Kontrast listopad 2014

Page 1


preview

4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka

8 12 15 18

22

Kaligula Travis Delarge

Odkrył go jeden z naczelnych kontestatorów w brytyjskim kinie. W latach siedemdziesiątych występował w najbardziej skandalizujących i śmiałych projektach – Malcolm McDowell.

Adam Cybulski

Wirus ciągnący ewolucję kulturową, czyli młody artysta pod lupą

Rozmowa z Miłoszem Flisem

Magdalena Chromik

Tak to się teraz robi. Tabloidyzacja i celebrytyzacja życia publicznego

Powszechna komercjalizacja dąży do homogenizacji kultury, mediów i polityki. Tabloidyzacja i celebrytyzacja to elementy trendu konwergencji kulturowej, która narzuca uproszczenie form przekazu informacji i przesiąkanie rozrywki do wszystkich obszarów komunikacji społecznej.

Aleksandra Drabina

Twój mózg na komputerach

Powszechny kontakt z technologią i wirtualne życie stanowią dziś tak wielką część codzienności, że zainspirowały uczonych z wielu dziedzin do zbadania wpływu mediów na nasze umysły i emocje.

Melania Sulak

To na pewno nie łacina

Nie dbamy o język codzienny. Tak silne zakorzenianie się wulgaryzmów w mowie potocznej świadczy o kryzysie kultur i tradycji narodowych.

kultura

40 44

Cisi bohaterowie z naszych ulubionych płyt.

Doskonałe opanowanie warsztatu technicznego oraz praca opierająca się na zleceniach mogą budzić pewne wątpliwości co do walorów artystycznych materiału dźwiękowego, realizowanego przez muzyków sesyjnych.

Aleksander Jastrzębski

Pop na wielkim ekranie

Ścieżki dźwiękowe do filmów to dość specyficzny dział muzyki. Od czasów narodzin kina dźwiękowego soundtracki stanowiły wsparcie dla realizacji wizji reżysera. Bywają też dziełem same w sobie.

Wojciech Szczerek

46 Co w muzyce współczesnej piszczy, a co zgrzyta? Po 22 latach podróży do Polski powróciły Światowe Dni Muzyki, czyli festiwal muzyki współczesnej organizowany od 1923 roku w różnych miastach świata przez Międzynarodowe Towarzystwo Muzyki Współczesnej. Aleksander Jastrzębski

Krystyna Darowska

W interakcji z Morfeuszem

Kładąc się spać, w stan uśpienia wprowadzamy także naszą świadomość. Pole do ekspresji przejmuje wówczas podświadomość, tworząc różnej treści marzenia senne – czasem takie, które niekoniecznie chcielibyśmy kontynuować.

recenzje

50

Sexy Pop; Potop szwedzkich melodii; Ślady w śnieżnej zamieci; iPod, który przywraca młodość; Na nieco innym pułapie; Psyche felietony

Monika Ulińska

fotoplastykon

25

36

56

Magdalena Zięba, Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

Krzysztof Solarewicz film

28

Live fast, die young… Realizm, wykluczenie, przemoc. To składniki potrzebne do stworzenia teledysku, który zawładnie Internetem.

31

Od piwnicy aż po strach

Mateusz Stańczyk

Patrząc na liczbę i popularność seriali poświęconych duchom, łatwo zauważyć, iż jest to temat równie popularny pośród widzów, jak i twórców.

Karolina Kopcińska

street

58

Paweł Czarnecki

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Katarzyna Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska


POCZEKALNIA Joanna Figarska

L

istopad od zawsze traktowałam jako miesiąc przejściowy, czas między nadającym nowy rytm początkiem jesieni a grudniem – okresem rozprzestrzeniającego się wokół entuzjazmu. 11 miesiąc roku był poczekalnią, oswajaniem się z ciemnością, tęsknotą za ciepłem i miękkim światłem, zakopywaniem się w obowiązkach i ogrzewaniem większą ilością kaw... Kaw, niekoniecznie spędzonych przy dobrej książce czy w kinie, ale bardzo często na portalach społecznościowych, które stały się tak ważną częścią życia większości, że naukowcy z licznych dziedzin nauki postanowili bliżej przyjrzeć się temu zjawisku. O rezultatach ich badań pisze Melania Sulak w artykule pod tytułem Twój mózg na komputerach. Cóż, nie ma co jednak ukrywać, że gdyby nie tego typu portale, droga do interesujących filmów, mniej popularnej muzyki czy

dobrej literatury mogłaby być dłuższa. A skoro już mowa o kinie, warto zwrócić uwagę na tekst Adama Cybulskiego, piszącego tym razem o karierze brytyjskiego aktora Malcolma McDowella. Również Michał Wolski w swoim felietonie wspomina nie tyle znakomite role Nicolasa Cage’a, ile przybliża nam jedną jego – wybitną według autora – kreację stworzoną w filmie Vampire’s Kiss (Pocałunek wampira). Doskonałym uzupełnieniem tych „kinowych” tematów jest artykuł Wojciecha Szczerka o muzyce filmowej, przypominający o roli popu również w tej dziedzinie sztuki. W tym numerze prezentujemy również fotoplastykon wrocławskiego fotografa Krzysztofa Solarewicza. Są to prace, które będą składały się na jego kolejną książkę, już teraz polecaną przez redakcję „Kontrastu”.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

3


preview film

Hobbit: decydujące starcie

O

statnia część drugiej trylogii Petera Jacksona osadzonej w świecie Śródziemia będzie miała swoją premierę 26 grudnia. Smaug, wybudzony przez krasnoludów z wieloletniego snu, wychodzi z kryjówki, aby zemścić się na mieszkańcach miasta Na Jeziorze. Wkrótce po pokonaniu smoka bohaterowie będą musieli zmierzyć się ze znacznie większym zagroże-

Złoty szlak haszyszu

K

ażdego roku 500 ton narkotyków jest szmuglowanych z Maroka do Hiszpanii. Tytułowe 9 mil to dystans, jaki dzieli piaszczyste wybrzeża Afryki od śmiercionośnych skał Gibraltaru. Dziesiątki przemytników starają się pokierować swoje, wypełnione haszyszem, łodzie do południowego krańca Europy. Wszystko odbywa się pod czujnym okiem hiszpańskiej straży granicznej. Pieniądze są na wyciągnięcie ręki, a udany kurs gwarantuje zysk rzędu kilkudziesięciu tysięcy euro. Porażka to, w najlepszym przypadku, kilkuletnia odsiadka w więzieniu. Premiera 12 grudnia. Fot. materiały prasowe

niem. Sauron wysłał w kierunku Samotnej Góry cztery legiony orków, które mają zniszczyć odradzające się królestwo krasnoludów. Hobbit: bitwa pięciu armii to jeszcze więcej epickich pojedynków, zachwycających pejzaży i odrażających orków. Fani Tolkiena bez wątpienia znajdą w filmie kilka nieścisłości, ale gwiazdorska obsada i wartka akcja z pewnością wynagrodzą te niuanse.

W służbie Jej Królewskiej Mości

G

ra tajemnic przedstawia burzliwą historię życia Alana Turinga (Benedict Cumberbatch), brytyjskiego matematyka i logika. W czasie drugiej wojny światowej stał na czele zespołu, który stworzył maszynę zdolną do złamania kodu Enigmy. Ten bezprecedensowy sukces przyśpiesza zakończenie konfliktu, a Turning zostaje zaproszony do pracy nad kolejnym wynalazkiem – komputerem. Jednak jego długo skrywana tajemnica wkrótce zatrzyma błyskotliwą karierę. Premiera odbędzie się 5 grudnia.

Władcy ze szklanych wież

O

statni kryzys finansowy wywołała chciwość sektora bankowego. Bohater Władcy wszechświata, były bankier inwestycyjny, przybliża kulisy świata, w którym jedyną miarą sukcesu są pieniądze. W szklanych biurowcach wielkich miast podejmuje się decyzje, które bezpośrednio wpływają na losy świata. Ten trzymający w napięciu dokument pokazuje, że etyka nie obowiązuje, kiedy pojawia się szansa na zarobienie wielkich pieniędzy. Premiera 5 grudnia. Red. Mateusz Stańczyk


preview muzyka

Londyńskie sesje

M

ary J. Blige już 2 grudnia zaserwuje słuchaczom nową porcję muzyki w postaci płyty The London Sessions. Na najnowszym krążku wokalistki r&b usłyszymy 12 utworów nagranych w londyńskim RAK Studios. Nie zabrakło też gości – utwory powstały we współpracy z takimi artystami jak: Disclosure, Emeli Sandé, Jimmy Napes, Naughty Boy, Sam Romans czy Sam Smith. Longplay promują single Therapy, Whole Damn Year i Right Now, do których powstały też teledyski. Wydawnictwo Capitol Records.

Cohen na żywo

L

egendarny wokalista, poeta, pisarz i twórca sztuki wizualnej – Leonard Cohen – 2 grudnia zaprezentuje światu zapis koncertu z dublińskiej O2 Areny, który zagrał 12 września 2013 roku. Trzygodzinny koncert w ramach Old Ideas World Tour będzie dostępny w wersji 3CD/DVD, 3CD/Blu-ray i w wersjach cyfrowych. Na DVD znajdą się też trzy utwory dodatkowe, zarejestrowane na trzech różnych występach w Kanadzie w 2013 roku. Wydawnictwo Columbia Records/Legacy Recordings.

Biophilia

M

ultimedialny projekt autorstwa Björk, Biophilia, który współtworzą: album o tym samym tytule (także w formie aplikacji), specjalnie przygotowane na potrzeby projektu instrumenty, koncerty, warsztaty edukacyjne i film dokumentalny, wydaje kolejny owoc. 24 listopada ukaże się zapis występu islandzkiej artystki w londyńskim Alexandra Palace z 2013 roku. Koncert będzie dostępny w wersji DVD i Blu-ray. Głównym założeniem projektu jest badanie zależności między muzyką i naturą. Wydawnictwo One Little Indian Records.

Rock or Bust

A

C/DC kazało czekać na następcę Black Ice 6 lat. Najnowszy krążek australiskiej legendy rocka – Rock or Bust – trafi na sklepowe półki 2 grudnia. Będzie to też pierwszy album bez gitarzysty rytmicznego i współzałożyciela grupy, Malcolma Younga, u którego stwierdzono demencję. Jego miejsce zajął Stevie Young, który wesprze też zespół podczas trasy koncertowej w 2015 roku. Rock or Bust przyniesie 11 nowych utworów nagranych w Vancouver’s Warehouse Studio, wyprodukowanych przez Brendana O’briena i zmiksowanych przez Mike’a Frasera. Płytę promuje kawałek Play Ball. 17 listopada będzie miała miejsce premiera kolejnego singla, zatytułowanego tak samo jak krążek – Rock or Bust. Red. Aleksander Jastrzębski

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

5


preview teatr

Diagnoza polskich lęków

7

edycja Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Boska Komedia” odbędzie się w Krakowie w dniach 5–13 grudnia. Hasło tegorocznej edycji brzmi: „Kiedy przyjdą podpalić dom, ten, w którym mieszkasz”. W tym roku organizatorzy pragną wraz z artystami odnaleźć przyczyny mnożących się obecnie przypadków wykluczenia, protestów, podziałów i manifestów nienawiści, które zdominowały debatę publiczną oraz życie teatralne. Wśród zaproszonych do dyskusji artystów znaleźli się Maja Kleczewska, Radek Rychcik, Yana Ross i Michał Kotański.

Wobec systemu

W

rocławski Teatr Muzyczny Capitol szykuje premierę, której już sam tytuł brzmi interesująco. Życie Mariana. Life-show Sibylle Berg to przedstawienie, któremu sami realizatorzy przypisują określenie „z kamerą wśród ludzi”. W świecie rządzonym przez zwierzęta ludzie są wymierającym gatunkiem. Losy jednego z ich przedstawicieli – Mariana – pokazywane są na ekranie telewizora. Zwierzęta dokładnie obserwują człowieka, komentując każdy jego ruch i zachowanie. Tę dziwną zamianę ról, niejednoznaczność i absurdalne poczucie humoru twórcy zamknęli w stylistyce nowego folku miejskiego, zapowiadając jednocześnie dużą ilość muzyki akustycznej. Premiera zaplanowana jest na 12 grudnia.

Fot. materiały prasowe

Klasyka na ekranie

D

awniej każda premiera Teatru Telewizji gromadziła przed telewizorami tłumy. Dzisiaj nowy spektakl telewizyjny nie jest już tak wielkim wydarzeniem, jednak wciąż cieszy się zaskakująco dużym zainteresowaniem. 24 listopada szykuje się prawdziwa uczta dla fanów tej formy teatru. Jerzy Stuhr wyreżyserował Rewizora Mikołaja Gogola – klasykę dramatu rosyjskiego. Przedstawienie ma być propozycją dla szerokiego grona odbiorców. Akcja rozgrywać się będzie w Starym Sączu, a reżyser postawił przede wszystkim na ponadczasowość tekstu. Na ekranie pojawią się między innymi Jerzy Stuhr, Agata Kulesza i Zbigniew Zamachowski.

O przemijaniu

R

eżyser Paweł Miśkiewicz przygotowuje w Teatrze Polskim we Wrocławiu spektakl na podstawie tekstu Elfriede Jelinek Podróż zimowa. Utwór na pograniczu prozy i dramatu jest refleksją na temat przemijania, inspirowaną wierszami Wilhelma Müllera. Jelinek w tym osobistym tekście opowiada o wędrówce ku śmierci oraz o niemożliwości powrotu do tego, co minęło. Nie brakuje tu również charakterystycznych dla autorki odniesień do polityki i dyskursu publicznego. Muzykę do spektaklu skomponowała Maja Kleszcz, która zagości także na scenie. Premiera odbędzie się 30 listopada. Red. Marta Szczepaniak


preview książki

Paryski cyrk Patricka Modiano

N

ikogo nie interesuje zeszłoroczny śnieg, ale powieść tegorocznego noblisty, Patricka Modiano, zaciekawi wszystkich. Za sprawą Państwowego Instytutu Wydawniczego już w grudniu światło dzienne ujrzy wznowiony nakład książki Przyjechał cyrk. Bohaterami tego dzieła są ludzie pozbawieni swojego miejsca, niezakorzenieni w mieście, niezakotwiczeni we własnym ego, ukazani w serii niby-realistycznych scen, w których niezmiennie następują pęknięcia.

Wyprawa na Śląsk

W

ydawnictwo Literackie przygotowuje mikołajkowy prezent dla wielbicieli prozy Szczepana Twardocha. Drach jest po trosze sagą rodzinną i wielką opowieścią o Śląsku, ale pojawiają się również głosy, że spod pióra pilchowiczanina wyszła powieść totalna, wymykająca się wszelkim kategoryzacjom. Wiek wojen kładzie się cieniem na losy rodzin Josefa i Nikodema, a tajemniczy byt, Drach, bacznie im się przygląda od początku do końca.

Uderzenie prawdy

W

ydawnictwo Krytyki Politycznej nie próżnuje, w połowie grudnia ukaże się książka reporterska Pozdrowienia z Noworosji Pawła Pieniążka. Po zatrważających wydarzeniach na kijowskim Majdanie i rosyjskiej aneksji Krymu otwarty konflikt zbrojny przeniósł się do Donbasu, gdzie prorosyjscy separatyści zamarzyli o nowym regionie Rosji. Dziennikarz wnikliwie opisuje katastrofę humanitarną, zniszczone miasta i niespełnione nadzieje ludzi tęskniących za normalnym życiem. Red. Elżbieta Pietluch

Spór o emocje

P

odczas ostatniego kwartału bieżącego roku, zgodnie z zapewnieniami wydawnictwa słowo/obraz terytoria, odbędzie się premiera książki Muzyka i emocje Malcolma Budda. Wielu teoretyków muzyki wyznaje pogląd, że najważniejszą wartością tej dziedziny sztuki jest jej zdolność do wyrażania lub symbolizowania pozamuzycznych emocji. Natomiast inni znawcy akcentują wartości specyficznie muzyczne każdego dzieła, podważając tytułowy związek między muzyką a emocjami. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

7


Fot. Paweł Rożek


➢➢

osobowość numeru

WIRUS CIĄGNĄCY EWOLUCJĘ KULTUROWĄ,

CZYLI MŁODY ARTYSTA

POD LUPĄ

Z Miłoszem Flisem rozmawia Magdalena Chromik.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

9


M

agdalena Chromik: Urodziłeś się w Lublinie w 1986 roku. Tam skończyłeś szkołę, po czym przeniosłeś się do Wrocławia. Miłosz Flis: W pewnym momencie po prostu przyjechałem do Wrocławia, gdzie miałem kilkoro znajomych. Spodobało mi się, miałem się z kim spotykać i tak się złożyło, że tutaj zdałem do Akademii Stuk Pięknych (ASP). Do Lublina już nie mam po co wracać. To miejsce jest mi już trochę odległe, w przenośni i dosłownie, chociaż ma swój klimat i urok. Zaraz po zakończeniu studiów ruszyły pierwsze wystawy indywidualne i zbiorowe, w których brałeś udział. Do istotnych na pewno należy kontrowersyjna wystawa Złorzeczy w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Wrocławskiego oraz powstała przy współpracy z Galerią Miejską indywidualna wystawa w Galerii Vernon w Pradze. To prawda, powoli nabiera to rozpędu, ale to się nie dzieje samo z siebie. Poświęcam temu wiele czasu, angażuję się niemal we wszystko, co do tej pory mi zaproponowano, a Złorzeczy były niezwykle wciągające. Wystawa była mocna i mroczna zarazem, zupełnie jak samo miejsce. Tam udało mi się pokazać po raz pierwszy moje pomysły, którymi się obecnie intensywnie zajmuję. Jesteś uznawany za „jednego z najbardziej ciekawych i dobrze zapowiadających się artystów Wrocławia”. Trudno mi się do tego odnieść. Nawet nie wiem, czy ja sam tak o sobie myślę... Może inni po prostu bardziej angażują się w taką prozę życia. Ja staram się przede wszystkim zajmować sztuką. W tym celu jadę na miesiąc do Norwegii, pracować fizycznie, by potem móc dzięki tym pieniądzom przez pół roku poświęcić się całkowicie malowaniu lub rzeźbie. Ktoś może uznać to za uwłaczające, ale ja tak naprawdę lubię tę robotę. Ona uczy dużo pokory i zahartowuje do dalszej pracy w kierunku sztuki. Praca fizyczna jest również odprężająca. Polecam. Jak wygląda sytuacja początkującego młodego artysty, absolwenta ASP, który właśnie znalazł się na rynku pracy? Źle. Niestety miasto w żaden sposób nie pomaga artystom, wręcz zupełnie się od nas odwróciło – nie można dostać pracowni, bywa, że nam je zabierają. To zwykłe podkładanie kłody pod nogi i to jest bardzo przykre. To moja pasja, ale człowiek jest

Fot. Miłosz Flis


pozostawiony sam sobie i nie jest w stanie z tego wyżyć. Pracowałem na budowie. To taki standard – ludzie po ASP idą na budowę. Zawsze to większy pieniądz niż bycie kelnerem. Moją pracą licencjacką była rzeźba – wielka, gruba baba, z uśmiechem unosząca się nad klatką schodową na uczelni. Była ironiczno-ponurym symbolem sytuacji studentów rzuconych na głęboką wodę po studiach, nie uzyskawszy żadnego przygotowania do funkcjonowania na rynku pracy. Szczęśliwy lot to jej pobożne życzenie, bo finalnie miała roztrzaskać się o próg. Nazwałem ją przewrotnie, Happy End. Jesteś artystą interdyscyplinarnym. Malujesz, rzeźbisz, rysujesz, „instalujesz”. Ostatnio widziałam Twoje obrazy w hotelu Sofitel. Dość wyraźnie przewijają się w nich wątki związane z destrukcją

planety przez człowieka, procesem dehumanizacji, powolną i nieświadomą zagładą człowieczeństwa. Na początku głównie malowałem, potem zająłem się rzeźbą i instalacjami. Obecnie nie mam warunków do malowania, moją pracownią jest mój pokój. Tworzę w kilku technikach, bo wszystkie efekty pracy są w pewien sposób ze sobą powiązane. Wkładam w to wiele emocji, a niszczenie naszej przyrody jest dla mnie bardzo dotkliwe i kompletnie niezrozumiałe. Jesteśmy na takim etapie rozwoju cywilizacji, a jednocześnie w zupełnie bezmyślny sposób niszczymy nasze dziedzictwo, nasz świat. To mój wyrzut dla rządów, które są głupie i marnują potencjał ludzki. Trudno wrażliwej osobie przejść obok tego, co się dzieje, obojętnie i się do tego nie odnieść. W ramach innego projektu wystawiłem prace, które bazowały na motywie ptasich czaszek zamoczonych w ropie naftowej. Wydźwięk nasuwa się sam, wizualne wrażenie jest dość poruszające, ale i (mam nadzieję) piękne zarazem. Ostatnio nie malujesz na tradycyjnym podłożu – płótnie malarskim, ale na...? Papierze do ploterów. Do wydruku fotografii. Wbrew pozorom proces dochodzenia do tego materiału był niezwykle długi i świadomy. Szukałem podłoża, które nie chłonie wody z akryli tak jak płótno. Efekt jest świetny! Niełatwo będzie mi to sprzedać, widzę, jak ludzie na to patrzą. Przeciętny klient chciałby obraz, który ma grubość i ciężar, bo wtedy jest cokolwiek warty, choć metr tego papieru kosztuje tyle samo co metr płótna. Na kompozycyjnie minimalistycznych obrazach widać ślady ściekającej farby – to mój eksperyment. Proces spływania farby jest niesamowity i inspirujący. Muszę to kiedyś sfilmować, jak obraz poniekąd powstaje sam. Chciałbym to sprzedać, ale komuś kto potrafi to docenić, a nie komuś kto kupuje ze snobizmu, czy z innych pobudek. Inną, równie nowatorską pracą jest wielki, plastikowy, czerwony kleks farby. To mój hiperrealistyczny dyplom. Kosztowało mnie to kupę pracy i pięć kilogramów mojej wagi, ale jestem z efektu niesamowicie dumny. Idea zasadza się na fascynacji czystą formą. W tym wypadku formą akrylu wyciśniętego z tubki farby. Przeskalowywanie przedmiotów to niewyczerpane źródło w dziedzinie rzeźby, pozwala na nadanie bryłom nowego kontekstu. Lubisz bawić się skalą. Z jednej strony tworzyć świat makro, a z drugiej mikro, konstruując instalacje zwane przez

Ciebie „kapsułami” – aranżowane scenki rozgrywane wewnątrz plastikowej rury, oglądane za pomocą lupy. Nigdy nie widziałam czegoś tak magicznego. Pomysł w zasadzie zrodził się sam, z racji braku przestrzeni do malowania. I błyskawicznie „chwycił”. W Castoramie kupuję rury, na allegro lupy. Figurki modelarskie i wszystkie drobne bibeloty na Świebodzkim albo na młynie. Bardzo lubię te miejsca i tych specyficznych, przegryzionych i wyplutych przez życie ludzi, choć jest to, oczywiście, smutne. Niezwykłe są i moje łowy – ze śladami dziecięcych zębów i brudem. Z jednej strony spogląda na nas z otchłani rury urocza gumowa kaczuszka, a gdzie indziej rozgrywa się jakaś mrożąca krew w żyłach historia. Jak to rozumieć? Oglądam bardzo dużo filmów, fantastyki, dokumentów i różnych internetowych dziwów. Tworzę takie nowe światy, jakkolwiek infantylnie to brzmi, i robię to zupełnie intuicyjnie. Każda kapsuła, choć powstała z zupełnie zunifikowanych i powtarzanych elementów, staje się właśnie niepowtarzalna. Samemu trudno mi skomentować to, co dzieje się w środku. Na tym chyba właśnie polega sztuka, że jest to jedno wielkie poszukiwanie. Dlatego nie chce się ograniczać próbami określeń. Ta nowa technika daje wiele nowych możliwości, choć wiem, że w pewnym momencie wszystko się wyczerpie. W wielu pracach da się wyczuć dawki ironii, jak w rysunkowym Lubieżnym szkicowniku, ale są takie, które nasuwają dość ponure i złowrogie skojarzenia, jak cykl obrazów Jezioro – minimalistycznych, prawie czarnych w tonacji barwnej. Kiedy skończyłem studia, przechodziłem przez trudny okres związany z niepewnością i ogólnym życiowym zagubieniem. Choć pojechałem w związku z tym do domu rodzinnego, nie był to wesoły czas. Te obrazy to efekt tamtych refleksji. Szybko uświadomiłem sobie, że będzie mi bardzo trudno. Do tej pory nie znam sposobu, by móc żyć ze sztuki. Dorabiam w fundacji „Ok, Art”, gdzie prowadzę warsztaty plastyczne dla dzieci z Nadodrza. Ich rodzice nieraz siedzą na ławeczce obok i jest im wesoło, podczas kiedy tym dzieciom wesoło wcale nie jest, bo są głodne albo brudne. Stwarzamy im taki podwórkowy dom kultury, gdzie mogą przyjść, potworzyć, pobyć. I przychodzą. Z własnej woli. Z kolei dzięki Galerii Miejskiej mam obecnie większe szanse na artystyczny

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

11


rozwój – jest pomocą w organizacji wystawy, opłaceniu materiałów i sprzedaży. Niech nikt nie myśli, że jak artysta namaluje obraz, to siada z założonymi rękami i czeka. Potem to się dopiero zaczyna robota. Powiedziałeś, że proces twórczy rodzi się z podświadomości. Czym jest ta artystyczna podświadomość? Kiedy namalowałem Wilczycę, dotarło do mnie, że przecież ten temat podejmowany był milion razy. Okazuje się, że bez zupełnej świadomości jeden człowiek potrafi wpaść na coś, co później zrobi kto inny na drugim końcu świata i to jest absolutnie niesamowite. Dla mnie świadczy to o tym, że artyści są odbiciem takiej zbiorowej podświadomości, jakkolwiek górnolotnie to brzmi... Jaka jest rola artysty w społeczeństwie i gdzie jest jego miejsce? Czasem myślę, że artysta to wirus, a czasem taki mutagen, który ciągnie ewolucję kulturową. Ale przede wszystkim jest kimś w rodzaju receptora, przetwornika myśli ludzkiej. A to, że na świecie w różnych miejscach tworzy się podobne rzeczy dowodzi, że sztuka jest nieunikniona i powstaje mimowolnie. Tym samym potwierdza się słuszność jej zaistnienia.

