Kontrast 6/11

Page 1

Nr 6 (24)/2011 lipiec, sierpień 2083 - 1322


KONKURS FOTOGRAFICZNY CO W DUSZY GRA Znajdź pasję, zrób zdjęcie, wykuj wystawę! Pokaż pasję! Pokaż moc twórczą drzemiącą w człowieku, sprawność jego rąk, gibkość umysłu, piękno ruchu, siłę dźwięku. Pokaż, co daje radość, pozwala żyć, ładuje energią. Pokaż, co w duszy gra! Jeśli jesteś amatorem fotografii, masz więcej niż 13 lat, chcesz udowodnić, że masz talent i wiesz, co w duszy gra – chwyć swój aparat, sfotografuj pasję swoją lub innych ludzi i wyślij zdjęcia wraz z formularzem zgłoszeniowym na adres cowduszygra@gmail.com. DO WYGRANIA: zaprezentowanie zwycięskich zdjęć we Wrocławiu na wernisażu „Co w duszy gra, czyli jak wykuć talent”. Zdjęcia stworzą stałą wystawę w siedzibie Fundacji Kuźnia Art. prenumerata czasopisma Digital Camera Polska weekendowe warsztaty fotograficzne we Wrocławiu (warsztatyfotograficzne.pl) książki ufundowane przez wydawnictwo Galaktyka Więcej informacji na stronie http://kuznia-art.org/cowduszygra/ Prace zgłaszać można do 26.09.2011


4

Preview Publicystyka 1994. Film na granicy. Rozmowa z Kavehem Tehranim Agnieszka Oszust

8

Trochę starsze horyzonty Paweł Mizgalewicz

12 14

Offowe wspominki Katarzyna Lisowska

16

Fotoplastykon cz. I Kultura Ocaleć przed zapomnieniem

18

Czy coś tam jest i gdzie jest ten cud?

20

Szymon Makuch

Monika Stopczyk

Recenzje

24

Fotoplastykon cz. II

30

Dział literacki Grzebu-grzebu (III) - Szklane domy Paweł Bernacki Wampiryczny zgryz polityczny Łukasz Zatorski

Felietony Street Photo

32 34 40 44

Góry, ach, góry...!

W

wakacje słowa jakoś trudniej przylegają do siebie. O wiele trudniej je zlepić niż pozbyć się z ciała mokrego piasku. W lipcowo-sierpniowej aurze, w której połączyły się wakacyjne doświadczenia całej redakcji, powstał kolejny numer naszego miesięcznika. Numer pełen przede wszystkim relacji z koncertów, muzycznych i filmowych festiwali. Kasia Lisowska dzieli się swoimi wrażeniami związanymi z OFF FESTVALEM, Monika Stopczyk przekonuje o wyjątkowości zespołu Artura Rojka, a w czasie, gdy Paweł Mizgalewicz interesująco podsumowuje tegoroczne Nowe Horyzonty, Agnieszka Oszust dopytuje norweskiego reżysera Kaveha Teheraniego między innymi o to, czy jego rodacy są ksenofobami. W wakacje o wiele trudniej jest pisać, myślom bliżej jest do refleksji nad przyczynami tak wielkiej i dawno niespotykanej plagi komarów albo wyższości gór nad Mazurami (lub odwrotnie, nie zapominając oczywiście o morzu) niż skupianiem się na tworzeniu zdań, które powinny mieć sens . Tym bardziej cieszę się, że udało nam się stworzyć numer niejednorodny, międzykulturowy, ze świetnymi fotografiami Bartka Babicza. Przynajmniej takie jest moje zdanie. Jego ewentualną weryfikację pozostawiam Wam. Joanna Figarska

„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/

Redaktor naczelna: Joanna Figarska Zastępcy: Ewa Orczykowska, Michał Wolski Redakcja: Paweł Bernacki, Urszula Burek, Adrian Fulneczek, Olga Górska, Konrad Gralec, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Łukasz Zatorski, Fotoredakcja: Bartek Babicz, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk, Karolina Urbańska Korekta: Katarzyna Brzezowska, Katarzyna Bugryn-Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Kristine Puntaka, Teresa Szczepańska Grafika: Ewa Rogalska Konsultacja: Studio gRraphique Skład: Ewa Rogalska, Michał Wolski


English.

Johnny English

Z

abójczo śmieszny agent do zadań specjalnych, Jaś Fasola, powraca. Tym razem będzie robił wszystko, by ochronić premiera Chin przed mordercami. Pomogą mu w tym zdolności zdobyte u mnichów Shaolin. Film Johnny English. Reakcja na ekranach kin od 16 września.

Sposób na szefa

N

ick, Kurt i Dale mają dość swoich szefów. Ich praca byłaby bardziej znośna, gdyby nie przełożeni. Pewnego dnia obmyślają misterny plan, jak pozbyć się swoich zawodowych trosk. Komedia kryminalna pod tytułem Szefowie Wrogowie w kinach już od 19 sierpnia. W rolach wrogich przełożonych: Jennifer Aniston, Kevin Spacey i Colin Farrell.

Kosmiczny DzikiLincz Zachód

S

rzysztofilver Łukaszewicz w filmieŻycie pod tytułem Lincz przenosi na City w Arizonie. ekran głośną sprawę samosądu osadników i Indian prze-we Włodowie z 2005 roku. Mieszkańcy wsi, nogami nękani i zastraszani przez wiele lat przez wracamałej do góry posąsiada recydywistę, postanawiają sami wymierzyć sprawiejawienie się statku kosmicznego. dliwość. Morderstwo ściąga na nich lawinę przesłuchań. RozPrzybysze z kosmosu zapragną poczyna się walka oskarżonych, zapanować nad Dzikim Zacho-nigdy wcześniej nie karanych, o uniewinnienie. W rolach głównych Leszek Lichota, Agnieszka dem. A to wszystko w filmie Podsiadlik, Komasa dwa i Łukasz Simlat. Thriller można zoKowboje i Wiesław Obcy, łączącym baczyć w kinach od 13 maja. z pozoru obcejużgatunki: western i science fiction. W rolach głównych Daniel Craig i Harrisom Ford. Premiera w polskich kinach 26 sierpnia.

Allen zmienia

Nowy Jork na Paryż

W

kolejnej komedii Woody’ego Allena nie zabraknie aktorów światowego formatu. Rachel McAdams, Owen Wilson, Marion Cotillard, Andrien Brody czy Carla Bruni, to tylko kilka nazwisk z długiej listy obsady. Reżyser po raz kolejny wystawia miłość bohaterów na ciężką próbę, tym razem w paryskiej scenerii. Świeżo zaręczoną parę czeka tam, oprócz ślicznych uliczek, kilka nieoczekiwanych spotkań. O północy w Paryżu będzie można zobaczyć od 26 sierpnia.


Katarzyna Nosowska

16

września zapowiadana jest premiera nowego krążka Katarzyny Nosowskiej. Będzie to już szósty solowy projekt tej wyjątkowej artystki. Jest na co czekać. Nie dość, że wraca ona do pisania tekstów, to współpracuje również z producentami takich albumów jak: UniSexBlues czy Osiecka. Płyta zostanie wydana przez wydawnictwo Supersam Music.

ptor a r i c o l e V – n a i Kasab

rnatywytyjczyków i alte Br do ży le na ra a z pł ytą a premie już 19 wrześni ca olejna wrześniow ra w po an bi ia zeszłospół Kasa . Dla fanów gośc or nego rocka. Ze pt ra ci lo Ve le ym ty tu ctwo Columbia. o dość tajemnicz towało w ydawni go zy pr m bu al era rocznego Open’

K The Kooks – Junk of the heart

P

o Coke Live Festival w Krakowie fani brytyjskiego zespołu The Kooks dostaną coś na obtarcie łez. 12 września odbędzie się premiera ich najnowszego albumu Junk of the heart. To już trzeci album grupy grającej dobrego Indie rocka.

Primus –

Green Naugahyde

Ś

więto dla fanów zespołu Primus! Po ostatnim krążku Antipop z 1999 roku grupa wreszcie wyda nową płytę. Miłośnicy basowych uderzeń Les’a Claypoola mogą szturmem ruszyć do sklepów 13 września po album Green Naugahyde.

Łona i Webber – Cztery i pół

P

o fali alternatywy czas na dobry polski hip-hop. 30 września nakładem wytwórni Dobrzewiesz ukaże się Cztery i pół - płyta duetu Łony i Webbera, czyli Adama Zielińskiego i Andrzeja Mikosza. To już trzeci album będący owocem współpracy obu panów.


Teatr Polski

dla najmłodszych

Imiela i Kiljan

w chałturze?

T

ak zwany Dżob to występ artysty na festynie, imprezie, który nie pozwala na utrzymanie się. Jednym słowem – to chałtura. Konrad Imiela i Mariusz Kiljan mają na koncie kilka podobnych wystąpień, opowiadają więc, jak to wygląda. Ich opowieści okraszone są piosenkami takimi jak Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma czy Komu dzwonią. Dżob jest sztuką przygotowaną przez zespół Teatru Muzycznego Capitol. Przedstawienie będzie można zobaczyć już 26 sierpnia gościnnie na deskach Teatru Lalek.

Och Emil

S

ztuka pod tytułem Och Emil ponownie zagości na deskach Wrocławskiego Teatru Lalek od 7 sierpnia. Lech Chojnacki wyreżyserował przedstawienie na podstawie powieści Astrid Lindgren, znanej najmłodszym, dzięki książce Dzieci z Bulerbyn. Emil, mały chłopiec z wielkimi aspiracjami, pragnący być „kimś najważniejszym na świecie” sprawi, że publiczność niejeden raz się uśmiechnie. Widzowie mogą spodziewać się również popisów cyrkowych.

P

oczątek roku szkolnego, oprócz zajęć w szkole, przyniesie ze sobą premierę sztuki dla dzieci powyżej 6. roku życia. Aktorzy Wrocławskiego Teatru Pantomimy pokażą na scenie im. Jerzego Grzegorzewskiego Mikrokosmos, swobodną interpretację Calineczki Andersena. Oto niewinna, bezbronna dziewczynka, przytłoczona ogromem świata zewnętrznego, idzie w niepamięć. Reżyser Konrad Dworakowski stworzył silną, ciekawą otoczenia postać, dążącą do wolności. Mikrokosmos w Teatrze Polskim już od 2 września.

Sztuka

w piwnicy

T

ym razem aktorzy Teatru Ad Spectatores zagrają w piwnicy na Placu Solnym. Rekonstrukcja Macieja Masztalskiego pod tytułem 9 jest próbą odtworzenia sytuacji, która faktycznie miała miejsce w podziemiach Wrocławia w 1856 roku. Ktoś dokonuje zbiorowego morderstwa na grupie dziewięciorga osób, po czym ustawia ich ciała tak, by wyglądali na pozujących do rodzinnego zdjęcia. Kim były ofiary? Jak zginęły? Premiera odbędzie się 17 sierpnia.

Odra jak Acheron

W

ędrówka widzów rozpoczyna się na Przystani Zwierzynieckiej. Od momentu, gdy trafią na łódź, muszą słuchać się Charona, który prowadzi ich na północne nabrzeże MPWiK. Podróż trwa aż do Wierzy Ciśnień, gdzie rozegrają się trzy akty spektaklu pod tytułem Rzecz o Życiu. Aktorzy Teatru Ad Spectatores ukażą trudy wędrówki duszy zagubionego człowieka. Premiera już 19 sierpnia. Zbiórka widzów odbywa się w Browarze Mieszczańskim.

Don Juan w Operze

od 8 września


Jądro ciemności - powrót

W

ydawnictwo „Znak” zaprasza wszystkich fanów klasyki do kolejnego wysłuchania fascynującej opowieści Charlesa Marlowa o podróży w głąb Afryki i spotkaniu z intrygującym, przerażającym Kurtzem. Tym razem utwór wybrzmi w nowym przekładzie Magdy Heydel, który sprawi, że hipnotyzująca historia o kontakcie z Innym, o starciu cywilizacji i poszukiwaniu własnej tożsamości nabierze zupełnie nowego smaku. Osobiście nie mogę się doczekać.

Dehnel podsumowuje

P

ięć tomów wierszy, pięć powieści – zdaje się, że to najlepszy moment na pierwsze podsumowania. Do takiego też wniosku doszedł Jacek Dehnel i dlatego już niedługo nakładem Biura Literackiego ukażą się jego Rubryki zysków i strat. Jak wyjdzie ów bilans? Zdaje się, że na plus. W końcu jak twierdzi sam Dehnel „wiersz sam w sobie, nawet, jeśli mówi o stracie, jest jakimś zyskiem, jest raczej po stronie bycia niż niebycia”.

Kiedy absurd pisze do since fiction

W

ydawnictwo Literackie w rok po wydaniu pierwszego tomu Dzienników Mrożka, które okazały się dużym sukcesem, postanowiło przybliżyć czytelnikom korespondencje jednego z najsłynniejszych polskich dramatopisarzy z innym wielkim literatem – Stanisławem Lemem. Związek to dość egzotyczny: z jednej strony absurd, z drugiej kosmos i since fiction. Co wyszło z tej swoistej mieszanki wybuchowej zaserwowanej przez obu oryginałów? Już we wrześniu się przekonamy!

Zwierzenia samotnika później nowoczesności

R

oland Barthes, choć nie żyje od przeszło trzydziestu lat, w Polsce ciągle nie jest dość znany. Doskonałą okazją do zapoznania się z tym ważnym filozofem, ale także wybitnym pisarzem i eseistą jest najnowsza propozycja wydawnicza Słowa/obrazu terytoriów – Roland Barthes o sobie samym. Książka będzie nie tyle autobiografią pisarza, ile powieścią o jego ciągłych zmaganiach z codziennymi manipulacjami, stereotypami, maskami i przemocą. Z Barthesem można się oczywiście nie zgadzać, ale kiedy mówi mądry człowiek, warto go przynajmniej posłuchać.


1994. Film

Fot. archiwum Kaveha Tehraniego

8


na granicy Norweski reżyser, Kaveh Tehrani, odwiedził Polskę przy okazji Międzynarodowego Festiwalu Nowe Horyzonty. Zaprezentował na nim swój film – 1994. „To nietypowa fabuła, bo zrealizowana w konwencji dokumentu. Wyszła nam na tyle realistycznie, że norweska telewizja wyemitowała ją w paśmie dokumentalnym” – mówi Tehrani w rozmowie z Agnieszką Oszust.

O

czym jest Twój film? To czarna komedia o krzyżowaniu się kultur. Główny bohater, Dariusz, jest z pochodzenia Irańczykiem. Na początku lat ’90 wraz z rodziną osiedla się w Lilehammer, w Norwegii. Jego pierwsze wrażenie jest bardzo pozytywne. W tym czasie w miasteczku trwają przygotowania do zimowych Igrzysk Olimpijskich ’94, więc ludzie są dla siebie życzliwi – mają wspólny cel i wspierają się w dążeniu do niego. Jednak tuż po zakończeniu sportowej fety, gdy emocje opadają, okazuje się, że Lilehammer to spokojne, ciche miejsce. Społeczeństwo wraca do swojego dawnego rytmu i przestaje być już tak pozytywnie nastawione do obcych. Nagle Norwegia odkrywa swoją prawdziwą twarz. To znaczy, że Norwegowie są ksenofobami? Użyłbym raczej słowa „konserwatyści”. Imigranci przebywający w Norwegii skarżą się, że czują się wyalienowani, wyrzuceni poza nawias społeczeństwa. Często żyją na przedmieściach, nie mają dobrze płatnej pracy. Do tego dochodzą inne kwestie, jak np. ta, że nie są reprezentowani w mainstreamowych mediach. A przecież Norwegia jest krajem multikulturowym i to od wielu lat. Akceptują inne narodowości, ale trudno im przełamać pewne bariery. Znajomy opowiadał mi anegdotę, w której jeden z Irańczyków w zimie robił grilla w garażu. Nie wiem, jak u was w Polsce, ale w Norwegii barbecue urządza się tylko latem. Jego norwescy sąsiedzi byli więc przekonani, że coś jest z nim nie tak… Podobna scena jest w filmie. Wiele scen przedstawionych w 1994 opartych jest na anegdotach albo historiach

Agnieszka Oszust z życia wziętych. W filmie zagrali amatorzy. Zorganizowałem casting, na który przyszło kilkanaście osób. Dużo z nimi rozmawiałem, dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami i zapisywałem ich historie. W ten sposób powstał wstępny scenariusz. Przede wszystkim wydaje mi się, że udało nam się zrobić coś niezwykłego – nakręciliśmy film o Iranie, ani razu nie pokazując Iranu. Cała akcja filmu toczy się w przecież Norwegii. Bohaterów poznajemy poprzez ich wypowiedzi, a samą kulturę poprzez ich fascynację starożytną Persją. Jako reżyser dałem aktorom dużą swobodę, mogłem sobie jednak na to pozwolić, bo dobrałem świetny zespół, który doskonale wczuł się w role. Nie musiałem ich strofować: „zagraj to bardziej komicznie” czy „w tej scenie bądź przygnębiony” – grali intuicyjnie. Czy to znaczy, że podczas zdjęć bardziej improwizowaliście, niż trzymaliście się scenariusza? Mieliśmy scenariusz, ale podczas prac z wielu scen zrezygnowaliśmy lub zastąpiliśmy je innymi. To mój pierwszy krótkometrażowy film, więc nagraliśmy bardzo dużo materiału – było z czego wybierać. Oczywiście zdarzały się w zespole sprzeczne zdania. Długo zastanawialiśmy się zwłaszcza nad jedną scena, która ostatecznie nie weszła do filmu. W niej główny bohater leży w szpitalu i ogląda wiadomości z Iranu. Widzi tam, jak na placu wiesza się skazańców, na dodatek są to osoby, które zna... Bardzo mocna scena… Może nawet za mocna, dlatego z niej zrezygnowaliśmy. Film kręciliśmy na krawędzi poprawności politycznej. Nie chcieliśmy, by w żadnym momencie ta granica została przekroczona. Film ma dawać do myślenia, nie chcieliśmy, by był zbyt dosłowny – stąd

9

wiele w nim wiele metafor. Jedną z nich jest scena z zegarem – swoją drogą też autentyczna historia. Główny bohater miał zawieszony na ścianie niedziałający zegar, który miał znów ruszyć, gdy wróci do kraju… …I uruchamia go w momencie, gdy rozpoczyna się u niego w piwnicy irańska impreza. W piwnicy przerobionej na małą perską świątynię… Czy to też autentyczna historia? Znasz kogoś, kto próbował w domu zbudować swoją własną, małą ojczyznę? Mój ojciec. Oczywiście nie na taką skalę, jak przedstawiłem to w filmie, ale mieliśmy w piwnicy perski namiot, poduchy na ziemi i niski stolik z shishą. To była jego oaza, do której chętnie zapraszał znajomych. Myślę, że taka usilna potrzeba odtworzenia fragmentu swojej ojczyzny w domu to bardzo wyrazista, symboliczna scena. I tu duże uznanie dla Aziza Khayati, odtwórcy roli Dariusza. Nawet te trudne sceny zagrał tak dobrze, że widzowie śmieją się z nim, a nie z niego. To było dla mnie ważne – nie chciałem pokazać Dariusza jako wariata, ale jako osobę, która usilnie poszukuje swoich korzeni i nie wstydzi się tego. Powiedziałeś, że Norwegowie są konserwatywni. Jak więc zareagowali na ten film? Jedyną możliwość obserwowania relacji widzów mam na organizowanych przez siebie pokazach lub festiwalach, np. takich jak ten. I co ciekawe, zawsze spotykam się z dobrym odzewem. Zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest to reprezentatywna grupa, ponieważ na takich imprezach nie pojawiają się ludzie z przypadku. To osoby wykształcone, szukające inteligentnej rozrywki i potrafiące myśleć globalnie, a nie tylko z perspektywy swojego małego podwórka.


