczne. Rozwiązania takie jak podświetlone na biało-czerwono czaszki z dziurami po kulach zahaczają wręcz o kicz. Przestrzeń jest umowna. W centrum wydarzeń znajduje się Gombrowicz i to do niego przychodzą pozostałe postaci. Należy jednak zauważyć, że w interpretacji Tumidajskiego jest on przeważnie biernym obserwatorem. Jeśli uczestniczy w inicjowanych przez innych bohaterów wydarzeniach, to robi to raczej „kurtuazyjnie”, nie wykazując większego zaangażowania. Na świat patrzy z dystansem i ironią. Postawienie Gombrowicza w takiej pozycji powoduje, że sprawia on wrażenie pisarza, który dopiero nosi się z zamiarem napisania powieści, a aktualnie ogranicza się do wnikliwej analizy otoczenia. Kiedy publiczność zostaje wpuszczona na salę, pisarz już siedzi na scenie. Początkowo pozostaje niezauważony i dokładnie przygląda się zebranym. Wygłaszając swoje obrazoburcze pożegnanie, zwraca się do widzów. Spektakl Tumidajskiego nie mógłby się zresztą obyć bez publiczności, która wielokrotnie jest włączana w akcję. Aktorzy nie udają, że nie widzą zebranych. Wręcz przeciwnie – widzą ich i potrafią tę obecność wykorzystać. Nie każda ze scen w spektaklu jest warta opisania, jednak niektóre mogą dostarczyć ciekawego materiału analitycznego. Pierwszą z nich jest scena balu, na którym Gombrowicz staje się uczestnikiem swoistego „pojedynku na słowa”. W przebieg akcji zostaje włączona publiczność. Radca zwraca się do widzów jak do gości, przedstawiając im Witolda jako wielkiego polskiego pisarza. Wkrótce jednak posuwa się w tej interakcji jeszcze dalej i nawiązuje z publicznością bezpośredni dialog. Seria indy-


kultura

widualnych pytań zadawanych widzom przez Radcę kończy się pytaniem ogólnym: „Czy jeszcze Polska?”. W założeniu reżysera miał to z pewnością być swoisty barometr polskiego patriotyzmu, jednak jest mało prawdopodobne, aby otrzymane wyniki były miarodajne. Nie należy zapominać, że nawet kilkadziesiąt lat po zwrocie performatywnym publiczność nie ma obowiązku przystawać na zaproszenie twórców i włączać się w akcję. Brak odpowiedzi na pytanie „Czy jeszcze Polska?” nie musi oznaczać więc nieodczuwania tożsamości narodowej. Publiczność może zwyczajnie nie chcieć na to pytanie odpowiedzieć. Bezpośrednio po rundzie pytań następuje „pojedynek na słowa” między Gombrowiczem a argentyńskim literatem, który Polak przegrywa, cytując cudze sentencje. Za znamienne można tu uznać zachowanie pozostałych przedstawicieli Polonii, którzy bezmyślnie dopingują Gombrowicza i starają się zagłuszyć słowa jego przeciwnika. W tle słychać więc ha-

sła kojarzące się ze skrajnymi ugrupowaniami prawicowymi, takimi jak Młodzież Wszechpolska czy Ruch Narodowy, na przykład: „Tu jest Polska!” czy „Kto nie skacze, jest pedałem!”, ale też „okrzyki bojowe”, takie jak: „Wal się, cwelu!” czy „Zamknij mordę!” (skierowane, oczywiście, w stronę przeciwnika Gombrowicza). Równie gorliwie krzyczą Radca, Baron, Ciumkała, Pyckal i Cieciszowski, czyli ludzie z różnych grup i warstw społecznych. Tym samym Tumidajski przyrównuje polski patriotyzm (w każdej wersji) do nacjonalistycznych bojówek. Nie sposób pominąć też sceny pojedynku będącego konsekwencją konfliktu między honorowym Tomaszem a Gonzalem. Epizod ten Tumidajski realizuje w konwencji farsy, całkowicie wyśmiewając ważny polski zwyczaj. Odgłosy wystrzałów dubbinguje Gombrowicz i robi to w sposób jednoznacznie komediowy. Tę specyficzną strzelaninę przerywa pojawienie się na scenie Ministra, Radcy i Pułkownika, wszystkich w strojach do gry

w golfa. Mężczyźni przy dźwiękach utworu Michała Bajora Tabun we mgle i w oparach dymu teatralnego rozpoczynają układ choreograficzny, który kończy się, kiedy Gonzalo ratuje Ignasia przed lecącą w jego stronę piłeczką golfową. Jest to zabieg o tyleż efektowny, o ile nielogiczny. We wcześniejszej scenie widzimy, jak Minister i jego kompani (zgodnie z treścią powieści) planują zorganizowanie towarzyszącego pojedynkowi polowania, dlatego ich nagłe pojawienie się na scenie w tej uwspółcześnionej wersji nie ma żadnego uzasadnienia fabularnego. Jest to jedynie zabawny obrazek, który zadowoli niezbyt wymagającego estetycznie widza. Warto jednak zwrócić na tę scenę uwagę ze względu na następującą pod koniec przemowę Ministra, w której ten natchnionym głosem mówi, że należy „chwalić Boga, że się tak skończyło” i że jest to „widomy znak łaski Bożej, która ojcu syna wybawiła”. W trakcie tych słów wszyscy zgromadzeni na scenie mężczyźni (oprócz

kontrast miesięcznik

41


Gombrowicza) klękają. W ten sposób reżyser zwraca uwagę na wykorzystywanie symboli chrześcijańskich w celach populistycznych, ale też na fałsz płynący ze społeczeństwa – na Boga powołują się ci, którzy chwilę wcześniej knuli, a klękają ci, którzy swoimi okrzykami nawoływali do nienawiści. Warta wspomnienia jest również scena w domu Gonzala, kiedy gospodarz prezentuje gościom swoje bogactwa – trzy ludzkie czaszki. Każda z nich ma w sobie biało-czerwone akcenty, niektóre noszą również ślady po kulach. W tym kontekście kwestie Gonzala o tym, jak jego skarby się ze sobą gryzą i w końcu się pozagryzają, nabierają nowego znaczenia. Jest to wyraźna sugestia, że Polacy mają tendencję do popadania w bezmyślne konflikty sami ze sobą. Kiedy Tomasz zaczyna oglądać te przedziwne eksponaty i ostatecznie klęka przed nimi, w tle słychać zniekształconą Rotę. Gonzalo u Tumidajskiego dokonuje jeszcze jednej swoistej profanacji polskich symboli – do swoich gości wychodzi w rajstopach bez bielizny (z biegiem czasu reżyser dodał do tego stroju dość ekstrawaganckie majtki) oraz w rozpiętej marynarce od polskiego munduru. Jest to, niestety, kolejne nielogiczne posunięcie, ponieważ Gonzalo, zgodnie z tekstem powieści, mówi o tym, że ma na sobie „spódniczkę”, jaką powszechnie nosi się w jego kraju. Scena, w której poznajemy Związek Kawalerów Ostrogi, rozpoczyna się z kolei w zupełnej ciemności. Publiczność słyszy jedynie odgłosy kościelnych dzwonów. Otwarte zostają drzwi do kulis i w pierwszej kolejności wyłaniają się z nich trzy postaci (Baron, Ciumkała i Pyckal) niosące kościelne świece. Następnie oczom widzów ukazuje się czwarta osoba, stojąca w drzwiach (Pułkownik). Za nią widzimy kilkadziesiąt palących się zniczy, nad którymi wisi ukrzyżowany bocian. Kiedy zapala się światło, orientujemy się, że każdy z mężczyzn ma na sobie koszulkę z wizerunkiem ukrzyżowanego i obdartego z piór bociana bez głowy i nóg. Pułkownik klęcząc, wita Gombrowicza (a może publiczność?) w Związku. Scena ta miała z pewnością sprawiać wrażenie dramatycznej, jednak przyznać trzeba, że efekt jest dość groteskowy. Starając się zrobić „więcej”, Kawalerowie Ostrogi zmuszają publiczność do wstania i wzięcia udziału w „Minucie Ciszy”. Drą też zdjęcie prawdziwego Witolda Gombrowicza i plują na nie (robi to również sam pisarz, zachęcając do tego samego czynu widzów). Ponieważ ciągle jest to „mało”, rozważają zabicie prezydenta i jego

żony (co, biorąc pod uwagę katastrofę smoleńską oraz znajdujący się w tle ołtarzyk ze zniczy, przypominający ten z Krakowskiego Przedmieścia, jest ze strony reżysera posunięciem dość prowokacyjnym), ale finalnie decydują się na zabicie Ignasia. Scena kończy się, gdy Gombrowicz wygłasza swoistą litanię do Boga Ojca i Świętych, prosząc, aby przez, między innymi, męczeństwo 20 tysięcy obywateli Pragi „wyrżniętych” za wiarę i wolność czy przez męczeństwo młodzieńców Litwy zabitych kijami oraz zmarłych w kopalniach i na wygnaniu wybawił nas od niewoli moskiewskiej, austriackiej i pruskiej, a następnie pozwolił wrócić do ojczyzny. Lista wymienianych przez Gombrowicza męczenników oraz próśb jest bardzo długa. Pod koniec tej litanii w drzwiach z tyłu sceny staje Gonzalo, ponownie w samych rajstopach, który na tle zniczy przybiera postawę mogącą kojarzyć się z ukrzyżowanym Chrystusem. W tym miejscu rozpoczyna się „gejowski performance”. Na scenie pojawiają się Ignaś i Horacjo, którzy rozpoczynają specyficzny, na wpół erotyczny taniec z siekierą. W tym czasie Gonzalo, robiący im tło, przybiera pozycję, jaką przyjmują dzieci, chcące pokazać lot ptaka czy samolotu, i bardzo powolnie porusza się w rytmie lecącej z głośników muzyki. Gombrowicz z kolei przechadza się po sali i zwraca się do publiczności, pytając, czy jest wystarczająco szokująco i nowocześnie. Zwieńczeniem „performance’u” jest czyn Ignacego, który siekierą odcina głowę jedne-