Fot. Paweł Rożek, Miłosz Flis

Może dlatego ludzie nie lubią artystów, bo uświadamiają pewne prawdy ? Ludzie nie lubią artystów, bo nie lubią inności. Myślą, że oni robią coś wyłącznie przyjemnego i mają z tego pieniądze, a kto inny musi tyrać na kopalni albo w spożywczaku. Problem leży już w samym słowie artysta. Ja nie lubię tego słowa. Nie identyfikuję się z nim. Jestem, owszem, malarzem, rzeźbiarzem, a ostatnio kapsularzem. Może ktoś kiedyś wymyśli inne słowo na kogoś, kto tworzy sztukę, słowo, które nie będzie miało w sobie takiego ciężaru zadęcia. Myślę, że niezrozumienie wynika również z pewnej przepaści. Odbiorca widzi obraz, który najczęściej jest abstrakcją i nie znając kontekstu, historii i człowieka, tego całego „mięsa”, nie potrafi sztuki docenić. Ale bywa i tak, że artysta nie ma nic do powiedzenia na temat tego, co robi, co jest przykre. Dzieło jest dziełem, ono się ma samo tłumaczyć i oddziaływać wizualnie. Komentarz może mu coś zabrać. Trudno to wytłumaczyć. Kiedyś gdzieś przeczytałem, że rzeźbiarz jest rzeźbiarzem, a więc nie literatem – nie jest w stanie tego ubrać w słowa, on jest

w stanie to wyrzeźbić. Z drugiej strony, większość społeczeństwa ma gdzieś sztukę i jej znajomość kończy się na Słonecznikach Van Gogha, a kultura ogranicza się do Tańca z Gwiazdami. Kowalski się potem obraża, że nie rozumie. To nie wystarczy do zrozumienia, niestety. Wychodzi na to, że sztuka nie jest dla wszystkich, a może powinna? Wcale nie jesteśmy jacyś ograniczeni w tej sferze, ale to efekt złej edukacji w zakresie artystycznym już na poziomie szkoły podstawowej. To potem rzutuje na ich gust w dorosłym życiu, decyduje o tym, jaki kupią mebel i czy pójdą do kina na nowych Avengersów czy do Dolnośląskiego Centrum Filmowego. Muzea i galerie są otwarte, wyciągają rękę do ludzi, jak tylko mogą. Ale nikt nie będzie zmuszał człowieka, który w ogóle nie jest obyty ze sztuką, jest onieśmielony czymś, co jest dla niego nieprzystępne i patetyczne. To też nie może być tak, że artysta ma schlebiać gustom każdego. Sztuka jest, jaka jest – ona powstaje po prostu, bez założeń. Jest taka, a nie inna, bo ja jestem taki. I trudno komuś tłumaczyć coś, co jest wypadkową moich życiowych doświadczeń. Jakie masz plany na przyszłość?


Jest już w planach kilka wystaw, ciągle ktoś się odzywa, nawet z zagranicy. Chętnie wystawiam się z innymi – to stawia prace w nowym świetle. A wystawiać się trzeba, choć niektórzy najchętniej tworzyliby do szuflady, żeby sobie było, przecież nikt nie musi tego oglądać. Ale o byt trzeba zadbać. Pewnie najlepsi mają takich „marszandów”, co to o wszystko zadbają, ale najpierw trzeba samemu na to zapracować, a więc dużo działać, jak to mówią profesorowie z uczelni „utrzymywać się przy powierzchni.”

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

13


Ilustr. R贸偶a Szczucka


◉

publicystyka

TAK TO SIĘ TERAZ ROBI Tabloidyzacja i celebrytyzacja życia publicznego Odkąd światy kultury, polityki i mediów zaczęły podlegać reżimowi słupków popularności i dyktaturze reklamodawców, życie publiczne stało się masowym widowiskiem. Jego biernymi i czynnymi uczestnikami jesteśmy my wszyscy jako aktywni odbiorcy, opiniotwórcy i komentatorzy. Za sprawą rozwoju najnowszych technologii i globalnych kulturowo-obyczajowych transformacji całkowicie zmieniły się reguły rządzące dyskursem opinii publicznej. Aleksandra Drabina

W

mechanizmach, które sterują współczesnością, obserwatorzy życia społecznego dostrzegają szereg procesów związanych bezpośrednio z trendami wszechobecnego konsumpcjonizmu i komercjalizacji. Amerykański profesor socjologii George Ritzer stworzył do ich opisu pojęcie makdonaldyzacji, które ma obrazować normy, jakie zaczynają obowiązywać w codziennej egzystencji: kalkulacyjność, przewidywalność, efektywność oraz możliwość manipulacji. Takie zasady zostały ugruntowane przede wszystkim w rozwoju globalizacji, a nawet w początkach istnienia systemu biurokracji i idei racjonalizacji. Mamy z nimi do czynienia w każdym aspekcie życia, a szczególnie na arenie opinii publicznej, której najważniejszą funkcją jest dziś kreowanie i propagowanie określonych sposobów myślenia i postrzegania rzeczywistości. Do wyróżnionych przez

Ritzera reguł można dołączyć trend wszechobecnej komercjalizacji oraz ujednolicania sfer kultury wysokiej i niskiej, które niegdyś były zupełnie odrębne, a dziś, poprzez umasowienie, zacierają swoje granice. Wszystkie te czynniki sprawiają, że realia tworzone w mediach, utrwalane w polityce i kulturze, ukazują się jako śledzony przez miliony widzów, słuchaczy i czytelników powszedni spektakl debaty publicznej. Dorota Piontek i Olgierd Annusewicz w artykule Polityka popularna: celebrytyzacja polityki, politainment, tabloidyzacja zwracają uwagę na proces mediatyzacji, który nakłada konieczność permanentnego dostosowywania się do wymagań rynku i wpływa na prawie wszystkie obszary życia w późnej nowoczesności. Wspomniane trzy światy zazębiają się ze sobą coraz ściślej, podlegając wzajemnej zależności i stopniowemu ujednoliceniu. Ukazują się społeczeństwu jako barwne i trzymające

w napięciu przedstawienie, które posługuje się obrazem i słowem, aby wywołać emocje oraz zainteresować odbiorcę. Schematy działania różnego typu mediów są niemal jednakowe, bo bez względu na to, jaki mają charakter, służą przede wszystkim rozrywce. Nawet ich główna w założeniu funkcja informacyjna została zniekształcona w procesie urozrywkowienia, który politologowie określają jako infotainment. Trudno dziś odróżnić fakty istotne i mniej ważne, kiedy są one wymieszane i przedstawiane w podobny sposób – w formie niezwykłego show, w którym największymi gwiazdami bywają prezenterzy i autorzy publikowanych newsów. Badacze środowisk medialnych mówią nawet o ogólnym obniżeniu standardów dziennikarskich i całkowitym przedefiniowaniu ich opiniotwórczej misji. Następuje powolna unifikacja znaczeń i języka, jakich używa się do przekazywania wiadomości. Obraz

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

13


zaczyna dominować nad słowem. Informacja i komentarz stają się już prawie niepodzielne, przez co są sugestywne, narzucają perspektywę oceny. Medioznawca i socjolog Bogusław Dziadzia w publikacji Tabloidyzacja na peryferiach. Doksa i stygmat prowincji zaznacza wszystkie wymienione cechy jako czynniki przenoszenia formy tabloidu i rządzących nią praw na całą sferę komunikacji. Taki proces jest nieodłącznie powiązany z ustrojem politycznym i przebiega w rytmie jego przemian. Przekształceniu ulegają relacje między poszczególnymi wymiarami areny publicznej, które w pogoni za komercyjnym sukcesem gubią swoje dawne funkcje. Taki sam mechanizm steruje dziś sferą życia politycznego. Chęć dotarcia do ogółu „publiczności”, a w tym przypadku potencjalnego elektoratu, wywołuje konieczność stosowania takich posunięć, jakie przyciągną uwagę jak największej liczby osób. Najczęściej zaspokajaną przez polityków potrzebą odbiorców jest zainteresowanie podglądaniem innych i łaknienie uciechy. Dlatego większość z nich coraz częściej

Ilustr. Róża Szczucka, Marta Kubiczek

pojawia się na łamach kolorowej prasy i w portalach plotkarskich tuż obok popularnych aktorów, muzyków czy dziennikarzy. To zjawisko można śmiało nazwać celebrytyzacją świata polityki, który w pogoni za rozpoznawalnością coraz częściej posługuje się skandalem i zamiast profesjonalistów kreuje „gwiazdy”. Aktorzy sceny publicznej nagminnie stosują zabieg pozycjonowania siebie jako osobowości. Za pomocą opracowanych strategii budowania medialnego wizerunku starają się, niekiedy za wszelką cenę, zdobyć i utrzymać popularność i przychylność odbiorców. Wokół ich życia tworzą się narracje obrazowane w tekstach newsów, setkach plotek, wywiadów i publikacji. Taka osoba staje się popularna i intrygująca wówczas, gdy zainteresowanie skupia się na niej samej, a przede wszystkim jej prywatnych losach, kosztem wykonywanej pracy lub twórczości. Artykuł Tomasza Olczyka Poparcie celebryckie (celebrity endorsement) w komunikowaniu politycznym – doświadczenia polskie na amerykańskiej licencji porusza między innymi problem

związany z samym określeniem „celebryta”. Autor twierdzi, że czynniki składające się na jego całokształt są złożone i przez to żadne wyjaśnienia nie są dość wyczerpujące. Zwraca też uwagę na tę różnorodność, powołując się na podejmowane przez politologów i socjologów próby skonstruowania najtrafniejszej definicji słowa celebrity. Badacze wymieniali przede wszystkim wszechobecną rozpoznawalność, wzbudzanie podziwu i podniecenia oraz tendencję do przyciągania uwagi i generowania dochodów przez znane nazwisko. Wyraźny związek z zyskiem rynkowym jest powodem wzmożonego zainteresowania celebrytami specjalistów w dziedzinie marketingu komercyjnego, którzy nie tylko występują w roli analityków, lecz także doradców osób publicznych. We współpracy z nimi najpopularniejsze „gwiazdy” planują podejmowane przedsięwzięcia, a także wystąpienia i wypowiedzi. Wszystkie ich poczynania są widoczne i podlegają nieustannej kontroli społecznej. Ponadto często bywają wykorzystywane w reklamowaniu towarów, gdzie znana twarz jest gwarancją udanej kampanii. Olczyk opisuje zjawisko przenoszenia elementów indywidualnej atrakcyjności sławnych i lubianych na przeznaczone do sprzedaży przedmioty lub usługi. Profity z takiej działalności czerpią zarówno reklamodawcy oraz ich pośrednicy, jak i sami celebryci, których aktywność w sferze publicznej przypomina cykl życia produktu na rynku zbytu. Powszechna komercjalizacja dąży do homogenizacji kultury, mediów i polityki. Porządkujące je reguły ulegają ujednoliceniu głównie w procesie ich dostosowywania do praw popytu i podaży. Odkąd towarami na sprzedaż stały się fakty, komentarze, a nawet ich autorzy, całkowicie zmieniła się relacja między podmiotami a przedmiotami przekazu. Przede wszystkim jednak przekształcił się język informacji dostępnych dla szerokiego grona odbiorców coraz aktywniej partycypujących w kreowaniu opinii publicznej. Tabloidyzacja i celebrytyzacja to elementy trendu konwergencji kulturowej, która narzuca uproszczenie form przekazu informacji i przesiąkanie rozrywki do wszystkich obszarów komunikacji społecznej. Dziś służą widzom, pragnącym podglądać, plotkować, odkrywać sensacje i skandale. Granice między trzema obszarami dyskursu są teraz niemal niewidoczne, wnikając w globalną popkulturę. Czas pokaże, jak ostatecznie ukształtuje je najważniejszy aktor życia publicznego – masowy odbiorca.


TWÓJ MÓZG NA KOMPUTERACH Według fascynującej infografiki zatytułowanej How Social Media is Ruining Our Brains media społecznościowe mają negatywny wpływ na nasze funkcje kognitywne. Powszechny kontakt z technologią i wirtualne życie stanowią dziś tak wielką część codzienności, że zainspirowały uczonych z wielu dziedzin do zbadania wpływu tych mediów na nasze umysły i emocje. Rezultaty badań okazały się naprawdę zaskakujące. Melania Sulak

N

aukowcy zaczęli zastanawiać się, na jakie aspekty umysłów ludzkich wpływają media społecznościowe i Internet. Obecnie skupiają się na prowadzeniu badań dotyczących trzech aspektów ludzkiego życia: umiejętności skupiania się, wielozadaniowości i interakcji społecznych. Okazuje się, że już zaledwie 5 godzin przeglądania Internetu jest w stanie zmienić sposób funkcjonowania naszego mózgu – jak dowodzi badanie dokonane przez Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles. Miliony osób na świecie są dziś niezwykle przywiązane do użytkowania mediów. Badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego odkryli, że spędzając czas w domu, pozostajemy w kontakcie z różnymi mediami blisko 12 godzin dziennie. Wielu z nas korzysta z komputera także w pracy czy szkole, tym sposobem spędzając znaczną część swojego dnia przed monitorem. Me-

dia nie tylko odwracają uwagę od realnego świata, ale także wpływają na priorytety umysłu – zamiast skupiać się nad wykonywaniem produktywnych czynności, wiele osób zatraca się w rozpraszających rozrywkach medialnych. Jako gatunek wciąż przystosowujemy się do zmian środowiskowych. Mając do dyspozycji prężnie działające dyski komputerów, powoli zawężamy naszą indywidualną pamięć i możliwości umysłowe. Badania wykazują, że średni czas koncentracji spadł z 12 do zaledwie 5 minut. Powszechność technologii i drugoplanowość sprawności umysłowej sprawiły, że obecnie to osoby młodsze mają większe problemy ze skupianiem się i pamięcią aniżeli osoby starsze. Przyczyny tego zjawiska wielu uczonych dopatruje się w nadmiernym korzystaniu z Internetu, a w szczególności z portali społecznościowych. Efekty współczesnej ułomności pamięci są zaskakujące – aż 25% użytkowników mediów społecznych przyznało się, że zdarzyło im się zapomnieć imion bliskich przyjaciół, a nawet członków rodziny. 7% ankietowanych zapomniało nawet daty własnych urodzin. Problem może leżeć w umysłowym rozleniwieniu jednostki, które powstaje na skutek swobodnego dostępu do Internetu. Możliwe też, że nasze umysły pozostając pod wpływem zbyt wielu bodźców medialnych jednocześnie, zbytnio się rozpraszają.

HORMONALNE ROZPROSZENIE Nowy trend w badaniach kognitywnych dowodzi, że ludzka produktywność zależy nie od umiejętności wykonywania wielu zadań jednocześnie (multitasking), lecz od prężnej i nieprzerwanej koncentracji na jednym zadaniu. Realia jednak nie sprzyjają jednozadaniowości: przeciętny pracownik biurowy sprawdza swoją skrzynkę pocztową 30–40 razy na godzinę, a 41,6% z nich sprawdza pocztę elektroniczną także na swojej komórce. Około 500 tysięcy osób dziennie zakłada konto na Twitterze, zaś YouTube generuje średnio 92 miliardy obejrzeń w ciągu

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

15


miesiąca. Za każdym razem, kiedy zaczynamy nowe zadanie, nasz mózg musi się przeorientować. Jednoczesne przeglądanie stron internetowych, śledzenie Facebooka, sprawdzanie skrzynki pocztowej i pisanie SMS-ów z pewnością nie może mieć korzystnego wpływu na nasze procesy kognitywne. Nawet komputerowy dysk twardy bywa wszak nieraz przeciążony nadmierną aktywnością. Przerywniki koncentracji mają negatywny wpływ na naszą wydajność. Biorąc pod uwagę statystyki, ciężko się dziwić, że coraz więcej osób odczuwa wzmożony stres czy obniżoną zdolności do koncentracji. Nasze mózgi ciągle się zmieniają i ewoluują, dostosowując się do przeżyć i doświadczeń. Należy zatem zauważyć, że czas spędzony w wirtualnym świecie mediów również ma wpływ na nasze funkcje kognitywne. Według badań przedstawionych w infografice korzystanie z mediów społecznościowych wywołuje w naszych mózgach reakcje chemiczne, sprawiając, że wydzielamy większe ilości hormonu przywiązania, czyli oksytocyny. Wzrost tego hormonu zostaje odnotowany z chwilą, gdy użytkownik zaloguje się na danym portalu społecznościowym. Dalsze korzystanie z serwisu jest w stanie wzbudzić takie same reakcje hormonalne, jakie zwykle pojawiają się podczas rozmów z rodziną czy przyjaciółmi w realnym świecie. Kolejne wnioski uczonych dotyczą kortyzolu (hormonu stresu) i adrenaliny. Okazuje się, że poziom kortyzolu ma tendencje do obniżania się w czasie, kiedy jednostki komunikują się ze sobą na Twitterze. Niestety nie doprecyzowano jeszcze analiz tego zjawiska i wciąż do końca nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Kolejnym wydzielanym hormonem jest adrenalina, która pojawia się wskutek nagłych zmian środowiskowych. Hormon ten potrafi być uzależniający, dlatego odwyk od mediów jest w stanie wywołać niepożądane skutki uboczne. Podczas badania, w którym poproszono grupę studentów o zaprzestanie użytkowania mediów na 24 godziny, wśród badanych zanotowano takie symptomy jak: odczuwanie fantomowych wibracji telefonu, sięganie po telefon, którego nie było, wiercenie się i ogólną nerwowość.

INTENSYFIKACJA CODZIENNOŚCI Statystyki i symptomy nadużywania Internetu, a zwłaszcza mediów społecznościowych, mogą wydawać się niepokojące. Problem leży jednak nie tylko w nadmiernym zanurzaniu się w wirtualnej rzeczywistości. Koncepcja Globalnej Wioski (Global Village) powstała już

Ilustr. Marta Kubiczek

jakiś czas temu i wyraźnie naświetla przyczyny niektórych problemów współczesności. Jest to pojęcie, w którym zawiera się zamysł, że cały świat wskutek dostępu do technologii (w tym Internetu) został zorganizowany w jedną wielką wieś, dzięki czemu przepływ informacji jest nieustający. Możliwe jest też zjednoczenie osób z całego globu. Zmiana ta połączyła także funkcje społeczne i polityczne i sprawiła, że ludzka świadomość zaczęła być programowana do radykalnie zintensyfikowanej działalności. Dawniej ludzie byli przygotowywani do pełnienia jednej funkcji, uczyli się konkretnego zawodu. Dziś pożądana jest sprawność w wielozadaniowości. Grupa uczonych zajmująca się specyfiką tego zjawiska uznała, że wielozadaniowość jest, w gruncie rzeczy, mitem. Według nich wykonywanie wielu zadań na raz jest jedynie chwilowym przekierowaniem uwagi z jednego na drugie, co wiąże się w konsekwencji z tym, że jakość prowadzonych czynności jest gorsza z racji niedostatecznej uwagi poświęconej wykonywanym działaniom. Stres związany z ciągłym wykonywaniem wielu czynności stał się czymś boleśnie rzeczywistym i powszechnym, a naukowcy, dostrzegając ten niepokojący trend, zaczęli się zastanawiać nad możliwym rozwiązaniem.

