Kontrast czerwiec

Page 1


preview

4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka

8

14

17

w Internecie, to nie przynoszą większego dochodu. Inną możliwością są występy na żywo, ale wykonawcy stosunkowo rzadko dają koncerty z prawdziwego zdarzenia, a częściej zmuszani są do zapewniania tak zwanej oprawy muzycznej.

Wojciech Szczerek

Alternatywa alternatywy to...?

Cztery odmienne charaktery, mnóstwo pomysłów i nietuzinkowa nazwa. Chłopaki z wrocławskiego zespołu Blue Balls Effect opowiadają o tym, jak określanie gatunku jest mniej istotne od świadomości tego, co się gra i jak wygląda świat współczesnego muzyka rockowego.

Wojciech Szczerek

Quasi-wizja nadzieją dla niewidomych

Arystoteles opisał pięć zmysłów człowieka – wzrok, słuch, smak, węch i dotyk – już w IV wieku p.n.e. W późniejszych stuleciach określono kolejne cztery elementy percepcji, które świadczą o tym, jak wysoce skomplikowany i doskonały jest organizm ludzki. Niestety, zdarza się, że tracimy któryś ze zmysłów i musimy się przystosować do nieznanych wcześniej utrudnień w codziennym funkcjonowaniu.

Krystyna Darowska

Zabójcza ideologia

Wraz ze zmierzchem jednego z największych przejawów totalitaryzmu w dziejach – ZSRR – zakończyła się również historia najbrutalniejszego radzieckiego seryjnego mordercy. Dopiero po upadku zasłony milczenia komunistów społeczeństwo Związku Radzieckiego zostało uwolnione od psychopaty.

Dariusz Ludwinek

film

30

Witajcie w Greendale!

Karolina Kopcińska

Oto miejsce, gdzie niedoszli prawnicy, rozwódki, starcy, gwiazdy futbolu, uzależnione od leków kujonki, niespełnione anarchistki oraz emocjonalnie oderwani od świata entuzjaści kultury popularnej mają szansę zdobyć wykształcenie, stając się przy tym integralną częścią społeczności.

33

David Lynch: struktura i materia

Adam Cybulski

David Lynch, podobnie jak wielu kolegów po fachu przejawiających słabość do sztuki awangardowej, przygodę z kinem zainaugurował realizacjami krótkometrażowymi. Jeszcze przed objętą patronatem kultowych Midnight Movies premierą Głowy do wycierania (1977) stworzył pięć takich projektów, niewątpliwie będących przyczynkiem do rozwoju jego późniejszego języka, śmiało negującego reguły przezroczystego kina fikcji.

recenzje

36 Pobite gary. Nie bawię się w Polskę; W sukience od mamy; Jak brzmią emocje?; Madonna zmienną jest; Kupa śmiechu?; Niebezpieczne związki

fotoplastykon

20

Rafał Karcz

felietony

42

Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

kultura

22

26

Brzydota polskiej przestrzeni w literaturze małych ojczyzn

„Definicje piękna formułowali myśliciele i artyści każdej epoki. (…) Inaczej rzecz się miała z pojęciem brzydoty. Zazwyczaj przedstawiano ją jako film przeciwieństwo piękna, ale prawie nie poświęcano jej szerszych rozważań, jedynie marginalne uwagi. Dlatego też (…) historia brzydoty będzie musiała odwoływać się do przedstawień wizualnych i werbalnych przedmiotów lub osób, które postrzegane były jako »brzydkie«.”

Zofia Ulańska

Powiatowe święto buraka

Współczesny polski show-biznes z wielu przyczyn nie może równać się z muzycznymi rynkami zagranicznymi. Polskiemu artyście trudno jest na nim funkcjonować. Jeśli już przyjmiemy, że wydał swoje utwory i są one dostępne w sklepach oraz

street

44

Jakub Łakomy

Wspierają nas:

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Anna Momot, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska, Aleksandra Król, Paweł Bednarek


WEŹ SIĘ RUSZ! Joanna Figarska

W

raz z początkiem gorącego lata zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo człowiek nie docenia codzienności, w której przyszło mu żyć. Wszystko zaczęło się od tego, że było mi za gorąco. Długi weekend okazał się zbawienny dla miłośników upałów, dla mnie niestety stanowił ogromną mordęgę. W takich chwilach mam tendencję do użalania się nad swoim marnym losem, który zamiast zesłać na miasto cudowny deszcz, męczy mnie bezsensownym żarem. I wtedy pomyślałam, co by było, gdyby zamiast upału los obdarzył mnie jakimś brakiem, fizyczną ułomnością lub umysłowym upośledzeniem? Czy wiedząc, kim byłam, umiałabym sobie poradzić? W najnowszym „Kontraście” warto zwrócić uwagę na tekst Krystyny Darowskiej o nowych metodach pomocy osobom niewidomym i niesłyszącym. Czy opisywane przez autorkę sposoby mają szansę zrewolucjonizować życie osób z wadą wzroku czy słuchu? Szalenie

interesująca jest też historia seryjnego mordercy, którego nie można było schwytać przez ponad 10 lat. Grasujący na terenach Obwodu Rostowskiego psychopata był koszmarem mieszkańców, a jego ofiarami padły zarówno kobiety, jak i dzieci. O serii błędów, jakie popełniła radziecka władza, i ich konsekwencjach pisze Dariusz Ludwinek. Jednak czerwcowy numer to nie tylko dobra publicystyka. Warto pochylić się nad tekstami Tomasza Klembowskiego, który przybliża sylwetkę wywołującego skrajne uczucia Wesa Andersona, oraz Zofii Ulińskiej ciekawie opisującej Brzydotę polskiej przestrzeni w literaturze małych ojczyzn. Autorka pokazuje czytelnikowi miejsca chętnie opisywane przez współczesnych polskich pisarzy. Skoro są rzeczy gorsze niż upał, obrona pracy magisterskiej, posprzątanie pokoju czy naprawienie zakurzonego roweru, to może jednak warto się ruszyć? Tym bardziej, że mamy czerwiec… i najdłuższe dni w roku.

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

3


preview muzyka

SLASH W ROXY

R

ok po wydaniu trzeciego solowego krążka World on Fire Slash postanowił uraczyć swych fanów kolejnym albumem koncertowym. Po Made in Stoke 24/7/11 z 2011 roku, będącym zapisem koncertu z debiutanckiej trasy solowej gitarzysty, przyszedł czas na Live At The Roxy 9/25/14. Jest to zapis koncertu z legendarnego Roxy Theatre w zachodnim Hollywood. Artysta wykonał tam utwory ze swoich solowych płyt oraz z czasów współpracy z Guns N’ Roses i Velvet Revolver. Płyta ukaże się 15 czerwca nakładem wydawnictwa Dik Hayd.

KAMERALNIE O POLSCE

FUFANU

D

obre wieści dla wszystkich zainteresowanych islandzką sceną muzyczną. Zaliczona przez magazyn „Rollingstone” do zestawienia 10 nowych zespołów, które trzeba usłyszeć, formacja Fufanu 3 lipca wydaje epkę Adjust to the Light. Usłyszymy na niej cztery utwory. W sieci dostępny jest już jeden z nich – We will last. Co ciekawe, zespół ma swoje korzenie w muzyce techno, ale jak możemy przeczytać na stronie grupy, kradzież komputera, na którym znajdowała się ich niewydana płyta techno, pchnęła muzyków w nowe obszary dźwiękowe. Ostatecznie zwrócili się w stronę współczesnego rocka, post punku i new wave. Wydawnictwo One Little Indian.

W

J

eżeli ktoś do tej pory nie miał okazji zetknąć się z twórczością Krzysztofa Herdzina, to 23 czerwca pojawi się ku temu bardzo dobra okazja. Wtedy na sklepowe półki trafi jego najnowszy krążek Suite on polish themes. Tym razem artysta występuje w charakterze kompozytora i dyrygenta, a towarzyszy mu angielska orkiestra kameralna Academy of St. Martin in the Fields. Warto też dodać, że kompozycje nagrano w legendarnym Abbey Road Studio. Jak podkreśla sam kompozytor, muzykę zawartą na płycie można określić mianem impresjonistyczno-neoklasycznej z dużą dawką polskiego folkloru. Nie ukrywa też inspiracji między innymi Karolem Szymanowskim. Wydawnictwo Universal.

YOU CHANGE

świecie soulu i r&b również dzieją się ciekawe rzeczy. Fanów delikatniejszego oblicza muzyki z pewnością ucieszy fakt, że Lindsey Webster 7 lipca uraczy nas swoim drugim albumem You Change. Ważne w kontekście tej artystki jest to, że stroni ona od elektroniki. Stawia na nagrywanie z instrumentami tradycyjnymi dla muzyki soul i r&b. W materiałach różnej maści można natknąć się na sformułowania sugerujące, że w jej twórczości można wyłapać wiele elementów charakterystycznych dla muzyki lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Najnowszy krążek wokalistki promują dwa single: Fool Me Once z listopada 2014 i Open Up z 19 maja. Ten drugi, jak wyjaśnia artystka, nie jest tradycyjną piosenką o miłości. Opowiada bowiem o docenieniu siebie samego. Wydawnictwo Atlanta Records.

Fot. materiały prasowe

Red. Aleksander Jastrzębski


preview film

ERA NOWEGO SUPERBOHATERA

B

yli już Spider-Man, Iron Man i Superman, a 17 lipca nadejdzie pora na Ant-Mana. W komiksie kostium przywdziewają trzy różne postaci; w filmie poznamy dwie z nich: Hanka Pyma (Michael Douglas) oraz Scotta Langa (Paul Rudd). Wybór Rudda może się wydawać nieco zaskakujący, jednak biorąc pod uwagę, że Ant-Man ma być nieco luźniejszy niż inne komiksowe produkcje, taka decyzja może przynieść niespodziewanie dobre efekty, tym bardziej, że aktor współpracował przy pisaniu scenariusza. Za lżejszym klimatem przemawia też udział Edgara Wrighta (Cornetto Trilogy).

POWROTÓW CIĄG DALSZY

Z DALA OD ZGIEŁKU

W

chodzące do kin 17 lipca Z dala od zgiełku jest kolejną filmową adaptacją opublikowanej w 1874 roku powieści Thomasa Hardy’ego pod tym samym tytułem. Historia skupia się na pragnącej zachować swoją niezależność w wiktoriańskiej Anglii Bathshebie Everdene (Carey Mulligan), która staje się obiektem zainteresowania trzech różnych mężczyzn: przystojnego i beztroskiego sierżanta (Tom Sturridge), hodowcy owiec (Matthias Schoenaerts) i statecznego kawalera (Michael Sheen). Za reżyserię odpowiada Thomas Vinterberg, mający na koncie Polowanie oraz Festen.

P

oprzedni Terminator niezbyt przypadł do gustu widzom, Arnold Schwarzenegger zgodził się jednak powrócić do roli T-800 w piątym filmie z serii, czego skutkiem jest wchodzący na ekrany 1 lipca Terminator: Genisys. Tym razem twórcy przenoszą Kyle’a Reese’a do alternatywnej rzeczywistości, gdzie wraz z Sarah Connor i Terminatorem próbują powstrzymać nadchodzący Dzień Sądu. Byłemu gubernatorowi Kalifornii towarzyszą Jai Courtney, Jason Clarke, Khaleesi, czyli Emilia Clarke, w ciemnowłosej odsłonie, oraz nagrodzony Oscarem J.K. Simmons.

Red. Karolina Kopcińska

P

MISIEK NA OSTRO

odobnie jak Terminator, do kin powraca też Ted, którego druga część ma swoją premierę 10 lipca. Mila Kunis opuściła produkcję, a jej miejsce przy boku Marka Wahlberga zajęła Amanda Seyfried. Będący teraz w szczęśliwym związku i pragnący adoptować dziecko Ted musi udowodnić przed sądem, że się do tego nadaje. Tak jak część pierwsza, Ted 2 otrzymał w USA kategorię R, można się więc spodziewać jazdy bez trzymanki. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

5


preview teatr

GRIOT

B

rave Festival 2015 ma być podróżą do Afryki. Wyruszymy tam za sprawą opowieści, ponieważ tegoroczna edycja festiwalu bardzo mocno odnosić się będzie do tradycji narracji, a głównie griotów, czyli afrykańskich opowiadaczy. Po raz pierwszy w Polsce wystąpią Balla Kouyaté oraz Abou Diarra – mistrzowie sztuki opowiadania z Mali, zaprezentują się również griotki: Sony Jobarteh i Coumbane mint Ely Warakane. W programie festiwalu pojawi się wielu niezwykłych muzyków z różnych rejonów Afryki, natomiast nurt filmowy skupiony będzie wokół tunezyjskiego reżysera Nacera Khemira. A wszystko to w dniach 10–17 lipca.

MROŻEK O KAPITALIZMIE

M

ichał Kmiecik (młody dramaturg i reżyser) pokusił się o konfrontację z mistrzem dramatu Sławomirem Mrożkiem i przygotował dla Teatru Nowego w Łodzi spektakl Vatzlav. Sztuka rozprawia się z ideałami oświecenia i rewolucji francuskiej, czyli fundamentem współczesnej demokracji. Twórcy zapowiadają, że będzie to spektakl o szukaniu szczęścia, nawet za wszelką cenę, a także o ideałach złożonych na ołtarzu chciwości i egoizmu. W przedstawieniu muzykę na żywo zagra Robert Piernikowski – artysta tworzący hip-hop i muzykę elektroniczną. Premiera 19 czerwca.

POETA PRZEKLĘTY

M

ichał Karczewski przygotował monodram inspirowany wierszami Rafała Wojaczka. Będzie to przede wszystkim opowieść o młodym człowieku, który w obliczu dorosłości chce odnaleźć sens bytu. Spektakl pokazuje, jak młodzieńczy bunt, ból, smutek i żal mieszają się ze sobą i prowadzą do obsesyjnych rozmyślań o przemijaniu, śmierci oraz świecie, w którym człowiek jest tylko jednym z przedmiotów. Monodram Wo(ja)czek powstał na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej, premiera odbędzie się 25 czerwca w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku.

CYRKOWCY

W

dniach 23–26 lipca Lublin po raz 6 stanie się stolicą nowego cyrku. Wszystko za sprawą Carnavalu Sztuk-Mistrzów, który co roku gości najciekawszych kuglarzy i artystów ludycznych z całego świata. Na lubelskich ulicach, skwerach i placach odegranych zostanie kilkadziesiąt małych przedstawień, których cechą wspólną (oprócz cyrku) jest interakcja z publicznością oraz dziesiątki zachwycających sztuczek. W ciągu tych czterech dni warto spoglądać na niebo nad Lublinem, ponieważ stałym punktem festiwalowego programu są popisy highlinerów, czyli linoskoczków przechadzających się ponad ulicami. Fot. materiały prasowe

Red. Marta Szczepaniak


preview książki

Viva Italia

J

eśli ktokolwiek planuje spędzić urlop w słonecznej Italii, powinien przed wyjazdem odwiedzić księgarnię, bowiem 24 czerwca odbędzie się premiera powieści Pewnej nocy we Włoszech Lucy Diamond. Zgodnie z zapewnieniami Black Publishing książka ta jest dedykowana marzycielom. Na początku książki poznamy Annę, która chce dotrzeć do swoich włoskich korzeni, ucząc się słówek, by następnie zorganizować wyprawę na Półwysep Apeniński. Upragniona podróż w towarzystwie poznanej na kursie włoskiego Catherine i nauczycielki Sophie przyniesie jej wiele niespodzianek.

Źle urodzony

D

o dziś na Warszawę najdłuższy cień rzuca Pałac Kultury i Nauki, który nie jest polskim Wersalem, bliżej mu za to do Kafkowskiego Zamku. Beata Chomątowska w wydanym nakładem wydawnictwa Znak Pałacu. Biografii intymnej przygląda się temu budynkowi oczami ludzi, którzy związali z nim życie. Odkrywa dramatyczne losy architektów – braci Sigalinów, opowiada o „poślubionej” gmachowi kronikarce, o samobójcach skaczących z 30 piętra i ludziach piszących listy do „Drogiego Pałacu” jak do starożytnego bóstwa. Wszystkie te historie poznamy już 6 lipca.

Z wizytą w Belfaście

W

Wydawnictwie Czarne praca wciąż wre, z tej przyczyny 1 lipca na księgarniane półki trafi reportaż Belfast. 99 ścian pokoju. Nie znajdziecie lepszego przewodnika po tym przyciągającym turystów mieście niż Aleksandra Łojek. Belfast jest miejscem wielu paradoksów. Jego mieszkańcy urodzili się w złym miejscu i czasie, przeżyli zamachy bombowe, widzieli, jak giną ich bliscy, i być może sami zabijali. Pomiędzy 99 ścianami pokoju doświadczają odrobiny wytchnienia, ale strach nadal zdaje się ich nie opuszczać. Red. Elżbieta Pietluch

Jądro dziwności

K

olejną niespodziankę dla czytelników z okazji wakacji przygotuje Wydawnictwo Czarne. Pod koniec lipca ukaże się Jądro dziwności. Nowa Rosja Petera Pomerantseva. W kraju obejmującym 9 stref czasowych, gdzie odcięte od świata wioski, w których ludzie wciąż czerpią wodę z drewnianych studni, współistnieją z mieniącymi się błękitnym szkłem i stalą wieżowcami nowej Moskwy, jedyne spoiwo stanowi telewizja. To ona jest narzędziem nowego typu autorytaryzmu, dużo subtelniejszego niż jego XX-wieczne odmiany. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

7


A LT E R N AT Y WA A LT E R N AT Y W Y

Fot. Bartłomiej Kopczyński


➢➢

TO...?