Zdjęcia: Archiwum Wrocławskiego Teatru Współczesnego, fot. Bartłomiej Sowa

mu ze znajdujących się na scenie bocianów, co Gombrowicz okrasza komentarzami typu: „Uwaga, właśnie zabiliśmy romantyzm!” oraz „To może być na maturze!”. Jest to, zdaje się, najbardziej dosłowny, skrótowy i bezpośredni sposób na zaprezentowanie publiczności treści Trans-Atlantyku. Ostatnia scena w spektaklu to taniec – jak u Gombrowicza. Widzimy przedstawicieli Polonii tańczących zdeformowanego krakowiaka w niepełnych strojach ludowych. Co ważne, tańczą na ogromnej fladze Polski – depcząc ją. Ich ruchy coraz bardziej odchodzą od oryginalnej choreografii, aż w końcu zamieniają się w chocholi taniec (w międzyczasie zmienia się też muzyka). Przez kilka ostatnich sekund sala teatralna wypełnia się blaskiem czerwonego światła. Tumidajski w swoim spektaklu skupił się nie tylko na prezentowaniu tabu łamanego w Trans-Atlantyku przez Gombrowicza. Wyposażając przedstawienie w jak najbardziej aktualne konteksty kulturowe i robiąc to w bardzo „gorącym” dla Polski okresie (przypomnijmy: spektakl miał premierę zaledwie 7 miesięcy po katastrofie smoleńskiej), łamał kolejne zasady. Niezależnie od tego, czy efekt końcowy uznamy za udany, czy wręcz przeciwnie, warto odnotować starania reżysera, który zwrócił uwagę, że polski „patriotyzm” jest często „na pokaz”. W swoim spektaklu pokazał to niechlubne oblicze polskiego „patriotyzmu”, które nastawione jest głównie na wywołanie medialnych reakcji.


kontrast miesięcznik

43


Ilustr. Ewa Rogalska


J

ames P. Kraft w artykule na temat muzyków w przemyśle filmowym w latach 1926–1940 przekonuje, że muzycy byli obecni w przemyśle kinematograficznym już od jego narodzin. Początkowo jednak wykonywali muzykę w kinie na żywo. Całość odbywała się na takich samych zasadach jak dziś w operze. Wraz z pojawieniem się rejestratorów dźwięku i pierwszych udźwiękowionych filmów, muzycy przeszli z kina do studia nagraniowego. Doprowadziło to jednocześnie do nieoczekiwanych zmian dotyczących techniki wykonawczej instrumentalistów. Okazało się, że mikrofony studyjne zbierają dodatkowe „hałasy”, których publiczność w warunkach koncertowych nie miała szans usłyszeć. Bardzo dokładnie wyjaśnia to pewien skrzypek, podając za przykład takie aspekty gry, jak siła dociskania smyczka do strun, która w przypadku pracy studyjnej powinna być mniejsza, czy też szybsze, w warunkach studyjnych, vibrato (wł. – drżąco; określenie wibracji palcowej w grze na instrumentach strunowych z gryfem). Wskazuje to na pewną konieczność związaną z zawodem muzyka sesyjnego, która pomimo upływu lat wciąż jest aktualna – dostosowanie stylu gry do panujących w danym momencie na rynku trendów. Fakt ten jednocześnie zwraca uwagę na kolejną zależność. Mianowicie pojawienie się, funkcjonowanie i ewolucja zawodu muzyka sesyjnego są nierozerwalnie połączone z rozwojem technologii fonograficznej, a konkretnie z jej gałęzią odpowiedzialną za wszelkie urządzenia do rejestracji i obróbki dźwięku, poczynając od fonoautografu skonstruowanego przez Édouarda-Leona Scotta de Martinville’a w 1857 roku. By nie zaginąć w gąszczu historii i uniknąć żonglowania datami, skupię się na okresie związanym z wytwórniami fonograficznymi trwającym od lat pięćdziesiątych do siedemdziesiątych. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że wytwórnie fonograficzne istniały już dużo wcześniej. Chociażby działająca do dziś Columbia Records założona w 1888 roku, ale to właśnie w tamtym okresie działały najsłynniejsze zespoły muzyków sesyjnych. Formowały się one właśnie wtedy, ponieważ zaistniała potrzeba produkowania dużej ilości muzyki i ktoś musiał ją nagrywać. Pojawiają się przy tej okazji czynniki ekonomiczne, które nie przestały wpływać na kształt zawodu muzyka sesyjnego nawet dzisiaj. Masowe produkowanie muzyki, nagrywanie kilku płyt ty-

godniowo sprawiło, że potrzebna była grupa uniwersalnych i sprawnych technicznie muzyków, którzy umożliwią realizację tak karkołomnego zadania. W ten sposób uformowały się takie zespoły muzyków sesyjnych jak: Booker T. & the M.G.’s, działający przy wytwórni Stax Records od lat sześćdziesiątych i akompaniujący chociażby Otisowi Reddingowi czy The Wrecking Crew, działająca w Los Angeles i współpracująca między innymi z producentem Philem Spectorem. Ponadto koniecznie trzeba wspomnieć o formacji The Nashville A-Team, którą możemy usłyszeć między innymi na płytach Elvisa Presleya, Patsy Cline czy Boba Dylana, oraz o zespole The Funk Brothers, działającym przy wytwórni Motown. I właśnie na tej ostatniej grupie chciałbym się skupić. W 1959 roku założyciel Motown, Berry Gordy, zebrał muzyków z klubów jazzowych Detroit i stworzył z nich maszynę do produkcji hitów. Nie było castingów – żaden z muzyków nie musiał przesyłać CV czy legitymować się dokumentami, potwierdzającymi muzyczne wykształcenie. Joe Hunter, jeden z klawiszowców The Funk Brothers, w filmie dokumentalnym Standing in the Shadows of Motown, wspomina to w następujący sposób: „Berry (Gordy) pojawił się w jakimś klubie, w którym graliśmy i zapytał, czy mamy czas, żeby porozmawiać. Odpowiedziałem, że mam więcej czasu niż pieniędzy. Wtedy on powiedział, kim jest. Chciał otworzyć wytwór-

nię fonograficzną i potrzebował dobrych muzyków. Pomyślałem, że to wspaniały pomysł”. Termin „brzmienie Motown” jest dość popularny pośród ludzi zajmujących się muzyką. W tej wytwórni wydawali płyty tacy artyści jak: Jackson 5, Marvin Gaye, Stevie Wonder, The Supremes, The Miracles czy The Temptations. Nawiązując do wspomnianego filmu dokumentalnego, ludzie nie mają większego problemu z wymienieniem tych twórców. Jednak na pytanie, jacy instrumentaliści występują na tych płytach, nikt nie umie odpowiedzieć. Sami muzycy również mieli tego świadomość, czego dowodzi wypowiedź Joe Huntera z początku filmu: „Rozpoznawano brzmienie Motown, ale nikt nie wiedział, że to my. Nikt o nas nie wspominał. Z biegiem lat zastanawialiśmy się, czy ktokolwiek kiedykolwiek będzie wiedział, kim jesteśmy i co zrobiliśmy”. Jest to o tyle ciekawe, że jeden z producentów tej wytwórni – Paul Riser – otwarcie przyznaje, że to właśnie ci muzycy stanowią esencję brzmienia Motown. W podobnym tonie wypowiada się o muzykach Otis Williams z The Temptations, mówiąc, że to właśnie na nich wszystko się opierało. Jeżeli dodamy do tego fakt, że The Funk Brothers nagrali więcej hitów niż Beach Boys, Elvis Presley, The Rolling Stones i The Beatles razem wzięci, to ujrzymy w nich największą maszynę do produkcji hitów w historii muzyki popularnej. Jednocześnie można chyba określić ich mianem najpopularniejszego zespołu, o którym nikt nie słyszał. Brak rozpo-

kontrast miesięcznik

45


znawalności muzyków sesyjnych wśród zwykłych słuchaczy nadal jest aktualny i stanowi jedną z cech charakterystycznych zawodu. Jeżeli chodzi o kulisy pracy takiego zespołu, jego rola w kształtowaniu muzyki nie ograniczała się do odczytywania przygotowanych przez kompozytora nut. Cytowany już wcześniej producent Riser wspomina, że nie będąc basistą, gitarzystą ani perkusistą, miał jedynie ogólną koncepcję utworu. Resztę zostawiał mistrzom. Założeniem było nagranie czterech utworów podczas dwugodzinnej sesji, co jest niemałym wyczynem. Muzycy przekonują, że udawało się to dlatego, że przez cały czas grali w tym samym składzie, a zmieniali się jedynie soliści czy wokaliści. Dzięki temu zespół był doskonale zgrany i działał z zegarmistrzowską precyzją. Powstawanie ostatecznych aranżacji wyglądało zazwyczaj następująco: zaczynało się od basisty (mowa tu o Jamesie Jamersonie – najsłynniejszym basiście tego składu), który budował pewną zapętloną frazę, do której stopniowo przyłączali się pozostali muzycy, z perkusistą na czele. Nie można też zapominać, że wszystkie utwory były nagrywane na tak zwaną „setkę”, czyli wszyscy muzycy grali jednocześnie – była to sytuacja zbliżona do koncertowej, podczas której istnieje większe prawdopodobieństwo, że coś się nie uda. Obecnie najczęściej nagrywa się partie poszczególnych instrumentów oddzielnie. Co więcej, muzycy musieli nagrać utwór od początku do końca już za pierwszym razem. Nie było miejsca ani czasu na błędy. W pozostałych, wymienionych wcześniej wytwórniach sytuacja wyglądała podobnie. Jak powszechnie wiadomo, zespoły sesyjne w wytwórniach fonograficznych nie przetrwały próby czasu. Bynajmniej nie dlatego, że się nie sprawdzały. Wprost przeciwnie, były to niezwykle skuteczne, wręcz niezawodne zespoły. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest rozwój technologii, który wpłynął na zmianę sposobu nagrywania. Wykorzystanie komputerów, instrumentów wirtualnych i ogólna cyfryzacja procesu nagrywania muzyki doprowadziły do spadku znaczenia tradycyjnych studiów nagraniowych, które powoli zaczęły przenosić się do domów. Cyfryzacja umożliwiła zastąpienie ton analogowego sprzętu oprogramowaniem komputerowym, które jest znacznie tańsze i tym samym dostępniejsze dla szerszej rzeszy potencjalnych twórców bądź producentów. Poza tym nie wymaga takiej ilości Ilustr. Ewa Rogalska

