Kontrast styczeń 2015

Page 1


film

preview

4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka

8 12

16

Wieczny debiutant

Rozmowa z Filipem Zawadą

Joanna Figarska

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami

Baśnie towarzyszą nam od najmłodszych lat życia. Można je traktować jako pierwszy stopień wtajemniczenia w świat literatury. Przez lata te utwory stały się również przedmiotem badań psychoanalizy.

Krystyna Darowska Monitoring życia

Rozbudowany system monitorowania przestrzeni publicznej ma służyć ochronie i bezpieczeństwu. Gdzie przebiega granica między kontrolą porządku społecznego a przekształcaniem go w model wyjęty z powieści Orwella?

Antygangsterka według Andrew Dominika

Adam Cybulski

35 38

„Bogowie i gangsterzy nie mówią” – napisał Roland Barthes w Mitologiach, podpowiadając, że świat gangstera jest światem czynu, nie słowa. Bohaterowie Andrew Dominika w Zabić, jak to łatwo powiedzieć (2012) rozmawiają natomiast nieustannie.

Symbioza muz. Relacja z 7. Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie

7. Festiwal Muzyki Filmowej pozwolił miłośnikom X muzy zrozumieć istotną rzecz – muzyka jest integralną częścią niemal każdej produkcji kinowej.

Mateusz Żebrowski

Masala na czerwonym dywanie

W 2012 roku w Indiach wyprodukowano 1600 filmów długometrażowych – 4 razy więcej niż w USA, a w 13 tysiącach kin sprzedano 2 miliardy 641 milionów biletów. Bollywood stało się hegemonem świato- wej kinematografii. Czy oznacza to, że Wschód dogonił już Zachód?

Mateusz Stańczyk

Monika Ulińska

19 Fani – społeczni ignoranci czy kulturowi rewolucjoniści?

32

Współczesna kultura wciąż poszukuje nowych przestrzeni wyrażania i tworzenia. Dzięki fanom komunikacja masowa zyskuje nowy wymiar, w którym odbiorca domaga się partycypacji w procesie kreowania przekazu.

recenzje

42

Rozterki survivalowca; Garść improwizacji; Buntownik z przyczyny; Opowieści o zwyczajnych szaleńcach felietony

Aleksandra Drabina

47

Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

fotoplastykon

22

street

Laura Lech kultura

26

Historia słuchawek jest dłuższa, niż się wydaje, bo wcale nie sprowadza się do rozwoju równoległego z rozwojem przenośnych odtwarzaczy muzyki.

29

Dramaty o dwóch wektorach

Joanna Figarska

Muzyka w naszych głowach

48

Wojciech Szczerek

Händl Klaus – aktor, scenopisarz, dramatopisarz, a w końcu i austriacki reżyser – istnieje na polskim rynku jedynie dzięki pozycji Sztuki Wydawnictwa Panga Pank w serii Dramat Współczesny. Są to teksty niewystawione na polskich scenach.

Zuzanna Bućko

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Anna Momot, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska


STARE – NOWE? Joanna Figarska

T

ak jak w grudniu wszyscy robią podsumowania wszystkiego i zastanawiają się, co było dobre a co złe, tak styczeń jest miesiącem składanych, przede wszystkim sobie, obietnic. Dobrze, jeśli potrafi z zakończonego już 2014 roku wyciągnąć wnioski i stworzyć z nich kilka zapisanych postanowień, mających ułatwić mu bytowanie w kolejnych, jakże obiecujących miesiącach. Wszystko fajnie. Ale... Czy tak naprawdę początek nowego roku nie jest oszukiwaniem swojej natury, pełnej przyzwyczajeń, odruchów, utartych frazesów? Nadbudowywaniem kolejnych historii, zamiast tworzenia w sobie i wokół siebie przestrzeni do zmian, ścierania się ze sobą i próbowania zostawienia za sobą chociaż jednej rzeczy, która wadziła nam w 2014 roku? Ważne jest, by bez względu na to, jak dobrze i bezpiecznie czujemy się w danej sytuacji, być czujnym. O tym w swoim felieto-

nie pisze Filip Zawada, skupiając się właściwie na utracie czujności w momencie, kiedy jesteśmy bezwzględnie pewni, a nadarzające się sytuacje traktujemy jako coś całkowicie poznawalnego. Bezrefleksyjność i pełne utożsamianie się ze środowiskami, w których żyjemy, przypomina nieco psychikę i sposób bycia totalnego fana masowych produkcji – o takich ludziach pisze Aleksandra Drabina, ukazując, jak ważną rolę spełniają we współczesnym społeczeństwie. Wprowadzenie czegoś „nowego” w miejsce „starego” jest pomysłem dobrym. Warto jednak zastanowić się, czy postanowienia, które tworzymy, rzeczywiście są w stanie zmienić nas dziś i teraz, by jutro było łatwiej i lepiej. Wszystkim życzę umiejętności bycia konsekwentnym w tym, co może nas odmienić. Przecież Nowy Rok może zaczynać się każdego dnia.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

3


preview film

I

Im dalej w las…

nformacja o tym, że Meryl Streep w Tajemnicach lasu gra czarownicę, powinna w zasadzie wystarczyć, aby wzbudzić chociażby cień zainteresowania filmem – nawet wśród tych, którzy nie zaliczają się do fanów musicali. Za kinową wersję broadwayowskiego hitu, opowiadającego losy bohaterów bajek żyjących w świecie dorosłych, odpowiedzialny jest Rob Marshall, mający na swoim koncie obsypane Oscarami Chicago, ale także niezbyt udane Nine – Dziewięć.

Dzieło Thomasów

W

ada ukryta jest pierwszą adaptacją filmową prozy Thomasa Pyncheona. Film, wyreżyserowany przez Paula Thomasa Andersona, opowiada historię uzależnionego od narkotyków detektywa Larry’ego „Doca” Sportello, który zajmuje się śledztwem w sprawie zaginięcia swojej byłej dziewczyny. W roli głównej Joaquin Phoenix – współpracujący z Andersonem wcześniej przy Mistrzu. Drugi plan zapełnią między innymi Reese Witherspoon i Benicio del Toro. Premiera filmu 20 lutego. Fot. materiały prasowe

Oczekiwania fanów wobec Tajemnic lasu są wysokie, a pytania o to, co zostało załagodzone na żądanie producenta, którym jest Disney, liczne. Kontrowersje związane z wprowadzonymi zmianami wywołała między innymi kwestia śmierci jednej z księżniczek, uznana za zbyt brutalną, by znaleźć się w filmie familijnym, jakim docelowo mają być Tajemnice lasu. O tym, jakie decyzje ostatecznie podjęto, widzowie przekonają się już 13 lutego.

To brzmi dumnie

P

o 18 latach od premiery Orkiestry z Ewanem McGregorem kino brytyjskie ponownie sięgnęło do reform Margaret Thatcher, tematyki dość popularnej w kinie z Wysp, szczególnie w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Historia opowiadana w Dumnych i wściekłych skupia się na górnikach podczas strajku latem 1984 roku, wspieranych tym razem przez gejów-aktywistów. W obsadzie smakowite nazwiska – Bill Nighy i Imelda Staunton, a także szereg aktorów znanych z mniejszego ekranu: Andrew Scott, Dominic West i Joseph Gilgun. Dla fanów Goło i wesoło, Billy’ego Elliota i brytyjskiego humoru pozycja obowiązkowa. Premiera 20 lutego.

Tajne służby

M

atthew Vaughn zdecydował się zasiąść na fotelu reżyserskim nieco bardziej kameralnej produkcji, wciąż jednak pozostając w klimacie komiksowym. Wchodzące do kin 13 lutego Kingsman: Tajne służby bez wątpienia mogą pochwalić się wielkimi nazwiskami: Colin Firth, Michael L. Jackson i Mark Hamill to zaledwie szczyt góry lodowej. Historia, oparta na komiksie Marka Millara, skupia się na agencie służb specjalnych wprowadzającym w arkana zawodu młodego podwładnego. Biorąc pod uwagę poziom wcześniejszych filmów Vaughna, można się spodziewać rozrywki najwyższej próby. Red. Karolina Kopcińska


preview muzyka

Wieczność kontratakuje

N

iemiecka legenda rocka – Scorpions – nie może rozstać się z fanami. Pomimo długiej pożegnalnej trasy koncertowej, zespół zdecydował się na wydanie kolejnego albumu studyjnego, zatytułowanego Return to Forever. Krążek ukaże się 23 lutego i będzie 20 płytą studyjną zespołu w 50-letniej historii jego istnienia. Na wersji podstawowej wydawnictwa usłyszymy 12 utworów. Wersja deluxe wzbogaci nas o kolejne cztery (pięć, jeśli zakupimy płytę przez portal iTunes). Wydawnictwo Sony Music.

Eksperyment

N

eil Morse, znany chociażby z zespołów Transatlantic, Spock’s Beard czy Flying Colors, wydaje kolejny solowy album. The Grand Experiment trafi na sklepowe półki 10 lutego. Usłyszymy na nim pięć utworów, w tym dwie długie progresywne suity. Multiinstrumentaliście na krążku towarzyszyć będą: Mike Portnoy, Randy George, Bill Haubner i Eric Gillette. Tym razem Morse i spółka weszli do studia bez przygotowanego materiału, by wspólnie komponować od zera. Wydawnictwo Radiant Records.

Powrót Strasznych Panów

J

eżeli ktoś lubi piosenki Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego i nie ucieka na dźwięk słowa „jazz”, to ma powód do radości. 13 lutego do sprzedaży trafi druga płyta jazzowego tria Straszni Panowie Trzej – Straszni Panowie Trzej. Volume 2. Na kolejny krążek Janusza Szroma (wokal), Andrzeja Jagodzińskiego (fortepian) i Andrzeja Łukasika (kontrabas) przyszło czekać aż 8 lat. Na najnowszym albumie artyści ponownie wykonają piosenki Przybory i Wasowskiego w jazzowych aranżacjach. Wydawnictwo Firma Księgarska Olesiejuk.

Wilson po raz czwarty

S

teven Wilson – wokalista, multiinstrumentalista i producent; znany między innymi z zespołów Porcupine Tree i Blackfield – 27 lutego zaprezentuje słuchaczom swój czwarty solowy album. Na Hand. Cannot. Erase. usłyszymy muzyków znanych z poprzedniego krążka The Raven That Refused To Sing, do których tym razem dołączyła izraelska wokalistka Ninet Tayeb. To nie koniec niespodzianek – na płycie znalazło się nawet miejsce dla chłopięcego chóru. Na przestrzeni 11 utworów Wilson opowie słuchaczom historię o żyjącej w mieście, dorastającej, atrakcyjnej i lubianej kobiecie, która pewnego dnia znika i nikt tego nie zauważa. Wydawnictwo Kscope. Red. Aleksander Jastrzębski

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

5


preview teatr

Dla dzieci i dorosłych

K

tóż z nas nie chce czasami cofnąć się do czasów dzieciństwa? I co przywołuje ten okres wyraźniej niż baśnie Hansa Christiana Andersena? 17 stycznia premierę będzie mieć przedstawienie oparte na jednym z najsłynniejszych utworów duńskiego pisarza. Królowa Śniegu w reżyserii Piotra Cieplaka to spektakl skierowany do widzów w każdym wieku. Twórcy obiecują niecodzienne i pełne niespodzianek rozwiązania sceniczne oraz wielokrotne zmiany kostiumów i scenografii. O tym, czy efekt rzeczywiście okaże się tak widowiskowy, będzie można się przekonać, odwiedzając Teatr Narodowy w Warszawie.

Pornstar

S

łynący z niebanalnych przedsięwzięć warszawski Nowy Teatr zaprosił do współpracy francuskiego choreografa i reżysera Claude’a Bardouila. Efektem tych działań jest spektakl Wyczerpani – projekt zainspirowany postacią Shannon Michelle Wilsey, która w latach dziewięćdziesiątych była jedną z największych gwiazd branży porno. Przedstawienie pokazuje losy Shannon po jej samobójczej śmierci – kobieta trafia do krainy umarłych, w której spotyka inne ikony erotycznego biznesu. Ta niezwykła historia staje się dla reżysera pretekstem do podjęcia rozważań nad położeniem jednostek uwikłanych w sieć stereotypów i pozorów. Pokazy premierowe zaplanowano na 30 i 31 stycznia. Fot. materiały prasowe

Szekspir we Wrocławiu

B

urza jest jednym z najczęściej adaptowanych na scenę dramatów Szekspira. Sztuka o losach pozbawionego tronu Prospera oraz jego córki, Mirandy, którzy po wielu samotnych latach spędzonych na bezludnej wyspie jedynie w towarzystwie tubylca Kalibana spotykają na plaży rozbitków pochodzących z ich rodzinnych stron, cieszy się niesłabnącym uznaniem publiczności i teatralnych twórców. Już 7 lutego w Teatrze Polskim we Wrocławiu swoją premierę będzie miała kolejna adaptacja tego wybitnego tekstu. Reżyserią zajmie się Krzysztof Garbaczewski, a na scenie zobaczymy między innymi Annę Ilczuk, Ewę Skibińską i Adama Cywkę.

Marzec 2014?

M

arzec 1968 to czas, który odbił się szerokim echem nie tylko w polskiej historii, ale też w kulturze i sztuce. Tym razem do tego burzliwego okresu zamierza poniekąd nawiązać Weronika Szczawińska, której spektakl Niewidzialny chłopiec już od 14 lutego będzie można zobaczyć na deskach Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Przedstawienie, będące adaptacją tekstu Tymoteusza Karpowicza, ma w założeniu ukazać uniwersalny charakter tego utworu, czerpiąc również z problemów, z jakimi musi zmierzyć się współczesne społeczeństwo. Red. Ewa Fita


preview książki

Za chińskim murem

18

lutego dzięki staraniom Wydawnictwa Czarne, dowiemy się, jak wyglądała licząca ponad 15 tysięcy kilometrów, samotna podróż Colina Thubrona w głąb trzeciego co do wielkości kraju świata, który z trudem podnosi się z traumy rewolucji kulturalnej. Autor unikał utartych szlaków, wędrował przez żywiołowe metropolie i tereny rolnicze oraz miasteczka i wsie. Lektura Za murem. Podróż po Chinach oczaruje czytelnika prostotą i otwartością.

Sielanka przed burzą

N

a koniec minionego stulecia autor Kompleksu Portnoya podarował nam wielką książkę. Toteż Wydawnictwo Literackie zapowiedziało premierę nowego, kolekcjonerskiego wydania przełomowej powieści Philipa Rotha, uhonorowanej Nagrodą Pulitzera w 1998 roku. 19 lutego na księgarniane półki trafi Amerykańska sielanka będąca elegią na cześć XX-wiecznych obietnic: dobrobytu, porządku społecznego i błogosławieństwa domowego zacisza.

Gdzie się podziali „nasi”?

N

ie wystarcza nam podręcznikowa wiedza na temat odkryć historycznych. Musimy być pewni, że „nasi” dotarli gdzieś jako pierwsi lub byli pionierami w jakiejś dziedzinie. Przekonamy się o tym już w połowie lutego. Adam Węgłowski w wydanej nakładem wydawnictwa Znak Bardzo polskiej historii wszystkiego dokonuje identyfikacji „naszych” wśród zmitologizowanych bohaterów, uwielbianych ikon popkultury oraz znienawidzonych wyrzutków historii. Red. Elżbieta Pietluch

Punk’s not dead

G

dy Sex Pistols znieważyli brytyjską królową, wydawało się, że muzycy nie mogą być już bardziej szokujący. Punk był rewolucją i nie brał jeńców. Simon Reynolds widzi tę historię jednak inaczej. 20 lutego krytyk muzyczny przedstawi ją w opublikowanej nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej książce Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978–1984, uchodzącej za kronikę rewolucji, która zaczęła się dopiero po śmierci punk rocka. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

7


J

oanna Figarska: Jakiego rodzaju książką jest Pod słońce było? Filip Zawada: To książka, która składa się z dwóch części, które się łączą w jedną całość. Nie mogę jednak tak na samym początku wywiadu zdradzić Ci wszystkiego, bo później nie będziemy mieli już o czym gadać. Joanna Figarska: A Gdzie jest Marcel*? Marcel w tym momencie mieszka w Stanach. Pracuje w NASA. Gdzie? A! Zatkało kakao, co? Pewnie, że zatkało, bo książka kończy się w takim momencie, że mogłoby się wydawać, iż Marcel jest kilkuletnim chłopcem. Marcel jest małym chłopcem, ale to nie znaczy, że nie może pracować w NASA. Nie wiem, czy słyszałaś o pewnej pani, która jest niewidoma, a współpracuje z NASA. Podróżuje w Układzie Słonecznym. NASA ją przyjęło w dość specyficzny sposób – pojechali do niej do domu i poprosili ją, by przeczytała numer seryjny z pewnego statku kosmicznego. I ona w jakiś dziwny sposób, leżąc w łóżku, podleciała do tego obiektu, przeczytała numer i z miejsca została przyjęta. Do NASA dostają się bardzo różne osoby. Masz z nim kontakt? Nie. Pracuje w zamkniętej firmie, więc nie mam. Zapytałam o to, bo Marcel, szczególnie w pierwszej części książki, jest ważnym bohaterem. Jest z nim sporo dialogów, dzięki którym czytelnik może poznać spojrzenie narratora na rzeczywistość. Wiesz, ta książka nie jest oparta na pomyśle, tylko na życiu, i pisząc ją, zauważyłem, że wielu rzeczy uczę się od młodszych osób… młodszych… właściwie od dzieci i Marcel, kiedy moje dziecko było jeszcze w brzuchu matki, pokazywał mi, jak z tym dzieckiem postępować, albo ja, patrząc na niego, wyobrażałem sobie, jak ono będzie wyglądało. I później, po narodzinach mojego syna, okazało się, że to on przejął tę działkę i teraz uczy mnie życia. Dziecko jako przewodnik osoby dorosłej jest, moim zdaniem, bardzo istotną częścią tej książki. Rozmawiałem z kilkoma osobami o tym i oni mówili mi: „nieee, to jest strasznie głupie, bo dziecko trzeba traktować ostro, nie pytać, nie słuchać, tylko powiedzieć mu »jesz teraz parówkę«, a nie, że on chce coś innego, że wymyśla albo jest rozpieszczony, bo coś tam”. Na tyle na ile mogę, staram się być uważny i go obserwować. Nie wychodzi mi to jakoś perfekcyjnie, ale próbuję z tego