W

ojciech Szczerek: Nie wszyscy nasi czytelnicy mogą być wtajemniczeni, więc na wstępie zapytam o nazwę Waszej grupy. Skąd się wzięła? Kuba Serafin: Jej geneza jest tak przeraźliwie głupia, że czasem ciężko nam o tym rozmawiać. Jeśli ktoś domyśla się i podśmiewa pod nosem, czytając tę nazwę – zgadł. W Internecie jest też kilka wywiadów, w których ją wyjaśniamy. Kiedyś pewna fanka zebrała kilkanaście odlewów penisów znanych rockmanów. Może to dobry chwyt marketingowy? A może czasy się zmieniły i nikt już nie wie, kim są groupies? K.S.: Wolę myśleć, że naszym najlepszym chwytem będzie muzyka, a wszelkie dodatki nie będą nam potrzebne, żeby zabłysnąć. A jeśli chodzi o odlewy, to zainteresowanych jak na razie brak. Aleksander Sobecki: Myślę, że efekt mógłby być odwrotny – jeszcze ktoś by się zawiódł. Ale tak na poważnie, czasy postrzegania muzyków jako półbogów minęły. Teraz fani oczekują tego, że dzięki magii Internetu będą mogli nawiązać bezpośredni kontakt z zespołem. Poza tym bardziej niż kiedykolwiek w cenie jest profesjonalizm. Nikt nie chce oglądać baśniowych postaci, tylko ludzi, którzy wiedzą, co robią. Od strony finansowej rynek też wygląda kompletnie inaczej niż wcześniej. Mało kogo stać na to, żeby zamówić paryskie prostytutki do pokoju hotelowego w Nowym Jorku, a potem roztrzaskać miejsce w drobny mak. Teraz liczy się każdy grosz i nie ma miejsca na ekstrawagancję. Oczywiście są wykonawcy, których to nie dotyczy, ale i oni wolą zain-

osobowość numeru

Cztery odmienne charaktery, mnóstwo pomysłów i nietuzinkowa nazwa. Chłopaki z wrocławskiego zespołu Blue Balls Effect opowiadają o tym, jak określanie gatunku jest mniej istotne od świadomości tego, co się gra i jak wygląda świat współczesnego muzyka rockowego. Ale także o tym, czemu nie wystąpią na Eurowizji, czemu nie mają tłumów rozhisteryzowanych fanek i dlaczego pojęcie „rocka alternatywnego” to według nich wymysł krytyków. Z członkami zespołu rozmawia Wojciech Szczerek

westować w stworzenie wyjątkowego widowiska, niż przepuścić kasę na dziwki i fetę. A macie już groupies? A.S.: Nie. K.S.: Oj, nie mamy. Kobiety rzadko przychodzą na nasze koncerty. Częściej widzimy spoconych chłopaków miotających czuprynami. Mamy więcej zapalonych fanów, którzy poważnie się angażują w naszą muzykę i chcą się nią dzielić ze światem, a flirt raczej nam nie wychodzi – dziewczyny chyba nie są zbytnio zainteresowane. Ile najwięcej fruwających staników naliczyliście na swoich występach? A.S.: Zero. Adam Rajczyba: Nie wiem, czy naliczyliśmy chociaż jeden. K.S.: Kojarzę jeden, ale to pewnie przypadek. Być może kobiecina myślała, że jesteśmy znani. Bardziej od latających staników wolimy widzieć szał pod sceną, ale taka forma aprobaty też jest bardzo miła! Czy można uznać, że w takim razie Wasza seksualna frustracja została opanowana i że skupiliście się na komponowaniu nowych kawałków? K.S.: Nasza seksualna frustracja ma się w porządku (może poza naszym bębniarzem). Jesteśmy w szczęśliwych związkach, więc do procesu tworzenia podchodzimy z czystą głową.

A.S.: To pewnie nigdy nie minie, choć jesteśmy już całkiem dojrzałym zespołem. Wprawdzie mamy po 23 lata, ale gramy w różnych kapelach już prawie pół życia, więc zdążyliśmy przejść przez wszelkie etapy rockowych frustracji. Teraz wiemy, czego chcemy, i skupiamy całą energię na tworzeniu muzyki i szlifowaniu umiejętności. Drugą płytę piszemy przeszło rok i trudno nam ją skończyć. Jesteśmy perfekcjonistami we wszystkim, co robimy, i niełatwo nam zaakceptować jakikolwiek kompromis, jeżeli chodzi o muzykę. K.S.: Chcemy być ambitni i mieć około godziny nowych utworów, a każdy z nas ma pracę i studia, więc ciężko znaleźć tyle czasu, ile byśmy chcieli. Dlatego wszystko się trochę rozjeżdża, ale do końca roku uda nam się, mamy nadzieję, przystąpić do nagrywania. Co rozumiecie przez „modern rocka”? A.S.: „Modern rock” był próbą nazwania naszej muzyki w jakikolwiek inny sposób od odrażającego „rocka alternatywnego”. Bo alternatywny do, kurwa, czego? Jeżeli Placebo gra alternatywę, a my gramy jak oni, to co to za alternatywa? Kiedyś miało to może jakiś sens, ale teraz wszystko się porozjeżdżało. K.S.: Staramy się opierać na technologii – każdy z nas ma arsenał efektów gitarowych i chcemy modyfikować brzmienie instrumentów do granic wytrzymałości. Mówiąc ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

9


„modern” [z angielskiego: ‘nowoczesny’ – przyp. red.], mamy na myśli „po swojemu, bez patrzenia na to, co wcześniej”. Wiadomo, że każdy z nas jest zafiksowany na punkcie któregoś z klasyków, ale w Blue Balls Effect chcemy wyjść poza ramy. A.S.: Wydaje mi się, że „modern rock” to nie gatunek, a podejście do muzyki, w którym granice przestały istnieć, a słuchacz spodziewać się może wszystkiego. Gdy tworzymy, nie włączają nam się hamulce na myśl o tym, że coś zaczyna brzmieć zbyt metalowo, popowo albo zbyt „jakkolwiek”. Nie Fot. Bartłomiej Kopczyński

staramy się też na siłę niczego udziwniać – ostatecznym celem jest zawsze napisanie dobrego numeru. Wielu muzyków nie określa własnego gatunku. Teraz to raczej nazwa zespołu pozwala zrozumieć, co druga osoba ma na myśli. Czy przyjdzie czas, że ktoś w ten sposób użyje Waszej nazwy? A.R.: Jeśli już będziemy na tyle rozpoznawalni, aby to było możliwe, będzie nam bardzo miło. Staramy się grać inaczej niż wszyscy. Niekoniecznie chodzi tu o nowy kierunek w muzyce, ale o coś nowego, nie do

podrobienia. O coś, co będzie charakteryzowało wyłącznie naszą twórczość. A.S.: Mam nadzieję, że to, co robimy, zaistnieje jako niezależny byt i za 10 lat, gdy ktoś zapyta jakichś gówniarzy, którzy grają, to „gramy trochę jak System Of A Down, Placebo czy Muse” w ich świadomości będzie czymś innym niż „gramy trochę jak Blue Balls Effect”. K.S.: Oczywiście jest to nasze marzenie, ale obecnie panują tak rozwinięte trendy, że artyści nie tworzą podgatunków, tak naprawdę wymyślane są one przez krytyków. Masa takich tworów jak „vaporwave”, „new prog”


czy „new rave” jest sztuczna. Czasem się przyjmują, jak „post-rock”, czasem trafiają do szuflady. My się z tego śmiejemy, bo przypisywano nam różne łatki. Najchętniej odpowiadam, że jesteśmy prekursorami „LOL-rocka”. Przeczytałem, że Wasza debiutancka płyta powstawała w męczarniach. A.R.: Nie mam pojęcia, gdzie to przeczytałeś. Zapewne są to słowa Kuby. On lubi rzucać słowa na wiatr, więc niech się teraz tłumaczy. Osobiście nie sądzę, że była to „męczarnia”. K.S.: Płyta powstawała bez drogowskazów. Jako debiutanci nie byliśmy pewni naszego stylu i naszych umiejętności. Sami się utwierdzaliśmy w tym, że jest to rzecz, którą chcemy robić dokładnie w taki sposób. Do tego nagrywaliśmy ją bardzo szybko – 6 dni nagrywania wszystkich ścieżek po kolei to naprawdę mało czasu i przez to nie wszystko było po naszej myśli. Ale zrobiliśmy ją najlepiej, jak potrafiliśmy. A.S.: Gdy zespół pierwszy raz wchodzi do studia, to wypływa na wierzch każde niedociągnięcie, a muzycy dostają po ryju świadomością, że tak naprawdę nic nie potrafią. Każdy musi przez to przejść i wyciągnąć z tego wnioski – my wzięliśmy się ostro do roboty. K.S.: Na szczęście etap debiutanta mamy z głowy. Teraz skupiamy się na sofomorze [z angielskiego: ‘drugi w kolejności’ – przyp. red.]. Kto jest tytułową Little Bitch? A.S.: Magią dobrych tekstów, a za taki uważam ten do Come Again, jest to, że każdy może je interpretować na swój sposób. Każdy facet poznał w życiu dziewczynę, która będzie jego Arabellą czy Kayleigh. Słuchając dobrego tekstu, nie zastanawiamy się, co autor miał na myśli, tylko w naszej głowie przekręcają się neuronowe tryby i już wiemy, że ten tekst jest o Zosi z 3B albo o tej jebanej imprezie w zeszłe wakacje. To może spróbujmy inaczej. Jaką muzyką się fascynujecie? Z Waszego stylu wnoszę, że to dość różnorodny repertuar. K.S.: Dla mnie to przede wszystkim rock lat zerowych i jego rozgałęzienia. Poza tym mocno siedzę we wszelkiego rodzaju muzyce instrumentalnej, ale staram się nie ograniczać. Bartek Nowacki: W moim życiu słuchałem mnóstwa metalu, głównie thrashu i folku. Ewentualnie Britney Spears! A.S.: Jakby każdy miał opisać rzetelnie swoje fascynacje, to w wywiadzie znalazła-

by się tylko lista naszych upodobań. U mnie zaczęło się w podstawówce od Rammsteina. Potem było mnóstwo poszukiwań. W liceum myślałem, że jestem thrasherem, który słucha po godzinach Arctic Monkeys i Katie Melua’y. Teraz słucham mnóstwa rzeczy z każdego końca muzycznej galaktyki. A.R.: Faktycznie jest bardzo różnorodnie. Każdy z nas na co dzień słucha czegoś innego, choć są pewne punkty wspólne. K.S.: Każdy z nas słucha przeróżnych rzeczy, przez co tworzymy takie zwariowane combo. Co w takim razie uznalibyście za swoją główną inspirację? K.S.: Dla mnie to bez wątpienia Muse. Piętno tego zespołu jest obecne przy komponowaniu utworów – przede wszystkim w kwestii muzycznej nieoczywistości i szukania nowych rozwiązań technologicznych. Do tego z początku chciałem śpiewać jak Bellamy – na szczęście mi przeszło. Ale jest to zespół, którego słucham od dekady, a Origin of Symmetry jest moją ulubioną płytą. A.S.: Nawet jeżeli jakimś zespołem jaramy się wszyscy, to i tak niekoniecznie ma to odbicie w naszej muzyce. Wszyscy na przykład jesteśmy zakochani w Queens Of The Stone Age, ale nie brzmimy jak oni. Ciężko odpowiedzieć na to pytanie w kontekście całości naszego materiału. W jednym numerze są wpływy Nine Inch Nails, w innym System Of A Down, często przewija się Muse, tu i ówdzie są ambientowe wstawki zainspirowane dziewczynami z Warpaintu, gdzieniegdzie wkradnie się Electric Wizard. Staramy się, aby każdy utwór brzmiał inaczej, a to komplikuje sprawę. Poza tym inspiracje nie kończą się na muzyce. Nasi idole mają wpływ na to, jak się ruszamy na scenie, jak chcielibyśmy być odbierani i w jaki sposób kreujemy nasz wizerunek. Mnie zawsze fascynował Daron Malakian. Który z polskich zespołów rockowych polecacie? K.S.: Ze swoich typów polecam serdecznie Tides From Nebula, którzy zabrnęli już na światowe trasy, czego im zazdrościmy. Spory szacunek mam też dla Searching for Calm – niedawno wydali fenomenalny album Right to Be Forgotten. Warto rzucić okiem także na Związki Maillarda – psychodeliczny, eksperymentalny projekt naszych kolegów, który brzmi bardzo awangardowo. Osobiście trzymam za nich kciuki. Oczywiście za nas też!

A.R.: Feel, Kombii, Kozidrak itp. Jak ktoś ma dobry humor i chce go sobie zepsuć, to są to zespoły idealne! Macie na koncie parę dużych imprez. Która dała Wam najwięcej? K.S.: Ja nie robię podsumowań pod tytułem „który występ dał mi najwięcej”. Wciąż zagraliśmy za mało koncertów, żeby w taki sposób myśleć. Dużo do myślenia dał mi support przed New Model Army, gdzie zobaczyliśmy legendy z krwi i kości i poznaliśmy to słynne uczucie zimnego dreszczu, kiedy ludzie kompletnie się tobą nie interesują, tylko czekają na gwiazdę, choć dajesz z siebie wszystko. Ale ostatnia sztuka z Hurtem i Sidneyem Polakiem też była super, bo nagle okazuje się, że z tymi wszystkimi znanymi ludźmi możesz się napić, pogadać i powymieniać doświadczeniami. Najważniejsze jest to, aby teraz starać się podnosić naszą zauważalność w mediach, a przede wszystkim zwiększyć „klikalność” naszych nagrań na YouTubie, bo trochę wstyd nam patrzeć na te statystyki. A o jakim sukcesie marzycie? A.R.: Na pewno jesteśmy głodni sławy. Fajnie, jakbyśmy byli trochę bardziej rozpoznawalni, mogli dzielić się swoją muzyką z trochę większą publicznością. Super by było zagrać na dużym festiwalu przed kilkutysięczną publiką. Na pewno światowa trasa koncertowa z jakąś gwiazdą formatu Muse i później samodzielna kariera i miliony sprzedanych płyt. B.N.: Nie bądźmy tacy skromni – Wembley, Hollywood, Las Vegas! K.S.: W skrócie mniej realnie marzymy o tym, żeby zagrać na największych festiwalach świata, wozić się drogimi samochodami i niszczyć gitary na każdym koncercie. Bardziej realnie – chciałbym, żebyśmy zostali docenieni za to, co gramy i jak gramy. Sami jesteśmy naszymi pierwszymi fanami – lubimy słuchać tego, co robimy, bo bez tego w ogóle nie ma sensu grać. A jeśli znajdzie się ktoś po drodze, kto kupi bilet, płytę, koszulkę – cokolwiek – nie możemy być bardziej wdzięczni. Chcemy zauważalności, ale kto tego nie chce? A.S.: Ja marzę o karierze, która rozkręca się powoli, ale jest oparta na silnych podstawach. Nie chciałbym napisać hiciora, przez który z dnia na dzień stalibyśmy się popularni i po roku zapomniani do końca świata. Ja widzę to raczej jako ciąg małych sukcesów i każdy z nich cieszy mnie coraz bardziej. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

11


Zespół Pentatonix postawił wszystko na YouTube’a i dziś mają miliard odsłon swoich nagrań. Wy też planujecie podobną inwazję? A.S.: To, co robimy, nie może być z nimi w żaden sposób porównane. Pentatonix to zespół jednej sztuczki. My nie robimy sztuczek, tylko gramy muzykę. Do tego niezbyt łatwą, więc wypromowanie jej nie jest prostym zadaniem. Dodatkowo YouTube to dość specyficzne miejsce. Myślisz, że Lindsey Stirling osiągnęłaby taki sukces, gdyby nie wyglądała tak, jak wygląda? K.S.: Jak każdy uderzamy głównie w media społecznościowe. Nie widzę innego wyboru, bo mamy bardzo specyficzny target i Facebook ułatwia znalezienie tych ludzi oraz umożliwia interakcję. Nasze nowe utwory wrzucamy również na serwisy typu Bandcamp. A.R.: Planujemy zrobić kilka fajnych klipów. Czy spowoduje to youtubową inwazję? Zobaczymy. K.S.: Co do YouTube’a – jeśli będziemy mieć budżet na klipy, a nowy materiał zepniemy ze sobą także wizualnie, to jest szansa, że będziemy tam mieli odsłuch. Nie wzbraniamy się przed Internetem, bo tam możemy pokazać się całemu światu. Jest za wcześnie, żeby o tym rozmawiać – nowy album jeszcze nie jest nawet gotowy. Co prawda wrzuciliśmy do sieci ostatnio utwór Comet Run, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni! Na kilku wideoklipach słychać, jak w sposób niekonwencjonalny wymieniacie serdeczności. Trudno jest spędzać razem godziny w studio i na próbach bez rzucania w siebie kaszanką? A.S.: Doprowadzamy się nawzajem do białej gorączki, a nasze próby to festiwal nienawiści. Każdy z nas jest mocną osobowością i ma własne zdanie. Gdybyśmy się normalnie komunikowali, trzymając obelgi w środku, Blue Balls Effect już dawno zakończyłoby swoją działalność. Gramy w otwarte karty, jak ktoś coś zjebie, to reszta nie zostawia na nim suchej nitki. Jak komuś się coś nie podoba, to też nie trzyma tego w sobie. Czasami bywa ciężko i nieprzyjemnie, ale na dłuższą metę się to sprawdza. Jesteśmy ze sobą szczerzy i zamiast chować urazy, wywlekamy je jak najszybciej na światło dzienne. Z boku wygląda to dziwnie i nasza menedżerka czasami jest przerażona tym, jak ze sobą rozmawiamy, ale koniec końców zawsze dochodzimy do porozumienia. K.S.: Naszą metodą na wytrzymanie ze sobą jest wentowanie wszystkiego, co nam przychodzi do głowy. Często wyzywamy się w żartach, czasem zdarza się, że „wrzucamy Fot. Bartłomiej Kopczyński

sobie” na serio. Faceci mają łatwo, bo w najgorszym wypadku dadzą sobie po mordzie i potem jest w porządku. To właśnie się dzieje u nas – męska miłość, trudna miłość. Czy wystartowalibyście na Eurowizji? W tym roku Finlandia wystawiła punkowy zespół Pertti Kurikan Nimipäivät. K.S.: Gdyby Eurowizja stała się znacząca i gratyfikowała artystów, to moglibyśmy się nad tym zastanowić. A.S.: Nie ma takiej rzeczy, która przekonałaby nas do udziału.

K.S.: Oho, głos rozsądku! Jej otoczka, poziom wykonawców i formuła głosowania pozostawiają wiele do życzenia. Przestałem ją oglądać, kiedy wygrał Lordi, potem słyszałem jedynie o kontrowersjach wokół niej. A.R.: Eurowizja nie ma nic wspólnego z promowaniem muzyki danego kraju ani z uczciwym głosowaniem, czego przykładem jest zeszły rok. K.S.: Unikamy talent show, bo uważamy, że psują rynek i chcemy dobić się do słuchacza sami. Nie chcemy randomowego Janusza


i Krystyny, którzy wyślą nam SMS-a, oglądając nas w telewizji. A jeśli chodzi o ten fiński zespół, to polecam dokument im poświęcony. Bardzo szanuję ich za to, że pomimo poważnej choroby, tworzą muzykę i są wrażliwymi, ciekawymi ludźmi. Brawa dla Finlandii, że ich wystawili. Jak chcecie być zapamiętani? A.R.: Jako czwórka kolesi, którzy robią zajebistą muzykę. K.S.: Jako prekursorzy „LOL-rocka”. Ale tak na serio, wydaje mi się, że za wcześnie

na prognozy. Jeśli uda nam się osiągnąć coś więcej, to chcę, żeby ludzie wiedzieli, że jesteśmy zespołem, który oddaje swoją krwawicę, żeby grać. Może zrobią nasze podobizny w wersji wrocławskich krasnali. Kiedy mogę liczyć na to, że zagracie jako support przed Muse? K.S.: Kiedy tylko przesłuchają naszą nową płytę. A kiedy Muse zagra przed Wami? K.S.: Kiedy będą wiedzieć, że nasza nowa płyta jest niesamowicie dobra.

