„Nowy Obywatel” 18(69) Jesień 2015 - zajawka

Page 1

nr 18 (69) JESIEŃ 2015

cena 15 zł

(w tym 5% vat)

USA

NIE TWÓJ INTERES Polska Rzeczpospolita Skolonizowana W obronie ZUS IV RP – reaktywacja?


DAJ DYCHĘ!

nowyobywatel.pl/dycha

URATUJ „NOWEGO OBYWATELA”

Drogie Czytelniczki, Drodzy Czytelnicy, „Nowy Obywatel” nie uzyskał w tym roku dotacji z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, co stawia pod znakiem zapytania dalszą edycję gazety. Dlatego prosimy Was o wsparcie. Szukamy

200 OSÓB GOTOWYCH PRZEKAZYWAĆ NAM 10 ZŁ MIESIĘCZNIE PRZEZ CO NAJMNIEJ ROK. Przelew należy ustawić na konto bankowe: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, ul. Piotrkowska 5, 90-406 Łódź 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 tytułem „Darowizna na cele statutowe – Dycha”.


EDYTORIAL

1

Ludu kolonii powstań z kolan Remigiusz Okraska

O

kładka tego numeru wprost nawiązuje do tekstu, którego autor stawia tezę, że jesteśmy (neo)kolonią. Czyli terytorium, grupą ludzi i zbiorem różnych aktywów eksploatowanych przez podmioty zewnętrzne wbrew naszemu interesowi. Teza nie jest nowa, na naszych łamach gościła już wielokrotnie, ale tym razem zdecydowaliśmy się na próbę całościowego, choć syntetycznego opisu zjawiska. Gdy założymy, że jest ona prawdziwa, musimy patrzeć na Polskę i jej problemy zupełnie inaczej, niż gdyby chodziło o państwo niedoskonałe, lecz suwerenne, samodzielne i wewnątrzsterowne. Tak właśnie próbujemy spojrzeć na nasz kraj w niniejszej edycji „Nowego Obywatela”. Teza o (neo)kolonialnym charakterze Polski nie musi być traktowana dosłownie – że oto jesteśmy krajem, w którym jacyś inni rozgrywają swoje interesy naszym kosztem. Może też zazębiać się z przekonaniem, że zamiast instytucji służących obywatelom mamy tu pustkę, atrapę czy strukturę skierowaną tam, gdzie akurat popchnie ją ktoś odpowiednio silny. Taki obraz wyłania się z dwóch wywiadów zamieszczonych w tym numerze. Rafał Matyja opowiada o słabości polskiego państwa, bezwładnym dryfie jego struktur oraz o klasie politycznej pozbawionej „instynktów” propaństwowych i myślenia w kategoriach długofalowego interesu Polski. Z kolei Dawid Sześciło mówi o stopniowej dewastacji tego, co nazywane bywa dobrem wspólnym, a co jest niszczone przez wolny rynek, biznes i grupy interesu. W tę tematykę wpisują się trzy inne teksty. Jeden poświęcony jest obronie ZUS-u, który mimo swoich niedoskonałości stanowi swego rodzaju instytucjonalny szkielet państwa i wspólnoty w perspektywie dekad i pokoleń, a nie kolejnych newsów, skandali czy politycznych pyskówek i kampanii wyborczych. Jego funkcje i mechanizmy łączą kilka generacji Polaków, zabezpieczają im byt w okresie starości oraz realnie, nie na poziomie gołosłownych deklaracji, realizują ideał wspólnotowości. Natomiast rozważania o niedawnym głośnym przetargu na śmigłowiec dla polskiej armii wskazują, jak daleka od faktycznego służenia naszemu krajowi jest obecna polityka wojskowo-gospodarcza i jak niewiele wspólnego z rzeczywistością mają przepychanki kilku rzekomo krajowych producentów uzbrojenia.

Jeszcze inny artykuł, choć dotyczy głównie zagranicy, ukazuje na przykładzie pociągów pasażerskich, na czym polega nie tylko dbałość o wysoki poziom konkretnych usług, ale także jaka powinna być społeczna rola systemu kolejowego oraz postawa narodowych przewoźników wobec społeczeństwa. Zagranica jest dla nas także punktem odniesienia w innym tekście. Omawia on bardzo ciekawy ruch społeczny z kraju, który przez dekady borykał się z problemami typowy właśnie dla uzależnienia (neo)kolonialnego. Mowa o brazylijskich chłopach pozbawionych ziemi, organizujących się w celu zasiedlania i uprawy nieużytków rolnych. To nie tylko historia odważnego buntu ludzi pozbawionych praw – to także opowieść o Dawidzie zwyciężającym Goliata, choć mało kto postawiłby choć grosz na to zwycięstwo. Jednym z powracających motywów w naszym piśmie jest ukazanie, że jeszcze biedniejsi, bardziej sponiewierani i mający mniej perspektyw niż my potrafią odnieść sukces w zmaganiach z niesprawiedliwym porządkiem. Należy wierzyć, mieć nadzieję i walczyć – bez tego na zawsze zostaniemy w kiepskiej sytuacji. W tym duchu – stawiania sobie pozytywnych celów i pracy na ich rzecz – utrzymany jest jeszcze inny artykuł. Mówi on o konieczności zmagań o skrócenie czasu pracy. Postulat ten wydaje się utopijny w świecie, w którym raczej zmusza się nas do wysiłku wciąż dłuższego, odchodząc od dawno wywalczonego 8-godzinnego dnia pracy. Autorzy tekstu przekonują jednak, że krótsza dniówka jest konieczna, jeśli chcemy myśleć o rozwiązaniu wielu problemów społecznych, w tym bezrobocia. To oczywiście nie wszystko, co przygotowaliśmy dla Was w tym numerze. Zapraszam do lektury. PS. Niniejszy numer „Nowego Obywatela” ukazuje się w 15. rocznicę wydania debiutanckiej edycji naszego czasopisma (tamten ukazał się pod nazwą „Obywatel”, która towarzyszyła nam przez pierwszą dekadę). Niestety trudna sytuacja materialna pisma sprawia, że nie mamy możliwości świętowania tego 15-lecia. Pozostaje nam więc jedynie wierzyć, że przetrwamy kolejne lata oraz podziękować wszystkim Czytelnikom za wspieranie czasopisma przez cały miniony okres lub jego część.


2

SPIS TREŚCI 6 IV RP – reaktywacja?

wywiad

ROZMOWA Z DR. HAB. RAFAŁEM MATYJĄ

17 W obronie ZUS, czyli o potrzebie ubezpieczeń społecznych DR JANINA PETELCZYC

26 Pociąg do pasażera KAROL TRAMMER

Kolej jest organizmem, w którym kluczowe znaczenie ma efekt skali – tylko wielość połączeń, intensywny ruch i takie też wykorzystanie zakupionego taboru mogą wyprowadzić polską kolej z dołka. Ograniczanie oferty tylko pogłębia problemy i znów stawia pasażerów w obliczu następnych ograniczeń. Pamiętajmy o tym, gdy prędzej czy później usłyszymy kolejnego już „reformatora”, który jako panaceum wskaże „optymalizację sieci kolejowej” czy „racjonalizację sieci połączeń”, pod czym zawsze kryje się likwidowanie następnych linii.

34 Odzyskać dobro wspólne

6 Polska debata na temat peryferyjności toczy się dziś pomiędzy urażoną godnością prawicowych patriotów a frustracjami środowiska „Gazety Wyborczej”. Ci pierwsi czują się dotknięci każdym słowem obniżającym prestiż Polski, a ci drudzy nakręcają pierwszych, bijąc w ich narodową dumę, zwalając winę za wszystko na ich „zaściankową mentalność” i narodowo-katolicką tradycję. Tego sporu nie da się już wytrzymać. To, co mogłoby być fascynującą dyskusją o peryferyjności, o tym, jak radzić sobie w sytuacji ograniczonych zasobów, przeradza się w symboliczny konflikt, od którego chciałbym uciec jak najdalej.

17

wywiad

ROZMOWA Z DR. DAWIDEM SZEŚCIŁĄ

48 Polska Rzeczpospolita Skolonizowana PIOTR WÓJCIK

Jedną z metod poradzenia sobie z trudną przeszłością jest przyjrzenie się losom innych, którzy przeszli podobnie ciężką drogę. Ma to znaczenie terapeutyczne („jednak nie tylko ja dostaję po głowie”), ale także edukacyjne – pozwala wyciągnąć naukę na przyszłość. Wydaje się, że ostatnie 25 lat wymaga właśnie takiego przepracowania przez Polaków – był to okres reform bardzo dotkliwych społecznie i czas olbrzymiego napływu kapitału zagranicznego, który sprawił, że wielu z nas ma wątpliwości, czy mieszka jeszcze we własnym kraju. Wiele podobnych przykładów znajdziemy w Ameryce Południowej czy Afryce. I zamiast po raz kolejny dumać nad tym, kiedy w końcu dogonimy Niemców czy Francuzów, spróbujmy znaleźć w sobie poczucie wspólnoty losów z Boliwijczykami czy mieszkańcami Burundi. Taka terapia może wyjść nam na zdrowie bardziej niż kolejne zachwyty nad tym, jacy to już jesteśmy europejscy.

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

Jedną z instytucji publicznych, które spotykają się z największą falą nienawiści, jest Zakład Ubezpieczeń Społecznych. W opiniach o ZUS-ie zazwyczaj dominują stereotypy i nieprawdziwe informacje. Warto zmierzyć się z postulatami likwidacji ZUS-u, odróżnieniem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych od Funduszu Ubezpieczeń Społecznych czy z możliwościami uciekania ze składkami do innych państw.

34

Urynkowienie wniosło do procesu organizowania dostępu do usług publicznych takie narzędzia jak outsourcing, czyli wyprowadzanie bezpośredniego świadczenia usług z sektora publicznego na rynek, zdominowany głównie przez podmioty prywatne i komercyjne. Jeżeli otwieramy rynek usług publicznych, to naturalną konsekwencją jest zmiana sposobu funkcjonowania podmiotów publicznych. Sektor publiczny nie jest już taki sam, bo upodabnia się do sektora prywatnego. Coraz bardziej skupia się na wyniku ekonomicznym, stopniowo obniżając rangę takich wartości, jak powszechny i równy dostęp do usług. Jest to bezpośredni skutek presji konkurencyjnej.