Fot. prywatne archiwum Filipa Zawady

wszystkiego jak najwięcej wyciągnąć, bo od osób dorosłych – paradoksalnie – dużo mniej można się nauczyć, z tego względu, że większość z nich posługuje się w życiu albo jakimiś schematami, albo komunałami, albo pierdołami zapożyczonymi z portali internetowych. Oczywiście, teraz generalizuje, ale nie usłyszałem od bardzo, bardzo dawna tylu mądrych zdań od osoby dorosłej, ile powiedział do mnie mój syn. Być może wynika to z tego, że długo z nim przebywam, ale to są rzeczy, które mnie rozwijają. Podzieliłeś książkę na dwie części. Pierwsza to czas oczekiwania na syna, ale też okres przebywania w szpitalu psychiatrycznym, próby odnalezienia się w przestrzeni, w której mieszkałeś – Twoje relacje z sąsiadami, obserwowanie pewnych struktur społecznych czy ludzkich zachowań. Druga to opis relacji narratora z synem – Filipem. Szpital dla wariatów jest taką rzeczą, o której trudno powiedzieć, że czegoś uczy, bo życie tam jest bardzo normalne. Nie wiadomo, czy nie normalniejsze niż to, którym „normalnie” żyjemy. W którymś momencie, będąc tam w środku, doszedłem do wniosku, że jedyna różnica pomiędzy tym miejscem a przestrzenią „za czerwonym murem”, czyli tym, gdzie żyją niby normalni ludzie, polega na tym, że tam są sklepy spożywcze, a u nas ich nie było. Ludzie wcale nie są normalni, a tam się nauczyłem, że wariactwo jest bardzo szlachetną częścią życia. Szalenie trudno, przynajmniej z częścią z nich, się dogadać, ale bardzo ich szanuję. Szpital mnie nauczył, że jak się już było po drugiej stronie głowy, to potem wiele rzeczy w codzienności wydaje się dużo prostsze. Dużo osób mnie pyta, jaką mam pracę. Odpowiadam im, że jestem pisarzem i łucznikiem. I potem pytają, czy na tym zarabiam. Mówię, że nie, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Wiem, że gdybym nie był łucznikiem i nie był pisarzem, to najprawdopodobniej nie mógłbym funkcjonować normalnie w świecie, nie mógłbym żyć. Dlatego dla mnie jest to główna praca. A to, że z pracy się ma pieniądze, jest rzeczą dodatkową. Do takich wniosków mogą dojść osoby, które widziały, jak wygląda bycie tym przysłowiowym „wariatem”. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie potrafisz pisać, a jednak napisałeś kilka książek, nie potrafisz grać, a nagrałeś kilka płyt, nie umiesz strzelać z łuku, a zostałeś mistrzem Polski. Pisałeś tę książkę przez pięć lat, a w tym czasie bardzo dużo

się wydarzyło: wydałeś przynajmniej dwie inne książki, nagrałeś dwa krążki, stworzyłeś muzykę do filmu. Nie ma tego w Pod słońce było. Książka nie porusza wielu tematów, bo mi nie pasowały do całości. Poza tym prawie nie piszę o muzyce, dlatego że, gdy muzykę zaczynam grać, to nie jestem w stanie w ogóle o niej pisać. To jest rzecz, która mnie blokuje. Fakt, wydałem też inne rzeczy, ale teraz one same za siebie odpowiadają i żyją swoim własnym życiem. To, czego nie opisałem w pozostałych książkach czy nie pokazałem na zdjęciach, postanowiłem umieścić w Pod słońce było. Wielu rzeczy w niej nie ująłem, ale te, które się w niej znalazły, wydawały mi się najbardziej istotne. Wielokrotnie mówiłeś, że pisanie sprawia Ci problem. Kiedyś zapytałam Cię, co trzeba zrobić, by chęć pisania zamienić na pisanie regularne. Pamiętasz, co mi odpowiedziałeś? Nie. Trzeba pisać codziennie przez pięć lat. Czy Ty sam tak działasz? Tak, cały czas tak robię. Piszę już dłużej każdego dnia niż pięć lat. Pisanie codziennie kojarzy się ludziom z jakimś niewiarygodnym wyczynem, niesłychaną rzeczą. Potrafię napisać jedno zdanie i to jest wszystko, co mogłem tego dnia stworzyć. I dla mnie jest to bardzo dużo. Niektórzy mówią: „eee, ta książka to tylko 120 stron, a Tokarczuk napisała 600 i to jest dopiero coś, a ta Twoja to 120 i to przez pięć lat to totalne obiboctwo”. A ja po prostu piszę mało. Nie chcę mi się też czytać książek, które mają milion stron, bo po prostu jestem za mało cierpliwy i lubię takie pisanie, jakie sam uprawiam. Lubię siebie w tym, że jest mało, jest konkret, mogę z tego wyciągnąć pewne wnioski. A jakie właściwie było pytanie? O tym, czy piszesz regularnie. Bo z jednej strony mówisz, że tego nie lubisz albo że nie pamiętasz, jak stworzyłeś płytę, a jednak to robisz i, co więcej, wychodzi Ci to dobrze. Nie wiem, czy mogę Ci się do tego przyznać, ale wydaje mi się, że ja wcale nie piszę tych książek. Zresztą nie, nie wydaje mi się – jestem o tym przekonany. Ja ich nie piszę. To kto? No właśnie! I tutaj jest pytanie… myślę, że J.K. Rowling. Mówiąc serio, naprawdę to nie ja piszę. Sporo rzeczy przychodzi mi do głowy przed snem. Biorę wtedy komórkę i zapisuję. Ale nie czuję, że muszę siąść i tworzyć.


➢➢

osobowość numeru

Wieczny debiutant Mnie się te materiały same zbierają. Samo mi się to pisze, chociaż rzeczywiście jest to dla mnie ciężkie, bo nie byłem dobrym uczniem, polski był moją piętą achillesową i za każdym razem muszę się uczyć, jak tam to wszystko poskładać, żeby działało. Mówisz, że nie piszesz, a jednak selekcjonujesz myśli, które mają się znaleźć w konkretnej książce. Musiałem nad tym posiedzieć i to właśnie jest dla mnie najbardziej męczące. Ta ostatnia część pracy nad książką, chwila, kiedy się siedzi i czyta, korektor, redaktor o coś Cię pytają i Ty musisz im odpowiedzieć, jest dla mnie ultra męcząca. To jest rzecz, którą chętnie bym zamienił i poszedł na budowę pracować zamiast kogoś, a żeby on to zrobił za mnie. Murakami powiedział zresztą to samo. Że wolałby pracować na budowie niż nad tym ostatnim etapem poprawiania dzieła. Pisanie jest ciężkie, bo jest w jakimś stopniu używaniem głowy, a większość ludzi uważa, że wymyślenie czegoś genialnego codziennie to już jest bardzo dużo, że taką wspaniałą rzecz można dwa razy do roku wymyślić, a ja narzuciłem sobie taki tryb, że chcę wymyślić każdego dnia jedną. Dla siebie. I ona może być głupia, na przykład, gdy mój syn przyszedł ostatnio ze szkoły i mówi, że pani powiedziała do niego, że jeśli nie chce zjeść jakiegoś dania, to niech chociaż spróbuje tyle łyżek, ile ma lat. Wprowadziłem tę zasadę w domu. I teraz, kiedy czegoś nie lubię, to muszę zjeść 40 łyżek. W takim razie, w którym momencie książka jest dla Ciebie ukończona? Książka jest skończona, gdy jest wydrukowana. Do tego momentu jestem w ciągłej panice, cały czas bym coś dopisywał, zmieniał, a potem trwa walka między mną a redaktorem, który mówi, że już się nic nie da zmienić, a ja mówię, że musi się dać, bo inaczej zablokuję książkę, a potem go przepraszam i wykreślam. A gdy jest wydana, to już trudno. Kto jest Twoim pierwszym recenzentem? Żona – Kaśka. Jak przechodzi tę pierwszą recenzję, to znaczy, że ok, że można coś dalej z tym robić. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

9


Czytając tę książkę, można odnieść wrażenie, że Twoja żona jest jej szarą eminencją. Ponieważ, moim zdaniem, najważniejsze słowa w tej prozie wypowiada ona. Mówi „Idź”, gdy czujesz, że musisz wyjść, pójść na spacer, być sam ze sobą. To dawanie ogromnej wolności drugiemu człowiekowi, nawet gdy jest on mężem i ojcem, który nie odzywał się przez jakiś czas. Naprawdę nie mówiłeś? Tak, ale teraz za to mówię dwa razy więcej. Jak długo się nie odzywałeś? Bardzo długo. Ale co to znaczy? Rok? Może. Czemu jesteś taka dociekliwa? Długo to długo. Nie mogę Ci wszystkiego zdradzić. Musisz sobie pewne rzeczy sama dopowiedzieć. Możesz sobie w książce przeczytać. Podałeś liczbę miesięcy w książce? Nie podałem, ale można się domyślić. A jak przez ten czas rozmawiałeś z synem? Pisaliśmy do siebie albo ja pisałem, a Kaśka mu czytała. W Pod słońce było ważną częścią są Twoje spacery z synem. Nie mówiłeś, a mimo to czuć wyjątkową więź, jaka jest między Wami. On mówił, a ja słuchałem. To, co opowiadasz, i to, co można znaleźć w najnowszej książce, wydaje mi się znakomitym materiałem na film. Tak naprawdę każde życie jest idealne na film. Tylko chyba trzeba tę idealność w nim Fot. prywatne archiwum Filipa Zawady

dostrzec. Dlaczego ja w ogóle piszę? Dlatego, że pisanie pozwala mi tę doskonałość wydobyć. Normalnie jej za bardzo nie widzę. Jest tak samo jak zwykle: gówniana pogoda to gówniana pogoda, jak jest depresja, to jest depresja – i tyle. A jeśli siadasz wieczorem i próbujesz jakieś jedno genialne zdanie z tego całego dnia sklecić, zauważyć albo przypomnieć sobie, to okazuje się, że ten dzień miał dla Ciebie bardzo duże znaczenie. To jest kwestia uwagi. Cała sztuka, którą robię, ta „niby sztuka”, jest czymś ubocznym, bo najważniejsze jest to, jakie mam życie. Jeżeli mam fajne życie, to znaczy, że wszystko jest w porządku, również z tym, co robię. Jeśli mam życie niefajne, to po cholerę mam robić tę „sztukę”. Przecież sztuka ma cieszyć. Najważniejsze jest życie i doświadczanie. Nie-

którzy ludzie inwestują w samochód, dom, a ja inwestuję w przygody. Jeżeli trafia się okazja i mogę pojechać do trenera w Szwecji, który uczy strzelania z łuku, no to super. Zbieram na to pieniądze, jadę do Szwecji i odbywam niesamowitą przygodę. Z moją żoną mam to tak doskonale ułożone, że jeszcze nie zdarzyło się, by powiedziała „Nie idź” albo „Zostajesz w domu”. Zawsze mówi „Idź”. Dla mnie wolność jest bardzo istotna, oczywiście w obie strony. Nie mógłbym przebywać z takimi osobami, które mnie ograniczają albo próbują tak ścisnąć, bo to „pójście” jest dla mnie ważne. Bo jeśli idę, dobrze się czuję, więc kiedy wracam do domu, jestem dużo lepszym ojcem, fajniejszym mężem. Każdy powinien sobie pozwalać na tyle wolności, ile jest mu potrzebne. Łucznictwo daje Ci wolność? Łucznictwo dla mnie jest o tyle istotne, że jest pewnym rodzajem koncentracji, czyli tym samym, o czym mówiłem przy pisaniu, i pewnym rodzajem medytacji. Dlatego to robię. Od zawsze marzyłem, by pojechać do klasztoru Shaolin, być mnichem i siedzieć na tych poduszkach, doznawać oświecenia. Ale tak nie jest, bo ja po prostu taki nie jestem i może będę oświecony, a może nie, choć w tej sytuacji to nie jest istotne, ważna jest droga. Nie jestem w stanie siedzieć na zazen po 18 godzin dziennie, ale mogę przez 18 godzin strzelać z łuku, bo jest to dużo lepsza medytacja dla mnie i bardziej wymierna. Jeśli widzę, że nie trafiam, to znaczy, że nic nie ma z tej mojej koncentracji, że jestem rozproszony. Ludzie bardzo się blokują, mówią sobie, że jak się jest za starym, to nie powinno się robić tego czy tego, a mnie łucznictwo nauczyło, że możesz robić wszystko, dokładnie to, czego chcesz, i wszystko i tak będzie w porządku. Nie mówię, że wyniki nie są


ważne, bo jestem egoistą i lubię coś czasami wygrać, ale to nie jest najważniejsze. A czego nauczył Cię Arni**? Arni nauczył mnie… w sumie nie wiem, czego mnie nauczył. Ciężko mi stwierdzić, bo to jest dla mnie potężna postać. Gdy pojechałem do niego i poinformowałem go, że będzie taka książka i wyszedł w niej na kogoś na kształt myśliciela i mistrza zen, to się obaj z tego śmialiśmy. Powiedział później, że w porządku i skoro tak wyszło, to tak ma być. To jest historia, którą ja piszę, a osoby w niej występujące nie są w stanie do końca się zidentyfikować z tym, co tam powstało. To dziwne, że myślą o sobie jako o konkretach, a jak się przyjrzą swojemu życiu, to wychodzi z tego taka bajka: wydaje się, że pewne rzeczy nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, a mimo tego i tak się wydarzyły. Arni dał mi jednak coś ważnego – ofiarował mi trochę pewności siebie. Zawsze byłem małym zakompleksionym gościem, ale jak jedziesz do mistrza Europy, wicemistrza świata w strzelaniu i on mówi, że robi Ci taki łuk biało-czerwony, żebyś miał już do reprezentacji Polski, to Ty się jedynie śmiejesz, bo nie rozumiesz, co ten człowiek do Ciebie mówi. On się tylko uśmiecha i słyszysz: „Będzie wszystko w porządku, Filip”. Przez strzelanie i ten sport poczułem trochę swoją wartość, której w ogóle nie miałem, co było moim największym problemem. Ciekawe jest to, że gdy zdobywałem mistrzostwo Polski na tych zawodach, to byłem totalnie przetrenowany, nie byłem w szczycie formy, moje ciało źle pracowało. I jak tam jechałem, to wiedziałem tylko jedną rzecz, którą sobie powtarzałem: „Pamiętaj, Filip, Twoja głowa jest perfekcyjna, działa znakomicie, strzel na tych zawodach głową, tak jak potrafisz zrobić to najlepiej. Rozumiem, że Twoje mięśnie słabo działają, Twoja pamięć ciała też, popełniłeś jakiś błąd w treningu – trudno, ale głowa działa nadal świetnie”. I udało się – rekord Polski. Głowa wygrała, chociaż po tych zawodach zawsze jestem masakrycznie zmęczony i to nie jest zmęczenie fizyczne, tylko psychiczne, które aż boli. Zapisałeś się do małego klubu, bo żaden inny nie chciał Cię przyjąć. Czy gdy zostałeś mistrzem Polski, sytuacja się zmieniła? Nic się nie zmieniło, bo łucznictwo wszyscy mają w dupie. To jest sport elitarny. Poza tym przepisy w Polskim Związku Łuczniczym mówią, że gdybym chciał odejść albo gdyby klub chciał się mnie pozbyć, to inny ośrodek musi zapłacić za mnie grube pieniądze, co

jest absurdem, bo pensja trenera łucznictwa wynosi w Polsce 300 złotych. To niewiele, biorąc pod uwagę, że pięć razy w tygodniu musisz dygnąć na trening, a w weekend pojechać na zawody. Ale sam chcesz zostać trenerem. Tak, chcę, ale póki co tylko dla samego siebie, ponieważ nie ma żadnego trenera, który może się mną zająć, więc muszę się dowiedzieć, jak mogę to robić sam. Kupiłem sobie lustro i strzelając, patrzę się w nie i zastanawiam się, co mogę zrobić lepiej. Czytając książkę, można się również dowiedzieć, że pracowałeś jako grabarz. Czegoś się na cmentarzu nauczyłeś? Wielu rzeczy, chociaż najbardziej wstrząsające było dla mnie to, że w pewnym momencie te groby nie są już historiami, tylko geografami. Tylko górki i dołki, a nie ludzkie opowieści. Twoja książka pełna jest zdarzeń tak ciekawych, że aż momentami wydają się być one nierealne, a jednak przydarzyły się Tobie. Dla mnie to, co nie jest realne, jest bardziej prawdopodobne niż to, co istnieje. Nie mogę tracić czujności, ufając, że coś jest realne i że gdy patrzę na budynek, to myślę sobie: „no tak, jest realny” i w związku z tym moja ciekawość względem niego już się skończyła. A jeśli założę, że nie jest do końca prawdziwy, to muszę wejść do środka, zajrzeć, przejść z drugiej strony. Kto znalazł, ten źle szukał. Bardzo mocno się trzymam tego zdania.

Mówisz, że ważna dla Ciebie jest koncentracja. Co Cię w nią najpierw wprowadziło? Fotografia? Muzyka? Okazuje się, że wszystko jest koncentracją. Pamiętam, że jako dziecko słuchałem ABBY i oglądałem taką okładkę, na której siedzą w samochodzie i piją szampana, i potrafiłem przez długi czas patrzeć na to zdjęcie. To była jedna z moich ulubionych zabaw w życiu. I okazuje się, że te rzeczy normalnie przekładają się na dorosłość. Teraz patrzę na te pocztówki, które mi migają przed oczami. Umiesz rozciągać czas? Nie umiem. Co więcej, coraz częściej wydaje mi się, że go skurczam. Chciałeś zdobyć tytuł mistrza Polski przed czterdziestką – zdobyłeś, chciałeś skończyć prozę – skończyłeś. Jakie masz plany na najbliższy czas? Nie jestem pewien, czy to nie jest przypadkiem ostatnia książka, którą napisałem. Póki co jestem zmęczony po tym sezonie strzelania. Piszę bloga i to jest teraz moim głównym zajęciem. Czasami jest tak, że jak się zmulę, zmęczę jedną dziedziną, to muszę zająć się inną. Za każdym razem zaczynam od nowa, jestem debiutantem. We wszystkim, co robię. *Marcel – kilkuletni bohater książki Pod słońce było, z którym narrator prowadzi wiele znaczących dla całej fabuły dialogów. **Arni – wicemistrz świata w łucznictwie, nauczyciel i przyjaciel Filipa Zawady. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