REMEDIUM DLA UMYSŁU Dawniej uważano, że choroba związana z niezdolnością do koncentracji, ADHD, dotyka tylko dzieci i młodzież, jednak dziś coraz więcej dorosłych cierpi z jej powodu. Lekarze i specjaliści są podzielni w tym temacie. W Stanach Zjednoczonych od jakiegoś czasu istnieje swoista epidemia związana z nadużywaniem stymulantów przepisywanych na ADHD; liczba dorosłych, którzy zażywają te leki zwiększyła się o aż 53% w okresie od 2008 do 2012 roku. Zażywanie tych medykamentów ma wiele skutków ubocznych, takich jak: uzależnienie, zwiększona nerwowość, drażliwość, depresja, znaczna utrata masy ciała, stłumiony apetyt, a nawet myśli samobójcze. W związku z tym, naukowcy i terapeuci zaczęli szukać nowego, bardziej naturalnego rozwiązania na problemy z koncentracją. Odkryli, że jednym ze skuteczniejszych remediów na problemy z koncentracją jest uważność, jednak definiowana nieco inaczej. Chodzi o stan absolutnej koncentracji, umiejętność całkowitego wyciszenia umysłu i skupienia uwagi na chwili teraźniejszej, a także o wygłuszenie wszelkich rozproszeń wewnętrznych i zewnętrznych. Uważność rozumiana w ten sposób jest bliska stanu medytacji, jednak nie są to pojęcia

tożsame. W 2011 roku badacze z Uniwersytetu w Wisconsin odkryli, że codzienna dawka uważności jest w stanie zmienić aktywność w przednim obszarze mózgu tak, aby powstał schemat odpowiedzialny za aktywację pozytywnych stanów emocjonalnych, czyniących nas bardziej zaangażowanymi w świat. Dobra wiadomość jest taka, że do zaobserwowania korzystnych skutków wystarczy praktykować ten stan przez zaledwie 5 minut dziennie. Uważność może być też pomocna w walce ze stresem wywołanym przez presję wielozadaniowości. Specjaliści odpowiedzialni za badania nad uważnością dokonali praktycznego testu na pracownikach działu HR pewniej korporacji. Najpierw sprawdzili ich wydajność w trakcie wykonywania czynności naturalnie związanych z ich pracą, potem zaś podzielili badanych na trzy grupy. Jedna z nich została zapisana na 8-tygodniowy kurs medytacji (dwie godziny w tygodniu); druga grupa została zapisana na ten sam kurs z 4-tygodniowym opóźnieniem, a ostatnia grupa uczestniczyła w 8-tygodniowym kursie relaksacji ciała. Po zakończeniu kursów wydajność wszystkich grup została zbadana ponownie i okazało się, że jedyni uczestnicy, których wyniki się poprawiły to ci, którzy brali udział w kursach medytacyjnych. Coraz więcej badań wskazuje na to, że ‘uważność’ pomaga także z udręką symptomów ADHD. Specjaliści z Uniwersytetu Emo-


ry odkryli, że stan uważności trenuje te same części mózgu, które gorzej funkcjonują u cierpiących na tę chorobę i jest w stanie napiąć te obwody mózgu, które są odpowiedzialne za podtrzymywanie uwagi. To bardzo cenne odkrycie, ponieważ w ten sposób można by walczyć z przyczynami, a nie tylko z symptomami ADHD. Mózg jest substancją wielce skomplikowaną, ale także modalną. Jest w stanie zmieniać się na lepsze i na gorsze, i w dużej mierze to od nas samych zależy, jak nim pokierujemy.

ZBAWIENNE WYCISZENIE Przeciętny czas możliwości skupienia się spadł z 12 do 5 minut, ale na szczęście badania wykazują, że wystarczy jedynie 5 minut dziennie na poprawienie stanu naszych umysłów, siły koncentracji i uwagi. Istnieje zatem realna nadzieja dla wszystkich tych, którzy zaczęli odczuwać negatywne skutki nadmiernego użytkowania mediów czy ciągłego żonglowania zadaniami i chcieliby usprawnić swoje funkcje kognitywne.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

17


A

ktualnie wulgaryzmy stają się powszechne. W języku polskim, rosyjskim, niemieckim i angielskim można odnaleźć wiele wulgarnych wyrazów, których używają przedstawiciele każdej grupy społecznej. Choć według definicji są to zwroty uznawane przez użytkowników danego języka za nieprzyzwoite i ordynarne, a ich wypowiadanie świadczy o bardzo niskiej kulturze osobistej, w dzisiejszych czasach nie stronią od nich nawet przedstawiciele klas wyższych. Podczas drugiej wojny światowej i w okresie stalinizmu w Polsce likwidowano elity inteligenckie. Miejsce władz na każdym szczeblu, we wszystkich dziedzinach i resortach, zajęli Sowieci albo polscy chłoporobotnicy przeszkoleni w duchu filozofii marksistowsko-leninowskiej i moskiewskich metod rządzenia. Moż-

Fot. Jarosław Podgórski

na się w tym dopatrywać jednej z przyczyn spauperyzowania polskiej mowy potocznej, gdyż przykład szedł z góry. Powszechność wulgaryzmów, których w ZSRR otwarcie używali nawet najwyżsi urzędnicy państwowi, zaczęła charakteryzować również Polskę. Kilka miesięcy temu okazało się, że polscy ministrowie w prywatnych sytuacjach (podczas obiadów w restauracjach) byli podsłuchiwani. Nagrania udostępnił znany tygodnik społeczno--polityczny. W wypowiedziach roiło się od mocnych słów, co fatalnie odbiło się na opinii publicznej. Prezydent Bronisław Komorowski w związku z tą sprawą powiedział, że na pewno takich słów nie usłyszałby od Władysława Bartoszewskiego, byłego ministra spraw zagranicznych i przedwojennego dżentelmena. Ale osobistości takie jak Bartoszewski to niestety chlubne wyjątki.

NASI PRZODKOWIE TEŻ PRZEKLINALI Na przestrzeni wieków słownictwo ewoluowało. Rozwijały się religie i ideologie, opracowywano wynalazki i technologie, dokonywano odkryć, co powodowało, że poszerzały się słowniki tematyczne. Oprócz zwykłych wyrażeń, bezwzględnie potrzebnych do opisu konkretnych spraw przyziemnych oraz górnolotnych, używanych do oddania naszych uczuć i emocji, powstały wyrazy wulgarne, wplatane w różnorodne wypowiedzi. Słuchając brzmienia innych języków, można odnaleźć wiele podobieństw do języka rodzimego. Tendencja ta dotyczy też słów wulgarnych. Historycy starają się ustalić etymologię najbardziej popularnych przekleństw. Część z nich przypuszcza, że rdzeń słowa „kurwa” rozszedł się po kontynencie wraz z migracjami


To na pewno nie

* łacina

Nie dbamy o język codzienny. Tak się dzieje w Polsce, Europie i na świecie. Otoczenie, telewizja, kinematografia i inne dziedziny sztuki epatują przekleństwami. Ponieważ dostęp do mediów jest dziś powszechny, na kontakt z wulgaryzmami narażone są również dzieci. Przed rodzicami i nauczycielami stoi bardzo trudne zadanie – muszą oduczyć dzieci i młodzież posługiwania się takim językiem. Krystyna Darowska

* Uwaga! Ten tekst zawiera słowa powszechnie uznawane za wulgarne.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

19


Indoeuropejczyków, do których dochodziło między 4000 a 2500 rokiem przed naszą erą. Ostateczny podział języka nastąpił w okolicach 2500 roku, a jako pierwsza, około 4200 lat przed naszą erą, oddzieliła się gałąź anatolijska (południowo-wschodnia Turcja), a następnie tocharska we wschodnich Chinach (około 3700 roku). Zachodnie rodziny języków indoeuropejskich, czyli: germańska, bałtosłowiańska, celtycka i italska wykształciły się w okresie od 3300 do 2800 przed naszą erą. Około 300 lat później wyłonił się język pragrecki. Początkowo wyrażenie koura oznaczało w nim kobietę niezamężną, natomiast jego pejoratywne znaczenie pojawiło się w grece dużo później. Ze staroniemieckiego określenia prostytutki Huora powstało natomiast współczesne słowo die Hure. W fińskim nadal istnieje huora. Wulgaryzm ten brzmi podobnie w angielskim – whore, a także w islandzkim – hora. Z taką etymologią nie zgadza się jednak polski językoznawca i slawista Zbigniew Gołąb, według którego słowo „kurwa” pochodzi od kurъv, czyli kury. Rozwinięta postać tego wyrażenia, czyli kurъva (kurwa), występuje we wszystkich językach wczesnosłowiańskich jako określenie prostytutki. Właśnie w tym znaczeniu słowo „kurwa” zostało zapisane po raz pierwszy w 1415 roku w staropolskich kodeksach, które przewidywały kary za jego używanie. Jednak mimo sankcji przez kolejne wieki coraz częściej posługiwano się wulgaryzmami w codziennej mowie. Powstawały też nowe przekleństwa w Polsce i krajach sąsiednich.

SŁOWIAŃSKIE PRZEKLEŃSTWA Obecnie w języku polskim spopularyzowało się słowo „jebać” w różnych odsłonach. Jego

Fot. Jarosław Podgórski

podstawowe znaczenie to ‘odbywanie stosunku płciowego’ ujęte w wulgarny sposób. Ale na przestrzeni ostatnich lat wyraz „zajebiście”, w ustach nie tylko młodych Polaków, stał się wręcz komplementem. Więcej o naszej nowomowie, pełnej takich wyrażeń jak „kurwa”, „chuj”, „pierdolić” czy „jebać”, napisano w Słowniku polszczyzny rzeczywistej, według którego te cztery przekleństwa i wyrazy od nich pochodzące dominują w języku polskim – występują w około 350 konfiguracjach. Należy nadmienić, że autorzy wspomnianej książki, czyli łódzcy i wrocławscy językoznawcy oraz ich studenci, zbadali wulgaryzmy nie jako zjawisko językowe, lecz komunikacyjne. Dzięki obserwacji autentycznych sytuacji zarejestrowanych na ulicach, w pubach, w tramwajach i na podwórkach stwierdzili, że większość komunikatów realizowana jest przy znacznym udziale czterech, pięciu wyrazów, dzięki którym można mówić praktycznie o wszystkim. Tylko przy słowie „kurwa” doliczyli się aż 47 funkcji. Służy ono Polakom do wyrażenia dezaprobaty lub złości, groźby albo zdziwienia, stwierdzenia faktu, zachwytu czy wzmocnienia wypowiedzi. Występuje też jako „joker”, czyli słowo, które zastępuje wiele innych słów, i „otwieracz”, pozwalający na rozpoczęcie wypowiedzi1. Wiele współczesnych wulgaryzmów w języku polskim, rosyjskim czy też ukraińskim brzmi identycznie. Te podobieństwa występują w dużej liczbie języków słowiańskich, choć nie zawsze pokrewne wyrażenia są równie popularne w każdym kraju. I tak słowo курва (kurwa) w Rosji nie jest bardzo rozpowszechnione, ale już na Ukrainie Zachodniej słyszy się je bardzo często. Należy jednak zaznaczyć, że w języku ukraińskim to słowo nie jest aż tak

wulgarne, jak w Polsce. W języku rosyjskim emocjonalnym odpowiednikiem tego wyrażenia jest natomiast блядь (bladź) czy też сука (suka). Powszechne są również ёб твою мать (job twoju mać) oraz охуел ты (ochujeł ty), których chyba nie trzeba tłumaczyć.

NAJBARDZIEJ ZNANE OBCE WULGARYZMY Nie inaczej sprawa „zaśmiecania mowy” ma się w krajach Europy Zachodniej czy też w USA. U Niemców jest kilka przekleństw, które nie mają tak mocnego znaczenia, jak ich ewentualne odpowiedniki w języku polskim. Nie są też używane tak często jak w Polsce. Wyjątek stanowi Scheisse, czyli polskie „gówno”. Nasi zachodni sąsiedzi używają też wyzwiska Arschloch, co dosłownie znaczy „dziura w tyłku”, a w polskim kontekście oznacza „dupka”. Sporą listę przekleństw mają też Anglicy i Amerykanie, ale moc ich wulgaryzmów jest jednak dużo większa aniżeli u Niemców. Słowa fuck lub bitch mają wiele znaczeń, w zależności od różnych uzupełnień. Warto jednak zaznaczyć, że Anglicy są bardziej powściągliwi w stosowaniu wulgaryzmów niż Amerykanie. Wielka Brytania słynie z posiadania warstwy arystokracji, za którą stoją całe pokolenia, i elit wykształconych na najlepszych uniwersytetach. Brytyjczycy tak bardzo dbają o swój wizerunek dżentelmenów, że nawet masowo osiedlający się tam niewykształceni imigranci nie mają silnego wpływu na deprecjację kultury narodowej wyspiarzy. Ludność napływowa wtapia się w środowisko obywateli Wielkiej Brytanii lepiej aniżeli w USA. Dzieje się tak za sprawą socjalnej opieki państwa, co prawda nie tak


dużej, jak w Niemczech czy też krajach skandynawskich, ale większej niż w USA. Zupełnie inaczej kształtowała się historia USA. Zasiedlający kontynent osadnicy nie pochodzili z wyższych sfer, w większości nie posiadali wykształcenia i tak zwanej kindersztuby. Od XVII wieku do Ameryki Północnej byli sprowadzani pierwsi afrykańscy niewolnicy. Dopiero trzy lata po wojnie secesyjnej, czyli w 1865 roku, zniesiono niewolnictwo, zatwierdzając 13. poprawkę do konstytucji. Obecnie prawie 13% Amerykanów ma pochodzenie afrykańskie. Prawie jedna czwarta z nich żyje poniżej granicy ubóstwa. Z drugiej strony USA od zawsze jawiły się ludziom biednym oraz zagrożonym w swoich krajach na tle politycznym czy też rasowym jako kraj otwarty i dający wielkie perspektywy. USA słynęły z tego, że ich społeczeństwo było bardzo zróżnicowane pod względem etnicznym, religijnym i rasowym. Do dziś funkcjonuje tam też idea amery-

kańskiego snu. Mimo to nie każdemu udawało się osiągnąć sukces. Wielu imigrantów wolało przebywać w swoich narodowych enklawach. W ten sposób izolowali się od reszty społeczeństwa. W USA przysługująca im opieka socjalna, zdrowotna, szkolnictwo i ogólnie pomoc państwa jest minimalna. Sprzyja to wzrostowi przestępczości, bezdomności i bezrobocia. Za tym często idzie ordynarna mowa osób w tych kręgach. Mimo że imigrantom zależy na poznaniu oficjalnego języka, świetnie posługują się popularnymi amerykańskimi wulgaryzmami. Również nielegalnie pozostający w USA uciekinierzy i turyści z przeterminowaną wizą uczą się języka angielskiego na ulicy, gdzie przekleństwa są powszechne.

NASZE AUTORYTETY JĘZYKOWE O UŻYCIU WULGARYZMÓW Profesor Jan Miodek, słynny filolog polski, w trakcie wywiadu w TVP 2 w grudniu 2010

1 J. Antczak, Słownik, a w nim... same wulgaryzmy, [w:] Wirtualna Polska [online], [dostęp 8 stycznia 2011], dostępny w Internecie na stronie: http//wiadomosci.wp.pl/page.2.title.Slownik-a-w-nim-same-wulgaryzmy.wid.13015285.wiadomosc.html.

roku powiedział: „Nie trzeba się nadto wsłuchiwać, żeby usłyszeć, jak bardzo nam ten język zwulgarniał. Tego się boję i to mnie boli”. Dużo dosadniej wyraził się inny językoznawca, profesor Jerzy Bralczyk, który w „Sygnałach Dnia” w Radiowej Jedynce, w audycji Wulgaryzmy – nie przystoi... stwierdził, że częste przeklinanie – już prawie nieświadome – to rodzaj upośledzenia umysłowego. Tak silne zakorzenianie się wulgaryzmów w mowie potocznej świadczy o kryzysie kultur i tradycji narodowych. Jednak pojawianie się przekleństw to bezspornie postępujące zjawisko i językoznawcy nie unikają uwzględnienia ich w nowych słownikach ani nie zaprzeczają ich istnieniu. Na lekcjach języka obcego wykładowcy często proponują studentom zajęcia poświęcone poznawaniu wulgaryzmów. Oczywiście nie trzeba ich używać, ale warto je poznać, chociażby po to, aby nie popełnić faux pas.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

21


Kładąc się spać, w stan uśpienia wprowadzamy także naszą świadomość. Pole do ekspresji przejmuje wówczas podświadomość, tworząc różnej treści marzenia senne – czasem takie, które niekoniecznie chcielibyśmy kontynuować. O dziwo wcale nie musimy. Możliwe jest obudzenie własnego umysłu, gdy ciało wciąż smacznie śpi, a tym samym – uzyskanie we śnie poczucia sprawczości. Monika Ulińska

S

padanie w dół, coraz szybciej i szybciej, nieuchronne zbliżanie się do ziemi… i nagle koniec. Pobudka z czołem zlanym potem. Któż z nas nie miał kiedyś snu o spadaniu? I któż nie chciałby przejąć nad nim kontroli i zamiast lecieć bezwładnie w dół – szybować w przestworzach jak ptak? Takie sny też się oczywiście zdarzają. Kładąc się spać, nie możemy być do końca pewni, co nam się przyśni. Mózg funduje nam swoistą loterię, której wyniku możemy się co najwyżej domyślać.

Ilustr. Ewa Rogalska

Według Zygmunta Freuda marzenia senne są przekazem płynącym z podświadomości. Każde z nich ma swoje znaczenie, a przeżywana we śnie historia jest odzwierciedleniem ukrytych treści, które wypieramy do podświadomości. Treści te dotyczą najczęściej tłumionych popędów i pragnień, które w rzeczywistości nie mogą zostać spełnione (przez ograniczające mechanizmy kultury, którą Freud postrzegał jako źródło cierpień). Teza, że sen jest odzwierciedleniem naszego życia, jest popularna po dziś dzień. Współ-

czesna interpretacja marzeń sennych, która wyrosła na bazie freudowskiej psychoanalizy, nieco ewoluowała: nie skupia się już na poszukiwaniu symboli narządów płciowych, dostrzega za to sporo analogii z innymi sferami życia. Stabilną podstawą teorii dotyczących snów jest paradygmat, według którego są one domeną podświadomości.

HULAJ UMYSŁ, GRANIC NIE MA Faktem jest, że sen jest obszarem, w którym króluje podświadomość. Okazuje się jednak,


że ludzki umysł jest w stanie wypracować zjawisko, którego nazwa brzmi jak oksymoron. Świadomy sen (inaczej LD, w skrócie od angielskiej nazwy Lucid Dream) to stan, w którym śniący zdaje sobie sprawę z tego, że śni. Samo uświadomienie sobie snu jest zjawiskiem dość popularnym – duża część społeczeństwa niezamierzenie go doświadcza. Co ciekawe – jesteśmy w stanie uświadomić sobie sen na życzenie i pokierować swoim marzeniem sennym w dowolny sposób. Wszelkie bodźce i odczucia we śnie są zazwyczaj tak realistyczne, że w konsekwencji można przyrównać sen do równoległej rzeczywistości – wie o tym każdy, kto choć raz obudził się z bijącym sercem, chwilę wcześniej uciekając przed przerażającą zmorą. Różnica jest taka, że wszelkie zdarzenia, działania i ich konsekwencje pozostają wówczas w sferze sennych iluzji. Z tego powodu sen jest dobrym obszarem do realizacji marzeń, których nie jesteśmy w stanie spełnić na jawie. Zakres czynników, które ograniczają nas w życiu, jest względnie szeroki – w świadomym śnie nato-

miast ogranicza nas tylko własna wyobraźnia. Lot o własnych siłach nad Wielkim Kanionem Kolorado? Czemu nie. Koncert Freddiego Mercury’ego? Bardzo proszę. Wykorzystując LD, możemy być reżyserem dowolnej historii.

ZEGAREK BEZ WSKAZÓWEK I SZEŚCIOPALCZASTE DŁONIE Może się oczywiście zdarzyć, iż pewnej nocy zdamy sobie sprawę z tego, że właśnie śnimy. Możliwe, że doznany wówczas szok pozwoli nam pozostać we śnie. Możliwe w końcu, że uda nam się poprowadzić marzenie senne według własnego uznania. Bez wcześniejszego przygotowania sytuacje takie należą jednak do rzadkości. Dobrą wiadomością dla wszystkich zaciekawionych taką możliwością jest informacja, że świadome śnienie jest czynnością, której można się nauczyć. Podobnie jak każde zwycięstwo olimpijskie poprzedzone jest wieloletnimi treningami, tak opanowaniu umiejętności świadomego śnienia sprzyja określony wysiłek – przede wszystkim umysłowy.

Wachlarz technik nauki świadomego snu jest szeroki – odpowiedni sposób można dobrać pod kątem własnych predyspozycji czy stylu życia. Oprócz tego, niezależnie od wybranej techniki, należy regularnie wykonywać pewne czynności. Ponieważ kluczową sprawą w nauce LD jest zapamiętywanie snów, każdy chcący nabyć tę umiejętność powinien założyć dziennik snów i systematycznie zapisywać w nim swoje marzenia senne. Należy przelewać na papier możliwie najwięcej szczegółów, a ze względu na ulotny charakter snów, najlepiej jest robić to tuż po przebudzeniu. Ponadto należy wykonywać na jawie tak zwane testy rzeczywistości, które będą dowodem na to, że nie śpimy. Po co? Żeby po wykonaniu tego samego testu śpiąc, uświadomić sobie sen. Poleca się regularne wykonywanie czynności, które we śnie z zasady mają inny przebieg: na przykład uruchamianie włącznika światła (we śnie nie spełnia on swojej funkcji) lub próba włożenia ręki w lustro (we śnie jest to możliwe). Istnieją też jednak bardziej dys-

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

23


kretne i pewniejsze metody. Popularne jest spoglądanie na zegarek lub na własne dłonie. We śnie nie zwracamy uwagi na szczegóły, więc tarcza zegarka może być pozbawiona wskazówek. Również dłonie będą różnić się od tych faktycznych – mogą mieć inny kolor, kształt lub liczbę palców. Jeśli jest się posiadaczem jakichś znaków szczególnych, warto kontrolować od czasu do czasu ich obecność – we śnie najprawdopodobniej znikną. Zadaniem testów rzeczywistości jest ukazanie odchyleń od normy, których dostrzeżenie ma być bodźcem włączającym we śnie świadomość. Kiedy zatem jesteśmy w stanie naszą niecodziennie wyglądającą dłoń bezinwazyjnie włożyć w taflę lustra, możemy próbować teleportować się do stanu Kolorado. Świadome śnienie może być furtką do odczuć, które z jakichś powodów nie są ludziom dane na jawie. Jest też bronią przeciwko rozmaitym potwornym wytworom wyobraźni – bywa wykorzystywane do zwalczania koszmarów sennych. Co więcej, utrwalone na papierze sny są dobrym materiałem do analizy problemów osadzonych w podświadomości.

PRZECIWWSKAZANIA I MOŻLIWE DZIAŁANIA NIEPOŻĄDANE Przed podjęciem ćwiczeń, mających doprowadzić do świadomego śnienia, należy zastanowić się, czy nie należy się do grupy, która powinna rozważyć zaniechanie tego pomysłu. Przed praktykowaniem LD powinny się powstrzymać osoby z zaburzeniami schizofrenicznymi oraz z problemami serca. Wrażenia towarzyszące świadomemu snowi mogą Ilustr. Ewa Rogalska

niekorzystnie działać na dotknięte chorobą i podatne na komplikacje psychikę i serce. Zwraca się też uwagę na pojawiające się czasem podczas utrzymywania świadomości nieprzyjemne doznanie w postaci paraliżu sennego. Jest to zjawisko, którego doświadczamy za każdym razem, gdy wchodzimy w fazę REM (to jest fazę snów). Przy uśpionej świadomości jest ono całkowicie nieodczuwalne, a przy tym potrzebne. Pełni funkcję ochronną, uniemożliwia bowiem wykonywanie czynności, o których śnimy. Dzięki temu, śniąc o lataniu, nie będziemy próbowali go uskutecznić. Efekty paraliżu sennego odczuwa się dopiero, gdy wybudzi się mózg, co często wiąże się z nieprzyjemnymi doznaniami: towarzyszy mu wtedy poczucie niemocy, wrażenie duszności i halucynacje. W rzeczywistości jest się jednak całkowicie bezpiecznym. Cokolwiek się odczuwa i widzi przy swoim łóżku, jest tylko wytworem podsycanej przerażeniem wyobraźni. Choć to trudne, warto to sobie w takiej chwili uzmysłowić, by móc zacząć panować nad oddechem; wówczas to właśnie on najłatwiej poddaje się naszej woli, co pozwala na szybsze opanowanie sytuacji. Po kilku minutach – które mogą wydawać się kilkoma godzinami – paraliż senny ustępuje.