A czy film był wyświetlony w norweskiej telewizji? Tak, co może świadczyć o tym, że Norwegowie nie uciekają od tematu multikulturowości, że są gotowi do dialogu. Zauważyłem jednak, że dużo mówi się o tych emigrantach, którzy dopiero próbują dostać się do Europy, a mało o tych, którzy już tu są. Prawie nie robi się filmów o pokoleniu moich rodziców, którzy mieszkają w Norwegii od 15, 20 lat. Nikt nie zadaje pytań o to, jak się czują, czy im tu dobrze. Między innymi dlatego powstał ten film. To nietypowa fabuła, bo zrealizowana w konwencji dokumentu. Wyszła nam na tyle realistycznie, że norweska telewizja przez przypadek wyemitowała ją w paśmie dokumentalnym. Dlaczego przyjąłeś konwencję filmu dokumentalnego? Pomyślałem, że to będzie ciekawe doświadczenie dla widza, który zmuszony jest zgadywać, czy to się wydarzyło naprawdę, czy to tylko fikcja? Nie widzę nic złego w tym, że tworzę fabułę, która wręcz udaje dokument… Przecież wszystkie filmy są tak samo reżyserowane: bohaterzy są odpowiednio dobierani a twórca subiektywnie wybiera sceny. Od podziałów ważniejsza jest prawda zawarta w filmie. Próbujesz mnie przekonać, że można stworzyć film fabularny i udawać, że to dokument, i nie mieć potem wyrzutów sumienia?

Nie widzę w tym nic nieetycznego. Dokument ma silny ładunek emocjonalny. Ludzie są przekonani, że to prawda i łatwiej im w dokument uwierzyć. Jeśli więc film mówi o prawdziwych wydarzeniach, to czy nie jest po części dokumentem? Na Nowych Horyzontach pokazaliśmy 1994 w konkursie krótkometrażowych fabuł, ale podczas Krakowskiego Festiwalu Filmowego nie stworzono osobnych kategorii dla fabuł i dokumentów – wyświetlane były na jednym pokazie. Wtedy widz sam zmuszony jest sobie odpowiedzieć na pytanie, jaki to gatunek. I musi to zrobić bez podpowiedzi reżysera. Jest szansa, że film zobaczymy w polskiej telewizji? Prowadziłem już wstępne rozmowy, niestety projekt na razie upadł.

O filmie: reżyseria: Kaveh Tehrani, scenariusz: Kaveh Tehrani, zdjęcia: Jens Ramborg, muzyka: Nicholas Sillitoe, obsada: Aziz Khayati (Dariusz), Nahid Ruhi (żona Dariusza).

Fot. archiwum Kaveha Tehraniego (4)

10


nagrody: Festiwal Filmowy w Krakowie: Złoty Niedźwiedź w Międzynarodowym Konkursie Filmów Krótkometrażowych. Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych (FIPRESCI) Wyróżnienie na Norweskim Festiwalu Filmów Krótkometrażowych

11


Trochę starsze

horyzonty

Dla osoby, która nie śledzi festiwalu Nowe Horyzonty, zaskakujące może być to, że przez całą imprezę da się przejść, oglądając tylko to, co już dawno zostało docenione w Europie. To dobrze. Gorzej, gdy uświadomimy sobie, że filmy docenione w Europie tak często są u nas dostępne tylko na festiwalach. Paweł Mizgalewicz

N

owe Horyzonty rozrosły się do tego stopnia, że w zasadzie niemożliwa jest ogólnikowa ocena ich repertuaru. Trzeba wybierać: albo faktyczne nowości pogrupowane w trzy konkursy (główny, polski i dla dokumentów), po których z założenia nie wiadomo, czego się spodziewać; albo liczne przeglądy; albo sekcja „Panorama”, wypełniona cenionymi produkcjami z ostatniego okresu. Zdecydowałem się na to ostatnie, kierowany czystym pragmatyzmem: filmów tych być może nigdy więcej nie mógłbym w naszym pięknym kraju zobaczyć. O ile zwycięzcy konkursów mają zagwarantowaną polską dystrybucję, tak w przypadku reszty... nigdy nie wiadomo. Rzucałem się więc na to, co najłatwiej mogło mi uciec. I nadal było tego strasznie dużo. Kiedy widzi się popularność tego festiwalu – obszerne zapowiedzi nawet w dużych warszawskich mediach, miasto pokryte plakatami z (teraz czerwoną) kreseczką, pełne sale na zdecydowanej większości pokazów – z uczuciem lekkiego absurdu można uświadomić sobie, jak mało popularne są same filmy. Tuż przed festiwalem byłem w multipleksie na wspaniałej (dystrybuowanej zresztą przez Gutek Film) komedii romantycznej Debiutanci... i byłem jedną z trzech osób na sali. Na Nowych Horyzontach ten film na pewno wyprzedałby się jako jeden z pierwszych. W odpowiednim kontekście, od razu zyskałby na wartości. W drugą stronę też to działa: wystarczy przypomnieć zeszłoroczny American Film Festival i bardzo przystępne młodzieżowe komedie – Scott Pilgrim oraz Kabo-

om – które doprowadziły tłumną widownię do ekstatycznych wybuchów śmiechu, ale w Polsce od tego czasu chyba nikt ich nie puścił. Na pewno nie duże kina. Żyjemy w kraju, w którym nawet amerykańskie komedie są za mało popularne, żeby puszczać je w kinach. Podczas festiwalu unosi się więc w powietrzu magia efemeryczności, jednorazowości. Ale ludzie potrafili stać niemal godzinę w kolejce „last minute” także na te filmy, które niedługo będą dostępne w szerokiej dystrybucji – Skóra, w której żyję Almodovara, Pina Wendersa czy irańskie Rozstanie. W odpowiednim czasie dowiadywali się zresztą, że wolnych miejsc nie ma i biletów już nikt nie dostanie. Może to po prostu magia marketingu? Przyszło mi to na myśl podczas nowego obrazu Bruno Dumonta Poza szatanem. Żeby to opisać z perspektywy „przeciętnego widza”, filmy Dumonta wyglądają tak: otóż nic się nie dzieje. Ujęcia są długie, bohaterowie mało się ruszają i mało mówią, a raz na jakiś czas uprawiają, nie wiadomo po co, obsceniczny seks. Poza szatanem to typowy film Dumonta i spodziewałem się, że połowa widzów wyjdzie w trakcie seansu (co było uznawane za wręcz dobry obyczaj, gdy festiwal odbywał się jeszcze w Cieszynie). Tymczasem widzowie... siedzieli na miejscach. Owszem, nie podobało im się, czuli żal i ból, sprawdzali komórki, czasem rzucali sardoniczne uwagi, ale wyszły najwyżej dwie osoby. Paradoksalnie, wielkomiejska publiczność, która na co dzień, z wyboru, takich filmów nie ogląda, na Nowych Horyzontach czuje widać potrzebę, żeby z kinowym „nieznanym” chociaż spróbować się zapoznać. Magia.

12

Ja tymczasem chwytałem największe hity, których bałem się nigdy więcej nie zobaczyć, przynajmniej na wielkim ekranie. W rezultacie wyglądało to tak, że zrobiłem sobie przegląd przebojów z czołowych festiwali Europy. Rozumiem Romana Gutka, gdy mówi, że promowanie odważnego kina jest najbardziej wyjątkowym osiągnięciem festiwalu, ale osobiście, gdy mam do wyboru nowe dzieło nieznanego mi twórcy oraz reżysera, który od 20 lat zachwyca mnie swoimi kolejnymi filmami, muszę zdecydować się na to drugie. I tak nie będę miał bowiem szansy zobaczyć go w kinie w dniu powszednim. Żal mi było opuszczać ciekawe sekcje takie jak „Za różową kurtyną” (bo kto chciałby przegapić takie produkcje jak Wagonowy prześladowca: Prawdziwy seks w ukryciu czy Panna Brzoskwinka: Brzoskwiniowa słodycz ogromnych piersi?), jednak hity z wielkich imprez zagranicznych mają pierwszeństwo nad japońskimi erotykami z lat 80. - nie jestem aż tak undergroundowy. Rok w polskich kinach jest o tyle dobry, że dwie nagrodzone produkcje z Cannes (Drzewo życia i Melancholia) już do nas trafiły, toteż priorytetem było dla mnie Pewnego razu w Anatolii – nowe dzieło Turka Nuriego Bilge Ceylana, chwalone w mediach pod niebiosa (według redaktorów Sight & Sound był to wręcz najlepszy film francuskiego festiwalu). Jak to u Ceylana, film jest przede wszystkim bardzo ładny. Pierwsze półtora godziny rozgrywa się w trakcie jednej nocnej przejażdżki, a ciemność oświetlana jest tylko łagodnym pomarańczem zapalniczek i samochodowych świateł. Opowiadana historia też jest niezwykle


mroczna – kręci się wokół ekipy policyjnej poszukującej zwłok, by później skupić się na poszukiwaniu prawdy, aż wreszcie zadać sobie pytanie, czy faktycznie warto tę prawdę poznawać. Dla niektórych Ceylan jest bardziej efekciarski niż mądry, ale osobiście byłem niezwykle zadowolony. Do Wrocławia przez Francję przywędrowały filmy jeszcze kilku innych mistrzów. Jednym z nich jest Kim Ki-Duk, który podobnie jak w Cannes, został nagrodzony w konkursie produkcji dokumentalnych. Jego Arirang to jeden z najbardziej narcystycznych filmów, jakie widziałem. Kim gada do kamery, ogląda przy niej własne filmy (i przy nich płacze), gada z samym sobą, gadaz własnym cieniem... Ta szczerość jest czasem krępująca, ale też czuła i zabawna. Bez wątpliwości zachwycony jestem za to filmem Akiego Kaurismakiego pt. Człowiek z Hawru. Fin, jak się okazuje, ma niebywały talent do robienia s t a ros z ko lnych francuskich komedii. Film uwodzi bezpretensjonalnością, inteligentnymi dialogami, ciepłem i pogodą ducha. Zawiódł mnie za to Bertrand Bonnello, we Francji nagradzany choćby za swój obraz Le Pornographe. Do jego Apollonide. Zza okien domu publicznego zachęciły mnie świetne recenzje i Hafsia Herzi w roli paryskiej kurtyzany z początków XX w., ale był to jedyny film imprezy, na którym się po prostu wynudziłem. Najlepszym z kolei filmem, jaki widziałem podczas Nowych Horyzontów, był import z Wenecji 2010 – amerykański western Meek’s Cutoff. Jest to jeden z tych westernów, które można streścić jednym słowem: idą. Piękne i niekonwencjonalne zdjęcia ukazują bohaterów z naturalistyczną beznamiętnością: „zdobywcy Zachodu” są moralnie tak samo zagubieni, jak geograficznie. W życiu nic nie wiadomo i o tym jest w gruncie rzeczy ten majstersztyk. Na weneckim festiwalu debiutowały też Siostry: nigdy Marco Bellocchio. Jeszcze na dwadzieścia minut przed

końcem myślałem, że to będzie mój numer jeden, ale końcówka jest zupełnie niedopasowana do reszty filmu, będącej kolejnym przykładem, że Włosi mają wyjątkowy talent do przedstawiania historii rodzinnych, oddających znaczenie upływającego czasu. Od września czekałem też na Śpiącą królewnę Catherine Breillat - i jej również nie jestem w stanie się nachwalić. Breillat miesza różnorakie baśnie, próbując wydobyć z nich wątek przewodni, a jest nim dojrzewanie oraz różnice między płciami. Tak samoświadomej swojego psychologizmu bajki pewnie nigdy nie widzieliście – Królewna jest zabawna, ale też złożona i kompleksowa. Jeszcze jeden film z cyklu „dlaczego to nie weszło do kin?”. Warto wspomnieć, że po Wenecji „odziedzi-

czyliśmy” także zwycięzcę głównego konkursu, jakim jest grecki Attenberg. Trzecim dostarczycielem filmów do sekcji „Panorama” był oczywiście festiwal berliński. Roman Gutek nie ma o nim najwyższej opinii, ale wybrał najciekawsze w powszechnej opinii pozycje z Berlina – Rozstanie, Pinę oraz Konia turyńskiego Beli Tarra. Każdy z nich był na swój sposób wydarzeniem. Tarr to taki współczesny Tarkowski, z całym dobrodziejstwem technicznego inwentarza: kunsztowne ujęcia trwające po kilkanaście minut, rzadkie i banalne dialogi, repetytywna muzyka. Tyle że, gdy Tarkowski chciał ukazać metafizykę w życiu człowieka, Tarr skupia się na naturalistycznym realizmie. Po seansie widzowie obrzucali go pytaniami o możliwe interpretacje, a ten mówił tylko: „to prosty film. Bóg stworzył świat w siedem

13

dni. Teraz człowiek w siedem dni umiera. Powoli wszystko się kończy”. To straszne i ponure, ale też magnetyczne dzieło sztuki, które faktycznie odzwierciedla nasze ludzkie umieranie. Może nie najlepszym filmem, ale na pewno największym wydarzeniem, był dla mnie jedyny obraz, o którym nie czytałem nawet słowa i nie wiedziałem, czego się spodziewać – It Is Fine! Everything Is Fine Crispina Glovera. Na film poszedłem głównie po to, by zobaczyć samego reżysera, znanego aktora (Dzikość serca, Aniołki Charlie’ego), piszącego też książki i nagrywającego muzykę (był idolem Kurta Cobaina). Nie marzyłem o tym, że sam film będzie tak dobry. Łatwo zrozumieć, czemu jest trudno dostępny – są w nim bardzo dosłowne sceny seksualne z udziałem 60-latka z porażeniem mózgowym (który zresztą sam napisał scenariusz). Nie ma tu jednak szokowania dla samego szoku – to przepiękne, dogłębnie ludzkie przeżycie, które wzrusza i każe się zastanowić nad wieloma podstawowymi dla naszej społecznej moralności sprawami. Glover nakręcił swój wybitny, kontrowersyjny, ambitny i niszowy film za pieniądze, które Fot. news.o.pl dostał za rolę w Aniołkach Charlie’ego. To chyba najlepszy dowód, że czasem najkrótsza droga do serca kinomana wiedzie przez portfel masowego widza. W tym też zawiera się odpowiedź na pytanie, czego potrzebuje dystrybucja kinowa w Polsce: wszystkiego. Każda inicjatywa, która zachęca ludzi, by usiedli i przez dwie godziny skupili się na jednym, w miarę spójnym przekazie, może wpłynąć na kulturę naszego kraju tylko dodatnio. Reklamowanie Nowych Horyzontów jest po prostu potrzebne, bo tylko to może sprawić, że kiedyś filmy zachwalane w Cannes będziemy mogli zobaczyć na co dzień w pobliskim kinie. Na razie zaś mamy możliwość zbiorowego podsumowania tego, co przez ostatni rok przegapiliśmy, bo tym są dla mnie Nowe Horyzonty – i chwała im za to. Niech magia działa.


Offowe wspominki

Z

estaw obowiązkowy Primal Scream – a potem długo, długo nic. Chyba nie jestem odosobniona w swoim entuzjazmie, ale czyż można nie zachwycać się koncertem, który był doskonałym połączeniem artyzmu z dobrą zabawą? A do tego – energia muzyków i ich dystans do narkotycznej i gwiazdorskiej atmosfery, którą otaczana jest Screamadelica. Jeśli o mnie chodzi, to nie potrzeba mi więcej. Bardzo pozytywnie i zaskakująco świeżo zabrzmiał także koncert legendarnej grupy Gang of Four. Artyści pokazali, gdzie tak naprawdę biją źródła dance punku, a publiczność bawiła się przy dobrych piosenkach. Skoro jesteśmy przy zabawie, to trzeba koniecznie wspomnieć o porywającym występie duetu YACHT (idealnie zachowane proporcje między kiczem a eksperymentalną przebojowością) i grupy The Jon Spencer Blues Explosion (udana gra z bluFot. mmsilesia.pl/off2011

esową konwencją). Jednak na największe uznanie zasłużył Matthew Dear, który taneczność wzbogacił o oryginalne melodie i niepowtarzalny głos. W pamięć zapadło też Warpaint. Muzyka amerykańskiego kwartetu, choć na płycie brzmi nieco sennie, wykonana na żywo magnetyzuje i przyciąga. Z kolei Dry the River, brytyjscy debiutanci, zagrali radosny i – jeśli można tak rzec – szczery koncert, a specjalne słowa uznania należą im się za wyjątkowo dobry kontakt z publicznością. Warto Na pewno warto było zobaczyć koncert Mogwai, czyli muzyczny profesjonalizm w czystej postaci. To samo można powiedzieć o energetyzującym występie Junior Boys, który poruszył (a ściślej: porwał do tańca) nie tylko największych fanów kanadyjskiego duetu. Nie rozczarowały również polskie zespoły, zwłaszcza Kapela ze Wsi Warszawa (jak

14

zawsze inspirująca i jak zawsze występująca tuż przed deszczem), Wojtek Mazolewski Quintet (znakomity cover Bombtrack Rage Against the Machine) i L.Stadt (chyba ciągle zbyt mało doceniony zespół). Nie można także pominąć ważnego powrotu, czyli koncertu Mołr Dammaz – jednego z wielu projektów Wojtka Kucharczyka (The Complainer) i Asi Bronisławskiej (Asia Mina). Znaki zapytania Zagadką pozostaje dla mnie obecność metalowych zespołów – Meshuggah i Liturgy. Drugiego z nich na szczęście nie słyszałam, ponieważ występował w jednym z namiotów, ale Szwedzi grali niestety na Scenie Leśnej i nie sposób było się przed nimi ukryć. Nic dodać, nic ująć. Nieco irytujący był również koncert Blonde Redhead – zespołu, który kontakt z publicznością ogranicza do minimum (by nie powiedzieć: redukuje do zera). Z kolei moja niechęć do Paris Tetris, kolejnego ze-


Trzy dni ze sztuką, przede wszystkim z muzyką, ale też z literaturą i plastyką, z których trudno zdać krótką relację – tak można by w jednym zdaniu streścić wrażenia po kolejnym katowickim OFF Festivalu (5-7.08.2011). Poniżej przedstawiam subiektywne sprawozdanie z równie subiektywnymi kategoryzacjami i wartościowaniami. Katarzyna Lisowska

społu Macio Morettiego, wynika być może z muzycznej ignorancji, ale nie mogę zrozumieć tak nieudanego wykorzystania doskonałego głosu Candelarii Saenez Valiente. Chyba nie jest dobrze, gdy najlepszą częścią koncertu są wizualizacje? Obok Na koniec warto dodać kilka wieści z festiwalowego życia. Najbardziej kuriozalnym wydarzeniem była awaria prądu, która nastąpiła drugiego dnia, ale, na szczęście, nie przerwała koncertów (a ciemność podczas występu YACHT można wręcz uznać za doskonałe wzbogacenie klimatu). Pozbawiła za to na pewien czas zamarzniętych melomanów herbaty i ciepłego jedzenia. Ale poza tą krótką chwilą publiczność mogła raczyć się nie tylko tradycyjną herbatą, ale też Yerba Mate, a także popróbować ekologicznych potraw albo zagrać w kalambury, w namiocie producenta popularnych soków które umożliwił producent popular-

nych soków. Nie zabrakło również stoisk z płytami, książkami, biżuterią i festiwalowymi gadżetami. Bardzo subiektywnie, do wydarzeń z dziedziny festiwalowej obyczajowości pozwolę sobie zaliczyć entuzjazm wywołany przez dwa koncerty – Omara Souleymana i Xiu Xiu. Niezweryfikowane naukowo wrażenia każą mi twierdzić, że zainteresowanie tymi wykonawcami stanowi przede wszystkim objaw awangardowego snobizmu, ale skoro jednocześnie nie można tym projektom odmówić pewnej artystycznej oryginalności, to chyba nie ma powodów, by się zżymać. Na marginesie Muszę przyznać się do dwóch braków. Po pierwsze, do nieobecności na ważnym zapewne koncercie zamknięcia, czyli występie Public Image Ltd. (odsyłam do innych relacji z festiwalu). A po drugie, do zaniedbania przygotowanej przez Wojcie-

15

cha Kuczoka Sceny Literackiej. W tym roku zaprezentowali się na niej m.in. Michał Witkowski, Janusz Rudnicki i Szczepan Kopyt. Obecność literatury to kolejny przejaw interdyscyplinarnego charakteru festiwalu (przygotowano również instalacje i murale). Jednak koncerty (i tak było w moim przypadku) mogą okazać się zbyt absorbujące, by poświęcić uwagę na inne dziedziny aktywności artystycznej i intelektualnej. Może następnym razem się uda. Bo już teraz, mało oryginalnie, ale zupełnie szczerze, czekam na przyszły rok i na kolejny OFF Festival.