Skład zespołu: Kuba Serafin – wokal, gitara; Aleksander Sobecki – gitara, syntezatory, wokal; Adam Rajczyba – bas, klawisze; Bartosz Nowacki – perkusja.

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

13


P

redyspozycje człowieka do odbioru wielu bodźców zewnętrznych są na początku życia w większości przypadków bierne, ale z upływem czasu stają się też aktywne. Umiejętności te nabywa się automatycznie w okresie przebywania w łonie matki i niemowlęctwie. Jako pierwszy – jeszcze w życiu płodowym – rozwija się słuch. Kontakt embrionu z ciałem rodzicielki daje pierwsze wrażenia dotykowe. Po urodzeniu niemowlak przyucza się do widzenia. Wraz z mlekiem matki poznaje różne smaki i zapachy, zapamiętuje również wonie wydzielane przez skórę rodziców. Pozostałe zmysły podstawowe, rozwijające się w różnych, ale bardzo wczesnych etapach życia dziecka, to odczuwanie temperatury i równowagi, nocycepcja, czyli poczucie bólu oraz propriocepcja – świadomość o położeniu swoich części ciała. Niektórzy neurolodzy twierdzą, że zmysłów jest nawet więcej niż dziewięć. Zaliczają do nich również głód, pragnienie, odczuwanie głębokości, elektryczności i nadchodzącego niebezpieczeństwa, jak również kombinacje zmysłów zwane synestezją, na przykład „widzenie” muzyki w kolorach. U zwierząt występują jeszcze inne zmysły. Dla przykładu: rekiny i dziobaki korzystają z elektrorecepcji, czyli zdolności odbierania bodźców elektrycznych z otoczenia oraz wykrywania obecności i zmian pola elektrycznego. Z kolei niektóre gatunki ryb, w wyniku obecności organów elektrycznych, mogą wytwarzać własne pole elektryczne i odbierać jego zakłócenia. W przypadku zwierząt wędrownych, takich jak ptaki i owady, można mówić o magnetorecepcji wykorzystywanej do wykrywania kierunku linii ziemskiego pola magnetycznego, co pomaga ptakom w orientacji w przestrzeni. Wieloryby, delfiny i nietoperze za pomocą echolokacji wykrywają i chwytają zdobycze oraz stosują nawigację. Niektóre ryby są natomiast wyposażone, na tak zwanej linii bocznej, w neuromasty, co pozwala im rozpoznawać zmiany ciśnienia. Jeszcze inny zmysł – widzenie w podczerwieni – pomaga sowom i jeleniom polować w ciemnościach¹. Odbieranie i przetwarzanie bodźców zewnętrznych jest bardzo skomplikowane. U zdrowego człowieka sygnał wzrokowy zaczyna się na fotoreceptorach siatkówki oka. Docierające do oczu światło zostaje przetworzone w impulsy elektryczne, które trafiają do wzgórza i dalej do pierwszo-

Ilustr. Dawid Janosz

Quasi-wizja Arystoteles opisał pięć zmysłów człowieka – wzrok, słuch, smak, węch i dotyk – już w IV wieku p.n.e. W późniejszych stuleciach określono kolejne cztery elementy percepcji, które świadczą o tym, jak wysoce skomplikowany i doskonały jest organizm ludzki. Niestety, zdarza się, że tracimy któryś ze zmysłów i musimy się przystosować do nieznanych wcześniej utrudnień w codziennym funkcjonowaniu. Nasz mózg może dokonać wówczas niesamowitej metamorfozy. Krystyna Darowska

rzędowej kory mózgowej w płacie potylicznym. Od tego momentu można mówić o dwuczłonowym działaniu zmysłu wzroku – sygnał świetlny jest rozdzielany symultanicznie: na tak zwany szlak brzuszny, gdzie przedmiot zostaje rozpoznany pod względem kształtu, barwy i faktury oraz na strumień grzbietowy, wspomagający układ ruchowy, dzięki któremu następuje lokalizacja przedmiotu, sposób zbliżania się do niego i, na przykład, chwytanie albo odbijanie go. Inna funkcja organizmu – słyszenie – zaczyna się, gdy dźwięk wpada do przewodu słuchowego i wywołuje ruch bębenka, który wówczas wibruje. Wibracje są przenoszone przez kosteczki słuchowe do ślimaka i wprawiają w drgania wypełniający go płyn. Poprzez ruchy tej substancji następuje uginanie się znajdujących się na błonie podstawowej w uchu rzęsek słuchowych, które z kolei wytwarzają impulsy nerwowe przechwytywane przez nerw słuchowy, przekazujący sygnały do mózgu, w którym są one interpretowane jako dźwięki. Nasze nieświadome obliczenia dokonywane przez mózg wykorzystywane do lokalizowania źródła dźwięków są przeprowadzane w pniu mózgu. Wówczas często następuje obrócenie głowy lub ciała w celu ustalenia za pomocą wzroku, co się stało. W ten sposób wiążą się funkcje obu zmysłów – widzenia i słyszenia. Oczywiście nie wszyscy są wyposażeni

w całą gamę zmysłów ze względu na uszkodzenia narządów w wypadkach, z powodu chorób lub niewykształcenia się odpowiednich organów w życiu płodowym. Według Światowej Organizacji Zdrowia na świecie są ponad 42 miliony ludzi niewidomych i cierpiących na zaburzenia wzroku oraz 72 miliony niesłyszących.

NIEWIDOMI ZNOWU „WIDZĄ”

Obecnie na rynku pojawiają się nowe i ciągle unowocześniane produkty pomagające osobom pozbawionym wzroku i słuchu funkcjonować w codziennym życiu. Są to na przykład neuroprotezy, czyli sztuczne implanty. Jednak takie rozwiązania mają wiele wad – urządzenia są drogie, inwazyjne i mają zastosowanie jedynie w niektórych chorobach. W przypadku neuroprotez dla niewidomych pole widzenia jest wąskie, a obraz ma słabą rozdzielczość. Inną metodą pomocy dla niewidzących jest zastosowanie narzędzi, które bodźce właściwe dla uszkodzonego zmysłu przekazują na inną modalność zmysłową. Polega to na tym, że odbierane i przetwarzane bodźce innej kategorii (na przykład dotyk) mogą być adaptowane przez mózg jako sygnały wzrokowe. W konsekwencji tworzy się obraz zbliżony do widzianego przez zdrowy organ. Metoda ta wykorzystuje neuroplastyczność, czyli cechę układu nerwowego, zapewniającą jego


◉

publicystyka

nadzieją dla niewidomych zdolność do adaptacji, zmienności, uczenia się i zapamiętywania. Dzięki tej cesze mózg może tworzyć nowe sieci połączeń synaptycznych, odpowiedzialnych za komunikację między komórkami. Kiedy osoba niepełnosprawna zostaje wyposażona w narzędzie służące do substytucji narządu uszkodzonego innym zdrowym organem, odbierane przy jego pomocy informacje trafiają do części mózgu fizjologicznie odpowiedzialnych za uszkodzoną modalność. Dla przykładu: gdy niewidomy, mimo uszkodzonych oczu, nadal ma zdrowe części mózgu odpowiedzialne za widzenie, zastosowanie może mieć system odbioru bodźców wzrokowych dotykiem lub słuchem – a to dzięki przetworzeniu ich przez program komputerowy, a następnie przekazywanie ich do kory mózgowej w celu stworzenia mniej lub bardziej wyraźnych obrazów.

NAJPIERW PLECY „PRZEKAZYWAŁY” OBRAZ

W latach sześćdziesiątych XX wieku amerykański neurolog Paul Bach-y-Rita z Uniwersytetu Winconsin-Madison opracował metodę substytucji zmysłów. Podstawą jego wynalazku stało się założenie, że osobie niewidomej brakuje w zdolności widzenia możliwości przesyłania sygnałów nerwowych z siatkówki oka do mózgu. Postanowił zająć się odtworzeniem „widzenia mentalko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

15


nego”, a nie rekonstrukcją oka. Doszedł do wniosku, że subiektywne poczucie wizji nie musi być związane ze wzrokiem. Wrażenia te mogą być wyuczone w wyniku treningów z zastosowaniem odpowiedniego urządzenia, przetwarzającego bodźce wzrokowe. W laboratorium Paula Bach-y-Rity skonstruowano skomplikowane oprzyrządowanie, dzięki któremu obrazy były odbierane przez kamerę zamieszczoną na okularach niewidomego i przekazywane do komputera ze specjalnym programem. Przetworzona wizja jako szereg impulsów była przesyłana po przewodach do taktorów, czyli sztucznych stymulatorów dotykowych umieszczonych na plecach lub brzuchu. Skóra tułowia w tych punktach odbierała elektromagnetyczne sygnały o różnej sile. Zastosowano następujący kod: silny sygnał odpowiadał kolorowi białemu, słaby – szaremu, a brak sygnału – czarnemu. W latach dziewięćdziesiątych, dzięki postępowi technologicznemu, zmieniono projekt urządzenia. Dzisiaj stosuje się rozwiązanie niewymagające rozmieszczania wielu taktorów na ciele niewidomego. Obecnie umieszcza się kilkusetpikselową matrycę na jego języku, którą łączy się kabelkami z kamerą i komputerem. W tej matrycy występują elektrody (rozkład elektrod przestrzennie odpowiada obrazowi z kamery), które stymulują język impulsami elektromagnetycznymi o różnym natężeniu. Wynalazca nazwał swój produkt BrainPort. Piotr Urbanowicz, kognitywista i filozof, członek Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych w Krakowie, opisał historię słynnego użytkownika BrainPortu – Erika Weihenmayera². Weihenmayer chorował na postępujące rozwarstwienie siatkówki i w wieku 13 lat stracił wzrok. Chętnie przystąpił do treningu z użyciem tego wynalazku i już po godzinie potrafił złapać toczącą się piłeczkę tenisową. Czuł turlanie się jej od Ilustr. Dawid Janosz

tyłu języka do jego czubka. W wyniku kontroli poznawczej nastąpił proces przekładu odbioru dotykowego na wzrokowy. Po kilku dniach ćwiczeń wrażenia były coraz lepsze i bodźce pierwotnie odczuwane tylko na języku zaczęły być interpretowane przez mózg jako obrazy już nie w wyniku koncentracji i wysiłku, ale w sposób automatyczny. Między innymi dzięki zastosowaniu BrainPort Paul Weihenmayer może uprawiać wspinaczkę czy kajakarstwo, biegać w maratonach i jeździć na nartach. W 2001 roku jako pierwszy niewidomy zdobył Mount Everest. Ponieważ metoda Bach-y-Rity wykorzystuje dotyk jako substytut utraconych zmysłów, może być zastosowana również do odtworzenia słyszenia, czemu doskonale będzie służyć specyficzny charakter fal akustycznych. Nadaje się też do rekonstrukcji samego dotyku w przypadku jego utraty, jak to się dzieje u chorych na trąd. Do przekazywania odczuć dotykowych służy specjalnie skonstruowana rękawiczka. Stworzono również urządzenie pomocne w zaburzeniach równowagi – impulsy dotyczące położenia ciała trafiają z hełmu zaopatrzonego w żyroskop do matrycy na języku.

BRZĘCZKI W SŁUCHAWKACH

Innym, znacznie nowszym, programem jest oparty na dźwiękach The vOICe. Został on opracowany przez holenderskiego fizyka i doktora elektryki Petera Meijera. Pierwszy raz wynalazek ten zaprezentowano w 2002 roku w Tucson, w Arizonie. Wcześniej, przez trzy lata, był testowany przez Pat Fletcher, która utraciła wzrok w wyniku chemicznej eksplozji. Po paru miesiącach nauki korzystania z tego urządzenia, Fletcher przestała koncentrować się na dźwiękach, gdyż mózg odtwarzał je już jako obiekty. Początkowo odbiór wzrokowy składał się z linii i pro-

stych obrazów holograficznych. Po 10 latach Fletcher widzi szczegóły, strukturę i głębię. Dzięki oprogramowaniu zainstalowanemu w notebooku lub smartfonie The vOICe pobiera obrazy do kamery USB zamieszczonej na okularach i transponuje je w dźwięki do słuchawek. Wysoki dźwięk dotyczy wyższej pozycji obiektu na obiektywie kamery, a niski dźwięk to niskie położenie elementu. To, co pojawia się po prawej stronie, dźwięczy w prawym uchu, a to, co po lewej – w lewym uchu. Gdy w obrazie jest biały piksel, głos jest intensywny, a gdy czarny – cichy. Pomiędzy nimi są odzwierciedlane odcienie szarości. Oczywiście efektywne korzystanie z The vOICe jest poprzedzone długotrwałymi ćwiczeniami. Początkowo dźwięki są przetwarzane przez kanały i korę słuchową. Ale kora wzrokowa w mózgu szybko się aktywuje i uczy się przejmować impulsy związane ze słyszeniem.

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Niestety, w przypadku BrainPort, The vOICe i neuroprotez, takich jak implanty siatkówki, obrazy odbierane przez niewidomych są niekolorowe i uproszczone już na etapie przetwarzania. Oko jest detektorem o olbrzymiej rozdzielczości i tej jakości, jak na razie, nie doścignęła żadna technologia. Dzięki stosowaniu wymienionych urządzeń można więc mówić raczej o quasi-widzeniu. Najbardziej imponujące są jednak w tym wszystkim – wydaje się – nieograniczone możliwości ludzkiego mózgu do progresji i uczenia się. ¹ Lloyd Mitchinson, Księga wiedzy i niewiedzy, [w:] Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2008, [online], [dostęp 12 marca 2015], dostępny w Internecie na stronie: http:// wartowiedziec.org/index.php/start/styl-zycia/4997-ilezmysow-ma-czowiek ² Piotr Urbanowicz, Widzieć przez skórę, „Charaktery magazyn psychologiczny” nr 2/2014, s. 80-85.


ZABÓJCZA IDEOLOGIA Wraz ze zmierzchem jednego z największych przejawów totalitaryzmu w dziejach – ZSRR – zakończyła się również historia najbrutalniejszego radzieckiego seryjnego mordercy. Dopiero po upadku zasłony milczenia komunistów społeczeństwo Związku Radzieckiego zostało uwolnione od psychopaty. Wcześniej nieświadomi zagrożenia ludzie byli wystawieni na pastwę zabójcy, który nie został schwytany przez ponad 10 lat.

Dariusz Ludwinek

P

rzez lata skrzętnie ukrywana i ujawniona dopiero po sukcesie pierestrojki historia „Rzeźnika z Rostowa”, mordercy grasującego w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku na terenach Obwodu Rostowskiego (Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka), zszokowała opinię publiczną. Andrij Romanowycz Czykatyło – mąż, ojciec dwojga dzieci, nauczyciel – okazał się jednym z najbardziej brutalnych seryjnych zabójców w historii – sprawcą kilkudziesięciu makabrycznych morderstw. W grudniu 1978 roku Czykatyło zwabił swoją pierwszą ofiarę – 9-letnią Olenę Zakotnową – do znajdującego się na obrzeżach miasteczka Szachty drewnianego domku, który był miejscem jego schadzek z prostytutkami. Zamierzał ją zgwałcić, a gdy dziewczynka próbowała uciec, zaczął ją dusić, po czym trzy razy ugodził nożem. Wtedy odkrył, że tego rodzaju makabryczne działania powodują u niego

spełnienie seksualne, którego nie mógł osiągnąć od dawna (źródła mówią nawet o jego impotencji). Działając w afekcie, niedokładnie zatarł dowody swojej zbrodni, pozostawiając odrobinę krwi oraz zapalone światło w budynku. Próbował pozbyć się ciała dziecka, wrzucając je do rzeki. W konsekwencji wzbudził zainteresowanie miejscowej milicji i został nawet przesłuchany. Milicja ostatecznie jednak aresztowała (i zmusiła do przyznania się) Aleksandra Krawczenkę, który w 1970 roku zgwałcił i zamordował 17-latkę. Krawczenko został osądzony i skazany – w 1983 roku wykonano na nim karę śmierci (wyrok skasowano w 1990 roku). Niedbalstwo, jakiego dopuściły się służby śledcze, lekceważąc dowody świadczące przeciwko prawdziwemu mordercy, przyczyniło się do śmierci kilkudziesięciu kolejnych ofiar Czykatyły – kobiet i dzieci. W 1983 roku Michaił Fetisow, regionalny oficer z wydziału dochodzeniowo-śledcze-

go, po przejrzeniu dokumentacji około 14 zbrodni dokonanych w Rostowie i okolicach, stworzył profil seryjnego zabójcy, który – jego zdaniem – dokonał wszystkich tych mordów. Według jego analizy źródłem każdej zbrodni była obsesja seksualna sprawcy. Zwierzchnicy Fetisowa stanowczo nie zgodzili się z zasadniczym punktem stworzonego profilu. W ich mniemaniu w Rosji nie mógł działać seryjny morderca. W świadomości ówczesnych władz tak diametralne odstępstwo społeczne było wymysłem zepsutego świata zachodniego i tylko tam możliwe. Tym samym każde kolejne morderstwo, mimo wielu wspólnych cech, było rozpatrywane jako osobna sprawa kryminalna. W związku z tym, że morderca zabijał również młodych chłopców, w śledztwie skupiono się na podejrzewaniu homoseksualistów. Ponadto, ponieważ w Związku Radzieckim lat osiemdziesiątych orientacja homoseksualna i tak była traktowana bardzo surowo, zaczęło się represjonowanie gejów. Normą były sadystyczne przesłuchania, po których kilku mężczyzn nawet przyznało się do tak zwanych „leśnych morderstw”. Potwierdzeniem drastycznych metod stosowanych przez radzieckie władze może być fakt, że jeden z aresztowanych nie wytrzymał presji i popełnił samobójstwo w więziennej celi. Zastraszeni oskarżeni nie byli jednak w stanie szczegółowo opisać zbrodni ani wskazać miejsc ukrycia ciał. W tym samym czasie doszło również do ponownego przesłuchania Czykatyły. Wzbudził podejrzenia śledczych, ponieważ pracując jako nauczyciel (posadę stracił w 1981 roku), próbował napastować seksualnie kilku swoich uczniów. Mimo wielu przesłanek świadczących o jego winie, morderca ponownie wygrał z wymiarem ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

17


sprawiedliwości. Tym razem na przeszkodzie schwytania Czykatyły stanęło błędne określenie przynależności grupowej jego krwi. Na jednej z ofiar – zamordowanym 1 stycznia 1984 roku Siergieju Markowie – odnaleziono ślady nasienia o grupie AB, a wykonane w trakcie przesłuchań badania wykazały, że Czykatyło ma grupę A. Wykluczyło go to z kręgu podejrzanych. Była to kolejna porażka radzieckiego wymiaru sprawiedliwości, która pozwoliła mordercy pozostać na wolności i dokonywać kolejnych zbrodni. Dopiero po latach okazało się, że przeprowadzając analizy, popełniono błąd. Sytuację tłumaczono rzekomym paradoksem, jakim miało być występowanie innej grupy w przypadku krwi i innej w przypadku wydzielin ciała mordercy. Kiedy Czykatyło został w końcu oskarżony, ponownie wykonano badania – nie tylko jego nasienia, ale również włosów i śliny. W ten sposób jednoznacznie potwierdzono, że ma krew grupy AB, czyli dokładnie taką, na jaką wskazywały ślady biologiczne znalezione przy ofiarach. Ostatecznie uznano, że winne tej sytuacji były mikrobiologiczne zanieczyszczenia próbek w trakcie pierwszych badań. Zanim jednak dokonano przełomowych dla śledztwa analiz, Czykatyło przez całe lata pozostawał na wolności, a kolejni ludzie ginęli w makabrycznych okolicznościach. Władze komunistyczne, które nadal nie przyjmowały do wiadomości teorii o seryjnym zabójcy, posądzały zajmujących się sprawą funkcjonariuszy o nieskuteczność, a przy tym często ograniczały ich prawa i utrudniały śledztwo. Nie można powiedzieć jednak, że rząd nie robił nic – partyjni dygnitarze byli żywo zainteresowani problemem. W 1985 roku zorganizowano operację „Pas leśny”, podczas której sprawdzono ponad 200 tysięcy podejrzanych osób. Przypuszcza się, że właśnie dzięki temu zastraszony Czykatyło nie zabił nikogo w 1986 roku. W 1987 roku do śledztwa zaangażowano również szereg tajnych agentów. Mimo to przerażające fakty na temat mordercy w dalszym ciągu nie były niestety podawane do wiadomości publicznej, choć ułatwiłoby to stworzenie portretu pamięciowego sprawcy i skłoniło rodziców do baczniejszego pilnowania siebie oraz swoich pociech. Jednak upubliczniając te informacje, partia przyznałaby się do nieskuteczności i potwierdziłaby występowanie w Związku Radzieckim „zachodnich patologii społecznych” – a do tego władze nie chciały dopuścić. W konsekwencji wśród ludności zaczęły rozprzestrzeniać się absurdalne wręcz plotki, między innymi o grasujących w okolicy wilkołakach.