Z UMIAREM Chociaż współcześnie świadomy sen może kojarzyć się przede wszystkim z rozrywką, jest wykorzystywany także w innym kontekście. Według niektórych świadome śnienie pozwala na doświadczenia wychodzące poza umysł śpiącego. Na Wschodzie od dawna znana jest joga snu i śnienia. To tybetańska praktyka wykorzystująca świadomy sen, której stosowanie ma prowadzić do zacierania się granicy między jawą a snem. Według buddyzmu tybetańskiego umiejętność świadomego śnienia ułatwia pośmiertne wejście w stan poprzedzający kolejne narodziny. Aby rozwijać się duchowo i ułatwić sobie wejście po śmierci w przejściowy stan bardo, praktykujący jogę snu i śnienia dążą do postrzegania swojego życia jako snu; nieustannie wmawiają sobie, że doświadczane zdarzenia i emocje są nieprawdziwe. Krótko mówiąc, negują oni realność rzeczywistości. Jeśli nie praktykuje się jogi snu i śnienia, warto zachować równowagę między jawą a snem. Poznawszy smak nieograniczonych możliwości, z przyjemnością wraca się do jego źródła, nie należy jednak dążyć do uczynienia LD substytutem prawdziwego życia. Mając sprecyzowany, możliwy do osiągnięcia cel, warto dążyć do jego realizacji w realnym życiu.


◀▷

fotoplastykon

Krzysztof Solarewicz Z wykształcenia geograf i kulturoznawca. Od 11 lat pracuje i prowadzi zajęcia z fotografii w Ośrodku Postaw Twórczych. Autor albumów: Przedostatni Stan Skupienia (OPT, 2009), Kieszonkowy Atlas Zwierząt (YHO, 2010). Publikował również eseje w albumach fotograficznych: Najważniejszego i Tak Wam Nie Powiem Łukasza Rusznica (Miligram, 2012), Rozbite – Marzenie Karola Krukowskiego (BWA Wrocław, 2012). Brał udział w wystawach zbiorowych: „Dzika Banda” (Magazyn Praga, Warszawa, 2010), „Biologia, Fizyka, Chemia” (BWA Design Wrocław, 2010), „Brzydcy” (Studio BWA, 2010), „Skóra” (Maison de la Photographie, Lille, 2013).

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

25



ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

27


K

ażdy rodzaj kina ma swoich mistrzów, na których wzorują się kolejne pokolenia twórców. Dla kina gangsterskiego będzie to Francis Ford Coppola i jego Ojciec Chrzestny, dla science fiction George Lucas i Gwiezdne Wojny. Wydaje się jednak, że największy wpływ na Romaina Gavrasa miała Mechaniczna pomarańcza Stanleya Kubricka. To w tym filmie przemoc i absurd łączą się w zgraną parę tak, że nie można od niego oderwać wzroku. Efekt ten zostaje wzmocniony w klipach Gavrasa. Powoduje to konwencja teledysku zmuszająca do używania dużej ilości kadrów oraz korzystania z szybkich cięć, a także różnorodna, przeważnie szybka, muzyka, która nadaje tempa produkcjom. Tworzy to wybuchową mieszankę, która jednocześnie szokuje i zaciekawia. Jednak żeby poruszyć internautów, potrzeba czegoś jeszcze.

NIEDALEKO PADA JABŁKO Rodzina Romaina pochodzi z Grecji. Jego ojciec – Kosta Gavras – jako młody chłopak chciał wyemigrować do USA, aby tam studiować reżyserię. Niestety, z powodu trwającej w Ameryce nagonki na komunistów, nie dostał wizy. Zdecydował się zatem na wyjazd do Francji. Skończył prestiżową szkołę filmową w Paryżu i w krótkim czasie stał się rozpoznawalnym reżyserem (został nawet wybrany na dyrektora Cinémathèque Française, jednego z największych archiwów filmowych na świecie). Kręcił głównie filmy zaangażowane politycznie, dokumentujące zbrodnie różnorakich reżimów. Jego syn dorastał na planach filmowych. Romain już w wieku 14 lat, wraz ze swoim kolegą Kimem Chapirionem, zaczął nagrywać na VHS i edytować pierwsze filmy. Wkrótce stworzyli kolektyw Kourtrajmé (od francuskiego court métrage – krótki metraż). W jego skład weszło wielu artystów powiązanych z francuską sceną hiphopową. Byli to zarówno raperzy, tancerze breakdance, jak i didżeje oraz twórcy wideo. Byli młodzi, a większość z nich wywodziła się z biednych, emigranckich dzielnic Paryża. Gavras, mimo inteligenckiego pochodzenia, wsiąknął w ten świat i stał się jego wiernym kronikarzem. Filmy z tamtego okresu to głównie krótkie etiudy komediowe, które artyści powiązani z Kourtrajmé przegrywali na DVD i sprzedawali na bazarach. Tłem produkcji są biedne i pełne przemocy blokowiska na przedmieściach stolicy Francji. Pierwszy komercyjny

Fot. Patryk Rogiński

sukces grupy – The Funk Hunt and Easy Pizza Riders – wyreżyserował właśnie Romain Gavras. Głównym bohaterem filmu są srebrne adidasy, które w niecodziennych okolicznościach zmieniają właścicieli. Ze sklepu kradnie je Dimitriu, „dziecko wschodu”, później buty odbierają mu policjanci, którzy wymieniają obuwie na dużą pepperoni. Po wielu perypetiach adidasy wracają do złodzieja. Niestety goryl, który uciekł z zoo, odbiera mu zdobycz i tanecznym krokiem wsiada na skuter, którym odjeżdża w nieokreślonym kierunku. Ta czarna komedia sprzedała się w 50 tysiącach (!) egzemplarzy, bez żadnej reklamy, wyłącznie dzięki marketingowi szeptanemu. Grupa zaczęła zatem tworzyć krótkie metraże w podobnej stylistyce. Filmy odniosły nieoczekiwany sukces. Jak wspomina tamte czasy sam reżyser: „Nagle zaczęliśmy jeździć minivanem po Francji i wyświetlać filmy. Miałem 22 lata i to była naprawdę dobra zabawa”.

GNIEW PRZEDMIEŚĆ Tego rodzaju produkcje sprawiły, że Gavras stał się popularny w swoim kraju. Język jego narracji spodobał się niezależnym artystom, dzięki czemu zaczął kręcić teledyski. Pierwszy klip nagrał w 2004 roku dla hiphopowego kolektywu Mafia K1 Fry do utworu Pour Ceux. Wideo jest niepokojące, przedstawia podmiejskie projekty zamieszkiwane przez emigrantów z różnych części Afryki. Uderza naturalizm, z jakim pokazywani są mieszkańcy przedmieść. Zaniedbani, agresywni i wściekli z powodu braku perspektyw. Niecały rok później na ulice podparyskiej dzielnicy Montfermeil wyszły tłumy protestujące przeciw brutalności policji. Sytuacja szybko wymknęła się spod kontroli, a protesty zamieniły się w zamieszki. Zaczęto plądrować sklepy, zapłonęły samochody, a po obu stronach przybywało ofiar. Związana z grupą Kourtrajmé Ladj Ly nakręciła film 365 Jours à Clichy-Montfermeil, który dokumentował te wydarzenia. Francuzów ogarnął strach. W 2007 roku Gavras nakręcił teledysk do utworu Signature DJ-a Mehdiego. Klip przedstawia migawki z życia chłopaków zajmujących się tuningiem. Zostają sportretowani takimi, jakimi są, bez koloryzowania i bez zbędnej ideologii. Kolejny teledysk stworzył dla Simian Mobile Disco do piosenki I Believe. Tym razem artysta pokazał rzeczywistość rumuńskich Cyganów. Zderzył energiczną, elektroniczną muzykę z obrazami biedy

i opuszczenia. Po raz kolejny bohaterami są ludzie wykluczeni, żyjący na marginesie społeczeństwa. Mimo to, dzięki autentyzmowi, z jakim Gavras dokumentuje ich życie, czujemy do nich sympatię. Są tacy sami, jak my: mają pasję, zakochują się, spędzają czas z rodziną czy z przyjaciółmi. Po prostu nie mieli tyle szczęścia na starcie. Prawdziwy przełom w karierze Gavrasa nastąpił 1 maja 2008 roku, kiedy na Youtubie został umieszczony teledysk do utworu Stress zespołu Justice. Internet zawrzał. Klip pokazujący brutalny rajd nastolatków o widocznych afrykańskich korzeniach po ulicach Paryża podzielił użytkowników sieci. Jedni zarzucali twórcom żerowanie na strachu powstałym po zamieszkach sprzed trzech lat, podsycanie nienawiści rasowej oraz wzmacnianie stereotypów dotyczących mieszkańców przedmieść. Inni widzieli w nim krytykę współczesnych mediów lub po prostu świetne wideo, od którego nie można oderwać wzroku. O teledysku napisały największe światowe gazety. Przez pierwsze 14 dni klip oglądano średnio 100 tysięcy razy dziennie, co w pierwszej dekadzie XXI wieku było wynikiem niespotykanym. Dopiero tydzień po premierze członkowie Justice wypowiedzieli się na temat teledysku, informując, że ich zamiarem nie było stygmatyzowanie mieszkańców przedmieść, a tym bardziej propagowanie rasizmu. Założeniem było stworzenie „nietelewizyjnego” wideo do „nieradiowego” utworu oraz sparodiowanie telewizyjnych newsów, których tematem przewodnim zawsze jest przemoc. Sam Gavras, który zwykle unika mediów, w końcu podsumował całe zamieszanie słowami: „Byłem szczęśliwy. Przez kilka miesięcy byłem najbardziej znienawidzoną osobą w kraju, ale to było zabawne. To była niesamowita, darmowa reklama. We Francji będą tyle o Tobie pisać tylko wtedy, jeśli uprawiałeś seks z dziećmi”.

SKANDALISTA? – NIE, DZIĘKUJĘ W tym samy roku Gavras nagrał jeszcze jeden teledysk. Wraz z indiepopowym zespołem The Last Shadow Puppets udał się do Moskwy, aby nakręcić wideo do piosenki The Age of Understatement. Pojawiają się w nim czołgi i łyżwiarka figurowa. Cały materiał został nagrany w ciągu dwóch dni, z czego jeden przeznaczony był na zdjęcia na lodowisku oraz różne lokacje w mieście, a drugi ekipa spędziła na podmoskiewskim poligonie. To tam dzięki wódce, papierosom i in-


◆ ◆ ◆ ◆

Live fast,

film

die young…

Realizm, wykluczenie, przemoc. To składniki potrzebne do stworzenia teledysku, który zawładnie Internetem. W wywiadzie dla „Guardiana” stwierdził: „Jeśli chciałbym być kontrowersyjny, nagrałbym nazistów gwałcących dzieci lub coś w tym rodzaju”. Panie i Panowie – Romain Gavras. Mateusz Stańczyk

nym drobnym łapówkom uzyskali zgodę na kręcenie pojazdów gąsienicowych (w trakcie trwających manewrów!). Efekt końcowy jest surrealistyczny, jednak wideo nie było tak kontrowersyjne jak poprzednie, przez co wzbudziło umiarkowane zainteresowanie. Po owocnym mariażu z branżą muzyczną reżyser postanowił podjąć się trudniejszego wyzwania, jakim jest stworzenie filmu pełnometrażowego. W rolach głównych obsadził Oliviera Barthelemy’ego i Vincenta Cassela. Our Day Will Come opowiada historię dwóch rudowłosych mężczyzn – Rémiego i Patricka. Pierwszy, prześladowany w szkole za swoją inność, zaprzyjaźnia się z drugim, który jest jego psychoterapeutą. Razem wyruszają w podróż, która ma ich zaprowadzić do Irlandii – miejsca, gdzie kolor włosów nie będzie ich wyróżniał. W trakcie kręcenia do Gavrasa zgłosiła się brytyjska wokalistka M.I.A. Chciała, aby Francuz nakręcił teledysk do jej nowego utworu Born Free. Zaangażowana społecznie piosenkarka i bezkompromisowy artysta szybko znaleźli wspólny język. Efektem ich współpracy jest ponad 7-minutowy klip, który według

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

29


twórców przedstawia rzeczywistość o 30 lat późniejszą niż ta przedstawiona w filmie Our Day Will Come. Widzimy więc senne amerykańskie miasteczko, które zostaje brutalnie spacyfikowane przez obywatelską bojówkę. Uzbrojeni mężczyźni szukają rudych chłopców, których później wypuszczą na pustyni, aby urządzić sobie krwawe safari. Klip został odebrany jako krytyka lokalnych milicji, które na południu USA bez żadnego nadzoru, za to z przychylnością centralnych i okręgowych władz, patrolowały granicę z Meksykiem. Aby uniknąć dosłowności, artyści zamiast Latynosów pokazali osoby o rudych włosach. Ostatecznie teledysk został znacznie lepiej odebrany niż film, do którego nawiązywał. Jednym z powodów był bojkot kin, które nie chciały mieć nic wspólnego z kontrowersyjnym reżyserem. Poza tym długometrażowy debiut Gavrasa, pomimo staranie dobranych kadrów, okazał się nieco nudnawy.

MIĘKKIE LĄDOWANIE Kiepskie recenzje i jeszcze gorsze wyniki dystrybucyjne Our Day Will Come spowodowały, że reżyser powrócił do krótszych form filmowych. Między 2010 a 2013 rokiem nagrał kilka reklam (między innymi dla Yves Saint Laurent, Dior czy Louis Vouitton). Na uwagę zasługują szczególnie dwa klipy. Pierwszy został nagrany w 2011 roku do kampanii All Stars Are In Adidasa, któremu towarzyszy utwór zespołu Justice Civilization. Ta minutowa produkcja, w której przewijają się wszystkie gwiazdy w jakiś sposób powiązane z marką, podobnie jak teledyski Gavrasa, przykuwa widza do ekranu. Napięcie, świetny rytm i ciekawe ujęcia. Druga, nakręcona dla Samsunga w 2013 roku, przedstawia epicki pościg wszelkiego rodzaju postaci. Po plaży biegną rzymscy legioniści, cheerlederki, a nawet dinozaury. Romain Gavras jest twórcą bezkompromisowym. Po nieudanym debiucie kinowym powrócił do współpracy z muzykami. W 2012 roku zaprezentował dwa świetnie przyjęte teledyski. Pierwszy ponownie dla M.I.A. do piosenki Bad Girls. Realizm magiczny bez udziału magii. Teledysk pokazujący popisy marokańskich kierowców, którzy w środku pustyni jeżdżą na dwóch kołach w śnieżnobiałych beemkach. Wizualna rozkosz. Drugi został nakręcony dla Kaynego Westa i Jaya Z (No Church In The Wild). Ten utrzymany jest jednak w zupełnie innej stylistyce. Gavras przedstawia w nim zamieszki z przerażającą dbałością o detale. Przez wielu krytyków

Fot. Patryk Rogiński, Maciej Margielski

sekwencje występujące w teledysku zostały uznane za najbardziej realistyczne przedstawienie agresji tłumu przeciw władzy we współczesnym kinie. To między innymi z tego powodu utwór na nowo ożywił sieć pod koniec stycznia 2014 roku. Wtedy w Internecie pojawiła się alternatywna wersja klipu, składająca się z mi-

gawek przedstawiających walkę o wolność, jaką stoczyli Ukraińcy na Majdanie. Nie wiemy, co przyniesie przyszłość, ale mam nadzieję, że kolejny film długometrażowy Gavrasa będzie w jakimś stopniu zainspirowany tymi wydarzeniami, gdyż w dzisiejszym kinie tylko ten Franzuz potrafi tak pięknie pokazywać przemoc.


OD PIWNICY AŻ PO STRACH Gdy za oknem zmrok zapada coraz szybciej, wiatr zrywa z drzew pożółkłe liście, a wspomnienia upalnych letnich dni bledną w pamięci, na amerykańskich podwórkach triumfy święcą wydrążone dynie. Wiadomo wtedy, że nadciąga Halloween, a chyba nic nie kojarzy się z tym świętem tak dobrze, jak stare domostwa i zamieszkujące je duchy. Karolina Kopcińska

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

31


S

eriale o takiej tematyce to dzieła nastawione głównie na wystraszenie widza, ale coraz częściej motyw istot zawieszonych między światami staje się punktem wyjścia do przedstawienia problemów i relacji międzyludzkich. Nie można przy tym zapomnieć o ukrytych bohaterach tego typu seriali, czyli o budynkach, bez których historie o nawiedzonych domach nie miałyby większego sensu.

LŚNIĄCA ŁAZIENKA Uznawane przez wielu za arcydzieło gatunku Lśnienie Stanleya Kubricka, opowiadające historię rodziny Torrence’ów zamkniętych w przesiąkniętym złem hotelu, nie spodobało się autorowi pierwowzoru literackiego, Stephenowi Kingowi. Dużo bardziej do gustu przypadła mu serialowa

Fot. Maciej Margielski

wersja z 1997 roku, która, według pisarza, bliższa była duchowi powieści. Fakt ten nie powinien jednak dziwić, biorąc pod uwagę, iż King czuwał nad produkcją miniserialu jako członek ekipy. Nowa wersja Lśnienia (poświęcająca więcej uwagi między innymi tak istotnej części książki, jaką jest alkoholizm Jacka Torrence’a) wymusiła na pisarzu obietnicę, że zaprzestanie on publicznego krytykowania filmu z 1980 roku, co wcześniej zdarzało mu się dość często. W kontekście serialowego Lśnienia warto wspomnieć, iż zdjęcia do miniserii kręcono dokładnie w tym samym hotelu, który w 1973 roku zainspirował Kinga do napisania słynnego horroru. Ośrodek, noszący (nomen omen) nazwę The Stanley Hotel, jest podobno nie mniej nawiedzony niż książkowy kompleks Panorama – w niewytłumaczalnych okolicznościach giną


bagaże i biżuteria, w pustych korytarzach rozbrzmiewa tupot dziecięcych stóp, a z pustej sali balowej słychać odgłosy przyjęcia. Wiele z takich incydentów do dzisiaj pozostaje niewyjaśnionych, a do The Stanley Hotel ściągają tłumnie fani zarówno Kinga, jak i paranormalnych doznań. Liczba takich wycieczek zapewne jeszcze wzrośnie, biorąc pod uwagę, iż planowana jest realizacja The Overlook Hotel, czyli prequela Lśnienia, z Markiem Romankiem na reżyserskim fotelu.

WINDY I KLATKI SCHODOWE Hotel posłużył także za inspirację dla twórców 666 Park Avenue. Budynkowi The Ansonia, pierwotnie pełniącemu rolę hotelu, zlokalizowanemu na nowojorskim Upper West Side, w serialu zmieniono nazwę na The Drake i przypisano funkcję

luksusowego kompleksu mieszkaniowego, do którego wprowadzają się Jane i Henry. Decyzja o przeprowadzce okazuje się dla pary głównych bohaterów fatalna: pod wpływem nowych przeżyć Jane wydaje się tracić kontakt z rzeczywistością. To jednak tylko pozory, ponieważ w rzeczywistości jej niecodzienne zachowanie spowodowane jest stopniowym odkrywaniem tego, co tak naprawdę kryje się pośród ścian i korytarzy nowego domu. Spoglądając na tytuł, łatwo odgadnąć, iż są to nie tyle zawieszone między światami dusze, ale moce iście piekielne, domagające się krwi i ofiar. Lokatorzy The Drake cierpią nie wskutek znikających części garderoby, niechcianych wizji czy też niewytłumaczalnych odgłosów, ale z powodu własnych nieugaszonych żądz. Każdy, kto w 666 Park Avenue padł ofiarą nadnaturalnych mocy, gotów był

poświęcić wszystko, by ziścić swoje pragnienia, niezależnie od tego, czy była to chęć zrobienia oszałamiającej kariery, czy też obietnica powrotu do zdrowia. Duchy, w tradycyjnym sensie, to w 666 Park Avenue zaledwie ułamek tego, czym manifestuje się przywołana w latach dwudziestych XX wieku moc piekielna. Dużo bardziej przerażające zdają się być podległe złej sile skorupy, jakimi stali się gotowi na wszystko mieszkańcy Drake’a.

SZALEŃCZA LICZBA POKOI Apartamentowiec jest również głównym miejscem akcji w trwającym dwa sezony brytyjskim Bedlam, wyprodukowanym w 2011 roku. Serial, którego tytuł nawiązuje bezpośrednio do nazwy jednego z najdłużej działających w Europie ośrodków dla psychicznie chorych, brytyjskiego Bethlem

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

33


Royal Hospital, skupia się na lokatorach zaadaptowanego na potrzeby mieszkalne szpitala psychiatrycznego, w którym, za czasów jego świetności, prowadzano praktyki medyczne o charakterze co najmniej dyskusyjnym. Nic więc dziwnego, iż nowo przybyły do Bedlam Hights Jed Harper znajduje tam pole do popisu dla swoich zdolności parapsychologicznych. Większość duchów, z którymi Jed ma styczność, to ofiary morderstw lub okrutnych praktyk i eksperymentów medycznych. Harper, niczym miłosierny Samarytanin, pomaga udręczonym duszom swoim życiowym celem, narażając się przy tym zarządowi ośrodka, którego członkiem jest ojciec jego przyjaciółki z dzieciństwa, Kate. Atmosfera gęstnieje z odcinka na odcinek, konflikty narastają, a na światło dzienne wychodzą coraz to mroczniejsze sekrety. Wszystko to podane w oszczędnym w efekciarstwo brytyjskim stylu, kładącym większy nacisk na rozwój postaci niż wartką akcję.

WYPOSAŻENIE W STYLU BRYTYJSKIM Rok 2011 wydaje się być dla brytyjskich mediów rokiem sprzyjającym seriom o duchach. Wtedy też powstała 5-odcinkowa seria Marchlands, opowiadająca trzy historie na różnych płaszczyznach czasowych: w latach 1968, 1987 oraz 2010. Tytułowe

Fot. Maciej Margielski

Marchlands to posiadłość w stylu edwardiańskim łącząca losy trzech rodzin ją zamieszkujących. Ściślej mówiąc, elementem wspólnym dla każdej historii jest zjawa zmarłej w tajemniczych okolicznościach dziewczynki nawiedzającej rzeczony dom. Duch w Marchlands stanowi punkt wyjścia do zaprezentowania problemów każdej z rodzin. Są to kolejno konieczność pogodzenia się ze śmiercią dziecka, potencjalne zaburzenia psychiczne córki oraz strach przed rodzicielstwem. Próba zmierzenia się ze zjawiskiem paranormalnym jest tak naprawdę bolesnym początkiem walki z problemami. Ten sam schemat zastosowano w Lightfields (2013) uznawanym ze względu na formę za kontynuację Marchlands. Także w tej produkcji mamy trzy wątki główne dziejące się kolejno w 1944, 1975 oraz 2012 roku. Duchem spajającym historie w Lightfields jest młoda dziewczyna, ofiara zagadkowego pożaru. Także tutaj wydarzenie z przeszłości wyraźnie rzutuje na bohaterów, zmuszając ich do stawienia czoła sprawom zamiatanym dotąd pod dywan. W przeciwieństwie do Lśnienia, 666 Park Avenue i Bedlam domy nawiedzone w Marchlands i Lightfields to nie wielkie posiadłości z setkami pokoi. To urocze domki, typowe dla brytyjskiej wsi, wygodnie i (staro)modnie urządzone. Niezależnie od dekady, sprawiają one wrażenie ciepłych i przytulnych, co dodatkowo podkreśla tragiczność zdarzeń przedstawionych w scenariuszach.