Fot. Bartek Babicz

16


17


Ocaleć przed zapomnieniemę w i s e i c z s e albo wr

W historii krajowej muzyki znalazło się wiele zespołów, które pojawiały się nagle i równie szybko znikały. Dzisiaj niewielu pamięta zespół NOFF, a przecież to właśnie oni zwyciężyli w 2006 r. w pierwszej edycji Muzycznej Bitwy Polskiego Radia Wrocław. Tuż za nimi uplasował się zaś zespół Grans z Kłodzka. Jak wygląda dzisiaj życie tych dwóch grup? Szymon Makuch

Z

espół NOFF założony został we Wrocławiu w 2005 r. W październiku tego roku supportowali Dżem na koncercie w klubie Od Zmierzchu do Świtu. Niedługo potem zostali wyróżnieni na III Wrocławskim Festiwalu Form Muzycznych. W 2006 r. wyprzedzili zespół Grans, zwyciężając we wspomnianej Muzycznej Bitwie. Jak potem wspominali, byli mocno zdziwieni, że obecni na koncertach fani znali już ich teksty i śpiewali razem z nimi. Zastanawiająca nazwa zespołu jest, jak się okazuje, efektem pobytu w barze. Perkusista zainspirował się nazwą pewnej znanej wódki, której pierwszy człon uciął, pozostawiając właśnie NOFF. Założycielami kapeli byli Adam Kruk, Aleksander Burłatenko oraz Jakub Skut. Do składu dołączyli potem Michał Zerka i Szymon Myśliński. W niedługim czasie Zerka i Myśliński opuścili zespół. W 2006 r. nowym basistą został Dominik Szczepański, a w 2008 roku za mikrofonem stanął nowy wokalista – Konrad Piekarski. W kwietniu 2007 r. wystąpili w półfinałowym koncercie opolskich Debiutów. W eliminacjach do Festiwalu Polskiej Piosenki stawali także rok później. Także w 2007 r. trafili do finału radiowej BIS-Listy Polskiego Radia BIS.

Skomplikowane drogi W historii zespołu NOFF można wyodrębnić kilka etapów. Pierwszy zamyka się z końcem maja 2008 r. Wówczas zespół ogłosił, że kończy współpracę z wokalistą Michałem Zerką, z którym nagrano kilka utworów (Anioły, Dotyk, Nie mam nic, Od siebie). Jak poinformowano na stronie internetowej (www.noff.pl): „głównymi powodami rezygnacji ze współpracy z Michałem Zerką były różnice w koncepcji muzycznej oraz podejście Michała do pracy w zespole.” We wrześniu 2008 r. śpiewać dla NOFF zaczął Konrad Piekarski. W 2009 nagrano bardzo dobry utwór 400 V, do którego nagrano teledysk i który pojawił się na licznych listach przebojów. W kwietniu 2010 r. w klubie Liverpool NOFF zagrał koncert z okazji swojego pięciolecia. Kolejny przełom nadszedł szybciej, niż wszyscy się spodziewali. W czerwcu 2010 r. z pracy z zespołem zrezygnował Konrad Piekarski. Przyczyna leżała tym razem w sprawach zdrowotnych. Wokalista miał poważne problemy z krtanią i strunami głosowymi. Od tego czasu trwa wciąż poszukiwanie wokalisty. Zespół wciąż istnieje, choć jego aktywność mocno spadła.

mocnego wokalu i hałasu. Nieprzypadkowo zresztą po jednym z wrocławskich występów w prasie pisano o brawurowej i głośnej muzyce zespołu. Co ciekawe, panowie czasem wpadali na specyficzne pomysły promowania siebie, np. w postaci koncertu w… Przejściu Świdnickim. Rozłożyli się tam ze sprzętem, oczywiście akustycznym, wykonując swoje utwory przemierzającym tam i z powrotem wrocławianom. W ten sposób reklamowali swój udział w BIS-Liście. Grans w pigułce Zespół Grans pochodzi z Kłodzka, a swoją muzykę tworzy od 1999 r. Trudno powiedzieć jednak, że nieprzerwanie, gdyż od początku w składzie występuje tylko wokalista – Wojciech Swędrowicz. Pierwotny skład tworzyli również Łukasz Koźbiel, Grzegorz Gradowski i Łukasz Wnuk. Aktualnie kapelę tworzą, obok wokalisty, Piotr Perełka, Jarosław Kancelarz i Daniel Sypień. Wśród największych sukcesów zespołu wymienić można drugie miejsce w pierwszej edycji Muzycznej Bitwy Radia Wrocław, a także koncertowanie przed występami takich zespołów jak Raz, Dwa, Trzy, Perfect czy Blenders.

Aktywne dziesięciolecie grania Niebanalna muzyka, niebanalne pomysły Muzyka NOFF to kawał ciężkiego rocka, Grans początkowo był widoczny przede w którym nie brak ostrych riffów gitarowych, wszystkim w okolicach Kotliny Kłodzkiej,

18


wybić

Fot. grans.ng.pl

szczególnie na imprezach organizowanych w kłodzkiej twierdzy. W 2005 r. ten rockowy zespół wystąpił na legendarnym festiwalu w Jarocinie w konkursie młodych zespołów. W kolejnych latach udało się wydać kilka singli (m.in. To oraz Max), zagościć też na listach przebojów i wystąpić na koncertach przy okazji różnych imprez (Era Nowe Horyzonty, Open Summer Festival). Nagrano także teledysk do utworu Max. W ostatnim czasie zespół próbował swoich sił nawet w internetowym castingu do programu Must be the Music. Pomimo długich starań i pewnych sukcesów, nie sposób stwierdzić, że zespół Grans zdobył sławę. Wciąż grają oni przede wszystkim w swoich okolicach, zmiany składów zaś świadczą zapewne o tym, że kolejni członkowie dochodzą do wniosku, że na amatorskie granie nie mają już czasu. Ciężka dola młodego zespołu kilka wniosków NOFF i Grans to zespoły, które pięć lat temu pokonały ponad setkę rywali, tyle bowiem zespołów wystartowało w pierwszej edycji Muzycznej Bitwy Radia Wrocław. Z pewnością już sam ten fakt jest wielkim sukcesem, nie można jednak zapomnieć,

że to dopiero początek ciężkiej i wyboistej drogi do uznania szerszych rzesz słuchaczy, krytyków i mediów, które napędzają koniunkturę na muzykę poszczególnych twórców. W życiu wielu grup muzycznych przychodzi moment, gdy granie przestaje być tylko zabawą, a staje się sposobem na życie i źródłem dużych pieniędzy. Zdecydowanie więcej zespołów jednak kończy wyłącznie na poziomie amatorskiego grania, będącego wyrazem młodzieńczej fantazji czy też potrzeby ekspresji. Zespoły NOFF i Grans jak dotąd nie weszły na szczebel grania zarobkowego i życia wyłącznie muzyką. Dowodzi tego fakt, że kłodzka grupa już przynajmniej dwukrotnie miała dłuższe przerwy w grze, spowodowane wyjazdami muzyków. W przypadku NOFF sytuację utrudniają problemy najpierw w relacjach międzyludzkich, a potem zdrowotne. Niezależnie od tego, czy oba zespoły osiągną coś więcej niż dotąd, warto ich posłuchać, ocenić i być może ocalić od zapomnienia albo wspomóc w promocji muzyki, która dla wielu okazać się może bardzo interesująca.

19

Fot. grans.ng.pl

Fot. noff.pl


„Czy coś tam jest

Fot. Jakub Wilk

20


i gdzie ten cud?”

(21 gramów)

Od momentu premiery Happiness is Easy na koncertach Myslovitz byłam jakieś 5-6 razy. Po każdym z nich zastanawiałam się, czy muzycy, nagrywając nową płytę, zwrócą się w kierunku dokonań z doskonałych Skalarów, mieczyków i neonków, czy raczej będzie to droga, na którą wkroczyli, pracując nad ostatnim albumem? Kiedy piszę ten tekst mijają ponad dwa miesiące od premiery Nieważne jak wysoko jesteśmy i już wiem, że nie był to żaden z wymienionych wyżej wariantów. Zespół zaskoczył słuchaczy, krytykę, a śmiem przypuszczać, że momentami i samych siebie. Monika Stopczyk

21

fot. Zbyszek Warzyński


N

ieważne jak wysoko jesteśmy Myslovitz to jedna z najbardziej oczekiwanych polskich premier 2011 roku. Od czasu wydania ostatniego longplay’a – Happiness is Easy minęło pięć lat, podczas których w życiu zespołu wiele się wydarzyło. W 2008 roku muzycy zafundowali sobie roczną przerwę w koncertowaniu, co niejednego fana przepełniło niepokojem o losy swojego ulubionego bandu. Wojtek Powaga i Przemek Myszor wraz z Tomkiem Makowieckim, jako formacja No!No!No! poświęcili się pracy nad debiutanckim albumem Doskonały pomysł. Wojtek „Lala” Kuderski przygotowywał drugi krążek Penny Lane, a jego brat „Jaca” wydał płytę Xperyment 2004-2007. Z kolei Artur Rojek skupił się na przygotowaniach trzeciej edycji OFF Festivalu. Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy w grudniu 2008 roku zespół zagrał pierwszy po przerwie koncert, a wiosną 2009 roku na słupach ogłoszeniowych pojawiły się plakaty zapowiadające występy mysłowickiej piątki. Rojek z kolegami coraz częściej wspominali w wywiadach o nowym krążku. Od momentu premiery Happiness is Easy na koncertach Myslovitz byłam jakieś 5-6 razy. Po każdym z nich zastanawiałam się, czy muzycy, nagrywając nową płytę zwrócą się w kierunku dokonań z doskonałych Skalarów, mieczyków i neonków, czy raczej będzie to droga, na którą wkroczyli, pracując nad ostatnim albumem? Kiedy piszę ten tekst mijają ponad dwa miesiące od premiery Nieważne jak wysoko jesteśmy i już wiem, że nie był to żaden z wymienionych wyżej wariantów. Zespół zaskoczył słuchaczy, krytykę, a śmiem przypuszczać, że momentami i samych siebie. Materiał, który trafił na płytę to dziewięć spośród osiemnastu kompozycji, jakie powstały podczas sesji nagraniowych w Ustroniu, Lubrzy i we wrocławskim Fonoplastykonie. I w tym miejscu pierwsza istotna informacja – realizacją nagrań i masteringiem zajął się Marcin Bors, który wcześniej pracował z Myszorem i Powagą przy debiutanckim krążku No!No!No!. Uważany obecnie za jednego z najzdolniejszych producentów w kraju, przyłożył rękę do powstania kilku głośnych, ważnych i nagradzanych albumów ostatnich kilku lat: Hat, Rabbit Gaby Kulki, Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! Hey, drugiej długogrającej płyty poznańskich Much Notoryczni debiutanci, czy wreszcie rewelacyjnej Grandy Brodki. Umiejętności

i intuicji Borsowi odmówić nie można. A jak to wyszło w przypadku Myslovitz? Nieważne jak wysoko jesteśmy to niespełna 41 min. nagrań, w trakcie których mamy styczność z zaskakująco dużą różnorodnością utworów istniejących tu głównie na zasadzie kontrastu. Tracklista to przeplatanka kompozycji niesamowicie żywiołowych, po brzegi wypełnionych, często niespotykanymi na wcześniejszych krążkach Myslovitz, dźwiękami i efektami z utworami bardziej przestrzennymi, ale także ocierającymi się o subtelną psychodelę. Ta płyta wymyka się prostym kategoryzacjom i bez wątpienia jest nowym miejscem na twórczej mapie zespołu. Całość otwiera Skaza – obok 21 gramów zdecydowanie mój faworyt spośród nowego materiału. Od czwartej minuty, w tym niepozornym w początkowej fazie trwania kawałku, dzieje się coś, czego próżno szukać w dorobku zespołu od czasu Myszy i ludzi, na Z rozmyślań przy śniadaniu czy Gdzieś z Miłości w czasach popkultury. Rojek często podkreślał w wywiadach, że na nowym albumie śpiewa tak, jak nigdy wcześniej i słuchając Skazy trudno mu nie przytaknąć. Wokalista z bardzo bliska wrzeszczy do mikrofonu, co w towarzystwie gitarowych popisów Wojtka Powagi i nie oszczędzającego bębnów „Lali” Kuderskiego, brzmi naprawdę świetnie i powoduje wzrost oczekiwań w stosunku do kolejnych ośmiu piosenek. Potem energia w nieco zbliżonej formie pojawia się jeszcze w Ofiarach zapaści teatru telewizji. To kompozycja, która poniekąd nosi na sobie znamiona Zgonu i legendarnej Peggy Brown (zwłaszcza w wydaniu koncertowym), czyli wczesnych dokonań zespołu. Zagrany na „gitarowym bezdechu” utwór trochę odstaje od pozostałych. Natomiast jestem pewna, że podobnie jak Skaza doskonale sprawdzi się na koncertach i zgromadzona pod sceną publiczność będzie świadkiem widowiskowych popisów muzyków. Przechodząc ze skrajności w skrajność, kilka słów o kawałkach Srebrna nitka ciszy, Ukryte i Przypadek Hermana Rotha. O tym ostatnim Piotr Stelamach (prawdopodobnie jeden z największych orędowników Myslovitz pośród dziennikarzy) napisał na łamach portalu Onet.pl, że to „najpiękniejszy od lat utwór Myslovitz”. Stwierdzenie moim zdaniem nieco na wyrost, aczkolwiek kompozycja trzyma wysoki poziom i nie sprawia wrażenia przeładowania instrumentarium, jak chociażby Ofiary zapaści... Melodyjne Ukryte, które zostało singlem zwiastujacym narodziny ósmego

22

longplay’a mysłowickiej kapeli, to piosenka o miłości, z tekstem Przemka Myszora (niestety jedynym na krążku), która sprawdziła się jako radiowy „samograj”, a na szklanym ekranie zaistniała za sprawą świetnego i profesjonalnie zrealizowanego klipu Krzysztofa Skoniecznego i Marcina Starzeckiego. Srebrna nitka ciszy to chyba najbardziej subtelny, ale zarazem mało ciekawy, song z całej dziewiątki, w którym wokalowi Rojka towarzyszy jedynie gitara akustyczna i fortepian. Niby utwór w stylu Chciałbym umrzeć z miłości i My, ale w przeciwieństwie do wymienionych brakuje mu nośnego tekstu, który publiczność na koncertach chóralnie odśpiewa zagłuszając lidera zespołu. Zostawiając skrajności, przejdę do tego, co pomiędzy, czyli: Art. Brut, Efekt motyla, 21 gramówi i Blog filatelistów polskich. To kompozycje, które zyskują przy bliższym poznaniu i kto wie, czy to właśnie nie one podpowiadają, co siedzi w głowie muzyków Myslovitz i co trafiło na bliźniaczą płytę, która zapowiedziano na kolejny rok. Art. Brut został wytypowany na drugi singiel i dziś, znając już całą płytę, wybór ten nie dziwi tak bardzo jak w przypadku piosenki Ukryte. Pomijając Skalary, mieczyki i neonki, Nieważne jak wysoko jesteśmy jest chyba najmniej „radiową” i przebojową płytą Myslovitz. Co ciekawe, muzyka do Art. Brut jest autorstwa „Lali”. Słyszałabym tu może tekst w nieco innym stylu, no ale nie można mieć wszystkiego... Efekt motyla to dobry gitarowy numer, który odrobinę łagodzi przejście z Ofiar zapaści... w melancholijne opary kołysankowej Srebrnej nitki ciszy. Duet na finał, czyli 21 gramów i Blog filatelistów polskich to razem ze Skazą kompozycje, które ostatecznie okazały się najbliższe moim oczekiwaniom w stosunku do tego albumu. Pierwszy z wymienionych to przykład doskonale stopniowanego napięcia, które, wzrastając, wzbudza niepokój o moment kulminacyjny. Mniej więcej pod koniec czwartej minuty Rojek „załatwia nas” zaledwie dwoma przejmującymi zdaniami. To wystarcza. W kilku sekundach kompozycja zyskuje zupełnie inny wymiar. Blog filatelistów polskich – lepszego numeru na koniec z tego zestawu nie można wybrać. W połowie trzeciej minuty milknie wokal i przez kolejne dwie i pół mamy do czynienia z niebywale atrakcyjnymi dla ucha popisami instrumentalnymi zespołu. Finał nieodstający od początku krążka. Pozwolę sobie jeszcze na kilka drobnych uwag pod adresem Nieważne jak wy-


Artur Rojek Fot. Jakub Wilk

soko jesteśmy. Ewidentnym minusem tego wydawnictwa są teksty autorstwa Wojtka Powagi, którego cenię i uwielbiam jako gitarzystę, ale który niestety jest tekściarzem nierównym, co momenatmi słychać tu aż nazbyt dobitnie. Rojek też zdaje się nie być w szczytowej formie, jeśli chodzi o liryki. Podobno teksty na płytę powstawały trochę w ostatniej chwili i to sytuację wyjaśnia, ale grafomańskich wstawek nie usprawiedliwia. Do tego niedopracowana książeczka – teksty piosenek są niedbale poupychane na stronach, niektóre są poskracane. Niby drobiazg, ale... Tym, za co należy pochwalić, bez wątpienia jest klimatyczna okładka korespondująca z zawartością albumu oraz bas „Jacy” Kuderskiego, za który muzykowi momentami naprawdę należą się brawa. Czyni to z Jacka przede wszystkim basistę, wspierającego Rojasa chórkami, a nie gościa od chórków z gitarą basową w rękach. Mimo że Nieważne jak wysoko jesteśmy już po pierwszym miesiącu uzyskała status złotej płyty, nie jest albumem, który określić można mianem „wielkiego powrotu”. Na pewno jest dowodem na to, że Myslovitz to muzycy wszechstronni, mimo upływu lat i niegasnącej popularności otwarci na nowe doświadczenia i ciągle stawiający na rozwój. Odpowiadając na tytułowe pytanie stwierdzam, że zdecydowanie „coś” na tym krążku jest, ale cuda mają to do siebie, że zdarzają się niebywale rzadko i pech chciał, że nie tym razem. Na 2012 rok mysłowicki band zapowiedział wydanie albumu zawierającego kolejne dziewięć kompozycji nagranych wspólnie z Borsem. Nie mam wobec tego materiału ogromnych oczekiwań ani też specjalnie nie liczę na wielkie zaskoczenie, choć po cichu przyznam, że nie miałabym nic przeciwko temu, by Nieważne jak wysoko jesteśmy okazało się preludium do czegoś ekstra.