11


Za siedmioma górami, za siedmioma lasami... Ilustr. Marta Kubiczek

B

aśń to gatunek epiki, mający swe źródła w folklorze i wierzeniach ludowych. Wśród poruszanych w nich tematów pojawia się fantastyka i magia, dominują zdarzenia nadprzyrodzone oraz nierealne zjawiska i postacie. Często powtarza się wątek wędrówki po lepsze życie oraz motyw mędrca, który przekazuje bohaterom (i czytelnikom) swoje mądrości. Czas i miejsce akcji są zazwyczaj nieokreślone, ale jednoznacznie wskazują na przeszłość – historia często zaczyna się słowami: „dawno, dawno temu...”. Wśród postaci bardzo popularne są krasnoludki, czarownice, wróżki, rycerze czy królewicze. Fabuła bywa nieskomplikowana, dobro powinno wygrywać ze złem. Dzieła te początkowo nie były przeznaczone dla dzieci. Pierwszy zbiór tego typu – Księga tysiąca i jednej nocy – jest przykładem literatury irańskiej i pochodzi z przełomu IX i X wieku. Poszczególne opowieści opierały się na legendach perskich, staroindyjskich i babilońsko-asyryjskich. Odzwierciedlały wyobrażenia niezamożnych ludzi o bogatym życiu władców, ich sutych posiłkach i wyuzdanym erotyzmie. W Europie pierwsze klechdy zostały wydane w 1697 roku. Był to cykl prozatorskich barokowych utworów Charlesa Perraulta pod tytułem Bajki Babci Gąski. Ponad 100 lat później, w epoce romantyzmu, na rynku niemieckim pojawiły się Kinder- und Hausmärchen, czyli Baśnie dla dzieci i dla domu autorstwa Wilhelma Karla i Jacoba Ludwiga Grimmów. Kilka utworów – na przykład bardzo popularny Czerwony Kapturek – było zaczerpniętych z twórczości Perraulta. Jednak bracia zasłynęli przede wszystkim z dzieł takich jak Jaś i Małgosia, O rybaku i jego żonie, O dzielnym krawczyku, Pani Zima, Siedem kruków, O wilku i siedmiu koźlątkach, Muzykanci z Bremy czy Stoliczku nakryj się. Pomysł na spisanie ludowych opowiadań braciom Grimm podsunęli poeci Achim von Arnim i Clemens von Brentano, którzy w 1806 roku zamówili u Jacoba Grimma – wówczas heskiego bibliotekarza – kwerendę podań i legend. Pisząc, bracia nie chodzili po wsiach i nie spisywali opowieści ich mieszkańców – jak czynił to na przykład Oskar Kolberg – ale bazowali na starych księgach i opowieściach osób znajdujących się w ich bliskim otoczeniu. Kontaktowali się między innymi z członkami zaprzyjaźnionego szlacheckiego rodu von Haxthausen, korzystali też z pełnych nieprzyzwoitości

historii opowiadanych przez rotmistrza Johanna Friedricha Krausego, a także z gawęd snutych przez oczytane mieszczanki. Czerpali również z narracji wiejskich bajarzy i służby, których zapraszali do swojego domu. Przygotowanie 48 utworów zajęło im cztery lata. Po tym czasie Arnim i Brentano nie byli już nimi zainteresowani i pozwolili Grimmom wykorzystać zamówione przez siebie opracowania. Pierwsze wydanie Kinder- und Hausmärchen pojawiło się w 1812 roku. Zostało jednak bardzo chłodno przyjęte. Czytelnicy i wydawnictwo zmusili braci, aby usunęli teksty nieprzyzwoite. Także zmiany polityczne miały wpływ na odbiór książki w momencie jej pojawienia się na rynku, albowiem następował wówczas odwrót armii napoleońskiej spod Moskwy. Ponieważ Hesja, z której pochodzili Grimmowie, była przybraną ojczyzną hugenotów – czyli uchodźców z Francji – i wpływy francuskie były tam bardzo silne, odbiło się to w wielu wątkach i motywach baśni. W obliczu wojny, jaką Fryderyk Wilhelm III wypowiedział w 1813 roku Napoleonowi, bracia byli zmuszeni usunąć z tekstów pierwiastki francuskie. Drugie wydanie było możliwe dzięki temu, że bracia przedstawili wydawnictwu „wygładzoną” wersję. Jednak dopiero edycja wybranych 50 baśni z podtytułem Małe wydanie odniosła sukces sprzedażowy w 1825 roku. Z czasem pojawiały się też kolejne edycje, które zawierały poprzednie i przerobione wersje starych utworów. Pierwszy polski przekład 16 opowiadań pojawił się w 1895 roku i został nazwany Baśniami dla dzieci i młodzieży przez ich tłumaczkę – Cecylię Niewiadomską.

POLSKIE ADAPTACJE BAŚNI BRACI GRIMM

Współcześni Polacy długo nie znali oryginalnej treści Kinder- und Hausmärchen; sytuację zmieniło dopiero wydanie z 2010 roku Baśnie dla dzieci i dla domu, w którym posłużono się tłumaczeniami profesor Elizy Pieciul-Karmińskiej. To pierwszy powojenny polski przekład oddający rzeczywisty charakter tych utworów. Wcześniej tłumacze i redaktorzy niejednokrotnie pozwalali sobie na swobodną adaptację tekstów, zamiast uczciwie przekładać oryginały¹. Rok po ukazaniu się pierwszej polskiej wersji wydano tłumaczenie Zofii Kowerskiej, obszerne pod względem literackim, pełne ozdobników,

1  E. Pieciul-Karmińska, Polskie dzieje baśni braci Grimm, „Przekładaniec” nr 22-23, 2009/2010, s. 80-96.


◉

publicystyka

Baśnie towarzyszą nam od najmłodszych lat życia. Chociaż wciąż powstają nowe historie, chętnie wracamy do starych dzieł. Można je traktować jako pierwszy stopień wtajemniczenia w świat literatury. Mimo okrucieństw i mrocznego tła, które często się w nich pojawiają, dzieci chłoną treść tych utworów i zapamiętują zawarte w nich morały. Przez lata te utwory stały się również przedmiotem badań psychoanalizy. Krystyna Darowska

opisów przyrody i emocji bohaterów, czego nie robili Grimmowie. Za najlepszą translację uważa się natomiast prace Marcelego Tarnowskiego z 1925 roku. Znamienna jest również historia z 1956 roku o Stefanii Wortman – redaktorce wydania baśni, która doprowadziła do poważnego ocenzurowania treści niektórych opowiadań, ze względu na występujące w nich okrucieństwa, a nawet do całkowitego zrezygnowania z poszczególnych utworów. W takiej postaci baśnie funkcjonowały na polskim rynku i w bibliotekach kilkadziesiąt lat – „okrojone” były lekturą szkolną. W wielu polskich tłumaczeniach doprowadzono do urealnienia rzeczywistości oraz redukcji fantastycznej symboliki. Według profesor Pieciul-Karmińskiej doszło do pedagogizacji utworów. W kolejnym wydaniu tłumaczeń Marcelego Tarnowskiego i Emilii Bielickiej z 1982 roku, mimo że pierwotny przekład był w miarę wierny, prawdopodobnie to redaktorzy pozwolili sobie na drobne zmiany w stosunku do autentyków. I tak Czerwony Kapturek miał w koszyku wino i placek, który „mamusia piekła wczoraj” zamiast wina i ciasta, które Kapturek i mama upiekły razem – jak miało to miejsce w oryginale. W ten sposób tłumacz chciał podkreślić hierarchię, jaka – według niego – powinna istnieć w relacji matki z córką. W trakcie przekładów dochodziło również do puryfikacji (usuwania skojarzeń związanych z seksem). Dla przykładu w polskim tekście wilk nie chciał zaspokoić swojej „żądzy”, tylko „głód” albo

„apetyt”. Oryginalne pytanie wilka: „Co tam masz Kapturku pod fartuszkiem?” uznano za nieprzyzwoite i zamieniono na: „A cóż tam niesiesz w koszyczku?”. Wbrew założeniom braci Grimm autorzy przekładów starali się też, aby postaci w utworach zawsze działały w sposób logiczny, konsekwentny i zgodny z przyjętymi normami, co w efekcie ograniczało wyobraźnię małych czytelników. Tak było na przykład z Kopciuszkiem, który w oryginale „w wielkim pośpiechu założył suknię”, a w polskiej wersji „umył się szybko, ubrał i podążył na zabawę”. Niepotrzebnie starano się też oszczędzić dzieciom traumatycznych przeżyć. W przekładzie baśni Kopciuszek z 1938 roku (wydanym ponownie w 1995 roku) Irena Tuwim nie zawarła informacji, że matka dziewczyny zmarła. Pokusiła się natomiast o uśmiercenie ojca bohaterki, żeby nie pokazywać go jako słabego mężczyzny, który zbyt ulega drugiej żonie. Zakończenie opowiadania w niektórych wydaniach było zgodne z filozofią wybaczania, a nie z zamierzeniem autorów, iż za zło należy się kara (w oryginale gołębie wydziobały oczy przybranym siostrom Kopciuszka). Polscy tłumacze mieli też tendencję do zdrobnień, takich jak: mamusia, babunia, koszyczek czy bukiecik. Nawet zamiast groźnego niedźwiedzia w jednej z opowieści wystąpił miś. Tak częsta obecność zdrobnień prowadziła do infantylizacji utworów i spłycania ich odbioru. W konsekwencji polskie przekłady Baśni braci Grimm pełniły zupełnie inne funkcje, niż założyli autorzy.

BAŚNIE BRACI GRIMM W PSYCHOANALIZIE Z biegiem lat baśnie stały się przedmiotem zainteresowań psychoanalizy. Według niektórych psychoanalityków opowiadania te usłyszane w dzieciństwie – z ich całym okrucieństwem, podtekstami, magią i ucieczką w wyobraźnię – miały bezpośredni wpływ na psychikę człowieka. Uczeń Sigmunda Freuda, Carl Gustav Jung, który w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku zajmował się marzeniami sennymi dzieci, fantazjami i baśniami, prowadził badania fenomenologiczne nad sferą doświadczeń symbolicznych. Jung twierdził, że baśnie reprezentują materiał archetypowy, obrazujący rozwój wewnętrzny w perspektywie celowościowej. Istotą takiego teleologicznego podejścia jest rozpoznanie celu rozwojowego zobrazowanego zawartą w baśni historią. Inny psychiatra, Bruno Bettelheim, zajął się wpływem tych opowiadań na psychikę dziecka. Reprezentuje on typową dla podejścia freudowskiego perspektywę redukcyjną, która – w odróżnieniu od tej pierwszej – zainteresowana jest szukaniem przyczyn, swoistym patrzeniem wstecz. W tym znaczeniu, według Bettelheima, utwory Grimmów obrazowały naturę bohatera historii w kategoriach impulsów pierwotnych i osiąganych przez niego etapów rozwojowych, zgodnie z freudowskim rozumieniem psychiki. W 1977 roku ukazało się jego opracowanie Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i war-

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

13


tościach baśni, w którym Bettelheim sformułował tezy dotyczące znaczenia utworów Grimmów w rozwoju dziecka. Uważał, że dzięki słuchaniu bajek dziecko przechodziło proces identyfikowania się z pozytywnym bohaterem. Ukazane sytuacje ukazywały mu problemy życiowe, pozwalały na rozpoznanie trudności i znalezienie rozwiązań. Jednocześnie poznawanie baśni sprawiało dziecku przyjemność, zapoznawało je z własną psychiką i stymulowało rozwój osobowości. Badacz poświęcił jeden rozdział swojego dzieła analizie Czerwonego Kapturka. Przedstawił utwór jako opowiadanie o dojrzewaniu i seksualności. Matka nie pełniła już tak ważnej roli, jak w dzieciństwie. Męscy bohaterowie przedstawiali dwie strony natury ojca: destrukcyjną jak wilk (id) oraz opiekuńczą – myśliwy (ego i superego). Dziewczyna nie bała się iść przez las, ale matka napominała, aby nie zbaczała z drogi. Babcia podarowała jej czerwoną czapeczkę, która symbolizowała budzącą się seksualność i pierwszą menstruację. Wilk spotkany w lesie postawił ją w sytuacji wyboru między przyjemnością a nakazem matki, a Kapturek uległ jego namowom. Wilk reprezentował tu aspołeczne tendencje drzemiące w człowieku, jak również obraz ojca, który pociągał seksualnie dziewczynę. Bettelheim twierdził, że wiązało się to z kompleksem Edypa. Gdy Kapturek i babcia zostały pożarte przez wilka, pojawił się myśliwy, który, hamując w sobie odruch gniewu, nie zabił wilka, lecz rozciął brzuch zwierzęcia (świadczyło to o kontroli ego nad id). Wyjście Kapturka z brzucha wilka symbolizowało natomiast ponowne przyjście na świat – dziewczyna wyciągnęła z tego zdarzenia słuszne wnioski i zrozumiała swoje emocje.

ROLA BAŚNI WE WSPÓŁCZESNEJ TERAPII PSYCHOLOGICZNEJ Do dzisiaj w praktyce psychoterapeutycznej fachowcy sięgają do przemyśleń Freuda, Junga i Bettelheima dotyczących wpływu baśni na ludzką psychikę. Polskie Towarzystwo Psychoanalizy Jungowskiej w 2013 roku wysłuchało wykładu doktor Irene Berkenbusch-Erbe na temat Baśni w analitycznej praktyce². Według Berkenbusch-Erbe

archetypowy charakter tych opowieści wywołuje u nas wrażenie, jakbyśmy byli prowadzeni przez naszą duszę i odbierali nowe doznania psychiczne. Dzięki temu docieramy do swego wnętrza, odkrywamy sedno naszych życiowych problemów w społecznej przestrzeni. Małgorzata Kalinowska, psychoanalityk jungowski i członek założyciel Polskiego Towarzystwa Psychoanalizy Jungowskiej, twierdzi, że za pomocą baśni nieświadomość zbiorowa, podobnie jak sny, dostarcza modelu zachowań w obliczu wyzwań rozwojowych. Przykładem tego są konflikty, w obliczu których staje baśniowa postać. Opowiadania te mają wpływ na wyobraźnię i emocje człowieka. W procesie psychoanalitycznym określone rozumienie baśni w kontekście indywidualnej historii pacjenta umożliwia mu wykorzystanie tych modeli zachowań w poszukiwaniu rozwiązania własnych konfliktów. Emocje towarzyszące ich słuchaniu odzwierciedlają stany psychiczne chorego. Osoby z problemami natury psychologicznej mówiąc o swoim stanie, często dokonują porównań do znanych z dzieciństwa opowiadań. Jako przykład Berkenbusch-Erbe przywołuje słowa swojej pacjentki: „Czuję wewnątrz siebie, w mojej psychice, ciernisty żywopłot, taki, jak w baśni Śpiąca królewna. Nikt nie może dostać się do mnie, czuję w sobie cierniste gałęzie”. Kobieta dzięki baśni zajrzała w swoje wnętrze, co dało jej nadzieję. Jung uważał, że baśnie powstały na skutek działania psychiki i odsłaniały naturę ludzi. Dlatego terapeuci chętnie proponują sesje oparte na pracy nad takimi opowiadaniami. Pytają o ulubioną albo najbardziej przerażającą baśń. Psychologowie, co stwierdził Tomasz Jasiński, również psychoanalityk jungowski i członek założyciel Polskiego Towarzystwa Psychoanalizy Jungowskiej, rozpatrują baśnie jak sny, na dwóch poziomach – subiektywnym i obiektywnym. Poziom subiektywny to taki, na którym bohaterzy i elementy baśni reprezentują świat wewnętrzny pacjenta i fragmenty jego osobowości, zaś na poziomie obiektywnym wiąże się elementy baśni z „obiektywnymi” elementami życia pacjenta, czyli z osobami wokół niego i relacjami, w jakie pacjent z nimi wchodzi w rzeczywistości zewnętrznej².

2  I. Berkenbusch-Erbe, Baśnie w analitycznej praktyce. Wykład w ramach wewnętrznej konferencji Polskiego Towarzystwa Psychoanalizy Jungowskiej 03.03.2013, Kraków, [w:] Polskie Towarzystwo Analizy Jungowskiej [online], [dostęp 17 października 2014], dostępny w Internecie na stronie: http://analizajungowska.pl/basnie-mity-aktywna-wyobraznia/basnie-w-analitycznej-praktyce-dr-irene -berkenbusch-erbe/

Ilustr. Marta Kubiczek


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

15


Ilustr. Wojtek Ĺšwierdzewski


Monitoring ż

W

olność jest jednym z najszerzej omawianych pojęć. Od starożytności jej temat jest poruszany przez licznych filozofów i teoretyków, co pozwala wyróżnić wiele aspektów i kryteriów tego zagadnienia. Może oznaczać brak osobistego zniewolenia lub zewnętrznych barier; może być „wolnością od” (wolnością negatywną), rozumianą jako brak przymusu zewnętrznego, bądź „wolnością do” (wolnością pozytywną), pod którą kryje się możliwość dokonywania wyborów. Wiele pól realizacji tego przywileju oferują społeczeństwa demokratyczne. Dla ich obywateli, którym zagwarantowana jest swoboda przekonań i wypowiedzi, perspektywa ograniczania tych, uznawanych za oczywiste, praw nie jest jednak zupełnie abstrakcyjna. Obserwując sytuację w państwach totalitarnych, na przykład w Korei Północnej czy na Kubie (lub bliższej nam geograficznie Rosji, w której demokracja staje się coraz bardziej wątpliwa), społeczeństwa zachodnie mają świadomość, że funkcjonowanie wartości demokratycznych w państwie nie jest oczywiste. Co więcej, napięta sytuacja na arenie międzynarodowej i mnożące się w różnych częściach świata konflikty sprawiają, że realna staje się wizja wojny ewidentnie kojarzącej się z nieprzestrzeganiem praw człowieka. Przypadki naruszenia wolności nie są jednak wyłącznie domeną wojny lub rewolucyjnej zmiany ładu społecznego. Nie zawsze też są jednoznaczne i jawne. Uniformizacja, którą stosuje wiele instytucji – od szkół po więzienia – ma za zadanie sprawić, że ich

y

c

i

a

Rozbudowany system monitorowania przestrzeni publicznej ma służyć ochronie i bezpieczeństwu. Kamery montuje się w sklepach, na parkingach, w komunikacji miejskiej i w instytucjach publicznych. Ma to zapewnić poczucie spokoju, ale w szerszej perspektywie może generować negatywne konsekwencje. Gdzie przebiega granica między kontrolą porządku społecznego a przekształcaniem go w model wyjęty z powieści Orwella? Monika Ulińska

członkowie staną się jednorodni, podobni do siebie. W zależności od tego, jak mocno chce się ujednolicić jednostki, stosuje się wobec nich różne formy uniformizacji. Z pozoru noszenie takich samych ubrań nie niesie za sobą żadnych negatywnych skutków. Sytuacja kształtuje się inaczej, gdy dzieje się to niezależnie od woli osób, których wizerunek zostaje poddany zmianie. Obowiązek ten może się wiązać z ograniczeniem autonomii podmiotów, a nawet z pozbawieniem ich tożsamości. Bywa więc, że naruszenie wolności człowieka wiąże się z działaniami, które na pierwszy rzut oka nie implikują jakiegokolwiek ograniczania swobody. Coraz więcej jest niejednoznacznych sytuacji, w których jednostki muszą nauczyć się odnajdywać. Zdarza się, że ich godność i prawa są naruszane bez ich świadomości.

WIELKI BRAT PATRZY Na każdym kroku znajdujemy się pod nadzorem kamer. Coraz większe zapotrzebowa-

nie na sprzęt monitorujący wynika z dwóch czynników: przeświadczenia o jego skuteczności w ochronie porządku publicznego i mienia oraz ze stosunkowo niskiej ceny. Sprzedawcy tego sprzętu kuszą zapewnieniami o ochronie, wyceniając spokój przedsiębiorców na średnio kilkaset złotych. Z biznesowego punktu widzenia oferta jest atrakcyjna. Już sama obecność kamer ma zniechęcić do naruszania porządku społecznego, wobec czego niekiedy montuje się sztuczny sprzęt pełniący funkcję „straszaka”. Mimo przekonywującej listy zalet monitoringu, może on jednak rodzić także niepożądane skutki. Właściciele kamer wkraczają z nimi w obszary, które powinny zapewniać intymność – zdarza się, że w pewnych miejscach monitorowane są toalety czy przebieralnie. Nie dla wszystkich jednak fakt bycia obserwowanym stanowi jakąkolwiek barierę. Wystarczy obejrzeć zarejestrowane przez sklepowe lub miejskie kamery nagrania z prób kradzieży

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

17


czy aktów wandalizmu, których sprawcy decydują się jedynie na zakrycie twarzy. Obecność kamer nie odwodzi ich od dokonania niezgodnych z prawem czynów.