miejsca, dzięki czemu istnieje możliwość zorganizowania domowego studia nagraniowego w pokoju średniej wielkości. Wiążą się z tym również, bardziej prozaiczne, kwestie natury ekonomicznej. Nagranie utworu przy wykorzystaniu instrumentów wirtualnych i wyprodukowanie go w domowym studiu jest nieporównywalnie tańsze od wynajęcia muzyków oraz opłacenia sesji nagraniowej w renomowanym studiu. Zresztą wystarczy rzucić okiem na zawartość strony internetowej firmy Spectrasonics, która jest jedną z najważniejszych, jeśli chodzi o dystrybucję bibliotek gotowych sampli oraz instrumentów wirtualnych. W zakładce z artystami korzystającymi z usług Spectrasonics możemy znaleźć między innymi Hansa Zimmera – jednego z najważniejszych współczesnych kompozytorów muzyki filmowej. Jednak prawdziwy obraz tego, jak powszechnym procederem jest stosowanie sampli i instrumentów wirtualnych, wyłania się dopiero po otworzeniu zakładki „Film/TV”, gdzie możemy znaleźć listę produkcji kinowych i telewizyjnych, w których użyto produkcji Spectrasonics. Avatar, Skyfall, Titanic, trylogia Władca Pierścieni, Gra o tron, Szósty zmysł – to

tylko pojedyncze przykłady z długiej listy, nierzadko oscarowych, produkcji. Nie da się ukryć, że elektronika przyczyniła się do zmniejszenia liczby zleceń dla muzyków. Nie jest to wielkim zaskoczeniem, ponieważ rozwój techniki zawsze sprawiał muzykom kłopoty w tym względzie. Najlepszym tego przykładem jest sytuacja muzyków pracujących w branży filmowej w USA związana z pojawianiem się filmów udźwiękowionych, które wyparły orkiestry z kin. Do 1933 roku około 20 tysięcy muzyków straciło z tego powodu pracę. Jednak zarówno w latach trzydziestych XX wieku, jak i w czasach współczesnych rozwój technologiczny nie sprawił, że muzycy sesyjni zniknęli. Ulegali stopniowej ewolucji, adaptując nowe technologie do swoich celów. Dzisiejszy muzyk sesyjny to freelancer, który – oprócz uniwersalności stylistycznej, rozległej wiedzy muzycznej oraz biegłości technicznej w obrębie swojego instrumentu – powinien też równie sprawnie posługiwać się instrumentami wirtualnymi i szeroko pojętymi programami muzycznymi. Innymi słowy – teraz od muzyków sesyjnych wymaga się więcej. W czasach Motown wystarczało odpowiednie opanowanie


instrumentu. Obecnie od muzyków wymaga się biegłego posługiwania się instrumentami wirtualnymi, które stały się pełnoprawnymi narzędziami pracy muzyków oraz znajomości tajników cyfrowej sztuki produkcyjnej. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną zależność między instrumentami wirtualnymi a muzykami sesyjnymi. Otóż instrumenty te, poza syntezatorami, opierają się w głównej mierze na samplach, czyli próbkach brzmień rzeczywistych instrumentów. Nierzadko ułożone są one w gotowe frazy, ale istnieje też możliwość budowania własnych w oparciu o brzmienia zawarte w wirtualnej bibliotece brzmień i instrumentów. Wspomniane sample są nagrywane oczywiście przez muzyków sesyjnych. Przy uproszczonym modelu całej sytuacji można wysunąć wniosek, że poprzez nagrywanie sampli muzycy sesyjni nawzajem pozbawiają się pracy. Z uwagi na niezbędną w zawodzie muzyka sesyjnego elastyczność względem zastanej sytuacji, nie sądzę, by w przyszłości ten zawód zniknął z powodu elektroniki. Nie można jednak wykluczyć, że w obrębie wszelkiej muzyki studyjnej muzycy staną się jedynie „dawcami sampli”, które inni muzycy i kompozytorzy będą jedynie programowali.

kontrast miesięcznik

47


T

alent show to gatunek starszy niż się wydaje i wbrew pozorom nie wyrósł z reality show. Ich współczesne inkarnacje to kontynuacja tradycji imprez, które w krajach anglosaskich są stałym elementem kulturalnym głównie lokalnych społeczności. Z nastaniem ery telewizji nieuniknionym było ich przeformatowanie na mały ekran.

ŚPIEWAĆ

TROCHĘ HISTORII Największe postępy w tej dziedzinie poczyniły brytyjskie BBC i ITV w latach siedemdziesiątych, kiedy nadeszła fala popularności talent show. Widzowie gościli w teatrach, w których uprzednio wybrani uczestnicy walczyli o wygraną, a całość była oceniana przez jurorów oraz publiczność (przy pomocy owacjometrów zawodnych niczym Rihanna na żywo). Przykładem takiego programu był New Faces, który zasłynął dobitnymi, szokującymi do dziś komentarzami jednej z jurorek - Niny Myskow. Popularność show pozwoliła na realizację kolejnych tego typu programów, jak emitowany latami Opportunity Knocks. Powoli jednak era talent show się kończyła i w temacie nic się nie działo aż do końca lat dziewięćdziesiątych, kiedy reality show zaczął trawić wszystkie gałęzie rozrywki telewizyjnej. Przełomem okazał się Popstars – program dokumentujący selekcję piątki wokalistów i stworzenie z nich zespołu pop. Nowatorski sposób realizacji, polegający na śledzeniu procesu przesłuchań okazał się świetnym pomysłem. Cała procedura była po raz pierwszy jawna, bo widzowie ujrzeli nie tylko tych kandydatów, którzy przechodzili, ale i tych, którym się nie udawało. Można było zaobserwować również determinację i emocje, które towarzyszą w drodze do sukcesu. Z finalistów stworzono zespół Hear’Say, który jednak po udanym debiucie rozpadł się. Lepiej miał się Fot. Jarosław Podgórski

Niczym starożytni Rzymianie oglądający walki gladiatorów uwielbiamy patrzeć na ich współczesną wersję. I choć daleko jej do pojedynków na śmierć i życie, stawka w talent show jest wysoka. W rolę gladiatorów wcielają się potencjalne talenty, zaś w rozszarpujące je na strzępy lwy jurorzy. Publiczność niezmiennie się temu przygląda z ogromną przyjemnością. Wojciech Szczerek

sam program, doczekując się sprzedaży licencji do ponad 50 krajów. Wymyślony zaraz po nim przez Simona Fullera Pop Idol stał się pierwszym programem, który spełniał obecną definicję muzycznego talent show. Czwórka jurorów, na czele z nieznanym wtedy Simonem Cowellem, podjęła wyzwanie wyłonienia finalistów, a widzowie wybrali najlepszego. Pierwsza edycja emitowana w 2001 roku zaowocowała wysoką oglądalnością oraz odkryciem dwójki wokalistów: Willa Younga i Garetha Gatesa. Ich szanse na pierwsze miejsce były na tyle wyrównane, że podzieliły kraj niczym wybory prezydenckie USA. Wobec tego glo-

balny sukces programu był tylko kwestią czasu. I to krótkiego, bo stacją, która jako pierwsza kupiła franczyzę, był Polsat, z polską wersją startujący już wiosną 2002 roku. W Polsce nastała era Wojewódzkiego, Zapendowskiej, Cygana i spółki, a my poznaliśmy pojęcie talent show w wersji wcześniej oszlifowanej. Rewolucja osiągnęła kulminację w 2004 roku, kiedy Cowell wykorzystał doświadczenia najsurowszego jurora Pop Idol i poszedł o krok dalej, tworząc The X Factor. Kolejne udoskonalenia, jak rywalizacja pomiędzy jurorami, charyzmatyczni prowadzący, historie uczestników oraz występy finalistów u boku gwiazd pokroju Beyonce, uczyniły program


KAŻDY MOŻE! jednym z najbardziej dochodowych w historii telewizji. X Factor i jemu podobne stały się show w pełnym znaczeniu: nadal miały za zadanie łowić talenty, ale przede wszystkim bawiły widownię.

WOKALNY CZYŚCIEC Talent show świetnie pokazuje ludzką naturę: to, jak postrzegamy wyzwania jako uczestnicy i jak krytykujemy jako widzowie. Oczywiście łatwiejsze jest to drugie. Odkąd zaczęto pokazywać antytalenty, posypały się lawiny złośliwych komentarzy: że głupi, że beznadziejny, że przecież wiadomo, że nie przejdzie. Ludzie coraz częściej pokazują więcej niż powinni, nie tylko w Ameryce, gdzie instytucję konfesjonału zastąpiła Oprah, ale i w krajach konserwatywnych jak Polska. Jest to raczej błędne rozumowanie. Bowiem aby przekonać się, że nie ma się talentu, trzeba to czasem usłyszeć od autorytetu, a że przy okazji można komuś zafundować niezły ubaw – to już inna sprawa. I trudno mieć pretensje do próbującego, że próbuje.

WYŚPIEWAJ MI SWOJĄ HISTORIĘ Ważnym elementem, który nas przyciąga do talent show, są emocje. Oczywiście im więcej, tym lepiej, więc płacz jest tu zaraźliwy niczym

grypa hiszpanka: płacze wokalista, a z nim jurorzy, prowadzący, publiczność, rodzina wykonawcy, znajomi, ksiądz proboszcz i sąsiadka. Wielkim rykiem swoją karierę rozpoczęła występująca w X Factorze Alexandra Burke, która rozpłakała się na eliminacjach, śpiewając piosenkę Whitney Houston. Mało tego: obydwie jurorki widząc, że tamta płacze, rozbeczały się tak, że wynik przesłuchania był przesądzony. Ot, taki atawizm każący stadnie przeżywać smutek, choć tu nie do końca wiadomo, z czym związany. Innym przekaźnikiem emocji w talent show okazało się przedstawienie uczestnika i jego otoczenia. Bo już nie interesuje nas tylko, jak ktoś śpiewa albo żongluje napełnionymi żrącym kwasem kieliszkami. Często w pakiecie otrzymujemy też prawdziwą, smutną historię: temu umarła babcia, temu siostra spadła z trzepaka i wybiła sobie mleczaki, ta ma raka, tamtej zdechł chomik, tego leją na długiej przerwie, a temu grozi lufa z biologii. I dlatego postanowili pójść do telewizji i wykrzyczeć swój ból. Widzowie zaś oprócz jego wzruszającej historii mogą przy okazji posłuchać, czy umie śpiewać.