3

58 Przemysł lotniczy: „polski” czy polski? Przetarg śmigłowcowy jako studium przypadku DR JAN PRZYBYLSKI

Niedawne rozstrzygnięcie przetargu na zakup śmigłowców dla Wojsk Lądowych, Polskich Sił Powietrznych i Marynarki Wojennej, którego realizacja pochłonie prawdopodobnie ponad 10 miliardów złotych, wzbudziło żywe dyskusje na temat produkcji statków powietrznych w Polsce. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach – otóż największy udział w wartości śmigłowca mają silniki, przekładnie oraz awionika. Kadłub, choć mieści to wszystko w sobie, jest elementem relatywnie najprostszym do wykonania i najtańszym. Żaden z „polskich producentów” nie mówi o przeniesieniu produkcji tych najwartościowszych elementów do Polski. W każdym zatem przypadku pojęcie „produkcji w Polsce” jest stosowane nieco na wyrost, albowiem obejmuje wytworzenie jedynie części końcowego wyrobu. Zlokalizowany w naszym kraju skromny przemysł lotniczy jest podzielony między kilku zagranicznych właścicieli, wskutek czego utrudniona jest sensowna „konsumpcja kontraktów” z szeroko rozumianą korzyścią dla Polski.

65 Nie ma, że boli… MICHAŁ SOBCZYK

Polska służba zdrowia, skoncentrowana na próbach leczenia chorych, zaniedbuje uśmierzanie ich cierpień. Bez pilnych zmian systemowych, ale i mozolnej pracy nad świadomością decydentów, lekarzy, pielęgniarek i pacjentów, kolejne tysiące rodaków będą męczyć się z bólem, którego można uniknąć. Ból towarzyszący chorobie nowotworowej dotyka 200 tys. osób rocznie, zaś łącznie aż co trzeci Polak doświadcza bólów przewlekłych lub wymagających systematycznego leczenia. Pod względem zapotrzebowania na leczenie przeciwbólowe znajdujemy się w czołówce Europy, a mimo to wielu lekarzy ma o nim nikłe pojęcie.

73 Prospołeczne, a nie śmieciowe – ku nowoczesnemu modelowi zamówień publicznych RAFAŁ BAKALARCZYK

W Polsce sfera zamówień publicznych odpowiada za prawie 10% PKB, co na tle unijnych standardów nie jest wskaźnikiem zbyt wysokim (średnia UE to prawie dwa razy tyle), ale jednak na tyle pokaźnym, że taka jej wielkość może oddziaływać na poszczególne segmenty rynku, z których część jest bardzo silnie zależna właśnie od popytu ze strony instytucji publicznych. Na przykład w branży ochroniarskiej zamówienia publiczne to 40 proc. rynku, w usługach sprzątania jest to zaś aż 60 proc. Niestety, zazwyczaj głównym kryterium przy zamówieniach publicznych jest niska cena – dowiadujemy się z raportu NIK opublikowanego latem 2015 r.

83 Ziemi i wolności! Brazylijski ruch bezrolnych MARCIN RZEPA

Neoliberalizm promuje interesy elity właścicieli wielkich majątków (często korporacji), mających dostęp do bazy środków chemicznych i powiązanych z handlem zagranicznym (większość produkcji wysyłana jest na eksport). MST stosuje inne podejście: wspiera interesy drobnych właścicieli połączonych w kooperatywy, którzy produkują przede wszystkim na potrzeby lokalne, a sprzedają jedynie nadwyżki. Przy tym ważne są nie tylko kwestie związane z samą produkcją, ale także sprawiedliwość społeczna, równość kulturowa i tożsamość. Linia podziału przebiega między nowoczesną strategią Ruchu Rolników bez Ziemi, która bierze pod uwagę interesy producentów (zatrudnienie, warunki życia), konsumentów (zdrowie, dostęp do żywności) i przyrody, a przestarzałym podejściem „rentierskim”, dla którego liczą się tylko wielkość produkcji oraz zysk uprzywilejowanej elity.


NOWY

BYWATEL  NR 17 (68) · LATO 2015

Redakcja, zespół i stali współpracownicy Remigiusz Okraska (redaktor naczelny) Rafał Bakalarczyk, Mateusz Batelt, Joanna Duda-Gwiazda, Katarzyna Górzyńska-Herbich, Bartłomiej Grubich, Jarosław Górski, Magdalena Komuda, dr hab. Rafał Łętocha, dr hab. Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Krzysztof Mroczkowski, Bartosz Oszczepalski, Marceli Sommer, Szymon Surmacz, dr Joanna Szalacha-Jarmużek, Piotr Świderek, dr hab. Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Magdalena Warszawa, Krzysztof Wołodźko, Piotr Wójcik, Michał Wójtowski Rada Honorowa dr hab. Ryszard Bugaj, Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko , Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Grzegorz Ilka, Bogusław Kaczmarek, Jan Koziar, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, dr hab. Włodzimierz Pańków, dr Adam Piechowski, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski , dr Adam Sandauer, dr hab. Paweł Soroka, prof. Jacek Tittenbrun, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski, dr Andrzej Zybała, dr hab. Andrzej Zybertowicz Nowy Obywatel ul. Piotrkowska 5, 90–406 Łódź, tel./fax 42 630 22 18 propozycje tekstów: redakcja@nowyobywatel.pl reklama, kolportaż: biuro@nowyobywatel.pl

SPIS TREŚCI 95 Czas wolny nas wyzwoli MICHEL HUSSON, STEPHANIE TREILLET

Skrócenie czasu pracy to coś więcej niż ścieżka do pełnego zatrudnienia. Mogłoby ono pomóc milionom ludzi prowadzić bardziej satysfakcjonujące życie. Skrócenie czasu pracy jest środkiem do uzyskania masowego zatrudnienia i spełnienia potrzeb społecznych bez konieczności dalszego wzrostu PKB. W każdym przypadku jest ono warunkiem kontroli nad dobrami i usługami, których rozwój jest konieczny (placówki opieki nad dziećmi, szkoły, szpitale, budownictwo socjalne, transport publiczny, energia odnawialna itp.) oraz tymi, które powinny być ograniczane (reklama, produkcja opakowań, broni), czyli kontroli nad jakością tego wzrostu. Dla walki o emancypację w wielu jej aspektach jest to kluczowe.

102 Mam białego penisa, więc chyba coś mi się należy

nowyobywatel.pl

ADELA JURKOWSKA

ISSN 2082–7644 Nakład 1300 szt.

Wypisałam te nieraz trudne do wymówienia nazwiska ofiar, ponieważ ważne jest, abyśmy o nich pamiętali. Byśmy wiedzieli, kim byli, jak wyglądali, jak istotni byli dla swojej społeczności. Zbyt często zapamiętuje się tylko nazwisko i obmierzłą twarz mordercy, stającego się medialnym celebrytą. Przypomina się o nim wciąż na nowo, przy okazji procesu, potem apelacji, potem, gdy wyda swoją biografię, później zrobią o nim film dokumentalny i nawet jego śmierć na krześle elektrycznym będzie pokazana w full HD i oglądana przez miliony. A po ofiarach nie pozostanie nic poza wspomnieniami. Mamy obowiązek je pielęgnować.

Wydawca Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5, 90–406 Łódź Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Nowego Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z kwartalnika „Nowy Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (nowyobywatel.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem. Sprzedaż „Nowy Obywatel” jest dostępny w prenumeracie zwykłej i elektronicznej (nowyobywatel.pl/prenumerata), można go również kupić w sieciach salonów prasowych Empik i RUCH oraz w sprzedaży wysyłkowej. skład, opracowanie graficzne

okłaDKa Piotr Świderek, Magda Warszawa Kooperatywa.org Druk i oprawa Drukarnia READ ME w Łodzi 92–403 Łódź, Olechowska 83 druk.readme.pl

110 Wąska strużka feminizmu SARAH JAFFE

Podczas gdy debatujemy nad sytuacją niektórych z najbardziej uprzywilejowanych kobiet świata, większość przedstawicielek naszej płci jest postawiona pod ścianą. Według badań Sargent Shiver National Center dotyczących Poverty Law kobiety stanowią prawie połowę krajowej siły roboczej, ale już około 60 proc. pracujących za minimalne wynagrodzenie i 73 proc. pracowników utrzymujących się głównie z napiwków. W regionie Nowego Jorku aż 95 proc. pracowników sektora opieki to kobiety. Zdominowane przez nie sektory zatrudnienia, takie jak sprzedaż detaliczna, usługi gastronomiczne i domowa opieka nad chorymi, to jedne z najszybciej rozwijających się obszarów nowej gospodarki, ale nawet tam kobiety zarabiają mniej – np. w gastronomii otrzymują średnio 83 centy w stosunku do dolara zarabianego przez mężczyznę.


5

118 Zobaczyć cały świat

wywiad

ROZMOWA Z ARTUREM LIEBHARTEM

Nie pamiętam żadnego porządnego filmu dokumentalnego o polskich przemianach ekonomicznych. Mówię o solidnym filmie, zrobionym nie z dystansu i na podstawie materiału archiwalnego, ale wtedy nakręconym. Przelecieliśmy przez te ostatnich 25 lat jako społeczeństwo, zupełnie nie zdając sobie sprawy, ile rzeczy się w tym czasie zmieniło. A przecież, żeby wiedzieć, dokąd idziemy, musimy wiedzieć, skąd przyszliśmy. Skupiamy się na chwili obecnej, patrzymy w przyszłości, ale przestajemy rozumieć siebie. Sztuka filmowa całkowicie tutaj poległa.

131 Koniec American dream?

recenzja

DR HAB. RAFAŁ ŁĘTOCHA

Uwagi, obserwacje i ostrzeżenia Packera nie odnoszą się jednak tylko do Ameryki. Nie można udawać, że problemy przez niego opisane nie dotyczą społeczeństw Starego Świata. Również i Europa boryka się z podobnymi trudnościami, na które jak na razie nie potrafi znaleźć skutecznego remedium. W Starym Testamencie opisana została instytucja roku jubileuszowego, obchodzonego przez Żydów co 50 lat. Za jego sprawą była przywracana naturalna homeostaza: długi umarzano, ziemia wracała do pierwotnych właścicieli, niewolników uwalniano. Można powiedzieć, że było to ówczesne prawo antymonopolowe zapobiegające procesom koncentracji majątku i władzy. W czasach współczesnych nie znamy tego rodzaju instytucji – a szkoda. Jednak fakt, że okres od końca II wojny światowej do lat 70. uznawany jest za czas względnego egalitaryzmu, świadczyć może o tym, iż taką rolę jak starotestamentowy rok jubileuszowy spełniła poniekąd wojna. Miejmy nadzieję, że nie będą potrzebne podobne wydarzenia, aby współczesne dysproporcje majątkowe zostały zniwelowane.