OGRÓDEK Z ALTANKĄ Za jeden z najbardziej nawiedzonych serialowych domów z pewnością można też uznać rezydencję rodziny Harmonów w American Horror Story: Murder House (sezon pierwszy). Zbudowany w 1922 roku przez uznanego chirurga dom, do którego wprowadzają się Ben, Vivian i ich córka Violet, stał się świadkiem licznych nieszczęść i zbrodni, w konsekwencji czego zagnieździły się w nim złe moce i każdy, kto opuści ten świat w obrębie posiadłości, stanie się jej wiecznym lokatorem. Tym sposobem wśród mniej lub bardziej zadowolonych z tego duchów, oprócz osób związanych z Harmonami, w domu znalazły się także Elizabeth Short (znana szerzej jako Czarna Dalia) oraz pielęgniarki zabite przez R. Franklina, wzorowanego na autentycznym seryjnym mordercy, Richardzie Specku. Jak łatwo przewidzieć, niezliczone duchy


zamieszkujące rezydencję snują się po niej nieustannie, ingerując, często drastycznie, w i tak już pełne problemów życie rodzinne Harmonów. W spokoju nie chce ich również zostawić sąsiadka, której ginąca w mroku przeszłość także jest ściśle powiązana z domostwem. Za lokację do AHS: Murder House, podobnie jak w przypadku Lśnienia, posłużyła autentyczna wybudowana w 1902 roku rezydencja. Jednak w przeciwieństwie do The Stanley Hotel, jedynymi bytami nawiedzającymi dom serialowych Harmonów są tłumy turystów. Tak się bowiem składa, iż willa, zaprojektowana przez znanego amerykańsko-niemieckiego architekta (Alfreda Rosenheima) i ozdobiona witrażami od Tiffany’ego, była już wielokrotnie wykorzystywana przez filmowców – pojawiła się między innymi w Buffy: Postrachu wampirów oraz Dexterze. Jednak dopiero twórcy AHS: Murder House zdecydowali się uczynić

ten charakterystyczny budynek osobnym bohaterem, swój wybór motywując swoistą historyczną energią wyraźnie wyczuwalną we wnętrzach posiadłości Rosenheima.

OD KUCHNI Najbardziej nietypowym nawiedzeniem jest chyba to przedstawione w serialu Być człowiekiem, tak w oryginalnej wersji brytyjskiej, jak i w amerykańskim remake’u. Produkcja przedstawia bowiem koegzystencję aż trzech nadnaturalnych istot – wilkołaka, wampira i, oczywiście, ducha. Nawiedzenie to o tyle nietypowe, że przedstawione z punktu widzenia drugiej strony: to nie ludzie są tu nawiedzani przez duchy, ale duchy są nachodzone przez ludzi. Życie po życiu też zresztą do łatwych nie należy, wielu jego aspektów i sztuczek trzeba się uczyć na nowo, a relacje ze współlokatorami często są bogatsze o problemy spowodowane ich nieco-

dziennymi atrybutami i zachciankami. Osią serialu wciąż jednak pozostają konflikty osobowościowe i próby dostosowania się do życia w nietypowych realiach, gdzieś na pograniczu światów. Groza miesza się tutaj z komizmem, codzienność z niezwykłością. Taka kombinacja okazała się receptą na sukces zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i za oceanem, udowadniając, że oklepany motyw istot nadludzkich wciąż może być atrakcyjny, jeśli tylko ma się na niego pomysł. Patrząc na liczbę i popularność seriali poświęconych duchom, łatwo zauważyć, iż jest to temat równie popularny pośród widzów, jak i twórców. Ci ostatni coraz częściej i niejednokrotnie z sukcesem próbują przedstawić duchy jako coś więcej niż źródło strachu. Niezależnie jednak od reprezentowanego podejścia niezmiennym pozostaje miejsce akcji – przesiąknięty tragedią budynek z przeszłością, odpowiednio prezentujący się na ekranie.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

35


KALIGULA TRAVIS DELARGE

U

dział w rewolucjonistycznej serii Lindsaya Andersona i Davida Sherwina: Jeżeli …. (1968), Szczęśliwy człowiek (1973), Szpital Brytania (1982) był niejako pisany McDowellowi. Nonkonformistyczne usposobienie cechowało bowiem nie tylko odgrywanych przezeń zuchwalców we wczesnym etapie kariery, ale również samego – urodzonego w Leeds, w domu przedstawicieli klasy robotniczej – małoletniego Malcolma. Rodzina Taylorów (McDowell to nazwisko panieńskie matki, które przejął artysta, aby uniknąć pomylenia go z nieżyjącym już aktorem telewizyjnym) nie należała do najszczęśliwszych: sfrustrowany ojciec zbyt często zaglądał do kieliszka, rodzinny interes zbankrutował, a sprawiający problemy wychowawcze syn został w wieku 11 lat wysłany na drugi koniec

Odkrył go jeden z naczelnych kontestatorów w brytyjskim kinie. W latach siedemdziesiątych występował w najbardziej skandalizujących i śmiałych obyczajowo projektach. Na filmowy dorobek Malcolma McDowella, bo o nim mowa, składa się zarówno przygoda ze Stanleyem Kubrickiem, jak i role szwarccharakterów w amerykańskim kinie familijnym lat dziewiećdziesiątych; zarówno kreacja w na poły pornograficznym Kaliguli (1979), jak i epizody w niezobowiązujących horrorach klasy B. Adam Cybulski

Ilustr. Joanna Krajewska

kraju – do elitarnej szkoły z internatem. We wspomnieniach McDowella Cannock House School w południowo-wschodnim hrabstwie Kent jawi się niczym niemal totalitarna i silnie schierarchizowana, przyzwalająca na przemoc względem niżej usytuowanych uczniów szkoła Micka Travisa z pierwszej części trylogii. W tym właśnie okresie w głowie niesubordynowanego, regularnie karanego chłostą ucznia zrodził się pomysł na ścieżkę zawodową – wyjechał do Londynu, by studiować aktorstwo. Zaliczył fałszywy debiut u boku Terence’a Stampa w Czekając na miłość (1967) Kena Loacha, jednak kilkuminutowa scena z jego udziałem została wycięta w postprodukcji.

NIEGDYSIEJSZA TWARZ FILMOWEJ KONTESTACJI I UTOPIJNE EKSPERYMENTY Po nie do końca owocnej współpracy z twórcą Whisky dla aniołów (2012) kariera McDowella wystartowała na dobre zaledwie rok później, w realizacji Andersona – innego zaangażowanego społecznie, brytyjskiego autora. Kreacja w – luźno adaptującym francuską Pałę ze sprawowania (1933) lewicującego duetu Vigo – Kaufman – Jeżeli …. była przyczynkiem do budowania wizerunku rozswawolonego anarchisty. Wizerunku, któremu pełnego kształtu nadał cztery lata później twórca Full Metal Jacket (1987) w arcydzielnej Mechanicznej pomarańczy (1971). Nieprzypadkowy był zapewne wybór urodzonego w Leeds artysty do wykreowania postaci diabolicznego Aleksa DeLarge, nastoletniego lidera grupy uliczników, przestępcy czerpiącego frajdę z terroryzowania przypadkowych ludzi i wdawania się w bójki z wrogimi gangami. Związek podszytych zagadnieniem kontestacji filmów Andersona i Kubricka oparty jest jednakowoż na symbiozie. Amerykański reżyser podpatrzył charyzmatycznego młokosa w Jeżeli …., natomiast reżyser Sportowego życia (1963), po sukcesie artystycznym Mechanicznej i brawurowym występie McDowella w roli młodocianego krzewiciela „ultra-przemocy”, ponownie nawiązał współ-

pracę z brytyjskim aktorem. Napięć pomiędzy utworami o Micku Travisie a filozoficznym dziełem Kubricka nie wyczerpuje jednak obecność McDowella we wszystkich czterech filmach. W Szczęśliwym człowieku pojawia się nazwisko Burgess będące ewidentną aluzją do godności autora książkowego pierwowzoru Mechanicznej. W tym samym filmie główny bohater w scenie trawestującej słynny skok Aleksa z okna wydostaje się z szemranej kliniki, gdzie – podobnie jak w przypadku Kubrickowskiego amatora Beethovena – przeprowadzano na nim medyczne eksperymenty podyktowane pragnieniem skorygowania ludzkiej natury. Anderson nie poszedł tropem najwyższego profesora Millara ze Szpitala Brytania, ostatniej części tryptyku, transhumanisty próbującego przywrócić do życia zdekapitowanego Travisa, i po zamknięciu satyrycznej serii w 1982 roku współpracy z McDowellem już nigdy nie wznowił.

OBŁĄKANY CESARZ I CZŁOWIEK-KOT Do najbardziej znaczących wydarzeń w karierze aktora na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych należą występy w kolejno: Kaliguli oraz Ludziach-kotach (1982) Paula Schradera. Kulisy powstawania tego pierwszego z filmów, traktującego o czasach panowania wyrodnego cesarza rzymskiego, obrosły legendą jeszcze przed jego premierą. Za kamerą włosko-amerykańskiej koprodukcji, której budżet sięgnął niebotycznej jak na koniec lat siedemdziesiątych kwoty nieomal 18 milionów dolarów, stanęli mało doświadczeni: Bob Guccione (założyciel magazynu erotycznego „Penthouse”) i Giancarlo Lui, a także pionier różowego kina na Półwyspie Apenińskim, Tinto Brass. Sumą wymieszania wyrafinowanych deklamacji McDowella i Petera O’Toole’a z eksplicytnymi ujęciami dziesiątek fellatio urozmaicających powracające z dużą regularnością sceny orgii był pornograficzny epos – jedno z najbardziej kuriozalnych dzieł w historii kina, pod którym podpisały się takie nazwiska, jak Helen Mirren, John Gielgud czy Gore Vidal.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

37


Rok 1982 był ostatnim wielkim w karierze brytyjskiego aktora. Ze zwariowanego szpitala Andersona ówczesny gwiazdor wymykał się na plan Schradera i Jerry’ego Bruckheimera, aby kręcić Ludzi-kotów – remake zrealizowanego cztery dekady wcześniej w studiu RKO filmu Jacques’a Tournera. Występ u scenarzysty Taksówkarza (1976) był nie tylko cezurą w aktorskim dorobku McDowella – dzielącą jego twórczość na pracę z wielkimi twórcami owocującą kreacjami najwyższej próby oraz na role mniej znaczące, nierzadko drugoplanowe w realizacjach rozrywkowych – ale także puentą jego wczesnego emploi. Interpretacja postaci Paula Galliera posiada bowiem wszystkie jakości stanowiące o niezwykłości wcieleń w anarchistycznej trylogii, Mechanicznej pomarańczy czy kontrowersyjnym Kaliguli. Ten niezbyt urodziwy, imitowany młodzieniaszek (grając nastolatka u Andersona i Kubricka, miał odpowiednio 25 i 28 lat) z nieposkromioną czupryną swych elektryzujących antybohaterów budował w dużej mierze na zwierzęcym erotyzmie. Integrowanie sacrum

Ilustr. Joanna Krajewska

i profanum w gorliwych aktach seksualnych, niekiedy wyimaginowanych, metaforycznie odzwierciedla ambiwalencję, jaka towarzyszy recepcji postaci Aleksa, Kaliguli czy Galliera. Prawdopodobnie nikt w historii X Muzy nie posiadał takiej łatwości w kreowaniu ekranowych zwyrodnialców, od których oderwanie wzroku było niemożliwe.

KINO FAMILIJNE I ZBRODNIARZ ZZA ŻELAZNEJ KURTYNY Tygrys o magnetyzującym spojrzeniu i ostrych pazurach zaczął w połowie lat osiemdziesiątych sukcesywnie linieć, aby zamienić się finalnie w zmęczonego dachowca. Chociaż role czarnych charakterów w nieporadnym Kieszonkowym (1994), przesadnie celującym w gusta najmłodszych widzów (kategoria PG) Panu Magoo (1997), postapokaliptycznej Odlotowej dziewczynie (1995) czy wysłanym prosto do wypożyczalni kaset wideo Cyborgu 3 (1994), były pokłosiem wizerunku wypracowanego pod skrzydłami Andersona i Kubricka, mafioso Waltzer czy – wystylizowany na bon-

dowskiego przeciwnika – Kesslee w gangu Aleksa mogliby w najlepszym wypadku pełnić rolę pomiatanego cyngla. Wiele do życzenia pozostawiała nie tyle sama dyspozycja McDowella w wyżej wymienionych realizacjach, co wątpliwa klasa samych filmów. Zainspirowany życiem seryjnego zabójcy, Andrieja Czikatiły, Morderca ze wschodu (2004) mógł być wielkim powrotem Brytyjczyka. Tym razem nie tylko braki warsztatowe całego projektu, ale i leniwe odtworzenie przez McDowella roli Romanovica Evilenki, komunistycznego belfra o pedofilskich skłonnościach, dało rezultat w postaci taniego, przeciekającego przez palce thrillera. O braku subtelności w przedstawieniu tytułowego bohatera, oprócz jego nazbyt oczywiście brzmiącego nazwiska, zaważył banalny, zbudowany na jednym wyrazie twarzy występ aktora. Największy niesmak budzi jednak zadedykowanie przez Davida Grieco, reżysera i autora scenariusza, filmu Andersonowi. W ostatnich latach dzieje się dużo lepiej w życiu zawodowym 71-letniego obecnie


aktora. W 2007 roku zafiksowany na punkcie historii Stanów Zjednoczonych Rob Zombie obsadził go w roli doktora Samuela Loomisa w remake’u Carpenterowskiego Halloween (1978). Zagrał epizodyczną postać lokaja w obsypanym Oscarami, nostalgicznym Artyście (2011). Otrzymał również angaż w szyderczej i wysmakowanej zarazem, będącej żeńską odpowiedzią na Musimy porozmawiać o Kevinie (2011), Chirurgicznej precyzji (2012), gdzie wystąpił u boku Johna Watersa. W jednym z wywiadów dawny pupil Andersona stwierdza: „Nigdy nie patrzę wstecz. Najważniejsza rola to ta następna”. Spoglądając na nobliwe już dzisiaj oblicze doświadczonego artysty, nadal dostrzec można tlącą się w jego oczach młodzieńczą charyzmę. Idąc śladem słów refrenu Cat People, piosenki Davida Bowie promującej film Schradera, chciałoby się „ugasić ten ogień przy pomocy benzyny”, tak aby na nowo hipnotyzujący McDowell zdążył jeszcze spuentować nieprzeciętny dorobek kreacją współmierną z jego talentem.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

39


Fot. Patryk Rogiński


kultura

CISI BOHATEROWIE Z NASZYCH ULUBIONYCH PŁYT CZĘŚĆ TRZECIA

Doskonałe opanowanie warsztatu technicznego oraz praca opierająca się na zleceniach mogą budzić pewne wątpliwości co do walorów artystycznych materiału dźwiękowego, realizowanego przez muzyków sesyjnych. Prowadzi to do rozważań na temat tego, czy ta muzyka jest sztuką, czy jedynie profesjonalnie wykonywanym rzemiosłem, co z kolei każe rozstrzygnąć, czy muzyk sesyjny jest artystą, czy rzemieślnikiem.

Aleksander Jastrzębski

K

westia może wydawać się błaha, ale w rzeczywistości jest bardzo poważna, zwłaszcza z punktu widzenia samych muzyków, których można łatwo skrzywdzić próbą bezrefleksyjnego jej wyjaśnienia. Jednak najpierw należy przyjrzeć się kilku definicjom, które być może ułatwią wyciągnięcie właściwych wniosków. Nie można zaprzeczyć, że muzyka jest jedną z dziedzin sztuki. Według Słownika Współczesnego Języka Polskiego sztuką jest: „1. twórczość artystyczna, której wytworami są dzieła z zakresu literatury, muzyki, malarstwa itp., spełniające wymogi harmonii, estetyki, stanowiące trwały dorobek kultury. 2. umiejętność tworzenia, wykonywania czegoś biegle, wprawnie; kunszt, mistrzostwo. 3. czynności niemożliwe do wykonania przez przeciętnego człowieka, traktowane jako popis

czyichś umiejętności”. Działalność muzyków sesyjnych idealnie wpasowuje się w ramy tej definicji. Podobnie jest w przypadku artysty, którym według słownika jest: „1. autor lub odtwórca dzieła sztuki. 2. określenie człowieka wykonującego jakąś czynność, dzieło po mistrzowsku, perfekcyjnie”. Należy podkreślić fakt, że w obu przypadkach definicje nie ograniczają się jedynie do kreatywnego procesu twórczego. Co więcej, stawiają go właściwie na równi ze sztuką wykonawczą, odtwórczą. Gwoli ścisłości, warto powrócić do słownika i przyjrzeć się pojęciu rzemiosła, które w kontekście muzycznym należy rozumieć jako „umiejętności warsztatowe artysty, znajomość formy, opanowanie techniki, sztuka, kunszt; czasem pogardliwie o twórczości pozbawionej większych wartości artystycznych”. Natomiast rzemieślnik to „twórca posiadający umiejętności warsztatowe,

znający technikę, ale pozbawiony talentu”. Ostatnia definicja ma wyraźnie pejoratywny charakter i w dość brutalny sposób porusza temat talentu, którego rolę bardzo często się przecenia. Podczas większości warsztatów muzycznych czy rozmów z muzykami najczęściej słyszy się, że talent co najwyżej może nieco ułatwić opanowanie instrumentu, ale przy procentowym zestawieniu praca/ćwiczenie – talent, ten drugi jest zdecydowanie w mniejszości. Owszem, zdarzały się wyjątki w postaci „cudownych dzieci”, takich jak Wolfgang Amadeusz Mozart, ale w większości przypadków (skupiam się tu wyłącznie na instrumentalistach) o umiejętnościach i statusie artystycznym muzyka decyduje czas poświęcony ćwiczeniu i nauce oraz wyobraźnia muzyczna. Być może ten ostatni termin zawiera się w pojęciu talentu, ale nie będę rozstrzygał, czym jest talent,

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

41


ponieważ według mnie jest to zjawisko zbyt niejednoznaczne. Trudno też precyzyjnie określić, kiedy utwór muzyczny jest dziełem sztuki oraz czym jest, gdy dziełem nazwać go nie można, i jak w takim wypadku należy definiować jego twórcę. Są to kwestie dyskusyjne, choć, jak zauważa Alan Williams z University of Massachusetts Lowell, w krytyce muzycznej, szczególnie w kontekście muzyki popularnej, dość powszechne jest określanie muzyki w wykonaniu muzyków sesyjnych jako zimnej, suchej, nieautentycznej, nienaturalnej i bez serca. Profesjonalizm jest kojarzony ze sterylnością i jałowością. W nieoficjalnych rozmowach dotyczących muzyki niejednokrotnie spotkałem się też z opinią, że gra biegłych technicznie muzyków oraz muzyka, w której tę biegłość mogą wyeksponować, jest pozbawiona uczuć. Być może istnieją takie przypadki, ale generalnie nie zgadzam się z tym poglądem. Jego prawdziwość byłaby równoznaczna z tym, że muzyka, chociażby Fryderyka Chopina czy współczesnych wirtuozów, pozbawiona jest uczuć. Według mnie biegłość techniczna poszerza wachlarz środków ekspresji, dzięki którym muzyk-artysta jest w stanie przekazać słuchaczom dokładnie to, co sobie wyobraził kompozytor, producent lub on sam. Nie jest ona substytutem walorów artystycznych, a stanowi raczej ich uzupełnienie, zaś w niektórych przypadkach być może nawet fundament. Podczas rozmów z różnymi muzykami i pedagogami ze szkół muzycznych najczęściej spotykałem się z odpowiedziami w stylu „nie da się być artystą, nie posiadając świetnego warsztatu technicznego. Rzemiosło bez sztuki nie istnieje”. Pojawiły się też odpowiedzi sugerujące, że rzemiosło idzie w parze tylko i wyłącznie z pracą twórczą, a nie odtwórczą. A twórcze rzemiosło też jest pracą autorską. Najbliższy jest mi jednak pogląd, że muzyk sesyjny musi być artystą, bo tworzy w domenie artystycznej. Na podstawie moich obserwacji i współpracy z muzykami mogę stwierdzić, że wszystko, co robią i każdy rodzaj muzyki, który grają, starają się wykonywać jak najlepiej – właśnie jako artyści. Inna sprawa, że nie zawsze materiał, który się reallizuje, pozwala na rozwinięcie skrzydeł czy na wzniesienie się na wyżyny sztuki, ale to już zależy od kompozytora lub zleceniodawcy. Nie można też zapominać, że zdarzają się również genialni muzycy sesyjni, którzy są wielkimi gwiazdorami, znanymi jedno-