SYNDROM EUROWIZJI A gdzie miejsce na talent? Talenty jak najbardziej są – ludzie zgłaszający się do programu

sądzą, że takowy mają. A zadaniem jurorów jest uzmysłowienie im, że mogą się mylić. Jeśli tak nie jest, to świetnie – trafia się ktoś, kto chce występować, a my chcemy na niego patrzeć, choć z talentem bywa różnie. Najbardziej widać to w programach stricte muzycznych, w których ktoś, kto śpiewa przeciętnie, ma szansę pokazania, że jest też artystą, a ten kto zaśpiewa czysto i piękną barwą, osobowości nie ma i jako wokalista jest jedynie rzemieślnikiem. Pozostaje tylko odróżnić jednych od drugich i to trudne zadanie spoczywa na jurorach. Jest wreszcie kwestia zasadnicza, często pomijana: skoro mamy już talent, to czy oprócz trzyminutowej przyjemności widza oraz poczucia odniesienia sukcesu przez wygranego, coś jeszcze z tego wynika? Gdy spojrzeć na historię talent show i odsiać wszystkie występy niemuzyczne, które trudniej sprzedać, to w zasadzie brakuje naprawdę wielkich, globalnych nazwisk, choć lepiej jest na rynkach krajowych. W Wielkiej Brytanii popularni są Olly Murs, James Arthur, Matt Cardle czy Leona Lewis, ale wielu innych, jak Will Young występujący dziś częściej w musicalach niż solo, z perspektywy czasu mogą się cieszyć z co najwyżej umiarkowanych sukcesów. Nie inaczej jest w przypadku polskich wykonawców. Kto dziś pamięta Alicję Janosz? Mało kto, a jeśli już, to tylko z piosenki o jajecznicy. A Szymona Wydrę, Ewelinę Flintę, Tomasza Makowieckiego? Długo by wymieniać osoby, które w Idolu pokazały swoje możliwości i odeszły w niepamięć. Choć są wyjątki – Ania Dąbrowska to znana wokalistka i autorka piosenek z gatunku tych ambitnych i stonowanych, a Monika Brodka to kipiący wulkan nowych pomysłów, zaskakujący coraz lepszymi płytami, jak odkrywcza Granda. Ale spoglądając na nowe programy, jak przebojowy X Factor, rewelacji brak: Gienek Loska Band istnieje, ale daleko mu do statusu gwiaz-

kontrast miesięcznik

49


dy, ekscentryczność Michała Szpaka odpływa w niebyt i chyba tylko Dawid Podsiadło umie wzbudzić jakiekolwiek zainteresowanie.

POWRÓT NA START? Zamysłem talent show w opinii wielu było przełamanie monopolu wytwórni jako instytucji decydujących o być albo nie być artysty. To one nadal dyktują kto, co i jak wykona. Niestety koło się zamknęło, bo skoro zwykle nagrodą w programach talent show jest kontrakt płytowy, to cała zabawa przypomina ucieczkę boFot. Jarosław Podgórski

hatera Nieustraszonych Pogromców Wampirów, który tak szybko umykał przed oprawcą przez zamkowe krużganki, że zataczając koło, zasapany, znalazł się twarzą w twarz z tymże. Odkrywamy talent, który ofiarowujemy wytwórni, a ta zarzyna w nim wszelką kreatywność. I tylko niezwykła osobowość oraz determinacja pozwala nielicznym odnieść trwały sukces.

POWRÓT NA METĘ! Jeszcze ciekawiej robi się, gdy zauważymy, że wiele z „nieodkrytych talentów” tak zno-

wu świeżych nie jest. I nie jest tu mowa o Susan Boyle, która śpiewała kilkanaście lat przy wszystkich możliwych okazjach, aż w końcu trafiła do X Factora. O ile często ktoś próbuje długo swoich sił, by się wybić i dopiero talent show to daje, to trudno pewne osobistości uznać za odkrycia. Jednak często zdarzają się zawodowi wokaliści z branży, którym po prostu się nie udaje i może dzieje się tak nie bez powodu. Sytuacje potrafią być komiczne, kiedy wykonawcy dawno już zapomniani trafiają do programów typu The Voice (gdzie jurorzy


decydują na ślepo) i osiągają efekt odwrotny do zamierzonego. Taka na przykład Jay Aston biorąca udział w brytyjskiej edycji programu wbiła sobie gwóźdź do trumny, nie tylko śpiewając nieczysto i marną barwą głosu, ale oznajmiając, że była członkiem Bucks Fizz, zwycięzcy Eurowizji w 1981 roku, który zanotował na brytyjskich listach kilkanaście hitów i sprzedał więcej egzemplarzy tabloidów na swój temat niż ktokolwiek inny. W takich momentach widać, że sukces nie zależy tylko od talentu, umiejętności, pieniędzy ani woli. Wy-

nika z nich wszystkich, ale też z jeszcze jednego, na który wpływu nie mamy – szczęścia. Co z przyszłością talent show? Nie jest on bynajmniej niepotrzebny, stanowiąc jeden z największych sukcesów telewizji. W końcu to kluczowe pytanie „Oglądałeś X Factora?”, jakie słyszymy w pracy w poniedziałkowy poranek, już dawno zastąpiło: „A widziałeś Robocopa w sobotę?”. To właśnie programy typu talent show stanowią obecnie dla wielu prime time prime time’u, istny punkt kulminacyjny weekendu. Jest to rozrywka dla całej rodziny, bo

każdy może tu znaleźć to, czego szuka: jeden chce posłuchać, jak pięknie śpiewają, inny pośmiać się z pani z telewizji, która łamie nogę na lodzie, trzeci rozpłakać się, bo to „takie wzruszające”, czwarty wściec na Foremniak, że jest wredną małpą, piąty posłuchać historii z życia wziętej, szósty uwierzyć, że może mieć wpływ na to, kogo będzie słuchać za tydzień, i wreszcie siódmy zdecydować, że sam wystartuje w następnej edycji. Bo wszyscy, jak jeden mąż, mamy potencjał, by być zarówno publicznością, lwem, jak i gladiatorem.

kontrast miesięcznik

51


Tytuł X-Men: Przeszłość, która nadejdzie Reżyseria Bryan Singer Dystrybutor Imperial Cinepix Data premiery swiatowej 10 maja 2014

Recenzuje Przemysław Krzczanowicz

Niepewna przyszłość

W

niedalekiej przyszłości samodzielne roboty zwane Sentinelami doprowadziły do prawie całkowitej zagłady gatunku mutantów, zamieniając przy tym świat w zdewastowane pustkowie. Dwaj dawni wrogowie, telepata profesor X (Patrick Stewart) i mistrz magnetyzmu Magneto (Ian McKellen), postanawiają cofnąć w czasie jaźń Wolverina (Hugh Jackman), by ten w latach siedemdziesiątych z pomocą młodszych odpowiedników Charlesa (James McAvoy) i Magnusa (Michael Fassbender) odwiódł zmiennokształtną Mystique (Jennifer Lawrence) od zabójstwa wynalazcy Bolivara Traska (Peter Dinklage), którego śmierć stała się przyczyną późniejszego stworzenia śmiercionośnych Sentineli. X-Men: Days of Future Past (karkołomnie przetłumaczony na polski jako Przeszłość, która nadejdzie) to najnowszy film z cyklu traktującego o perypetiach znienawidzonych przez ludzkość mutantów. Na fotelu reżysera ponownie zasiadł twórca sukcesu dwóch pierwszych części – Bryan Singer. Specyfika umiejscowienia czasu i miejsca fabuły obrazu, który jest niejako sequelem do First Class, a jednocześnie prequelem do oryginalnej trylogii X-Men, pozwoliła Singerowi zgromadzić większość obsady poprzednich filmów. Rzadko zdarza się, by scenarzyści, pracując nad adaptacją historii obrazkowej, raczyli wykorzystać z pierwowzoru coś więcej niż same postaci, miejsca czy kostiumy, sprowadzając je niejako do roli rekwizytów. Nowe dzieło Singera jest na szczęście wolne od tej irytującej Fot. Materiały prasowe

przywary. Opierając scenariusz na pewnym fundamencie w postaci kultowego komiksu z lat osiemdziesiątych o tym samym tytule, zręcznie połączono elementy oryginalnej historii z wątkami zapoczątkowanymi w poprzednich częściach filmowego cyklu. Ta przewrotnie zarysowana fabuła umożliwiła twórcom stworzenie swoistej mieszanki wątków mocno zakorzenionych w historii Ameryki (zabójstwo J.F. Kennedy’ego czy wojna w Wietnamie) z wizją przepełnionej beznadziejnością przyszłości rodem z produkcji postapokaliptycznych. Film od samego początku utrzymuje równe tempo, płynnie wplatając w sceny akcji sporo niewymuszonego humoru (duża w tym zasługa zaskakująco udanego występu Evana Petersa w roli Quicksilvera), plejada gwiazd gwarantuje zaś aktorstwo na solidnym poziomie (poprawił się zwłaszcza James McAvoy, który wypada zdecydowanie bardziej przekonująco niż w poprzedniej części cyklu). Także efekty specjalne, choć miejscami wręcz spektakularne (zwłaszcza wyczyny wspomnianego wcześniej Quicksilvera), na szczęście nie zdominowały produkcji studia Fox, pozostawiając dużo miejsca przygotowanej z wielką pieczołowitością scenografii, skutecznie oddającej klimat lat siedemdziesiątych. Elementem obrazu, który pozostawia spory niedosyt, jest ścieżka dźwiękowa. Mimo że dobór piosenek z poprzedniego wieku jest bezbłędny, to jednak muzyka skomponowana przez Johna Ottmana stanowi co najwyżej dyskretne tło dla wydarzeń na ekranie, a po seansie trudno przypomnieć sobie jakikolwiek utwór. Pomimo dobrej gry Fassbendera rozczarowuje natomiast przedstawienie postaci Ma-