23

Wojtek Powaga Fot. Jakub Wilk


tytuł: Światło Obrazu autor: Roland Barthes wydawnictwo: Universitas rok: 2003 recenzuje: Paweł Bernacki

Stary człowiek i fotografia

R

olanda Barthesa – legendy światowej humanistyki – nikomu nie trzeba przedstawiać. Jego rozprawy na temat mitu, semiotyki, a ostatnio również antropologii kulturowej, odcisnęły piętno na współczesnym dyskursie dotyczącym szeroko rozumianej sztuki. Wybitny badacz zajmował się bowiem nie tylko literaturą, ale także filmem, malarstwem, fotografią... I właśnie tej ostatniej poświęcona jest jego ostatnia, napisana przed tragiczną śmiercią, książka – Światło obrazu. Pozycja ta, najbardziej chyba osobista z książek Barthesa, pokazuje nam go nie tyle jako humanistę-naukowca, ale starego, mądrego człowieka, który przyglądając się zdjęciom nie tylko próbuje je zrozumieć, ale za ich pomocą podzielić się swoimi przemyśleniami na temat ludzkiego doświadczenia rzeczywistości. Światło obrazu Barthes podzielił na dwie części. W pierwszej z nich opisuje zdjęcia publiczne: z gazet, katalogów, albumów, które go poruszyły, w drugiej zaś skupia się na fotografiach rodzinnych, szczególnie jednej – przedstawiającej jego matkę z czasów dzieciństwa. W obu przypadkach zastanawia się, jak to się stało, że z wielu tysięcy, jeśli nie milionów zdjęć, które oglądał w życiu, te właśnie przykuły jego uwagę, zapadły w pamięć i ciągle się w niej ćmią. Opisując kolejne fotografie Barthes ukuwa dwa pojęcia – studium i punctum – które pomagają mu odróżnić to, co zwykłe od tego, co zjawiskowe, jednostkowe. I tak studium byłoby na zdjęciu tym, co kulturowe, zako-

rzenione w zbiorowej świadomości, a więc szeroko rozumianym kolorytem lokalnym, tym wszystkim na co jako zbiorowość się godzimy i co uznajemy za prawdziwe. Punctum natomiast stanowi pierwiastek szaleństwa, coś całkowicie indywidualnego i niedostępnego dla innych. To ono burzy spokój zbudowany przez studium, rani (jak pisze o tym Barthes). Punctum nie jest obecne na każdym zdjęciu, to zawsze nic nieznaczący dla ogółu fragment, element, który atakuje mnie, jako jednostkę. Punctum jest ważne dla mnie i tylko dla mnie. Dzięki niemu bowiem właśnie to, a nie inne zdjęcie, jest tym, które zapamiętam, które się we mnie zaszczepi i będzie ranić, wybijać mnie ze zbiorowości, burzyć moja pewność i spokój. Wiąże się to często z indywidualnymi wspomnieniami, uczuciami, które przywołuje zobaczony na fotografii fragment. To sytuacja iście proustowska, z tym, że tutaj w większości przypadków nie jesteśmy w stanie scharakteryzować źródła naszego niepokoju, nagłego napływu wrażliwości. Po prostu to czujemy, a przyczynę możemy zidentyfikować dopiero po latach, a nawet nie zrobić tego w ogóle. Oba te pojęcia Barthes odnosi do swoich indywidualnych doświadczeń. Dzięki temu zabiegowi książka w niczym nie przypomina naukowej analizy. To raczej intelektualna, wewnętrzna przygoda, starego, mądrego humanisty, który opisuje swoją drogę ku odkryciu istoty fotografii. Trasa wiedzie przez lektury, fotografie, wspomnienia i choć ani na chwilę nie traci osobistego charakteru, jest też szalenie uniwersalna. Czytając ów

24

nostalgiczny esej Barthesa ma się wrażenie, że sięga on znacznie dalej, niż do indywidualnego kontaktu z fotografią, że francuski badacz pisze nie tylko o sobie, ale o każdym odbiorcy zarówno sztuki, jak i kultury ogólnie.Tak jakby badanie fotografii było tylko pretekstem do przekazania prawd o ludzkim doświadczaniu rzeczywistości. I zdaje się, że właśnie przez te wszystkie napięcia, przez to ciągłe przeczucie, że Barthes pisząc o sobie, pisze także o mnie, o moim postrzeganiu, lektura Światła obrazu jest tak zajmująca. Wędrówka autora staje się po prostu także wędrówką czytelnika. I to intrygującą. Taki już chyba jest urok i jednocześnie siła dzieł pisanych przez humanistów, którzy mają już swoje lata, a większość z nich spędzili na analizowaniu kultury. Kiedy zabierają głos i mówią nawet o tak niszowej sprawie, jak indywidualne poszukiwania istoty fotografii, ma się wrażenie, jakby z niezwykłą precyzją dotykali rzeczywistości i mówiąc o sobie, mówili o wszystkich. Brzmi trochę jak mitologizacja? Jasne, ale przecież piszę o Barthesie! Dla mnie jest mitem, a jego Światło obrazu pomogło mi ten mit uczłowieczyć.


tytuł: Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy autor: Jean Hatzfeld wydawnictwo : Czarne rok: 2011

recenzuje: Joanna Winsyk

Oblicza Holokaustu, czyli o triumfie nienawiści w Rwandzie

H

olokaust jest pojęciem zarezerwowanym dla zagłady ludności żydowskiej w czasie II Wojny Światowej. Jednak masowa eksterminacja z połowy XX wieku nie była ostatnim działaniem dążącym do totalnego wyeliminowania danej narodowości, nacji czy grupy społecznej. Taka tragedia dotknęła ludzkość kolejny raz, całkiem niedawno, bo w 1994 roku, w Rwandzie, gdzie na tle najprawdopodobniej sztucznie wprowadzonych podziałów na Tutsi i Hutu, doszło do systemowej i dokładnej eksterminacji członków pierwszej z grup społecznych. Co interesujące, zapewne podział ten wprowadzili Europejczycy podczas pierwszego spisu ludności, określając jako Hutu biedniejszych, a jako Tutsi bogatszych. Wtedy właśnie narodziła się nienawiść. Tragedia w Rwandzie jest niezwykle trudnym tematem. Świeży problem, którego znamiona widać jeszcze na twarzach i ciałach nielicznych Tutsi, którzy przeżyli eksterminację nie wpasowuje się w żaden z dominujących dyskursów mówienia o traumie. Dlatego tak ważne i warte docenienia jest to, co w swojej książce Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy zrobił Jean Hatzfeld. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że jego opowieść jest prawdziwa, a przynajmniej bliższa realnym wydarzeniom, niż klasyczny reportaż zbudowany na relacjach i narracji autora. Głos należy bowiem do ocalonych. Autor odszedł w cień, można powiedzieć, że zaanimował sytuację i „dał się zabić”, umożliwiając swobodną wypowiedź ludziom,

którzy przeżyli masakrę. Książka składa się z kilku opowieści o czasie zabijania, poprzedzonych niemal literackim, ale konkretnym i wolnym od upiększeń, komentarzem zarysowującym sytuację społeczną, status osoby wypowiadającej lub atmosferę w jakiej funkcjonuje ona w chwili przeprowadzania wywiadu. Pozwala on lepiej zrozumieć opowieści osób, które, z powodu traumy, wieku lub odniesionych ran, nie zawsze opowiadają w sposób łatwy do przyswojenia. Autor tak skomponował reportaż, by znalazły się w nim rozmaite głosy, przez co powstała polifonia, która pozwala czytelnikowi pełniej spojrzeć na tragedię. Swoje doświadczenia opowiadają więc nastoletni chłopcy, młode dziewczyny, dojrzałe kobiety czy osoby pamiętające jeszcze początkowy okres podziału na Tutsi i Hutu. Zróżnicowany jest też status społeczny osób opowiadających o masakrze na bagnach, od nauczyciela, przez rolników na uczniach zakończywszy. Jedno, niepodważalnie i niepodzielnie ich łączy: przeżyta tragedia, trauma cierpienie i ból po stracie bliskich. Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy jest książką, która porusza i przeraża. Po lekturze aż trudno uwierzyć, że coś takiego zdarzyło się pod koniec XX wieku, i że tej niepohamowanej nienawiści i okrucieństwa nikt w porę nie zatrzymał. Oprócz opowieści pojedynczych świadków, którzy pamiętają, jak maczetami mordowano ich bliskich, jak ukrywali się na bagnach, nie wiedząc już, czy jeszcze są ludźmi, czy już zwierzętami, na które się poluje, o masowych egzekucjach ludzi chroniących się w kościołach,

25

jest to także książka o wpływie przemocy na ludzi, granicach człowieczeństwa i poszukiwaniu siebie w świecie po Apokalipsie. Nie każdy Hutu był bowiem z natury mordercą, a nie każdy Tutsi bezbronną ofiarą, ale w chwili rozpoczęcia masakry eskalacja nienawiści przemieniła członków pierwszej z grup w maszyny do zabijania wyposażone w maczety i deski nabite gwoździami. Nie było już sąsiadów czy znajomych, ludzie przemienili się we wrogów, których nie sposób zawrócić z krwawej ścieżki. Reportaż Hetzfelda jest jednym z bardziej poruszających tekstów, jakie czytałam. Nie poprawiane, swobodne i pełne emocji wypowiedzi dzieci, kobiet, mężczyzn i starców o masakrze w Rwandzie, subtelne, nie ingerujące i pełne zrozumienia autorskie wstępy do poszczególnych wypowiedzi i, przede wszystkim świadomość, że ich treść to nie fikcja.


tytuł: Most autor: Gerrt Mak wydawnictwo: Czarne rok: 2011 recenzuje: Joanna Figarska

Metalowa odskocznia

Z

jakiej perspektywy można opisywać rzeczywistość danego państwa? Przypatrywać się jego mieszkańcom, smakować potrawy, żyć w warunkach, w jakich przyszło im egzystować. Sposobów jest wiele i mogłoby się wydawać, że opisywanie nie tyle krajobrazu, co mentalności danego państwa (celowo nie piszę „mentalności mieszkańców”) tworzy zamknięty krąg, a autorzy co jakiś czas powracają do sprawdzonych już metod. Geert Mak wcale nie odbiega od typowych metod konstruowania reportażu, aczkolwiek czyni z owej normalności namiastkę inności w patrzeniu na Turcję. Już sam tytuł może naprowadzić potencjalnego czytelnika na sposób, w jaki turecką rzeczywistość będzie kreślił holenderski autor. Miejscem akcji jest bowiem Most Galata – najważniejsza konstrukcja współczesnego Stambułu. Ale zanim napiszę o roli tego miejsca w stolicy Turcji, warto najpierw przyjrzeć się samej konstrukcji reportażu. Most jest obszernym reportażem, podzielonym przez autora na sześć rozdziałów. Każdy z nich pokazuje czytelnikowi różne sposoby patrzenia na społeczeństwo, którego przedstawicielami są osoby żyjące i pracujące na moście – główni bohaterowie opowieści Maka. Kilka wyrazistych postaci, dynamiczna narracja przeplatana historycznymi faktami daje obraz Stambułu tętniącego życiem, gdzie konsumpcja Zachodu miesza się ze skrajnym ubóstwem Wschodu. Największym atutem książki Geerta Maka jest stworzenie z tytułowego miejsca centrum nie tylko Stambułu, ale także poszczególnych

egzystencji wybranych bohaterów – ich życie krąży wokół metalowej konstrukcji, dającej przede wszystkim szansę na przetrwanie kolejnej doby. Świat sprzedawcy filcowych wkładek, papierosów czy losów na loterię nijak ma się do rzeczywistości, w której żyją przybyli do ich kraju turyści, żyjący w przekonaniu, że widok pracujących na moście Turków jest jedynie elementem tej egzotycznej układanki, scalającej się w jeden obraz zatytułowany „Turcja”. Mak zwraca uwagę właśnie na tych, których istnienia nie zauważają nie tylko przybyli do miasta goście, ale także sama władza Stambułu. To tutaj rozpoczyna się historia prawdziwej Turcji, dalekiej od tej „europejskiej”, „zachodniej”. Most jest jedynie trampoliną do przeszłości i historii kształtującej mentalność przodków tych, którzy teraz, w XXI wieku, z braku środków finansowych musieli porzucić swoje miasteczka i wsie, by za zarobione pieniądze utrzymać nie tylko siebie, ale także pozostałych na peryferiach stolicy. Jest on nie tylko symbolem nowoczesnej Turcji (bo za taki jest uważany nie tylko przez władzę Stambułu, ale też przez turystów), lecz również (a może przede wszystkim?) jedynym miejscem, gdzie można przetrwać. W centrum stolicy nie ma szans na jakiekolwiek zatrudnienie – widać więc tutaj odchodzenie na obrzeża miasta, gdzie mniej ludzi oznacza mniej problemów ze znalezieniem pracy. Ten problem, który zauważył już Jurij Łotman w swoich tekście Pojęcie granicy, jest istotnym elementem reportażu Maka. To właśnie słynny most, łączący historyczną Turcję z jej nowoczesnym obliczem, przejmuje „środek ciężkości”, spoczywający do tej pory

26

na coraz ciaśniejszym, cuchnącym strachem, wymieszanym potem bogatych Europejczyków z tradycyjnymi tureckimi potrawami, centrum. Sposób myślenia tutejszych jest prosty: brak pracy równoznaczny jest z niewydajnością finansową, co dla wielu oznacza powrót z pustymi rękami do swoich rodzimych wiosek. Czas, który poświęciliby na szukanie pracy, spędzają na niezbyt legalnych zajęciach, jakie daje im most: sprzedaż papierosów, robienie zdjęć przechodzącym – to tylko niektóre pomysły na jakikolwiek byt. Na inny nie mają co liczyć. Książka ta nie jest jednak jedynie dokładną charakterystyką osób pracujących w tytułowym miejscu. Jest też skocznią do lepszego poznania mechanizmów, jakie kierują jedną z najbardziej obleganych przez turystów stolic świata. Mak obserwuje też życie istniejące wokół mostu: tryb dnia staje się wyznacznikiem normalności. , Wszystko rządzi się tu swoimi prawami, posiada wewnętrzny rytm, a przebywający na nim dłużej niż parę minut, tworzą specyficzny kolektyw, pośredni między przypadkowo spotkanymi ludźmi, których łączy wspólny mianownik – bieda, a rodziną, gdzie członkowie wzajemnie sobie pomagają. Nie można jednak tego dostrzec po kilku minutach bycia na moście. By zobaczyć strukturę tego miejsca i odbić się od jego konstrukcji niczym od ogromnej trampoliny, wrzucającej nas w wartki nurt niespokojnej historii tego państwa, trzeba wielokrotnie odmówić fotografowi zdjęcia, nie wziąć po raz kolejny losu na szczęście od młodej kobiety, podziękować za następny kubek kradzionej herbaty. Geertowi Makowi to się udało.


tytuł: Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym autor: Jennie Dielemans wydawnictwo: Czarne rok: 2011 recenzuje: Katarzyna Lisowska

O turystyce –

krytycznie i ideologicznie

S

zwedzka dziennikarka, Jennie Dielemans, w zbiorze Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym bierze pod lupę zjawisko coraz bardziej widoczne w polskiej rzeczywistości. Temat wydaje się zatem doskonały do wszechstronnej, reportażowej analizy. A jaki jest efekt? Lektura warta rekomendacji – to stwierdzenie jest może dobrą reklamą, ale na pewno nie wyczerpującą recenzją. Przyjrzyjmy się zatem szczegółom. Przede wszystkim należy nieco doprecyzować tezę o wszechstronnym spojrzeniu autorki. Owszem, Dielemans bada różne obszary (Tajlandia, Wietnam, Gran Canaria, Meksyk) i aspekty (loty czarterowe, subkultura backpakersów, seksturystyka, sytuacja imigrantów) podróżowania, ale robi to z jasno określonego pod względem ideologii stanowiska. Można je streścić następująco: współczesna turystyka to wyzysk ludzi i środowiska, dokonywany przez niewielką grupę mieszkańców bogatych krajów. Reporterka rozwija tę myśl w dość oczywistych sentencjach, zwykle za pośrednictwem nieprzypadkowo dobranych rozmówców, czyli na przykład działaczy organizacji chroniących środowisko, firm promujących alternatywny model zwiedzania (patrz: meksykańskie Alltournative) lub po prostu rdzennych mieszkańców odwiedzanych krajów. Wystarczy przytoczyć kilka, by zorientować się w stylu książki: „Powiedzcie szczerze, ilu z tych wszystkich turystów, którzy tu przyjeżdżają, naprawdę wie, gdzie jest?” (s. 163), „Hiszpania czy Grecja, bez różnicy. Klientów

interesuje bardziej hotel, konkretny produkt, dużo bardziej niż miejsce, w którym się znajduje” (s. 136), „Turystyka jest jak kokaina. Jest dla nas bardzo szkodliwa. Dla nas jako społeczeństwa i dla naszego środowiska naturalnego” (s. 133). Pozornie autorski głos jest ledwo słyszalny, ale nietrudno odkryć go ponad światem przedstawionym, na który, oprócz wspomnianych postaci, składają się obrazy jawnej eksploatacji dokonywanej przez Zachód na biedniejszej części świata. Ta ideologizacja, a nawet tendencyjność, może irytować. Trzeba jednak przyznać, że Dielemans dba o fakty. Przytacza dane i statystyki z różnych źródeł, a główny tekst uzupełnia krótkimi encyklopedycznymi notkami wyjaśniającymi niektóre pojęcia lub zjawiska. Zasadniczą narrację także nieustannie wzbogaca odniesieniami do opracowań z dziedziny historii i socjologii, starając się jak najbardziej poszerzyć analizowany problem, który urasta do rangi skomplikowanego zagadnienia kulturalno-społecznego. I właśnie na przecięciu ideologii i dokumentaryzmu rodzi się to, co w tej książce najciekawsze. Z jednej bowiem strony mamy do czynienia z zacieraniem śladów literackości, na co wskazywałoby nieustanne przywoływanie faktów, usuwanie w cień autorskiego głosu i oszczędne dawkowanie środków artystycznych. Z drugiej jednak strony wyraźnie sformułowane przesłanie organizuje i porządkuje tekst, oddalając przedstawiane zjawiska od chaotycznej rzeczywistości. Poza tym Dielemans nie sposób odmówić pisarskich zdolności. Wartka

27

narracja, zwięzłe, dokonywane za pomocą zaledwie kilku sformułowań charakterystyki postaci i żywo odmalowane dialogi – to tylko kilka dowodów na sprawne zastosowanie literackich zabiegów. Obserwowanie, jak reportaż balansuje na granicy autentyku i pisarstwa to godny polecania model lektury zbioru Szwedki. Pozostaje do ujawnienia jeszcze jeden krępujący wniosek. Witajcie w raju… wywołuje zaciekawienie – tematami, postaciami i regionami, które ukazuje. Kiedy skonfrontujemy te wrażenia z przesłaniem książki, możemy poczuć zawstydzenie, widząc siebie w roli turystów poszukujących egzotycznych, ale skomercjalizowanych przygód. Zapewne o takie poruszenie czytelnika chodziło autorce. Nie musimy dać się zwieść propagandowej retoryce dziennikarki, ale warto docenić siłę przekonywania zawartą w jej reportażach.