137 Amerykański sen, amerykański horror

recenzja

KRZYSZTOF WOŁODŹKO

Lektura ta może być zaskoczeniem dla polskiego czytelnika. Oto dziennikarz prasy głównego nurtu, który z nizin społecznych awansował do klasy średniej, staje po stronie zapracowanych, ale nierzadko wciąż biednych ludzi, a także po stronie bezdomnych, pozostawionych samym sobie starych kobiet, drobnych złodziejaszków. Po stronie strażaków – pracujących z przestarzałym sprzętem gaśniczym, ratujących miasto pełne pożarów wzniecanych przez wyłudzaczy ubezpieczeń. Po stronie szeregowych działaczy związkowych, z którymi nikt już nie chce i nie musi niczego negocjować. Zwraca się przeciw własnemu, bardziej zasobnemu światu, żeby pokazać, co dzieje się z jego rodzinnym miastem i z całym krajem.


26

W Czechach liczba podróżujących pociągami konsekwentnie rośnie od pięciu lat. Pociąg regionalny przewoźnika České Dráhy na stacji Jedlová. Fot. Karol Trammer

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015


27

Pociąg do pasażera

Karol Trammer W Polsce do 100 miast liczących powyżej 10 tys. mieszkańców nie dociera ani jeden pociąg pasażerski. Istnieje także wiele miast spoza tej listy, które, chociaż mogą pochwalić się połączeniem kolejowym, w rzeczywistości dysponują ofertą przewozową jedynie w teorii. Na przykład przez całą dobę z 69-tysięcznych Suwałk odjeżdżają wyłącznie cztery składy – o godzinach 5:05, 6:36, 9:32 i 17:49. Sytuację, w której wprawdzie funkcjonują połączenia kolejowe, ale w praktyce nie zaspokajają nawet podstawowych potrzeb mieszkańców, w niemieckich badaniach nad mobilnością określa się mianem „kolei-alibi”. Kolej-alibi to taka, która niby istnieje, ale w rzeczywistości nie zwiększa realnej mobilności, nie zapewnia nawet możliwości codziennych dojazdów do i z pracy, nie jest narzędziem poprawy dostępności komunikacyjnej i nie przyczynia się do rozwoju regionalnego. W innych krajach europejskich w ostatnich dekadach wykonano wiele pracy na rzecz odejścia od kolei-alibi. Nie zawsze praca ta sprowadzała się do wielkich inwestycji, takich jak budowa kolei dużych prędkości czy ogromnych modernizacji linii kolejowych, ciągnących się latami i pochłaniających miliardy. Podstawą działań na rzecz odnowy systemu kolejowego czy szerzej – całego transportu publicznego, było nowe myślenie o tworzeniu rozkładów jazdy, o skomunikowaniach pociągów czy o przyciąganiu podróżnych w porach, które, jak jeszcze niedawno się wydawało, nie mają żadnego potencjału.

Pociąg jadący na randkę W Europie standardem stało się tworzenie rozkładu jazdy pociągów w oparciu o system cykliczny, zapewniający kursowanie pociągów w regularnych odstępach – w ruchu regionalnym podstawowo co


28

Kursowanie pociągów równo co godzinę umożliwia zapewnianie wygodnych przesiadek na węzłach. „Rendez-vous” pociągów i autobusów na stacji węzłowej Payerne w Szwajcarii. Fot. Karol Trammer

60 minut, ewentualnie co 30 minut w przypadku linii z największym potencjałem lub w godzinach szczytu, albo co 120 minut w godzinach wieczornych lub całodniowo na liniach biegnących przez tereny o najmniejszej gęstości zaludnienia. Jak wygląda cykliczny rozkład jazdy, można przekonać się tuż za polską granicą. Na przykład z Czeskiego Cieszyna pociągi do stacji Frýdek–Místek odjeżdżają według idealnie regularnego układu zawsze 41 minut po każdej pełnej godzinie, poczynając od 4:41, a kończąc na 22:41. Inny przykład: z leżącego na niemieckim brzegu Nysy Łużyckiej miasta Forst pociągi w kierunku Cottbus wyruszają o godz. 5:07, a później dokładnie co godzinę do 21:07 oraz o 23:07 – w tym przypadku widoczne jest wieczorne odstępstwo od 60-minutowej częstotliwości. Taki rozkład jazdy gwarantuje po prostu regularne kursowanie pociągów. Gdy bowiem twórcy kolejowej

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

oferty przewozowej opierają się na zasadzie cykliczności, wówczas nie pojawia się problem długich, nawet kilkugodzinnych luk między kolejnymi połączeniami. W Polsce luki takie często wypadają w porze międzyszczytowej, która – mimo zmian na rynku pracy oraz znacznego wzrostu mobilności związanej z kursami czy studiami – wciąż jest na kolei niedoceniana. Ponadto przy cykliczności rozkładu jazdy pasażerowie szybko opanowują ofertę kolei, do pełnej znajomości rozkładu wystarczy bowiem zapamiętanie, ile minut po pełnej godzinie odjeżdżają pociągi z ich stacji. Wówczas pasażer, który na co dzień jeździ do pracy pociągiem o godz. 6:41, automatycznie dysponuje wiedzą, że znajomi, którzy wieczorem wpadli z wizytą, mają pociąg powrotny o godz. 21:41, a pociąg w sam raz na sobotni wypad z rodziną odjeżdża o godz. 9:41. Cykliczny rozkład jazdy zwykle oznacza również zwiększenie efektywności funkcjonowania


29

kolei. Intensywne i regularne kursowanie pociągów gwarantuje lepsze wykorzystanie taboru, który, zamiast dużą część doby spędzać bezczynnie na stacjach końcowych, od świtu do późnego wieczora wozi pasażerów, generując przychody ze sprzedaży biletów. Podobnie rzecz ma się z obsługą pociągów, która w czasie swojej zmiany roboczej wciąż jest w ruchu. Cykliczny rozkład jazdy docelowo powinien funkcjonować w wersji zintegrowanej, opartej na wyznaczeniu stacji węzłowych, gdzie co godzinę lub dwie zjeżdżają się pociągi z różnych kierunków, by za chwilę rozjechać się z powrotem. Takie spotkania pociągów – określane w Niemczech mianem „rendez-vous” [franc. umówione spotkanie] – umożliwiają dogodne przesiadki w różnych kierunkach. Zgranie różnych połączeń na stacjach węzłowych skraca całkowity czas podróży, pozwalając kolei lepiej konkurować z innymi środkami transportu. Niewiele bowiem daje skrócenie czasu jazdy, jeśli przesiadka oznacza konieczność długiego oczekiwania na kontynuację podróży. Jak dobre skomunikowania wyglądają w praktyce, prześledźmy na przykładzie stacji Krnov, leżącej tuż za polską granicą – około 10 kilometrów od Głubczyc. Na stację Krnov o godz. 14:57 wjeżdża pociąg z Ołomuńca, o godz. 15:00 przyjeżdża pociąg ze stacji Jeseník, a o godz. 15:03 pojawia się pociąg z Ostrawy przez Opawę. Po kilku minutach, w czasie których pasażerowie mają możliwość przesiadki, pociągi rozjeżdżają się z powrotem – o godz. 15:07 wyrusza skład do Ostrawy przez Opawę, o godz. 15:07 odjeżdża pociąg do stacji Jeseník, a o godz. 15:09 do Ołomuńca. Do takich zaplanowanych spotkań pociągów, dogranych również pod względem bliskości peronów, dochodzi na stacji Krnov przez cały dzień. Tymczasem 10 kilometrów dalej, w polskich Głubczycach – liczących tyle co Krnov, czyli 24 tys. mieszkańców – stacja kolejowa zarasta trawą, odkąd w 2000 r. zlikwidowany został ruch pociągów do tego miasta… Ideał zintegrowanego i cyklicznego rozkładu jazdy osiągnięty został w Szwajcarii, gdzie funkcjonuje jeden ogólnokrajowy układ kursowania transportu publicznego – nie tylko pociągów dalekobieżnych i regionalnych, ale również autobusów, promów czy kolei linowych. Zatem rozpoczynając podróż w jednym punkcie Szwajcarii, pasażer ma pewność, że jego autobus dojedzie do stacji kolejowej kilka minut przed odjazdem pociągu regionalnego, a następnie pociąg regionalny dowiezie go do większego węzła, gdzie za chwilę złapie pociąg dalekobieżny.

Więcej mniejszych pociągów Wprowadzanie rozkładu cyklicznego zachodziło często równocześnie ze zmianą obsługi taborowej linii regionalnych. W Niemczech w latach 90. na

wielu liniach regionalnych ciężkie składy, złożone z potężnej i energochłonnej lokomotywy ciągnącej kilka wagonów, zastępowano lekkimi autobusami szynowymi. Oszczędności wynikłe ze zmiany stosowanego taboru wykorzystano dla często wprost rewolucyjnego uatrakcyjnienia oferty przewozowej – skoro bowiem do eksploatacji wprowadzany jest tabor tańszy w obsłudze, dzięki któremu wyraźnie obniża się jednorazowy koszt uruchomienia poszczególnych połączeń, to należy to wykorzystać, zwiększając dobową liczbę kursów. 46-kilometrowa linia Schwerin – Parchim, biegnąca przez wschodnioniemiecki land Meklemburgia–Pomorze Przednie, była jedną z wielu linii na terenie Niemiec, na których w połowie lat 90. wyraźnie zwiększono liczbę kursujących pociągów. Ze Schwerina w rozkładzie jazdy z roku 1992/1993 pociągi wyruszały w, jak powiedzielibyśmy dziś, typowo polskim układzie obsługi linii lokalnych: z ponad siedmiogodzinną luką ciągnącą się od świtu aż do wczesnego popołudnia – o godz. 5:49, 13:05, 15:47, 17:38 i 20:38. Wraz z wejściem w życie rozkładu jazdy z 1996/1997, gdy ciężkie pociągi zastąpiono szynobusami, wprowadzono 17 pociągów kursujących regularnie od rana do wieczora. Zwykle znaczące dogęszczenie rozkładu jazdy przynosiło efekt w postaci często nieoczekiwanego wzrostu liczby podróżujących daną linią. Można znaleźć przykłady takich linii, jak liczący 45 km ciąg Neumünster – Bad Segeberg – Bad Oldesloe w landzie Szlezwik-Holsztyn, na którym po wprowadzeniu rozkładu cyklicznego, opartego na kursowaniu pociągów co godzinę od godz. 5:00 aż do godz. 1:00, dzienna liczba pasażerów wzrosła od 2000 do 2012 roku z 900 do 3300. Tak wynika z danych promującego kolej stowarzyszenia „Allianz pro Schiene” („Sojusz dla szyn”), zrzeszającego przewoźników kolejowych, producentów urządzeń kolejowych, organizacje pasażerów, uczelnie techniczne kształcące kadry dla kolei, kolejarskie związki zawodowe i organizacje ekologiczne. Stowarzyszenie „Allianz pro Schiene” podaje również przykład 15-kilometrowej linii Düren – Jülich, z której w 1989 r., gdy ruch składał się z kilku na dobę połączeń obsługiwanych tradycyjnym ciężkim taborem, korzystały 392 osoby dziennie. W 2001 r., po wprowadzeniu do eksploatacji autobusów szynowych kursujących co 30 minut w szczycie i co 60 minut poza szczytem, dzienna liczba podróżnych wzrosła do 2168. Zwiększanie liczby połączeń wraz z zastępowaniem ciężkich składów lżejszym taborem to niezbędne dostosowanie się kolei do nowych czasów. Gdy coraz więcej ludzi pracuje w wolnych zawodach czy o niestandardowych porach, a nie wszyscy jak