gnusa, którego motywacja i plan działania są miejscami absurdalne. To zdecydowanie najsłabszy punkt filmu, bo to właśnie dylematy moralne mistrza magnetyzmu były najciekawszym i angażującym widza wątkiem wcześniejszego filmu First Class. Powracającym mankamentem charakterystycznym dla całego cyklu jest też mnogość występujących postaci, co skutkuje sytuacjami, kiedy uwielbiani przez fanów bohaterowie pojawiają się na ekranie dosłownie na minutę, by wypowiedzieć zaledwie jedną kwestię, po czym zupełnie znikają z ekranu. Days of Future Past to obraz w dużej mierze skierowany do miłośników historii rysunkowych ze stajni Marvela – czy to przez czerpanie garściami z komiksowego pierwowzoru, czy też poprzez wyjaśnienie, poprawienie bądź usunięcie nieścisłości poprzednich filmów. Jednak widzowie, którzy nie mieli wcześniej styczności z cyklem, także powinni dobrze się bawić podczas seansu, choć motywacje niektórych bohaterów, czy też rozmaite „smaczki” pozostaną dla nich dosyć niezrozumiałe. X-Men: Days of Future Past to bardzo dobre kino rozrywkowe, które zadowoli zarówno wieloletnich fanów serii, jak i widzów mających styczność z przygodami mutantów po raz pierwszy. Pomysłowa mieszanka akcji, dobrego aktorstwa, dużej dawki humoru i szacunek dla pierwowzoru filmu sprawia, że jest to jeden z najlepszych obrazów szeroko rozumianego gatunku produkcji „superbohaterskich” ostatnich lat, a scena po napisach końcowych skutecznie zaostrza apetyt na kolejną część, która już teraz znajduje się w fazie przedprodukcji.


Tytuł Grand Budapest Hotel Reżyseria Wes Anderson Dystrybutor Imperial-Cinepix Rok 2014

Recenzuje Szymon Stoczek

Zabawa w oparach nostalgii

N

a pierwszym piętrze jest zawsze szaleństwo, bo czegoż innego spodziewać się po wykwintnym hotelu, przypominającym domek dla lalek, umieszczonym w nieistniejącym państwie o nazwie Żubrówka? Oto już podwoje starego budynku stają otworem przed ciekawskimi widzami i choć ci witani są widokami pensjonatu, który swoje lata świetności ma dawno za sobą, gorzko pomyliłby się ten, kto odmówiłby Wesowi Andersonowi gościnności i talentu do obsługi swych gości. Reżyser dawno udowodnił bowiem, że potrafi dogodzić widowni, o ile tylko ta zgodzi się poświęcić swój czas i porwać się nieskrępowanej wyobraźni reżysera, gdzie geniusz nieraz spotyka się z kiczem. Historia z początku nieśpieszna nabiera właściwego charakteru, kiedy stary pracownik (Zero) zaczyna snuć swoją opowieść o czasach świetności hotelu, w którym dawniej był boyem. Wraz z konsjerżem spełniającym najwybredniejsze pragnienia dam został on uwikłany w groteskową aferę spadkową, dotyczącą cennego obrazu. Umowność zwichrowanej fabularnej konstrukcji, pełnej karykaturalnie nakreślonych postaci i spiętrzeń zbiegów okoliczności, ma w sobie śmiały urok postmodernistycznej farsy. Anderson nadzwyczaj luźno bawi się filmowymi kliszami, splatając ze sobą elementy kina akcji, komedii oraz dramatu, pozostając przy tym wiernym duchowi prozy Stefana Zweiga, na której w znacznym stopniu oparty jest film. Poszczególni bohaterowie Grand Budapest Hotel służą jako reprezentacje autora Niecierpliwości serca oraz The Post-Office

Girl. Tom Wilkinson przedstawia w intencji reżysera realnego autora, zaś Jude Law (młody autor) oraz Ralph Fiennes (Gustave H) grają jego wyobrażone postacie. Piętrowa konstrukcja filmu pozwala wziąć w nawias dziejące się na ekranie szaleństwo, uzasadniając blisko półtoragodzinny filmowy teatr absurdu. Dzięki szkatułkowej narracji wydarzenia można odczytywać nie tylko przez kontekst zabawy filmową formą, lecz również jako próbę poradzenia sobie z koszmarną rzeczywistością. Barokowy, miejscami nieco cukierkowy przepych, sąsiaduje tu blisko z szarością wojennych realiów (choć te faktycznie szare są jedynie jeden raz). Podobny kontrast był także swoistą siłą napędową prozy Zweiga. Austriacki pisarz, nie godząc się na hitlerowską inwazję, w swoich literackich dziełach zwykł szukać remedium na traumę. „Staję przed wami ze wstydem, ponieważ język, którym mówię, jest językiem, przez który świat jest niszczony” – powiedział w 1941 roku, podczas swego pobytu w Nowym Jorku. Film Andersona można więc oglądać co najmniej na dwa sposoby: bądź uczestniczyć w filmowej grze znaczeń i dać się ponieść charakterystycznej palecie barw, która stała się już wizytówką amerykańskiego reżysera, bądź też wyłuskać z zakamarków hotelowych pokoi wskazówki, odsyłające do życiorysu nieco zapomnianego już dzisiaj pisarza. Czy jednak w lukrowanym hotelu kryje się coś więcej niż jedynie nadzwyczaj osobisty hołd dla Zweiga? Nawet jeśli filmowe wyrazy uznania traktować można tylko jako niezobowiązującą deklarację, nie sposób nie docenić efektu.

Grand Budapest Hotel to niejako esencja reżyserskiego stylu i prawdziwy popis wirtuozerii przygotowany z myślą o prawdziwych kinomanach. Anderson podobnie jak w Kochankach z Księżyca mnoży filmowe tropy, skłaniając miejscami kinofilskich widzów do wytężonej pracy umysłowej, którzy gdzieś już dany motyw widzieli, tylko nie zawsze umieją sobie przypomnieć gdzie. Śmiało buduje konceptualne ujęcia, często odwołując się do zasad symetrii. Wiele z kadrów zamyka na wzór osobliwych scenek rodzajowych, innym razem mnoży liczby planów, dezorientując uwagę widza akcją rozgrywającą się równocześnie na dwóch, a nawet trzech planach. W tym dynamicznym filmowym świecie szczególnie znakomicie odnajduje się szczególnie wspomniany Fiennes oraz zaskakująco dobry Tony Revolori. Na uwagę zasługuje również demoniczny i nieprzewidywalny Joplinga (William Defoe), który nieco przypominał swoim sposobem bycia rodzimego Szpiega z Krainy Deszczowców. Nie byłoby jednak specyficznego nastroju Grand Budapest Hotelu, gdyby nie hipnotyzująca ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Alexandre Desplata i nie byłoby go, gdyby nie intelektualne dowcipy wplecione w filmową akcję. Anderson udowodnił po raz kolejny, że posiada własną receptę na rozrywkowe kino. Starte klisze kultury maskuje oryginalnym stylem i pomysłowością w podejściu do tematu. Czyżby więc film doskonały? Dla jednych być może, nie każdemu jednak musi przypaść do gustu nieco bajkowa formuła narracji dzieł reżysera i umowność fabularnych rozwiązań. Kontrast miesięcznik

53


Tytuł Seksualny kapitał. Wyobrażone wspólnoty smaku i medialne tożsamości polskich gejów Autor Samuel Nowak Wydawnictwo Universitas Rok wydania 2013 Recenzuje Katarzyna Lisowska

Teoria, praktyka i nowatorstwo

K

siążka Samuela Nowaka Seksualny kapitał. Wyobrażone wspólnoty smaku i medialne tożsamości polskich gejów łączy stare z nowym. Oba przymiotniki rozumiem potocznie, pierwszy wiążąc z respektowaniem tradycji, a drugi kojarząc z odkrywczością. Być może wspominane zestawienie nie powinno dziwić, zważywszy na to, że podstawą recenzowanej publikacji była rozprawa doktorska autora (rządzą się swoimi, wymagającymi zarówno respektowania reguł, jak i nowatorstwa, prawami). W wypadku Nowaka kompilacja ta jest jednak wyjątkowa, co wynika przynajmniej z kilku powodów. Na początku trzeba przyjrzeć się konstrukcji książki. Badacz, kulturoznawca i medioznawca, postawił sobie za cel opisanie procesów kształtowania się tożsamości polskich gejów i ich związków z mediami i kulturą popularną. Już na pierwszy rzut oka widzimy, że założenie to wymaga uwzględnienia wielu innych koncepcji i źródeł, pozwalających choćby sformułować definicje podstawowych pojęć i analizowanych zjawisk. Nie bez powodu zatem znaczącą część rozważań (Część I. Media, tożsamość, seksualność oraz Część II. Wyobrażonewspólnotyseksualnegosmaku)stanowią rozdziały teoretyczne, porządkujące obszar badań. Sposób czerpania z poszczególnych ujęć jest jednak bardzo swobodny, co autor otwarcie deklaruje, zaznaczając na początku eklektyczny stosunek do wykorzystanych badań („Przyjęta przeze mnie perspektywa uprawomocnia instrumentalne posługiwanie się innymi teoriami, nawet kosztem wyrwania ich z »natuFot. Materiały prasowe

ralnego« środowiska […] Oznacza to także zapożyczanie pojęć i koncepcji w celach innych, niż pierwotnie zakładali ich twórcy. […] Interdyscyplinarność rozumiem zatem jako swego rodzaju zdradę oryginalnych paradygmatów, która okaże się jednak intelektualnie produktywna”, s. 60). Oczywiście można powiedzieć, że nauka, a zwłaszcza humanistyka, od zawsze posługuje się podobnymi metodami. Nowak doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego poszukuje oryginalności w innych dziedzinach. Nowatorski jest przede wszystkim przedmiot badań. Studia nad tożsamością gejów rozwijają się co najmniej od lat siedemdziesiątych, ale w Polsce nadal oczekują na rzetelną analizę. Autor wyraźnie ogranicza się do badania sytuacji w kraju (por. s. 63), co nadaje jego rozważaniom prekursorski charakter. Nawiązuje do dziedzictwa brytyjskich badań kulturowych (s. 17-20), budując zarazem niemal od podstaw wizerunek i naukowe zaplecze studiów gejowsko-lesbijskich, na rodzimym gruncie przytłumionych i skrytykowanych przez przedstawicieli ujęć queerowych (s. 43-60). Tak zakreślony plan badań umożliwia połączenie tradycji z nowatorstwem. Co ważne, autor analizuje świeże, będące przedmiotem aktualnej lub niedawno zakończonej publicznej debaty, wydarzenia i problemy (por. rozdział poświęcony akcji „Niech nas zobaczą” – Seksualny smak i kapitał polityczny, s. 163-199). Nowak uchwyca i poddaje wnikliwej refleksji także zjawiska mieszczące się w polu rodzimej kultury popularnej (por. rozdział Seksualny smak i kapitał popularny, s. 245-291). Uczynienie wspominanej dziedziny przedmiotem uważnej analizy naukowej należy bowiem