Wraz z nadejściem nowej dekady do poszukiwań zabójcy zostało zaangażowanych więcej osób, w tym również cywile. Zaczęto logicznie łączyć fakty, skupiono się na dworcach kolejowych oraz autobusowych, ponieważ to tam psychopata wyłapywał swoje ofiary najczęściej. Wreszcie 20 listopada 1990 roku Czykatyło został schwytany. Początkowo, podczas kilkudniowego przesłuchania, nie przyznawał się do morderstw, jednak po rozmowie z psychologiem oraz po spotkaniu z żoną nie wytrzymał presji. Wskazał miejsca zbrodni i szczegółowo opisał większość z 53 zabójstw, których dokonał (trzech ciał, o których wspominał Czykatyło, nie odnaleziono). Wśród jego ofiar znalazło się około 30 dzieci poniżej 17. roku życia. W burzliwym procesie, w którym oskarżono go o 36 zbrodni, uczestniczyły również rodziny ofiar oraz media. „Rzeźnik z Rostowa” (jak nazwała go opinia publiczna) oskarżał reżim o uniemożliwienie jego wcześniejszego schwytania i – co za tym idzie – przerwania tych morderczo-seksualnych praktyk. Tłumaczył się bardzo trudnym dzieciństwem (w czasach Wielkiego Głodu jego brat został podobno zjedzony przez sąsiadów), obarczał winą ojca, zdrajcę kraju, próbował też zrzucić winę na swoją rzekomą impotencję. Podczas procesu Czykatyło usiłował również udowodnić, że jest chory psychicznie (zachowywał się dziwacznie i prowokacyjnie, wyzywał obecnych na sali sądowej ludzi, rozbierał się, pokazywał genitalia). Dzięki orzeczeniu o niepoczytalności mógłby on uzyskać łagodniejszy wyrok. Jednak mimo przyjętej linii obrony został skazany na śmierć. Wyrok wykonano 14 lutego 1994 roku. Skala zaniedbań oraz kłamstw w sprawie Czykatyły to kwintesencja tego, jak system totalitarny obchodził się z obywatelami. Komuniści kierowali się sztywnym kodeksem ideologii, zaprzeczając oczywistym faktom. Farsa goniła farsę, przez co prowadzący sprawę funkcjonariusze poświęcili jej rozwiązaniu ponad 10 lat. Społeczeństwo zostało wystawione na pastwę seryjnego mordercy. Ludzie nie mieli świadomości, że jeden człowiek może wyrządzić tyle krzywd. Niejednokrotnie nie znali pojęć takich jak pedofilia czy impotencja. Odcinani przez władzę od informacji obywatele nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia, jakie czyhało na nich na każdym kroku. Byli bezradni wobec działań seryjnego mordercy, który oficjalnie w ogóle nie istniał. A skoro rodzice byli nieświadomi niebezpieczeństwa, to w jaki sposób mogli ustrzec swoje dzieci przed psychopatą? ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

19


f o to p la s t y ko n

Rafał

KArcz

Malarz i fotografik eksperymentujący z mediami oraz technikami, oscylujący na pograniczu undergroundu i kultury masowej. Twórca niezależny, który sam wydeptuje własną ścieżkę. Swoje prace wystawia w galeriach zachodniej Europy i Stanów Zjednoczonych. Fotografia to jego „nowa” pasja, zajmuje się nią bowiem dopiero od niespełna trzech lat. Z powodzeniem łączy fotografię z grafiką warsztatową, ręcznie obrabiając zdjęcia i tym samym odcinając się od powszechnej, komputerowej obróbki obrazu. Dialog artysty z widzem to swego rodzaju postmodernistyczna gra, niszczenie przez autora obrazu zastanego, pokrojenie go i złożenie ponownie w całość, często pod innym już szyldem: zniszczony obraz stawia modelkę/ przedmiot z fotografii w innym, psychodelicznym kontekście.


ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k



ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k



ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k




BRZYDOTA POLSKIEJ PRZESTRZENI

W LITERATURZE MAŁYCH OJCZYZN

Z polskiej literatury współczesnej wyłania się obraz brzydkiej prowincji i pogranicza. Na czym polega to ujęcie, gdzie można szukać jego przyczyny? Czy istnieje definicja polskiej brzydoty? Zofia Ulańska

BRZYDOTA – PRZECIWIEŃSTWO PIĘKNA?

„Definicje piękna formułowali myśliciele i artyści każdej epoki. (…) Inaczej rzecz się miała z pojęciem brzydoty. Zazwyczaj przedstawiano ją jako przeciwieństwo piękna, ale prawie nie poświęcano jej szerszych rozważań, jedynie marginalne uwagi. Dlatego też (…) historia brzydoty będzie musiała odwoływać się do przedstawień wizualnych i werbalnych przedmiotów lub osób, które postrzegane były jako »brzydkie«”. Tak Umberto Eco rozpoczyna esej Historia brzydoty, w którym będzie rozważał możliwe definicje. Brzydota może być przeciwieństwem harmonii, odstępstwem od normy, czymś obcym, wyrazem zła. Inni utożsamiają ją z kiczem, czyli brakiem dobrego smaku. W eseju Eco, choć analitycznym i przekrojowym, trudno znaleźć definicję brzydoty, która najlepiej Ilustr. Róża Szczucka

oddaje stosunek Polaków do ojczyzny. Kryje się za tym złożona specyfika. Upływ czasu czyni brzydkimi elementy krajobrazu, które w zamyśle miały być piękne, ale w naturalny sposób podlegają procesowi rozkładu, nadal pełniąc pierwotną funkcję. Z przyczyn gospodarczych i społecznych mamy do czynienia z nieprzystawalnością aktualnych wyobrażeń o pięknie, kreowanych między innymi przez media, z estetyką otoczenia. Z kolei pojawienie się nowoczesnych, pstrokatych elementów w monotonnym krajobrazie wprowadza niespójność, co potęguje wrażenie brzydoty. Czy można je uznać za uniwersalne? A może przeświadczenie Polaków o brzydocie kraju jest zakorzenione w kompleksach względem Zachodu? Filip Springer w książce Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni pisze: „W Polsce jest brzydko i wszystko wskazuje

na to, że wkrótce będzie jeszcze brzydziej. Tak, szczęśliwego zakończenia tutaj nie widać. Trzeba wybrać jakiekolwiek niemieckie miasto przy granicy z Polską i ruszyć na wschód. Na przykład Görlitz. Zadbana starówka, odrestaurowane kamienice. Z wysokiego brzegu Nysy już widać Polskę. Prowadzi tam drewniany most Przyjaźni. Tuż za nim biało-czerwony słupek i zrujnowana kamienica. (…) Ból oczu zaczyna się za niewidzialną dziś granicą (…). W pewnym momencie staje się nie do zniesienia. Budzi irytację, złość. (…) Blisko 50 lat szarości PRL-u też mogłoby wiele wyjaśniać. Ale to nie tak. (…) Może to i było wszystko siermiężne, zgrzebne i byle jakie. Ale nie było kiczowate. Świat nie jest aż tak czarno-biały, żeby wszystko, co złe, zrzucić na tamtą szarość”. W obserwacjach Springera widzimy wspomniany paradoks: brzydka jest ruina, ale również to, co


kultura

nowe, ale niespójne. Pobrzmiewa też bardzo wyraźnie kompleks obcej organizacji przestrzennej, tym intensywniejszy, im lepszy dostęp do informacji zza granicy. Na czym polega polskie piękno i polska brzydota? Z odpowiedzią przychodzi literatura.

DUKLA. BRZYDOTA I PIĘKNO MAŁEJ OJCZYZNY

Przenieśmy się do Beskidu Niskiego (pogranicze polsko-słowackie), dokąd zaprasza nas Andrzej Stasiuk. Specyfika Dukli polega na grze brzydoty i piękna. Narrator lokuje piękno po stronie natury, zwłaszcza w powracającym motywie światła słonecznego. Nadaje to opisom tytułowego miasteczka charakter poetycki, nawet, jeżeli elementy krajobrazu nie pasują do takiego ujęcia: „Jeszcze chwila i blask wzbije się wyżej (…). Widać już płoty, drzewa, syf, rupieciarnie na podwórzach, za-

ryte w piach wraki samochodów rozpadają się cierpliwie jak minerały, kołki, żerdzie, zimne i smutne kominy, dyszle wozów, motocykle ze spuszczonymi łbami, przyczajone za węgłami wychodki, słupy w żałobie opuszczonych drutów, wbity i zapomniany szpadel – to wszystko jest, tkwi w swoich miejscach, lecz żadna z tych rzeczy jeszcze nie rzuca cienia, chociaż niebo na wschodzie przypomina srebrne zwierciadło, światłość odbija się w nim, lecz pozostaje niewidzialna”. Przyjrzyjmy się temu zabiegowi: z jednej strony narrator, „przyłapując” przestrzeń na autentyczności, nie może pominąć naturalistycznych określeń. Z drugiej – poetyckość opisu powoduje, że czytelnik nie jest przygnieciony realizmem, przeciwnie – staje się świadkiem genezy, postrzegania nieruchomych, rozkładających się przedmiotów jako krajobrazu, który przez wyłonienie z mroku

może zmienić swoje oblicze. Dukla jest hybrydą, w której subtelne wiersze poświęcone pięknie natury sąsiadują z potocznymi, momentami wulgarnymi opisami rozbuchanej seksualności młodzieży. Autentyczności migawkom z Beskidu Niskiego dodaje motyw powrotu. Miejsca, o których pisze Stasiuk, pod wieloma względami nie zmieniają się, rządzi nimi cykliczność. Zatem autor nie lokuje brzydoty w niedoskonałościach natury, ale tam, gdzie człowiek amatorsko je uzupełnia: „Chłodne, słodkawe podmuchy od pól zielonej jeszcze pszenicy, piżmowy zapach stajni, banalne i wulgarne wonie jaśminu i kwitnących lip – to były ślady spokojnej codzienności. A tam, w tej dziurze wydłubanej w ciemności, destylowały się aury, które potrafiły codzienność obrócić na nice, na jej ukrwioną, żywą i przeraźliwą stronę. Dziewczyny były szpetne. Siedemnasto- i osiemnastolatki poko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

23


Ilustr. R贸偶a Szczucka


łyskiwały złotymi zębami. Krótkonogie, pękate, piersiaste i dupiaste stanowiły wierne obrazy swoich przeznaczeń. Lekkie letnie buty odsłaniały twarde, rozdeptane pięty. Faceci z bokobrodami przypominali pornograficznych amantów. Tańczyli coraz bliżej i mocniej, aż w końcu taniec stawał się tak bliski, że już niepotrzebny i przepadali w ciemności. Strażacy w cywilu zawijali sprzęt, odstawiali klucz do remizy i to był koniec. Od rzeki nadciągał chłód i wszystko się uspokajało”. Narrator Dukli postrzega mieszkańców miasteczka jako społeczność tradycyjną, do której można bezpośrednio odnieść kategorie dobra i zła. Zło lokuje po stronie kiczowatych dobrodziejstw, które pełnią rolę swoistych bożków – źródeł grzechu. Najwyraźniej widać to w kontraście opisów grobowca Amalii Brühlówny oraz nagich kobiet z magazynów w lokalnym kiosku. Paradoksalnie, zmarła jawi się narratorowi jako kobieta, w której namiętność nigdy nie zgasła. Z kolei o paniach z okładek, podziwianych przez nastoletnich chłopców, Stasiuk pisze tak: „Ciała kobiet były lśniące i nieruchome. Ich usta zastygły w jakimś »o« albo »u« pomiędzy kpiną a zdziwieniem. Śmierć je dopadła i natychmiast porzuciła, jakby nie miała czasu i pewnie dlatego oczy nagusek były szeroko otwarte”. Chociaż narrator jednoznacznie nie potępia bohaterów, zdaje się grozić palcem: powinni wpisać się w zdrowy świat natury i rytuału, w którym wyrośli, zamiast skłaniać się w stronę, przybyłego niczym zaraza, kiczu. Patrząc z perspektywy narratora – przybysza, można dojść do wniosku, że w krajobrazach pogranicza polsko-słowackiego brzydota przychodzi z zewnątrz i niezdarnie współgra z naturą, która odradza się wraz z pięknem, które ze sobą niesie. Na ten sam krajobraz inaczej patrzą mieszkańcy, którzy nie podejmują refleksji estetycznych ani działań w kierunku estetyzacji własnej przestrzeni. Znudzeni tym, co znane, wybiorą namiastki nowoczesności.

CZY GNÓJ JEST TYLKO METAFORĄ?

Przyjrzyjmy się Polsce południowo-zachodniej, gdzie toczy się akcja powieści Wojciecha Kuczoka Gnój. Tytuł może być metaforą beznadziei przekazywanej z pokolenia na pokolenie w rodzinie K. – śląskich everymanów. Brzydota świata przedstawionego jest przejmującym brakiem perspektyw, radości, podstawowych

wartości rodzinnych (króluje tam przemoc, wulgarność i alkoholizm). W rodzinie K. właściwie nie ma pozytywnych wzorców. To, co swojskie i rodzime jest złe, ale przychodzące z zewnątrz może być jeszcze gorsze. Kuczok posługuje się metaforami przestrzeni: rodzina K. podkreśla swoją wyższość nad Spodniakami mówiąc o sąsiadach „ci z dołu”. Spodniak budzi niechęć dodatkowo przez to, że pochodzi z zewnątrz – jest gorolem próbującym się zasymilować. Do tego momentu możemy mówić znów o brzydocie odzwierciedlającej zło: zawiść, wzajemną niechęć i agresję. Jest jednak równocześnie wpisana w zastój i brak samoakceptacji, który czyni historię rodzinną rodzajem autodestrukcyjnej sagi. Sytuacja zmienia się w ostatnim rozdziale. Mamy do czynienia już nie z podszewką brzydoty: ona dosłownie wdziera się w świat bohaterów, aby ostatecznie zatriumfować: „Woda i gnój dopiero się rozkręcały i podczas gdy wszyscy zastanawiali się, co robić, Jezus Maria, co robić, poziom gównianej wody w piwnicy wzrastał dziesiątkami centymetrów na godzinę (…). Załomotało. Zapadło. W siebie się wessało. W ziemię wklęsło. Dom na jej oczach złożył się w try miga w gruz, wpadł w dziurę podmytą, przegniłe fundamenty tego domu poddały się i całość nagle stała się rozsypką, w błocie, wodzie i gnoju zatopioną”. Od naturalistycznego opisu, tragiczniejsza okazuje się reakcja bohaterów: „Poczuli nagle smród w całym domu, aż po poddasze, poczuli i zaniepokoili się i zaczęli nawoływać, wypytywać, co to tak śmierdzi, jakby nagle zatrwożeni, że to może sumienia im gnić zaczęły. Wyszli na korytarz i z ulgą stwierdzili, że to z dołu, z parteru, od sąsiadów, więc to nie ich sumienia, ale sąsiadów z parteru (…). Uspokoili się, a nawet ucieszyli, pomyśleli, że jak sąsiadom sumienia zgniją, to już na pewno będą musieli się wyprowadzić”. To nie brzydota przeszkadza Polakom, ale jej źródło i winowajcy. Podobnie do narratora Dukli, syn Starego K. – już zdystansowany czasowo – patrzy na bohaterów z wyższością. Mieszkańcy domu są naiwni, leniwi, pogrążeni w rozkładzie fizycznym i moralnym. Może dlatego właśnie na nich zostaje zesłany biblijny potop, w postaci adekwatnej do świata, w którym funkcjonują. Kuczok akcentuje głównie zaściankowość i marazm, które na polskim gruncie nierozerwalnie łączą się z dosłowną brzydotą.