SKĄD TEN NADZÓR? Mamy w Polsce do czynienia z kryzysem zaufania. Dowodzą temu badania CBOS-u, w których regularnie większa część naszego społeczeństwa opowiada się za koniecznością bycia ostrożnym wobec innych ludzi. Kamery są odpowiedzią na te nastroje społeczne, paradoksalnie przyczyniając się do pogłębiania problemu – ich obecność stanowi potwierdzenie, że należy wzmóc czujność wobec czyhającego zagrożenia. Przedsiębiorcy w pierwszej kolejności będą się jednak troszczyć o swój interes, a nie o poprawę nieco abstrakcyjnie brzmiącego zaufania społecznego. Z ich perspektywy jest to zrozumiałe. Mając do dyspozycji niedrogie narzędzie, pozwalające zminimalizować straty, najprawdopodobniej po nie sięgną. Względność pojęcia „niedrogie” ujawnia się w świetle finansowania kamer z publicznych pieniędzy. Dofinansowywany jest monitoring miejski, opłacanie połowy kosztów tego systemu w szkołach zapowiedziała premier Ewa Kopacz. Przez brak odpowiednich przepisów prawnych kamery mogą znajdować się wszędzie, nie zawsze będąc dostrzegalnymi dla obserwowanych. Nie do końca jasne są też reguły, jakich muszą trzymać się właściciele kamer. Ludzie nie mają zatem gwarancji, że nagranie z ich udziałem pozostanie tylko do wglądu monitorującego.

GDY NADMIAR SWOBODY SZKODZI Na tle innych mediów Internet wyróżnia się największą wolnością publikowanych treści.

Ilustr. Wojtek Świerdzewski, fot. Jarosław Podgórski

Można w nim trafić na liczne strony, za pośrednictwem których udostępniane są materiały skategoryzowane jako zabawne, zaskakujące lub po prostu żenujące. Tego typu nagrania cieszą się w sieci dużą popularnością. Internauci chętnie dzielą się nimi między sobą, w wyniku czego w krótkim czasie dany materiał może dotrzeć do ogromnej liczby odbiorców. Zbyt lekkie podejście do udostępniania tych treści rodzi pewne niebezpieczeństwa i tragiczne w skutkach wydarzenia, które są następstwem publikowania nagrań. W 2006 roku 14-letnia Ania popełniła samobójstwo wskutek upokorzeń doznanych od uczniów ze swojej klasy. Dopuścili się oni wobec niej przemocy fizycznej, zdzierając z niej ubrania i pozorując stosunek seksualny – jednocześnie wszystko to nagrywali telefonem komórkowym. Zagrozili też opublikowaniem filmu w sieci. Jakiś czas później powiesił się 21-latek. Internet obiegł kilkominutowy film, na którym nastoletnia dziewczyna opowiada ze szczegółami przebieg ich współżycia, nie szczędząc upokarzających chłopaka szczegółów. Zagrożeniem są jednak nie tylko materiały rejestrowane telefonem komórkowym. Sporą część treści publikowanych na rozrywkowych stronach internetowych stanowią właśnie nagrania z monitoringu. I choć ich specyfika jest inna, będąc w zasięgu kamer, także można znaleźć się w wyjątkowo niekomfortowej i upokarzającej sytuacji – a później obejrzeć to w Internecie. Wobec ryzyka płynącego z możliwości swobodnego dzielenia się nagraniami i wątpliwej skuteczności kamer można by zastanawiać się nad sensem stosowania tego rodzaju zabezpieczeń. Problemem zainteresowała się Fundacja Panoptykon, której nazwa inspirowana jest koncepcją XVIII-wiecznego więzienia, stosującego kontrolę doskonałą: zakład posiadał tylko jednego strażnika, który z centralnego

punktu więzienia zbudowanego na planie koła był w stanie obserwować wszystkich osadzonych, pozostając przy tym dla nich niewidocznym. W takim miejscu siłą utrzymującą więźniów w porządku jest zatem nie bezpośrednie działanie strażnika, ale świadomość, że w każdej chwili mogą znajdować się pod jego nadzorem. Fundacja zajmuje się problematyką społeczeństwa nadzorowanego, która obejmuje także kwestię monitoringu.

OKIEŁZNAĆ KAMERY W obliczu erozji zaufania społecznego zamontowanie kamer coraz częściej wydaje się trafionym rozwiązaniem. Wobec tak dużej popularności monitoringu należałoby zatem poczynić kroki ku wyeliminowaniu jego negatywnych konsekwencji. Zdaniem członków Panoptykonu, potrzebnym krokiem jest wprowadzenie precyzyjnej ustawy regulującej wszelkie wątpliwe aspekty tego mechanizmu. Po pierwsze, ludzie powinni być świadomi faktu, że są obserwowani. Po drugie, konieczne jest ustanowienie przepisu zakazującego rozpowszechniania nagrań, jego brak przyczynia się bowiem do zwiększenia bogatej oferty „zabawnych” filmów dostępnych w Internecie. Osoby, które na własnej skórze odczuły skutki niekompletności zasad, jakimi kierują się monitorujący, nie mają wytyczonej jasnej ścieżki dochodzenia swoich praw. Nie ma zajmującej się tym problemem instytucji, co jest kolejną przyczyną niedoskonałości systemu monitoringu. Pozostają sądy, często zniechęcające poszkodowanych perspektywą wysokich kosztów procesu i niepewnością wygranej. Równolegle wobec cywilizowania istniejących mechanizmów ochrony bezpieczeństwa istnieje potrzeba poszukiwania nowych – generujących mniejsze koszty społeczne i emocjonalne.


?

Fani – społeczni ignoranci

czy kulturowi rewolucjoniści Współczesna kultura wciąż poszukuje nowych przestrzeni wyrażania i tworzenia. Zaawansowane technologie oraz możliwości przekraczania kolejnych granic wzbudzają chęć aktywnego przetwarzania tekstów kultury. Najwierniejsi wielbiciele silnie identyfikują się z ich treścią i odczuwają potrzebę uczestnictwa w jej formowaniu. Dzięki fanom komunikacja masowa zyskuje nowy wymiar, w którym odbiorca domaga się partycypacji w procesie kreowania przekazu. Aleksandra Drabina

F

an to zaangażowany odbiorca kultury masowej, w szczególny sposób związany emocjonalnie z uwielbianym utworem oraz identyfikujący się z pozostałymi jego miłośnikami. Przede wszystkim wielokrotnie przywołuje ulubione treści – film, serial, muzykę czy książkę. Powtarza procesy obcowania z nimi i powraca do nich, zapamiętując niuanse niedostrzegalne dla przeciętnego użytkownika. Coraz częściej bywa także wtórnym producentem. Dokonuje reinterpretacji dzieła poprzez amatorską twórczość opartą na istniejącym produkcie. Tak opisuje to zjawisko prekursor badań nad fenomenem kultury fanów, socjolog Piotr Siuda, w swoim artykule Jednostkowe aspekty bycia fanem, czyli w stronę nowego paradygmatu fan studies. Fani są kreatorami nowych dzieł opartych na istniejących produktach. Przetwarzają istniejące utwory i wyznaczają alternatywne sposoby ich odczytania. Formują przestrzenie służące kumulowaniu i wymianie wiedzy na temat uwielbianych przez nich wytworów kultury: strony WWW, fora, blogi. Nieustannie publikują w Internecie materiały własnego autorstwa: montaże filmowe, amatorskie formy literackie i treści graficzne. Poprzez tego typu

działania stają się współtwórcami tak zwanego „opowiadania transmedialnego”. Kreują i modyfikują świat przedstawiony w utworze, rozszerzając zakres jego funkcjonowania na nowe obszary. Dziś fabuły seriali, filmów i książek wykraczają daleko poza ich właściwą treść. Istnieją w wielu przestrzeniach narracji i interpretacji obecnych w twórczości amatorskiej, w miejscach gromadzenia szczegółowej wiedzy na ich temat oraz w niezliczonych wirtualnych dyskusjach. Takie inicjatywy mogą być traktowane jako syndrom poszukiwania nowych sposobów uczestnictwa w popkulturze. Naukowcy widzą ich przyczynę w zmianie orientacji mediów nadawczych, które do tej pory miały monopol na produkcję i dystrybucję przekazów. Ten aspekt dostrzegają medioznawca Mirek Filiciak i socjolog Alek Tarkowski w publikacji A jak amator z cyklu Alfabet nowej kultury. Badacze dodają jednak, iż omawiane procesy są uwarunkowane przez rozrost kultury czasu wolnego i podmiotowości twórczej odbiorców. Podkreślają, że internauci są głównymi propagatorami inicjatyw stawiających pod znakiem zapytania granice między twórcą a użytkownikiem oraz profesjonalistą a amatorem. Podziały tych kategorii zacierają

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

19


się, generując nowe definicje wokół roli jednostki w przestrzeni kulturowej i rynkowej. Szczególne znaczenie obecności fanów w nowoczesnym społeczeństwie jest dziś niepodważalne. Opanowali oni Internet, obecnie największą przestrzeń komunikacyjną. Ich działalność często jest uważana za początek nowej ery medialnej i kulturowej konsumpcji, której nieodłącznym elementem staje się współudział w kreowaniu produktu. Takie praktyki bywają także określane jako awangarda współczesnej kultury. Fani wyraźnie różnią się od przeciętnego nabywcy produktów kultury masowej i proponują zupełnie inny sposób jej użytkowania, oparty na silnym przywiązaniu do przekazu. Filiciak i Tarkowski w artykule Alfabet nowej kultury: f jak fan twierdzą, że wierni miłośnicy budują wspólnoty oparte na dwóch komponentach, które wyróżniają ich spo-

Fot. Jarosław Podgórski

śród pozostałych odbiorców popkultury. Elementami tymi są: aktywność w podejściu do uwielbianych produktów kulturowych oraz zaangażowanie emocjonalne, a właściwie „namiętność”, jaką entuzjaści obdarzają cudzą twórczość. Jako pionierski przykład powstania takiej społeczności podają grupę fanów Star Treka, których niezwykłe zaangażowanie uczuciowe i intelektualne w dyskusje o fabule powodowało coraz mniejsze zainteresowanie realnym życiem. Niektórzy badacze społeczni skłonni są sytuować to zjawisko w obszarze sporów o status quo nowoczesnej cywilizacji cyfrowej, w której powstają problemy przekraczania granic wolności w użytkowaniu wytworów kulturowych. Procesy ich przetwarzania i dystrybucji w sieci poddaje krytyce Andrew Keen w publikacji Wolna kultura. Autor zauważa, że niektóre działania podejmowane przez

aktywnych współtwórców zaburzają równowagę między anarchią a kontrolą i podważają prawo funkcjonowania przekazu w masowym społeczeństwie. Nie ma jednak wątpliwości, że sposób reprodukcji kultury przez współczesnych aktywnych odbiorców nabiera coraz większego znaczenia w kontekście kierunków rozwoju komunikacji i tożsamości społeczno-kulturowej. W refleksji na temat społecznej roli fanów rysują się dwie osie: kolektywizm i indywidualizm, pomiędzy którymi lokuje się specyfika tworzenia i utrzymywania sieciowych zbiorowości entuzjastów. Najbardziej oddani miłośnicy pogłębiają swoje wtajemniczenie przede wszystkim w ramach uczestnictwa w internetowych społecznościach, które powstają i trwają dzięki niesłabnącemu zainteresowaniu uwielbianymi przez nich treściami. Identyfikacja i przywiązanie


fanów są podtrzymywane poprzez interpretowanie i przekształcanie ulubionej treści. Dzięki związkom emocjonalnym, łączącym ich z produktem, może między nimi powstać szereg trwałych relacji interpersonalnych. W ten sposób bycie fanem staje się istotnym elementem budowania własnej tożsamości. Przejawy aktywności entuzjastów mają także swoiste zewnętrzne konsekwencje społeczne. Osoby, które określają się jako fani, traktują swoje praktyki poważnie i są prawdziwą skarbnicą wiedzy o ulubionym produkcie. Coraz częściej producenci wykorzystują ich kompetencje w promocji i modyfikacji utworów funkcjonujących na popkulturowym rynku konkurencyjnym. Piotr Siuda w swoim tekście Mechanizmy kultury prosumpcji, czyli fani i ich globalne zróżnicowanie ukazuje powiązania kategorii fana i konsumenta. Udowadnia, iż ten feno-

men to efekt ukształtowania nowoczesnego kapitalizmu, w którym przestają mieć znaczenie wyraźne granice między procesami produkcji i konsumpcji. Współcześnie, aby zwiększyć skuteczność marketingu, podwyższyć statystyki sprzedaży i słupki popularności utworu, należy brać pod uwagę opinię jego nabywców, a nawet pozwolić im wpływać na ostateczny kształt treści. Odbiorcy pragną dziś partycypować w procesie nadawania przekazów, chcą być ich aktywnymi innowatorami, współtwórcami i kreatorami. Producenci natomiast są zmuszeni oddać część kontroli w ręce konsumentów. Metamorfoza, jaka zachodzi w komunikacji masowej dzięki rozwojowi zaangażowania konsumentów w konstruowanie i modyfikowanie treści kulturowych, jest częścią zmiany, która ma swój początek w sferze świadomości społecznej. Zanikają wyraźne

dotychczas granice między nadawcą, komunikatem i jego nabywcą. Przekształcają się perspektywy pojmowania współczesnych mediów i popkultury. Przy tym powszechnie jawne staje się powiązanie treści utworów z produkcją komercyjną, co niekoniecznie zmierza do obniżenia jego wartości artystycznej czy rozrywkowej. Aktywność wiernych fanów rozszerza granice interpretacji treści na zupełnie nowe obszary. Teksty kultury zyskują świeżą jakość, a i wykraczają poza wyznaczoną ścieżkę rynkową – są reprodukowane w wielu przestrzeniach artystycznego wyrazu profesjonalistów i amatorów. Jest to globalne zjawisko, które nie tylko rewolucjonizuje komunikację, lecz także ustanawia nowe formy wspólnotowości, mogące odpowiedzieć na potrzeby współczesnych, coraz bardziej wymagających i aktywnych odbiorców.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

21


aura

Lech


◀▷

fotoplastykon

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

23


Laura Lech urodziła się i wy-

chowała we Wrocławiu. Z wykształcenia jest filologiem. W 2013 roku obroniła doktorat z literatury niderlandzkiej, a działalność fotograficzna to dla niej „tylko” sposób na twórcze i niebanalne spędzanie czasu. Jej prace cieszą się jednak rosnącym zainteresowaniem w Internecie ze względu na tajemniczy i melancholijny nastrój. Dominuje w nich technika światłocienia, a z kolorów najchętniej wybierane są: biel, brązy i zielenie. W kwietniu ubiegłego roku w herbaciarni K2 odbyła się wystawa zatytułowana Zima Jarzębinowa. Więcej dowiecie się na: https://www. facebook.com/morepaperhearts.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

25


Ja i mój kolega podążamy ulicą na wieczorne piwko. W pewnym momencie mijamy jednego z tych nastolatków spędzających 99% swojego czasu, plącząc się po mieście i przeskakując krawężniki na rowerze. Gdy pędem mija nas bez większego zainteresowania, okazuje się, że muzyka z jego słuchawek wyje tak, że mogliśmy usłyszeć słowa piosenki. Mówię: „Wariat, słucha tak głośno, że za kilka lat będzie głuchy”. Kolega na to: „To były słuchawki z głośnikami – teraz takie modne”. Wojciech Szczerek

C

zy przegapiłem sens posiadania słuchawek jako sposobu na odizolowanie świata od moich wątpliwych gustów muzycznych czy może już zwariowałem? Trudno zdecydować, ale chyba podobnie myśleli ludzie, którzy słuchawki widzieli pierwszy raz w życiu i zastanawiali się, dlaczego ktoś chce słuchać muzyki poza domem czy miejscem tradycyjnie do tego przeznaczonym.

IM MNIEJSZE, TYM LEPSZE Historia słuchawek jest dłuższa, niż się wydaje, bo wcale nie sprowadza się do rozwoIlustr. Damian Dideńko

ju równoległego z rozwojem przenośnych odtwarzaczy muzyki. Tak naprawdę to słuchawki były pierwszym urządzeniem, przez które można było usłyszeć elektroniczne nagranie dźwiękowe – wzmacniaczy zaczęto używać dopiero później. Pierwsze, wykonane metodą domową, słuchawki skonstruował w 1910 roku niejaki Nathaniel Baldwin i sprzedał patent amerykańskiej marynarce wojennej (wspiera to tezę, że większość współczesnych wynalazków przeszło początkowo przez ręce armii). Ich wygląd był równie niepokojący, co pierwszych aparatów do zębów straszących systemem drutów i śrub, połączonych w groteskową kon-

strukcję. Były też równie niewygodne, a jakość dźwięku, chociażby z uwagi na brak tłumienia, które niwelowałoby skoki poziomu, była niekiedy nie do zniesienia. Nie bez przyczyny więc był to wynalazek wykorzystywany w pracy telegrafistów, telefonistów i im podobnych, a nie w powszechnym słuchaniu radia albo muzyki. Technologia pokonywała jednak kolejne trudności i kiedy w 1943 roku audiofil i jazzman John C. Koss stworzył pierwsze słuchawki stereofoniczne, było już kwestią czasu, aż staną się alternatywą dla głośników. Technologie musiały jednak czekać jedna na drugą. O ile miniaturyzacja pozwalała na


kultura

Muzyka

w naszych głowach ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

27


stworzenie stosunkowo wcześnie kompaktowego urządzenia przetwarzającego sygnał elektryczny na dźwiękowy, o tyle sprawa miała się gorzej z urządzeniami odtwarzającymi zapis z nośnika i przetwarzającymi go na sygnał elektryczny, które nie zajmowałyby połowy pokoju. Te z kolei musiały poczekać na odpowiedni nośnik, bo przecież przez lata jedynymi znanymi były płyty gramofonowe o średnicy 30 centymetrów, których delikatna budowa wymagała odtwarzania w warunkach bezruchu, oraz taśmy magnetyczne nawinięte na szpule. Fakt ten ograniczał możliwości słuchania muzyki do posługiwania się odtwarzaczem w jednym miejscu. Dopiero opracowanie standardu taśmy magnetofonowej w połowie lat sześćdziesiątych przez Phillipsa, a wraz z nią domowego wtedy odtwarzacza, zrewolucjonizowało przemysł muzyczny. Kaseta od płyty winylowej różniła się tym, że – choć tak samo pojemna i porównywalnie zawodna – była przede wszystkim mniejsza. Ta spora zaleta pozwoliła na urzeczywistnienie wizji przenośnego odtwarzania muzyki. I choć efektem ubocznym stało się klasyczne w latach osiemdziesiątych spacerowanie po ulicach Nowego Jorku z boomboksem na ramieniu, to przypieczętowało to także wprowadzenie na rynek pierwszych walkmanów, a więc urządzeń zarówno przenośnych, jak i osobistych, którymi trudno nazwać kilkukilogramowe pudła, posiadające dwa wielkie głośniki, wyjące do ucha nie tylko jego właścicielom, ale i całej dzielnicy. Odtwarzacz kaset Walkman, opracowany w 1978 roku przez firmę Sony, na lata zapamiętany został jako synonim „wypasu” na najwyższym poziomie. I choć pewnym ograniczeniem nadal było to, że kaseta zawierała zwykle maksymalnie 90 minut muzyki, to ten typ urządzeń zrewolucjonizował sposób jej odbioru na zawsze. Do dziś firma sprzedała pod szyldem Walkmana (to jest marki odtwarzaczy każdego typu, w tym także odtwarzających kompakty discmanów) 385 milionów egzemplarzy. W dziedzinie tej następowały zaś kolejne modyfikacje i udoskonalenia. W 1995 roku, wraz z wprowadzeniem nośniIlustr. Damian Dideńko, fot. Patryk Rogiński

ków elektronicznych (a konkretnie standardu pliku MP3) do powszechnego użytkowania, ustąpiła kolejna bariera, jaką była wielkość odtwarzaczy, które dziś zwykle stanowią część oprogramowania smartfona, a nie oddzielne urządzenie. Jakby tego było mało, także to ostatnie ograniczenie, sprowadzające się do pojemności pamięci telefonu bądź odtwarzacza, zmniejszyło się pod wpływem szybkiego rozwoju Internetu mobilnego. Doprowadziło to do obecnej sytuacji, w której logując się do Spotify lub innej usługi, mamy natychmiastowy, darmowy dostęp do niemal nieograniczonych katalogów muzycznych – zawsze i prawie wszędzie.