do podstawowych założeń książki (por. s. 60). Drugim, również dotychczas nie w pełni opracowanym, obszarem szczególnie interesującym autora są media (s. 60), zwłaszcza cyfrowe (por. rozdział Seksualny smak i kapitał praktyczny, s. 201-243, poświęcony portalom randkowym i seksdatingowi). Omówione zagadnienia tworzą zresztą, zdaniem Nowaka, spójny przedmiot badań („Przyjęcie perspektywy kulturoznawczej uzasadnia wybór mediów i kultury popularnej jako właściwego obszaru badań”, s. 60). Jednocześnie za decyzją o włączeniu wymienionych problemów w obręb refleksji kulturoznawczej i medioznawczej kryje się tradycyjne przekonanie o możliwości wyjaśnienia badanych zjawisk. Definicje, skomplikowane metateoretyczne rozważania i sumiennie omówiona bibliografia to elementy szeroko zakrojonego projektu poznawczego, zmierzającego do dostarczenia czytelnikom i czytelniczkom rzetelnych informacji i uczciwego nakreślenia stanowiska reprezentowanego w książce. Muszę przyznać, że znalazłam w pracy Nowaka wiele wiadomości przydatnych do własnych starań naukowych, zwłaszcza jeśli chodzi o opis związków między studiami gejowsko-lesbijskimi a queerowymi (s. 43-58). Recenzowana książka może zresztą okazać się pomocna dla osób o bardzo zróżnicowanych zainteresowaniach, co wynika z szerokiego zaplecza teoretycznego rozprawy krakowskiego kulturoznawcy. Jaki wniosek może wynikać z moich rozważań? Chyba tylko jeden. Książka Nowaka to cenna publikacja. Rzetelna, przydatna i, co szczególnie ważne, ciekawa. Nie obawiam się zakończyć recenzji słowem: polecam.


Tytuł Lubczyk na poddaszu Autor Natalka Śniadanko Wydawnictwo Biuro Literackie Rok wydania 2014

Recenzuje Joanna Figarska

Co kryje poddasze?

Z

apach suchego od gorąca drewna, ogromne belki podtrzymujące konstrukcję dachu i niezliczone kołtuny kurzu od zawsze kojarzyły mi się z tajemnicą i ukrytymi skarbami. Poddasze od dziecka ciekawiło mnie o wiele bardziej niż zimne i ciemne piwnice, a lubczyk dodawany do niedzielnych rosołów babci sprawiał, że potrawa znacznie różniła się od tej, którą robiła moja mama. Z nieukrywanym zainteresowaniem sięgnęłam więc po książkę Natalii Śniadanko Lubczyk na poddaszu, by sprawdzić, jaki zapach ma historia ukraińskiej pisarki. Trzecia wydana w Polsce powieść Śniadanko opowiada historię Sarony, w życie której czytelnik wchodzi w momencie odejścia jej dziadka. Opowieść można podzielić na dwie zasadnicze części: pierwszą, w której Sarona wraca pamięcią do przeszłości, wspominając sielankowe i z perspektywy czasu nieco magiczno-realne dzieciństwo, i drugą, odnoszącą się bezpośrednio do wydarzeń w jej już dorosłym życiu. Znaczącą rolę odgrywa tutaj również Saron – mąż głównej bohaterki. Nagłe odejście dziadka budzi u dziewczyny wspomnienia z dzieciństwa, wprowadzając tym samym czytelnika w świat niemalże nierealny, w którym paradoksalnie śmierć ożywia dawno miniony czas i wskrzesza tych, których już nie ma. Sarona przywołuje swoją rodzinną wioskę, kreśli portret rodzinny, w którym to matka stanowi ostoję i oparcie domu, równocześnie wychowując dzieci i czekając na wiadomości od przebywającego za granicą męża. Gdy głowa rodziny wraca, w domu zaczyna pa-

nować dyscyplina, a w każdym pomieszczeniu odczuwalna jest atmosfera gotowości na niespodziewany wybuch zmęczonego mężczyzny, który odzwyczaił się od rodzinnego rytmu dnia. W zachowaniu dzieci widać, że wolą mieć ojca daleko i jedynie wiedzieć, że jest. Nie jest im natomiast potrzebne jego towarzystwo. Mimo tego sama jego obecność kreuje pewne rodzinne sytuacje. Urzekająca jest scena, gdy wszyscy, wraz z dziadkami, dzielą i oprawiają mięso. Ojciec pełni rolę gospodarza, precyzyjnie wydzielając pozostałym zadania. Jest w centrum. Sarona wspomina to wydarzenie jako jeden z lepszych momentów swojego dzieciństwa, gdy wszystko wydawało się być na właściwym miejscu i odbywać we właściwym czasie. Ubój zwierzyny pokazany jest jako rytuał spajający rodzinę, której trudno odnaleźć siebie nawzajem w niełatwej codzienności. Druga połowa powieści to dorosła codzienność Sarony. Jest w związku z Saronem, wziętym kucharzem. Znają się od lat, dlatego rytm ich życia już się nie zmienia. Tylko kobieta zdaje się widzieć coraz częściej przeplatające ich codzienność znudzenie i powszedniość relacji. Poczucie, że ze względu na długość znajomości, stają się jednym i przestają ze sobą rozmawiać (przecież skoro są jednym, to pragną tego samego – nie potrzeba więc słów), sprawia, że Sarona zaczyna poważnie zastanawiać się nad ich małżeństwem. Wybierają się zatem we wspólną podróż i trafiają do specyficznego miejsca. Hotel, w którym się zatrzymują, w niczym nie przypomina zwykłego miejsca odpoczynku. Właściwie sam budynek i jego pracownicy nie są dobrze ukazani, a bohaterka nie zwraca

uwagi na dziwne pytania w klasycznym formularzu: „[…] 6. Czy często marzysz? […] 9. Czy kolekcjonujesz wspomnienia o ważnych momentach z życia i o jakie momenty konkretnie chodzi?”. Miejsce, w którym przebywa Sarona wydaje się mieć znaczenie jedynie symboliczne. Bohaterka zdaje się nie przywiązywać uwagi do otoczenia, inni goście są przezroczyści, a obsługa wyjątkowo dyskretna. Nawet moment niespodziewanego wyjazdu Sarona zostaje w pewien sposób pominięty, nie komentują tego ani pracownicy ośrodka, ani sama kobieta. W drugiej części powieści zmienia się narracja i tempo przedstawianej historii, a czytelnik poznaje historię małżonków z listów, intymnych przemyśleń na temat przemijania, miłości i dzielenia wspólnej przestrzeni. Wydaje się jednak, że wnioski, do jakich dochodzą niezależnie od siebie, nigdy nie docierają do drugiej strony. Lubczyk na poddaszu jest książką mylącą. Z początku ciekawa, pełna dobrych porównań i celnych zdań, na wpół przesiąknięta klimatem ukraińskiej wsi i rodzinnymi zwyczajami ludzi, z czasem jednak staje się mało interesującą opowieścią o niespełnionym życiu w związku, który od początku był skazany na niepowodzenie. Książka kończy się nagle, nie tworząc żadnej klamry i nie dając odpowiedzi na większość postawionych w niej pytań. Świetnie zapowiadająca się powieść o relacjach zamienia się w refleksyjno-nudzącą historię. Autorka zapomniała o lubczyku. Zapach wniknął w drewnianą podłogę. Pozostał tylko kurz. Kontrast miesięcznik

55


Tytuł Lun Wykonawca Destiny Potato Wytwórnia Bilo Recordings Data premiery 13 maja 2014

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Ziemniakiem po uszach

W

ydając Bilo 3.0 David Maxim Micic, serbski kompozytor, gitarzysta, pianista i producent, postawił sobie poprzeczkę niesamowicie wysoko. Tym razem dostarcza nam nowej porcji dźwięków pod szyldem kolejnego projektu, jakim jest zespół Destiny Potato. Jest to nieco inna muzyka niż ta z Bilo, ale wciąż słychać, że to Micic. Ponownie mamy nisko strojone gitary, sporo podwójnej stopy, ciekawe solówki, szczyptę elektroniki i znacznie więcej wokalu, w wykonaniu znanej już z gościnnych występów na Bilo Aleksandry Djelmas. Na debiutanckim krążku zespołu – Lun – nie uświadczymy bowiem utworów instrumentalnych. Otrzymamy za to 12 piosenek osadzonych na solidnym, gitarowym fundamencie. Dokładne określenie stylistyki do najłatwiejszych nie należy, bo jak zawsze w przypadku Micica mamy do czynienia z mieszanką wybuchową. Usłyszymy tu djent, rock i sporo popu, a nawet elementy folku. Utwory najczęściej są melodyjne i szybko wpadają w ucho, przy czym nie ma w nich prostactwa, bo przy dokładniejszym wsłuchaniu się w poszczególne kompozycje da się zauważyć, że w tle sporo się dzieje. Zresztą nie dziwi mnie to, bo nazwisko tego młodego i zdolnego Serba, choć wciąż mało znane, stało się dla mnie znakiem jakości i gwarantem wysokiego poziomu. Lun to doskonale potwierdza, pod warunkiem, że będziemy pamiętać o tym, iż nie jest to kolejna część serii Bilo, a odrębny projekt, eksplorujący nieco inne obszary muzyczne. W przeciwnym