30

jeden mąż jadą do pracy na godz. 6:00, gdy rośnie popularność studiów, gdy zwiększa się aktywność społeczeństwa w wolnym czasie, oferowanie kilku połączeń na dobę jest skrajnym nierozpoznaniem potrzeb pasażerów. Zmuszanie ich do kilkugodzinnego oczekiwania na najbliższy pociąg – a więc brak odpowiedzi na zmieniającą się mobilność społeczeństwa – powoduje, że podróżni, zamiast czekać, odpływają do innych środków transportu. Krótsze składy, ale znacznie częściej kursujące – ta zasada zrobiła zawrotną karierę na lokalnych i regionalnych liniach kolejowych w Europie. Tymczasem w obsłudze połączeń regionalnych w Polsce zastępowanie ciężkich składów autobusami szynowymi rzadko wiązało się ze zwiększeniem liczby połączeń. Wprowadzano oszczędny i bardziej komfortowy tabor, nie wykorzystując jednak uzyskanych oszczędności do uatrakcyjnienia oferty przewozowej. W przypadku niejednej linii liczba połączeń po wprowadzeniu szynobusów jest mniejsza niż w czasach, gdy kursowały nią ciężkie składy. Co więcej, zastąpienie energochłonnego taboru oszczędnymi autobusami szynowymi bez jednoczesnego rozwinięcia oferty nie spowodowało chociażby zmniejszenia poziomu dotacji samorządów wojewódzkich do kolejowych przewozów regionalnych. Na przykład w woj. podlaskim od 2004 r. do 2012 r. – a więc w czasie, gdy na tamtejszych liniach niezelektryfikowanych ciężkie składy złożone z lokomotyw i wagonów całkowicie zastąpiono szynobusami – dotacja samorządu wzrosła ponad dwukrotnie: z 11 mln zł do 26 mln zł.

Ekspresem do pracy Za Odrą i Nysą Łużycką kolejnym filarem przemian na kolei, obok zwiększania liczby połączeń, było postawienie na kompleksową ofertę szybkich połączeń ponadlokalnych. W 1994 r. koleje niemieckie Deutsche Bahn wprowadziły nową kategorię pociągów: Regional-Express (RE). Wprowadzenie do sieci kolejowej szybkich połączeń regionalnych pod wyraźną i dziś już bardzo mocno rozpoznawalną marką Regional-Express miało na celu skrócenie długości przejazdu na trasach regionalnych w newralgicznym czasie, gdy w zachodniej części Niemiec istniała już imponująca sieć autostrad, indywidualny transport samochodowy był w rozkwicie, zaś na terenie byłego NRD po zjednoczeniu kraju rozbudowa sieci drogowej wkraczała w decydującą fazę i samochód stawał się powszechnym dobrem. Połączenia przyspieszone, rozpoczynając funkcjonowanie pod marką Regional-Express, zmieniły w połowie lat 90. filozofię obsługi niemieckich linii regionalnych, która wcześniej, jak do dzisiaj ma to miejsce w Polsce, opierała się na pociągach

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

zatrzymujących się na wszystkich napotkanych stacjach i przystankach, co uniemożliwiało kolei zaoferowanie długości podróży konkurencyjnej wobec samochodów mknących po sieci bezpłatnych autostrad, coraz głębiej penetrującej republikę federalną. Założeniem połączeń Regional-Express było zapewnienie pasażerom bezpośredniego dojazdu z miast na peryferiach danego regionu do samego centrum metropolii – z liczbą postojów ograniczoną tylko do większych miejscowości. Nie mniej ważne było założenie, że pociągi Regional-Express mają stanowić rozwinięcie istniejącej oferty przewozowej, a więc nie mogą wyprzeć dotychczas kursujących, często zatrzymujących się pociągów lokalnych, skutkowałoby to bowiem ograniczeniem dostępu do kolei dla pasażerów z mniejszych przystanków. Pociągi Regional-Express miały ponadto zaspokajać zróżnicowane potrzeby mobilności, a więc zgodnie z rozkładem cyklicznym kursować regularnie od rana do wieczora – co 1–2 godziny. Ważną zasadą funkcjonowania Regional-Express jest obowiązywanie w nich taryfy typowej dla połączeń regionalnych – bez żadnych dopłat. Z czasem zmodyfikowano podejście do trasowania połączeń Regional-Express i zaczęto coraz częściej sięgać po rozwiązanie hybrydowe. Na wybranym odcinku pociąg RE zatrzymuje się na wszystkich napotkanych stacjach i przystankach (obejmując na tym odcinku także funkcję pociągu lokalnego), by następnie kolejną część swojej trasy pokonać z minimalną liczbą postojów. Dzięki temu mieszkańcy wielu wsi oraz małych miasteczek, rozsianych również po peryferiach niemieckich landów, uzyskali szybkie i bezpośrednie połączenia z centrami największych metropolii. Jako pierwsze z dziesiątek połączeń Regional-Express, kursujących dziś na terenie całych Niemiec, uruchomiona została przed 20 laty linia RE na 253-kilometrowej trasie Magdeburg – Brandenburg nad Hawelą – Poczdam – Berlin – Frankfurt nad Odrą – Eisenhüttenstadt. Połączenie zapewniło mieszkańcom brandenburskich miast i miasteczek możliwość bezpośredniego dojazdu do dworców Zoologischer Garten, Friedrichstrasse czy Alexanderplatz, położonych w samym centrum Berlina. Według danych podawanych przez „Allianz pro Schiene” w 1994 r. z pociągów linii RE1 korzystało dziennie 8,7 tys. pasażerów. Do 2013 r. dobowa liczba podróżujących pociągami RE kursującymi między Magdeburgiem a Eisenhüttenstadt wzrosła do 49 tys. Wynoszący prawie 500% wzrost przewozów w przypadku linii RE1 pokazuje, że pasażerowie chętnie przesiadają się do pociągów. Pod warunkiem, że kolej zapewni atrakcyjną, ale także stabilną ofertę, pozbawioną ciągłych komunikatów o „skróceniu


31

Niemieckie przyspieszone pociągi Regional-Express pozwoliły kolei konkurować z samochodami także w podróżach o zasięgu regionalnym. Pociąg Regional-Express na stacji Eberswalde. Fot. Karol Trammer

relacji”, „zawieszeniu pociągu” czy „ograniczeniu terminów kursowania”. Ewentualny brak stabilności, który w przypadku linii RE1 miał jednak miejsce, może wyrażać się co najwyżej w uruchomieniu dodatkowych pociągów dogęszczających częstotliwość w godzinach szczytu (z 60 do 30 minut) czy w wydłużeniu kursowania na godziny późnowieczorne, a nawet nocne.

Kolej, która nie zasypia Późnowieczorne i nocne połączenia na kolejach regionalnych mają istotne znaczenie między innymi z uwagi na tworzenie poczucia mobilności. Takie połączenia dają bowiem pasażerom sygnał, że kolej to środek transportu zapewniający dużą elastyczność – odpowiadający nie tylko na podstawową potrzebę codziennych dojazdów do pracy i szkoły, ale także dający możliwość podróżowania w celach

kulturalno-społecznych: na spotkania ze znajomymi, koncerty czy seanse kinowe. Z jednej strony ma to znaczenie w walce kolei z konkurencją samochodu, z którego można skorzystać o dowolnej porze. Z drugiej buduje system transportowy zapewniający mieszkańcom obszarów wiejskich dostęp do spotkań, wydarzeń kulturalnych, wykładów i innych aktywności odbywających się w mniej lub bardziej oddalonych miastach. Warto dodać, że pociągi kursujące późnym wieczorem to sygnał dla pasażerów, że mogą liczyć na kolej również w przypadku najróżniejszych zdarzeń wpływających na zmianę typowego planu dnia – nagłej konieczności pozostania dłużej w pracy czy okazji romantycznego spaceru z sympatią po lekcjach w liceum. W Polsce na wielu liniach regionalnych mamy do czynienia z sytuacją, gdy ostatnie połączenia kolejowe w najlepszym razie realizowane są


32

Niemcy. Wysoka frekwencja na 20-kilometrowej linii z liczącego 41 tys. mieszkańców Eberswalde do 3-tysięcznego miasta Joachimsthal. W Polsce kolej praktycznie już wycofała się z obsługi takich relacji. Fot. Karol Trammer

już przed godz. 18:00. Tymczasem w innych krajach standardem stało się to, że pociągi regionalne wyruszają w trasy nawet jeszcze po północy. Przykładowo codziennie z Pragi około godz. 0:20 gwieździście rozjeżdżają się pociągi regionalne w ośmiu kierunkach – do stacji docelowych Kralupy nad Vltavou, Všetaty, Poděbrady, Kolín, Benešov u Prahy, Dobřiš, Beroun, Kladno-Ostrovec. Podkreślmy, że zadaniem tych pociągów nie jest obsługa ruchu jedynie w ramach aglomeracji praskiej, bo te późne połączenia docierają do miast położonych nawet około 60 km od stolicy. Dodajmy, że pociągi gwieździście rozjeżdżają się również z Brna – w tym przypadku następuje to jednak tylko w weekendowe noce. Około godz. 0:30 wyruszają pociągi regionalne do następujących stacji docelowych: Boskovice, Hustopeče u Brna, Rapotice,