tytuł: Twentythree autor: Carbon Based Lifeforms wytwórnia: Ultimae Records rok: 2011 recenzuje: Jakub Kasperkiewicz

Szybki powrót w dobrym stylu

D

aniel Segerstad i Johannes Hedberg zdążyli nas przyzwyczaić do co najmniej trzyletnich przerw pomiędzy poszczególnymi albumami, ale tym razem wrócili już po czternastu miesiącach od wydania Interlopera. Obstawiam, że Twentythree to nic innego, jak doprowadzony do finału, efemeryczny drone’owy projekt, do którego muzycy przymierzali się już w 2008 roku. Kiedy pierwszy raz usłyszałem próbki nowego albumu na stronie Ultimae Records, odetchnąłem z ulgą – już byłem przekonany, że szwedzki duet skończył się na przysłowiowym Kill’em All, czyli w ich wypadku Hydroponic Garden. W przekonaniu tym czułem się jednak odosobniony, bowiem w kilkunastu rozmowach i dyskusjach spotykałem się zazwyczaj z euforyczną reakcją na całą ich dyskografię. Fani Carbon Based Lifeforms, muzyki wydawanej przez Ultimae i psybientu w ogóle, charakteryzują się dużym muzycznym entuzjazmem połączonym z naiwnością. Poszukują przede wszystkim „głębi” i „podróży w inny wymiar”, ale w ocenie realizacji tych zjawisk w muzyce nie są zbyt wymagający – można wręcz powiedzieć, że często dają się nabrać za pomocą tanich trików. Tak zwana głębia może być przecież autentyczna i wciągająca lub pozorna, sztuczna, wręcz kiczowata. Zespół za pomocą nowego albumu zdołał się wygrzebać z „zasadzki trylogii” – wcześniej, wydając kilka płyt z założenia w pewien sposób ze sobą powiązanych, zdążyli wyeksploatować konkretne

brzmienia i pomysły do granic możliwości, a w razie oskarżeń o wtórność mogli się tym powiązaniem zasłaniać. World Of Sleepers i Interloper są znacznie słabsze od debiutu głównie przez spłycenie jego atmosfery oraz nadmierne i przesłodzone korzystanie z patentu „beat plus Roland TB-303”, którego użycie na szczęście wykluczył soundscape’owy charakter Twentythree. Otwierający album Arecibo bardzo pozytywnie nastawia do reszty albumu i przemawia do wyobraźni – nie tylko muzyką, ale również tematyką. Tytuł kompozycji to nazwa największego radioteleskopu na świecie, który wiele osób może kojarzyć z filmów Goldeneye i Kontakt. To również jedyne minuty na płycie, w których można usłyszeć TB-303 – tym razem wykorzystywany subtelniej, względem poprzednich dokonań zespołu wręcz szczątkowo. Utwór System przy tym świetnym otwarciu przekazuje sobą wyraźnie mniej, ale wciąż satysfakcjonuje. Jednak po tym obiecującym początku słuchacz natrafia na najsłabszy fragment albumu, czyli Somewhere In Russia oraz Terpene. Co dziwne, są to jedyne utwory na płycie skomponowane wyłącznie przez Daniela, którego solowy krążek Source zdecydowanie góruje nad ostatnimi dokonaniami Carbon Based Lifeforms. Po gorszym kwadransie zapewne zamierzonej, acz nie zrealizowanej, głębi i tajemniczości szczęśliwie następuje seria perełek. Wciągająca Inertia, czyli bezwładność, pozytywnie kojarzy mi się z 76:14 Global Communication i Echo Of Small Things Roberta Richa. VLA (edit) zawiera hipnotyczny, delikatny

28

puls, unoszący słuchacza na swoich falach. Jest to utwór Johannesa, który w oryginale trwa godzinę – można go posłuchać w całości w Internecie, bądź zakupić, niestety jedynie w formie elektronicznej. Kensington Gardens to wspaniały kontrapunkt dla reszty, pozwalający odetchnąć po absorbującym VLA, zdecydowanie najbardziej organiczny i „przyziemny”. Brzmi jak burza zbierająca się nad zatłoczonym parkiem w niedzielne popołudnie albo... unoszący się nad nim statek obcych. Held Together By Gravity to łagodne i uspokajające zakończenie przypominające (nomen omen) An Ending (Ascent) Briana Eno. Twentythree to najlepszy album Szwedów od czasów debiutu. Nie można o nim powiedzieć, że jest rewelacyjny, bo ma swoje słabsze, nieco lukrowate momenty, ale za to pozostałych słucha się z ogromną przyjemnością. Oczywiście mam świadomość, że są w tej muzyce elementy New Age i easy listeningu jako takiego. Wszystko jest dla ludzi.


tytuł: Remixes 2: 81-11 autor: Depeche Mode wytwórnia: Mute rok: 2011 dostępne wydania: 1xCD, 3xCD, 6xLP

recenzuje: Wojciech Szczerek

Remixes 2: 81-11

W

iększość fanów traktuje oryginalne wersje utworów swojego ulubionego wykonawcy jako świętość i szlag ich trafia, gdy słyszą ich covery, remiksy, a nawet słabsze live’y. Jeśli idzie o mój stosunek do remiksów, to zawsze był on jednaki – większość z tych „dzieł” nadaje się do kosza, bo albo nie mają nic wspólnego z utworem, który został wzięty na warsztat, albo zwyczajnie są beznadziejne muzycznie (ot, taka tępa łupanka do remizy; „remix” i „remiz” – prawda, że podobne?). Przy okazji najnowszego wydawnictwa Depeche Mode pt. Remixes 2: 81-11 niniejszym chciałbym się przeprosić z pojęciem remiksu. Nie dzieje się tak dlatego, że Depeche Mode to mój ulubiony zespół, bowiem miłość do nich każe mi chronić to, co stworzyli przed „skaszanieniem”. Okazuje się, że zdecydowana większość kawałków jest udana lub bardzo udana. Trudno mówić o całości i logice w doborze utworów, bo, jak wynika z nazw zarówno pierwszej (wydanej w 2004 roku), jak i drugiej części remiksów, obydwie, obok zupełnie nowych, zrealizowanych z myślą o kompilacji, stanowią jednocześnie przegląd starszych miksów od początku działalności DM aż od 1981 roku. Na „Remiksach” nie zabrakło gwiazd wszelakiej, ogólnie pojętej elektroniki (i nie tylko). Są tu m.in. Eric Prydz (Never Let Me Down), Röyksopp (Puppets), Stargate (Personal Jesus), Digitalism (znów Never Let Me Down), Trentemøller (Wrong), czy M83 (Suf-

fer Well). Nie ukrywam jednak, że niektóre z nich (jak np. „Personal” w interpretacji Stargate czy „NLMD” w wersji Digitalism) okazały się dla mnie sporym rozczarowaniem, bo oprócz tego, że nie wciągały, to również wyraźnie wkurzały. Nie wymieniając wszystkich dobrych miksów, warto zwrócić uwagę choćby na Peace autorstwa SixToes (nieśmiertelny, choć trochę już trącający nudą kwartet smyczkowy), Happiest Girl (ożywczy Pulsating Orbital Mix), czy w końcu Ghost – dzięki La Weekend ta słaba piosenka tu staje się naprawdę fajnym, tanecznym kawałkiem. Poza tym album ten można uznać za interesujący także ze względu na udział obydwu byłych członków DM. Usłyszeć można nie tylko jak Alan Wilder interpretuje In Chains, ale także Behind the Wheel zinterpretowane przez Vince’a Clarke’a. Nie tylko udział obydwu panów czyni te miksy interesującymi. Same one bronią się bez wielkich nazwisk ich autorów. Wróćmy na koniec do istoty samego remiksu. Dla mnie, słuchacza przeciętnego acz skalanego odrobiną edukacji muzycznej, przeróbki te mają tak naprawdę mało wspólnego z RE-miksowaniem, a więc ponownym miksowaniem przy dodaniu pewnych, a ujęciu innych elementów. Niestety, niektórzy sądzą, że wyjęcie pojedynczej nuty, albo słowa ze ścieżki wokalu i wrzucenie jej do zupełnie innego beatu, wykopanie wszystkich instrumentów w zamian za jedną „ryjącą banię”, debilną melodyjkę albo też ostatnio popularne przerobienie utworu z jednej tonacji na inną wbrew wszelkim

29

prawom harmonii to najlepszy sposób na remiks. W rzeczywistości remiks powinien przypominać oryginał chociaż pod jednym względem, np. zachowywać jeden motyw z oryginału. Jeśli tak nie jest, to trudno tu mówić o remiksie, a łatwiej o utworze zainspirowanym, wykorzystującym sample z innego kawałka. W końcu Stuart Price i Madonna nie stworzyli remiksu Gimme! Gimme! Gimme! ABBY, a użyli go jedynie jako inspiracji do Hung Up. Amen. Czy znalazłem to, czego oczekiwałem na Remixes 2: 81-11? Tak, przynajmniej w większości utworów (a jest ich tu aż 37!). Płytą jestem mile zaskoczony i, zanim ją kupiłem, byłem przygotowany na szybką odsprzedaż. Tak się jednak nie stało i nie stanie. Szkoda, że mało jest tak dobrych remiksów na większości singli Depeche Mode, które się ukazują. Płyta z tytułu swojego elektronicznego, nierzadko dyskotekowego charakteru spodoba się wielu i przekona do siebie nawet największych wrogów „depeszy”.


30


Fot. Bartek Babicz

31


Grzebu-grzebu (III)

Szklane domy Paweł Bernacki

J

est roku 1920. Za dwanaście lat Aldous Huxley wyda swój słynny Nowy wspaniały świat, a na Rok 1984 Orwella ówczesnym przyjdzie poczekać kolejne siedemnaście. Tymczasem w samym sercu Związku Radzieckiego pewien inżynier, specjalista od budowy okrętów, kończy właśnie krótką powieść o niepozornie brzmiącym tytule My. Książka musiała być niebezpieczna – w komunistycznym kraju nie udało się znaleźć na nią wydawcy. Pierwsze fragmenty ukazały się dopiero w roku 1927 w Pradze, całość zaś w 1952 w Nowym Jorku. Polski czytelnik mógł zapoznać się z nią aż po przeszło trzydziestu latach – w 1985 – a rosyjski, o ironio, w 1988 roku. Polityka więc zarządziła, że pierwsza z wielkich antyutopii XX wieku, bo My niewątpliwie antyutopią jest, trafiła do rąk odbiorców długo po dziełach Orwella i Huxleya. Gdyby udało się jej spocząć na księgarnianych półkach zaraz po napisaniu, dziś prawdopodobnie wymienialibyśmy jej autora – Eugeniusza Zamiatina – jednym tchem obok wyżej wspomnianych pisarzy, jako jednego z największych literatów-proroków ubiegłego stulecia. Stało się inaczej i nieliczne egzemplarze ważnego dzieła oraz pamięć o jego twórcy pokrywa niewdzięczny kurz bibliotecznych magazynów. I tak dla porównania, w Bibliotece Uniwersyteckiej we Wrocławiu znalazłem tylko jedną sztukę powieści Zamiatina. Oczywiście dostępną. Nowy wspaniały świat był tam reprezentowany przez trzy egzemplarze – wszystkie wypożyczone – a Rok 1984 przez aż dziewięć, z czego na półce ostał się ledwo jeden z nich. Podobne statystki miały i inne wrocławskie wypożyczalnie. Kolejne dzieło padło ofiarą dziejowej niesprawiedliwości. Dla uczciwości muszę przyznać, że i w moje ręce książka rosyjskiego inżyniera trafiła zupełnym przypadkiem. Ot któregoś kwietniowego poniedziałku dobry znajomy – Gabriel Leonard Kamiński – rzucił ją na biurko, po czym obwieścił: „Stary, to jest genialne! Kupiłem na dworcu w Opolu za złotówkę! Dasz wiarę? Jak chcesz to sobie weź, ja mam już w domu dwa egzemplarze”. Zaskoczony podniosłem książkę z blatu, obejrzałem. Mówiąc szczerze – wyglądała licho. Niecałe dwieście stron; czarna, lekko przypalona, poplamiona chyba woskiem okładka, na której wymalowano łysą męską głowę w kolorze wpadającej w zieleń żółci, z wyróżniającym się czerwonym napisem na czole „D-503”. Poza tym oczywiście autor i tytuł – żaden z tych elementów nie mówił mi właściwie nic. Skoro jednak Gabryś rekomendował, to wziąłem. Szczególnie, że akurat szykowała mi się dłuższa podróż, więc dobra lektura była co najmniej pożądana. Kiedy kilka godzin później zamykałem dzieło Zamiatina wiedziałem, że stało się coś ważnego

32

i otworzę je jeszcze niejeden raz. Choćby tylko po to, by oddać tej książce to, na co bez dwóch zdań zasługuje – pamięć. Wystarczy, że politycy nabroili skazując ją na zapomnienie. Teraz literaci są zobligowani ten proces odwrócić – wszak do nich powinno należeć ustalanie kanonów, które będą niezależne od czasu i miejsca. Do dzieła więc! Wspomniałem kilka zdań wcześniej o tajemniczym napisie na okładce – „D-503”. Otóż okazuje się, że jest to imię, raczej kod, głównego bohatera książki i zarazem jej narratora. Zimny i sterylny świat Państwa Jedynego, w którym toczy się akcja My, poznajemy właśnie z jego osobistych notatek. Nie wiemy dokładnie gdzie ani kiedy ów kraj się ukształtował. D-503 mimochodem zauważa tylko, że nasz XX wiek, to, w jego czasach, głęboka starożytność, przed którą przestrzega się w muzeach i na wykładach. A jest przed czym ostrzegać! Wszak na wiele lat przed powstaniem Państwa Jedynego hołdowano indywidualności: każdy mógł robić, co chciał i kiedy chciał. Ludzie XX wieku bezczelnie więc tracili swój czas na mało pożyteczne zabawy, miłostki, gierki. Na domiar złego oni różnili się od siebie wyglądem i te różnice zauważali! To wszystko rzeczy w Państwie Jedynym niedopuszczalne. Tutaj wszyscy żyją wedle Dekalogu Godzin. O tej samej porze wstają z łóżek, o tej samej porze jedzą śniadanie, o tej samej porze wychodzą do pracy i o tej samej porze z niej wracają, by o tej samej porze skonsumować kolację i położyć się spać. Oczywiście mają też Godziny Osobiste – czas, kiedy mogą wyjść na spacer lub, jak nasz narrator, pisać. Poza tym, każdemu z obywateli na podstawie temperamentu i anatomii wyliczono ilość przysługujących mu dni seksualnych, kiedy to może odbyć stosunek z wszystkimi przedstawicieli płci przeciwnej, z którymi zechce. Wystarczy zrobić odpowiedni zapis w urzędzie. I druga strona nie może odmówić! W ten oto prosty sposób Państwo Jedyne zniosło poczucie zazdrości i nierówności społecznej. Przy okazji oczywiście kilka innych kwestii, jak miłość czy wolność wyboru, ale kto by się tym przejmował… À propos zaś swobody decydowania, utworzono Dzień Jednomyślności – wielkie święto demokracji, kiedy w jawnym głosowaniu, wybiera się jedynego zgłoszonego kandydata na stanowisko Dobroczyńcy, a więc formalnego przywódcy. Nad tym, by nikt nie pomylił się nie tylko przy wyborze, ale w całym swoim życiu, czuwają zaś pracownicy Urzędu Opieki (brzmi znajomo, prawda?). A wszystko po to, by żyło się lepiej. Temu celowi sprzyja też architektura Państwa Jedynego, które w rzeczywistości, po wymordowaniu większości ludzkości w tajemniczej Wojnie Dwustuletniej, stało się de facto ogromnym miastem, oddzielonym od reszty świata wysokim, nieprzeniknionym


murem. Zdecydowanie przejrzysta jest za to reszta budynków – zostały bowiem zbudowane z nowoczesnej odmiany szkła. Dzięki temu nie tylko każdy jest oglądany i kontrolowany przez resztę społeczeństwa, ale i mimowolnie staje się strażnikiem. Widzi jak wszyscy razem wstają, jedzą, pracują, śpią… Żadnej szansy na wyrwanie się z tego błędnego koła. Grający Bolka, w słynnym skeczu kabaretu TEY Z tyłu sklepu, Rudi Schubert śpiewał: „więc podziękujemy Żeromskiemu za „Przedwiośnia” tom, za to, że pierwszy sto lat temu wyśnił szklany dom!” Cóż, mam dziwne wrażenie, że gdyby autorowi Ludzi bezdomnych dane było czytać powieść Zamiatina, pomyślałby nad inną wizją nowej Polski... Wróćmy do D-503. Nasz narrator żyje w takim właśnie państwie szklanych domów i jest z tego dumny. Stale podkreśla jak daleko zaszła ludzkość rezygnując z indywidualności, stawiając na kolektyw. Z fanatyzmem wręcz podkreśla, że „nie ma ja, jesteśmy my”. Robi wszystko, by zniszczyć wszelkie przejawy jednostkowości, a nawet z chęcią chce się poddać innowacyjnej operacji usunięcia wyobraźni, do której zresztą zobligowani są wszyscy obywatele. Sytuacja zmienia się, gdy przypadkiem, jak sądzi, trafia na swojej drodze na kuszącą rewolucjonistkę I-330. Za jej sprawą nie tylko włącza się w działalność konspiracyjną, ale też poznaje smak wolnej miłości, alkoholu, niezależności, prywatności, wolnomyślicielstwa, także cierpienia. Z każdym kolejnym

Grający Bolka, w słynnym skeczu kabaretu TEY Z tyłu sklepu, Rudi Schubert śpiewał: „więc podziękujemy Żeromskiemu za „Przedwiośnia” tom, za to, że pierwszy sto lat temu wyśnił szklany dom!”

dniem przekonuje się, że jego raj – raj pozytywistów – jest kompletnie pusty. Zaczyna się czas buntu. Gdyby tak zakończyła antyutopia Zamiatina, uważałbym ją za ciekawą powieść, w której autor przywidział zagrożenia, jakie niosą ze sobą systemy totalitarne i wiele mechanizmów ich działania. Dobre i pouczające, ale bez katharsis. Rosyjski pisarz poszedł jednak krok dalej i pokazał nie tyle powieść o smutnym, szarym i zarazem niebezpiecznym Państwie Jedynym, co o zagubieniu i bezradności jednostki. Okazuje się bowiem, że D-503, jak był pionkiem w totalitarnym systemie, tak jest zabaweczką w rękach rewolucjonistów. Wytrychem, którym można otworzyć zamek i zaraz potem wyrzucić. Siła tej powieści polega właśnie na tym, że opowiada ona historię człowieka, który w ciągu kilku dni stracił wiarę w jakąkolwiek ideę, w starych i nowych bogów. Rewolucja otworzyła mu oczy na beznadzieję egzystencji w Państwie Jedynym, zaproponowała alternatywę – wolność, ucieczkę, bunt. Ta szansa jednak także runęła w gruzach, gdy okazało się, że nowym kompanom D-503 chodzi tylko o zajęcie miejsca na szczycie, a jednostka jest dla nich ważna tak długo, jak można jej używać. Wywołana rewolucją zmiana byłaby w zasadzie żadna. D-503 traci wszelką wiarę tak, jak stracił ją bohater przywoływanej powieści Żeromskiego – Cezary Baryka. W obu mężczyznach padały kolejne mity, jakie próbowali zbudować: szklane domy, rewolucja, uczciwość, równość, wolność. Obaj w końcu wybrali tę samą drogę. Młody idealista z Przedwiośnia ruszył na pewną śmierć na czele pochodu, z którym właściwie się nie identyfikował; D-503 pozwolił usunąć sobie wyobraźnię, co chyba jest losem jeszcze tragiczniejszym. W świecie jednego i drugiego runęło zbyt dużo posągów, by byli w stanie w nim egzystować. „Jakich sił ducha trzeba by na przekór losom/ wyrokom dziejów ludzkiej nieprawości/ w ogrójcu zdrady szeptać – cicha noc/ jakich sił ducha trzeba by wykrzesać/ bijąc na oślep rozpaczą o rozpacz/ iskierkę światła hasło pojednania” pytał Ryszarda Krynickiego w jednym ze swych wielkich wierszy Zbigniew Herbert. Autor Struny światła nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Nie zna jej i autor niniejszego tekstu. Zdaję sobie jednak sprawę, że czasem, by móc być wiernym i iść, trzeba jeszcze mieć gdzie kierować swoje kroki. Książki takie jak Przedwiośnie czy My pokazują nam, że z każdym dniem tych ostoi jest coraz mniej. „Postmodernizm zabrał nam wszystkie mity i nie dał nic w zamian” pisał Rafał Ziemkiewicz. Warto o tym pamiętać, by nie rozbić głowy o biurko, gdy jakaś przypadkiem przeczytana książka otworzy nam oczy.