Fot. Materiały prasowe

razie możemy poczuć zawód, bo choć na Lun nie brakuje ciekawych pomysłów, to nie mogą się one równać z nowatorstwem i wspaniałością Bilo 3.0. I nie ma w tym nic złego, zwłaszcza że to zadanie dla Bilo 4.0, które najprawdopodobniej pojawi się jeszcze w tym roku. Po pierwszych dźwiękach otwierającej płytę, nieco ponad dwuminutowej miniaturki Build Up, ucieszyłem się. Przetworzony elektronicznie fortepian z elektroniczną perkusją, do której dołącza po pewnej chwili głos Aleksandry Djelmas, brzmią tak charakterystycznie, że poczułem się jak na spotkaniu ze starymi znajomymi. Micic i Djelmas stanowią tak świetnie zgrany duet, że nie wyobrażam sobie, by śpiewała u niego jakaś inna wokalistka. Warto też ponownie podkreślić, że Destiny Potato to zespół i prócz Micica i Djelmas grają w nim jeszcze Dusan Vanja Andrijasevic na gitarze oraz Milan Jejina Yeqy na perkusji. Basisty póki co brak. Natomiast na płycie nie brakuje świeżości i pomysłowości, choć zdarzają się też utwory nieco bardziej oczywiste i przewidywalne. Nie wpływa to jednak negatywnie na obraz całości. Według mnie do największych zalet płyty należy zaliczyć doskonałe wyważenie ciężkich gitarowych riffów, podwójnej stopy i blastów z melodyjnym, szczególnie w refrenach, wokalem, sprytnie przeplatanym wstawkami growlu. Wprawdzie nie lubię tej techniki wokalnej, ale muszę przyznać, że w wykonaniu Djelmas podoba mi się. Zwłaszcza że dawkowanie growlu jest bardzo przemyślane i pojawia się on właśnie w tych momentach, w których powinien. Gdyby go zabrakło, utwory stra-

ciłyby kilka punktów kulminacyjnych. Sama Djelmas też sprawdza się świetnie we wszystkich sytuacjach – czy to, gdy trzeba zaśpiewać ciszej i delikatniej, czy agresywnie i wysoko, czy growlując. Bardzo ciekawie i udanie wyszła jej też melorecytacja, przywodząca na myśl Die Antwoord w Take a Picture. Talent kompozytorski Micica również nie zawiódł. Dzięki niemu na płycie nie ma nudnych utworów. Co najwyżej mniej ciekawe, jak na przykład dość oczywiste i może trochę zbyt popowe Walls of Thoughts, które jednak ma świetną, choć krótką, wstawkę instrumentalną pod koniec. Poza bogactwem aranżacji, które powinno spodobać się szczególnie łowcom niuansów, lubiącym przebijać się przez ścianę gitar, trafiają się niespodzianki, jak na przykład całkowicie pozbawiona przesteru i perkusji, niemal ambientowa miniatura Machine z Micicem na wokalu, akordeon w Lunatic czy skrzypce w Lost Dream. Co prawda mogło być tych skrzypiec i akordeonu we wspomnianych utworach więcej, ale ze względu na „piosenkowy” charakter płyty (utwory rzadko dochodzą czasem trwania do 4:30) można nie poczytywać tego za wadę. Mam wrażenie, że Lun jest jedną z tych płyt, które albo się lubi, albo nie. Mnie się podoba i nie dostrzegam w niej nic, co by mi przeszkadzało albo skłaniało mój narząd słuchu do wzięcia urlopu. Zarówno od strony produkcyjnej, kompozycyjnej, jak i wykonawczej jest bardzo solidnie i świeżo, choć nie przełomowo. Mimo to uważam, że warto sprawdzić, jakie wrażenie na gustach wywrą ziemniaki podane w takiej formie. Smacznego!


Tytuł Fragile Wykonawca Midge Ure Wytwórnia Midge Ure Data premiery 14 czerwca 2014

Recenzuje Wojciech Szczerek

Muzyczne krajobrazy

M

idge Ure to człowiek sukcesu. Pomimo pozostawania w cieniu większych nazwisk, które miały więcej szczęścia, może być dumny z wielu dokonań, do których należą między innymi dorobek zespołu Ultravox, ostatnio reaktywowanego z sukcesem zarówno fonograficznym, jak i koncertowym, oraz historyczna spuścizna projektów Band Aid: koncerty Live Aid oraz poprzedzający go rekordowy pod względem sprzedaży singiel Do They Know It’s Christmas? Sam Ultravox Midge przejął jako kapelę punkową i uczynił z niej, jako jej wokalista i główny kompozytor, jedną z ciekawszych i bardziej rozpoznawalnych brytyjskich formacji new wave’owych, gruntując jednocześnie pozycję synth-popu w świecie muzyki szeroko rozpoznawalnej. Z kolei w projektach z cyklu Aid, z dala od świateł reflektorów oświetlających uciążliwego Boba Geldofa, wykonywał masę pracy organizacyjnej i producenckiej, która w branży muzycznej pozwoliła mu być zapamiętanym nie tylko jako dobry wokalista i muzyk. Jest typem człowieka skromnego i taka jest też jego muzyka – wyciszona, kontemplacyjna i bezpretensjonalna. Kariera solowa Midge nigdy chyba nie była nastawiona na podboje sprzedażowe i, pomimo znanego globalnie singla If I Was, nie była szczególnie obfita w znaczące wzloty i upadki. Jego kompozycje czasami przypominają te Ultravoxu, choć mniej jest w nich rocka, a więcej elektronicznych i fortepianowych brzmień. Niespodzianką jest to, że 60-letni już Midge

po niedawnej udanej reaktywacji Ultravox powraca do nagrywania samemu, mimo że można by pomyśleć, że w grupie raźniej. Jego 6. album zatytułowany Fragile to powrót do solowego tworzenia po ponad dekadzie. Jest manifestacją artystycznej niezależności i wytrwałości, co słychać w atmosferze krążka, odbiegającej od tej z Brilliant Ultravoxu wydanego przed dwoma laty, jak i jego poprzednich płyt. Midge wyraża się na niej w sposób stonowany, a swoją muzykę traktuje jako nieprzerwaną pasję realizowaną przy pomocy ulubionych gitar i fortepianu. Zrezygnował z wielkich brzmień, a nagrania zaczął robić bardziej dla siebie niż dla świata. Ta izolacja i kameralność jest na krążku wszechobecna i z każdym kolejnym przesłuchaniem wydaje się coraz bardziej interesującym doświadczeniem. Album rozpoczyna rozumiane samo przez się I Survived, a ożywczo otwarcie to wspomaga egzystencjalne Are We Connected z mocniejszą perkusją i bardziej wyrazistymi brzmieniami, pojawiającymi się też w Let It Rise, najbardziej z całej płyty mogącymi przywoływać ostatnie dokonania Ultravoxu. Dość blado wypada Become, utwór oficjalnie promujący album. Jest tak pewnie dlatego, że może z poczucia obowiązku Midge okrasił go mocnym beatem i przaśnymi elektronicznymi smyczkami psującym całość dość powściągliwego, szkockiego klimatu płyty, co kłuje w uszy. Wszystko szybko jednak wraca na dobre tory w marzycielskim Star Crossed oraz w instrumentalu Wire and Wood, który okazuje się bardzo rozbudowaną suitą lawirującą pomiędzy rozmaitymi stylami muzycznymi.

Ciekawostką jest kolaboracja z Mobym w Dark, Dark Night, którego udział dobrze słychać w dynamicznej perkusji i basach. Utrzymany w depresyjnym charakterze utwór świetnie buduje napięcie, przyprawia o ciarki i zdecydowanie należy do highlightów krążka, a następujący po nim mentorski For All You Know to kolejny, świetnie wyważony kawałek. Bridges to drugi instrumental z płyty i choć znów trudno tu o interpretację jak w przypadku Wire and Wood, to jest to typowy przejrzysty, surowy, nieco krzywy harmonicznie, ale zawsze ujmujący aranż Ure’a, który stanowi wstęp do zakończenia, jakie stanowi wieńczący album utwór tytułowy. Ten może autobiograficzny kawałek, posiadający pokaźny instrumentalny bridge to spójne zakończenie krążka, choć nieco zbyt surowe i chyba pozostawiające niedosyt. Midge Ure to artysta światowej sławy i o bogatym dorobku. Płytą Fragile nie musiał nikomu niczego udowadniać i tego nie robi. Jego utwory (zarówno w początkach kariery, jak i teraz) to często przemyślane, nieco chłodne, przestrzenne krajobrazy, które pomimo wieku pędzla nie straciły na barwie. Fragile to album nieskomplikowany i przyjemny w słuchaniu, ale wymagający przyzwyczajenia do estetyki Ure’a, która nie daje się zrozumieć za pierwszym czy nawet drugim przesłuchaniem. Można płyty słuchać i zanudzić się po 20 minutach, oczekując czegoś bardziej przystępnego albo po prostu dynamicznego, a można napić się wina i dać się temu spójnemu nastrojowi płyty wciągnąć i zahipnotyzować. To ostatnie dla wybranych. Kontrast miesięcznik