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

Tišnov, Nesovice. To stacje położone w promieniu mniej więcej 35 km od Brna. Jednak połączenia regionalne realizowane są po północy również na innych liniach kolejowych, m.in. takich jak Pardubice – Hradec Králové, Pardubice – Chrudim, Pardubice – Ústí nad Orlicí – Česká Třebová, Liberec – Jablonec nad Nisou – Tanvald, Nymburk – Kolín czy Ústí nad Labem – Teplice v Čechách – Most – Chomutov. Na znaczącej większości pozostałych ciągów czeskiej sieci kolejowej standardem jest regularne kursowanie pociągów regionalnych do godz. 22:00– 23:00. Na przykład z Czeskiego Cieszyna, liczącego 26 tys. mieszkańców, ostatnie pociągi regionalne we wszystkich czterech kierunkach odjeżdżają grubo po godz. 22:00 – o godz. 22:37 do stacji Bohumin, o godz. 22:41 do stacji Frýdek-Místek, o godz. 22:45 do stacji Ostrava-Svinov oraz o godz. 23:21 do stacji Návsí. Dla


33

porównania: z dworca w liczącym 36 tys. mieszkańców Cieszynie po polskiej stronie Olzy ostatni pociąg odjeżdża o godz. 19:17. W Niemczech nocne połączenia kolejowe coraz częściej oferowane są pasażerom również poza największymi aglomeracjami. Na przykład z liczącego 177 tys. mieszkańców Saarbrücken w noce z piątku na sobotę oraz z soboty na niedzielę pociągi regionalne rozjeżdżają się w trasy znacznie po północy – o godz. 00:45 wyrusza pociąg do Pirmasens, o godz. 00:48 do Neunkirchen, o godz. 1:20 do Merzig, o godz. 1:20 do Homburga i o godz. 1:22 do Sankt Wendel. To miejscowości leżące w promieniu 25–60 km od Saarbrücken. Porównajmy to z 175-tysięcznym Olsztynem. Ostatni z tego miasta pociąg w kierunku Kętrzyna odjeżdża o godz. 20:25, w kierunku Szczytna o godz. 20:40, w kierunku Działdowa o godz. 20:37, w kierunku Iławy o godz. 20:39, w kierunku Elbląga o godz. 20:42, a w kierunku Braniewa o godz. 20:29. Oznacza to, że polska kolej odcina się nie tylko od osób chcących w stolicy województwa warmińsko-mazurskiego spędzić wolny wieczór, ale nawet od rzeszy pracowników supermarketów czynnych choćby do godz. 21:00 (tylko sklepów sieci Biedronka czynnych do tej godziny jest na terenie Olsztyna 17). Nie sposób nie wspomnieć o bardziej drastycznych przykładach, takich jak Białystok, z którego ostatni na dobę pociąg w kierunku Ełku odjeżdża o godz. 17:12, a w kierunku Bielska Podlaskiego o… godz. 15:52.

Odcinanie pasażerów W innych krajach europejskich jednym z filarów walki o podróżnych było wydłużenie godzin kursowania kolei regionalnej. Choć w późnowieczornych pociągach – poza zupełnie wyjątkowymi okazjami jak koncerty czy festiwale – nie będzie dużego tłoku, to stanowią one dla pasażerów sygnał, że na kolei mogą polegać o różnych porach i w różnych sytuacjach. Jedna z obowiązujących za granicą zasad tworzenia oferty przewozowej mówi, że nie należy likwidować ostatniego połączenia, nawet jeśli jego wyniki przewozowe i ekonomiczne nie są zadowalające. Gdy bowiem z rozkładu jazdy zostanie wycięte ostatnie w dobie połączenie, to spadnie liczba pasażerów we wcześniejszym pociągu, dotychczas kursującym daną linią jako przedostatni. Brak uwzględnienia tej zasady boleśnie widoczny jest właśnie w przypadku linii biegnącej z Białegostoku do Bielska Podlaskiego i dalej do Czeremchy. W 1990 r. ostatni pociąg w tym kierunku wyruszał z Białegostoku o godz. 22:56, w 1996 r. o godz. 20:15, w 2001 r. o godz. 19:50, w 2007 r. o godz. 19:17, a w 2010 r. o godzinie 16:13. Obecnie ostatni pociąg odjeżdża, jak wspomnieliśmy, o godz. 15:52 – dodajmy,

że jest to jeden z zaledwie dwóch na dobę pociągów wyruszających z Białegostoku w tamtym kierunku. Po likwidacji wieczornego pociągu odczuwalnie zmniejsza się liczba pasażerów korzystających nawet z pociągów szczytowych – pasażer, po utracie przydatnego mu wieczornego połączenia, szybko rozejrzy się za inną możliwością transportu, rezygnując z kolei w ogóle. Analogiczna sytuacja ma miejsce w przypadku likwidacji połączenia na bocznej linii, co zwykle wpływa na pogorszenie wyników na linii głównej. Mimo to nierzadko można się spotkać z opiniami, że zmniejszająca się liczba połączeń kolejowych w Polsce to jedynie odpowiedź na ogólny, rzekomo nawet światowy, trend spadku znaczenia kolei. Gdy jednak spojrzymy na statystyki przewozowe, to przekonamy się, że tego typu opinie stanowią co najwyżej próbę wyjaśnienia nieudolności osób odpowiadających za transport kolejowy w Polsce. Jeszcze w 2000 roku kolej w Polsce przewiozła 361 milionów pasażerów – dla porównania rok 2014 zamknięto liczbą podróżujących pociągami wynoszącą tylko 269 milionów (dane Urzędu Transportu Kolejowego). A w tym samym czasie w Niemczech nastąpił wzrost z 1 miliarda 713 milionów do 2 miliardów 23 milionów (dane międzynarodowego związku kolei UIC). Dodajmy, że dziś, gdy polska kolej w wyniku kolejnych ograniczeń w ofercie boryka się z dramatycznie niskimi wynikami przewozowymi, koncern Deutsche Bahn właśnie poinformował, że rok 2014 był w historii tego przedsiębiorstwa rekordowy pod względem liczby przewiezionych pasażerów. Dodajmy, że czeskie Ministerstwo Komunikacji poinformowało, że rok 2014 był już piątym z rzędu rokiem konsekwentnie zwiększającej się liczby podróżujących koleją w tym kraju. Poprawa wyników przewozowych, a co za tym idzie polepszenie wyników ekonomicznych, jest możliwa jedynie w efekcie zwiększania regularności kursowania pociągów, uruchamiania dodatkowych połączeń, rozszerzania – czy w dzisiejszych realiach bardziej przywracania – zasięgu o dodatkowe trasy i miejscowości. Kolej jest bowiem organizmem, w którym kluczowe znaczenie ma efekt skali – tylko wielość połączeń, intensywny ruch i takie też wykorzystanie zakupionego taboru mogą wyprowadzić polską kolej z dołka. Ograniczanie oferty tylko pogłębia problemy i znów stawia pasażerów w obliczu następnych ograniczeń. Pamiętajmy o tym, gdy prędzej czy później usłyszymy kolejnego już „reformatora”, który jako panaceum wskaże „optymalizację sieci kolejowej” czy „racjonalizację sieci połączeń”, pod czym zawsze kryje się likwidowanie następnych linii.


58

PRZEMYSŁ LOTNICZY: „POLSKI” CZY POLSKI? Przetarg śmigłowcowy jako studium przypadku Dr Jan Przybylski

Niedawne rozstrzygnięcie przetargu na zakup śmigłowców dla Wojsk Lądowych, Polskich Sił Powietrznych i Marynarki Wojennej, którego realizacja pochłonie prawdopodobnie ponad 10 miliardów złotych, wzbudziło żywe dyskusje na temat produkcji statków powietrznych w Polsce.

bnd Thomas CUELHO, flickr.com/photos/thomascuelho/4749837714/

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015


59

Jednym z zasadniczych argumentów oferentów, którzy konkurs przegrali, było właśnie ulokowanie produkcji w kraju. Przed zwycięzcą, firmą Airbus Helicopters, dopiero stoi zadanie stworzenia infrastruktury, w której prowadzony będzie zresztą jedynie montaż Caracali. Istotnie, AgustaWestland prowadzi w swoich zakładach PZL-Świdnik S.A. produkcję śmigłowców W-3 i SW-4 oraz kadłubów AW139, a oferta złożona w przetargu obejmowała przeniesienie produkcji AW149, natomiast Sikorsky Aircraft Corporation (SAC) produkuje w zakładach w Mielcu, również stanowiących jego własność, kadłuby i belki ogonowe S-70i oraz prowadzi ich końcowy montaż. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach – otóż największy udział w wartości śmigłowca mają silniki, przekładnie oraz awionika. Kadłub, choć mieści to wszystko w sobie, jest elementem relatywnie najprostszym do wykonania i najtańszym. Żaden z „polskich producentów” nie mówi o przeniesieniu produkcji tych najwartościowszych elementów do Polski – w przypadku silników pochodzących od zewnętrznych dostawców byłoby to zresztą bardzo utrudnione. Dlatego różnice ulegają znacznemu spłyceniu, trzeba bowiem pamiętać, że oferta Airbusa obejmowała uruchomienie w kraju (w Dęblinie) również linii montażowej silników Makila 2 firmy Turbomeca, napędzających Caracala. Istnieją co prawda w Polsce zakłady produkujące silniki – WSK PZL-Rzeszów S.A., należące do koncernu-matki SAC, jednak produkowane są w nich wyłącznie te silniki i elementy, które zakład miał w ofercie zanim został sprzedany inwestorowi zagranicznemu w roku 2002. Jak widać, w każdym zatem przypadku pojęcie „produkcji w Polsce” jest stosowane nieco na wyrost, albowiem obejmuje wytworzenie jedynie części końcowego wyrobu. Zlokalizowany w naszym kraju skromny przemysł lotniczy jest podzielony między kilku zagranicznych właścicieli, wskutek czego utrudniona jest sensowna „konsumpcja kontraktów” z szeroko rozumianą korzyścią dla Polski.