33


Wampiryczny zgryz polityczności Łukasz Zatorski

O

d początku konfrontacji z opinią publiczną, twórczość austriackiej pisarki Elfriede Jelinek wyróżniała się konsekwentną odpornością na jednoznaczne oceny i klasyfikacje. Werdykt z 2004 roku, przyznający jej literackiego Nobla, stanowił docenienie jej wyrazistej figury pisarskiej, eksplorującej splot literatury z polityką w celu wynajdywania coraz to skuteczniejszych środków wyrazu dla wyznawanych przez siebie idei. Jelinek definiuje samą siebie i wyczerpuje własną działalność w funkcji, którą spełnia wobec społeczeństwa jako osoba pisząca. Jest to stwarzanie możliwości dla konfrontacji heteronomicznych wizji w sferze publicznej oraz forsowanie diagnoz społecznych formułowanych ze stanowiska politycznej lewicy. Wyznawane przez pisarkę poglądy stanowią ilustrację do biografii jej myśli, czerpiącej z takich momentów formacyjnych, jak przykładowo wstąpienie i wieloletnie członkostwo w Komunistycznej Partii Austrii. Ideologiczna rama tekstów autorki Pianistki jest dla czytelnika/widza od samego początku ujawniona i transparentna. Bezpośrednio wprowadza określoną perspektywę odczytywania społecznych rozpoznań w sztucznych, laboratoryjnych warunkach teatralnej sytuacji. Ten donośny głos sprzeciwu sytuuje się tym samym w opozycji do tłumionej opresyjności, właściwej dla fallokratycznej struktury społecznej, bądź partykularnych decyzji poli-

Zaangażowana politycznie aktywność twórcza napotyka na rozliczne kontrowersje oraz linie oporu; jest naprzemiennie przez krytyków windowana na piedestał, tudzież potępiana i nienawidzona.

34

tycznych, skrywanych w neoliberalnej narracji za obiektywnymi prawami rynku i ekonomii. Efektywność warsztatu pisarskiego autorki Żądzy opiera się przede wszystkim na nowatorskim języku, stanowiącym jednocześnie formę oddziaływania na kształt niemieckiej świadomości. Do jego szczegółowej charakterystyki jeszcze powrócę, wystarczy w tym miejscu skonstatować specyfikę lingwistyczną pisarki jako próbę przekroczenia i ucieczki z negatywnego zakorzenienia w narodowej tradycji i kulturze. Naturalnym tworzywem konstytuującym powieści i dramaty Jelinek są doświadczenia życia we własnej ojczyźnie. Nie mniej oskarżenia, formułowane przez pisarkę przeciwko austriackiemu społeczeństwu, mają ambicje wpisywania się w szerszy, kosmopolityczny kontekst, zaś ich ostrze skierowane jest przeciw każdej zbiorowości, stosującej przemoc i represje za woalem porządku i tradycji. Teksty Jelinek znamionuje siła publicystycznej interwencji, stąd też ich odbiór przebiega podług linii wyznaczających spolaryzowane światopoglądowo i obyczajowo życie publiczne. Zaangażowana politycznie aktywność twórcza napotyka na rozliczne kontrowersje oraz linie oporu; jest naprzemiennie przez krytyków windowana na piedestał, tudzież potępiana i nienawidzona. To konsekwencja strategii samej autorki, podejmującej tematy niepopularne, skandalizujące, niewygodne dla zbiorowości, która w imię społecznego status quo usunęła je z dyskursu w obawie przed artykulacją głosów dopominających się renegocjacji i przemiany zasad rządzących sferą publiczną. Przeważająca ilość utworów Jelinek, zarówno prozatorskich, jak i dramatycznych, poświęcona jest problematyce kobiecości i kobiecej seksualności, wraz z przynależnymi jej wynaturzeniami i kulturowym obrazem, tworzonym w toku permanentnej wojny pomiędzy płciami. Pożądanie władzy, agresja i erotyczna żądza, to zdaniem pisarki trzy podstawowe siły ludzkich zachowań, opierające się behawioralnym regulatorom w postaci wiary, moralności czy prawa, stanowiącym najczęściej zasłonę dymną dla nadużyć tych, których przywileje ochrania patriarchalna struktura. W późniejszych dziełach autorki Clary S., topika feministyczna schodzi na dalszy plan, ustępując miejsca kompleksowej krytyce społeczeństwa austriackiego. Dramatopisarka przygląda się podstawowej socjologicznej kategorii, jaką jest fundująca istnienie państwa narodowa tożsamość, ironicznie obnażając i demontując jej fantazmaty i przekłamania, opisując chłodnym tonem pozostałości dystopijnego krajobrazu. Przykładem konkretyzacji tego zamierzenia było rozliczenie Austriaków z ich faszystowskiej przeszłości i kolaboracji z Trzecią Rzeszą w sztuce Die Kindern der Toten. Autorka


w atmosferze spodziewanej publicznej anatemy odkrywała przed widzami obraz powojennej ojczyzny, rządzonej przez dziedziczone koneksje nazistowskiego państwa, przesyconej nacjonalistyczną mentalnością na każdym poziomie swego funkcjonowania. Widać tym samym, iż w twórczości austriackiej pisarki sfery polityki i literatury są wobec siebie nierozdzielne, a kolejne dzieła powstają w procesie ich wzajemnej eksploracji i pogłębiania. Z napięcia na tym pograniczu rodzi się problematyczne zagadnienie dopasowania adekwatnej formy do transmitowanej przez nią treści. Ponieważ autorka nadaje własnej twórczości ramy konkretnej ideologii (feminizmu) i politycznego słownika lewicy, warto zastanowić się nad tym, jakie mechanizmy uruchamiane już na poziomie samego tekstu stanowią o czytelności tak sformułowanego komunikatu dla interpretującego go widzaczytelnika. Sztuka, jaką chciałbym w niniejszym tekście przybliżyć, to dramat z 1987 roku Choroba albo współczesne kobiety. O jej wyborze zadecydowały dwa czynniki. Po pierwsze, w przeciwieństwie do takich sztuk, jak Co się zdarzyło, kiedy Nora odeszła od męża… bądź serii kolejnych Dramatów księżniczek, jej akcja nie jest osadzona na kontynuacji losów literackiej postaci lub preparowanych biografiach historycznych osób. Dzięki temu wyborowi „współczesność” zawarta w tytule zyskuje empiryczną i mimetyczną legitymizację: postacie dramatu oraz świat przedstawiony nie są konstruowane ani przez intertekstualne zapożyczenie, ani za pomocą historiograficznej wariacji. Dramatopisarka, konstruująca postaci ex nihilo i naznaczająca stemplem współczesności, podsuwa widzowi istotny interpretacyjny trop: oto stoją przed nim postaci stworzone przez nią od podstaw, a ów gest konstrukcji naśladuje proces socjalizacji i akulturacji jednostek przez późnokapitalistyczne, austriackie społeczeństwo. Aplikacja feministycznych rozpoznań na tle uwspółcześnionego kontekstu pozwala widzowi na pełniejsze odniesienie proponowanych mu politycznych tez do swojej aktualnej sytuacji społecznej i egzystencjalnej. Drugim powodem, dla którego owa sztuka wydaje się godna wyboru, jest kolejna opozycja wobec późniejszych utworów Jelinek. Choroba… mianowicie, w początkowym odbiorze nie odbiega zasadniczo od powszechnie ugruntowanych wyobrażeń na temat dramatycznego gatunku. Występujące w niej postaci spełniają funkcje charakterystyczne dla tradycyjnego dramatu, takie, jak przedstawianie fabuły i nadawanie kierunku akcji. Podobne początkowe wrażenie będzie w ramach progresji akcji sukcesywnie zaburzane za pomocą efektów zastosowanych na płaszczyźnie estetycznej. Formułą budowy świata przedstawionego, tworzenia postaci oraz taktyki rozgrywania scenicznych wydarzeń jest tutaj konwencja groteskowa. Praca Jelinek nad własnym językiem i konstrukcją utworów współbrzmi z większością artystycznych działań, charakterystycznych dla drugiej połowy XX wieku oraz początku XXI, a przez teoretyków uznanych za symptomatyczne dla współczesności i rozpatrywane pod wspólną nazwą estetyki postmodernistycznej. Paradygmat współczesnej kultury, nazywanej postmodernizmem bądź ponowoczesnością, czyni swym fundamentem hasło „wszystko już było”, świadczące o końcu wielkich narracji i niemożności konstrukcji nowych jakości w obliczu nasyconego dorobku kultury. Jedyne, co pozostaje w takiej sytuacji, to trawestacja dotychczas stworzonych artefaktów, mieszanie gatunków i konwencji przy intencjonalnym wydźwięku ironii i parodii. Współczesne odmiany

groteski, asymilując takie zjawiska, jak deformacja, dekonstrukcja czy czarny humor, stają się przez to zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu ponowoczesnej epoki, korespondując równocześnie z powstałymi w tym okresie artystycznymi dziełami. Modelowym przykładem powyższego rozumienia groteski jest definicja sformułowania przez Arnolda Heidsiecka w książce Das Groteske und das Absurde im modernen Drama, przedstawiona polskiemu czytelnikowi przez Małgorzatę Sugierę w Dramaturgii Sławomira Mrożka. Otóż Heidsieck proponuje ważką zmianę w stosunku do zaistniałych wcześniej estetycznych teorii, przekładając akcent z formalnych zabiegów na kategorię treści. Ponadto, dostrzega funkcjonalność groteski jako narzędzia kognitywnego, służącego człowiekowi w jego epistemologicznej relacji do świata. Obie te właściwości definicji niemieckiego badacza pokrywają się z zamysłem konstrukcyjnym i przeznaczeniem pisanego tekstu w obrazie świata austriackiej dramatopisarki.

Jednym z głównych narzędzi, które służą podtrzymywaniu panującej ideologii, jest język, odbijający w swej strukturze i semantyce narzucany sposób myślenia i recypowania rzeczywistości.

Już spis dramatis personae rozbija czytelnikowi werystyczne nastawienie wobec wydarzeń mających się zaraz rozegrać na scenie. Protagonistki płci żeńskiej, Emily i Carmilla, opisywane są kolejno jako: „pielęgniarka i wampirzyca” oraz „gospodyni domowa, matka i wampirzyca austriacka”. Przedstawiciele płci męskiej i zarazem ich mężowie, dr Heidkliff i dr Benno Hundkekoffer, nie posiadają podobnie podwójnego statusu, są określani wyłącznie poprzez wykonywany przez siebie zawód: pierwszy jest specjalistą chorób kobiecych i dentystą (znaczące połączenie), drugi – poborcą podatkowym. Natomiast widz siedzący w teatrze, nie mający prawdopodobnie dostępu do odautorskiego spisu postaci, także od samego początku jest konfrontowany z deformacyjnymi zabiegami na rzeczywistości przedstawianej. Podzieloną na dwie części scenę po lewej stronie „gabinet lekarski z fotelem stanowiącym skrzyżowanie fotela dentystycznego z ginekologicznym”. Z kolei pierwsze wejście Emily jednoznacznie wskazuje na jej wampiryczną naturę, gdyż – obok modnej sukni – „z jej ciała wystają dyskretnie – raz… dwa kołki, z których kapie krew”. W dalszej części akcji, kiedy wybucha śmiechem, ukazuje zęby wampira. Posiada również – zgodnie

35


z utrwalonym w kulturze wzorcem tego stworzenia – umiejętność momentalnego znikania. W innym miejscu, jak wskazują didaskalia, Emily „zaczyna przebierać między pojemnikami z krwią konserwowaną, wybrane ustawia na stole i wkłada w nie słomki. Jak w barze”. Umarłej Carmilli przywraca żywotne siły za pomocą „filmowego” pocałunku w szyję. Pojawienie się na scenie małżeństwa dr Hundekoffera i Carmilii również związane jest z konsekwentnym przedstawianiem przez Jelinek kobiecej psychocielesności na sposób groteskowy i komediowy. Benno prowadzi pod rękę żonę, która jest w zaawansowanej ciąży. „Do tej pary dołączony jest łańcuch ludzki złożony z pięciu osób dorosłych, które jednak mają przedstawiać dzieci”. Dodatkowo, „im dziecko starsze, tym bardziej wyprostowaną postawę musi przyjąć aktor”. Całość tej hybrydycznej konstrukcji wprowadza na scenę dezintegrację i chaos, rozrzucając rzeczy i niszcząc przedmioty. Drugą część dramatu rozpoczyna obraz rodzinnej sielanki, nazwanej przekornie w komentarzu samej Jelinek: „pełną idyllą”. Miejsce gabinetu zajmuje „urocza sypialnia w stylu lat pięćdziesiątych”, której ekologiczną atmosferę wzburzają przelatujące co jakiś czas nietoperze, ptaki oraz kolejne elementy wystroju wnętrza, jak rozliczne krzyże i nagrobki. Uderzające przede wszystkim jest przejęcie funkcji łóżek przez eleganckie, wypełnione po brzegi ziemią trumny, w których „leżą sobie słodko” Emily i Carmilla. Druga z nich ma na głowie wałki, stanowiące semiologiczne ugruntowanie wyobrażenia o powszednim przebiegu domowego życia. Należy w tym momencie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Jelinek zdecydowała się ukonstytuować kobiecość postaci swej sztuki za pomocą kliszy popkulturowego wampiryzmu. By tego dokonać, przydatny jest powrót do przywołanej na początku definicji groteski w ujęciu Arnolda Heidsiecka. Jak już wspomniałem, niemiecki badacz w swoim rozumieniu groteski wychodzi naprzeciw określonej tradycji literaturoznawczej, a także odbiorczej intuicji, chcących widzieć w użyciu groteski i jej deformujących właściwości zabieg funkcjonujący wyłącznie na poziomie estetyki. Jego definicja jest fundowana na literackim obrazie jednego z opowiadań Malaparte’go pt. Skóra, opisującego zwłoki człowieka rozjechanego przez czołg. Obraz ten przypomina „sprasowany garnitur”, w związku z czym dla patrzącego z zewnątrz jest on pełen zarówno śmieszności doznanego wrażenia, jak i grozy realnej tragedii. „Deformacja, która w romantycznej grotesce rodziła się ze swobodnej gry wyobraźni, tu pojawia się w realnym świecie”. Dwojakie postrzeganie tej sytuacji jest dla Heidsiecka punktem wyjścia dla scharakteryzowania współczesnego charakteru groteski. Chodzi mu o „konieczność wskazania w nieludzkich deformacjach wynaturzonego produktu samego człowieka”, nie zaś metafizycznych mocy czy anonimowych sił. Należy zatem wypełnić jej dotychczasową formalną funkcję konkretnymi treściami, uczynić z niej narzędzie nie tylko estetyczne, ale i kognitywne, przekazujące odbiorcy konkretną wiedzę o nim samym i otaczającym świecie. Groteska ujawnia się zatem w treści rozmaitych form i gatunków oraz wariantach ich trawestacji. Jej zadaniem jest odsłanianie „ukrytych pod powierzchnią codziennych przyzwyczajeń perwersji ludzkiego rozumu”, skłanianie do refleksji nad pokazywaną sytuacją jako prawidłowością, charakterystyczną dla realnej rzeczywistości znajdującej się poza sceną teatru. Heidsieck uważa, iż aby ukazać groteskowość jako nie-ludzkość tego, co człowiek przyjmuje potocznie za normalne, należy „naj-

36

pierw podnieść pojedynczy przypadek do rangi reguły, a logiczno–etyczną perwersję zmienić w prawo natury (…). Groteska prezentuje rzeczywistość jako całkowicie zdeformowaną, a przy tym tę perwersję jako zupełnie normalną, jako wewnętrzną celowość groteskowego stylizowanego świata przedstawionego”. Podobna deformacja świata przedstawionego wraz z mechanicznym, quasi-logicznym rozwojem akcji odsłonią widzowi skalę bezwzględności w jego nonsensownej konstrukcji, doprowadzając do ośmieszenia, które wywołuje u widza stan konieczny dla zdystansowanego (z) rozumienia przedstawianych mu wydarzeń. Mechanizmy, jakie stosuje Elfriede Jelinek w swoim dramacie, korespondują z nakreślonym powyżej rozumieniem groteski. Fundamentem tej zbieżności jest taki sam gest odrzucenia w opisie świata rzeczywistego metafizycznych czy też anonimowych sił wpływających na jego kształt i kierunek rozwoju. Stanowią one tylko zama-

Świat mężczyzn i kobiet został przez Jelinek odmalowany jednakowo grubą kreską społecznej typizacji.

skowany konstrukt tradycji i kultury, zwalniający ludzi z poszukiwań racjonalnych źródeł wydarzeń, służący tym samym dominujących narracjom społecznym dla zachowania władzy i kontroli. Pisarka ukazuje zdeformowany groteskowo świat z naciskiem na to, że to właśnie człowiek jest jego jedynym twórcą i to on musi poczuwać się do odpowiedzialności za jego wykrzywiony obraz. Opisując powyżej przebieg akcji dramatu Choroba…, zestawiłem dychotomiczne elementy świata przedstawionego, naprzemian realistyczne i groteskowe, które poprzez wzajemne przenikanie konstytuują pożądaną reakcję percepcyjną u widza. Mamy tu do czynienia z kolejną zbieżnością poglądów Elfriede Jelinek i Arnolda Heidsiecka: badacz wyraźnie zaznacza, iż deformujące zabiegi, mimo przekraczania kolejnych granic purnonsensu, nigdy nie zamierzają demonstrować czystego absurdu. Podobna myśl stoi u podstaw konstrukcyjnej ramy dramatu Jelinek. Pisarka nie decyduje się na przedstawienie groteskowego simulacrum, maksymalnie wynaturzonego i alogicznego świata, zrywającego wszelką referencję wobec rzeczywistości, gdyż zadaniem jej tekstu jest eksploracja rzeczywistości społecznej, w której na co dzień żyje człowiek. Widoczna za oknem teraźniejszość, a więc