57


Pozdrowienia z Chur

Duch Nikodema Dyzmy

Magdalena Zięba

Michał Wolski

P

ocztówka, dawniej odkrytką, służy do przesyłania krótkich wiadomości i życzeń. Kiedyś żaden wyjazd nie mógł się bez niej obejść. To było w czasach, gdy adresy wszystkich znajomych zapisywałam pieczołowicie w kalendarzykach i notesikach. Ostatnio pocztówki powróciły do łask. Okazało się, że wszyscy uwielbiają je dostawać. Pocztówka z miasta Chur w Szwajcarii. Trafiliśmy tu z T. dość przypadkowo, podróżując z Zurichu, przez Bazyleę, w stronę księstwa Lichtensteinu. Zurich i Bazylea prezentują wyższy poziom życia kulturalnego i rozrywki niż Chur, ale może to właśnie stanowi dobry powód, aby wysłać kartkę z nudnego miasta, skrywającego się pod warstwą kurzu. Awers. Miasto położone w środku Alp. Dość współczesne, ale jednak coś w nim nie gra. Stare domy pokryte są patyną minionych wieków, a najnowsze budowle pochodzą prawdopodobnie z lat siedemdziesiątych XX wieku. Elewacje mają kolor kremowy lub beżowy i wraz z pokrytymi dachówką dachami odcinają się na tle krajobrazu. Na miejskim horyzoncie wybijają się strzeliste wieże kościołów, w których umieszczono zegary. Budowle otoczone są z jednej strony przez góry, z drugiej strony roztaczają się zaś wzgórza z winnicami. Widok jest sielankowy, typowy dla szwajcarskiego miasteczka: wyższy porządek króluje nad budowlami i ich mieszkańcami. Może dlatego ta harmonia jest nam obca – Szwajcaria od kongresu wiedeńskiego w 1815 jest państwem neutralnym. Nie dotknął jej horror wojen i stąd to niepokojące dla człowieka ze wschodniej Europy zawieszenie w czasie. Czego na awersie pocztówki nie widać… Rewers. „Pozdrowienia z Chur! Chur to stolica największego kantonu Szwajcarii, Graubünden, a zarazem najstarsze miasto tego kraju. Od samego początku czułam się tutaj trochę jak Charlotte z Między Słowami Sofii Coppoli, trochę jak Hans Castorp z Czarodziejskiej Góry Tomasza Manna. Pierwsze odczucie wynika z trudności w porozumiewaniu się. Ludzie posługują się tu niemieckim, włoskim i retoromańskim – językiem, który prawdopodobnie za kilkanaście lat zniknie. Drugie wrażenie jest uzasadnione: akcja powieści Manna rozgrywała się w Davos, które znajduje się około 60 km od Chur. Mieszkamy z T. w »typowo szwajcarskim hotelu«, którego nazwa mówi sama za siebie: Romantik Hotel Stern. Codziennie o szóstej rano budzą nas dzwony z wieży kościoła Świętego Reguły, co jest nieszczególnie romantyczne. Stąd wszędzie jest blisko i w jeden dzień można poznać stare miasto i okolice. Stare uliczki są romantyczne, ale knajpy wyglądają jakby czasy swej świetności miały za sobą. Szwajcarzy lubią jeść ziemniaki i cordon bleu. Lubią też nocne kluby o dziwnych nazwach, chociażby Octopussy. Nieopodal Octopussy znajduje się bar zaprojektowany przez H.R. Gigera, tutejszego artystę, którego surrealistyczne rzeźby zainspirowały postać Obcego z filmów Ridleya Scotta. Zamierzamy się tam wybrać z T., aby przenieść się w kolejny, inny wymiar. Do zobaczenia wkrótce! Magda”. Ilustr. Ewa Rogalska (4)

W

róciłem ostatnio do najbardziej znanej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, coby odświeżyć sobie tę skądinąd całkiem pouczającą historię. Kariera Nikodema Dyzmy – bo oczywiście o niej mowa – stanowiła swego czasu kąśliwy i dość cyniczny obraz funkcjonowania państwa i ludzi, którzy za państwo są odpowiedzialni. Wymowa powieści – mam wrażenie – trochę osłabła w serialu z 1980 roku z Romanem Wilhelmim w roli tytułowej, by zyskać nową twarz w filmowej adaptacji z 2002 roku w reżyserii Jacka Bromskiego. Wszystko jednak zaczęło się od fantastycznego materiału wyjściowego. O co chodzi w powieści? Pewna osoba znajduje się niejako przypadkiem w okolicznościach, w których spotyka się z jedną z najważniejszych postaci w państwie. Spotkanie jest dość gwałtowne, osoba ta – prawdopodobnie nie do końca uświadamiając sobie, co właściwie czyni – obraża rzeczonego oficjela, co w bardzo krótkim czasie zjednuje jej przychylność jego politycznych przeciwników. Nie przejmują się oni, że osoba ta nie ma żadnego zaplecza, niczego konkretnego tak naprawdę sobą nie reprezentuje ani nic na arenie politycznej nie znaczy. Przeciwnie, przypisują jej wszelakie zasługi, wychwalają pod niebiosa i spijają z jej ust każde słowo, jakby było ono prawdą objawioną. Wkrótce po tym zajściu – udokumentowanym i rozpowszechnionym – osoba ta zaczyna pojawiać się w dyskusjach, stanowić punkt odniesienia dla wszelkiego rodzaju sporów światopoglądowych, bardzo szybko też robi się o niej głośno. Wkrótce – pomimo braku elementarnej wiedzy – dzięki swojej bezpośredniości i bezczelności zaczyna być traktowana jako autorytet. Najważniejsze jednak jest to, że osoba ta bardzo szybko i bez większego problemu, robiąc nieco przypadkowo coś, co zyskuje w pewnych kręgach poklask, zbija spory i realny kapitał polityczny. Bezczelność brana jest za błyskotliwość, ordynarność – za charyzmę, a brak zaplecza intelektualnego – za głębokie zrozumienie rzeczywistości. W powieści osoba ta w cwany, choć cyniczny sposób kapitalizuje swoją nagłą popularność, by dostać się na salony, a w ostatecznym rozrachunku – do świata finansjery, do polityki. Ekranizacje idą jeszcze dalej i zarówno w serialu, jak i filmie osoba ta przyjmuje stanowisko premiera, stając się – świadomie – marionetką w rękach polityków, którym zawdzięcza swój kapitał. Wszelkie zaś próby zdemaskowania jej ignorancji spotykają się, w najlepszym wypadku, z brakiem zrozumienia, a w najgorszym – z szykanami. A wszystko zaczęło się od tego, że jedna niewyszczekana osoba obraziła publicznie drugą. Tak sobie więc czytam Dołęgę-Mostowicza i niezmiennie zachwycam się nie tylko jego zręcznością literacką, ale też spostrzegawczością i zmysłem obserwacji. Bo nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dzisiaj – słysząc co rusz o Marysi, Pogromczyni Tuska – treść Kariery Nikodema Dyzmy jest bardziej aktualna niż kiedykolwiek wcześniej.


••• felietony

Lepiej Marcin Pluskota

C

hciałem porozmawiać z kolegą na temat aborcji, ale on stwierdził, że nie ma do tego głowy, że sprawy większe i straszniejsze dzieją się na świecie – wojny, bomby, klęski – że co tam aborcja. Przeciwnikom tudzież zwolennikom aborcji byłoby dość smutno, jeżeli usłyszeliby coś takiego: bądźcie cicho, bo wojny, bomby, klęski. Przypuszczam, że żadnej ze stron by się to nie spodobało. Pewnie powiedzieliby: aborcja to ważna sprawa! O aborcji trzeba mówić, dyskutować! Należy w tej sprawie wiele zrobić. Koniecznie! Aborcja jest najważniejsza! Rozmowy na ważkie tematy światowe prowadziłem wczoraj z jeszcze jednym znajomym. Siedzieliśmy przy piwie. Wiadomo – jak jest alkohol, to trzeba zająć się sytuacją geopolityczną, gospodarką, kulturą, społeczeństwem. Przy trzecim kuflu piwa, przyznam szczerze imponującym, lokal podawał bowiem piwo w litrowym szkle, zajęliśmy się konfliktami zbrojnymi. Ustaliliśmy ich przyczyny, oceniliśmy obecnie trwające operacje zbrojne, wydaliśmy kilka prognoz na przyszłość, naszkicowaliśmy wstępne założenia globalnego społeczeństwa opartego na pokoju. To wszystko w przeciągu osuszania jednego, wprawdzie dość sporego, kufla piwa. I nie był to koniec wieczoru. Później jedliśmy zapiekankę. Rozmawialiśmy o przyczynach słabości państwa polskiego. Bezbłędnie je zidentyfikowaliśmy i dość szybko,

jeszcze nie skończyliśmy jeść, przedstawiliśmy rozwiązania, które uczyniłyby z Polski supermocarstwo. Czy tylko my wiemy, co zrobić, żeby z Polski stworzyć supermocarstwo? A konkretniej – czy decydenci nie wiedzą, jak stworzyć z Polski supermocarstwo? Przekonaliśmy się dobitnie, że nie są tacy odlegli od nas, że też piją alkohol, jedzą, przeklinają i rozmawiają przy tym o Polsce. Skoro robią wszystko to, co my, to dlaczego nie jesteśmy supermocarstwem? Problemy piętrzą się i piętrzą. Piętrzą się w kraju, piętrzą w skali globu. Narody debatują nad kondycją państwa i świata. Proponowane są różne rozwiązania: tym zabrać, tamtym dać, tych wsadzić, tamtym pomnik postawić, tu zbudować, tam rozburzyć, to nakazać, tamto zakazać. Wprowadzić i będzie dobrze, mówią dyskutanci. Wypiłbym za to, mówią. Zdrowie, mówią. Żyrafa umarła. Właściciel wiózł ją w otwartej przyczepie autostradą. Przez autostradę przerzucono most, żyrafa szyję miała długą, za długą, zawadziła głową, uszkodziła się, umarła. Teraz psy na właścicielu wieszają. Że okrutnik, że wyobraźni nie miał, że imbecyl. Lepiej bym sprawę rozegrał, powie ktoś. Lepiej, powie. Lepiej nalej, powie. To co z tą żyrafą? Co? No z jej przewozem, pytam. Żyrafy nie przewiozę, powie, z miejsca się nie ruszę, powie. Przecież nie wolno prowadzić pod wpływem, powie. Potem pewnie zje. I znów wypije. I wypije. Pójdzie do domu. Zaśnie z pomysłem na lepszy świat. A rano kac.

Dlaczego znaczy dlaczego? Filip Zawada

W

yjaśnij mi to! Wyjaśnij mi tamto! Dlaczego tak się dzieje? Objaśnianie w obliczu spraw, które odbywają się na naszych oczach, wydaje się infantylne. Dlaczego mój mąż pije? Dlaczego trwa wojna? Dlaczego tak ciężko jest odpocząć? Dlaczego choruję? Najczęściej jesteśmy usatysfakcjonowani odpowiedziami, które pokrywają się z naszym światopoglądem, czyli tak naprawdę nie czekamy na wyjaśnienie czegoś, a jedynie potwierdzenie tego, co już wiemy. Właśnie dlatego bycie zadowolonym ze słów jest głównym czynnikiem degradacji człowieka. Dostrzeżenie faktu, a nie sprytne wytłumaczenie ubrane w słowa, przynoszą kres zniszczenia człowieka. Fotografie nic nie tłumaczą. One przerywają ciąg naszego sprytnego oszukiwania samych siebie.

kontrast miesięcznik

59


Fot. Maciej Margielski


street

kontrast miesięcznik

61



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.