Krótka historia przemysłu lotniczego po 1945 r. Przyczyny zarysowanego wyżej stanu rzeczy leżą w formie, jaką przemysł lotniczy przybrał po roku 1945 oraz w polityce przemysłowej po roku 1989, a właściwie w jej braku. Zakłady były w większości odtwarzane na bazie szczątków infrastruktury II Rzeczpospolitej, które przetrwały wojnę. Tylko zakład w Świdniku został stworzony od podstaw w czasach PRL-u. Rozwój początkowo był dość dynamiczny. Na sowieckiej licencji produkowano myśliwce MiG-15 i 17 oraz ich zmodyfikowane warianty, dość liczne samoloty lekkie. Pod kierunkiem Tadeusza Sołtyka skonstruowano pierwszy polski samolot odrzutowy, TS-11 Iskra, który niedawno przekroczył

bd Franck Singler, flickr.com/photos/vol42/14689977531/

półwiecze eksploatacji. Świdnik zajął się produkcją śmigłowców na licencji Mila. Jeszcze na przełomie lat 50. i 60. plany były ambitne – zespół Sołtyka przymierzał się do konstrukcji naddźwiękowego samolotu szkolno-bojowego TS-16 Grot, który, gdyby doszło do realizacji, byłby sporym osiągnięciem. Rozmyślano też nad projektami średnich samolotów transportowych i odrzutowych samolotów dyspozycyjnych. Niestety, już rok 1963 przyniósł podcięcie skrzydeł tych inicjatyw, wynikające z kilku przyczyn, m.in. brakło poparcia dla rozwoju niezależnego potencjału konstrukcyjnego ze strony władz, niechętne było także stanowisko towarzyszy radzieckich. Projekty anulowano, zespoły konstrukcyjne rozwiązano, a przemysł miał skupić się na licencyjnej produkcji maszyn konstrukcji sowieckiej. W związku z tym, że w ramach obozu socjalistycznego PRL przypadła obsługa przede wszystkim lotnictwa rolniczego, były to maszyny proste, jak śmigłowiec Mi-2, albo wręcz zupełnie prymitywne, jak samolot An-2. Wcześniejszy dorobek również został zmarnowany – według wspomnień profesora Sołtyka rozwojem Iskry byli zainteresowani Hindusi (którzy kupili serię tych maszyn), kupować chcieli Syryjczycy, ale przemysł… nie był chętny do sprzedaży. Odwilż przyszła dopiero w drugiej połowie lat 70., gdy podjęto prace nad samolotem szkolno-bojowym I-22 Iryda, a Świdnik, konsultując się z biurem Mila i sowieckimi planowanymi głównymi odbiorami, przystąpił do prac nad śmigłowcem W-3 Sokół. Powstało też kilka krajowych samolotów rolniczych. Wszelkie prace znakomicie utrudnił krach gospodarki w latach 80. oraz sankcje wprowadzone w odpowiedzi na stan wojenny. Trzeba pamiętać, że i wcześniej nie było łatwo – krajowi inżynierowie mieli ze zrozumiałych względów bardzo ograniczony dostęp do myśli technicznej Zachodu. Stosunek


60

ba Alan Wilson, flickr.com/photos/ajw1970/11956022046/

Sowietów do dzielenia się technologiami dobrze obrazuje natomiast historia z drugiej połowy lat 70. Oto dowódca sowieckiej floty, admirał Siergiej Gorszkow, powróciwszy z manewrów na Bałtyku najwyraźniej w stanie wstrząsu psychicznego, spowodowanego dojmującą zapyziałością polskiej Marynarki Wojennej, polecił opracowanie dla niej eksportowej wersji niszczycieli typu „Sowriemiennyj”, które zaczęły wchodzić do uzbrojenia WMF [Wojenno-Morskoj Fłot, czyli marynarka ZSRR – dop. red. NO] w roku 1980. Pracom przyświecało motto sformułowane przez szefa działu projektowania dużych okrętów nawodnych: „Niczego nowoczesnego tym potencjalnym dezerterom nie udostępniać”. W efekcie proponowany Polsce wariant jednostki był wyposażony w systemy z pierwszej połowy lat 60., więc wypada cieszyć się, że zakupu nie dokonano. Nie istniała też współpraca i wymiana myśli między mniejszymi krajami RWPG. Skutek był taki, że szeroko otwarte gdzie indziej drzwi trzeba było przy raczej rachitycznej posturze krajowej myśli technicznej mozolnie wyważać.

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

W nowej rzeczywistości W roku 1989 pojawiło się kilka osobnych podmiotów. W Mielcu produkowano, obok maszyn rolniczych, niewielkiego transportowego licencyjnego Ana-28, maszynę na pewno użyteczną, ale znów bardzo prostą, tanią, dającą producentowi niewielką marżę. Dopracowywano w bólach Irydę, która będąc mniej zaawansowanym (przede wszystkim z uwagi na jednoprzepływowe silniki) odpowiednikiem francusko-niemieckiego Alpha Jeta z połowy lat 70., zdążyła się już poważnie zestarzeć. Okęcie, obok drobnicy takiej jak Wilga, dopracowywało szkolno-treningowego turbośmigłowego Orlika. Świdnik zdążył wdrożyć do produkcji Sokoła, próbował szczęścia ze zmodyfikowanym Mi-2, oferowanym pod nazwą Kania, a w planach był lekki śmigłowiec SW-4. W Rzeszowie (ze wsparciem mniejszych zakładów w Kaliszu) produkowano lub planowano produkcję silników i elementów napędu dla wszystkich wymienionych maszyn poza SW-4.


61

Zakłady te, jak zostało powiedziane, były osobnymi firmami. To, co w księżycowy sposób mogło działać w księżycowej ekonomii realnego socjalizmu, w której istniała integrująca wszystko (wraz ze współpracą z Instytutem Lotnictwa i MON-owskim Instytutem Technicznych Wojsk Lotniczych) czapa w postaci zjednoczenia branżowego, okazało się przepisem na katastrofę w realiach rynkowych. Zakłady te były, w porównaniu z zagranicznymi, planktonem uzależnionym od jednego czy dwóch niezbyt zaawansowanych produktów, które w dodatku w związku z przemianami politycznymi i gospodarczymi straciły głównego odbiorcę, jakim dla Ana-28 i Sokoła miał być Związek Sowiecki. Przy mizernych zasobach, stojąc w obliczu konieczności kontynuowania kosztownych prac rozwojowych nad dokończeniem i wdrożeniem opracowywanych konstrukcji, były w większości w tragicznej sytuacji finansowej. Sprawę pogarszał brak realnej polityki przemysłowej nakierowanej na utrzymanie krajowego potencjału, wskutek czego zakłady były postrzegane nie jako szansa, ale jako obciążenie. Nie podjęto najbardziej oczywistego ruchu w postaci konsolidacji zasobów i utworzenia jednej firmy. Mielec praktycznie upadł w związku z krachem programu „Iryda”. Konstrukcja ta była już zwietrzała, ale mimo wszystko miała potencjał, żeby zostać niezłym samolotem, w szczególności w kontekście zupełnej przestarzałości Iskry (notabene jedyni zagraniczni użytkownicy tej ostatniej, Hindusi, byli zainteresowani również Irydą). Niestety, fatalna współpraca na linii wojsko-przemysł, przy nieżyczliwości polityków wobec tego ostatniego (tu szczególnie „zasłużyli się” przedstawiciele Unii Wolności – Janusz Onyszkiewicz i Alicja Kornasiewicz) doprowadziła do smutnego końca. Drobna strużka zakupów Orlika była zaledwie kroplówką podtrzymującą nędzną wegetację Okęcia. Kilka projektów powstałych w latach 90., takich jak PZL-230 z Okęcia czy „konkurencyjna” wobec niego, opracowana w Instytucie Lotnictwa Kobra 2000, trudno z perspektywy czasu traktować poważnie z uwagi na chwiejność koncepcji, oderwanie od rzeczywistych potrzeb polskiego lotnictwa, słabość zakładów i brak perspektyw finansowania. Podobnie było z lansowanym przez chwilę przez Mielec pomysłem na „okcydentalizację” odkupionych składów producenta myśliwców MiG-29 (które miałyby nazywać się PZL M-2000). Stosunkowo najlepiej radził sobie Świdnik dzięki niedużym, ale mimo wszystko w miarę znaczącym sprzedażom Sokoła. Fabryka w Rzeszowie dzieliła losy sióstr wytwarzających płatowce. W XXI wiek nasz przemysł lotniczy wszedł w stanie fatalnym, bez cienia koncepcji na rewitalizację. Okęcie zostało w latach 2001–2002 dosłownie wciśnięte koncernowi EADS (obecnie Airbus Group) przy okazji

zakupu samolotów transportowych CASA C-295M. W tym samym czasie koncern UTC przejął rzeszowską wytwórnię silników. Z zakupem F-16 nie wiązały się żadne realne korzyści dla resztek przemysłu. Najlepszym offsetem byłaby licencyjna produkcja maszyn, ewentualnie montaż z produkcją części podzespołów, to jednak wymagałoby twardej postawy negocjacyjnej i miałoby sens ekonomiczny zapewne dopiero przy większej skali zakupu. Ponadto wymagałoby sanacji i odtworzenia potencjału Mielca, znajdującego się w stanie śmierci klinicznej po wdaniu się jeszcze w latach 90. w drenujące ze środków interesy z aferalnym kapitałem. Szumne zapowiedzi dotyczące doprowadzenia do sprzedaży w ramach offsetu setek Skytrucków i rolniczych Dromaderów rozwiały się jak sen złoty, bo Amerykanie policzyli sobie dzięki odpowiednim mnożnikom, że wykonanie zobowiązań będzie kosztowne. W rezultacie Mielec powędrował w roku 2007 do obecnego właściciela, przy czym tajemnicą poliszynela było, że jest to inwestycja obliczona na, uznawany za zupełnie pewny, zakup Black Hawków przez Wojsko Polskie. Wreszcie w 2010 koncern AgustaWestland przejął zakłady w Świdniku, co oznaczało praktyczny koniec polskiej własności w przemyśle lotniczym – ostały się wyłącznie remontowo-modernizacyjne wojskowe WZL-e i mała firma Edwarda Margańskiego. O chorym charakterze prywatyzacji sektora świadczą obecne, stojące na pograniczu szantażu, naciski na władze w związku z będącym nie po myśli koncernów-matek (czy może bardziej macoch) wyborem dokonanym w konkursie. A wcześniej dla wojska zmiana właścicieli oznaczała skokowy wzrost cen podzespołów i kosztów obsługi serwisowej. Rzeczywistość postkolonialna w pełnej krasie… Czy mogło być inaczej? Pytanie jest niełatwe. Na pewno niezbędnym krokiem byłaby wspomniana konsolidacja branży i utworzenie jednej większej firmy. Byłaby ona partnerem tak dla władz, jak i dla podmiotów zagranicznych, zarówno pod względem konkurencji, jak i współpracy. Jednak, jak powiadają, od samego mieszania herbata nie staje się słodsza. Konieczne byłoby lokowanie odpowiednich zamówień przez Siły Zbrojne (tu duże znaczenie miałoby dokończenie „Irydy” mimo wszystkich przeciwności), a także efektywna promocja eksportu, której zawsze brakowało. Dalej – twarde negocjacje w sprawie przenoszenia produkcji do nas przy zakupach sprzętu za granicą. Wracając do konkursu na samolot wielozadaniowy z początku XXI wieku – gdyby jako warunek sine qua non wyznaczyć realne korzyści dla krajowego przemysłu, być może zamiast na niekoniecznie chętnych do dzielenia się technologią Amerykanów lepiej byłoby postawić na Francuzów, poszukujących aż do bieżącego roku


62

pierwszego klienta eksportowego na swojego Rafale. Na początku XX wieku oferowali oni bardzo daleko idącą współpracę przemysłową Korei Południowej. Oczywiście wymagałoby to innego sformułowania warunków przetargu i wyasygnowania większych środków finansowych, których jednak znaczna część pozostałaby w kraju. Naturalne byłoby również poszukiwanie zagranicznego partnera celem udziału w produkcji maszyn transportowych i/lub komunikacyjnych. To jednak jest już historią niebyłą, a – jak słusznie zauważył sir Francis Drake – okazja raz stracona jest stracona na zawsze. Obecnie polski przemysł lotniczy jest w rękach właścicieli zagranicznych, a przyszłość, przynajmniej zakładów w Mielcu, może być niepewna. Odrzucenie oferowanego Black Hawka sprawiło, że straciły one w praktyce rację bytu dla właściciela, który zresztą zmienił się w związku z nabyciem Sikorsky Aircraft przez koncern Lockheed Martin.