ŁUDZĄCE PIĘKNO CYWILIZACJI

Zastanówmy się, z czego wynika takie przedstawienie polskiej prowincji i pogranicza. Kluczem, w przypadku literatury ostatnich dekad, może być perspektywa narratora, który opisuje małe ojczyzny jako swojskie, ale ma świadomość, że to, co wydaje się piękne, zaczyna równać się temu, co cywilizowane, ulokowane na zewnątrz. Za zderzeniem Polski, zwłaszcza obszarów wiejskich, ze świadomością cywilizacji, kryje się tragizm. W Ferdydurke Witolda Gombrowicza Józio, podróżując na „prawdziwą” wieś, spotyka po drodze mieszkańców wsi podmiejskiej, którzy udają psy – ze strachu przed kontaktem z obcymi i w dramatycznym geście zachowania tożsamości. Podobną tematykę porusza Stanisław Wyspiański w Weselu. I oto znów, po przemianach czerwcowych, mamy do czynienia z zachwianiem rodzimych wartości przez zderzenie z cywilizacją. Okres PRL-u miał co prawda pozbawić Polaków świadomości narodowej i historycznej, ale jednocześnie odsunął na dalszy plan konfrontację z Zachodem przez niemożność kontaktu ze zdobyczami tej cywilizacji. Piękna, sielankowa wizja polskiej wsi z pieśni Franciszka Karpińskiego wybrzmiewa w repertuarze Mazowsza. Kinematografia zostaje zdominowana przez ekranizacje powieści z tradycyjną wizją polskości. Po 1989 roku desperackie dążenia cywilizacyjne wracają z ogromną siłą. Niezwykle dramatyczną klamrą jest film Wesele Wojciecha Smarzowskiego (2004). Poza aluzjami do Wyspiańskiego widzowie mogą zobaczyć już inne, ale równie tragicznie zaplątane we współczesność społeczeństwo: nie ma już wyraźnego podziału na miasto i wieś, bo wszyscy „pokazują się” w stylu zachodnim. Główną postacią jest ojciec panny młodej, który wydaje wszystkie oszczędności na ślubne prezenty – drogi samochód i zagraniczną podróż poślubną. Wszystko po to, aby zachować twarz bogatego i godnego szacunku mieszkańca wsi. Wiejskość kryje się już nie w tradycyjnych strojach, muzyce i wierze w zabobony, ale w ślepym zapatrzeniu w to, co wydaje się cywilizowane. Właśnie w tym czasie, na przełomie wieków, Kuczok i Stasiuk piszą swoje powieści. Obaj autorzy wykazują się pełną świadomością zaściankowości swojej ojczyzny. Tylko, w przeciwieństwie do bohaterów Wesela, nie chcą jej ukryć, a raczej wydobyć swojski mrok z łudzącego światła reflektorów.

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

25


POWIATOWE

W

Polsce brak jest silnej tradycji uczęszczania na wydarzenia kulturalne w ramach spędzania wolnego czasu. I choć nie wynika to z niechęci do sztuki, małej czy wielkiej, to trudno nazwać cosobotnie przesiadywanie przy Must Be The Music za objaw faktycznego „odchamiania”. Jakakolwiek formuła telewizyjna nie zastąpi kontaktu z artystami na żywo, zarówno jednorazowego, jak i w ramach kilkudniowego festiwalu muzycznego. Z kolei festiwalem nie można już nazwać Sopotu ani tym bardziej Opola, które to z imprez muzycznych zmieniły się w widowiska telewizyjne, charakterem przypominające bardziej imprezę odpustową (łączącą galę piosenki biesiadnej z występami kabaretowymi) niż wydarzenie stricte muzyczne. I wszystko byłoby w porządku, gdyby ta biesiada miała jakiś poziom artystyczny, jak na przykład szwedzki festiwal Allsång på Skansen, który na kilka dni gromadzi większość populacji przed telewizorem. Niestety, choć artyści w Polsce są, to

Fot. Jarosław Podgórski

chętnych do uczęszczania na ich koncerty z prawdziwego zdarzenia jest mało.

GORĄCZKA SOBOTNIEJ REMIZY

Gros wykonawców polskiej sceny zarabia na życie, stosując politykę planowania występów w ścisłym uzależnieniu od sezonu ogórkowego, mieszając tym samym pojęcie trasy koncertowej, a więc przedsięwzięcie mające na celu promocję albumu, z sezonem koncertowym, czyli okresem, kiedy na występach można zarobić, bo sprzyja temu pogoda. To, czego nie potrafią zapewnić im wierni fani, odbiją sobie imprezami okolicznościowymi, czyli wszelkiej maści imprezami wiejskimi lub małomiejskimi, które lokalne społeczności traktują często jako jedyne większe w danej okolicy wydarzenie, często w skali roku. Nie jest tajemnicą, że zespoły legendarne, ale mniej dziś popularne jak na przykład Lombard parają się występami w ramach takich „eventów” jak Wojewódzkie Święto Chrzanu (Osjaków), Dni Ziemi Sztumskiej, Dzień Wiatraka (Rydzyna) czy Jarmark Chmielno-Wikliniarski (Nowy Tomyśl).


ŚWIĘTO BURAKA Współczesny polski show-biznes z wielu przyczyn nie może równać się z muzycznymi rynkami zagranicznymi. Polskiemu artyście trudno jest na nim funkcjonować. Jeśli już przyjmiemy, że wydał swoje utwory i są one dostępne w sklepach oraz w Internecie, to nie przynoszą większego dochodu. Inną możliwością są występy na żywo, ale wykonawcy stosunkowo rzadko dają koncerty z prawdziwego zdarzenia, a częściej zmuszani są do zapewniania tak zwanej oprawy muzycznej. Wojciech Szczerek

Taki stan rzeczy nie jest wbrew pozorom spowodowany znikomą popularnością grupy. Feel, laureat diamentowej płyty za sprzedaż 200 tysięcy wydań swojego debiutanckiego albumu, co prawda nie wyróżnia na swojej stronie internetowej okoliczności swoich występów, ale bardzo łatwo odkryć można, że są równie imponujące co te Lombardu. Piotr Kupicha i jego paczka, będąc zespołem z najlepszym komercyjnym wynikiem w Polsce od czasów Ich Troje, w minionym roku występował na imprezach typu Majówka z Dniami Europy (Wągrowiec), Rawska Majówka – W to mi Graj!, Dni Leżajska, Dni Morza (Szczecin) czy Dni Skuterów – Motorowerów (Tuchów). Dla wyjaśnienia dodam, że listy występów z lat, kiedy zespół zawojował polski rynek swoim błyskawicznym debiutem, pełne są imprez o podobnej randze.

TRASY PRO FORMA

Wykonawców, którzy swoją działalność koncertową opierają na muzycznej oprawie „dni” tej czy innej miejscowości, jest całe mnóstwo. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

27


Ci, których muzyka z różnych powodów nie jest w stanie być wpleciona w mniej zobowiązujące okazje, jakim jest wspomniane Święto Chrzanu, oraz ci, którzy po prostu nie chcą na takich imprezach występować, mają własne trasy koncertowe, najczęściej organizowane w ramach promocji ich płyt. Jest to jednak zabieg charakterystyczny dla tych wykonawców, którzy mogą sobie na to pozwolić, jak na przykład Ania Dąbrowska, Natalia Kukulska, Kayah czy Maria Peszek. Ich muzyka skierowana jest do widza bardziej wymagającego, a więc i chętnego do uczęszczania na koncerty. Ich występy to faktycznie, z kilkoma wyjątkami, biletowane imprezy promowane jako część trasy koncertowej na plakatach z prawdziwego zdarzenia. Niestety, takich wydarzeń jest niepomiernie mniej, bo niewielu jest też fanów, choćby specyficznego klimatu płyt Ani Dąbrowskiej. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że to niemal sztuka dla sztuki, ale przecież dobra muzyka nie wymaga tłumów odbiorców – czasem przeciwnie. Fot. Jarosław Podgórski

Kolejnym ewenementem, który może wyjaśniać nieco sytuację polskich artystów, zarówno tych z pierwszej, jak i z drugiej z nakreślonych powyżej kategorii, są tak zwane imprezy zamknięte. Innymi słowy są to występy na zamówienie, które, jak się okazuje, nierzadko stanowią spory procent ich kalendarza. I pewnie nie byłaby to zła wiadomość, gdyby nie fakt, że trudno uwierzyć, iż są to imprezy zamawiane przez bogatych i oddanych fanów artysty. Niestety zazwyczaj są to także imprezy firmowe bądź nawet uroczystości rodzinne osób zamożnych, gdzie słuchaczom obojętne jest, czy do kotleta zaśpiewa im Kayah czy Gosia Andrzejewicz.

KIM JEST POLSKI MUZYK?

Pytanie to jest tyleż istotne, co prowokacyjne. Nie można na nie odpowiedzieć jednoznacznie, bo, jak wspomniano powyżej, artyści działający na podobnym, małym rynku potrafią mieć zupełnie odmienne postrzeganie tego, jak zarabiać pieniądze. Nieliczni fani da-

nego wykonawcy wiernie uczestniczą w występach tych, którzy wyruszają w prawdziwe trasy koncertowe, ale ogromna większość Polaków nie jest w stanie zapłacić nawet ułamka tego, co gotowi są zapłacić za kino albo nawet koncert artysty zagranicznego. Wynika to oczywiście głównie z tego, co każdy z artystów gra, a więc i jaka publiczność go słucha. Dokonania Eweliny Lisowskiej nieprzypadkowo konweniują z poziomem artystycznym reklamy pewnego marketu, a utwory Dody z Militariadą 2015. Ale trudno jest na przykład o mało wyszukany styl oskarżać zespoły działające na scenie od 30 albo więcej lat, które stworzyły hity dawnych czasów. Najczęściej albo sprzedają się zstępując z piedestału w sam środek wiejskiej potańcówki, albo usiłują być wierni ideałom i są bardzo szybko zapominani. Artyści z jakimś większym dorobkiem niejednokrotnie muszą stawać przed dylematem, jak prezentować swoją twórczość. Niektórzy, tak jak Kombii, zespół wykonujący piosenki


dawnego Kombi, może i przywracają częściowo atmosferę czasów, kiedy ich utwory były symbolem nowoczesnego polskiego brzmienia, ale w ich ostatnich wyczynach trudno dojrzeć coś wartościowego i chyba takie było założenie ich reaktywacji. Podobnie jest z niegdyś legendarnym Bajmem, który ostatnio nawet łączy swe występy w sposób regularny z występami kabaretu Ani Mru Mru. Inni nie mają wyjścia – poznański Lombard, którego listę wybranych występów wymieniłem powyżej, wydaje się kontynuować tradycje i nie iść na łatwiznę, ale ponieważ trudno jest widzom sprzedać te same piosenki nieśpiewane przez Małgorzatę Ostrowską, a Martę Cugier, muszą korzystać z większości propozycji, jakie są im składane. Naturalnie, jest oczywiście także mały, ale wyraźny procent rynku, który zupełnie do tego obrazu nie pasuje – artyści mogący pozwolić sobie na to, by w skupieniu wydawać muzykę na nieco bardziej wymagającym poziomie i dla konkretnej rzeszy publiczności.

I tu niestety natrafiamy na ślepy zaułek, bo tak jak paradoksalnie „dziadowska” część polskiego show-biznesu wydaje się niska, a więc z punktu widzenia sztuki – mało wartościowa, to paradoksalnie jest najbardziej przydatna, bo spełnia oczekiwania ogromnej ilości ludzi. Za to z ambitną częścią polskiej estrady problem jest taki, że jej artyści pomimo starań robią swoją muzykę głównie dla siebie, nierzadko zapatrując się w standardy zachodnie, ale nie zważając na to, czego oczekiwać mogą słuchacze. Tym samym i jedni, i drudzy zatracają się w swoich strefach komfortu, z których nie chcą bądź nie mogą się wydostać i stworzyć czegoś odkrywczego.

JAK SOBIE POŚCIELESZ, TAK SIĘ WYŚPISZ

Wobec tego wszystkiego polski przemysł muzyczny w ogromnej większości okazuje się skrzyżowaniem supermarketu z muzeum: tym konsumentom, którzy słuchają muzyki, tylko po to, żeby jej słuchać, dostarcza codzienną

porcję rozrywki; z kolei koneserzy muzyki na wyższym poziomie słuchają jej z zachwytem ale i świadomością, że są tylko garstką świadomej publiczności. Pytanie „Kim jest polski muzyk?” tak naprawdę jest pytaniem o to, kim jest Polak i Polka. Muzyka to tylko jeden z wielu elementów danej kultury, ale tak jak każdy z osobna, oddaje charakter atmosfery, jaka panuje nie tylko w środowiskach artystycznych, ale i w ogóle w kraju, gdzie nadal boimy się poczuć pewni i dumni z realnych sukcesów i na nich budować przyszłość. Zarówno wspomniany muzyczny supermarket, jak i wyegzaltowana manifestacja, że polska kultura jest konkurencyjna wobec Zachodu, niczego tak naprawdę nie wnosi. W rezultacie albo tworzymy muzykę bezwartościową, która zniknie z powierzchni Ziemi w ciągu kilku lat, albo muzykę na tyle wyspecjalizowaną i nierozumianą przez publiczność, że oprócz garstki koneserów, jej także nikt nie będzie pamiętał. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

29


Oto miejsce, gdzie niedoszli prawnicy, rozwódki, starcy, gwiazdy futbolu, uzależnione od leków kujonki, niespełnione anarchistki oraz emocjonalnie oderwani od świata entuzjaści kultury popularnej mają szansę zdobyć wykształcenie, stając się przy tym integralną częścią społeczności. Proces to niełatwy, problemy się piętrzą, a fabuła mknie do przodu, okraszona przez twórców końską dawką postmodernistycznej intertekstualności. Proszę Państwa, oto Community! Karolina Kopcińska

P

oznajcie Jeffa Wingera (Joel McHale), błyskotliwego i odnoszącego sukcesy prawnika, którego świat rozpada się na kawałki, kiedy na jaw wychodzi, że sfałszował dyplom ukończenia studiów. Aby wrócić na szczyt, tym razem z odpowiednim dokumentem, Jeff zapisuje się do Greendale Community College*, gdzie wbrew własnej woli staje się liderem grupy naukowego (i nie tylko) wsparcia współtworzonej przez Brittę, Pierce’a, Shirley, Troya, Abeda oraz Annie. Niby nic nowego, standardowa reprezentacja sitcomowych archetypów i ogranych wątków. To jednak tylko pozory – pod przykrywką lekkiego serialu komediowego jego twórca, Dan Harmon, ukrył rozległą sieć powiązań,

Ilustr. Wojtek Świerdzewski

odniesień i motywów zaczerpniętych z niezliczonej ilości dzieł kultury popularnej.

PODKOSZULEK JEFFA, CZYLI INTERTEKSTUALNOŚĆ W NATARCIU

Jednym z chyba najbardziej charakterystycznych elementów serialu Community (2009–) jest jego intertekstualność, czyli – jak definiuje autorka terminu, Julia Kristeva – wzajemne przenikanie się tekstów na zasadzie cytatów i różnego rodzaju transformacji. Każdy, kto obejrzał choć jeden odcinek Community wie, że praktycznie nie sposób nie zauważyć odniesień do filmów, seriali, gier, czy też programów telewizyjnych. Natłok nawiązań jest tak wielki, że ponoć nawet doświadczeni dzien-

nikarze prosili Dana Harmona o szczegółowe wyjaśnienia dotyczące odniesień. Sam twórca twierdzi, że takie podejście jest odbiciem jego własnego sposobu myślenia – zdarza się przecież, że splot okoliczności przypomina scenariusz filmowy i na usta ciśnie się zdanie „zupełnie jak w filmie!”. Jest to również próba urealnienia bohaterów i przedstawienia ich jako ludzi z krwi i kości oraz, w równym stopniu, chęć obalenia czwartej ściany w czasach YouTube’a. Taka formuła sprawia, że poszczególne odcinki Community oglądać można po wielokroć, za każdym razem znajdując coś nowego, co szczególnie, zdaje się, przypada do gustu chwalącym produkcję krytykom. Niestety, tak wielka doza intertekstualnych nawiązań może być także postrzegana jako niepotrzebna. Największą przyjemność z oglądania mogą w pełni czerpać jedynie widzowie odznaczający się dużą wiedzą z zakresu popkultury. Być może właśnie dlatego niektórzy przypinają Community łatkę „serialu dla nerdów i geeków”, który – w przeciwieństwie do Teorii wielkiego podrywu konfrontującej taki typ bohatera z resztą społeczeństwa – celebruje niszowe zainteresowania. Czyni to w dodatku na wielu płaszczyznach, od tytułów odcinków poczynając, na środkach wyrazu kończąc.


◆ ◆ ◆ film ◆

Nadzwyczaj częstym odniesieniem, jakie zauważyć można podczas oglądania serialu Harmona, jest korzystanie z języków gatunków filmowych. Idealnym przykładem może być tutaj odcinek zatytułowany Modern Warfare, w którym szkolny turniej gry w paintball, oferujący w ramach nagrody przywilej pierwszeństwa w rejestracji na przedmioty, przeradza się w wojnę do ostatniej kropli farby, a serialowa rzeczywistość adaptuje się do realiów filmu sensacyjnego. Żaden z bohaterów nie wyraża sprzeciwu, wszyscy bez mrugnięcia okiem akceptują zamianę szkoły w pole walki, a widza czeka od tego momentu nie lada gratka w postaci odnajdywania aluzji i cytatów, poczynając od charakterystycznie opustoszałego kampusu przywodzącego na myśl Londyn z 28 dni później (2002), przez strzelaninę niczym w Człowieku z blizną (1983), po spektakularną ucieczkę przed bombą w stylu filmów o Johnie Rambo. Nawet muzyka może tu pełnić funkcję cytatu – w scenie z Abedem, skaczącym na ratunek Jeffowi, usłyszeć można motyw przypominający ścieżkę dźwiękową z Matrixa (1999). Jeff staje się zresztą uosobieniem action hero­– praktycznie natychmiast przejmuje kontrolę nad sytuacją, biega na boso, eksponuje i pręży muskuły w podkoszulku à la John

McClane w pierwszej części Szklanej pułapki (1988), zdobywa kobietę i, przede wszystkim, zostaje zwycięzcą turnieju. Nie jest oczywiście bohaterem bez skazy, odcinek kończy się jednak jego szlachetnym gestem. Paintball staje się także punktem wyjścia do dwóch kolejnych „gatunkowych” odcinków: A Fistful of Paintballs oraz jego kontynuacji, For a Few Paintballs More. Oba tytuły nawiązują do westernów Sergio Leone, jednak tylko pierwszy z nich utrzymany jest w tej konwencji: pojawia się w nim saloon, samotny jeździec, pojedynek i plakat z serii „poszukiwany żywy lub martwy”. W kontynuacji następuje zwrot w kierunku space opery i całość utrzymana jest w wyraźnie widocznym klimacie Gwiezdnych wojen (1977– –2005) ze stormtrooperami i charakterysty cznym, wyjaśniającym wydarzenia otwarciem odcinka. Z kolei wymiany paintballowych kul po raz kolejny nawiązują do kina akcji, w tym między innymi do Wanted: Ścigani (2008) z Angeliną Jolie i Jamesem McAvoyem. Hołdu doczekały się też, jakże by inaczej, horrory. Epidemiology w sezonie drugim jest praktycznie klasycznym odwzorowaniem filmów o zombie, opowiadanym w rytm piosenek Abby, a Horror Fiction in Seven Spooky Steps z trzeciej serii eksploatuje motyw wam-

pirów i korzysta z elementów typowych dla slasherów. Lista gatunków przerobionych przez Community jest zaskakująco długa – Contemporary American Poultry opowiedziane jest w stylu mafia movies i Chłopców z ferajny (1990) Martina Scorsese, The First Chang Dynasty czerpie z heist movies, a Basic Intergluteal Numismatics kopiuje styl i kolorystykę dzieł Davida Finchera oraz serii o Hannibalu Lecterze. Nieustraszeni poszukiwacze zaginionych odniesień dokopią się także do stylizacji na mockument (z angielskiego: mockumentary), czyli obrazu udającego film dokumentalny, filmów o teoriach spiskowych, seriali detektywistycznych, a nawet serii o wojnie secesyjnej pod tytułem The Civil War (1990). Co ciekawe, ta wielka, poskładana z różnych elementów machina serialowa zdaje się funkcjonować bez zarzutu, akcja pędzi do przodu, fabuła układa się w logiczną całość, a bohaterowie bez problemów odnajdują się w każdej obranej konwencji, akceptując najwyraźniej fakt, że w Greendale wszystko jest możliwe. Abed może przedawkować Nicolasa Cage’a podczas próby ustalenia, czy jest to aktor dobry, czy zły, a Jeffa dotknie goldbluming, czyli zespół zachowań charakterystycznych dla Jeffa Goldbluma w Dniu niepodległości (1996).