świat społeczny i kulturowy, wraz z czynnikami, które się na nie składają, są jak najbardziej realne. Stąd też występujące w dramacie Jelinek nawiązania do stylu meblowego lat 50., bogactwa prestiżowych zawodów, sposobów spędzania wolnego czasu, sportu, mass mediów czy świata popkultury, istniejących przecież realnie w społecznym wymiarze. Zadaniem, które podjęła autorka Wenn Die Sonne sinkt będzie zajrzenie do – używając określenia Georges’a Perec’a - „podcodzienności” tych rzeczywistych procesów, uświadomienie odbiorcom ich ideologicznej i opresyjnej genezy oraz zagrożeń dla ludzkiej podmiotowości. Użyta do tego groteska uzyska większą perswazyjną moc, kiedy zaistnieje w świadomości widza na tle oswojonego horyzontu realistycznej ramy, powszechnych wyobrażeń i oczekiwań. Patologiczny charakter stosunków społecznych wskazuje już sam tytuł dramatu i zawarta w nim alternatywa, będąca w gruncie rzeczy utożsamieniem sztuki: Choroba albo współczesne kobiety. Wynika z tego, iż Jelinek diagnozuje schorzenie trapiące każdą kobietę, której egzystencja przypada na czasy późnokapitalistycznego systemu. Symptomy choroby są przez autorkę rozpoznawane na przecięciu oddziaływań biologicznych, tradycjonalnych, kulturowych i ekonomicznych. Wszystkie charakteryzują się modelowaniem tożsamości kobiety, prowadząc do jej pożądanych zmian oraz uwikłania w szereg zależności. Jednym z głównych narzędzi, które służą podtrzymywaniu panującej ideologii, jest język, odbijający w swej strukturze i semantyce narzucany sposób myślenia i recypowania rzeczywistości. W każdej chwili jednostka narażona jest na bombardowanie odpryskami różnorodnych dyskursów, których nie jest w stanie samodzielnie uporządkować ani zasymilować. Konstrukcje językowe postaci, odbijające ich sposoby myślenia, tworzone są zatem z materiałów, które są stosunkowo najłatwiej dostępne. Dwa największe ich rezerwuary to z jednej strony zakorzeniona w zbiorowej mentalności tradycja, wraz z dogmatami, hierarchicznością i sferą tabu, z drugiej zaś – sączona przez mass media popkulturowa papka, z chwilowymi modami, konsumpcjonizmem, reprodukująca nieustannie samą siebie, komunikująca wyłącznie cytacje, frazesy i powierzchowną wiedzę. Z tych dwóch źródeł, paradoksalnie koegzystujących w społecznym pokoju, postaci Jelinek konstytuują samych siebie. O ile kapitalistyczny system dopuszcza podobne wewnętrzne sprzeczności, które go umacniają i napędzają dalszą ekspansję, to na poziomie osobowym, jak obserwuje Jelinek, dochodzi do druzgoczących pęknięć i kontradykcji, zwłaszcza u najbardziej pokrzywdzonych przez nierozerwalność prywatnego i publicznego, czyli kobiet. Dwie pary, dra Heidkliffa i Emily oraz dra Hundekoffera i Carmilli, reprezentują behawioralne i myślowe kanony austriackiej klasy średniej, ukazując tym samym modelowe relacje pomiędzy mężczyzną i kobietą. Obu doktorom powodzi się świetnie, są wykształceni i dobrze zarabiający, w przeciwieństwie do swych kobiet, stojących zdecydowanie niżej w społecznej hierarchii z racji wykonywania mniej prestiżowych zajęć, jak bycie pielęgniarką (Emily) czy gospodynią domową (Carmilla). Wykonywane zajęcie skazuje ich na ekonomiczną zależność od swoich partnerów, przekładającą się również na sferę mentalną i emotywną, odbijającą się w języku i sposobach mówienia. Kwestie męskie, zgodnie z odautorską wskazówką, „winny być wypowiadane prawie bez przerw, szybko, żwawo, dynamicznie, lekko”. W połączeniu z retoryczną sprawnością i długością wypowiadanych zdań, sprawia to wrażenie dyskursu zautomatyzo-

wanego, bezrefleksyjnego i pozbawionego emocji, gdyż wszystkie te czynniki zostały przejęte przez odgórnie wyznaczoną narrację męskiej hegemonii, powtarzającej nie ulegające modyfikacji argumenty siły i podporządkowania. Kwestie męskie składają się dodatkowo z symbolicznych manifestów podkreślania zajmowanego miejsca w hierarchii rodzinnej i społecznej, przy adekwatnej deprecjacji znaczenia roli kobiet: „Ja jestem tutaj, nie tam”, „teraz mówię ja”, „Jestem miarą. Jestem obowiązkiem” (Heidkliff), tudzież „W tobie niczego nie ma”, „Nie cierpię nic połowicznego w mojej obecności”, „Zawsze szukamy tylko siebie samych” (Benno). Status ontologiczny obu mężczyzn jest odpowiednio ugruntowany poprzez wykonywany zawód, majątek i pozycję społeczną, uzyskanymi pod auspicjami tradycyjnego fallokratycznego modelu sfery publicznej. Obaj reprezentują jedyny dopuszczalny model racjonalności, począwszy od obiektywnych praw nauki i ekonomii, po formy spędzania wolnego czasu. Podług stereotypowych wyobrażeń na temat roli kobiet działają również one same, co jest widocznie zwłaszcza na przykładzie Carmilli, gospodyni domowej, przejętej bardziej zakupami, fryzurą czy rachunkami za prąd, aniżeli losem nowonarodzonego dziecka. Emily natomiast jest pisarką, a więc uprawia pozornie niezależne zajęcie, które jednak nie chroni ją od problemów uwikłania w płeć. Pozycja kobiet, przy narzuconej z góry wielopoziomowej niższości, jest dodatkowo ambiwalentna i niepewna na poziomie charakterologicznym i egzystencjalnym, wyrażająca się w pytaniu „Jestem tu?” czy konfuzji „Nie jestem połówką i nie jestem całością. Jestem czymś pomiędzy. Jestem kimś o ujmującej znikomości”. Znakiem tego dysonansu jest wprowadzenie przez dramatopisarkę już w pierwszej scenie Emily jako wampirzycy, a więc postaci sytuującej się na granicy dwóch światów: życia i śmierci, witalności i stęchlizny. Świat mężczyzn i kobiet został przez Jelinek odmalowany jednakowo grubą kreską społecznej typizacji. Pierwsi są z nim zrośnięci i utożsamieni, kobiety zaś zachowują się bardziej niepewnie i przytomnie, pomimo przymusu wykonywania nakazanych ról: żony, gospodyni domowej, matki i kochanki. Nawet w tej ostatniej sferze mamy do

Pokazany przez pryzmat groteski lesbijski związek stanowi daremną próbę odzyskania utraconej podmiotowości.

37


czynienia z męskim spojrzeniem zapośredniczonym poprzez kliszę, gdzie kobieta stanowi niebezpieczną marionetkę, targaną irracjonalnymi, fizjologicznymi popędami: „Jeśli chodzi o moją żonę Carmillę, jest ona w znacznie większym stopniu naturą niż czymkolwiek innym”. Symbolem ich opanowania i unieszkodliwienia jest ginekologiczna profesja Heidkliffa. Mężczyźni nie stanowią w dramacie Jelinek istot refleksyjnych, chociaż to oni reprezentują i akcentują zawsze mówiące „ja”. Zgodnie ze słowami Benno, reprezentują „przyjemne formy występowania jednej i tej samej rzeczy”. Język służy im wyłącznie do wyznaczania granic pragmatycznej indoktrynacji. Kobiety natomiast, za pomocą języka wyrażają liminalność marginesowej egzystencji, przy nieśmiałej artykulacji własnego niedopasowania do określających je pojęć: „Czuję się jakbym wychodziła z domu”. Nie do końca widzą swoją rolę jako dopełnienie symbolicznej wizji dostatku w męskim świecie, obok karty kredytowej, sportu, samochodu i pocztówki z urlopu. Całościowy wymiar wewnętrznej i zewnętrznej alienacji kobiet z dyskursu męskiego ukazuje estetyka groteskowego horroru, zapożyczająca montażowe elementy ze świata kultury masowej, komiksu czy powieści grozy (B. Stoker, J. Sheridan Le Fanu). Jelinek pokazuje tym samym, iż – paradoksalnie – najmocniej zinternalizowana, potencjalnie emancypacyjna tożsamość obu kobiet, jaką jest wampiryzm, jest kolejnym kolażem budowanym na podstawie docierających z mediów obrazów i narracji. Kiczowate wstawki, rodem z horrorów najniższej klasy, jak krzyże, grzmoty, nietoperze czy sączona z ust krew – dobitnie osłabiają gest odrzucenia przez nie hegemonii mężczyzn, ukazując jego pozorność i wewnętrzną słabość. Patriarchalny język w relacji do świata zajmuje się, jakby to powiedział Nietzsche, „wyrównywaniem nierównego”: nakłada na rzeczywistość sztywne pojęciowe kategorie, lekceważąc wszystko to, co jest wobec nich opozycyjne lub nieprzystające. Jedną z sugestywnych ilustracji tego procesu jest stwierdzenie Heidkliffa, jakoby nie przeszkadzały mu wampirze zęby żony, podobnie jak jej emancypacyjne i homoseksualne skłonności: „Fakt, że jesteś lesbijką, zupełnie mi nie przeszkadza, dopóki ta twoja inklinacja nie rozciąga się na mnie i dopóki z jej powodu nie zaniedbujesz gospodarstwa domowego”. Benno również dostrzega zalety wampirycznej metamorfozy partnerki tuż po tym, jak Heidkliff dokonał na niej odpowiedniego protetycznego uzupełnienia. Emily i Carmilla nie potrafią konsekwentnie odrzucić zasad obowiązujących w męskim świecie i wypracować nowego modelu wzajemnych relacji. Pokazany przez pryzmat groteski lesbijski związek stanowi daremną próbę odzyskania utraconej podmiotowości. Kiedy w drugim akcie oddzielają się od mężów, aby stworzyć autonomiczny związek, to i tak zapętlają się w powtarzaniu narzuconych im ról i nawyków. Carmilla pozostaje typową domową gospodynią oraz matką troszczącą się o przyszłość swoich dzieci. Jelinek obnaża pustkę podobnych frazesów poprzez niekoherencję z jej scenicznymi działaniami, które polegają na nieustannym rodzeniu oraz rozrywaniu na strzępy własnego potomstwa. Emily wypada na jej tle nieco wyraziściej, z racji wcześniejszej aktywności pisarskiej, dającej jej odrobinę pozornego wyzwolenia. Mimo tego nie jest w stanie wyrugować siebie z męskiego idiomu, powtarzając zwrot Heidkliffa i zarazem przejmując jego dominującą rolę: „Teraz mówię ja”. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko zgodę na niesymetryczną reifikację i opowiedzenie się po stronie przeciw-

38

nika, z którym obie rozpoczęły nierówną walkę. Już przed wejściem w związek z Carmillą, artykułowała własne pragnienie przemiany jako przejęcie siły płci Heidkliffa i Benna: „Potrzebne jest mi urządzenie podobne do tego, jakie macie wy, mężczyźni! Chciałabym móc imponować, pokazywać swoją chuć! (…) Ja też chciałabym móc funkcjonować wedle pewnej zasady!”

Zatem kobieta, która wydaje na świat dziecko, spełniając przyrodzoną rolę rodzicielki i opiekunki, powiela równocześnie męski modus istnienia, gdyż stwarza miniaturową kopię swoich oprawców.

Benno, rozmawiając z żoną przy porodzie dziecka, stwierdza: „Dokładnie wykonałem jeszcze raz samego siebie”. Zatem kobieta, która wydaje na świat dziecko, spełniając przyrodzoną rolę rodzicielki i opiekunki, powiela równocześnie męski modus istnienia, gdyż stwarza miniaturową kopię swoich oprawców. W scenie czwartej aktu pierwszego Carmilla zwisa głową w tył z fotela ginekologicznego. Obaj mężczyźni przystępują do „badawczej” penetracji jej pochwy, wyjmując z niej serię organów wewnętrznych oraz dmuchanych gumowych zwierząt. Autorytet naukowości i racjonalności, jaki kryje się za Heidkliffem i Benno, służy instrumentalizacji rozrodczej funkcji kobiety dla celów nieustannego odnawiania panującej męskiej kasty. Nawet najbardziej złożoną, biologiczną czy psychiczną odmienność, można łatwo zasymilować za pomocą nadania odpowiednio uproszczonej roli i zamknięciu w pojęciowym gorsecie: „Jestem naturą, dlatego często przypominam sztukę” (Carmilla). Podobna jest w tym do artefaktu, mogącego przyjmować na siebie dowolnie arbitralne interpretacje, o których słuszności decyduje przedustawny społeczny konsensus. Dominanta feministycznego głosu, katolicka legitymizacja patriarchatu, ukazanie związku homoseksualnego, ekologizm, jak również krytyka społeczeństwa konsumpcji, mass mediów, hegemonii sportu i współczesnej kultury – wszystkie te publiczne wymiary składają się na całościowy projekt lewicowego samookreślenia i zaangażowania Elfriede Jelinek, egzemplifikowany w sztuce Choroba albo współczesne kobiety. Dramatopisarka stwarza na terenie fikcji jednocześnie zabawną i drażniącą dystopię, wymierzoną przeciwko panującym współcześnie systemom władzy i dyskursu. Groteskowy przebieg rozgrywanych wydarzeń angażuje widza do kognitywnych rozpoznań alogicznej struktury prezentowanego świata jako ekstrapolacji praw rządzących realnym światem.


Aby to podkreślić, Jelinek wprowadza do sztuki przerywający nagle akcję metateatralny zabieg w postaci monologu Świętego, który go wypowiada bezpośrednio do publiczności, dyskursywizując rolę teatru jako medium, przedstawiające widzowi na scenie prawidłowości realnego świata, czekającego za wyjściowymi drzwiami teatralnej sali. Dla potwierdzenia tego manifestu, kondensuje podstawową tezę całego dramatu w słowach: „Każdy może być kimś innym, odtwarzanym przez kogoś trzeciego, tożsamego z czwartym, a nikt nie zwróci na to uwagi. Powiada pewien człowiek. Powiada kobieta”. Jest to tym samym wypowiedzenie nazywanego przez samą autorkę „Aha–efektu”, w nawiązaniu do Brechtowskiego „V-effektu”, mającego za zadanie nakierować widza na rozpoznanie zobrazowywanych przed nim powszednich mitów, ideologii i wy-

kluczeń. Wymaga to od siedzących na widowni krytyczno-analitycznej postawy, wzywającej do wysiłku myślowego, przełamującego dotychczasowe stereotypy i sposoby formułowania problemów społecznych; jest to zatem larum do czynnego podnoszenia sprzeciwu, jak również pracy na rzecz przywracania marginalizowanych głosów w kolejne miejsca rozstrzygania o kształtach politycznych regulacji zbiorowego życia. Wierzycie w to?

„Każdy może być kimś innym, odtwarzanym przez kogoś trzeciego, tożsamego z czwartym, a nikt nie zwróci na to uwagi. Powiada pewien człowiek. Powiada kobieta”.

39


FAMA

z perspektywy alergiczki Magdalena Zięba

P

o podwórku przed klubem Centrala pałęta się od czasu do czasu przerażony obecnością tylu ludzi kot. Czasami przemyka między nogami w tłumie, aby potem podążać po wąskiej krawędzi murku pomiędzy gałęziami drzew a wielgachnymi parasolami piwnymi. Zastanawiał się ktoś może, co taki kot sobie myśli o tym szalonym zgromadzeniu? Może i sobie nic nie myśli, ale prawdopodobnie uważa, że zajmowanie jego terenu przez nadmierną ilość stóp jest nie w porządku. Przy jednym z takich meetingów, w przerwie podczas koncertu Ludojada, wyobraziłam sobie siebie jako kota; kot zbierał się właśnie do ucieczki, wydając z siebie przenikliwe miauknięcie. Nie twierdzę wcale, że jesteśmy groźni jako famowicze, ale taka kondensacja różnorodności (to słowo politycznie poprawne, bo na usta ciśnie mi się raczej „dziwność”) może stanowić źródło niepokoju. Wydawało mi się, że dawno wyrosłam już z młodzieżowych zlotów i wszelkiej maści zgromadzeń stadnych, podczas których poznaje się masę nowych ludzi, aby potem prędko o nich zapomnieć. Wspólne posiłki, spotkania w grupach, włóczenie się po plaży z piwem w kieszeni, wódką w drugiej, dyskusje bez ładu i składu o piątej nad ranem oraz zapoznawanie lokalnej społeczności były dla mnie kolorową przeszłością. Oddalałam się od niej w miarę nabywania cennego doświadczenia, uczącego, że życie to nie bajka, że trzeba być poważnym i umieć wiedzieć, kiedy przestać zachowywać się jak niedojrzała dziewczynka. Ale to już przeszłość, bo ona chyba przyszła z powrotem i teraz łapie mnie za ucho i ciągnie do siebie, chichocząc tryumfatorsko. Przyjechałam na FAMĘ po raz pierwszy i we wtorkowy wieczór byłam jeszcze nieco w innym wymiarze. Kiedy zaczęłam powoli wtapiać się w atmosferę, trochę chaotyczną, wyluzowaną, bardzo niekonwencjonalną,

poczułam jak prawą połową ciała wchodzę już w kolejny stopień wtajemniczenia. Kolejne rozmowy, wymiana bezsensownych informacji, jaka towarzyszy pierwszym spotkaniom, a do tego ogromna ilość absurdalnego humoru sprawiły, że moja druga połowa w krótkim czasie podążyła za prawą częścią. Wtedy poczułam się jak integralna całość, czująca się świetnie w tym dziwacznym świecie szalonych artystów, aspirantów do tego miana, pseudo-degeneratów oraz entuzjastów towarzyskich meetingów, podążających stopem do kolejnych miejsc, zwiastujących luz, granie w plenerze i rozmowy do rana (czasem o niczym, czasem o sprawach najwyższej wagi). Fajne są takie miejsca, gdzie dochodzi do realnego spotkania i właśnie FAMA stwarza możliwość takiego spotkania. Czy rzeczywiście do niego dojdzie – to zależy już wyłącznie od ludzi. I chociaż artyści są z różnych wymiarów, to gdzieś łączy ich wspólny mianownik chęci wymiany, nastawienie na twórczość bez reguł i bez narzucanych nikomu schematów. To, co dzieje się w Świnoujściu na przestrzeni tych dwóch tygodni to świetny eksperyment. Podczas skomplikowanej procedury, polegającej na łączeniu składników wybuchowych, można przekonać się o własnych możliwościach do przetrwania, aklimatyzacji i zbadać stopień akceptacji na różnorodność. A pierwszy dzień był dla mnie niezłym sprawdzianem: odkryłam, że zapomniałam już, jak to jest nie przejmować się tym, co jest powszechnie uważane za modne i na czasie, zanurzona w akademickich przypisach, pogrążona w niezmierzonej otchłani bełkotu, nie mającego niczego wspólnego z prawdziwym zaangażowaniem w tzw. projekt. Być może przeprawa promem jest nie bez znaczenia w tym pokonywaniu barier i ograniczeń. Przejście na drugą stronę, by następnie znaleźć się na izolowanej wyspie, wiąże się ze zmianą punktu widzenia. A to już stwarza możliwość widzenia wszystkiego w zupełnie innym świetle.