Fot. Patryk Rogiński

cześnie właśnie od strony sesyjnej. Taką osobą był bez wątpienia nieżyjący już Michael Brecker (saksofonista), który nagrał wiele płyt w charakterze muzyka sesyjnego, będąc jednocześnie słynnym artystą. Grał też w wielu znakomitych zespołach stricte artystycznych, jak na przykład Brecker Brothers. Nagrywał solowe płyty i projekty. To był fenomen. Postaci Michaela Breckera (1949–2007) warto poświęcić trochę więcej miejsca ze względu na to, że jest doskonałym przykładem muzyka sesyjnego – artysty, który grał między innymi z Joni Mitchell, Frankiem Sinatrą, Brucem Springsteenem, Johnem Lennonem i Dire Straits, ale początkowo nie firmował żadnej płyty swoim nazwiskiem i nie był wyłącznym liderem. Doszło do tego dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych. W środowisku jazzowym to bardzo znana, wręcz legendarna postać. Innym przykładem sławnego muzyka sesyjnego jest Steve Lukather – gitarzysta zespołu Toto, który udzielał się na trudnej do oszacowania liczbie płyt, nagrywał albumy solowe oraz brał udział w koncertach G3. Jest to seria koncertów, wymyślona przez Joe Satrianiego, który wraz ze Stevem Vaiem dobiera trzeciego gitarzystę, towarzyszącego im w trasie. W jej trakcie wykonywane są utwory poszczególnych gitarzystów oraz standardy muzyki rockowej, między innymi utwory Hendrixa, pełne improwizacji wszystkich trzech muzyków. Satriani i Vai, u boku których występował, z pewnością nie zaprosiliby do udziału w G3 rzemieślnika. Podobnie wygląda sytuacja w przypadku gitarzysty Led Zeppelin – Jimmy’ego Page’a, który początkowo był jednym z najlepszych sesyjnych gitarzystów w Anglii. Życiorysy artystyczne wymienionych wyżej postaci dowodzą, że zawód muzyka sesyjnego nie jest pozbawiony kreatywności i nie przeszkadza w realizacji projektów solowych ani w odniesieniu komercyjnego sukcesu. Wspomniany wcześniej Alan Williams, w artykule na temat kreatywnej osobowości zatrudnianych muzyków, zauważa, że żaden spośród tych, z którymi rozmawiał, nie powiedział, że podejmuje zlecenia wyłącznie dla pieniędzy. Twierdzili, że główną motywacją jest możliwość wzięcia udziału w samym procesie twórczym. Ponadto autor artykułu dochodzi do konkluzji, godzącej w nieco stereotypową wizję muzyka-freelancera, według której nie jest on zaangażowany emocjonalnie w projekt, nad którym pracuje, stając się tym samym „auto-

matem” nastawionym na zysk. Zamiast tego rozmówcy autora mówią o emocjonalnym i intelektualnym zaangażowaniu w projekt oraz o atrakcyjności procesu tworzenia muzyki i perspektywy współpracy z innymi artystami, które przedkładają nad pracę w odosobnieniu. Za najbardziej zaskakującą konkluzję wynikającą z badań Williams uważa stopień przywiązania i zaangażowania muzyków sesyjnych w projekty, które czasem nawet nie zawierają ich nazwisk ani nie dają


możliwości wykazania się kreatywnością. Na podstawie własnych obserwacji, z całą pewnością mogę stwierdzić, że sytuacja na rynku polskim wygląda bardzo podobnie. Artyści, z którymi rozmawiałem lub miałem okazję współpracować, nie traktują muzyki jako narzędzia pracy czy obszaru twórczego, będącego wyłącznie źródłem zarobku. Zawód nie zabił w nich przyjemności płynącej chociażby ze słuchania muzyki. W rozmowach pojawił się również aspekt niezwykłości pro-

cesu twórczego oraz płynącej zeń satysfakcji. Określają to jako wyjątkową możliwość uczestniczenia w czymś, co może pozostać na lata. A sam proces powstawania muzyki od zera, z idei, nazywają pewnym rodzajem magii. Wspomniane fakty, własne doświadczenia oraz analizy Williamsa skłaniają mnie ku poglądowi, że muzyk sesyjny jest artystą, oddanym całkowicie pasji tworzenia/wykonywania muzyki, z doskonale opanowanym rzemiosłem. Charakter zlecenia nie zawsze

jednak stwarza sposobność do działań kreatywnych i czasem każe skupić się na pracy bardziej rzemieślniczej. Nie bez znaczenia jest również instrument, na którym gra muzyk, bo znacznie łatwiej być muzykiem sesyjnym w przypadku instrumentów rytmicznych, sekcyjnych (bas, perkusja). Jeśli gra się na przykład na wibrafonie, trzeba już być bardziej liderem i samodzielnie dobierać innych muzyków w charakterze grania sesyjnego.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

43


POPna wielkim ekranie Wojciech Szczerek

Ś

cieżki dźwiękowe do filmów to dość specyficzny dział muzyki. Od czasów narodzin kina, a konkretnie jego udźwiękowionej wersji, soundtracki stanowiły wsparcie dla realizacji wizji reżysera. Bywają też często dziełem samym w sobie, bo, choć mają być z nią spójne, tworzone są przez kogoś innego. Kompozytor muzyki filmowej to artysta, choć w profesji tej nie brak też po prostu zdolnych rzemieślników – jak w każdej dziedzinie sztuki. I tak jak w każdej dziedzinie, muzyka filmowa przechodziła ewolucję: od postrzeganych dziś klasycznie akompaniamentów fortepianowych bądź organowych (wykonywanych przez tak zwanych taperów) do niemych jeszcze de facto filmów, poprzez pierwsze w pełni zorkiestrowane dzieła posiadające tematy przewodnie, z którymi dziś najbardziej kojarzymy pojęcie soundtracku i dalej w kierunku rozwiązań coraz bardziej nowatorskich. Wraz ze wzrostem popularności muzyki rozrywkowej, jej elementy również pojawiały się w filmach i nie jest tu wcale mowa o musicalach, które stanowią odrębny gatunek. Z początku była to pojedyncza, napisana specjalnie na potrzeby danego obrazu „piosenka z filmu”, tworzona często przez kompozytora całej partytury. To zresztą pozwalało na promocję całego filmu, jak i jego soundtracku, który pod względem komercyjnym był zawsze produktem mało atrakcyjnym: rzadko da się oglądać film dla samej muzyki, a słuchanie muzyki filmowej, często bardzo ilustracyjnej, bez przywołania obrazu, jest po prostu nudne. Ale i na to znalazł się sposób, bo w końcu pojawiły się też soundtracki złożone z piosenek pop, nie pisanych stricte do tego właśnie filmu, ale często wcześniej znanych, pasują-

Fot. materiały prasowe (okładki płyt)

cych do niego w taki czy inny sposób, co często spotykamy na przykład w komediach. Pozostaje też nieco niszowa, ale stanowiąca kawałek ciekawej literatury muzycznej, kategoria soundtracków zamawianych do konkretnego filmu, tworzonych przez artystów popowych, czasem z pomocą profesjonalisty. Takich realizacji było przynajmniej kilkadziesiąt i są one dziś rzadszą formą ilustracji filmów – pewnie dlatego, że często okazywały się niezbyt udane albo co najmniej dość osobliwe. Sama definicja artysty popowego może być trudna do określenia, ale tu przyjmiemy za nią kogoś, kto tworzy utwory popowe pod własnym szyldem niezależnie od świata muzyki filmowej. Problematyczne mogą się okazać takie osobistości jak Vangelis czy Giorgio Moroder. Ten ostatni z jednej strony produkował i nagrywał pierwsze w historii płyty disco, z drugiej komponował pełne, co prawda oparte na instrumentacji syntezatorowej, ale jednak pełnowartościowe soundtracki do takich filmów jak Człowiek z blizną, Flashdance czy w końcu Midnight Express, za który w 1979 roku otrzymał Oscara. Niemniej jednak obaj panowie i wielu innych kwalifikują się bardziej do miana kompozytorów-aranżerów, dla których pisanie muzyki do filmów to jeden z wielu elementów kariery, niż wykonawców popowych. Moroder nie był jednak pierwszy jeśli idzie o udany soundtrack do filmu. Swoistym pionierem był Isaac Hayes, amerykański artysta r’n’b nagrodzony taką samą statuetką za Shafta już w 1972 roku. Obecne w nim klasyczne brzmienie lat siedemdziesiątych (między innymi gitara z „kaczką”) to znak firmowy oldskulowych filmów sensacyjnych z twardzielem w roli głównej. To właśnie ten moment okazał się przełomowy dla muzyki filmowej,

Isaac Hayes – Shaft (1971)

bo pokazywał, że w roli ilustracji muzycznej samego obrazu może się sprawdzić nie tylko partytura napisana przez kompozytorów w rozumieniu klasycznym. Mimo to euforii nie było aż do wspomnianego już sukcesu Morodera i następujących po sobie kilku innych ciekawych kolaboracji. Do takich należy bez wątpienia udział zespołu Queen w zilustrowaniu (do spółki z doświadczonym kompozytorem Howardem Blake’iem), mającego okazać się sukcesem kasowym, Flasha Gordona, ekranizacji klasycznego amerykańskiego komiksu. Film był wtedy wielkim komercyjnym sukcesem, ale z dzisiejszej perspektywy jawi się jako naiwna, dziwaczna prowizorka. Pomimo wydania niemałych pieniędzy i zaangażowania aktorów pokroju Maxa von Sydowa, film dobity został bezbarwną rolą tytułową w wykonaniu Sama J. Jonesa (nominacja do Złotej Maliny dla najgorszego aktora). Jedyny element filmu, który da się przełknąć bez grymasu to właśnie muzyka Queen – utrzymana w typowym rockowym stylu zespołu, ale


zaadaptowana i zintegrowana z partyturą Blake’a. Choć album w całości nie jest wybitny, to nie brak na nim momentów wartych posłuchania poza filmem, jak temat przewodni, Football Fight, zagrany przez Briana Maya Marsz Weselny Richarda Wagnera czy finałowy The Hero. Zespół powrócił do filmu raz jeszcze w roku 1986, kiedy po przerwie w działalności nagrał swój najbardziej popowy album A Kind of Magic, będący w większości ilustracją do Nieśmiertelnego w reżyserii Russella Mulcahy’ego. Podobnie jak w przypadku Flasha, stworzyli tylko część muzyki we współpracy z Michaelem Kamenem, jednak tu ich główną zasługą są utwory piosenkowe, a mniejszą udział w ilustracyjnych ścieżkach instrumentalnych, jak to miało miejsce w przypadku pierwszego filmu. Highlander okazał się kasową klapą, choć w zasadzie nie można mu zarzucić większych wad i dla wielu stanowi dzieło kultowe. Lepiej sprawa miała się z albumem Queen, który był numerem jeden w Wielkiej Brytanii i hitem w wielu innych krajach, zaś jego 7 singli (z 9 piosenek na płycie) to kopalnia hitów takich jak A Kind of Magic czy Who Wants to Live Forever. Innym zespołom zadanie tworzenia soundtracków szło mniej przebojowo. Na przykład zespół Toto z pomocą Briana Eno stworzył muzykę do Diuny (1984) w reżyserii Davida Lyncha oraz produkcji Dino de Laurentiisa (tego samego, który produkował Flasha Gordona). Ścieżka stanowi dziś jednak bardziej gratkę dla koneserów i mało kto wie o jej istnieniu z kilku powodów: złego nastawienia krytyków do projektu, wynikającej z tego faktu sromotnej klęski komercyjnej oraz dość dziwacznego klimatu filmu. Muzyka nie wzbudziła niestety większego zainteresowania, mimo że temat główny Diuny to prawdziwa perła rockowo-orkiestrowego mariażu. Po wspomnianych wcześniej eksperymentach, artystów popowych zapraszano do współpracy już mniej chętnie. Ale pomimo pewnych dłuższych przerw, kiedy w temacie nic się nie działo, dzieła takie tworzone są do dziś i od czasu do czasu bywają naprawdę udane. Często są to kameralne aranże, jak świetny bluesowy Kolor Purpury (Nagroda Akademii dla Quincy’ego Jonesa w 1986 roku) oraz popularne ostatnio elektroniczne ścieżki, jak Tron: Dziedzictwo (stworzone przez Daft Punk), Hanna (The Chemical Brothers) czy W stronę słońca (Underworld oraz John Murphy). Za ukoronowanie powiązań muzyki popowej ze sztuką filmową można uznać napisaną przez Trenta Reznora (lidera Nine

Queen – Flash Gordon (1980)

Toto – Dune (1984)

The Chemical Brothers – Hanna (2011)

Inch Nails), wspólnie z Atticusem Rossem, muzykę do The Social Network, która pomimo głosów krytyki okazała się udanym eksperymentem nagrodzonym Oscarem. Sam fakt, że osoba, którą jeszcze klika lat wcześniej kojarzono głównie z setkami fanów moshujących w błocie na jego festiwalowych koncertach, uzyskuje tego typu wyróżnienie poza swoją rodzimą domeną, świadczy o tym, jak wszechstronni mogą się okazać muzycy, których wcale nie musimy o to podejrzewać. Pop to, nie obrażając nikogo, pewien produkt wtórny setek lat rozwoju muzyki, nazywanej dziś klasyczną, z której wyłonił się również ogólny styl orkiestrowej muzyki filmowej. Jest dużo bardziej przewidywalny, mniej skomplikowany, a więc i mniej wymagający, a w pewnych warunkach może go dziś tworzyć każdy. Nie znaczy to, że jest gorszy – służy jedynie innym celom, zaś artyści popowi muszą sprostać zupełnie innym wymaganiom niż kompozytorzy. Są przecież przede wszystkim wykonawcami, a więc muszą być estradowo i medialnie bezbłędni oraz, jeśli do tego rzeczywiście sami piszą swoje piosenki, muszą się wykazywać wielkim kunsztem wobec rosnącej konkurencji. Mało kto za to spodziewa się u nich znajomości harmonii i zasad instrumentacji. To właśnie dlatego z jednej strony może się wydawać, że udane połączenie jednego z drugim w postaci na przykład popowych ścieżek dźwiękowych do filmów to mrzonki, z drugiej – że właśnie przez te różnice rezultaty bywają naprawdę interesujące. Ostatni element, który zakrzywia obraz takich dziwolągów to odwieczna zasada muzyki filmowej: jeśli film odnosi sukces, to nagle dostrzega się też walory muzyki; jeśli jest klapą, to nawet najlepsza muzyka na świecie w większości przypadków przemija bez echa. Widać to na przykładzie Johna Williamsa, który, pomijając oczywiście jego talent, swój ogromny sukces zawdzięcza temu, że większość partytur pisał do filmów Spielberga – a ten, jak wiemy, na brak popularności nigdy nie narzekał. O ile hollywoodzcy etatowi kompozytorzy, mający na koncie po kilkaset realizacji, mogą porażkę filmu, a więc i swojego dzieła przełknąć, to artyści popowi, dla których wynik mierzony jest często w liczbach sprzedaży, mogą się głęboko rozczarować. Zapalonemu słuchaczowi pozostaje jedynie przemierzać bezkres Internetu i odkrywać nowsze lub starsze muzyczne perełki, które jak skrzynia ze skarbem zatopiona wraz ze statkiem piratów, czekają aż zostaną odkryte na nowo.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

45


CO W MUZYCE WSPÓŁCZESNEJ

PISZCZY, A CO ZGRZYTA?

D

la śmiertelników lubiących wtłoczyć do uszu coś poza ofertą stacji radiowych i kaszlem użytkowników komunikacji miejskiej festiwal to przede wszystkim koncerty i właśnie na nich chciałbym się skupić. Przygodę z wydarzeniem rozpocząłem 3 października od występu zespołu rozrywkowego Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej I stopnia im. Fryderyka Chopina i Szkoły Muzycznej I stopnia nr 2, który był ciekawy już z powodu lokalizacji – wrocławskiego głównego dworca kolejowego. Niestety na miejscu nie zauważyłem żadnych informacji sugerujących, że za chwilę ma odbyć się koncert związany z prestiżowym festiwalem. Na szczęście odnalezienie zespołu nie było trudne i kilka minut po godzinie 16 bardzo młodzi muzycy, pod kierownictwem Karola Goli, zagrali między innymi Bolero Ravela i motyw przewodni z filmów o Jamesie Bondzie z bardzo sprytnie wplecionym fragmentem sonaty Księżycowej Beethovena. Młodzież spisała się na medal i nie dała się wybić z rytmu komunikatami o nadjeżdżających i odjeżdżających pociągach. Co więcej, zespół odegrał nawet melodyjkę zwiastującą nadanie wspomnianych komunikatów. Reakcje ludzi były różne: jedni zatrzymywali się i zaczynali słuchać, drudzy przechodzili obok, ledwo rzucając okiem, inni wydawali się zdezorientowani. Niektórzy wyszli nawet z pobliskich lokali gastronomicznych, żeby umilić sobie posiłek dźwiękami płynącymi dla odmiany z prawdziwych instrumentów, a nie ze słuchawek. Na koniec jedna z organizatorek festiwalu wyjaśniła, skąd całe

Fot. Maciej Margielski

zamieszanie. Obawiam się jednak, że nie pomogło to ludziom biegnącym na pociąg w trakcie koncertu. Być może do dziś budzą się w środku nocy i zastanawiają: „ale o co chodziło z tym graniem na dworcu?” Niemniej sam pomysł moim zdaniem był bardzo dobry, taki występ jest w końcu doskonałą okazją do zbadania wrażliwości muzycznej pewnego wycinka społeczeństwa. Okazało się, że ludzie wciąż są w stanie zatrzymać się chociaż na chwilę i słuchać. Następny dzień przyniósł między innymi otwarcie sezonu artystycznego 2014/2015, podczas którego w Filharmonii Wrocławskiej wystąpiła Orkiestra Symfoniczna Narodowego Forum Muzyki pod batutą Benjamina Schwartza. Całość rozpoczęła przemowa Andrzeja Kosendiaka na temat 70-lecia orkiestry symfocznicznej, po czym Naczelny Dyrektor NFM oddał głos muzyce. Zderzenie z dźwiękiem generowanym przez orkiestrę symfoniczną zawsze było dla mnie wyjątkowym przeżyciem, nawet w kontekście utworów Karola Szymanowskiego i Witolda Lutosławskiego, kipiących od atonalności i sprytnie uciekających od łagodnych dla uszu melodii, jednocześnie zaskakujących złożonością i kunsztem kompozycyjnym. Dodatkową niespodzianką było wykonanie przez orkiestrę, nieujętego w programie wspaniałego walca Ravela. Poza muzyką ujęło mnie pewne wydarzenie związane z niepisaną tradycją kasłania między utworami. Otóż pewien ze słuchaczy swym niewinnym kaszlnięciem trafił na pauzę. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że zadziałał on na innych jak detona-

tor na ładunki wybuchowe: po chwili pół sali zabrzmiało niby oddział gruźlików, co nie uszło uwadze muzyków, którzy wyglądali na rozbawionych faktem, że cichszy fragment utworu zagłuszyli widzowie. Być może to przypadek, ale niedługo po tym zdarzeniu, w momencie przejścia frazy ze smyczków do dęciaków, większa część sekcji smyczkowej odpowiedziała widowni skoordynowaną salwą kaszlu, uśmiechając się przy tym nieznacznie. Pojedynek zakończył się remisem. Po udanym koncercie w filharmonii skierowałem kroki ku Bulwarowi Włostowica, w pobliżu którego na spowitych mrokiem wodach Odry, oświetlanych nieśmiałym blaskiem księżyca oraz drażnionych chłodnym wiatrem, miały zabrzmieć Siren Chants Christofa Schlaegera i Marjon Smit. Przyznam, że nie wiedziałem, czego się spodziewać po koncercie na dwa statki i 100 syren okrętowych. Wyobrażałem sobie coś w stylu utworu Karlheinza Stockhausena na kwartet smyczkowy i cztery śmigłowce. Nie potrafię określić, czy pomyliłem się, czy też nie. Dwa statki, przypominające wycieczkowce – każdy z oświetloną kolorowo „wieżyczką” z syren na rufie, podpiętą do komputera. Przez większość czasu jeden ze statków „grał” ostinato, drugi zaś dogrywał do tego melodię. Stylistyki były przeróżne – trafił się nawet fragment swingowy. Było też sporo przeróżnych harmonii i dość jednolite brzmienie, przywodzące nieco na myśl dźwięki ośmiobitowców. Reakcje publiczności na ten blisko godzinny koncert były skrajne: od zachwytu nad możliwościami techniki i pomysłowością, po „jestem zdegustowany, że milion złotych z mojego podatku


Po 22 latach podróży do Polski powróciły Światowe Dni Muzyki, czyli festiwal muzyki współczesnej organizowany od 1923 roku w różnych miastach świata przez Międzynarodowe Towarzystwo Muzyki Współczesnej (International Society for Contemporary Music, w skrócie określane jako ISCM). W tym roku w dniach 3–12 października festiwal przyjęły wrocławskie sale koncertowe oraz inne, mniej oczywiste miejsca. Poza przytłaczającą ilością koncertów wydarzenie to jest również okazją do spotkań kompozytorów muzyki współczesnej z całego świata, które mogą zaowocować nowymi projektami. Aleksander Jastrzębski

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

47


poszedł na coś takiego”. Osobiście traktuję całość raczej w charakterze ciekawostki niż utworu, do którego będę wracał. 5 października przyniósł koncert Orkiestry Muzyki Nowej w Auli Leopoldina, z którym wiązałem duże nadzieje. Szczególnie interesowały mnie utwory, w których klasycznym instrumentom miała towarzyszyć elektronika. Ostatecznie zawiodłem się, bo elektronika ledwo zaznaczyła swoją obecność, choć była fantastycznie nagłośniona. Najciekawszym wydał mi się duet na dwa kontrabasy rosyjskiego kompozytora Dymitra Timofeeva, który wycisnął z tych instrumentów chyba wszelkie możliwe brzmienia. Od standardowej gry smyczkiem po dźwięki perkusyjne czy piski uzyskiwane przez przeciągnięcie specjalną pałeczką po tyle pudła rezonansowego. W innych utworach królowała oczywiście atonalność i kreowanie konkretnych pejzaży za pomocą dźwięku. W pewnym momencie dziewczynka siedząca za mną odpowiedziała rodzicom pytającym ją o wrażenia, że muzyka jej się nie podoba i uważa, że jest bez sensu. Momentami i mnie towarzyszyły podobne odczucia, ale z rozmów z ludźmi zajmującymi się takimi kompozycjami dowiedziałem się, że podchodzenie do nich bez przygotowania, w postaci osłuchania się czy poczytania o jej założeniach, może nie należeć do najprzyjemniejszych. Podobne refleksje naszły chyba nie tylko mnie, bo część słuchaczy postanowiła się zdrzemnąć.

Fot. Maciej Margielski

Z kolei koncert Ryoji Ikedy 7 października w sali teatralnej Centrum Sztuki Impart był jak wzięcie czerwonej pigułki od Morfeusza, pozwalającej ujrzeć prawdziwy świat. Japoński kompozytor muzyki elektronicznej w projekcie datamatics 2.0 obrał sobie za cel przedstawienie za pomocą dźwięku i obrazu niewidzialnych danych, przenikających nasz świat. Efekt był piorunujący – ciągi liczb, a nawet trójwymiarowy obraz wszechświata w połączeniu z czysto elektronicznymi dźwiękami, nie zawsze przyjemnymi dla ucha, z pewnością wywierają duże wrażenie. Zachęcam do samodzielnych poszukiwań na temat artysty i projektu, bo zdradzając zbyt wiele, można zepsuć frajdę z odkrywania wizji Japończyka. Pozostała część wieczoru, już w sali kameralnej, należała do muzyki improwizowanej w bardziej jazzowym wydaniu dzięki Melting Pot Made In Wrocław – koncertowi finałowemu trzeciego laboratorium improwizacji w ramach Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016. Podobnie jak w przypadku Ikedy zaszła tam synteza muzyki ze sztuką wizualną, tworzoną na żywo, tym razem nie tylko za pomocą komputera. W ruch poszły nawet markery, którymi artyści kropkowali podświetlone przezrocze. W połączeniu z muzyką, w której, prócz instrumentów takich jak fortepian, bas, czy saksofon, nie zabrakło też elektroniki, dawało to efekt niezwykły. Jeszcze nigdy muzyka improwizowana nie smakowała mi tak dobrze.