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

31


META-ABED NA ROZLEGŁYCH WODACH POSTMODERNIZMU

Twórcy Community podejmują grę z widzem nie tylko poprzez mnogie skojarzenia z różnorakimi tekstami kultury popularnej, ale także poprzez wyraźne manifestowanie samoświadomości i, tym samym, burzenie czwartej ściany. Metatekstualność stała się, wraz z intertesktualnością, niejako znakiem firmowym serialu, głównie dzięki Abedowi Nadirowi (granemu przez Danny’ego Pudiego), pół-Polakowi, pół-Palestyńczykowi radzącemu sobie z funkcjonowaniem w grupie poprzez postrzeganie rzeczywistości jako serialu. To właśnie Abed jest najczęstszym źródłem komentarzy „meta”, poczynając od kwestii wypowiadanych przez niego w Contemporary American Poultry, a kończąc na odcinku zatytułowanym Critical Film Studies, będącego swego rodzaju hołdem dla dwóch dzieł filmowych – Pulp Fiction (1994) oraz Mojej kolacji z André (1981). Zamiłowanie Abeda do metatekstualności objawia się również w Messianic Myths and Ancient Peoples, gdzie kręcona przez niego adaptacja Nowego Testamentu skupia się na wydarzeniach biblijnych z perspektywy filmowca pracującego nad filmem o Jezusie. Rezultatem ma być dzieło post-postmodernistyczne, w którym historia jest filmem, film historią, a przeprowadzany wywiad jednocześnie jest i nie jest częścią fabuły. Zdarza się nawet, że obsesja Abeda na punkcie metatekstualności zostaje odzwierciedlona w środkach wyrazu: pierwszy odcinek 6. sezonu prezentuje szereg szybkich montaży wyłącznie dlatego, że żądają tego bohaterowie z Nadirem na czele. Abed, jak pokazuje powyższy przykład, nie jest jedyną postacią będącą nośnikiem samozwrotności. Piosenka otwierająca pierwszy odcinek trzeciego sezonu, Biology 101, śpiewana jest przez wszystkie postaci, a swoim tytułem (We’re Gonna Finally Be Fine) i tekstem nawiązuje do krytycyzmu, z jakim spotkała się seria wcześniejsza. Twórcy nie wahają się także włączać do serialu odniesień do antenowego rywala, czyli Glee, poświęcając w całości jeden z odcinków świątecznych na parodię produkcji Ryana Murphy’ego i Brada Falchuka. Gęsto rozsiana metatekstualność oraz fakt, że Community tak swobodnie korzysta z odniesień do popkultury, niejednokrotnie z wielkim sukcesem, przyczyniły się do przypięcia produkcji łatki jednego z najbardziej postmodernistycznych seriali współczesnej Ilustr. Wojtek Świerdzewski

telewizji. Community nie jest oczywiście jedynym dziełem, które można utożsamiać z tym paradygmatem kultury – wystarczy wymienić chociażby Bogatych bankrutów, czy też Miasteczko Twin Peaks. Jednak ogromna skala, na jaką projekt Harmona aplikuje ideę cytowania innych tekstów kultury popularnej, burzenia czwartej ściany, nadawania bohaterom cech aktorów czy – przede wszystkim – gry z konwencją sitcomu, spotykana jest niezwykle rzadko. Właśnie ten ostatni koncept wydaje się być najważniejszy podczas rozpatrywania Community jako serialu postmodernistycznego. Praktycznie każdy element wywodzący się z charakterystyki sitcomu jest niejako własną antytezą: rodzina stworzona z kompletnie przypadkowych i różnych pod każdym względem osób; bohater cierpiący prawdopodobnie

na zespół Aspergera, będący zarazem najbardziej przenikliwym komentatorem uczuć innych; nieaktywna aktywistka walcząca ze szkolnym ochroniarzem, którego głównym zadaniem jest wzywanie policji w chwili kryzysu. Community dokonuje skutecznego recyklingu znanych motywów, prezentując je w sposób niestandardowy, często zrozumiały wyłącznie przez bardzo wąską grupę zainteresowanych, wciąż jednak zachowując spójność, lekkość i logikę, nawet jeśli jest to logika rodem z Greendale, gdzie nawet pies ze stuprocentową frekwencją może zdobyć dyplom. *  Community College pełni funkcję szkoły wyższej (w której edukacja trwa od roku do czterech lat), stanowiącej tańszą alternatywę dla znanych uniwersytetów; studenci rekrutowani są głównie spośród lokalnych społeczności i tych, którzy z różnych powodów nie dostali się na lepsze uczelnie.


David Lynch: struktura i materia David Lynch, podobnie jak wielu kolegów po fachu przejawiających słabość do sztuki awangardowej, przygodę z kinem zainaugurował realizacjami krótkometrażowymi. Jeszcze przed objętą patronatem kultowych Midnight Movies premierą Głowy do wycierania (1977) stworzył pięć takich projektów, niewątpliwie będących przyczynkiem do rozwoju jego późniejszego języka, śmiało negującego reguły przezroczystego kina fikcji. Adam Cybulski

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

33


W

prawki Lyncha z lat 1966–1974 z jednej strony ujawniają symptomy filmu imaginacyjnego, utożsamianego z estetyką surrealzmu, znamienną dla awangardy dwudziestolecia międzywojennego. Z drugiej – nieśmiało manifestują idee kina strukturalno-materialistycznego, rozwijanego skądinąd w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. O logice marzenia sennego i tropach psychoanalitycznych w twórczości amerykańskiego reżysera napisano już wiele, także w odniesieniu do krótkich metraży: Alfabetu (1968) czy Babci (1970). Tym bardziej interesujący wydaje się ten drugi kontekst. Kino strukturalno-materialistyczne, agresywnie odrzucające kody kina klasycznego, wbrew pozorom ma niewiele wspólnego z francuskim strukturalizmem. Nawiązując do teorii Ferdinanda de Saussure’a, jednego z prekursorów tego prądu, można jednak stwierdzić, że jest to kino, które rezygnuje ze znaczonego (signifié), koncentrując się w całości na znaczącym (signifiant). To kino, którego nie interesuje klasycznie rozumiana reprezentacja, ale narzędzie i kształt. Stylowi zerowemu zależy na maskowaniu realizacyjnych szwów, film strukturalno-materialistyczny dążył natomiast do czegoś zupełnie odwrotnego.

PĘTLA I ODRZUCENIE

Debiutanckich Sześciu mężczyzn, którym robi się niedobrze (1966) ułożył Lynch z jednominutowej animacji namalowanego przezeń obrazu – zapętlił ją 5-krotnie i wtrącił dźwięk hałaśliwej syreny strażackiej. 20-letni wówczas filmowiec, do dziś chętnie oddający się malarstwu, przyznaje, że projekt motywowany był chęcią doświadczenia dynamiki i dźwięku obrazu. Surrealistyczny sznyt i groteskowa impresja

Ilustr.Patryk Fot. JoannaRogiński Krajewska


wpisane w pierwsze filmowe dokonanie późniejszego współtwórcy Miasteczka Twin Peaks (1990–1991) z pewnością prowokują do poszukiwania znaczeń. Jeff Johnson w Pervert in the Pulpit – książce traktującej o zagadnieniu moralności w dziełach amerykańskiego reżysera – odczytuje Sześciu mężczyzn, którym robi się niedobrze jako sprzeciw młodego filmowca wobec instytucjonalnej edukacji, przez którą przechodzą uczniowie szkół kształcenia artystycznego. Zgodnie z taką wykładnią tytułowe wymiotujące postaci pełniłyby funkcję porte-parole autora (osobliwe fizys mężczyzn to skądinąd gipsowe odlewy twarzy samego Lyncha), stanowczo odrzucającego krępujące go autorytety. Na poziomie formy na pierwszy plan wysuwa się natomiast technika zapętlenia, za sprawą której widz sześciokrotnie doświadcza tej samej animowanej partii, poprzedzanej każdorazowo odliczaniem. Warto w tym miejscu przytoczyć obserwacje P. Adamsa Sitneya na temat praktyk kina strukturalnego. Amerykański teoretyk awangardy filmowej, analizując prace Michaela Snowa, Hollisa Framptona, Paula Sharitsa czy Tony’ego Conrada, zdefiniował kino strukturalne jako takie, które „domaga się kształtu i minimalizuje treść”1. Jedną z czterech elementarnych strategii formalnych tego stylu jest właśnie zapętlanie materiału (loop printing), czyli natychmiastowe powtórzenie ujęcia lub serii ujęć bez ich modyfikowania. Natomiast Peter Gidal, który rozszerzył termin filmu strukturalnego do strukturalno-materialistycznego, stwierdził, że zabieg zapętlania był w stanie zredefiniować klasyczne myślenie o znaczeniu w filmie w okresie renesansu kina eksperymentalnego. Zgodnie z myślą teoretyków kina strukturalnego to właśnie kształt stanowi o treści2. Rozważania Sitneya i Gidala, dotyczące kwestionowania skonwencjonalizowanej narracji, integrują się niejako z analizą Johnsona, akcentując niemal kontestacyjny charakter debiutanckiego utworu autora Blue Velvet (1986).

TAŚMA I PODGLĄDANIE

Pierwszy film żywego planu Lyncha, zatytułowany Absurd Encounter with Fear (1967), potwierdza zainteresowanie autora językowymi możliwościami samego medium. Tym razem reżyser wyraża większe niż w debiucie roszczenia wobec fabuły. Oto kamera obserwuje zmierzającego w jej stronę

mężczyznę, zatrzymującego się finalnie obok młodej dziewczyny siedzącej samotnie na polanie. Po chwili enigmatyczny człowiek rozpina rozporek spodni, aby nieoczekiwanie wyciągnąć z nich pomięty pęczek mleczy. Mężczyzna zaprzestaje dwuznacznych czynności w chwili, w której burząc czwartą ścianę, zwraca uwagę na kamerę-obserwatora, po czym bezwładnie osuwa się na trawę. Już na tak wczesnym etapie twórczości Lyncha można zauważyć, jak chętnie dekonstruował on sensy, zrywając z klasyczną logiką arystotelesowską na rzecz niejasnych reguł rządzących światem przedstawionym. Reżyser Diuny (1984) manifestował tym samym słabość wobec stylistyki onirycznej, będącej w późniejszych fazach jego kariery wdzięcznym materiałem do niezliczonych interpretacji w kluczu psychoanalitycznym. Zresztą omawiany już Absurd Encounter with Fear przypomina o spostrzeżeniach Christiana Metza na temat wojeryzmu i fetyszyzmu, wyprowadzonych z teorii freudowskich i Lacanowskich. Bardziej jednak od wyrażonych niemal dosłownie kompleksów kastracyjnych i skopofilii zajmujące jest tutaj napięcie pomiędzy fikcją a kinematografem, który ją rejestruje. Dominantą tej krótkiej realizacji jest problematyzowanie samej błony filmowej. Pierwszy plan zawłaszczają sobie dezorientujące smugi i refleksy taśmy, zakłócające podążanie widza za mikrofabułą. Autor tym samym, mimo prowadzenia historii, burzy iluzję, zwracając uwagę na fizyczny aspekt kinematograficznego narzędzia. 2-minutowy projekt Lyncha odzwierciedla zatem główną ideę konceptualnego kina strukturalno-materialistycznego w ujęciu Gidala. W Structural Film Anthology Brytyjczyk pisze, że naczelnym założeniem nurtu jest demistyfikacja realizacyjnego wymiaru filmu. Dialektyka kina opiera się natomiast na napięciu pomiędzy płaskością obrazu, materialnością ziarna, światłem, ruchem oraz ewentualną zawartością. W Absurd Encounter with Fear językowa deziluzja rzutuje właśnie na tę zawartość: potencjalny napastnik zauważa podglądający go aparat, po czym odstępuje od prawdopodobnie nagannych czynności. Twórca kwestionuje nie tylko immersyjność odbioru poprzez uwydatnienie namacalności taśmy, ale samym wprowadzeniem kamery w świat przedstawiony zakłóca go i otwiera, czyniąc z widza ciekawskiego podglądacza.

BEZCZYNNE OKO

Ostatnim filmem zrealizowanym przed Głową do wycierania, choć powstałym w trakcie długoletnich zdjęć do pełnometrażowego debiutu, jest Kaleka (1974) – 5-minutowe ujęcie kobiety układającej list, której kikuty nóg bardzo skrupulatnie opatruje sanitariusz, grany przez samego reżysera. Projekt ma charakter czysto eksperymentalny: młody filmowiec w ramach badań American Film Institute miał za zadanie nagrać tę samą scenę na dwóch różnych, czarno-białych taśmach. W rozszerzonej postaci utwór liczy sobie 10 minut, jako że składa się z obu wersji. Interesującym chwytem formalnym wydaje się jednak nie to fałszywe zapętlenie, ale długie ujęcie i unieruchomienie obiektywu. Wzmiankowany już Sitney za kolejny zabieg kluczowy dla kina strukturalnego, po efekcie migotania (flicker effect) i refotografii (rephotography), uznał właśnie statyczne ustawienie kamery (fixed camera position), dopasowujące się do perspektywy widzenia odbiorcy. W Kalece uwagę widza ściąga na siebie nie płynąca z komentarza ponadkadrowego monotonna recytacja symultanicznie powstającego listu tytułowej bohaterki, ale uporczywość oka kamery pastwiącego się przez kilka minut nad zdeformowaną kobietą, układającą kolejne zdania na kartce. Choć wykorzystanie tej techniki przez Lyncha w kilkuminutowym ćwiczeniu wypada niczym eufemizm przy bezkompromisowym jej zastosowaniu w kanonicznej dla kina strukturalnego Długości fali (1967) Snowa czy monstrualnych metrażowo utworach Andy’ego Warhola, niewątpliwie poświadcza o jego młodzieńczej obsesji na punkcie architektoniki filmowego tekstu. W latach osiemdziesiątych autor Dzikości serca (1990) stopniowo zrzekał się udziałów w filmie eksperymentalnym, coraz chętniej romansując z kinem głównego nurtu. Amerykanin nigdy też nie był tak radykalny w fetyszyzowaniu klatki, światła i czasu jak artyści, spod rąk których wychodziły The Flicker (1965, Tony Conrad), Zorns Lemma (1970, Paul Frampton) czy Serene Velocity (1970, Ernie Gehr). Prawdopodobnie to właśnie dlatego Gidal i Sitney w tekstach teoretycznych nazwisko Lyncha pominęli. 1  R. Cornwell, Structural Film: Ten Years Later, „The Drama Review” t. 23, nr 3, s. 84. 2  P. Gidal, Theory and Definition of Structural/Materialist Film [w:] Structural Film Anthology, red. P. Gidal, BFi, Londyn 1978, s. 2.

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

35


Tytuł Siódemka Autor Ziemowit Szczerek Wydawnictwo Korporacja Ha!art Rok wydania 2015

Recenzuje Zuzanna Sala

S

iódemka, najnowsza książka Ziemowita Szczerka, jest powieścią drogi i opowiada historię Pawła, gonzo -bohatera, który swoim porywczym zachowaniem niejednokrotnie zaskoczy czytelnika. Tytułowa droga krajowa stanowiła już niejednokrotnie inspirację dla twórców. Kazik Staszewski napisał Piosenkę o policji w Mławie, a Jan Krzysztof Kelus śpiewał niegdyś Balladę o szosie E7. Szczerek jednak nie ograniczył się do umiejscowienia akcji powieści na siódemce – on przedzierzgnął tę drogę w symbol, oś Polski. Podróżowanie drogą krajową E7 z Krakowa do Warszawy jest po prostu przyglądaniem się ojczyźnie, w całym jej bezkształcie, to próba analizy „polskości” oglądanej przez pryzmat popkultury. Laureat literackiego Paszportu Polityki za rok 2013 pokazuje w swojej najnowszej książce kolejny talent: do prowadzenia wartkiej narracji obmyślonej na sposób powieściowy, już nie reportażowy (jak to miało miejsce w najbardziej znanej publikacji Szczerka pod tytułem Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian). Akcja Siódemki skupia się wokół miejsca, być może jest ono nawet w pewien sposób niezależnym bohaterem książki. Główna postać, Paweł, musi przedostać się z Krakowa do Warszawy, gdzie umówiony jest na ważne spotkanie. Czytelnik nie wie z kim zamierza się on spotkać, w jakim celu, ani nawet dlaczego ta sprawa jest tak pilna i niebagatelna. Owo spotkanie jawi się jednak jako jedyna pewna rzecz w skonstruowanym przez Szczerka świecie: przesunąć go nie jest w stanie nawet wojna, a dotarcie na miejsce to cel

Fot. materiały prasowe

Pobite gary. Nie bawię się w Polskę tak istotny, że jego realizacji nie zaburzy zamach ani kilka zgonów pojawiających się po drodze. Omawiana powieść pełna jest również na nowo rozumianej symboliki, funkcjonującej gdzieś na granicy sarkazmu i popkultury. Oś kraju, którą zawsze stanowiła rzeka Wisła, zostaje zastąpiona przez drogę krajową E7. Symbol wywodzący się z natury ustępuje miejsca polskiej szosie. Warto zwrócić uwagę na fakt, że sam numer omawianej trasy jest liczbą znacząca w wielu kulturach. W większości z nich kojarzy się z ideałem, pełnią, zawsze zaś niesie w sobie ładunek mistyczny. Sama alegoria skończoności nie jest tutaj bezzasadna – w drodze krajowej numer siedem mieści się bowiem cała Polska, można tam obserwować najbardziej bezwstydny jej przekrój. Dopatrywanie się koneksji symbolicznych nie wydaje się przesadne. Sam Szczerek z dystansem i pewną ironią – ale jednak – pisze: „Siódemka to siódmy syn siódmego syna, siedem dni tygodnia, siedem sumeryjskich demonów, siedem kolorów tęczy, siedem wzgórz Rzymu i Drugiego Rzymu, siedem starożytnych mórz, siedem niebios” i tak dalej. Prócz symboliki, postaci głównego bohatera i akcji, zwraca uwagę ciekawa narracja – prowadzona w pewnym sensie w drugiej osobie liczby pojedynczej. Pierwszoosobowy narrator bowiem snuje swoją opowieść w formie monologu skierowanego do głównego bohatera. Ten zabieg okazuje się bardzo trafnym elementem budowania fabuły. Jest to ciekawy koncept, wzmocniony samym językiem, dość kolokwialnym i wulgarnym, stylizowanym na prostacki. Gdy następuje punkt

kulminacyjny walki z niechcianą narodową tożsamością, Paweł jadąc samochodem myśli: „Spierdolę stąd i zacznę wszystko od nowa. Nie jako Polak. Jako ja. Jako Paweł. Paul. Paolo, kurwa (…) Wymyślę sobie imię, którego nie ma. Które jest znikąd (…) Gdy mnie ktoś spyta, skąd jestem (…), powiem, że się nie bawię, że pieprzę. Że w dupie mam. Że nie gram w grę. Że sami sobie grajcie (…) Że mnie nie obchodzi. Nie będę Polakiem”. Wulgarność języka rośnie wraz ze specyficznym dramatyzmem. Rozważenia Pawła nie zdają się jednak na nic. Zaraz po nich bowiem trafia do bohatera, że sam w nie nie wierzy. Ziemowit Szczerek w Siódemce bez wątpienia się powtarza. Kultywuje swoje osobiste obsesje, skupiające się na Słowiańszczyźnie pełnej kompleksów, na wyobrażeniach, jakie narody mają o sobie oraz o innych. Autor fantastycznie wyłapuje stereotypy, które rządzą myśleniem zbiorowości i przeżywa intensywnie to, co nazwać można „polskością”, a zatem – zdaniem Szczerka – bezkształt, kicz, naśladownictwo innych. Dla osób śledzących rozwój tego pisarza, książka będzie swoistym potwierdzeniem wcześniej wypowiadanych sądów. Mimo to bez wątpienia warto ją przeczytać. Pełna jest bowiem nieoczywistych konceptów, ciekawych przemyśleń i zaskakujących zwrotów akcji. Podwójnie polecić należy ją tym wszystkim, którzy ze Szczerkiem nie mieli jeszcze do czynienia. Jest to bowiem bez wątpienia jego najlepsza do tej pory książka, która dla czytelnika prawdopodobnie okaże się niemałym odkryciem.