40

Wieczorek zapoznawczy się nie odbył, ale za to pierwszego dnia podczas koncertu Unknown Quartet można było spotkać ludzi, którzy już po raz dziesiąty albo i nawet piętnasty przybyli na FAMĘ. Takie niezdrowe zainteresowanie wzbudzać musi podejrzenia, zatem w mojej głowie zaświeciła się różowa pytająca lampka: co przekształca porządnych obywateli w fanatyków FAMY, zwanych powszechnie famowiczami? Co pociąga tak ludzi w tym festiwalu? Na pewno nie chodzi o banał, ale o coś autentycznego. I mimo że zawsze gardziłam ideą wspólnoty, wydaje mi się, że podczas FAMY tworzy się jej szczególny rodzaj, który warto docenić chociażby ze względu na fakt, że dopuszcza ona indywidualizm w każdym wydaniu i wcale nie chce być elitarna. A do tego jeszcze wciąga w tę całą szaloną maszynerię mieszkańców oraz turystów, którzy być może nie przebywają specjalnie na festiwal całej Polski, ale samoistnie pojawiają się na koncertach i w obrębie aury famowej. To tyle na początek, mam nadzieję, że kolejny tydzień sprawi, że osiągnę kolejny stopień wtajemniczenia bez konieczności przeobrażania się w zwierzę futerkowe, na które mam alergię.


Andrzej Lepper (1954–2011) Michał Wolski

Ź

le mi ze świadomością śmierci Leppera. Jest w niej jakiś tragizm, jakaś wykoślawiona i niepojęta ironia, jakiś szemrzący odległym echem rechot losu. Wciąż nie daje mi spokoju to nieuchwytne wrażenie, ledwo dostrzegalne spięcie w znaczeniach, jakieś poczucie niewłaściwości, niestosowności i nieprawidłowości. W sumie mógłbym przejść nad tym do porządku dziennego, tak jak ignoruje się swędzenie kilkudniowego zarostu albo ukąszenie komara. Ale nie. Mam jakieś nieokreślone odczucie, że coś takiego nie powinno mieć miejsca, że w tej całej – skądinąd zaskakującej – sytuacji jest coś tak osobliwego, że nie można tego zignorować. Nie ignoruję więc. Ale tak siedząc i nie ignorując śmierci Andrzeja Leppera, nie mogę wyzbyć się przeświadczenia, że w tym nieignorowaniu jest coś równie błazeńskiego, jak Lepper i równie tragicznego, jak jego śmierć. Żebyśmy się źle nie zrozumieli: nigdy nie ceniłem Andrzeja Leppera jako polityka. Nigdy też jakoś szczególnie nie zainspirował mnie jako strateg, gospodarz, lider ani bokser. Od 2007 roku – kiedy Samoobrona RP zniknęła ze sceny politycznej – stracił również w moich oczach wizerunek szkodnika i populisty. Był czas, kiedy uważałem go za ofiarę słynnej „nocnej zmiany” gabinetu Olszewskiego w 1992 roku, ale szybko mi przeszło. Cieszyłem się też – jak wszyscy – kiedy nie dostał mandatu poselskiego na VI kadencję Sejmu RP; było dla mnie wtedy jasne, że skończyła się jego dobra passa i teraz przyjdzie mu wypić piwo, które razem z kolegami z partii nawarzyli. W rezultacie przez ostatnie cztery lata nie myślałem zbyt często o Lepperze, a jak myślałem, to przede wszystkim w kontekście jego srebrnoustych wypowiedzi albo politycznego kabaretu, jakim była Samoobrona. Nigdy więc nie odczuwałem jakiegoś szczególnego sentymentu względem Andrzeja Leppera. Od razu muszę też powiedzieć, że tak samo obca mi była jaka-

kolwiek niechęć czy nienawiść. W swoim czasie popełnił parę świństw, za wszystkie jednak ścigał go prokurator. Że zaszkodził Polsce... o ile mnie pamięć nie myli, sprawowanie przez niego funkcji wicepremiera sprowadzało się głównie do wieszania psów na Jarosławie Kaczyńskim, a było to wieszanie tyleż nieudolne, co nużące. Że nas ośmieszał na arenie międzynarodowej? Owszem, ale i bez niego świetnie sobie z tym radzimy. Wprawdzie kiedyś wisiało nad nami widmo przejęcia władzy przez Samoobronę, ale było to widmo malutkie, wrzaskliwe i niegroźne, niczym poltergeist albo chochlik. I w miarę szybko minęło. Ja sam tylko jeden raz spotkałem się z Andrzejem Lepperem. To było dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy łudziłem się, że zajmując się polityką, będę mógł zmienić świat na lepsze. Dowiedziałem się, że Andrzej Lepper przyjeżdża do mojej rodzinnej miejscowości spotkać się z uczniami technikum rolniczego i uznałem to za doskonałą okazję do wyrażenia swojej dezaprobaty dla jego poglądów. Zadzwoniłem więc po kuzynów – w mojej rodzinie kultywuje się jeszcze przedwojenną tradycję rzucania jajkami w nielubianych polityków – ale z jakichś przyczyn, których już nie pamiętam, nie mogli oni do mnie dołączyć. Potem usiłowałem dodzwonić się do zainteresowanych polityką kolegów z klasy, ale jeden był pijany, drugi szedł do kościoła, a trzeci wyjechał na weekend. Poszedłem więc na spotkanie z Lepperem sam i bez jajek. Dzisiaj już nie jestem pewien, jaki miałem w tym cel, zapewne zrobiłem to dla zgrywy. Ciekaw też byłem, jak całe spotkanie będzie zorganizowane, ilu przyjdzie ludzi i co im ciekawego Lepper powie. Na miejscu okazało się, że poza dziennikarzami pojawiło się pięć osób, wliczając mnie. Lepper opowiadał właśnie jednej reporterce, że nie ma sensu ciągnąć spotkania dalej, skoro nie ma zainteresowania. Wokół biegała grupka małych dzieci ze znakami Samoobrony i robiła sztuczny tłum, pozostałe cztery

41

osoby bezskutecznie usiłowały zachowywać się naturalnie wobec kamer i dyktafonów, a ja stałem zbaraniały. Zbaranienia mojego nie spowodowała kameralność całej sytuacji, przytłoczenie osobowością Leppera ani nawet fakt, że stojąc blisko, mogłem zostać wzięty za jego sympatyka. Uderzyło mnie to, że w oczach Andrzeja Leppera nie było ani obsesji, ani wizji, ani nawet bystrego błysku, którego można by oczekiwać od polityka – było nie było – dynamicznego i ambitnego. Nie było tam nic godnego szacunku, ale nie doszukałem się też niczego zasługującego na pogardę. Dzisiaj – gdy o tym myślę – to wydaje mi się, że za tą całą kabaretowo-aferową maską Samoobrony, za buntowniczym oportunizmem, chamskimi odzywkami i nierealnymi obietnicami wyborczymi dostrzegłem coś więcej. Dlatego uważam, że o ile mogę oceniać negatywnie działania Leppera jako przewodniczącego Samoobrony, ministra rolnictwa, wicepremiera czy oportunisty, tak jakoś nie mogę sobie pozwolić na ocenę Andrzeja Leppera jako takiego. To może zresztą być jednym z powodów mojego niedookreślonego samopoczucia, kiedy myślę o jego śmierci. Od jej ogłoszenia zdążyłem zapoznać się z setkami opinii: od quasi-martyrologicznych po okrzyki euforii. I jakoś mi to wszystko nie pasuje. Czuję jakąś przedziwną cierpkość w ustach, zarówno gdy porównuje się go do Hitlera, jak i nazywa się mężem stanu. Jakieś to wszystko niewłaściwe, jakoś nadzwyczajnie Lepper wszystkich porusza. Może zresztą to jest główny powód tego mojego wewnętrznego niepokoju. Lepper – jaki by nie był – zawsze wprowadzał dynamikę, ruch, zmianę, wszędzie go było pełno i wszędzie można było go znaleźć. Reprezentował ogromną witalność. A teraz tej witalności nie ma, ruch zastąpiła stałość, zmianę – stagnacja. Można się z tym czuć dobrze, można źle... ja czuję się nieswojo. Dziwna sprawa, ale źle mi ze świadomością śmierci Leppera.


Mei Ludus Adrian Fulneczek

N

ie sądziłem, że Moja łódź podwodna okaże się uzupełnieniem lektur Jamesa Joyce’a i Oscara Wilde’a. Film jest świetny, nie wypada go przegapić. Oglądanie debiutu kinowego Richarda Ayoade zbiegło się u mnie z lekturą Portretu artysty z czasów młodości Joyce’a i Bądźmy poważni na serio (co za tłumaczenie tytułu...) Wilde’a. Świetnie się złożyło, bo Moja łódź podwodna to kolejny z – z założenia trochę zabawnych – filmów, w którym głównym bohaterem i narratorem jest szukający swojej drogi w życiu nastolatek. Konwencja łatwa i przyjemna, a więc często wykorzystywana (niedawno choćby Była sobie dziewczyna). Film Ayoade wyróżnia się jednak wyraźnie wśród tej gromady opowieści o pierwszych miłościach, presji rówieśników i codziennych szkolnych dramatach. Przywołuję Joyce’a, bo Moja łódź... jest też takim powracaniem do wyspiarskiej młodości i wychowania. 15-letni Oliver Tate, którego historię śledzimy w filmie, to oczywiście zupełnie inna para kaloszy (załóżmy, że to określenie ma związek z ważnym fragmentem soundtracku i ostatniej sceny). Nie chodzi do szkoły prowadzonej przez księży i nikt nie namawia go do zostania duchownym (jak w przypadku sławnego pisarza). Jest jednak indywidualistą, który od towarzystwa rówieśników woli przechadzki po szarej plaży w swoim małym miasteczku w Walii. „Preferuje własne towarzystwo”, bo ma dzięki temu czas na myślenie. A będzie tego potrzebował coraz częściej. Próba zdobycia dziewczyny, utrzymania związku z nią, problemy rodziców... Sporo jak na młokosa, który twierdzi, że jedynym sposobem na poradzenie sobie z życiem jest wyobrażanie sobie siebie w zupełnie innej, oderwanej od tej rzeczywistości. Oliver, zagubiony trochę bardziej niż większość jego rówieśników, zawdzięcza to może swojemu oczytaniu: wie już, które dzieło Szekspira jest tym najdojrzalszym, a poza tym często zajmuje go lektura... słownika,

z którego wybiera sobie jedno nowe słowo na każdy dzień. Przy ilości problemów, które spadną w jednej chwili na jego głowę, taka wiedza może jednak nie wystarczyć. Nawet jeśli część z nich „nie będzie wydawała ci się ważna, gdy będziesz miał 38 lat”. Przywołuję Wilde’a, bo dokładnie obmyślony i zawsze celnie uderzający sposób rozwijania fabuły, to też cecha narracji Ayoade. Reżyser prowadzi widza niesamowicie dobrze. Zaskakuje go, bawi, ale przy tym manipuluje jego umysłem. Zawdzięcza to pewnie kilku osobom. Po pierwsze, Joe Dunthorne’owi, autorowi opowiadania, na którego podstawie Ayorade stworzył swój scenariusz. Po drugie, swoim montażystom, bo prawie każde ujęcie ma swoją funkcję i wydaje się dokładnie pasować w miejsce, w którym zostało użyte. Zachowując pozory przypadku i chaosu wyciągniętego wprost z umysłu uczącego się życia 15-latka, Moja łódź podwodna bawi się w ten sposób wrażeniami widza. Przyjemność jest jednak odczuwalna obustronnie. „Celność” Wilde’a i Ayorade’a dotyczy też stosowanego przez nich humoru. Obaj są Anglikami, więc możecie spodziewać się czegoś w rodzaju Terry’ego Gilliama, ale mniej absurdalnego i opartego w całości na rzeczywistości. To jej absurdy wyciąga dla nas Ayorade. I podobnie jak Wilde, reżyser potrafi z wielką gracją przemycić w swoim filmie krytykę szeregu naszych zachowań, rozśmieszając nas w ten sposób (związek

42

rodziców, którzy nie kochali się od 7 miesięcy itd.). Co najlepsze, mimo tej komediowej warstwy, im dalej w film, tym bardziej jesteśmy przejęci (nie na żarty) przygodami Olivera. Może zaczynamy sami wspominać swoją nastoletniość? A może sytuacje, które widzimy, należą jednak do grupy na tyle poważnych i ważnych, że pamięta się je również mając 38 lat? Richard Ayoade wydaje się w to wierzyć, a Moja łódź podwodna przekonuje mnie, że tak rzeczywiście jest. W związku z tym, że siła tego filmu w naprawdę dużej mierze jest zasługą reżysera, przyglądajmy się rozwojowi jego kariery kinowej bardzo dokładnie. Oby utrzymał poziom. Wtedy na pewno zacznie otrzymywać liściki z komplementami tej jakości co (zaczerpnięty z filmu – pewnie pochodzący z opowiadania – przykład na świetność dialogów) „jesteś jedyną osobą, której – po zmniejszeniu do mikroskopijnych rozmiarów – pozwoliłbym pływać w swoim ciele”, które będą równie oryginalne i romantyczne, co jego debiut.


Porozmawiajmy Marcin Pluskota

P

rawda – powiedział jeden. – Nieprawda – powiedział drugi. Nie wiedziałem, kto ma rację. Sytuacja była więc patowa. Siedziałem cicho na parapecie, ciepły wiatr wywiewał dym papierosowy przez uchylone okno. Patrzyłem, jak moi koledzy spierają się. Stali naprzeciwko siebie. Mówili o tym samym, ale różnie. Jeden chciał przekonać drugiego, chociaż może bardziej – każdy chciał postawić na swoim. Sięgnąłem po piwo, rozpoczęła się kolejna runda. Kolega A przytoczył argument – dobry pomysł. Kolega B nie zwlekając wytoczył kontrargument – sprytne. Kolega A, po chwili zastanowienia, podważył wartość owej kontry. Kolega B zręcznie rozwiał skierowane w jego stronę obawy, co więcej, dorzucił jeszcze parę solidnych informacji, przez co kolega A znalazł się w nie lada opałach – był o krok od przegranej. Wiemy doskonale, jak emocjonujący jest set siatkówkowy, w którym żadna z drużyn nie może uzyskać wymaganej dwupunktowej przewagi. Waga każdej kolejnej piłki jest niewyobrażalna. Tak samo w długiej potyczce werbalnej, a taką niewątpliwie była rozmowa moich znajomych, z każdym kolejnym słowem rosła wartość zwycięstwa, ale i potężniała gorycz porażki. A myślał gorączkowo co zrobić, uniósł puszkę, pił długo, zdecydowanie grał na czas. B, straciwszy troszkę czujność w wyniku świetnie przeprowadzonego ataku, nie nalegał na szybką kontynuację. Rozmowa zawisła na chwilę, nieuchronnie jednak zbliżał się moment, w którym A musiał zareagować. Wreszcie B postanowił skończyć ze wspaniałomyślnością, upił łyk piwa „Perła” (dobre i tanie, można kupić np. w „Świecie Piwa” przy ulicy Porannej – sklep czynny codziennie od 10.00 do 22.00) i powtórzył swoje ostatnie zdanie. Triumfalnie, ale i dobitnie żądał odpowiedzi. A miał minę nietęgą, smutną – bardzo, bardzo powoli godził się ze zbliżającą porażką. B stał dumnie. Chwyciłem się mocniej parapetu. Co też się stanie? A obraził B.

Zebrani zaczęli się śmiać. Nieprzygotowany na taki obrót sprawy B zachwiał się na nogach, a twarz mu się zaczerwieniła. Obraza była pierwszej klasy. Uwypukliła słabość B. A nabrał pewności, po pierwszej salwie śmiechu podrzucił jeszcze parę dodatkowych skojarzeń, dowcipnych porównań. B z sekundy na sekundę flaczał, „odtriumfiał” się i „odzwyciężał”. A rósł za to i pęczniał. Teraz on wygrywał, a że dopiero co odbił się od dna, miał zamiar nacieszyć się swoją przewagą. Odpalił jeszcze parę obraz. Wybuchły śmiechem. B oberwał po raz kolejny, chyba w brzuch, bo giął się coraz bardziej ku ziemi, czołem prawie dotykał kolan. Zapaliłem kolejnego papierosa. Wiedziałem, co się zaraz stanie. A stał już całkowicie wyprostowany, B praktycznie leżał, rozlał całego siebie po kafelkach aneksu kuchennego. Zbierało się na lincz. A zrobił krok do przodu. Jego cień padł na B. – Widzisz, nie masz racji – powiedział. W głosie jego był jad. B nie odpowiedział, nie miał zamiaru werbalnie przyznać się do porażki. Milcząco pozostawał w dyskusji, nie mogąc jednak na razie nic powiedzieć, nic zrobić. Rany zadane mu przez A, przynajmniej póki nie wygaśnie ciągle jeszcze tlący się wśród zebranych śmiech, dokuczały mocno. Poruszył się na posadzce, fortyfikował się. – Od początku mówiłem ci, że nie masz racji – napierał A. Krążył nad B jak drapieżny ptak nad polną myszą. Cierpliwie i metodycznie – w każdej chwili gotowy do morderczego pikowania. Sytuacja B wyglądała naprawdę beznadziejnie. Oczywiście sytuacja uległa zmianie. Wszystko za sprawą C. Przez długi czas nie było go z nami w pokoju. Poszedł sikać do kibelka kilka chwil przed tym, jak rozgorzała dyskusja między A i B. Teraz wrócił, oparty o framugę przyglądał się sytuacji. Bardzo lubił B, postanowił więc wkroczyć. Zaatakował A merytorycznie. Zwrócił mu uwagę na poślednią jakość argumentów ad personam (przy okazji jednak zręcznie wplatając w swoją wypowiedź kilka atakujących A), uderzył liczbami, badaniami, wykresami. Sypnął datami i nazwiskami. A został

43

praktycznie zmieciony z nóg, w ostatniej chwili chwycił się stolika. Zebranym aż zaparło dech w piersiach. Pokaz elokwencji C zrobił na nich wielkie wrażenie. Po raz kolejny zmieniał się faworyt w dyskusji. A nie za bardzo wiedział, co robić. Szczegółowy i dokładny atak C wymagał równie szczegółowej obrony, A nie dysponował jednak odpowiednimi zapasami wiedzy. Publiczności nie zadowolą ogólniki i ładne słówka. Już nie. Spróbował obrazić C, słabo mu to jednak szło, zdenerwowanie blokowało lotność myśli i gładkość słów. A „zasucharzył” i „zasztrasburgerzył”. Twarze zebranych wykrzywiły się z niesmakiem. Nieprzemyślanymi słowami A wysłał się w socjalny niebyt. Na tej imprezie nie znajdzie już dziewczyny. C wyminął go i podszedł do B. Podał mu rękę, pomógł wstać. Paroma słowami pocieszył go, wprowadził na nowo do grupy. Zapaliłem kolejnego papierosa. Ile się tu wydarzyło – pomyślałem sobie. Sytuacja zmieniała się co rusz, korona przeskakiwała z głowy na głowę. Spojrzałem na A, dalej był w szoku, siedział na krzesełku i smętnie sączył piwo. B i C, już gdzie indziej, w całkiem innej rozmowie, śmiali się i dowcipkowali. Dyskusja z A należała do przeszłości. Niestety, nadal uważam, że coś było z nią nie tak. Owszem, nagły atak C zrobił na mnie wielkie wrażenie. Przytoczył tyle nazwisk, dat i teorii, których zebrani nie znali. Jasnym było, że wie, co mówi. No właśnie i tu jest problem. Wyobraźcie sobie, że znam się troszkę na temacie, o którym była mowa. C mówił ładnie i składnie, nie zmienia to jednak faktu, że kompletnie nic nie wiedział, że wszystko wymyślił. Mówiąc prościej – kłamał. I wygrał.


Street Photo Fot. Bartek Babicz



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.