Szanse reaktywacji Czy odtworzenie polskiego (pod względem własnościowym) przemysłu lotniczego byłoby celowe i realne? W horyzoncie dekady czeka Polskę zakup kolejnych wielozadaniowych samolotów bojowych, których liczbę MON określił na aż 64. Nasuwa się pytanie, czy ta idąca w dziesiątki miliardów złotych (koszt jednego samolotu można szacować na 400–500 milionów) inwestycja da wymierne korzyści polskiej gospodarce, czy może znów będziemy konsumować głównie współczynniki offsetowe. Niestety, bez ulokowania w kraju ważnej części produkcji trudno liczyć na korzystne rozwiązania, które mogłyby być stymulatorami krajowego sektora wysokich technologii, szansą dla uczelni technicznych itp. Oczywiście przystępowanie do samodzielnej konstrukcji takiej maszyny byłoby w sytuacji ograniczonych możliwości finansowych i przemysłowych klasycznym przykładem porywania się z motyką na słońce. Należy zatem rozważyć potencjał współpracy międzynarodowej. Zarysowuje się prawdopodobnie kolejna szansa, być może ostatnia w dającej się przewidzieć przyszłości. Oto bowiem w Szwecji realizowany jest program Flygsystem 2020, który ma doprowadzić do powstania w roku 2020 samolotu V generacji, następcy myśliwca Gripen. Szwedzi, zdając sobie niechybnie sprawę z ograniczonych możliwości nabywczych własnych sił powietrznych, poszukują aktywnie partnerów zagranicznych, współpraca z którymi mogłaby zmniejszyć koszty realizacji projektu, przekładające się też później bezpośrednio na cenę zakupu maszyn. Przed dwoma laty nawiązana została np. współpraca między firmą Saab a tureckimi zakładami TAI, mająca doprowadzić do powstania pierwszego w historii rodzimego

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

otomańskiego myśliwca, noszącego oznaczenie TFX. Jednak już to autarkijne deklaracje Turków, już to poszukiwanie przez nich innych partnerów każą powątpiewać w jej dalsze perspektywy. W tej sytuacji można przypuszczać, że wystosowanie przez Polskę propozycji partycypacji w szwedzkim programie, poparte konkretnymi zobowiązaniami finansowymi i planami zakupowymi, byłoby mile widziane i otworzyło perspektywy rewitalizacji krajowego przemysłu lotniczego. W obecnej chwili Polska mogłaby zaoferować udział w pracach swojej bazy naukowej oraz części zbrojeniówki wnoszącej wkład w przedmiotowej dziedzinie (można tu brać pod uwagę np. zajmujący się m.in. techniką radiolokacyjną ośrodek PIT-RADWAR S.A). Jednocześnie ewentualne wycofanie się zagranicznego inwestora z Mielca mogłoby stworzyć okazję do polubownego odkupienia zakładów przez kapitał krajowy (zapewne po prostu państwo), co oddałoby do dyspozycji już gotową infrastrukturę produkcyjną, w którą można by następnie poczynić inwestycje ukierunkowane na realizację programu. Szwecja nie jest jednak jedynym potencjalnym partnerem w regionie. Innym narzucającym się kierunkiem jest Ukraina. Kraj ten odziedziczył po Związku Sowieckim czołowe w kilku dziedzinach zakłady, wytwarzające produkty o rząd bardziej zaawansowane niż te, które przypadały w udziale przemysłowi PRL-u. W dziedzinie lotnictwa należy tu wymienić transportowce Antonowa i silniki do śmigłowców, samolotów transportowych, szkolno-treningowych oraz – przynajmniej w fazie prac rozwojowych – bojowych, pochodzące z biura konstrukcyjnego Iwczenko-Progress oraz zakładów Motor Sicz. Antonow, obok produkcji maszyn jeszcze z czasów sowieckich, opracował w latach 90. i później gamę nowych samolotów, obejmującą turbośmigłowy pasażerski An-140, rodzinę pasażerskich odrzutowców komunikacji regionalnej/transportowców budowaną wokół Ana-148 oraz ciężki samolot transportowy An-70. Maszyny te były i nadal są konstruowane w warunkach ograniczonych finansów, przy niepewnym, podatnym na wahania polityczne (a obecnie już niebyłym) łożeniu środków przez Rosjan. Zatem stabilny strategiczny partner, ułatwiający drogę na rynki europejskie (i, szerzej, „zachodnie”, w sensie uniwersum ekonomicznego, nie kierunku geograficznego), który w przeciwieństwie do wielkich koncernów amerykańskich czy zachodnioeuropejskich nie stwarzałby zagrożenia wydrenowaniem słabszej strony z technologii i działań mających na celu likwidację konkurencji, mógłby coś ugrać. Antonow zresztą oferował swoje maszyny An-32 wraz z ulokowaniem montażu w Mielcu we wspomnianym wyżej przetargu na maszyny transportowe, który wygrała CASA. Obecnie


63

ba Alan Wilson, flickr.com/photos/ajw1970/11955198085/

zarówno Antonow, jak i zakłady Motor Sicz zupełnie otwarcie poszukują możliwości współpracy z Polską. Ukraińskie lotnictwo wojskowe z kolei od upadku Związku Sowieckiego nie pozyskało ani jednego nowego samolotu bojowego i stanie za kilka lat przed koniecznością zapoczątkowania wymiany swojego parku maszyn, w pierwszym rzędzie myśliwców wielozadaniowych (notabene Ukraińcy zerkają tutaj w stronę… Turków). Mamy zatem zupełnie niepowtarzalną zbieżność potrzeb Szwecji, Polski i Ukrainy, kluczowych krajów Europy bałtyckiej. Wykorzystanie jej mogłoby mieć daleko idące konsekwencje w dziedzinie współpracy na niwach militarnej, gospodarczej i politycznej, niewykorzystanie natomiast byłoby kolejnym zmarnowaniem potencjału regionu. Wolno przypuszczać, posuwając się nieco dalej w rozważaniu możliwości przemysłowych, że ukraiński potencjał w dziedzinie produkcji lotniczej do zastosowań podwójnych, wojskowo-cywilnych i stricte cywilnych stanowiłby bardzo pożądane zrównoważenie oferty postulowanego

bałtyckiego partnerstwa przemysłowego. Mogłoby ono przejść dzięki temu z poziomu współpracy zadaniowej do formy ponadnarodowego koncernu, mogącego zdobywać różnych klientów dzięki szerokiej gamie produktów, podobnego do zachodnioeuropejskiej Airbus Group (do niedawna EADS). Oczywiście trzeba pamiętać cały czas, że rynek produkcji lotniczej nie jest łatwy, konkurencja jest bardzo mocna, jednak łatwo nie jest w żadnej dziedzinie. Wszak o lokowanie zakładów korzystających z taniej siły roboczej trzeba też starać się bardzo, dopieszczając na wszelkie sposoby inwestorów, do tego stopnia, że czasem trudno rozpoznać, która strona faktycznie inwestuje… Warto wspomnieć o jeszcze jednej, tym razem niematerialnej korzyści z inwestycji w tę spektakularną dziedzinę. Oto samoloty będące wytworem współpracy, w której Polska brałaby aktywny udział, byłyby pożywką dla dobrze pojmowanej dumy narodowej, stanowiąc namacalny dowód, że orzeł rzeczywiście coś może – i nie jest to groteska z czekolady i waty słownej. Można odwołać się do wydarzenia


64

z kwietnia bieżącego roku: oto prototyp samolotu An178 został z wielką pompą przewieziony ulicami Kijowa, jako symbol potencjału, podnoszący na duchu społeczeństwo boleśnie doświadczone wojną. Było to niewątpliwie przedsięwzięcie dobrze przemyślane z PR-owego punktu widzenia. W Polsce brak tego rodzaju inspiracji czy symboli integrujących, podnoszących zbiorową samoocenę, jest bardzo widoczny, na co wskazują choćby szaleństwa na punkcie sukcesów reprezentantów kraju w nawet niszowych sportach.

Pozalotnicze postscriptum ukraińskie

ba Alan Wilson, flickr.com/photos/ajw1970/12072283006/

Ukraina to nie tylko lotnictwo. Sztandarowym, obok Antonowa, przedstawicielem tamtejszego przemysłu zbrojeniowego jest charkowski kompleks pancerny, składający się z zakładów produkcyjnych im. Małyszewa oraz biura projektowego im. Morozowa. W Związku Sowieckim był wiodącym podmiotem w dziedzinie projektowania i produkcji czołgów. Obecnie jego najważniejszymi produktami są czołg Opłot-M, dorównujący większością parametrów najnowocześniejszym konstrukcjom zachodnim, oraz rodzina wysokiej klasy silników wysokoprężnych. Również tu można dopatrywać się niewykorzystanej szansy polskiej zbrojeniówki – Opłot wywodzi się z T-80, czołgu znacznie bardziej zaawansowanego od produkowanego przez Polskę T-72, jednak wciąż o wiele bliższego mu technologicznie niż konstrukcje zachodnie. Ewentualna współpraca mogłaby uczynić zbędnym pozyskiwanie Leopardów 2, bo potężny przemysł niemiecki jest bardzo trudnym partnerem jeżeli chodzi o podział prac przy obsłudze i modernizacji, a pozycja strony polskiej – dość słaba. O brak silników z kolei rozbiła się w głównej mierze kwestia polskich podwozi do haubicoarmaty Krab – na S-12, będące pochodnymi starego sowieckiego W-46, nie było już klientów ani krajowych, ani zagranicznych, więc ich produkcję zatrzymano i zlikwidowano zakład, tracąc krajowy potencjał w tym zakresie. Gdyby zamiast PT-91, którego wojsko, jako

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

nieperspektywicznego, po prostu już słusznie nie chciało, oferowany i kupowany był „spolonizowany” Opłot, problem ten prawdopodobnie by nie wystąpił. Niestety, znów mamy do czynienia z korzyścią, którą można było uzyskać, a nie zrobiono tego. Na szczęście nie wszystkie możliwości związane ze współpracą z partnerami ukraińskimi pozostały niewykorzystane. W drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia nawiązał kooperację z tamtejszą firmą Microtek w zakresie systemów obrony aktywnej pojazdów pancernych, która stała się jednym ze źródeł proponowanego obecnie przez polski przemysł rozwiązania noszącego nazwę ZASOP. Zakłady MESKO we współpracy z firmą Progress opracowują amunicję precyzyjną kalibru 155 mm z przeznaczeniem dla haubicoarmat Krab i Kryl. Te same zakłady budują, korzystając ze wsparcia konstrukcji ukraińskiej firmy Łucz, kierowany pocisk przeciwpancerny Pirat, który w perspektywie ma uzupełnić Spike’i. Wszystkie te przedsięwzięcia są dowodami, że jednak można.