TECHNOLOGIA A MY Wraz z całym tym dość szybkim rozwojem kolejnych technologii i możliwości zmieniło się zarówno postrzeganie słuchania muzyki, jak i funkcjonowanie w sferze publicznej. Z jednej strony nadeszła szansa całkowitego spersonalizowania gustów, gdyż muzykę można teraz dobrać według własnego widzimisię bez wchodzenia komuś w paradę, a rodzice zamiast wyklinania na bezbożnych Kings of Leon mogą nam co najwyżej kazać nałożyć sennheisery. Z drugiej jednak strony można mówić o postępującej izolacji. Chodzi tu o dosłowne wyłączenie z otoczenia osoby słuchającej muzyki przez słuchawki (co stanowi oddzielne zagadnienie społeczne), ale również o odizolowanie muzyczne. O ile pominiemy sytuacje, w których ktoś słucha muzyki tak głośno, że słyszą ją wszyscy wokół (pozdrawiam panią z tramwaju, która w 2006 roku „zgwałciła” mnie piosenką Nelly Furtado pod tytułem Say It Right, którą odegrała mnie i pozostałym stłoczonym pasażerom 15 razy), o tyle przestajemy się też bezpośrednio dzielić naszymi gustami z innymi. I chociaż łatwiej jest dzisiaj „zapodać nutę z jutuba” na imprezie i powymieniać się tym, co sami uznajemy za godne uwagi, to inni rzadziej mają okazję spontanicznie poznać muzykę, której tak naprawdę słuchamy najczęściej, co często sprowadza się

do przypadkowego wyłapania tej czy innej piosenki. Dzielenie się gustami muzycznymi przeszło, tak jak ogromna część sfery naszego codziennego życia, w świat wirtualny. Łatwiej jest dowiedzieć się, czego słucha ktoś, kogo śledzimy na Last.fm albo Spotify (kto mieszka na przykład na drugiej półkuli), niż koleżanka z ławki obok – oczywiście zakładając, że nie wykorzystujemy do tego jednego ze wspomnianych portali albo nie napadniemy jej nachalnymi pytaniami na ten temat. Z drugiej strony problem muzyki jako hałasu przeszkadzającego innym wcale nie zniknął. Przykładem niech będzie pokolenie „bieda-gimbusów”, wśród których od kilku lat obserwuje się natężenie zjawiska polegającego na chęci uszczęśliwiania otoczenia poprzez natrętne odtwarzanie z telefonu muzyki z gatunku „wsiórskiego techno” albo polskiego hip-hopu spod Radomia – zapewne tylko dlatego, że telefon kosztował złotówkę, a opcja dokupienia słuchawek wydaje się w niektórych kręgach zbytnią ekstrawagancją.

CHLEB POWSZEDNI Oprócz tego zmienia się także sposób przeżywania muzyki. Na początku jej rozwoju była dziełem samym w sobie, które, choć często towarzyszyło innym wydarzeniom, jak biesiady, uroczystości albo wydarzenia religijne, musiało być specjalnie wykonane. Wymagało to zwykle aktywnego udziału słuchacza i zapewne większej dozy uznania wobec żywego wykonawcy. Bez względu na kontekst, muzyka stanowiła nierzadko luksus, którego wykwintny charakter stopniowo topniał wraz z poprawą jej dostępności oraz – co za tym idzie – z obniżeniem jej jakości. To jednak możliwość słuchania muzyki w pojedynkę przemieniła ją w wartość podarowaną nam wszystkim we współczesnym świecie, każdemu z osobna – niewymagającą ani dzielenia się nią z innymi, ani liczenia się z czyimkolwiek zdaniem na jej temat, niesprowadzającą się do kosztów, a w rezultacie, do najmniejszego nawet zaangażowania.


DRAMATY O DWÓCH WEKTORACH

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

29


Händl Klaus – aktor, scenopisarz, dramatopisarz, a w końcu i austriacki reżyser – istnieje na polskim rynku jedynie dzięki pozycji Sztuki Wydawnictwa Panga Pank w serii Dramat Współczesny. Są to teksty niewystawione na polskich scenach. Odbyły się ich nieliczne czytania aktorskie, lecz nikt nie podjął się realizacji scenicznej. Jest to fakt intrygujący przede wszystkim ze względu na ich tematykę, w której, jak sądzę, odnalazłby się polski odbiorca teatru. Zuzanna Bućko Fot. Patryk Rogiński

P

ierwszymi z utworów Händla Klausa (pod takim pseudonimem autor publikuje swoje prace) są teksty Tęsknię za Alpami; Tak powstają jeziora napisane dla teatru. To dwa przejmujące monodramy kobiety i mężczyzny w sytuacjach granicznych. Oliwia wygłasza monolog o swojej chorobliwej tęsknocie za Alpami. Pragnie, by góry ją pochłonęły, by mogła zostać w nich pogrzebana. Piękno języka oddaje to, co dla wielu pozostaje niezrozumiałe – żądzę tego typu spełnienia, na wysokości, w samotności. Oba teksty, choć w inny sposób, są przepełnione właśnie tą ostatnią. W drugim z nich Bruno prowadzi rozmowę z trupami, które spływają do niego z nurtem rzeki. Tworzy on przerażający, a zarazem wzruszający obraz człowieka pozostawionego samemu sobie, któremu towarzyszą jedynie ciała zmarłych. Nie jest to jednak widok niczym z horroru. Autor zawarł w nim piękno i ukłon w stronę niezrozumiałej dla człowieka natury. To niezrozumienie prowadzi tutaj do poruszającego obłędu. Kolejnym dramatem jest (DZIKI) Człowiek ze smutnymi oczami. Enigmatyczna historia

Guntera, który, przegapiwszy ostatni pociąg podczas przesiadki w Neumünster nad Laną, spotyka miejscowych braci, którzy oferują mu nocleg i opiekę. Nie wie on jednak, że przystając, choć niechętnie, na ich propozycję, decyduje się na oddanie im swojego losu i życia. Nie dzieje się to jednak po stronie jego nowych towarzyszy intencjonalnie. Zdaje się, że zostali oni w ten sam sposób uwięzieni w biegu zdarzeń, który przeradza się w samonakręcającą się spiralę spowodowaną tęsknotą za drugim człowiekiem. W domu czeka na nich siostra, która pracuje jako pielęgniarka. W pracy przeszkadza jej jednak paniczny strach przed dotykiem drugiego człowieka. Wzajemna bliskość oraz jej nadużywanie i nią zastraszanie przeplatają się przez utwór dramatyczny austriackiego autora. Ukazuje on jednak wspomniane motywy w tak zaskakujący sposób, tak niepozornie, że trudno oprzeć się poruszającej refleksji. Ciemny kuszący świat to ostatni z opublikowanych tytułów. Jest pozornie o wiele spokojniejszy i stonowany, lecz nadal noszący w sobie ogromny ładunek ludzkich emocji. Są to trzy dialogi, w których za każdym ra-


zem bierze udział dwójka bohaterów: Corinna i Joachim, Corinna i jej matka, Mechtild, a na końcu Joachim i Mechtild. Corinna i Joachim byli współlokatorami. Teraz lekarka wyjeżdża do Peru z misją ratowania ludzi trawionych przez biedę. Joachim nie do końca może sobie z tym faktem poradzić. I nie jest to kwestia uczuć, a w większym stopniu utraty obecności drugiego człowieka, zachwiania równowagi. Każdą stratę, nawet niemalże obcej sobie kobiety, Joachim przeżywa o wiele intensywniej, niż powinien. Wynika to z faktu, że niedawno pochował matkę. Jej odejście było tak wielkim szokiem, że każda kolejna strata jest odtworzeniem tamtej traumy. Händl Klaus w bardzo ciekawy sposób układa i rozpisuje tekst dramatyczny. Z pozoru wydaje się, że bohaterowie dopowiadają sobie zakończenia zdań. Są one rozbijane na kilka kwestii, jedno zdanie może tworzyć wymianę myśli kilku postaci. Podzielone w ten sposób nie tylko nadają tempo i tworzą pewnego rodzaju napięcie. Autor jak gdyby nie w pełni obdarza swoich bohaterów indywidualnym głosem. Każdy z nich jest wewnątrz odrębną jednostką, lecz zewnętrznie tworzą jedną, złączoną myślą całość. Tym dziwniejsze wydaje się to spostrzeżenie, gdy zdajemy sobie sprawę, że jego postaci łakną bliskości, jednocześnie nie mogąc przełamać swoich barier. Dzieje się tak z siostrą Hedy, która prosi Guntera, by ją przebadał, nie pozwalając mu dotknąć stetoskopem swojego ciała. Będzie oddychała głośno, więc badanie z odległości z pewnością okaże się skuteczne – jak twierdzi. Absurd miesza się z bolesnym, wewnętrznym osamotnieniem. Fascynacją, a być może i obsesją pisarza jest woda. Pojawia się ona we wszystkich trzech dramatach. Jako obiekt pożądania, niszczyciel lub dawca życia. W Tęsknię za Alpami; Tak powstają jeziora strumieniem spływają kolejne ciała zmarłych. Dla bohatera mówiącego do nich woda tworzy, daje „życie”. Życie pozorne, bo Bruno nie dostrzega, że są martwi. W swojej głowie przesunął granicę nieżycia. W (DZIKI) Człowiek ze smutnymi oczami Gunter, trafiając do domu braci Hanno i Emila, umiera z pragnienia, jednak Hedy może zaproponować mu tylko wodę pochodzącą z kąpieli jej ciała, a następnie prania pończoch. To kolejna próba uwięzienia przybysza w ich domu. Próba zasymilowania go w ich rodzinę, by na końcu mógł zastąpić jednego z braci i przejąć jego rolę. W warstwie dramatycznej objawi się to przejęciem jego kwestii i wpisaniem się w płynny monolog z bratem i siostrą. W ostatniej natomiast sztuce Ciemny kuszący świat to

od wody w kolanie rozpoczęła się seria schorzeń, która zakończyła się bolesną i traumatyczną dla bohatera śmiercią jego matki. Pojawia się również motyw zamarzniętej wody – śnieg oraz lód. W tej postaci powoduje ona chłód, który bije z twórczości Klausa. Postaci, choć za wszelką cenę zachowują konwenanse uprzejmości, często nawet szczere i życzliwe, w głębi czują od siebie wzajemny chłód. Czy to chłód niewyobrażalnego szczytu, do którego zwraca się Oliwia, czy chłód nieufnego i zagubionego Guntera wobec braci, a następnie nieintencjonalny chłód ich siostry wobec Guntera właśnie. Sam Klaus tworzy dwa typy swoich postaci. Te dążące na północ i te z południa. W samej tylko kompilacji dwóch monodramów Oliwia łaknie wspinania się, a Bruno schodzi z biegiem rzeki. Gunter jest lekarzem biorącym udział w programie Lekarze bez Granic, który właśnie przybył z Mołdawii, a Corinna z następnej sztuki, w ramach tego samego programu, już za chwilę ma wyruszyć do Peru. Jej współrozmówca, Joachim, stwierdza, że jego zdecydowanie bardziej ciągnie na północ, do mroźnej Finlandii. Autor przedziela świat grubą kreską, lecz bawi się wektorami ścieżek swoich postaci. Prowadzi ich w różne strony lub uniemożliwia im podróż. Wprowadza to silny motyw tęsknoty za tym, do czego nie można dotrzeć, co pozostaje niedostępne. Jak Gunter, który dotarł do Neumünster nad Laną aż z Mołdawii, a nie jest w stanie wydostać się stąd, by odwiedzić grób rodziców w pobliskim Bleibach. I tu ponownie pojawia się kwestia życia i nieżycia. Bo bohater, choć prowadzony

(lepsze słowo niż manipulowany, chcę zwrócić tu uwagę na to, jak precyzyjnie i niemalże niezauważalnie rozgrywa tę sytuację dramaturgicznie sam autor) przez trójkę rodzeństwa, pozostaje po stronie życia. Kończy swoją podróż w miejscu, którego nie zaplanował na swój cel. W miejscu, w którego ramy został z precyzją „wstawiony”. Tęsknota za północą jest jednym z aspektów, z którym powiązań możemy doszukać się w twórczości polskiej, przede wszystkim w poezji młodopolskiej. Najlepiej znanym przykładem jest chociażby wiersz Z Tatr Juliana Przybosia. Tęsknota człowieka wyrażona do natury, niemożność ujarzmienia uczuć, która wywołuje piękno procesów czy po prostu sposób, w jaki szczyty górskie mogą okazać się hipnotyzujące, to kwestie znane i często poruszane w polskiej literaturze. Klaus operuje więc wachlarzem emocji bliskich nam kulturowo. Tym bardziej dziwi fakt, że Sztuki nie zostały na polskich scenach zrealizowane. Dramaty Händla Klausa to pełnie niepozornego napięcia teksty, których autor dogłębnie analizuje potrzebę bliskości z drugim człowiekiem, z naturą – jej brak oraz utratę. Do jego bohaterów nie sposób nie czuć pewnego rodzaju sympatii czy współczucia. Nie istnieją tu bowiem postaci negatywne. Nawet jeśli działają w sposób nie do końca racjonalny i zrozumiały, który przynosi szkodę, pisarz nie pozwala odczuć tego czytelnikowi w taki sposób. Rozumie każdego z nich i daje im możliwość ukazania swojej indywidualnej prawdy, co sprawia, że są to postaci, a jednocześnie i teksty, żywe i pełnokrwiste. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

31


ANTYGANGSTERKA Fot. Jarosław Podgórski


◆ ◆ ◆ ◆

P

rzez kilka dekad ewolucji gatunku – od klasycznego, ograniczonego kodeksem Haysa Człowieka z blizną (1932) spod ręki Howarda Hawksa, przez majestatyczną trylogię Ojca Chrzestnego (1972–1990) Francisa Forda Coppoli, po Chłopców z ferajny (1990) Martina Scorsese i pierwsze postmodernistyczne pastisze Quentina Tarantino – postać gangstera była figurą wysoce zmitologizowaną. Przestępczy protagoniści bywali: bohaterami tragicznymi, nagannymi, heroicznymi, a czasem po prostu atrakcyjnymi wytworami popkultury. Niezależnie od przypisanych mu cnót, filmowy gangster od zawsze był postacią zupełnie obcą codziennemu doświadczeniu widza, a przez to tak pociągającą.

PRZYMIERZE Z „KRWAWYM SAMEM” W 1962 roku Sam Peckinpah Strzałami o zmierzchu – wymownie zatytułowanym, drugim pełnometrażowym filmem w swoim dorobku – zainaugurował progresywną formułę antywesternu. Choć termin ten wówczas jeszcze nie funkcjonował w filmowej krytyce, to właśnie historia o dwóch podstarzałych kowbojach jako pierwsza w historii kina w tak odważny sposób podważyła wszystkie klisze i stereotypy ortodoksyjnego westernu1. W filmie autora Nędznych psów (1971) starzejący się protagoniści – Steve Judd (Joel McCrea) i Gil Westrum (Randolph Scott) – ustępują kroku młodemu kompanowi (granemu przez Rona Starra), mają kłopoty z dosiadaniem koni, przywdziewają długie, znoszone kalesony, by chronić się przed chłodem. Jak zauważa Jacek Ostaszewski w artykule Umarli nie umierają, albo co przytrafiło się westernowi, romantyczny mit Dzikiego Zachodu odchodzi u Peckinpaha do przeszłości, a jego bohaterowie to anachroniczni seniorzy upatrujący wyzwolenia w śmierci2. Pół wieku później udeptany przez Amerykanina szlak przemierzył Dominik, oferując mainstreamowemu kinu własny pomysł na demitologizację klasycznego gatunku. W Zabić, jak to łatwo powiedzieć zachował wyznaczniki tematyczne i schemat fabularny właściwy filmowi gangsterskiemu, jednocze-

śnie podważając całkowicie jego ikonograficzny repertuar. Akcja filmu opartego na powieści George’a V. Higginsa Cogan’s Trade rozgrywa się w Nowym Orleanie w 2008 roku. Dwaj drobni bandyci, Frankie (Scoot McNairy) i Russell (Ben Mendelsohn), imają się wszelkiego rodzaju występnych zajęć, aby tylko przetrwać kolejny dzień w pogrążonej w kryzysie gospodarczym Ameryce. Znajomy Frankiego, Johnny Amato (Vincent Curatola), zleca mężczyznom napad na uczestników nielegalnej gry w pokera, prowadzonej przez powiązanego z miejscową mafią Markiego Trattmana (Ray Liotta). Plan ma okazać się niezawodny, ponieważ Trattman sfingował niegdyś skok na własny interes, aby zawłaszczyć pieniądze z pokaźnej puli. Nieudacznicy nie zdają sobie jednak sprawy, że gra jest obstawiona przez innych, dużo bardziej wpływowych mafiosów, którzy nie zniosą zamachu na swoje dochody. Porządek w kryminalnym półświatku ma zaprowadzić przybywający do miasta Jackie Cogan (Brad Pitt), słynący z precyzji płatny zabójca, którego zawodowe credo zamyka się w słowach: „Czasem emocje biorą górę, a to psuje zabawę. Płaczą. Błagają. Leją pod siebie. Wołają matki. Robi się żenująco. Ja lubię zabijać subtelnie, z dystansu, z zimną krwią. Z daleka od uczuć. Nie lubię uczuć. Nie chcę nawet o nich myśleć”.

film

Wyrok śmierci, oprócz na niedoświadczony tandem Frankie – Russell, pada również na Amato; w wyeliminowaniu tego ostatniego Coganowi potrzebna będzie jednak asysta zaufanego zabójcy z Nowego Jorku, Mickeya (James Gandolfini). W przeciągu kilku godzin po spotkaniu kolegów po fachu Jackie przekonuje się, że estyma przybysza z Wielkiego Jabłka powoli już wygasa: jest uzależniony od alkoholu, trwoni pieniądze na przygodny seks z prostytutkami, doskwiera mu depresja spowodowana kryzysem małżeńskim oraz niedawnym wyrokiem za nielegalne posiadanie broni. Dominik z premedytacją sięga po sylwetki ikon kina gangsterskiego – Liottę oraz Gandolfiniego – i dokonuje swoistej subwersji ich filmowych emploi. Demitologizuje symptomatyczną efektowność, czar i cwaniactwo będące nieodzownymi atrybutami takiego choćby Johnny’ego Boya (Robert De Niro) z Ulic nędzy (1973) czy Tommy’ego DeVito (Joe Pesci) z Chłopców z ferajny. Niefrasobliwi, bojaźliwi bandyci Nowozelandczyka to antyteza atrakcyjnych i wygadanych gangsterów spod znaku młokosów, rozprawiających się na własną rękę z prohibicją czy odzianych w garnitury i czarne śledzie nieznajomych, dywagujących w kawiarni na temat ukrytych znaczeń w piosenkach Madonny.