Tytuł Czarny anioł. Opowieść o Ewie Demarczyk Autor Andżelika Kuźniak, Ewelina Karpacz-Obaładze Wydawnictwo Znak Data wydania 2015

Recenzuje Elżbieta Pietluch

P

rzypatrując się pozującym na ściance współczesnym gwiazdom estrady, nie sposób odegnać myśli, że wlepiamy wzrok w tabloidowe celebrytki, nad których wizerunkiem przez wiele godzin pracował sztab specjalistów od wizażu i stylizacji. Pierwszych skrzypiec już nie gra rzeczywisty talent. Nie od wczoraj wiadomo, że popularność zapewnić mogą jedynie wygląd jak spod igły, towarzyskie skandale i szokujące opinię publiczną zwierzenia. Bycie na świeczniku wymaga w związku z tym nieustannej troski o niegasnący blask sławy i medialną rozpoznawalność. O ile dawniej natarczywa obecność paparazzich była wysoce niepożądaną przeszkodą w odgradzaniu prywatności od życia artystycznego, o tyle obecnie zauważalna jest tendencja do ujawniania pikantnych szczegółów z życiorysu, aby zaskarbić sobie sympatię fanów. Rozczarowani i znudzeni miałkością nowoczesnej kultury masowej sięgnijmy zatem po pachnącą naftaliną i niezwykle barwną historię pierwszej damy polskiej piosenki – Ewy Demarczyk, okrzykniętej mianem drugiej Édith Piaf. Święcąca niegdyś tryumfy wokalne na całym świecie gwiazda najwyższych lotów od 15 lat konsekwentnie unika oka kamery telewizyjnej, kryjąc się przed światem w Wieliczce, w domu coraz bardziej przypominającym bunkier. Długoletnie milczenie wespół z dobrowolną izolacją spowijają jej postać aurą tajemnicy. Ileż zdziwienia wśród czytelników wzbudziło wyznanie Angeliki Kuźniak na spotkaniu promującym Papuszę w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Opolu, że rozpoczęła właśnie współpracę z Eweliną Karpacz-Oboładze nad biografią ar-

W sukience od mamy tystki z Krakowa. W tych okolicznościach wydawać się mogło, że duet reporterek porwał się z motyką na słońce. Warto dodać, że specjalnością Kuźniak jest pisanie książek o niezwykle intrygujących kobietach – mam na myśli nie tylko wspomnianą wyżej cygańską poetkę, ale i Marlenę Dietrich, najsłynniejszą ze słynnych femme fatale. Nic więc dziwnego w tym, że po odsłonięciu najistotniejszych faktów z życia Błękitnego Anioła nadszedł czas na odkrywanie prawdy o niespodziewanym zejściu ze sceny zjawiskowego Czarnego Anioła. Wpatrzona w niewidzialny punkt przed sobą, nie mrużąca oczu hipnotyzerka porywała tłumy w niewiarygodny dla wszystkich sposób. Zanim objechała niemal całą kulę ziemską, jako 21-latka olśniła towarzystwo zebrane w Domu Literatów przy Krupniczej 22. Jej znakami rozpoznawczymi, oprócz „diabelskiej wibracji w głosie”, są egipski makijaż i czarne sukienki, szyte przez mamę Janinę. Artystka szczególnie upodobała sobie czerń, ponieważ scena, na której miała występować, zawsze musiała być pokryta czarną tkaniną lub kafelkami, kolejną fanaberią kolorystyczną piosenkarki były dwa czarne zestrojone fortepiany. Skąpe oświetlenie korespondowało z czernią w wyreżyserowanym przez nią spektaklu, tworząc niewiarygodny efekt sceniczny. Współpraca z Demarczyk nie należała do najłatwiejszych ze względu na jej osobowość perfekcjonistki w każdym calu. Autorki nie zdradziły w przedmowie, jak wyglądał rozkład sił przy zbieraniu materiałów i pisaniu książki. Napomknęły tylko, że podjęły próbę kontaktu z tytułową bohaterką, która za-

kończyła się niepowodzeniem, dlatego ponad 70 osób (między innymi Zygmunt Konieczny, Andrzej Zarycki, Aleksandra Kurczab, Krystyna Zachwatowicz) wypowiadało się na temat piosenkarki w zastępstwie jej samej. Wbrew pozorom narracja nie nosi bynajmniej znamion trudnej do ogarnięcia polifoniczności, niekiedy można napotkać wtręty o dwu wersjach zdarzeń lub dotrzeć do komentarzy potencjalnych świadków konkretnej sytuacji, która w ich mniemaniu nie miała wcale miejsca. Na planie treściowym przebija się dążność do osiągnięcia spójności w konstruowaniu portretu artystki, kompozycją rządzą natomiast żelazne ramy chronologiczne, wyznaczone przez datę urodzenia Demarczyk aż po jej symboliczne zniknięcie wśród „roślin bardziej oddanych niż ludzie”. Nie zabrakło miejsca na żartobliwe opowieści z murów Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego w Krakowie, dowcipne anegdotki artystów zrzeszonych w Piwnicy pod Baranami czy wspomnienie profesora Wyki, który początkowo był nieprzychylnie nastawiony do wokalnej interpretacji wierszy wojennych Baczyńskiego. Przy tak niesłychanej obfitości różnorodnych źródeł (książek, polskich i obcojęzycznych artykułów prasowych, nagrań, filmów i programów telewizyjnych) istnieje ryzyko wprowadzenia chaosu, na szczęście przysypane nadmiarem materiałów autorki uniknęły tego niebezpieczeństwa. Każdy z czterech rozdziałów, których tytuły zostały zaczerpnięte z repertuaru piosenkarki, jest opatrzony ponad setką przypisów, kartkowanie stronic nie przeszkadza jednak w czerpaniu przyjemności z tekstu na modłę Barthesowską. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

37


Tytuł Swift Wykonawca Bill Laurance Wytwórnia Ground UP Music Data premiery 31 marca 2015

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Jak brzmią emocje?

S

ą tacy artyści, których poczynania śledzi się z entuzjazmem kota, próbującego dopaść czerwoną kropkę znacznika laserowego. Kiedy wreszcie pojawia się informacja o dacie premiery ich kolejnego dzieła, cieszymy się jak dziecko, któremu mama pozwoliła nie iść do szkoły. A przynajmniej ja tak się poczułem na wieść o kolejnym krążku Billa Laurance`a. Swift to drugi album solowy Billa Laurance`a – klawiszowca kolektywu Snarky Puppy. Najprościej rzecz ujmując, jest to kontynuacja i rozwinięcie idei, towarzyszącej pierwszemu krążkowi artysty – Flint. Zakłada ona eksplorowanie obszarów, w których muzyka klasyczna spotyka się z jazzem. W moim odczuciu ta fuzja była bardzo udana, przez co tym bardziej czekałem na efekty dalszych poszukiwań artysty. Na Swift wciąż mamy do czynienia z muzyką instrumentalną, choć pojawiło się też parę, odpowiednio modulowanych elektronicznie, partii wokalnych (chociażby w U-bahn czy Fjords) autorstwa Sirintip. Nie zmienił się też rdzeń zespołu, który tworzą: Laurance (instrumenty klawiszowe, wibrafon i momentami perkusjonalia), Michael League (wszystko, co basowe i gitarowe) i Robert „Sput” Searight (perkusja i perkusjonalia). Ponadto na płycie usłyszymy też skrzypce, altówki, wiolonczele, róg, puzon i wiele syntezatorów. Muzyka na drugim krążku Laurance`a zdaje się być bardziej zróżnicowana niż na poprzednim. Pianista poszerzył obszar poszukiwań i częściej zerka w stronę brzmień elektronicz-

Fot. materiały prasowe

nych oraz możliwości produkcyjnych, pozwalających na zabawę barwą dźwięku fortepianu. Ponadto utwory są niezwykle ilustracyjne i klimatyczne, dzięki czemu, gdy poświęcimy im całą uwagę, zaproszą one do zabawy też naszą wyobraźnię, zapewniając jej zajęcie na długie minuty. Dodatkowo bardzo podoba mi się fakt hamowania zapędów wirtuozerskich i skupienie się po prostu na muzykowaniu, zabawie dźwiękiem, opowiadaniu hstorii i przeżywaniu emocji ukrytych między nutami. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że muzyka na płycie jest prosta i zagrałby ją chociażby borsuk zamknięty przypadkowo w sklepie muzycznym. Aranżacje są kunsztowne i wyważone, ponadto odegrano je perfekcyjnie. Uroku całości dodają piękne orkiestracje autorstwa Michaela League`a. Podobnie jak w przypadku zeszłorocznego Flint i tym razem wydawnictwu towarzyszy DVD z zapisem wizualnym procesu nagrywania płyty. Jak zawsze w przypadku wydawnictw GroundUP Music warstwa video nie jest jedynie materiałem dodatkowym. Powinno się ją raczej traktować jako danie główne, bo według mnie obraz fantastycznie współgra z dźwiękiem i oglądanie muzyków, cieszących się z grania, nadaje utworom dodatkowy wymiar. Przy okazji poznajemy też wiele smaczków. Weźmy na przykład krótką pauzę w popisie perkusisty w otwierającym płytę Prologue: Fjords. Podczas słuchania samej muzyki byłem przekonany, że tak miało być. Jednak wersja video zdradziła, że w tym momencie perkusiście spadły słuchawki i potrzebował chwili na ich ponowne zało-

żenie, co nie przeszkodziło mu w radosnym powrocie w strukturę utworu. Całość jest świetnie nakręcona i wyreżyserowana, za co ukłony należą się Andy`emu LaViolette (odpowiedzialnego także za sferę video na Flint) i Bradowi Holtowi. A skoro już jesteśmy przy aspektach wizualnych, to muszę koniecznie pochwalić prześliczną okładkę autorstwa Emilii Canas Mendes, która swojego talentu użyczyła też na poprzedni krążek pianisty. Trudno powiedzieć czy Swift to płyta dla każdego. Jeśli nie boicie się muzyki instrumentalnej, to warto spróbować, bo w tych 11 utworach można znaleźć naprawdę wiele. W otwierającym płytę Prologue: Fjords w głównej roli występują smyczki, które brzmią niesamowicie przestrzennie i filmowo. Gdyby nie perkusja, to utwór miałby zdecydowanie ambientowy charakter. Z kolei w kawałku tytułowym znajdziemy fragment, w którym wiolonczele, w towarzystwie syntezatorów, imitują dubstepowe dźwięki. W U-Bahn usłyszymy nieco wokalu i fantastyczną, delikatną solówkę fortepianu w finale. Z kolei Denmark Hill jest najbliższy tradycyjnemu jazzowi. Za to Mr. Elevator to już czysta elektronika. Jedyna rzecz, która mi przeszkadza, to rozbicie zamykającego płytę The Isles około pięcioma minutami ciszy. Spodziewałem się tam raczej epickiej suity, bo utwór trwa w sumie 12 minut, ale w świetle reszty materiału to nieistotne. Swift to niesamowicie udany album, którego powinien posłuchać każdy, kto nie boi się mieszania gatunków, ceni muzykę jako sztukę i szuka w niej czegoś więcej niż dźwięków.


Tytuł Rebel Heart Wykonawca Madonna Wytwórnia Boy Toy/Live Nation/Interscope Data premiery 6 marca 2015

Recenzuje Wojciech Szczerek

Z

każdym kolejnym albumem Madonna stara się pokazać coś nowego i rzadko polega na sprawdzonych pomysłach. Zwykle to także jej umiejętności wyczucia czasu pozwalały jej pozostać konkurencją dla młodszych wokalistek pop aż do teraz, kiedy jej kariera wkroczyła w czwartą dekadę swojego trwania. W każdej poprzedniej umiała dostosować się do oczekiwań publiczności i dorzucić do niej swoje przysłowiowe trzy grosze. W latach dziewięćdziesiątych przyczyniła się do rozpropagowania house’u (Vogue), otarła się o etno (Frozen), nagrała elektroniczny Ray of Light, a potem stylizowany na country Music. W kolejnym dziesięcioleciu eksperymentowała na American Life, a na Confessions on a Dance Floor zawarła niemal godzinny set muzyki tanecznej nawiązującej do disco. Ten ostatni krążek to jednak tak naprawdę jej ostatni udany – ani Hard Candy, współprodukowany przez Timbalanda i Justina Timberlake’a, ani MDNA nie przyniosły artystce hitu. Ale nie można też powiedzieć, że okazały się klapą – w sumie sprzedały się w 6 milionach egzemplarzy, a Madonna zarabiała na koncertach, które są jednymi z najlepszych muzycznych show tej rangi. Jej najnowszy album nawiązuje do wielu styli muzycznych. W wersji pełnej składa się z 19 piosenek wyprodukowanych przez różnych producentów, między innymi Aviciiego, Kanye Westa i Diplo. Pomysł na krążek zrodził się z dwoistości charakteru artystki, która początkowo chciała każdej ze stron swojej natury poświęcić jeden album – drapieżnej, buntowniczej Madonnie Rebel, a jej dobrodusznej siostrze – He-

Madonna zmienną jest art. Z różnych przyczyn album jest jednak jeden, więc cała koncepcja została niejako wrzucona do jednego worka – stąd Rebel Heart. Album otwiera Living for Love, jeden z tych utworów, które słyszane po raz pierwszy mają szansę być szybko zapamiętanymi – jest niby mało odkrywczy, ale jednocześnie przyjemny i chwytliwy. Poza tym zdaje egzamin zarówno jako utwór do tańczenia, jak i do śpiewania, nawiązując do starszych dokonań, takich jak Vogue (gdzie house idealnie wkomponowany został w pop) czy Like a Prayer (w którym zaśpiewał chór gospel). Kolejnym częstym motywem na płycie jest pop-elektronika, która chyba miała pomóc Madonnie odmłodnieć, ale efekt okazuje się rozczarowujący. Próby zrobienia z niej konkurencji dla młodszych wokalistek zwykle zdawały egzamin, ale tu jest to zrobione albo źle, albo niepotrzebnie – w Bitch, I’m Madonna wokalistka jest tyleż przekonująca, co bitchy. Z kolei udział pozbawionej gustu Nicki Minaj tylko pogarsza sprawę. Na szczęście, podobnych momentów jest na płycie niewiele – głównie w skądinąd przyjemnym Unapologetic Bitch oraz mało interesującym muzycznie Iconic. Oprócz tego album obfituje w inne style muzyczne i wydaje się bardziej wyciszony od poprzednich. I właśnie w mniej skocznych utworach Madonna prezentuje się najlepiej. Przykłady można mnożyć – nawiązujące nieco do fortepianowych „pościelówek” Adele Heartbreak City, folkowe Body Shop, country Rebel Heart, czy banalne, ale szczere Joan of Arc. We wszystkich tych utworach raz jeszcze można się przekonać o tym, że głos Madonny, jakkol-

wiek wielokrotnie poddawany krytyce, okazuje się stworzony do spokojniejszych piosenek. Znamienne jest to, że zawsze lepiej słuchało jej się w kompozycjach melodycznie prostszych, na przykład Don’t Cry for Me Argentina i Frozen, a mniej w szybkich i skomplikowanych. Tematyka Rebel Heart oscyluje luźno wokół samej Madonny. Koncepcją albumu było do pewnego stopnia ukazanie wielu twarzy artystki i faktycznie jest to zauważalne: w Unapologetic Bitch mamy Madonnę… trudną w codziennym obcowaniu, a na przykład waleczną w Joan of Arc. Niektóre piosenki jednak odbiegają o motywu autobiograficznego – Living for Love to raczej manifest pokolenia, a Devil Pray porusza problem narkotyków. Madonna nagrała kolejny album, za którego sprawą zarobi miliony – nawet jeśli nie z jego sprzedaży, to z koncertów. Jest on niezły, ale zdaje się wyprodukowany trochę na siłę – z jednej strony jest na nim spora ilość utworów spokojnych, przypominających niektóre oderwane od jej poprzedniej twórczości utwory z American Life czy Music. Z drugiej – próby usilnego przypodobania się publiczności zapatrzonej w nagie pośladki Miley Cyrus. I chyba przez to trudno określić, co artystka chciała przekazać. Na poprzednich albumach Madonny było więcej treści – były one pod takim czy innym względem spójne. Tutaj utwory pisało i produkowało wiele osób i choć nie jest to z zasady zły zabieg, to odnosi się wrażenie lekkiego chaosu. Mogę polecić Rebel Heart jedynie ze względu na wymienione kawałki, w których Madonna obnaża się przed światem, bez względu na to, czy odpowiadają prawdzie, czy są tylko kolejną kreacją ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

39


Tytuł Polskie gówno Reżyseria Grzegorz Jankowski Dystrybutor Next Film Data premiery światowej 15 września 2014

Recenzuje Sonia Milewska

Kupa śmiechu?