Dwa dni później, ponownie w sali teatralnej Impartu, miałem okazję podziwiać występ jednej z ciekawszych grup na festiwalu – Zeitkratzer. Zespół zasłużył na to miano już samym instrumentarium – między innymi niezliczoną ilością perkusjonaliów, puzonem, waltornią, wiolonczelą, klarnetami. Ujęli mnie zróżnicowanym brzmieniem, artykulacją (szarpanie strun fortepianu, wykorzystanie dźwięku powietrza przepływającego przez saksofon czy pocieranie smyczkiem styropianu) i niesamowitymi zdolnościami wokalistki, która płynnie przechodziła od czegoś zbliżonego do indiańskich śpiewów plemiennych do melorecytacji po angielsku. Utwory były bardzo zróżnicowane, choć najczęściej zawierały w sobie dużo powtarzalności, wprowadzając tym samym słuchacza niejako w trans. Po krótkiej przerwie do zespołu dołączył tajemniczo wyglądający Keiji Haino, który wsparł muzyków swoim potężnym wokalem o jeszcze potężniejszej ekspresji, mogącej się równać jedynie z koreańskim pansori. Krzyk, którym Japończyk włączył się w utwór w czasie pauzy, był rozdzierający, a jego gestykulacja i ruchy sprawiały, że w pierwszym odruchu chciało się wezwać egzorcystę. Było to tym bardziej przerażające, że w przerwach między utworami zastygał z kamienną twarzą. Natomiast w kolejnym utworze śpiewał niemal lirycznie, bardzo czysto. Po krzyku nie było śladu. W innym śpiewał z kolei bardzo nisko i gardłowo. Przywodziło to na myśl mongolskie chöömij. Haino, ukazując paletę możliwości ludzkiego głosu, zepchnął zespół na drugi plan. Przedostatniego dnia Światowych Dni Muzyki CS Impart gościło na swojej scenie norweski zespół Supersilent, improwizujący muzykę elektroniczną. Grupie towarzyszył legendarny John Paul Jones, znany przede wszystkim z Led Zeppelin. Warto też dodać, że muzyk po raz pierwszy występował w Polsce. Ci, którzy wybrali się na koncert tylko ze względu na niego, myśląc przy tym, że przyszli na występ zespołu bluesowego, prawdopodobnie przeżyli traumę, bo Supersilent zaprezentowało bardzo wymagającą muzykę elektroniczną, w której nie było nic z Whole Lotta Love. Trzeba też dodać, że rozczarowani dość szybko opuścili salę. Muzycy zagrali trzy długie i niezwykle mocne, zupełnie improwizowane utwory. Festiwal bez wątpienia można zaliczyć do udanych, choć szkoda, że wiele koncertów startowało w podobnych godzinach, przez co wydarzenia, w których chciało się uczest-


niczyć, należało wybierać bardzo ostrożnie. Zdaję sobie sprawę, że z uwagi na ich ilość prawdopodobnie nie było innego wyjścia, ale kto wie, może dałoby się to rozplanować inaczej. ŚDM wzięły pod swoje skrzydła wydarzenia między innymi z Festiwalu Opery Współczesnej, Avant Art Festival czy repertuaru Teatru Muzycznego Capitol. Koordynacja tego wszystkiego była nie lada wyzwaniem, któremu organizatorzy chyba nie do końca sprostali, co wiąże się z najpoważniejszym według mnie zgrzytem – kiepskim przepływem informacji. Zbyt często słyszało się „nie wiem”, „nikt nam niczego nie przekazał”, „nikt nas nie poinformował”, a akredytacja przy wydarzeniach towarzyszących częściej wywoływała konsternację, niż pomagała. Nie piszę tego ze złośliwości, ale festiwalowa notka prasowa podaje, że ŚDM to próba generalna przed Europejską Stolicą Kultury w 2016 roku. A jest to jeszcze większe wyzwanie organizacyjne, któremu nie da się podołać bez odpowiedniego przepływu informacji między wszystkimi zaangażowanymi weń instytucjami. Mimo to festiwal stanowił niepowtarzalną okazję do sprawdzenia, w jakiej kondycji znajduje się muzyka współczesna. Choć nie zawsze jest ona zrozumiała i przyjemna, na pewno ma się dobrze i przede wszystkim – wciąż się rozwija, przekraczając kolejne granice wyobraźni.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

49


Tytuł The Dew Lasts An Hour Wykonawca Ballet School Wytwórnia Bella Union Data premiery 8 września 2014

Recenzuje Wojciech Szczerek

Sexy Pop

N

ietypowe okoliczności powstawania zespołów zdarzają się dziś coraz częściej. Tak było z Ballet School, które narodziło się w wyniku nawiązania przypadkowej znajomości między wokalistką Rosie Blair i gitarzystą Michelem Colletem (Brazylijczykiem pochodzenia japońskiego) na stacji metra w Berlinie oraz późniejszego dołączenia do duetu perkusisty Louisa McGuire’a. Tak sformowany skład zaczął tworzyć kompozycje skupione wokół wspólnych muzycznych zainteresowań, do jakich należy między innymi twórczość Cocteau Twins. Ich debiutancka płyta The Dew Lasts An Hour składa się z dwuletniego dorobku utworów i wprost kipi od świetnych pomysłów. Styl Ballet School jest silnie związany z latami osiemdziesiątymi. Choć nosi małe znamiona komercji, to grupa przejawia zdecydowane aspiracje do pisania zwyczajnego, jak to określili, „sexy popu”. Szczerość w tym wypadku to zaleta, bo ileż razy słyszeliśmy już opowieści o tworzeniu czegoś „alternatywnego”? Płyta składa się z 12 zróżnicowanych kawałków, co sprawia, że słucha jej się przyjemnie od początku do końca, a każdy kolejny utwór zachęca do przeżywania jej w pełni. Co ważne, znajdują się na niej pierwsze single zespołu, które stanowiły klucz do ich wypromowania przed faktycznym debiutem. Chodzi tutaj o Ghost i Heartbeat Overdrive. Nie są to jednak jedyne perełki. Fanom The Cure z pewnością przypadnie do gustu „mętna”, kładąca muzyczne tło pajęczyna, utkana z brzmienia gitary. Tym, co

Fot. Materiały prasowe

zaś słyszymy na planie pierwszym, jest, i tu już gorsza wiadomość dla miłośników wspomnianego wyżej zespołu, dość przenikliwy, sopranowy wokal Rosie. Jest ciekawym połączeniem kilku muzycznych światów, mieszanką r’n’b (w wersji irlandzkiej) i falsetowego Bollywoodu. I choć opis ten brzmi groteskowo, to trudno o lepszą zachętę do posłuchania. Sam miks sprawdza się bowiem naprawdę świetnie. Problem polega jedynie na tym, że albo się taki wokal kocha, albo nienawidzi, i tego faktu nie naprawi żadne instrumentarium. Ale podobnie jest z głosami Roberta Smitha, Elvisa Presleya i Rebekki Black. Głos Rosie stanowi faktycznie jeden z instrumentów, jakie usłyszymy na płycie. Jego plastyczność pozwala się skupić na wszystkim, co słyszymy, a nie tylko na tym, o czym wokalistka śpiewa. Jest to świetny przykład tak umiejętnego zestawienia dźwięków, że słuchacz może włączyć się w aktywny odbiór lub z niego zrezygnować i całość doświadczenia przenieść do podświadomości. Mówiąc prościej, jak na pop płyta jest mało inwazyjna: nie grożą nam tu nagłe skoki głośności czy ciężki beat. Eklektyzm płyty, polegający na ujęciu typowego synth-popowego instrumentarium w nowocześniejsze ramy, słychać od samego początku w Slow Dream, szczególnie w niespokojnym basie oraz charakterystycznej dla wspomnianego już The Cure gitarze zestawionej z wokalem rodem z płyt No Doubt. Tym niebanalnym połączeniom nie ma zresztą końca – w nieco punkowym beacie w Ghost połączonym z falsetowym, pełnym pasji głosem Rosie czy eterycznych utworach-„mgławicach” – Heliconii oraz

LUX. Zdecydowanie najmocniejszymi piosenkami z płyty są dyskotekowe Heartbeat Overdrive (elektroniczna perkusja, bas, gitara w opisanym wyżej wydaniu, przełamane krystalicznym wokalem) oraz szybko wpadające w ucho Cherish i All Things Return At Night. W muzycznym wizerunku Ballet School nie brakuje, co było do przewidzenia, nawiązań do Cocteau Twins: wokalu kobiecego (choć ten oryginalny jest niższy, mniej przenikliwy i miejscami pochodzący pod country) z towarzyszeniem dość spokojnego, plastycznego akompaniamentu instrumentalnego. Ballet School to, oprócz świeżego spojrzenia na pop, także nowe ujęcie starszych gatunków. Na płycie słyszymy nie tylko odkrywcze połączenie muzyki komercyjnej z alternatywną, będące próbą udowodnienia, że do dobrego popu nie potrzeba udziału bezdusznych wytwórni, roznegliżowanych wokalistek i powtarzalnego „umcy-umcy”. Oprócz tego otrzymujemy ponowne ukazanie synth-popu jako muzyki, w której wokalista (bądź rzadziej wokalistka) może brzmieć lepiej niż niejeden znany klasyk tego gatunku. W czasach jego narodzin dobrych głosów było mało, a nowi muzycy (często przesadnie tym mianem zaszczycani, co widać na przykładzie Depeche Mode) mieli niewielkie pojęcie o śpiewaniu. Ballet School odpłaca fanom tego typu muzyki z nawiązką, bo Rosie pokazuje na płycie mnóstwo różnych, ale zawsze w pełni zaangażowanych, barw wokalnych. Na koniec warto docenić to, że w czasach, gdy zespoły wyrastają jak grzyby po deszczu, debiutująca grupa potrafi nagrać tak dobrą płytę.


Tytuł Pale Communion Wykonawca Opeth Wytwórnia Roadrunner Records Data premiery 26 sierpnia 2014

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Potop szwedzkich melodii

C

hoć do końca roku 2014 jeszcze trochę brakuje, już teraz bez cienia wątpliwości można przyznać, że był to bardzo dobry czas dla muzyki. Ilość ciekawych płyt wydanych w tym okresie powinna skutecznie zamknąć usta tym, którzy twierdzą, że w dzisiejszych czasach w muzyce nie dzieje się nic ciekawego. Jednym z ciekawszych wydarzeń ostatnich miesięcy była premiera 11. krążka szwedzkiego zespołu Opeth – Pale Communion. Podobnie jak bohater recenzji z poprzedniego miesiąca – Devin Townsend – Mikael Akerfeldt (lider Opeth) znany jest z tego, że nagrywa to, na co ma ochotę, i nie ulega naciskom fanów ani kogokolwiek innego. W efekcie zespół, wydając 11 albumów, przemierzył dość długą drogę. Od death metalu, przez metal progresywny do bardzo melodyjnego progresywnego rocka. Ostatni odcinek tej drogi zawdzięczamy właśnie albumowi Pale Communion, który zabiera nas w podróż do zakątków lat siedemdziesiątych, w których rządził rock i muzyka progresywna. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy na dźwięk przymiotnika „progresywny” chcą uciec jak najszybciej, krzycząc wniebogłosy i rwąc włosy z głowy lub klaty, ale według mnie w obliczu najnowszego wydawnictwa Szwedów powinni się z tym wstrzymać – choćby na chwilę. Na krążku znajduje się bowiem znacznie więcej melodii niż połamanych rytmów. Co więcej melodie te są często po prostu piękne i chyba nikt u kogo muzyka wywołuje uśmiech lub gęsią skórkę nie powinien przejść obok nich obojętnie.

Dobra wiadomość czeka również na tych, którzy, podobnie jak ja, nie przepadają za growlem. Wygląda na to, że Akerfeldt porzucił tę technikę śpiewu na dobre. Chociaż Opeth jest obok Destiny Potato jedynym zespołem, w którym growl aż tak mi nie przeszkadza. Ba, w niektórych utworach byłem w stanie nawet rozpoznać słowa, a płyta Blackwater Park, na której growlu nie brakuje, należy do moich ulubionych. Znacznie bardziej lubię jednak „czysty” wariant zespołu. Taki właśnie dostajemy na Pale Communion. Pierwszą myślą po przesłuchaniu najnowszego krążka Szwedów było: „takiej płyty jeszcze nie nagrali”. Mimo że otwierające płytę fenomenalne Eternal Rains Will Come zaczyna się od typowej dla Opeth frazy klawiszowej i nie mamy wątpliwości, z którym zespołem mamy do czynienia, to wejście wokali po trzech minutach partii instrumentalnych wywołuje już małe wow. Otóż przez całą piosenkę wokal jest w wielogłosie, czego w historii zespołu chyba jeszcze nie było, a przynajmniej nie przypominam sobie czegoś podobnego. Efekt jest naprawdę niesamowity i stanowi pewnego rodzaju zapowiedź tego, co czeka nas w pozostałych utworach. Wielbiciele harmonii wokalnej i wszelkiego rodzaju chórków z pewnością się nie rozczarują. W Moon Above, Sun Below znajdzie się nawet fragment a capella. Na Pale Communion znajdziemy 8 zróżnicowanych utworów, ale bez wątpienia to te dłuższe kompozycje stanowią jego największą siłę. W żadnym razie nie chcę przez to powiedzieć, że te krótsze są słabe. Album jest dobrze zbalansowany i pokazuje nam różne odcienie

emocji. Żywy utwór otwierający płytę oraz nieco ostrzejsze singlowe Cusp of Eternity przygotowują nas na zwolnienie w Moon Above, Sun Below, które rozpoczyna się dość niepokojącym motywem, ostatecznie przechodzącym w przepiękną akustyczną frazę, której towarzyszy delikatny głos Akerfeldta. W utworze czeka nas jeszcze kilka zmian nastroju, a wszystko dzieje się w ciągu 11 minut. Pomimo niezaprzeczalnego uroku oraz powiewu delikatności w Elysian Woes, najbardziej klimatycznym utworem jest, według mnie, kompozycja zamykająca płytę – Faith in Others. Steven Wilson, odpowiedzialny za mix płyty, stwierdził, że to najpiękniejszy utwór napisany przez Akerfeldta. Wprawdzie nie znam wszystkich utworów napisanych przez lidera Opeth, ale całkiem możliwe, że Wilson ma rację. W utworze usłyszymy mnóstwo płaczących smyczków i takiż wokal. Nie zabrakło też miejsca dla wokalizy, gitar i klawisza. Całość przepełniona jest smutkiem i typowo skandynawską melancholią. W zasadzie każdy z utworów jest małą (a czasem dużą) perełką, wartą drobiazgowego opisu i żałuję, że brakuje na to miejsca. Osobiście do grona ulubionych utworów dokładam Voice of Treason, między innymi za wyśmienity punkt kulminacyjny oraz River za zmienność. Pale Communion to 55 minut świetnej i doskonale wyprodukowanej muzyki, prowadzącej nas przez różne stany emocjonalne z dala od nudy, bylejakości i tandety. W zamian za wsłuchanie się i poświęcenie uwagi, przypomina o drzemiącym w muzyce pięknie, pozwalając słuchaczowi zanurzyć się w orzeźwiającym potoku dźwięków. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

51


Tytuł Fargo Reżyseria Adam Bernstein, Colin Bucksey, Randall Einhorn, Matt Shakman, Scott Winant Scenariusz Noah Hawley Stacja FX Data premiery światowej 15 kwietnia 2014 Recenzuje Szymon Stoczek

Ślady w śnieżnej zamieci

S

erial Fargo ze wszelkich sił próbuje strącić poprzeczkę, którą swoimi filmami wysoko zawiesili bracia Coen. W konkurencji ze znanymi twórcami To nie jest kraj dla starych ludzi produkcja wypada jednak nie do końca przekonywująco. Już sama decyzja porzucenia historii z oryginalnego Fargo może wzbudzać u odbiorców pewien niepokój. Zamiast bezpośrednich nawiązań do produkcji z 1996 roku widzowie dostają zupełnie nową historię, którą z początku łączy z pierwotnym filmem jedynie kilka lekko zarysowanych motywów, czytelnych dla fanów twórczości reżyserskiego duetu, ale już niekoniecznie dla kinowego laika. Nic w tym złego, bo i osoby nieobeznane z twórczością Coenów mogą bez ich znajomości i tak dać się wciągnąć w mroczny, małomiasteczkowy świat serialu… Tylko czy aby na pewno warto? Główną osią napędową produkcji jest morderstwo żony, którego dopuszcza się fajtłapowaty Lester Nygaard (Martin Freeman), żywcem przypominający Jerrego Lundegaarda. Ów prosty sprzedawca tym razem nie samochodów, a polis ubezpieczeniowych zostaje „zainspirowany” do swych czynów przez Lorne Malvo (w tej roli Billy Bob Thronton). Ten diabeł wcielony, którego postać jest niejako utkana z charakterystycznych znamion czarnych bohaterów zamieszkujących filmowe universum Braci Coen, ma niejedno na sumieniu i sporo namiesza w uporządkowanym dotychczas życiu mieszkańców Bemidji. Jak to bywało u reżyserów filmu Śmiertelnie Proste, trup w serialu

Fot. Materiały prasowe

ściele się gęsto (ale na całe szczęście nie za gęsto), a policja pozostaje zupełnie bezradna wobec kolejnych wybuchów przemocy. Chociaż reżyserzy poszczególnych odcinków dwoją się i troją, aby upakować nieco rozwleczony scenariusz na 10 odcinków, to ich starania udają się wyłącznie w połowie. Dosłownie. O ile przez pierwsze pięć odcinków serial idzie do przodu, to w drugiej połowie zwyczajnie zamiera. I nie jest to wcale zamieranie znane z Braci Coen, cudowne zawieszenie akcji, zarzucenie wątku, a raczej próby utrzymania przy życiu kogoś nagiego, kto powoli zamarza oparty o drzewo i z kim nie bardzo wiadomo, co do końca zrobić. Rozwiązanie niektórych motywów w serii trudno uznać za satysfakcjonujące, zaś sam finał sezonu wydaje się być bardzo nijaki. Fargo najlepiej wypada w momentach, kiedy cytuje lub parafrazuje wcześniejszą twórczość Braci Coen. Nie brakuje tu nawiązań do filmów takich jak Poważny człowiek, To nie jest kraj dla starych ludzi, Barton Fink czy Bracie, gdzie jesteś. Gra z przeszłością postmodernizmu to jednak nieco za mało, aby stworzyć nową jakość, dlatego też, choć są w Fargo momenty znakomite, świetnie portretujące prowincjonalną mieścinę (skojarzenia z Twin Peaks wskazane), to trudno oprzeć się wrażeniu, że ów portret jest w jakimś stopniu dziurawy (ktoś wypalił Lynchowskim papierosem czyjeś zdjęcie). Mroczny klimat i wielość cytatów to za mało, aby stworzyć obraz, który obroni się sam bez wielkiego kontekstu. Fargo wydaje się więc pasożytem żerującym na

klimacie innych filmów i wcześniejszych, udanych zabaw z konwencją… Tylko czy to naprawdę takiego pasożyta oczekuje się od nowych seriali? Być może telewizja FX doskonale wiedziała, na co się porywa – dali przecież widzom to, co już widzieli, nie dokładnie, ale jednak. Uczynili z Braci Coen pewną konwencję (dalej można pójść chyba tylko, realizując serial w oparciu o stare filmy Jima Jarmusha bądź też kręcąc wieloodcinkowy serial w stylu Jean-Luc Godarda z etapu Szalonego Piotrusia). Ważniejsze od tego, co widzowie otrzymali, jest jednak to, co z innych filmów zostało tu pominięte: ich efemeryczny sens, głębia psychologicznych obserwacji, metafizyczny ciężar pytań, jakby mimochodem stawianych przez Braci, których odpowiedzi zwykle niepokoją. O ile nad ich dziełami można pochylić się i zastanowić nad przewrotnością akcji, o tyle w serialowym Fargo da się odnieść wrażenie, że wszelkie pytania i problemy są tylko zapychaczem fabularnych dziur i służą rozłożeniu akcji na kilka kolejnych odcinków. Absurd, tak wyraźny w filmach Braci, w rękach FX to narzędzie komercyjnego sukcesu ich produkcji i niewiele więcej. Zabrakło tu nieco świeżości spojrzenia i ciekawszego rozwiązania poniektórych wątków. Można więc żałować, że stacja nie odważyła się na śmielsze zagranie z publicznością i skrócenie serialu o kilka odcinków, dzięki czemu Fargo sporo by zyskał na wyrazie i stałby się czymś więcej, niż tylko jeszcze jedną poprawnie zrealizowaną, ale bez większego polotu amerykańską serialową produkcją.