„Bogowie i gangsterzy nie mówią” – napisał Roland Barthes w Mitologiach, podpowiadając, że świat gangstera jest światem czynu, nie słowa. Bohaterowie Andrew Dominika w Zabić, jak to łatwo powiedzieć (2012) rozmawiają natomiast nieustannie. Długie i niezgrabne tyrady zblazowanych bandziorów są jednak tylko jednym z wielu narzędzi, którymi posłużył się w swym ostatnim filmie nowozelandzki reżyser, aby dokonać precyzyjnej rozbiórki archetypu gangstera. Adam Cybulski

WEDŁUG ANDREW DOMINIKA 1   J. Ostaszewski, Umarli nie umierają, albo co przytrafiło się westernowi, [w:] Kino gatunków – wczoraj i dziś, red. K. Loska, Kraków 1998, s. 57-58. 2   Tamże, s. 58.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

33


Figurę intrygującego łotra skutecznie odbrązawiają przede wszystkim Frankie i Russell – z naciągniętymi na twarze damskimi rajstopami, nieudolnie założonymi żółtymi, gumowymi rękawicami, uzbrojeni w godny pożałowania obrzyn prezentują się komicznie. Starzejący się Mickey, podobnie jak Sam Starret (James Coburn) z telewizyjnego Sięgnij po broń (1984), odczuwa większy pociąg do zaglądania do kieliszka aniżeli do czynności tytułowej filmu Stevena Hilliarda Sterna. Reżyser bardzo chętnie kompromituje postać Gandolifiniego, której bardziej niż brawurowy skok na Lufthansę u Scorsese grozi terapia na kozetce dra Bena Sobela z komedii Harolda Ramisa. W jednej z rozmów z Coganem dojrzały gangster przytacza historię okoliczności otrzymania wyroku za posiadanie strzelby służącej do polowania na gęsi. Widokiem stetryczałego, uzależnionego od alkoholu bandziora Dominik bezwzględnie burzy ideał widowiskowego gangstera, który założył sobie zarówno Cogan, jak i widz. W scenie rozgrywającej się w pokoju hotelowym nowojorczyka zniecierpliwiony Jackie – po raz kolejny występujący w roli rzecznika odbiorcy – zmuszony jest wysłuchiwać niezręcznych, hulaszczych opowieści opróżniającego kolejne butelki Mickeya.

Bezbarwność sceny nie ogranicza się jednak do warstwy treściowej – sama rejestracja, zbudowana na długich ujęciach i niedbale zakomponowanych kadrach, sprawia wrażenie spójnej z nudną anegdotą wstawionego gangstera.

KRYZYS I LĘK PRZED PRZYSZŁOŚCIĄ Antygangsterski w duchu jest również brak nostalgii w dziele Dominika. Zabić, jak to łatwo powiedzieć nie przejawia tęsknoty za bezpowrotnie minioną przeszłością, mitycznymi „lepszymi latami”, a relacjonuje stan obecny. Akcję książkowego pierwowzoru przeniesiono z Bostonu lat siedemdziesiątych do Luizjany XXI wieku. Reżyser demonstruje zgubne działanie nowego porządku, ale nie pochyla się nad dawnymi czasami z takim rozrzewnieniem, jak czynili to pionierzy gatunku: Scorsese, Coppola czy Brian De Palma. Nowozelandczyk skupia się na pesymistycznym „tu i teraz”, ale i na obawie przed srogą przyszłością: „Nadchodzi plaga” – mówi Cogan w jednej z rozmów ze zleceniodawcą. Diagnozę kondycji przestępczego półświatka zestawia Dominik z refleksją nad społeczno-gospodarczą sytuacją Amerykanów, stawiając znak równości pomiędzy kryzysem

Fot. Jarosław Podgórski; 7. FMF - Q&A Hans Zimmer, fot. Wojciech Wandzel, www.wandzelphoto.com

etosu gangstera a kryzysem ekonomicznym sprzed 7 lat. Paralelnie prowadzonym komentarzem do wydarzeń w fabule są stale płynące z radiowego głośnika lub pojawiające się na ekranach telewizorów wzmacniające narodowego ducha oracje George’a W. Busha oraz jego konkurenta w nadchodzących wyborach prezydenckich, Baracka Obamy. W filmie autora Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda (2007; posiadającego skądinąd znamiona antywesternu) do zabijania popycha nie jakaś wyższa wartość podyktowana kodeksem mafijnego klanu, ale pieniądz i wola przetrwania. Alicja Helman w tekście Przemoc i nostalgia w filmie gangsterskim pisze, że kino gangsterskie, jak i całe kino gatunków, cechuje swoista funkcjonalność. Realizacjom wpisującym się w tę konwencję przypisywano niekiedy cechy katartyczne bądź terapeutyczne, podobnie jak innym utworom gatunkowym traktującym o zbrodni. Jednak to film gangsterski uchodził często za przykład gloryfikacji, heroizacji bądź romantyzowania przestępcy3. Takich jakości w Zabić, jak to łatwo powiedzieć widz nie doświadczy. Najważniejszy jest pieniądz – podpowiada wtórujący napisom końcowym przebój Barretta Stronga Money (That’s What I Want). 3   A. Helman, Przemoc i nostalgia w filmie gangsterskim, [w:] Kino gatunków – wczoraj i dziś, red. K. Loska, Kraków 1998, s. 16-17.


SYMBIOZA MUZ Relacja z 7. Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie

7. Festiwal Muzyki Filmowej pozwolił miłośnikom X muzy zrozumieć istotną rzecz – muzyka jest integralną częścią niemal każdej produkcji kinowej. Nie sposób zaprezentować jej siły dobitniej niż poprzez seanse z wykonywanymi na żywo ścieżkami dźwiękowymi. Projekcje tego typu były jednymi z głównych atrakcji czterodniowego festiwalu w Krakowie. Mateusz Żebrowski

W

ciąż nie docenia się roli muzyki w filmach, zapominając, że ostateczny kształt każdej produkcji nadaje kompozytor. Wystarczy przypomnieć chociażby historię związaną z Chinatown Romana Polańskiego, żeby przekonać się, jak ważną rolę soundtrack spełnia w kinie dźwiękowym. Podczas przedpremierowego pokazu Chinatown niezadowoleni widzowie wychodzili z sali przed końcem seansu. Polański, chcąc ratować film, zlecił Jerry’emu Goldsmithowi napisanie nowej partytury. Goldsmith wykonał zadanie w 8 dni. Temat na trąbkę wystarczył, żeby odmienić Chinatown, które do dziś uważane jest za dzieło kultowe. 7. edycja festiwalu, trwająca od 25 do 28 września, to przede wszystkim cztery koncerty główne: dwie projekcje z muzyką na żywo (Wyprawa Kon-Tiki i Gladiator), koncert z piosenkami i tematami z filmów o agencie 007 oraz gala z okazji 100 rocznicy powsta-

nia ASCAP, hollywoodzkiego stowarzyszenia kompozytorów. Warto jednak pamiętać również o wydarzeniach towarzyszących, takich jak alterFMF (prezentacji muzyki filmowej od nieco innej strony), koncerty dla dzieci, a także różnorodne warsztaty, spotkania oraz konferencje. Podczas festiwalu nie zabrakło ciekawych gości – z roku na rok FMF odwiedza coraz więcej światowej sławy kompozytorów. W trakcie 7. edycji pojawili się między innymi zdobywcy Oscara: Elliot Goldenthal, Dario Marianelli oraz, największa gwiazda tegorocznej imprezy, Hans Zimmer. Pierwszy dzień festiwalu upłynął pod znakiem Wyprawy Kon-Tiki. Reżyserzy, Joachim Roenning oraz Espen Sandberg, zdecydowali się przenieść na ekran historię norweskiego etnografa Thora Heyerdahla. Heyerdahl w 1947 roku wyruszył razem z pięcioma innymi śmiałkami w rejs po Pacyfiku. Wypłynęli na tratwie zbudowanej metodami dostępnymi 1,5 tysiąca lat temu. Wyprawa miała na celu udowodnić naukową tezę Heyerdahla, jako-

by pierwotnie Polinezyjczycy mieli pochodzić z Ameryki Południowej. Największą gwiazdą czwartkowego wieczoru nie był jednak Heyerdahl, ale muzyka Johana Söderqvista. Partyturę podczas projekcji wykonała orkiestra Sinfonietta Cracovia pod batutą Christiana Schumanna. Widz, nawet jeśli próbował śledzić zależności pomiędzy muzyką a obrazem, ostatecznie pozwalał się porwać akcji, co świadczy o konsekwentnym współgraniu warstwy wizualnej oraz dźwiękowej. Söderqvist dał się jak dotąd poznać jako kompozytor na wskroś skandynawski, oferujący słuchaczowi chłodne, zdystansowane, pełne zakamuflowanych emocji dźwięki. Tak było przede wszystkim w przypadku partytury do Pozwól mi wejść. Barwniejszych nut kompozytor użył, pisząc muzykę do W lepszym świecie, co było podyktowane afrykańskim krajobrazem, w którym toczyła się część akcji filmu. Soundtrack do Wyprawy Kon-Tiki przypomina muzykę do W lepszym świecie. Stonowane partie smyczkowe oraz fortepia-

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

35


nowe, wyznaczające rytm historii, wzbogacono o sekcję perkusyjną i armeńską piszczałkę – duduk, które nadawały całości egzotycznego charakteru. Nie sposób pominąć faktu, że poza partyturą Söderqvista ważną rolę w Wyprawie Kon-Tiki odgrywały również dźwięki morskich fal oraz cisza. Piątkową atrakcją FMF-u był koncert 007. The Best of James Bond. Organizatorzy postarali się przyciągnąć uwagę odbiorców, zapraszając Zbigniewa Wodeckiego oraz Justynę Steczkowską. Niestety, ani Wodecki, śpiewający piosenkę z Pozdrowień z Rosji, ani Justyna Steczkowska, próbująca udźwignąć szlagier Tiny Turner Golden Eye, nie podołali swoim zadaniom. Koncert uratowali mniej znani wykonawcy. Jedną z głównych gwiazd wieczoru stała się bez wątpienia Natalia Nykiel. Wokalistka, znana między innymi z występów w programie The Voice of Poland, już od pierwszych taktów All Time

High z Ośmiorniczki oczarowała publiczność. Duże wrażenie na widowni wywarła również, wykonująca utwór License to Kill, Aga Zaryan, którą wspierały Esther Ovejero i Lorena Garcia. Towarzyszące Zaryan wokalistki świetnie zaprezentowały się również w swoich solowych występach: Ovejero w piosenkach z Goldfingera oraz z Diamenty są wieczne, a Garcia w utworze z Tylko dla twoich oczu. Jako ostatnia zaprezentowała się Monika Borzym, która bez problemu udźwignęła Skyfall Adele. Koncert wieńczyła piosenka z Quantum of Solace wykonana przez wszystkich występujących tego wieczoru artystów. Sobota podczas FMF-u należała do Zimmera. Wczesnym popołudniem w Małopolskim Ogrodzie Sztuki odbyła się 2-godzinna rozmowa z kompozytorem, a wieczorem przeprowadzono projekcję Gladiatora z muzyką na żywo. Chociaż zabrakło Lisy Gerrard,

wokalistki i współtwórczyni soundtracku do przygód Maximusa, sala Kraków Areny wypełniła się niemal po brzegi. Niestety, muzycy Sinfonietty Cracovii nie sprostali partyturze Zimmera. Ze swojego zadania wspaniale wywiązała się natomiast Kaitlyn Lusk zastępująca Lisę Gerrard. Z dużą przyjemnością słuchało się również chóru Pro Musica Mundi, bez zarzutu wypadły partie smyczkowe i perkusyjne. Niestety, sekcja dęta, dominująca chociażby w początkowej sekwencji bitwy Rzymian z Germanami, nie budowała napięcia, została zagrana źle i tym samym rozsadzała akcję. Fragmenty partytury grane na duduki również straciły całą swoją moc. Podobnie w tle ginęły gitary, schowane za innymi instrumentami. Sytuacja na estradzie zmieniła się po przerwie. Po niej orkiestra zagrała lepiej, z większym zaangażowaniem, bez widocznych błędów, a tym samym pozwoliła wi-

7. FMF - Gala ASCAP, fot. Wojciech Wandzel, www.wandzelphoto.com; 7. FMF - Kon-Tiki. Dalekomorska wyprawa, fot. Wojciech Wandzel, www.wandzelphoto.com


dzom cieszyć się muzyką oraz filmem. Mimo to, projekcja Gladiatora, przez wielu najbardziej wyczekiwane wydarzenie 7. FMF-u, nie spełniła wszystkich oczekiwań. Festiwal zamknęła urodzinowa gala ASCAP. Poza muzyczną ucztą, odegraną przez orkiestrę Akademii Beethovenowskiej pod batutą Diego Navarry, wieczór uświetniło między innymi wręczenie – po raz pierwszy w historii festiwalu – nagrody dla Ambasadora FMF-u. Otrzymała ją Nancy Knutsen, członkini ASCAP, wieloletnia współpracownica Johna Williamsa i przede wszystkim, co podkreślił dyrektor FMF-u – Robert Piaskowski, przyjaciółka festiwalu. Podczas gali ogłoszono również ustanowienie nagrody im. Wojciecha Kilara. Miłym akcentem wieczoru było zwycięstwo Jana Sanejko w konkursie Young Talent Award. Utwór Polaka zainaugurował koncert, a tuż po nim usłyszeliśmy muzyczny fragment ze Spartakusa. Razem

z orkiestrą muzykę Alexa Northa wykonała Sara Andon, światowej sławy flecistka. Niestety, solowe wariacje Andon promowały wirtuozerię artystki, na czym cierpiała linia melodyczna utworów. Nie w pełni sprawdził się również subtelny fortepianowy styl Leszka Możdżera, który wykonywał muzykę z Godzin Phillipa Glassa. W interpretacji polskiego pianisty zabrakło obecnego u kompozytora dramatyzmu. Gala należała przede wszystkim do dwóch twórców, którzy zaprezentowali podczas finałowego koncertu swoje suity. Grand Gothic Suite Goldenthala to muzyczna wariacja na temat soundtracków do filmów o Batmanie w reżyserii Joela Schumachera. Kompozytor wykorzystał nie tylko napisane przez siebie tematy, ale czerpał również z estetyki innych twórców: Elfmana, Hermanna czy Goldsmitha. Na kilkanaście minut wszyscy obecni w Hali ocynowni przenieśli się do Gotham

City. Galę zakończyła nie mniej spektakularna suita Zimmera z Incepcji. Kompozytor zasiadł do fortepianu, Aleksander Milwiw-Baron zagrał na gitarze elektrycznej, a Czarina Russell wykonała partie wokalne. Ostatnie minuty dzieła Zimmera stały się – w moim mniemaniu – podsumowaniem całego festiwalu. Ucichła gitara elektryczna, powoli wycofywały się smyczki. Dominował oszczędny, pełen smutku dźwięk fortepianu. Na telebimie pokazany został kompozytor, uwagę przykuwały jego zamknięte oczy i wyraz twarzy sugerujący skupienie na każdej nucie. Widok zaangażowanego emocjonalnie w dźwięki Zimmera, o którym często, nieco pogardliwie, mówi się jako o producencie, a nie o kompozytorze par excellence, pozwala zrozumieć, dlaczego współczesne kino byłoby bez muzyki o wiele uboższe. Dlatego też FMF był i będzie bezprecedensowym wydarzeniem na festiwalowej mapie Polski.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

37


Masala na

czerwonym dywanie Mateusz Stańczyk

P

rzemysł filmowy w Indiach tworzy najbardziej różnorodne kino świata. W Bollywood, Kollywood i Tollywood nagrywane są filmy w trzech głównych językach Indii: w hindi, w tamilskim, a także w tengulu. Ze względów historycznych, mówiąc o indyjskiej kinematografii, zachodnia krytyka posługuje się wyłącznie terminem Bollywood. To właśnie w dawnym Bombaju (dzisiejszy Mumbaj), od którego pochodzi nazwa „Bollywood”, ponad 100 lat temu nakręcono pierwszy indyjski film niemy Raja Harishchandra. W ten sposób miasto stało się nieoficjalną stolicą przemysłu filmowego. Bollywoodzcy twórcy od samego początku musieli stworzyć sposób narracji, który będzie zrozumiały nie tylko dla hindusów, ale również dla zamieszkujących północne Indie muzułamanów oraz dla rozsianych po kraju buddystów. Poza różnicami kulturowymi filmowcy starali się przekraczać też podziały kastowe, dlatego większość indyjskich filmów to około 3-godzinne masala movies – mieszanka różnych gatunków filmowych. Najczęściej jest to połączenie musicalu z melodramatem rodzinnym, w którym znajdziemy elementy zarówno komediowe, jak i kryminalne. Takie połączenie gwarantuje zainteresowanie widzów, gdyż w trakcie jednego seansu pokazane są wszystkie elementy życia w Indiach.

POCZĄTKI I TRENDY W XX WIEKU Dadasaheb Phalke, reżyser Raja Harishchandra, jest uważany za ojca indyjskiego kina.