P

olskie gówno ciężko przełknąć. Nie dlatego, że nie wypada, ale po prostu śmierdzi amatorszczyzną i razi widokiem. Długo odkładany film, długiem podszyty, 6. lutego w końcu trafił do polskich kin. Na premierę przyszli wszyscy zainteresowani z zaproszeniami – tytułowy, bogaty show biznes. Do kina bilety kupili fani sprawcy całego tego zamieszania i autora scenariusza – Tymona Tymańskiego. Kto ile zapłacił za tę niestrawność? Widzowie zapłacili gotówką lub kartą, celebryci twarzą i nazwiskiem. Scenariusz Tymańskiego przypomina niekompletny i niestaranny pamiętnik koncertów. W trasę wyrusza zespół w składzie: Jerzy Bydgoszcz (Tymon Tymański) w roli lidera, Stan Gudeyko (Robert Brylewski) na gitarze, Zbigniew Gruz (Filip Gałązka) na perkusji i Marek Weinert (Arkadiusz Kwaśniewski). Nierozgarniętą i (nie)doświadczoną ekipą kieruje manager Czesław Skandal (Grzegorz Halama). Objeżdżają wspólnie cały kraj, grając w małych klubach, gdzie kibicuje im jedyny wierny fan (Czesław Mozil), ostatecznie kończąc w miejscu, od którego tak zażarcie uciekali – telewizji. Ulegają przebogatej mocy bożka „show-biza”, kultywowanego między innymi przez Romana Blooma (Jan Peszek) i jego nadwornego lokaja (Leszek Możdżer). Tracąc głowę dla kolorowego świata, dotykowych ekranów, dają się zmanipulować ludziom mediów, wplątując się w skandal ze słynną piosenkarką Gigą (Sonia Bohosiewicz), co doprowadza do katastrofy. Na darmo doszukiwać się można w Polskim gównie wiarygodnej historii muzyki na wzór Miłości (2012) Filipa Dzierżawskiego czy Totartu

Fot. materiały prasowe

(2014) Bartosza Paducha. Choć wszystkie trzy filmy łączy kwestia walki oraz współzależności alternatywy i mainstreamu, to produkcja Grzegorza Jankowskiego pokazuje show biznes w wyjątkowo krzywym zwierciadle. Na przykładzie programu typu talent show autorzy filmu prezentują cały ten telewizyjny światek. Piosenki śpiewane przez nieprzypadkowych wykonawców trafnie opisują rodzimą kulturę marną – popularną. Obrazu dopełniają postaci jurorów, mających być autorytetami dla mas, przedstawieni jako powierzchowni, niczym treści śpiewanych przez uczestników piosenek, bezrefleksyjni wyznawcy show-biznesu. Z bożkiem „show-bizem” walczy wytrwale i zaciekle Gudeyko. Wchodzi w rolę rycerza walczącego o głos i ideały. Brylewski przekonująco niczym Konrad z Dziadów III Adama Mickiewicza wygłasza wielką improwizację, by potem – w akcie bohaterstwa – zginąć wciąż wiernym swoim za swoje przekonania. W parze z satyrą i musicalem powinny iść z jednej strony humor, z drugiej – znamiona niezobowiązującej zabawy. Z pierwszą oznaką gatunku nie jest w projekcie Jankowskiego tak źle, choć nie wszystkich muszą bawić żarty o religii czy patriotyzmie. Do przyjemnych na pewno nie należą również – męczące oko – zdjęcia i montaż. Poszczególne wątki nie trzymają się tytułowej kupy. Między obrazem a stroną audialną zachodzi niezrozumiała dysharmonia. Można sobie tylko wyobrazić, ile materiału niekończącej się imprezy musiał obejrzeć, pociąć i skleić Jankowski. Pastiszowy charakter filmu jest tutaj dosyć oczywisty, jednak w dużej mierze – ze względu na przydługie sekwencje – nieznośny.

Problemem dość poważnym, zaznaczonym tylko pobieżnie w jednym z wielu wątków, jest alkoholowy nałóg perkusisty zespołu. Temat to w kinie popularny, często powracający w filmach opisujących życie muzyków związanych z rock and rollem. Jednak dzięki naturalizmowi Polskiego gówna kłopoty Gruza (Gałązka) stają się autentyczne i przejmujące. Paradokumentalne fragmenty filmu sprawiają, że czujemy się zaniepokojeni, niepewni, czy aby na pewno mamy do czynienia jedynie z kreacją postaci typowego perkusisty-pijaczyny, czy jednak wkrada się tutaj pewien pierwiastek prawdy. Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem fakt, że wśród muzyków choroba alkoholowa występuje nazbyt często. Poruszająca historia Gruza zamienia Polskie gówno w dramat alkoholika, który próbował już nie raz przedstawić choćby Wojciech Smarzowski w Weselu (2004) czy Domu złym (2009). Najdobitniej jednak problem zaglądania do kieliszka zaprezentował w filmie Pod mocnym aniołem (2014), podpierając się prozą Jerzego Pilcha. Idąc za konwencją Smarzowskiego, chaotyczna fabuła Polskiego gówna broni się w zamyśle historii deliryka, sądzę jednak, że dramatyczny, uderzający w widza wątek pojawił się w filmie zupełnie przypadkowo. Po projekcji samodzielnego, pełnometrażowego debiutu Jankowskiego miałam wrażenie, że dorzuciłam naście złotych na kolejną fanaberię Tymańskiego. Niczego więcej poza kilkoma trafnymi, krótkimi skeczami, bezładnie pozlepianymi w całość nie widzę. Właściwie ciemność, ciemność widzę, myśląc o dalszej karierze festiwalowej Polskiego gówna, bo wydaje się, że większość widzów wyszła z seansu z niesmakiem.


Tytuł Zakázané uvolnění Reżyseria Jan Hřebejk Dystrybutor Bontonfilm Data premiery światowej 5 czerwca 2014

Recenzuje Mikołaj Góralik

Niebezpieczne związki

W

ostatnich latach Jan Hřebejk zdążył już przyzwyczaić widzów do nowego etapu artystycznych poszukiwań, przestał kręcić filmy oparte na kontekście historycznym, koncentrując się na grze z konwencjami gatunkowymi. Jego poprzedni obraz, dramat zatytułowany Po ślubie (2013), przeszedł w polskich kinach właściwie bez echa. W najnowszym, Zakázané uvolnění (Niedozwolony chwyt, 2014), reżyser przygląda się bohaterom niemal w analogicznej sytuacji – w momencie odkrycia niewygodnej prawdy o współmałżonku – powracając do swego ulubionego mariażu słodko-gorzkiej tragikomedii. Lżejszy ton nie służy wyłącznie łatwemu zjednaniu sympatii widzów, dominuje humor słowny, wywołujący raczej subtelny uśmiech niż salwy śmiechu i wymagający skupienia na precyzyjnie poprowadzonej grze aktorskiej. W centrum zainteresowań filmowca nadal pozostają napięte ludzkie relacje, punkt wyjścia stanowi tym razem popularny w Czechach zwyczaj uprowadzenia panny młodej w trakcie wesela. Do opustoszałego hokejowego baru, niczym na teatralną scenę, wkraczają świeżo upieczona mężatka Klára (Zuzana Stavná) oraz atrakcyjna Iveta (Hana Vagnerová), pełniąca tradycyjnie męską rolę świadka pana młodego. Barmanka Vladana (Jana Stryková) serwuje nietypowym przybyszkom drink o nazwie „Niedozwolony chwyt” i gdy tylko alkohol zaczyna działać, wychodzą na jaw skrywane od dawna miłosne tajemnice. Wraz z opróżnianymi szklankami atmosfera w barze staje się co-

raz gęstsza, zaś bohaterki skazane są na wspólne towarzystwo aż do momentu przyjazdu pozostałych weselników. Niczym w antycznym dramacie Hřebejk ograniczył niemal całą akcję do jednej przestrzeni oraz rozpisał fabułę na zaledwie kilka wyrazistych ról, przyglądając się konfrontacji odmiennych charakterów. Klára i Iveta różnią się nie tylko usposobieniem, lecz także narodowością – pierwsza pochodzi z Czech, druga to Słowaczka. Pogodzić je stara się Vladana, lecz swoimi uwagami o nietrwałości damsko-męskich związków dolewa tylko oliwy do ognia. W kulminacyjnym momencie pełnego słownych potyczek oraz podejrzeń o zdradę popołudnia kobiety doznają niespodziewanego katharsis. Brawurową miejscami grę aktorską potęgują dodatkowo efekty dźwiękowe oraz wizualne. Szczególne znaczenie mają odgłosy uderzeń pioruna, które przeszywają niezręczną ciszę w chwilach wyjawiania kolejnych sekretów. Kreacyjne oświetlenie podkreśla z kolei nawet najdrobniejsze gesty i wymownie rzucane spojrzenia, skutecznie budując napięcie. Zasadę trzech jedności zaburzają natomiast retrospekcje oraz kilka dodatkowych sekwencji z udziałem męskich protagonistów. Choć wolne tempo narracji pozwala wybrzmieć wszystkim epizodom, niebezpiecznie balansuje ono na granicy znużenia widza, pomimo niezbyt długiego metrażu filmu. Kolejne, wprowadzane pobieżnie, wątki niewiele bowiem wnoszą w tok rozwoju fabuły, rozbijając tylko przemyślaną dramaturgicznie całość i odkładając w czasie wyczekiwany finał. Wynika to z przeróbek scenariusza, który pierwotnie miał być prze-

znaczony do wystawienia na deskach teatru jako godzinna sztuka sceniczna. Przepisanie tekstu na język filmowy pozostawiło wyraźne szwy, na przykład pojawiające się w kilku miejscach zaciemnienie ekranu, które kojarzy się z następstwem aktów w teatrze, jawi się raczej jako wyższa konieczność związana z brakiem ciągłości ujęć niż przemyślany zabieg montażowy. Autorów scenopisu może jedynie tłumaczyć chęć zachowania nienaruszonej struktury dramatu, lecz nie pozostali w tym do końca konsekwentni. Czeski reżyser nie ukrywa swoich inspiracji twórczością Woody’ego Allena, w czasie studiów zrealizował nawet krótką etiudę pod tytułem Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale boicie się to przeżyć (1988). Po zbliżony rodzaj inteligentnego humoru starał się sięgnąć także w najnowszym dziele. Aspirując do statusu autora filmowego, Hřebejk paradoksalnie porzucił kino, które posiada wyraźny rys narodowy, tak jakby formuła gatunkowa wymagała wyłącznie uniwersalnych treści. Dlatego, choć niektóre żarty dotyczą popularnego w Czechach hokeja lub stereotypów na temat Słowaków, większość będzie zrozumiała także dla polskiej publiczności. Podobnie jak Allen, Hřebejk kręci obecnie jeden film za drugim. W tej powtarzalności, autor między innymi takich arcydzieł, jak Pod jednym dachem (1999) czy Musimy sobie pomagać (2000), zatracił gdzieś zmysł do tworzenia wnikliwych ludzkich portretów, poprzestając wyłącznie na atrakcyjnej formie. Zakázané uvolnění obrazuje więc nie tylko problemy współczesnych związków, lecz także niebezpieczne relacje Hřebejka z kinem gatunków. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

41


K

WAMPIRY, PANIE! WILKOŁAKI!

PRZEMOC GARDEROBIANA MOŻE, ALE NIE MUSI ZOSTAĆ POKONANA PRZEZ LÓD

WOLSKI

PLUSKOTA

iedyś wampiry i upiory były jednym i tym samym. Często mieszano je też z wilkołakami. Zasadniczo przed raptem 200 laty każda nienaturalna, zezwierzęcona istota, czyniąca ludziom szkodę – choć określana była rozmaicie – sprowadzała się tak naprawdę do jednego konglomeratu wyobrażeń. Dlatego kiedy Mickiewicz w Dziadach pisze o upiorach, tak naprawdę ma na myśli wampiry, choć nie w postaci, którą dzisiaj uznajemy za obowiązującą. To, jak obecnie wyobrażamy sobie wampira, tak naprawdę nie wzięło się z powieści Brama Stokera Drakula, a z jej kinowej adaptacji z 1931 roku w reżyserii Toda Browninga. Przeszło z niej do wyobrażenia dużo cech, których brak w książkowym pierwowzorze, a które bardzo wdzięcznie funkcjonowały w kinie, jak na przykład kanoniczny lęk przed światłem słonecznym, wykorzystany już w Nosferatu – Symfonii grozy Friedricha Wilhelma Murnaua (znika zaś motyw odmładzania się przy użyciu krwi). Przez niemal pół wieku wizerunek wampira sprowadza się w zasadzie do Drakuli. Nieliczne przypadki, w których krwiopijcą zostaje ktoś inny, nie mają większego wpływu na całokształt tego fantazmatu. Wszelkie fatalne wampirzyce i inne istoty wampiryczne są w rezultacie modelowane na podobieństwo krwiożerczego hrabiego. Zmienia się to w latach siedemdziesiątych, kiedy Stephen King proponuje zupełnie inny model myślenia o horrorze wampirycznym, Anne Rice doprowadza do przynajmniej częściowej rehabilitacji krwiopijcy, wampiry zaczynają pojawiać się w powieściach mających niewiele wspólnego z horrorem i przestają być Drakulą, co widać u Chelsei Quinn Yarbro, Suzy McKee Charnas albo Briana Stableforda. Lata osiemdziesiąte to już wampir wyzwolony, często posiadający wolną wolę, wywodzący się z ludu bądź po prostu przedstawiciel innej rasy. Wtedy mamy wysyp mniej lub bardziej udanych filmów wampirycznych radzących sobie z tym fantazmatem na wiele różnych sposobów, których kreatywność do dzisiaj pozostaje niedościgniona. Kwintesencją tego okresu jest gra RPG Wampir: Maskarada, która zbiera i przetwarza wszystkie niemal warianty wyobrażenia, z jakimi mieliśmy do tej pory do czynienia w kulturze. Potem nastaje okres zwany erą Buffy, który – mimo powrotów do korzeni (jak choćby Dracula Coppoli) – eksponuje mało straszne, często odważne realizacje wyobrażenia wampira. Prowadzi to w pewnej chwili – bo prowadzić musiało – do powstania Edwarda Cullena romansu wampirycznego dla nastolatek. To jednak materiał na inną opowieść.

Ilustr. Ewa Rogalska (2)

P

iłem piwko przy moście Grunwaldzkim, a kolega przez komunikator internetowy poinformował mnie, że właśnie zaczął nosić okulary. Krótkowzroczność i astygmatyzm. Wyraziłem zdumienie, że tyle lat wytrzymał bez szkieł (kolega starszy ode mnie, a ja już niemłody). Powiedział, że myślał, że dobrze widział świat. Nie miał pojęcia, że potrzebne mu są okulary. Felieton ten może czytacie już w odmienionym kraju. Piję to piwko przy moście Grunwaldzkim i myślę, co będzie, jak pod żyrandolem siądzie ktoś z wadą, kto widzi Polskę niedobrze? Na przykład będzie walczył o jej wolność, kiedy ona jednak wolna już jest? Albo nie będzie spod żyrandola żadnej reakcji, kiedy znajdzie się w niebezpieczeństwie, bo tam stwierdzą, że jednak niebezpieczeństwa nie widać? Mam też innego kolegę. Ten pod żyrandolem błędu by nie popełnił. Nie ma wady wzroku. Dużo czasu poświęca na besztanie mojej osoby, bo widzę brzegi rozmazane (też mam astygmatyzm). Wyzywa mnie od okryć wierzchnich. Frasuje mnie kolega bez wady. Naprawdę staram się dojrzeć prawdziwą istotę rzeczy. Patrzę na przykład przez okno. Pani z psem. Pani z dzieckiem. Pan na ławce – odpoczywa. Niebo lekko zachmurzone. Tyle. Nie widzę chylenia się ku upadkowi. Nie widzę niewoli. Nie widzę bezpieczeństwa i zgody. Kolega Wyraźny oskarża mnie o lenistwo. Ostatnio nie rozmawiamy za dużo. Jacek Dukaj w gargantuicznej powieści Lód zaproponował lekarstwo na moje bolączki. I wspaniałą Nagrodę NIKE za to dostał. Ziemię skuł lodem, stworzył Świat Zimy, w którym wszystko jest kategoryczne i wyraźne. Zasada jest prosta – lód zamarza tak albo siak. Czyli zamarza albo bezpieczeństwo, albo niebezpieczeństwo; dostatek albo bieda. Świat tam jest konkretny. Bez opcji pośrednich. Takie rozwiązanie pomogłoby mojej głowie. Kolega złoszczący się spojrzałby przychylniej. Skończyłaby się przemoc garderobiana. Może razem poszlibyśmy na piwo. Dziś piwo piję sam. Piwo dobre. Ciepły dzień, miło. Odpoczywam po zimie, po śniegu, płaszczu, kozakach. Czy wymieniłbym to sielankowe popołudnie na Dukajowską, zimową klarowność? Myślę, że nie. Wolę ciepło niż zimno. Dukaj taki wielki to aż nie jest. Nagroda NIKE taka wspaniała? Może dla Czerskiej. Piwo. To przecież zdrajcy. Tak. Piwo i ciepło. NIKE to nagroda dla zdrajców. Albo nie. Mówiłem już, że mam astygmatyzm.


••• felietony

CO BY BYŁO, GDYBYM CZEGOŚ NIE MIAŁ?

C

ZAWADA dodatkowych znaczeń. Razem z obrazem pobieramy do mózgu równocześnie domysły, skojarzenia, opinie czy inne rzeczy, które zwykle towarzyszą procesowi myślowemu. Dlatego też bardzo często obarczamy zdjęcia własnym ciężarem. Im jest go więcej, tym mniej widzimy, a im mniej widzimy, tym bardziej chcemy posiadać. Tylko po co posiadać coś, czego nigdy nie będzie się w stanie mieć?

Fot. Katarzyna Sagatowska

hciałbym być tak silny, jak ten sportowiec na zdjęciu. Chciałabym być tak piękna, jak ta modelka na okładce „Vogue’a”. Chciałbym być w tym miejscu, gdzie została zrobiona ta fotografia. Jestem przekonany, że jest to miejsce stworzone właśnie dla mnie. Człowiek ma bardzo duży problem z postrzeganiem rzeczywistości, ponieważ bardzo często nie potrafi jej zauważać bez

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

43


Fot. Jakub Ĺ akomy


✴street

kontrastmiesięcznik

45



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.