Tytuł Wewnętrzne życie Reżyseria Michael Rossato-Bennett Dystrybutor BOND/360 Data premiery światowej 18 stycznia 2014

Recenzuje Agata Karaś

iPod, który przywraca młodość

W

sierpniu odbywa się jeden z moich ulubionych festiwali filmowych – Transatlantyk Festival Poznań. W programie widnieje mnóstwo ciekawych sekcji, w tym osławione kino kulinarne i kino łóżkowe. Dlatego gdy rozpoczęła się czwarta edycja, szukałam sposobów, jakby tam pojechać, chcąc poczuć tę atmosferę i wziąć udział w dialogu inspirowanym muzyką i filmem. Jedną z zalet festiwalu jest to, że na filmy niektórych sekcji są dostępne darmowe wejściówki. Dzięki temu można odkryć wiele fascynujących dokumentów, na które normalnie by się nie poszło. Moim objawieniem tegorocznego Transatlantyku jest Wewnętrzne życie. Dokument opowiada o pracy działacza społecznego, Dana Cohena, założyciela organizacji non-profit Music and Memory, który znalazł sposób, by pomóc ludziom z demencją i chorobą Alzheimera. Nie jest to metoda oparta na najnowocześniejszych badaniach medycznych czy cudowny lek długo opracowywany w laboratoriach. Rozwiązanie jednak można uznać za nowatorskie, gdyż wykorzystuje się do niego parę słuchawek i iPoda. Wystarczy wgrać do urządzenia ulubione utwory z przeszłości pacjenta (zazwyczaj z czasu, kiedy miał 20–30 lat), po czym założyć mu na głowę słuchawki i wcisnąć play. Efekty są spektakularne. Zabrzmi banalnie, ale same słowa nie mogą opisać sensacji, która budzi z letargu człowieka i przywraca mu straconą tożsamość. Wraz z kolejnymi pacjentami przeżywamy ich katarktyczne przebudzenia, słysząc i widząc, jak dźwięki ukochanych i zapo-

mnianych chwil znajdują drogę powrotną do umysłu chorego. Taki przełom w leczeniu wpływa także na innych pacjentów. Widząc jak ich „znajomy” z sali ożywa i zaczyna śpiewać, niektórzy z uśmiechem starają się mu wtórować. Te momenty transformacji z szarości, smutku i samotności niosą ogromny emocjonalny ładunek widoczny na twarzach podopiecznych z Cobble Hill Health Center na Brooklynie. Radość, wdzięczność i rozpoznanie minionego czasu wyzierają z matowych wcześniej oczu. Wyjątkowość tych momentów dopełniają historie poszczególnych ludzi opowiedziane przez pracowników. Poznajemy ich jedynych krewnych, długość pobytu w ośrodku czy w końcu ulubione piosenki z przeszłości, które przynoszą czasem lepsze efekty niż tabletki. Wraz z utratą pamięci chorzy powoli gubią część siebie. Nagle nie wiedzą, kim byli, czym się zajmowali i czy w ogóle mają kogoś bliskiego. Stają się ludźmi bez wspomnień i bez własnej historii. Są odarci z człowieczeństwa i godności. Stopniowo zapadają się w siebie, będąc szarymi wyrzutkami społeczeństwa. Dlatego Cohen, ze swoją ideą muzyki jako niewykorzystanego w pełni źródła ożywiającej energii, stara się przerywać smutną monotonię przemijania i żwawo wkracza w progi różnych ośrodków opieki w Stanach Zjednoczonych. Nie zawsze jest łatwo – w końcu nie chodzi o wspaniały lek, lecz o kupno wielu odtwarzaczy muzyki. Nieustępliwość tego działacza społecznego naprawdę zaczyna zmieniać na lepsze wiele placówek. Michael Rossato-Bennett opowiada piękną historię, obierając za początek narracji nie

proces starzenia się, ale jego odwrotność – tu sama starość staje się punktem wyjścia do odkrywania młodości. Wraz z osobami obdarowanymi parą słuchawek wyruszamy w przeszłość, wędrując między odnalezionymi na nowo wspomnieniami. Są momenty, gdy muzyka naprawdę rozbrzmiewa w sali kinowej. Co więcej, reżyser ubarwia w pewien sposób szpitalny klimat domu opieki. Gdy Cohen wyjaśnia swoją motywację do działania i początki swojej inicjatywy, jego słowa uzupełniają wizualizacje aktywności mózgu, a kluczowe zwroty pojawiają się na ekranie. Nagrodzony przez publiczność w Sundance debiut Rossato-Bennetta, demonstrując ożywczą siłę muzyki, może niezamierzenie poprowadzić nas w stronę wyidealizowanego remedium na chorobę zapomnienia. Z każdą minutą seansu zaczynamy doceniać coraz bardziej moc dźwięku, ale musimy uważać, aby jej nie przecenić. Muzyka jest ogromnym źródłem wsparcia, ale… no właśnie, wsparcia. Niekoniecznie przedłuża życie pacjenta, nie zastępuje leków, a samo przebudzenie – mimo że piękne – często nie trwa długo i musi być powtarzane. Wewnętrzne życie nie jest typową opowieścią o wyniszczającej chorobie. Wywołuje łzy, ale są to łzy szczęścia. Pokazuje realia domów opieki, lecz inspiruje także do działania. Jest także kolejnym i niezaprzeczalnym dowodem na to, że ludzie mogą sobie ogromnie pomóc przy użyciu prostych narzędzi czy gestów. Moja 80-letnia sąsiadka pewnie by to potwierdziła, ale właśnie kiwa głową w rytm ulubionej piosenki, odkrywając swoją młodość na nowo. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

53


Tytuł Karma market Wykonawca Muchy Wytwórnia Universal Music Polska Data premiery 14 października 2014

Recenzuje Monika Stopczyk

Na nieco innym pułapie

J

ubileusz 10-lecia zobowiązuje. Winno się uczcić go na bogato, z przytupem i w blasku reflektorów. Tak właśnie było 10 października w poznańskim Eskulapie, gdzie dekadę swojej obecności na scenie świętowały Muchy. Koncerty zaprzyjaźnionych zespołów, Piotr Stelmach i transmisja w radiowej Trójce, wreszcie występ jubilatów z udziałem gości specjalnych (między innymi Katarzyny Nosowskiej i Pawła Krawczyka z Hey oraz członków zespołu Happysad) i huczne after party. Do tego łańcuszka należy dodać jeszcze jedno, jakże ważne, ogniwo – premierę albumu Karma market. Czwarty długogrający krążek zespołu to 9 numerów, które niczym teleport przenoszą słuchacza do świata, w którym Muchy latają już na nieco innym pułapie. Wyższym. Michał Wiraszko i jego koledzy popełnili album w atrakcyjny sposób wieńczący dekadę działalności, ale na pewno nie można powiedzieć, że definitywnie ją zamykający. Muchy mają na swoim koncie trzy naprawdę zgrabnie skrojone krążki, do których dołącza czwarty, stworzony już jednak z innej materii. I nie chcę w tym miejscu brnąć w rozważania na temat dojrzałości frontmana, roszad, jakie miały miejsce w składzie, czy zaglądać Muchom w metryczkę. Karma market to odskocznia od szlagierów pokroju Miasta doznań, Najważniejszego dnia czy Zamarzam. Energetycznym pomostem pomiędzy nimi a najnowszym albumem jest zapowiadający go singiel Bliżej, który bezkolizyjnie mógłby trafić na tracklistę chcecicospowiedziec. Jednak mamy go na Karmie…, gdzie oddziela od siebie beatlesowskie

Fot. Materiały prasowe

A Place i Between The Lines – dwa z trzech śpiewanych po angielsku utworów. Trzeci to niezwykle spokojna i subtelna kompozycja Queen For A Day – tak, rock’n’rollowi szaleńcy ze stolicy Wielkopolski potrafią wzruszyć i zagrać właśnie na „tych” strunach wrażliwości słuchaczy. Nowe doznania – przyjemne bardzo. Chcecie więcej? Wystarczy ustawić numer 5 na krążku i wcisnąć play. Usłyszycie Biały walc, który obok Tak jak dziś potrzebował chyba najwięcej czasu, by zaskarbić sobie moją sympatię, mimo że przyzwoity z niego kawałek. Przy tych numerach warto wywołać temat tekstów i tego, co tym razem wyszło spod pióra Wiraszki. Dostaliśmy sporo lotnych fraz, które pewnie długo nie będą chciały opuścić głowy. „I nie chce minąć mi to, chociaż bardzo bym chciał. Ostrze wbite po rękojeść mam po lewej stronie / Sto burz przeszło bokiem, żaden zły nie zapukał do drzwi” – to tylko ich namiastka. Z całą pewnością należy do nich tekst pierwszego na płycie Odkąd, który bez wątpienia jest najlepszym numerem otwierającym, jaki mogła mieć Karma… – jest ogień! Który gaśnie po blisko czterech i pół minuty za sprawą Tak Jak Dziś, trochę powolnego, snującego się utworu i z niestety momentami słabym tekstem. Dyskutowanie teraz, czy wybór tej kompozycji na drugi singiel był dobrą decyzją, i tak nic nie zmieni. Jeśli jednak singiel ma być wizytówką krążka, to Tak Jak Dziś jest reprezentantem, który po prostu niewiele mówi o samym albumie i nie skupia uwagi na jego ewidentnych zaletach. Bo przecież Muszyska mają z czego być dumne. Dorobiły się płyty, której warstwa muzyczna jest

najciekawsza ze wszystkich ich dotychczasowych longplayów. Gitary podsycone elektroniką, subtelne i oszczędne w instrumentarium kompozycje, wrzask, w końcu cisza, którą piosenki Much nigdy nie były nasycone w aż takim stopniu. 37 minut, podczas których muzycy fundują słuchaczom wycieczkę w rejony, jakich próżno było szukać na Terroromansie czy nawet Notorycznych debiutantach. Dwa lata temu, podsumowując recenzję chcecicospowiedziec, napisałam: „Muchy mają za sobą kawał niełatwej roboty i jej efekt, w postaci udanej i trudnej do niezauważenia płyty”. W przypadku Karmy market powiedziałabym, że to album trudny do zapamiętania ze względu na jego różnorodność i nie tak wyraźnie, jak na poprzednim krążku, zarysowany główny kierunek. Czwarta płyta nie jest radiowym samograjem, nie jest przepełniona hitami, przy których publiczność będzie szaleć do utraty tchu na koncertach. To album momentów, których wychwycenie i zrozumienie wymaga poświęcenia trochę większej ilości czasu. Powiedziałabym, że Karma… to rodzaj wyzwania, zarówno dla muzyków, jak ich słuchaczy. Pierwsi częściowo mają je już za sobą – nagrania ujrzały światło dzienne, pozostaje ruszać w trasę. Co z tym wszystkim zrobią fani? Czas i koncerty pokażą. Muchom gratuluję nie tylko bardzo przyzwoitych kompozycji, ale chyba też odwagi i właściwej rock’n’rollowcom determinacji. Bo żeby nagrać taki album, trzeba po prostu mieć jaja. Wszystkiego dobrego Panowie, na kolejną dyszkę i jeszcze więcej.


Tytuł Gałgan Reżyseria Ewelina Marciniak Autor tekstu Jarosław Murawski Teatr Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda Wiercińskiego Data premiery 27 czerwca 2014 Recenzuje Ewa Fita

Psyche

G

ałgan Eweliny Marciniak to spektakl inspirowany książkami profesora nadzwyczajnego historii psychologii Douwe Draaismy. Fascynacja reżyserki ludzką psychiką jest zresztą bardzo widoczna. Marciniak skupia się na emocjach i myślach, starając się unaocznić traumatyczne przeżycia ukazywanych postaci. Aktorzy zachowują się w bardzo ekspresyjny, wręcz przerysowany sposób. Ich gesty, mimika i sposób wypowiadania poszczególnych kwestii przykuwają uwagę, choć nie zawsze dają naturalny efekt. Pokazywane na scenie emocje zostają zwielokrotnione, co w konsekwencji sprawia, że momentami przestają być wiarygodne. Fabularną oś spektaklu stanowi dramatyczna historia rodzeństwa (Grzegorz Dowgiałło i Maria Kania). On jest niewidomy i – zdaje się – nieprzystosowany społecznie. Charakteryzują go huśtawki nastrojów, pobudzenie, momentami agresja. Ona, w pewien sposób ograniczona niepełnosprawnością brata, sprawia wrażenie nieszczęśliwej, ale przy tym bardzo ekspresyjnej osoby. Rodzeństwo łączy dziwna, toksyczna relacja, będąca połączeniem miłości i nienawiści, strachu i fascynacji, wzajemnego przyciągania i tłumionej agresji. Z historii, którą opowiadają postaci, dowiadujemy się, że ich matka nie żyje. Po powrocie ze szkoły córka znajduje ją leżącą w kuchni w kałuży krwi. To Gałgan – syn – ją zabił. Czy zrobił to naprawdę, czy opowieść jego siostry jest przedziwną, metaforyczną projekcją, trudno powiedzieć. Po tym tragicznym wydarzeniu rodzeństwem ma się zająć ojciec, którego

bohaterowie właściwie nie znają. Buntując się przeciw tej sytuacji, Gałgan próbuje doprowadzić do wybuchu gazu. O przebiegu wydarzeń dowiadujemy się z bardzo emocjonalnej opowieści samych zainteresowanych. Ze sposobu, w jaki przekazują nam tę historię, widać, że nie potrafią uporać się z tragicznymi wspomnieniami. Słowom towarzyszy ekspresyjny ruch, gra światłem i – przede wszystkim – wykonywana na żywo muzyka. Warstwa akustyczna jest zresztą jednym z najważniejszych elementów całego przedstawienia. Za kompozycję odpowiedzialny jest Grzegorz Dowgiałło, który podczas spektaklu nie tylko gra na syntezatorze, ale też śpiewa i, wydając onomatopeiczne dźwięki, robi tło dla narracji prowadzonej przez Kanię. Akcja, podzielona na kilka rozdziałów, stopniowo wprowadza nas coraz głębiej w mroczny świat relacji panującej w tej rodzinie. Publiczność obserwuje akcję, siedząc po obu stronach wydzielonej sceny. Aktorzy zostają więc wzięci w potrzask: przestrzeń sceniczną z dwóch stron ograniczają ściany i „bebechy teatralne”, a z dwóch widzowie. Pole, po którym mogą poruszać się postaci, jest przerażająco małe, co ma z pewnością symbolizować również emocjonalną pułapkę, w której się znajdują. Rekwizyty są ubogie, przestrzeń umowna. Najważniejszymi elementami scenografii są: płytki, napełniony wodą basen oraz obrotowy podest, na którym umieszczono wykorzystywany w przedstawieniu sprzęt muzyczny. Otoczenie sceny zostaje wykorzystane w maksymalny sposób. Dla przykładu: opowiadając o drzwiach, aktorka rysuje je kredą na ścianie.

Gdy widzowie wchodzą na salę, dwoje grających w spektaklu aktorów znajduje się już na scenie. Kania stoi w basenie, brodząc po kostki w wodzie. W ubrudzonych krwią rekach trzyma lalkę Barbie z oderwaną głową. Histerycznie płacze. Dowgiałło stoi na podeście, przykryty płachtą materiału. Od samego początku aktorzy nie lekceważą publiczności. Kania płacząc, patrzy widzom w oczy. Gdy zaczyna opowiadać skomplikowaną historię swojej rodziny, mówi do ludzi zgromadzonych na sali. Nawiązuje z widzami kontakt, podchodzi do nich, dotyka, chlapie wodą z basenu. Bardzo ważny jest jej ruch. W jednaj ze scen miota się przy ścianie, czemu towarzyszy przerywane światło ostrych reflektorów. Percepcja widza jest tu atakowana z każdej strony. Z kolei Dowgiałło przyciąga uwagę głównie jako muzyk. Grając na instrumencie i śpiewając, nie tylko robi tło dla postaci kreowanej przez jego sceniczną partnerkę, ale też wyraża emocje własnego bohatera. Nie jest zawodowym aktorem i można to zauważyć. Widoczne jest jednak zaangażowanie i skupienie, jakie wkłada w budowanie postaci. W swoim spektaklu Marciniak starała się skupić na sposobie, w jaki ludzka psychika obchodzi się z pamięcią. Zrobiła to, obrazując nie tylko dramatyczne wydarzenia, które dotknęły rodzeństwo, ale też towarzyszące im patologie. Trudno nie dostrzec tu zatem pewnych fascynacji teatrem Mai Kleczewskiej: tematyka, nienaturalna wręcz ekspresja postaci, farba, półnagie ciało aktorki... Pozostaje pytanie, czy przy kolejnych spektaklach Marciniak nadal będzie szła tą drogą. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

55


I

IMAGO… CO?!

POCAŁUNEK SZALEŃSTWA

ZIĘBA

WOLSKI

magologia! (…) istnieje wreszcie słowo, które pozwala zebrać pod jednym dachem zjawiska o tak różnych nazwach jak: agencje reklamowe, doradcy mężów stanu w dziedzinie tak zwanej komunikacji; projektanci sylwetki nowego samochodu albo wyposażenia sali gimnastycznej; twórcy i dyktatorzy „ mody; fryzjerzy; gwiazdy show businessu narzucające normy fizycznego piękna, które staną się natchnieniem dla wszystkich branż imagologii”. Te słowa Milan Kundera napisał w jednym z rozdziałów Nieśmiertelności wydanej w 1988 roku. Kiedy spoglądam na otaczającą mnie rzeczywistość, mam nieodparte wrażenie, że ten ukuty przez niego termin zyskuje coraz mocniej na aktualności. Zamiast ideologii rządzą nami obrazy: dobrze prezentujący się polityk cieszy się poparciem, choć mówi bzdury; dziewczyna o pięknych oczach i zadbanych włosach uważana jest za milszą niż ta, która nie dba o swe uczesanie, ale stara się być dla ludzi uprzejma; człowiek o smutnym wyrazie twarzy uznany zostaje za ponuraka, choć od środka przepełnia go radość życia… Można by tak wymieniać dalej, ale przecież wystarczy zajrzeć w (tragicznie ograniczoną) przestrzeń Internetu, by przekonać się o jałowości obrazów. Jeszcze niedawno, za Jeanem Baudrillardem, nazwałabym to zjawisko „pochodem symulakrów” – znaków uniezależnionych od swojego pierwotnego znaczenia, uwolnionych od treści, udających coś, czym nie są. Znaki stające się osobnymi bytami, symulującymi rzeczywistość, to jednak pestka w porównaniu z tym, co próbujemy sobie sami wmawiać poprzez obrazy. Wszyscy zatem udajemy i wcale się z tym nie ukrywamy. Oto jedna z aktorek zyskuje miano ikony stylu, choć wszyscy doskonale pamiętają, że jeszcze rok temu prezentowała się niczym szalona Ciotka Klotka (nie ujmując w niczym sympatycznej bohaterce Tik-Taka). W tym samym czasie wizażystka broni zaciekle okładki ze zdjęciem kobiety w wieku balzakowskim, wyretuszowanej przez makijaż i światło tak, by wyglądała na dwadzieścia parę lat. W międzyczasie słuchamy w radiu audycji o kształtowaniu własnego wizerunku na potrzeby pracodawcy, bo przecież wiadomo, że nie można być sobą na rozmowie kwalifikacyjnej. To nie wypada, to wręcz zabronione! Imagologia – bożek współczesności. Profesor Zygmunt Bauman nazywa tę naszą płynną rzeczywistość czasem bez drogowskazów. Ale niepotrzebne nam drogowskazy, bo nie podążamy żadną drogą. Skaczemy od celu do celu, ubrani w maski przypisane nam przez innych. Jakbyśmy wszyscy byli Dorianami.

Ilustr. Ewa Rogalska (2)

W

szyscy wiedzą, że Nicholas Cage to niezły aktor, ale jakoś nikt go nie pamięta w dobrej roli. Tych ról jednak kilka by się znalazło, choć faktycznie znikają one nieco pod wszystkimi nieszczęsnymi akcyjniakami (Bez twarzy), nieudanymi blockbusterami (Ghost Rider) czy eklektycznymi filmami pokroju Dzikości serca. Tymczasem na początku swojej kariery – i aż do końca lat osiemdziesiątych – Cage miał szczęście do paru perełek, scenariuszowych majstersztyków i aktorskich woltyżerek, z których szczytowym osiągnięciem wydaje się być Pocałunek wampira. Jest to film o tyle ciekawy, że realizuje nie tak znowu częsty motyw wampira urojonego. Oto grany przez Cage’a Peter Loew, wzięty agent literacki, a jednocześnie singiel prowadzący luźne i niezobowiązujące życie towarzyskie, powoli zaczyna staczać się w otchłań szaleństwa. Niechęć do ustatkowania się, wszechobecna rozwiązłość seksualna i silne parcie na sukces sprawiają, że mimo licznych wizyt u psychoterapeutki Loew przekracza każdą sankcjonowaną społecznie normę, powoli dusząc się w swojej sytuacji, cierpiąc na liczne manie prześladowcze i popadając w skrajne emocje, aż wreszcie wmawia sobie, że przez jedną z przypadkowo spotkanych kobiet został przemieniony w wampira. To urojenie jest zresztą niezwykle subtelne; z jednej strony jego zachowania i stylizacja na klasycznego kampowego krwiopijcę rodem z horrorów oraz liczne halucynacje jednoznacznie sugerują obłęd, z drugiej nie możemy być do końca pewni, czy Loew faktycznie nie padł ofiarą żartu okrutnej wampirzycy. Szaleństwo Petera jest jednak namacalne i prowadzi do tragedii. Nie pisałbym o tym wszystkim, gdybym uważał, że ten film to kolejna ponura diagnoza degrengolady klasy średniej połączona z krytyką amerykańskich yuppies. Tego typu filmów było w latach osiemdziesiątych mnóstwo. To, co ten film wyróżnia, to fenomenalna, zaangażowana, przekonująca rola Cage’a, który będąc komicznie groteskowym, jest jednocześnie do bólu przerażający i – co najważniejsze – niepokojący. To przejmująca wizja współczesnego Renfielda, odartego z moralności i wszelkich hamulców nieszczęśnika, pragnącego być kimś więcej – a jednocześnie kimś mniej – niż on sam. Wizja, powiedziałbym, bardzo znajoma. Szkoda, że ludzie dzisiaj – zaganiani, wciąż nadrabiający zaległości, biegający za kredytami i sukcesami – nie pamiętają już o Pocałunku wampira. Mogliby się w nim przejrzeć.


••• felietony

ENGLISH MY POLISH

ŚLAD W ŚLAD ZAWADA

PLUSKOTA

K

uba Rozpruwacz był polskiego pochodzenia – informują nas media. Legendarny morderca, który grasował po Londynie, to swojak. Trudno powiedzieć, czy należy czuć z tego powodu dumę. Z jednej strony na pewno da się czuć – krajan zaistniał na Zachodzie i zdobył tam dużą popularność. Z drugiej strony wstyd – to morderca, zdarzyło mu się zabijać i to dość okrutnie. Ale czy faktycznie wstyd? Zabijał, ale dawno temu. Przecież czas leczy rany. Dziś Kuba Rozpruwacz jest postacią popularną, a fakt brutalnego zamordowania pięciu kobiet (nożem sięgnął kręgosłupa, wycinał organy itp.) został mu wybaczony. Dziś w narracji o słynnym mordercy pełno jest humoru i zabawy. Jest strasznie, ale z jajem. Mamy festyny, gry komputerowe, książki, popularność, dziecięcą radość. Zbrodnicza działalność Rozpruwacza jest dziś po prostu bardzo fajna. No dobrze – Kuba Rozpruwacz to Polak. Z wybitnymi sukcesami na specyficznym polu działalności. Czy powinniśmy zaliczyć Rozpruwacza do panteonu innych wielkich Polaków, posadzić go na równi z Sienkiewiczem, Chopinem, Curie-Skłodowską? Będą memoriały, pomniki, nazwy ulic, skwerów, różne akcje kulturowe, okolicznościowe, lata „rozpruwaczowskie”? Czy na przykład pomnik pokątnej postaci w płaszczu, cylindrze i z wielkim nożem to jest właśnie to? Może jednak zbyt szybko z tym Kubą postępuję? Tak go rach-ciach na ołtarze. Ostatecznie być dumą narodową to dziś nie tylko lukier, synekurki, proficiki. Bo żyć nie tak łatwo, moralnie czystym pozostać trudno, zawsze gdzieś jakiś brud za paznokieć wejdzie. I potem, jak już się na tym cokole jest, jak już ma się swoje święto i uczą się o Tobie na lekcji historii, to ciężko słuchać o tym, co się mniej godziwego gdzieś tam zrobiło. I krzywo się patrzy na swoją szokującą, nieautoryzowaną biografię. Przypadek Kuby jest szczególny. O co właściwie mają go oskarżyć przeciwnicy? Powiedzą, że był zły? Powiedzą, że zabijał? Czy możliwe jest więc, że pojawił się w Polsce autorytet czysty? Czy opinia publiczna będzie w stanie znieść postać, do której nie da się, mówiąc wulgarnie, przypierdolić? To chyba dla nas trochę za dużo. Przecież trzeba stanąć w proteście, obsmarować sprayem pomnik, pośmiać się w Internecie, wyzwać od zdrajców. Bez tego żyć się nie da. Rozpruwacz okazuje się postacią zbyt dużego formatu jak na naszą współczesność. Powinniśmy się wstydzić, że nie bylibyśmy w stanie godnie go uhonorować.

Fot. Michał Łuczak

F

otografia jest nieocenionym źródłem porównań tego, czego nie ma, z tym, co jest. Przy placu Jana Pawła nigdy nie było żadnego budynku, a teraz są dwa biurowce. Przy ulicy Ceglanej kiedyś był piękny budynek, a teraz wybudowali paskudny. Wszystko zostawia ślady, nawet budynki, które zwykle posądza się o to, że są nieruchome. Natomiast ślady bardzo często posądza się o to, że są ruchome, ale one trwają nieruchomo i pozostają na zawsze. Dlatego dziwi mnie fakt, że ludzie sądzą, że księżyc jest romantyczny i część osób, kiedy jest pełnia, obejmuje się, chodzi na romantyczne spacery albo się całuje. Co romantycznego może być w zadeptanym przez jakiegoś Amerykanina ciele niebieskim? Fotografia łata naszą intensywną potrzebę tęsknoty za pewnością, która nie istnieje. Pewność jest zarzewiem konfliktu między iluzją a rzeczywistością. Ślady są częścią życia niewidocznych osób.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

57


Fot. Paweł Czarnecki


street

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

59



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.