Ilustr. Marta Kubiczek

Pochodził ze średnio zamożnej bramińskiej rodziny, dzięki czemu odebrał staranną edukację. Ukończył Sir J.J. School of Art, najstarszą średnią szkołę artystyczną w Mumbaju. Następnie studiował rzeźbę, rysunek i malarstwo, a także inżynierię i fotografię na uniwersytecie w Vadodarze w stanie Gudźarat. Do 40. roku życia zajmował się głównie drukiem i litografią. Po obejrzeniu niemego filmu Life of Jesus Christ postanowił, że nakręci podobne dzieło, bazujące na bogatej mitologii hinduskiej. 3 maja 1913 roku w Coronation Cinema w Mumbaju odbyła się premiera Raja Harishchandra. Ta 50-minutowa produkcja opowiada legendarną historię pewnego sprawiedliwego księcia, który dobrowolnie oddaje władzę i wszystkie bogactwa lokalnemu mędrcowi. Filozof okazuje się jednak kiepskim zarządcą i bogowie postanawiają przywrócić na tron tytułowego radżę. Film został bardzo dobrze przyjęty, a wiedziony sukcesem Phalke założył studio filmowe Hindustan. Przez kilkanaście następnych lat, jako producent i reżyser, z powodzeniem kręcił kolejne dzieła. Zmierzchem jego kariery okazało się udźwiękowienie kina. W 1931 roku Ardeshir Irani, kolejny wielki twórca początków kinematografii w Indiach, wyreżyserował Alam Ara. Jest to pierwszy indyjski film dźwiękowy, w którym pojawiło się aż 7 piosenek, z czego jedna stała się wielkim hitem. Zainteresowanie premierą było tak duże, że musiano wezwać policyjne posiłki, aby zapanować nad tłumem zgromadzonym przed Majestic Cinema. Okres między połową lat czterdziestych aż do początku lat sześćdziesiątych XX wieku

jest uważany za „złoty wiek” bollywoodzkiej kinematografii. To z tego czasu pochodzi większość indyjskich produkcji nagradzanych na zagranicznych festiwalach. Nakręcony w 1946 roku socrealistyczny film Chetana Ananda, Neecha Nagar, został nagrodzony Złotą Palmą na pierwszym Festiwalu Filmowym w Cannes. Równie istotny dla rozwoju Bollywood okazał się epicki dramat Mehooba Khana – Mother India. Dzieło nakręcone jako koprodukcja z filmowcami ze Związku Radzieckiego zostało nominowane do Oscara w 1958 roku. Film opowiada historię biednej rodziny, która musi spłacać dług zaciągnięty u lichwiarza. Główną postacią jest Radha, matka dwóch synów i żona Shamu. Została przedstawiona w filmie jako archetyp indyjskiej kobiety, jest pracowita, wytrwała i sprawiedliwa. Posiada najlepsze cechy hinduskich bogiń. Produkcja jest traktowana jako „kamień milowy” indyjskiej kinematografii. Lata sześćdziesiąte to dominacja filmów romantycznych i początki kina akcji. W połowie lat siedemdziesiątych coraz większą popularność zaczęły zdobywać brutalne produkcje gangsterskie, pokazujące ciemną stronę Indii. To wtedy narodził się gatunek znany w Bollywood jako dishoom. Nazwa to onomatopeja odnosząca się do dźwięku przelatującej kuli. Filmy kręcone w tej stylistyce są też znane jako curry westerny. W dużej części to tandetne obrazy, w których główny wątek fabularny stanowiła walka pozytywnego bohatera, zwykle policjanta lub żołnierza, ze złoczyńcą. Od zachodnich westernów różniła je głównie muzyka – produkcje bollywoodzkie musiały zawierać elementy śpiewane i tańczone.


W 2012 roku w Indiach wyprodukowano 1600 filmów długometrażowych – 4 razy więcej niż w USA, a w 13 tysiącach kin sprzedano 2 miliardy 641 milionów biletów. Bollywood stało się hegemonem światowej kinematografii. Czy oznacza to, że Wschód dogonił już Zachód? Największym hitem, który zdefiniował ten gatunek, był nakręcony w 1975 roku Sholay. Film odtwarzano w największych kinach bez przerwy przez trzy (!) lata. Przez kolejne dwa był pokazywany mniej regularnie, ale zawsze przyciągał tłumy. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to z kolei powrót do kręcenia rodzinnych musicali, popularnych w Indiach w połowie XX wieku. Był to także czas wieloczęściowych filmów akcji i początek kariery najbardziej znanego aktora Bollywood – Shah Rukh Khana.

SKĄD TANIEC, SKĄD ŚPIEW? Dla zachodniego widza częstą barierą w odbiorze indyjskich filmów jest ich długość i zupełnie abstrakcyjne sekwencje taneczne, które wydają się nie mieć żadnego fabularnego wytłumaczenia. Żeby zrozumieć fenomen tych iście bizantyjskich choreografii, musimy powrócić do początków światowej kinematografii. Zarówno na Zachodzie, jak i w Indiach duża część aktorów występujących w filmach niemych miała doświadczenie teatralne. Choć antyczny dramat wywodzi się z religijnych misteriów, europejskie i amerykańskie teatry przez kilka stuleci dążyły do maksymalnego realizmu, starając się stworzyć na scenie iluzję codziennego życia konkretnych grup społecznych. Teatr indyjski, w tym wypadku głównie hinduski, kierował się innymi zasadami. Przedstawienia prawie zawsze odnosiły się do bogatej mitologii Indii. Spektakle zwykle łączono z konkretnymi świętami religijnymi i odgrywano na wolnym powietrzu. Mistyczne sztuki były pełne śpiewu i tańca, a widzowie mieli pełną świadomość, że są

świadkami czegoś nierealnego. Kino nieme nie dawało twórcom takiej możliwości ekspresji. Dopiero pojawienie się dźwięku otworzyło dla Bollywood zupełnie nowe perspektywy. Producenci w końcu mogli wykorzystać niezwykły potencjał tradycyjnego teatru indyjskiego. Prawie po 80 latach od udźwiękowienia kina tego rodzaju produkcje nie tracą na popularności. Dibakar Banerjee, bollywodzki reżyser, w reportażu BBC dotyczącym Bollywood przedstawił przekonującą tezę. Jego zdaniem ubodzy widzowie, którzy stanowią zdecydowaną większość tamtejszej publiczności, chcą w kinie odpocząć od smutnej rzeczywistości. To dlatego większość filmów opowiada baśniowe, pełne kolorów i radości losy dobrze sytuowanych ludzi. Wspomniane wcześniej masala movies spełniają rolę staroindyjskich spektakli teatralnych – są nierealne i przerysowane, ale nikomu to nie przeszkadza. Sale kinowe to współczesne sanktuaria, w których widzowie mogą odpocząć od trudów dnia codziennego. Im dłużej, tym lepiej. Innym charakterystycznym elementem większości bollywoodzkich filmów jest muzyka. W Indiach większość przebojów puszczanych w radiu to utwory wchodzące w skład ścieżek dźwiękowych superprodukcji. W indyjskim modelu dystrybucji tytułowa piosenka trafia do radia na kilka tygodni przed premierą filmu. Jeśli muzyka jest „chwytliwa” i łatwo wpada w ucho, producenci nie muszą martwić się o sprzedaż biletów. Publiczność chętnie pójdzie do kina, aby zobaczyć swoje ulubione gwiazdy śpiewające znaną piosen-

kę. Warto jednak zaznaczyć, że zdecydowana większość utworów, które można usłyszeć w bollywoodzkich produkcjach, jest wykonywana przez profesjonalnych artystów znanych jako playback singers. Obecnie w tym sektorze przemysłu filmowego pracuje około 200 osób. Najbardziej znana jest 81-letnia Asha Bhosle. W 2011 roku została wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa jako „Najczęściej Nagrywany Artysta”. W trakcie swojej 65-letniej kariery nagrała ponad 13 tysięcy (!) piosenek. Mniej zasłużeni Vishal Dadlani i Shekhar Ravjianij są najpopularniejszymi kompozytorami i wykonawcami bollywoodzkich hitów ostatnich lat. To autorzy przeboju Sheila ki Jawani, który w hinduskim filmie Tees Maar Khan wykonała indyjska seksboma Katrina Kaif. Piosenka przez wiele tygodni zajmowała pierwsze miejsca na listach przebojów w większości indyjskich stacji radiowych.

NOWE TRENDY Bollywoodzkie superprodukcje zaczęły pojawiać się w multipleksach Europy i Ameryki Północnej w połowie lat dziewięćdziesiątych.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

39


Na seansach można było spotkać głównie indyjską diasporę, dla której chodzenie do kina było nie tylko tradycyjną rozrywką, ale także sposobem na radzenie sobie z tęsknotą za krajem. Czego innego oczekiwało drugie pokolenie imigrantów. Młodzi ludzie wychowani na styku dwóch różnych kultur chcieli oglądać filmy osadzone w ich rzeczywistości, bardziej zachodnie. Podobna metamorfoza zaszła w kilku największych miastach Indii. Przedstawiciele klasy średniej, dobrze wykształceni i swobodnie posługujący się językiem angielskim, zaczęli chodzić do kina na produkcje z Fabryki Snów. Na rynku powstała nisza, którą szybko zaczęły zapełniać filmy łączące stylistykę Wschodu i Zachodu. Dobrym przykładem jest komedia romantyczna Coctail z 2012 roku. Główny bohater, Gautam, dowiaduje się, że dostał upragnioną pracę

Ilustr. Marta Kubiczek, Róża Szczucka

i może przenieść się do Londynu. Jego zapobiegawcza matka nie chce pozwolić synowi wyjechać bez odpowiedniej żony, dlatego prosi go, aby udał się do stolicy Wielkiej Brytanii z córką jej koleżanki. Sytuację komplikuje Veronica, którą młodzi poznają na miejscu. Gautam szybko zakochuje się w obu kobietach i nie może się zdecydować, którą z nich wybrać. Film został uznany przez tradycyjną indyjską widownię za obrazoburczy, ale okazał się hitem wśród nowych odbiorców. Disney, Century Fox i Warner Brothers od niedawna mają swoje biura również w Bombaju. Do tej pory najlepszym przykładem amerykańsko-indyjskiej koprodukcji jest film My name is Khan. Dzieło opowiada historię chorego na autyzm indyjskiego muzułmanina, który po zamachach z 11 września omyłkowo zostaje oskarżony o terroryzm. Nazy-

wana bollywoodzkim Forrestem Gumpem produkcja porusza drażliwą kwestię traktowania wszystkich wyznawców islamu jako potencjalnego zagrożenia. Film zachwycił krytykę po obu stronach Oceanu Spokojnego. Choć My name is Khan jest raczej wyjątkiem od reguły, to jego sukces pokazuje, że owocna współpraca jest możliwa. Bollywood ma wciąż duży problem z rentownością. Szacuje się, że tylko 5% wszystkich produkowanych w Indiach filmów przynosi jakiekolwiek zyski. Być może rozwiązaniem tego problemu okaże się silniejsza ekspansja na rynki zachodnie. Średnia cena biletu kinowego w Mumbaju to około 75 groszy. W Londynie jest to prawie 30 złotych. Biorąc pod uwagę wszystkie te trendy, można dojść do wniosku, że pieniądze leżą na ulicy. Wystarczy się tylko po nie schylić.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

41


Tytuł Survival. Czyli jak zachować maniery w epoce fejsbuka Autor Monika Piątkowska, Leszek Talko Wydawnictwo PWN Rok wydania 2013 Recenzuje Elżbieta Pietluch

Rozterki survivalowca

N

ie ma w świecie nic bardziej przaśnego i w gruncie rzeczy mniej przydatnego od przedpotopowych poradników dobrych manier. Gdyby jednak ktoś przypadkiem zabłądził w antykwariacie i wziął sobie do serca porady, których życzliwie udzielała baronowa de Rothschild, mogłoby się okazać, że konsekwencje tego naiwnego zachowania będą nieprzewidziane w skutkach, biorąc pod uwagę nieprzystawalność treści pouczeń do współczesności. To, co dawniej uchodziło za oznakę dobrego wychowania, obecnie coraz bardziej trąci myszką, mimo że muzealni gentelmani i ich damy próbują wdrażać w życie dawne zasady etykiety towarzyskiej. Ale odstawmy na bok rozważania o aktualności tradycyjnie pojmowanej kindersztuby. W epoce płynnej nowoczesności na adepta sztuki savoir vivre’u czyhają inne dylematy, zadania i pułapki. Czy powinniśmy z tej przyczyny odczuwać głęboką wdzięczność wobec Piątkowskiej i Talki za próbę wyłożenia nowych zasad etykiety towarzyskiej na tle pokrytych kurzem poradników z przeszłości? Cóż, trzeba przyznać, że na przekór pierwotnym oczekiwaniom pożytek dydaktyczny z lektury jest lichy, na wyższą notę zasługują wybitnie rozweselające właściwości tekstu, w którym niepodzielne rządy sprawuje ironia. Od linijki do linijki można śledzić wahadłowy ruch turlanych beczek śmiechu, stąd też wskazane byłoby zaczytywanie się dla beki w szereg wskazówek aplikowanych z dozą fantazyjnej drwiny. Na początku weźmy pod lupę tytuł. Postawienie znaku równości pomiędzy sztuką przetrwa-

Fot. materiały prasowe

nia w ekstremalnych warunkach a zachowaniem manier przeczy zdroworozsądkowemu myśleniu, chyba że duet oddalonych znaczeniowo pojęć jest chwytem na wskroś prowokacyjnym. W tym szaleństwie jest metoda, albowiem fejsbuk, symbol naszych czasów, w zaskakujący sposób udziela błogosławieństwa na dalszą drogę życia temu niefortunnemu związkowi tematycznemu. Częściowej przeprowadzce z realu do wirtualu towarzyszy spektrum wahań i rozterek, których użytkownik społecznościaków doświadcza po każdorazowym zalogowaniu. Czy wypada zalajkować post koleżanki, która powiadamia o śmierci swojego czworonożnego przyjaciela? Jak należy zareagować, kiedy nielubiany kolega z uporem maniaka wysyła zaproszenia do listy znajomych? Skrajne przykłady można mnożyć w nieskończoność, a autorzy poradnika nie ruszą z odsieczą, proponując jakiekolwiek zadowalające rozstrzygnięcia w obrębie kłopotliwych interakcji elektronicznych. W ich rozumieniu nienaganny sposób bycia i funkcjonowania w mediach społecznościowych wiąże się z koniecznością stałego wzbudzania podziwu i społecznej aprobaty, potwierdzonych w setkach wyciągniętych w górę kciuków. Powodzenie w chorobliwym dążeniu do popularności zagwarantują nie tylko masowo wrzucane na tablicę zdjęcia kotków i małych dzieci. Zaprezentowany, z perspektywy ironisty, zabawny instruktaż prowadzenia wystrzałowego życia na fejsbuku obfituje bowiem w sugestywne egzemplifikacje cyfrowych opowiadań na bazie twórczego przekształcania (a raczej zniekształcania) rzeczywistości opowiadającego. Bujna wyobraźnia nie jest twoim sprzymierzeńcem? Szydercy obstają przy stanowisku,

że tylko wyjątkowy dar konfabulacji zapewni ci karierę na fejsie i wygryzienie konkurencji. Pora na odsłonięcie drugiej strony medalu. Wpisanego w tekst poradnika odbiorcę można pokrótce scharakteryzować jako niewydarzonego ofermę, który poza siecią boryka się z tendencyjnymi problemami, uosobionymi między innymi przez hałasującego sąsiada, absorbującą rodzinę czy dociekliwych kolegów z pracy. Nie brakuje komizmu słownego rodem z pastiszowych listów do redakcji dla żeńskich odpowiedników ciepłych kluch. Autorzy podpowiadają im, w jaki sposób owinąć wokół palca dowolnego faceta, zabłysnąć w telewizji śniadaniowej i rozprawić się z „mamafią”. Jawna kpina z bezkrytycznego podporządkowywania się przekazom reklamowym stanowi pretekst do rozpisywania hipotetycznych scenariuszy sytuacji, które wbrew pozorom mogą przytrafić się każdemu z nas. W tej grze nie ma wyrównanych szans. Czytelnik jest celowo wodzony za nos, dopiero na końcu rozdziału zdoła się przekonać, że życiowi mentorzy umywają ręce od ewentualnych efektów przedstawionych przez siebie nierealnych i na współ absurdalnych zaleceń. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wybierze się przecież w ramach alternatywnego spędzenia wakacji na rodzinną wycieczkę do Strefy Gazy, aby przedostać się nielegalnymi tunelami na izraelską stronę. Równie trudno byłoby sobie wyobrazić rezygnację z najnowszych zdobyczy technologicznych na rzecz sentymentalnej gry w węża na archaicznym modelu Nokii 3220. Założona z góry nieumiejętność praktycznego zastosowania porad w codziennym życiu uświadamia zainteresowanego, że na każdym kroku prześladuje go pech.


Tytuł FORQ Wykonawca FORQ Wytwórnia GroundUP Music Data premiery 9 września 2014

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Garść improwizacji

M

ichael League w Kontrastowych recenzjach pojawiał się już wielokrotnie i jestem pewny, że w ciągu najbliższych lat ta sytuacja się nie zmieni. Lider fantastycznego zespołu Snarky Puppy i założyciel wydawnictwa GroundUP Music jest niczym muzyczny James Bond – sprawdza się w każdej sytuacji i nigdy nie zawodzi. Jego nazwisko jest gwarantem wysokiej jakości i jestem gotów kupić w ciemno wszystko, co zaprezentuje. Tym razem nie uświadczymy dużego zespołu z rozbudowaną sekcją dętą i smyczkami, jak było w przypadku ostatniej płyty Snarky Puppy, a także wydawnictw Billa Laurance’a czy Magdy Giannikou. FORQ to instrumentalny kwartet jazzowy. W dodatku nie pierwszy lepszy, bo tworzą go wybitni muzycy sesyjni: gitarzysta Adam Rogers, znany chociażby ze współpracy z Brecker Brothers, klawiszowiec Henry Hey, który grał między innymi z Davidem Bowie, perkusista Jason „JT” Thomas działający z Marcusem Millerem oraz oczywiście Michael League, grający na basie. Od razu należy też zaznaczyć, że muzyka, którą prezentuje FORQ, nie jest dla każdego. Ze wszystkich wymienionych przeze mnie projektów z udziałem basisty Snarky Puppy właśnie ten jest najbardziej wymagający względem słuchacza. Znacznie mniej tu przyjaznych melodii, a dużo więcej typowo jazzowych improwizacji i nie zawsze przyjemnych dla ucha harmonii. Nie zabrakło oczywiście mistrzowskiej precyzji i fantastycznego groovu, który rozbujałby nawet sople lodu. Bez

wątpienia wynika to z artystycznej dojrzałości instrumentalistów i ich świadomości muzycznej, która pozwala im brnąć w obszary niedostępne zwykłym śmiertelnikom, przez co niewprawione ucho może odebrać niektóre frazy jako nietrafione lub zwyczajnie męczące. Jednak osoby, którym nieobce są długie improwizacje, a dysonansowe brzmienia nie wywołują u nich skrętu kiszek, z pewnością znajdą na FORQ coś dla siebie. A jest z czego wybierać. Na debiutancki album zespołu składa się 8 utworów, z których najkrótszy trwa 5 minut i 12 sekund. Otwierający płytę Grout zaczyna się od unisona basu, klawisza o syntezatorowym brzmieniu i przesterowanej gitary. Następnie powtarzająca się partia basu w charakterystycznym rytmie stanowi tło dla pląsów gitary i klawisza. Z uwagi na różnorodne brzmienia instrumentów klawiszowych, nadających kompozycjom powiewu świeżości, od razu też słychać, że nie jest to kwartet grający ortodoksyjny jazz. W utworach pojawia się typowy dla jazzu schemat: temat – improwizacje – temat, ale nie można powiedzieć, że zostały one nagrane na jedno kopyto. Każdy utwór jest na swój sposób wyjątkowy. Bardzo wolne Fire Song ma wyraźnie bluesowy posmak, co podkreśla pierwszoplanowa rola gitary w tym utworze, którą dodatkowo eksponują i upiększają organy Hammonda w tle. Z kolei Starchy – jeden z żywszych utworów na krążku – zaczyna się niemal jak utwór disco, głównie za sprawą charakterystycznej partii perkusji. Całość rozwija się w festiwal dynamicznych solówek. Mångata to powrót do wolnego tempa i hip-

notycznego akompaniamentu, z którego wyrasta piękna melodia odgrywana przez gitarę. Viridiana przynosi ze sobą sporą dozę funku w najlepszym wydaniu. Nie znalazłem na tej płycie nudnego utworu. Warto też wspomnieć, że płyta jest doskonale wyważona – żaden z muzyków nie usiłuje wybić się na pierwszy plan i zepchnąć reszty zespołu w piekielną otchłań bezimiennych akompaniatorów. W zależności od sytuacji instrumentaliści grają ciszą, zostawiając dużo przestrzeni w nagraniu, innym razem wypełniają formę po same brzegi, nie dając pauzom dojść do głosu. Niezależnie od sytuacji perfekcyjnie się uzupełniają, dzięki czemu w żadnym utworze nie czuje się przerostu formy nad treścią ani treści nad formą. O sferze produkcyjnej nie ma sensu wspominać, bo wydawnictwo GroundUP Music cieszy się renomą w tym względzie i jeśli kiedykolwiek wypuści źle brzmiącą płytę, to będzie to znak, że należy opuścić Układ Słoneczny. FORQ to kolejny projekt z liderem Snarky Puppy w składzie, nie będący kalką macierzystego zespołu, a raczej wyprawą w inne obszary muzyki. To niemal godzina wykwintnego jazzu, pełnego różnorodnych brzmień i ciekawych improwizacji wymagających pełnej uwagi słuchacza. Podobnie jak zdecydowana większość wydawnictw ze stajni GroundUP Music, album jest dostępny także w wersji DVD, dzięki której będziemy mogli podziwiać wyczyny muzyków w studiu także od strony wizualnej. Dla fanów wymagającej muzyki – pozycja obowiązkowa. Pozostałym sugeruję ostrożność. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

43


Tytuł Hozier Wykonawca Hozier Wytwórnia Island/Rubyworks Data premiery 9 października 2014

Recenzuje Wojciech Szczerek

Buntownik z przyczyny

D

ebiut irlandzkiego wokalisty i gitarzysty Hoziera można już teraz uznać za spory sukces. Ten nieśmiały 24-latek wypełnił anglojęzyczne media swoimi świeżo brzmiącymi protest songami na długo przed wydaniem pierwszego albumu. Kontrowersyjny singiel Take Me to Church z jednej strony zaszokował otwartą krytyką wobec Kościoła katolickiego, z drugiej zdaje się mówić to, co wiele osób w kraju wykonawcy faktycznie uważa. Niegdyś bardzo religijna Irlandia, której niepodległa część stawiała swój katolicyzm w opozycji do uległości Londynowi, w ostatnich latach straciła mnóstwo wiernych po ujawnieniu masowych nadużyć, często wiążących się z molestowaniem seksualnym wychowanków szkół z internatem i podobnych im instytucji prowadzonych przez Kościół. Sukces Hoziera wcale jednak nie opiera się na wywoływaniu kontrowersji, choć te oczywiście mu pomogły. Jego płyta zdaje się być teraz bardziej na czasie niż kiedykolwiek wcześniej, zamykając usta niedowiarkom, twierdzącym, że blues to wymarły gatunek kultywowany przez starych dziadów i anachronicznych dziwaków czczących Janis Joplin. Płyta Hoziera zawiera całą gamę piosenek i nie sposób nie znaleźć na niej czegoś dla siebie. Obok wspomnianego już dość pesymistycznego singla Take Me to Church, opisującego kontrast między tym, co według niektórych słuszne, a tym, co faktycznie słuszne, jest też na niej kilka lżejszych utworów, jak Someone New (choć i ten pozostawia nutę

Fot. materiały prasowe

zastanowienia nad tym, czy ciekawość świata i wrażliwość artystyczna nie wykluczają szczęścia). Krytyka obecnych czasów – jak w Sedated mówiącym o narkotycznej sile życia w kłamstwie oraz w Take Me to Church, którego robiący furorę klip wideo pokazuje zainscenizowane, ale niestety przypominające te realne, powszechne na przykład w Rosji, akty przemocy wobec homoseksualistów – jest dość częstym tematem w piosenkach na płycie. Słychać to na przykład w utworze To Be Alone, który choć opowiada o szczęściu w intymności, stawia je w opozycji do „głośnych hymnów kultury gwałtu”, samą zaś piosenkę można uznać za mały manifest artystyczny wokalisty. Cały krążek nie jest jednak wcale monotematyczny i teksty mniej zaangażowane, opowiadające o miłości, również są na nim obecne, jak w From Eden oraz w duecie In a Week z udziałem Karen Cowley. Ten ostatni to zresztą poetycki majstersztyk, nieco ironicznie nawiązujący do nazwy miejscowości, z której pochodzi Hozier – twierdzi, że „najczęściej słyszy się jej nazwę w zdaniach typu »w Wicklow Hills znaleziono dziś dwa ciała«”. Słuchając płyty, ma się wrażenie, że nie ma na niej ani jednej niepotrzebnej nuty albo słowa. Choć Hozier debiutuje, robi to w sposób idealny, udowadniając, że jest artystą doskonałym. Nie ma w jego twórczości pretensjonalności ani poczucia, że przecież styl, w którym tworzy, nie jest nowością i nawet nie jest specjalnie oryginalny. Jest on za to świetnie rozwinięty: urzeka fascynacją najdrobniejszym nawet brzmieniem instrumentu i arty-

styczną autentycznością. Wszystko to może zawdzięczać ograniczeniu instrumentarium do gitar (akustycznej i elektrycznej), basu, perkusji, fortepianu i oczywiście wokalu. Taki zestaw jest ponadczasowy i sprzyja akustycznemu, kameralnemu odbieraniu muzyki. Głębia głosu Hoziera, mnie przypominającego bardzo Billa Withersa, to chyba jego największy muzyczny atut, którego geneza to kilka lat pracy w zespołach wokalnych. Jest też prztyczkiem w nos niektórym wyznawcom talent show, dla których często ważniejsze od przekazu artystycznego są zdolności wokalne. Historia pokazała wielokrotnie, że głos bez duszy jest równie wartościowy, co pusta butelka po dobrym winie. Hozier urodził się w 1990 roku, a czasem trudno uwierzyć, że ludzie z dziewiątką w dacie urodzenia mają przeciw czemu się buntować. Jak się jednak okazuje, chęć i wola buntu to domena wieku, a nie czasów, i choć wielu może się wydawać, że wszystkie szlaki zostały już przetarte, wcale tak nie jest. Głos Hoziera – ten muzyczny i ten ludzki– jest bezpretensjonalny i autentyczny. Sam album, zatytułowany pseudonimem artysty, jest chyba najciekawszym odkryciem muzycznym tego roku. I choć z przyczyn czysto stylistycznych nie musi podobać się każdemu, to artystycznie znajduje się na najwyższym poziomie i trudno spodziewać się, że miałby trafić do mas (choć to faktycznie już wydarzyło się w większości krajów anglojęzycznych). Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że po tak udanym debiucie Hozier pozostanie tym samym niepozornym, ale niezwykle utalentowanym artystą.


Tytuł Gottland Reżyseria Viera Čákanyová, Petr Hátle, Rozálie Kohoutová, Lukáš Kokeš, Klára Tasovská Dystrybucja Centrala Data premiery światowej 19 sierpnia 2014

Recenzuje Mikołaj Góralik

Opowieści o zwyczajnych szaleńcach

Z

biór reportaży pod tytułem Gottland Mariusza Szczygła doczekał się w Czechach aż kilkunastu dodruków, spojrzenie polskiego dziennikarza na XX-wieczną historię sąsiedniego narodu cechował bowiem niezbędny dystans, pozwalający odpowiednio wyważyć zachwyt nad czeską kulturą z krytyczną interpretacją opisywanych wydarzeń. Autor nie podsuwał ponadto jednoznacznych odpowiedzi, na przykład otwierający książkę reportaż o potentacie branży obuwniczej, Tomášu Bacie, jedni czytelnicy odbierali jako apologię genialnego przemysłowca, drudzy – jako obnażenie nieludzkich metod pracy stosowanych przez Batę, który nawet swoje biuro umieścił w windzie, aby móc lepiej kontrolować produkcję przebiegającą na różnych poziomach fabryki. Nic więc dziwnego, że tak poczytna literatura faktu zainspirowała młodych twórców wywodzących się z praskiej szkoły filmowej FAMU. Szczygieł – który początkowo nie chciał się zgodzić na adaptację Gottlandu – słusznie założył, iż nie będzie ingerował w filmową wersję. Obraz składający się z pięciu nowel (szósta, Kochaneczek ludu, opowiadająca o pisarzu i scenarzyście Janie Procházce, nie weszła ostatecznie do filmu) jest więc wyłącznie luźną interpretacją reportaży Szczygła, nie posiada też waloru wieloznaczności, jaki charakteryzował książkę. W Czechach film nie doczekał się pochlebnych recenzji, gdyż w przeciwieństwie do pierwowzoru jest spojrzeniem z rodzimej perspektywy, naznaczonym koniecznością zajęcia określonego politycznego stanowiska; początkujący filmowcy starali się nakreślić obraz

własnego pokolenia. Dla polskich widzów Gottland może natomiast okazać się ciekawą lekcją (współczesnej) czeskiej historii, podaną w zróżnicowany sposób, gdyż każda z etiud odbiega formalnie od pozostałych. Choć poszczególne części dotknięte są błędami debiutantów i oceniane oddzielnie nie byłyby niczym więcej niż wyłącznie ciekawym przyczynkiem do rodzących się reżyserskich karier, złożone w jeden film stają się niezwykle interesującą wiwisekcją mentalności czeskiego społeczeństwa. Lektura Gottlandu nie jest konieczna przed przystąpieniem do filmu, jednak znajomość literackiego oryginału pomaga w zrozumieniu wszystkich historycznych kontekstów tych współcześnie umiejscowionych narracji. Pierwsza nowela zapożycza tylko motto Baty: Dzień ma 86 400 sekund, nie opowiada już jednak o tym, jak znany Czech zrewolucjonizował produkcję butów we własnym kraju, lecz posługuje się metaforą życia jako fordowskiej taśmy produkcyjnej, która nigdy nie może się zatrzymać. Reżyser, Lukáš Kokeš, przełożył to również na język środków formalnych, obrazy przesuwają się na ekranie w jednostajnym rytmie ciągłej panoramy – ujęcia ani przez chwilę nie pozostają statyczne. Kamera portretuje odhumanizowane przestrzenie: podziemne parkingi, centra handlowe i linię produkcyjną, a całość dopełnia ponadkadrowy komentarz. Druga nowela, autorstwa Petra Hátle, przybliża postać Lídy Baarovej, gwiazdy czechosłowackiego kina, która wypadła z łask publiczności, grając w niemieckich filmach i stając się kochanką Josepha Goebbelsa. Co ciekawe, twórcy odtworzyli wywiad, jaki po latach

przeprowadził z aktorką Otakar Vávra, reżyser, który na przestrzeni dziejów aż do swoich 100 urodzin pozostawał wierny wszystkim reżimom i – w przeciwieństwie do Baarovej – nie przestał kręcić ani po opanowaniu czeskich studiów filmowych przez nazistów, ani po wojnie, w okresie komunistycznych rządów. Następna etiuda, Latający koń, została zrealizowana przez Vierę Čákanyovą w technice filmu rysunkowego. Reżyserka rekonstruuje biografię pisarza Eduarda Kirchbergera, kolejnej kontrowersyjnej postaci kolaborującej z różnymi politycznymi systemami, prawdy o człowieku poszukując w jego dziełach oraz w wywiadach przeprowadzonych z córkami prozaika. Najciekawsza jest chyba czwarta nowela, Miasto Stalina, traktująca o kulisach powstania i zburzenia w Pradze ogromnego monumentu tytułowego przywódcy. Reżyserka, Rozálie Kohoutová, nie skupia się jednak wyłącznie na minionej historii, lecz pokazuje, czym jest to miejsce dla współczesnych Czechów: zamierzano między innymi zaadaptować je pod budowę wielkiego akwarium, postawić pomnik Michaela Jacksona, a jedną z wyborczych kampanii zainicjował tam były prezydent Václav Klaus. Wreszcie w ostatniej etiudzie Klára Tasovská pyta o czyn Zděnka Adamca, który w 2003 roku chcąc wyrazić swój sprzeciw wobec państwa, dokonał aktu samospalenia w centrum Pragi, nawiązując do ofiary Jana Palacha. Gottland to niewątpliwie nieszablonowa pozycja godna uwagi, zwłaszcza że od kilku lat, oprócz czeskich komedii, nie pojawiają się w polskich kinach inne gatunki filmowe kinematografii znad Wełtawy. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

45


JESZCZE O JANIE HARTMANIE (I O JĘZYKU) WOLSKI

P

rofesor Jan Hartman wciąż nie daje o sobie zapomnieć. Chcąc pewnie odejść od drażliwych kwestii, które mogą wpędzić go w tarapaty (takich jak kazirodztwo), a nie rezygnując z bojowo-postulatywnego tonu, profesor Hartman poszedł na wojnę z językiem polskim w jego współczesnym brzmieniu. Temat niby jasny i bezpieczny; wszak dbałość o czystość języka jest czymś oczywistym, dbać o czysty język należy i czystością języka odznaczać się trzeba. Warunkiem koniecznym jest jednak, aby tę dbałość dobrze rozumieć. A profesor Jan Hartman rozumie ją źle. Nie wiem nawet, od czego zacząć. Czy od tego, że główne postulaty rewolucji językowej opierają się na argumentach czysto uznaniowych? Że powiedzieć, że coś brzmi głupio, coś brzydko, a coś bezsensownie, może absolutnie każdy i nic z tego nie wynika? Czy od tego, że język pozbył się już słów „Murzyn”, „Cygan”, czy przede wszystkim „sprzątaczka”? Nie wiem, do jakiego Internetu wchodzi profesor Hartman, ale w moim jest ponad pięć milionów użyć tego słowa, z czego 1700 w ciągu ostatniej doby. Czy że wiele polskich słów nie oddaje adekwatnie rzeczywistości? Przecież słowa w równym stopniu opisują świat, co go stwarzają. Jeśli polski „przyjaciel” ma odmienne konotacje znaczeniowe niż angielski friend, to nie jest to problem języka, a rzeczywistości, która za nim stoi (o ile to jest faktycznie problem, wszak piękno nierzadko tkwi właśnie w różnicach). A rzeczywistość mamy różną w Polsce i w Anglii, różną więc też mamy przyjaźń. Jeśli polski model przyjaźni zbliża się do angielskiego, to spokojnie – język sobie z tym poradzi. Albo powstanie nowe słowo, albo stare zmieni swoje znaczenie. To się działo już tysiące razy i cały czas się dzieje. Bo już dawno skończyły się czasy, kiedy można było język zmieniać odgórnie. Kiedy polszczyzną literacką władało może kilkadziesiąt osób i reszta pokornie się dostosowywała. Dziś żadna rewolucja, żadna dyrektywa i żaden zakaz się nie sprawdzi. Jedynie przez ewolucję, konsekwentne i skrupulatne wyławianie adekwatnych znaczeniowo neologizmów, poszerzanie swojego słownictwa i powolną resemantyzację słów nieadekwatnych można cokolwiek osiągnąć w sprawie dbałości o język. Najważniejsze jednak, to dać językowi żyć zgodnie ze swoją naturą. Bo natura – jak to mówią – zawsze znajdzie sposób.

Ilustr. Ewa Rogalska (2)


••• felietony

ZALOTY

WYPOCZYNEK TO COŚ, CO UTRUDNIA SPOKOJNE ŻYCIE ZAWADA

PLUSKOTA

Z

aglądam do skrzynki. List. Pisze do mnie pan Rysiu. Zdziwiłem się. Nie wiem, kto to. Pan Rysiu nigdy do mnie nie pisał, ale teraz, przed wyborami, postanowił się odezwać. Z treści wynika, że bardzo mnie ceni: mówi, że mądry jestem, że rozważny, że potrafię podejmować trafne decyzje. Zrobiło mi się głupio – pan Rysiu tak dobrze o mnie mówi, a ja o nim nie wiem nic. Zagłębiam się w list. I wyszło, że pan Rysiu to nie tylko wyśmienity pochlebca, to także dumny reprezentant regionu, który bezustannie walczy o jego dobro. Jest ojcem, mężem, Polakiem. Tak o osobie pisze. Ma też do mnie prośbę. Liczy na mój głos. Nie mogę go zawieść! Następnego dnia pojawił się problem. Napisał do mnie pan Tomasz. Także ojciec, mąż, Polak, dobry, gospodarny. Ceni mnie, uważa za mądrego, rozważnego. Liczy na mój głos. I co tu zrobić? I pan Rysiu, i pan Tomasz w tak wielkiej estymie mnie mają. Obaj na mnie liczą. I problem mam. Panów jest dwóch, a głos mam tylko jeden. Wszyscy mówią o tym głosie, o moim realnym wpływie, o mojej odpowiedzialności społecznej. Teoria bardzo ładnie wygląda. Świadomi i racjonalnie myślący obywatele – kierujący się dobrem regionu, wiedzą, a także rzetelną informacją zapewnioną przez kompetentnych kandydatów – dokonują wyboru. Wybrani pracują w pocie czoła, nie chcą zawieść swoich wyborców i świat staje się lepszy. Patrzę za okno. Niestety jest dziś mgła i niewiele widać. Muszę więc wierzyć listom od Rysia i Tomka. Piszą, że już pracowali w pocie czoła dla mojego dobra. I mają ochotę popracować jeszcze. Cieszy mnie to. No to bieżę. Bieżę do urny. Bieżę, dowód pokazuję, kartę pobieram, zasłonkę zasłaniam, długopis unoszę, wyboru dokonuję. Do urny wpada złożona karta. Mają mój głos. Tak przecież ważny. Do domu wróciłem, fejsika odpaliłem, pochwaliłem się panu X. „Ma pan mój głos!” – napisałem. Potem powiedziałem, że tak się cieszę, że mój głos ma taką wartość, że nie mogę się już doczekać wspaniałych rzeczy, które dla mnie zrobi. Bardzo się cieszę. Jako że już jesteśmy tacy kulturalni, mili dla siebie, to może jakąś kawę, ciasto może jakieś razem? – proponuję miło, kulturalnie. „Wie Pan, warto poznać się lepiej, wysłucha Pan moich smutków, bólów. Chcę porozmawiać o tym, co dobrego zrobi Pan dla mnie” – napisałem. „Co Pan na to?” – zapytałem. Nie odpisał do dziś.

Fot. Anna Bajorek

W

łaśnie minęli mnie turyści. Wszyscy głośno dyskutowali w jakimś niezrozumiałym języku i bez przerwy robili zdjęcia, rzadko patrząc na to, co znajduje się przed obiektywem. Zwiedzanie przebiegało w tak wariackim tempie, że dopiero po powrocie do domu będą mogli podziwiać to, obok czego przechodzili. Aparat jest bardzo często wykorzystywany jako urządzenie usprawiedliwiające pośpiech albo nerwicę. Dzięki niemu zawsze czujemy się, jakbyśmy byli w pracy, zwłaszcza wtedy, kiedy jesteśmy na urlopie. Bronią swojego odpoczynku pracą polegającą na produkcji kolejnych JPG-ów. Musimy być czujni, bo co by się stało, gdyby odpoczynek wszedł nam w krew? Gospodarka by runęła! Musimy kontrolować fakty, rzeczy, sytuacje – wszystko, co nas otacza. W momencie, kiedy widzimy coś i traktujemy to jako fakt, coś niezaprzeczalnego, oczywistego i niepodważalnego, to przestajemy być czujni. Jest to koniec drogi. I po co nam w tej sytuacji aparat?

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

47


Fot. Joanna Figarska


street

kontrast miesięcznik

49



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.