Podsumowanie Wydaje się, że warunkiem sine qua non efektywnej współpracy przemysłowej z partnerami zagranicznymi jest istnienie żywotnych, stanowiących własność krajową zakładów, realizujących spójną politykę modernizacyjną, na którą przeznaczone są adekwatne środki finansowe. Potrzeby Polski, Szwecji i Ukrainy odnośnie do obronności będą w perspektywie nadchodzących dekad znaczące i w wielu aspektach podobne. Być może ewentualne powodzenie programu budowy nowych okrętów wojennych spowoduje, że Polska będzie w stanie przedstawić wschodniemu sąsiadowi sensowną ofertę techniczną i przemysłową, kiedy ten zacznie odbudowywać flotę (jedną z istotnych opcji jest tu współpraca ze Szwecją przy budowie okrętów podwodnych nowej generacji, oferowana nam przez Sztokholm). Również wspólne potrzeby dotyczące nowego wyposażenia lotnictwa mogą przynajmniej potencjalnie stanowić podstawę wyciągnięcia polskiego przemysłu lotniczego z opisanego w pierwszej części tekstu smutnego położenia, a przy okazji także być źródłem nieocenionych zysków politycznych. Wiele szans już stracono, jednak wysiłki mające na celu reindustrializację kraju mogłyby uwzględniać również i tę dziedzinę oraz możliwości z nią związane – także te odnoszące się do współpracy z partnerami z Europy bałtyckiej. Skoro geopolityka sama podpowiada korzystne rozwiązania, grzechem byłoby z nich nie korzystać. A jak wielokrotnie dowiodła historia, jest ona boginią surową, która za występki przeciwko sobie karze bez taryfy ulgowej.


25

Jarosław Tomasiewicz

Po dwakroć niepokorni

Szkice z dziejów polskiej lewicy patriotycznej Żaden z nich nie był ortodoksem, niewolniczo odtwarzającym zapożyczone idee. Każdy szukał własnej drogi. Niepokorność, niedostosowanie, niezgoda – to łączy wszystkich. Wiele jednak ich dzieli. Spotkali się w tym tomie demokraci, socjaliści, syndykaliści, anarchiści, komuniści… Różnił ich stopień radykalizmu społecznego, stosunek do demokracji, preferowana taktyka. Jedni czerpali natchnienie z Ewangelii, drudzy wojowali z chrześcijaństwem. Rozmaicie rozumieli patriotyzm. Wszyscy nasi bohaterowie łączą „lewicową” walkę o postęp, równość, wolność i sprawiedliwość z ideami klasyfikowanymi dziś na ogół jako „prawicowe” – z patriotyzmem lub religijnością. Te heterodoksyjne elementy ich dziedzictwa na ogół zbywane są pełnym zakłopotania milczeniem. (ze wstępu) Cena 22 zł (+ 6 zł koszt wysyłki) • ebook 14,99 zł 260 stron Zamówienia: tel. 42 630 22 18  ·  sklep@nowyobywatel.pl Książka dostępna w naszym sklepie internetowym: nowyobywatel.pl/sklep


102

Mam białego penisa, więc chyba coś mi się należy

Adela Marta Jurkowska Charleston w Karolinie Południowej jest najpiękniejszym miastem, w jakim byłam. Spędziłam tam tylko kilka godzin, w tym część przespałam z nogami na kierownicy w wynajętym samochodzie. Podczas spacerów między wielkimi rezydencjami w kolonialnym stylu wetknęłam sobie za ucho kolorowy kwiatek, jeden z milionów kolorowych kwiatków, rosnących szybciej, niż meksykańscy ogrodnicy nadążają z przycinaniem ich do gustownej nienachalności. Odkryłam w sobie wtedy wstydliwą empatię wobec żołnierzy oraz żon i córek Konfederacji. Zrozumiałam, że bronili nie tylko niewolnictwa, tej „dziwnej instytucji” (peculiar institution – popularny eufemizm okresu przedwojennego), która wykorzystała drobną fizyczną odmienność, by stworzyć rasę. Przede wszystkim bronili stylu życia, swojego komfortu psychicznego, swojego spokojnego snu, swoich białych dłoni. Walczyli o poczucie słuszności, o to, że mają rację, że mają święte i niezbywalne prawo do czucia się lepszymi i postrzegania innych jako gorszych i takiegoż ich traktowania. Koncepcja supremacji rasowej (white supremacy) dawała poczucie ważności, lepszości, poczucie bycia wartościowym, nawet gdy nie miało się nic i nie osiągnęło się nic, i nie było się nikim więcej niż istotą ludzką. Dylann Storm Roof chciał się poczuć kimś, ale nie miał żadnej właściwości (property) poza białym kolorem skóry. Ale nawet ta właściwość może stać się cenną własnością (property), gdy daje ci miejsce w wygodniejszym wagonie kolejowym (patrz:

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

sprawa Plessy vs. Ferguson1) lub zapewnia przeżycie, gdy inni giną. Dylann Roof ma 21 lat i fryzurę „na garnek”, modną wśród polskich chłopów pańszczyźnianych w XV wieku. W środę 17 czerwca 2015 r. włożył swojego Glocka kaliber 45 mm, kupionego za pieniądze z prezentu urodzinowego od rodziców, do saszetki i poszedł na zebranie kółka biblijnego. Do tego momentu jest żałośnie i może nawet trochę śmiesznie, potem robi się strasznie. Roof wybrał grupę edukacji biblijnej, zbierającą się w Emanuel African Methodist Church w najpiękniejszym mieście, w którym w życiu byłam, nazywanym też Holy City, bo jest w nim tak wiele kościołów… Charleston może nie jest oficjalnie najbardziej rasistowskim i „skonfederowanym” miastem w Stanach Zjednoczonych, jednak miałby do tego tytułu spore prawa. Po pierwsze, był głównym portem dla przypływających z Afryki statków z niewolnikami (nawet dla 70 procent z nich Charleston to pierwszy przystanek na amerykańskiej ziemi). Kiedy w 1808 roku zakazano wreszcie zamorskiego importu niewolników (Jezu, nie wierzę, że użyłam wobec ludzi słowa „import”, ale to przecież prawda, wstrętna prawda), Charleston zmienił się w krajowe centrum handlu wiadomo-kim. To w Charleston w grudniu 1860 roku przyjęto „rozporządzenie o secesji”. Karolina Południowa była pierwszym stanem, który opuścił Unię, a pierwsze strzały wojny secesyjnej padły z Fortu Sumter, czyli de facto z miasta-portu Charleston. Roof w swoim manifeście wyjaśnia, że


103

bnd Stacey Youdin, flickr.com/photos/oso_remote/18770130398/

wybrał Charleston, ponieważ jest najbardziej „historycznym” miastem w stanie i niegdyś miało najwyższą proporcję Czarnych wobec Białych w całym kraju. Dziś Charleston jest w trzech czwartych biały (dane z 2010 r). Jeszcze w latach 80. proporcja ta wynosiła pół na pół. Ciekawe, czy pisząc o demograficznej przewadze Czarnych w okresie przedwojennym Roof, zadał sobie trud, by pomnożyć ich liczbę przez trzy piąte. Bo tym właśnie, według pierwszej konstytucji amerykańskiej, był Afrykanin mieszkający w Ameryce lub Amerykanin afrykańskiego pochodzenia – trzema piątymi człowieka. Swój manifest Roof opublikował na prymitywnej stronie internetowej, która wypaliła mi dziurę w mózgu. Jest tam część fotograficzna, przedstawiająca Roofa w przydomowym ogródku, w wędkarskim kapelusiku i ciemnych okularach zsuniętych na koniec nosa jak u aktorki z Beverly Hills 90210. Do wizerunku najbardziej wyśmiewanego chłopaka w szkole dodane są, niczym okrutne nieporozumienie, atrybuty twardogłowego południowca: flaga Konfederacji, płonąca flaga USA (wydaje się, jakby była podpalona od grilla, który stoi w tle), pistolet (prawdziwy! choć w tej scenerii trudno w to uwierzyć) i tablica rejestracyjna z napisem „Skonfederowane Stany Ameryki”. Do tego, jak w albumie każdego licealisty, kilka zdjęć z wycieczek: tu cmentarz walecznych białych przodków, tam pomnik tychże, jeszcze dalej muzeum niezmiennie monotematyczne. I wypisana patykiem na

piasku liczba 1488 – 14 oznacza w neonazistowskim slangu czternastowyrazowy slogan w typie „white power”, a 88 to „Heil Hitler”. Ogólnie: żałość. Ale też trochę strach ściska za gardło. Hitem Internetu jest zdjęcie Roofa w czarnej kurtce z przyszytymi flagami RPA czasów apartheidu i Rodezji – państwa istniejącego w latach 1964–1979, zamieszkanego w większości przez Czarnych, a rządzonego wyłącznie przez Białych. Czarni przejęli władzę na drodze wyborów i w 1980 r. zmienili nazwę Rodezji na Zimbabwe. Roof najwyraźniej bolał nad tą przemianą, ponieważ swoje przesłanie zamieścił pod adresem lastrhodesian.com („Ostatni Rodezyjczyk”). Pozostała część strony to manifest, który byłby pewniakiem w konkursie na największą liczbę nienawistnych bzdur na jednostkę objętości tekstu. Pierwszym, co zakłuło mnie w oczy, było użycie wielkiej litery, gdy mowa jest o „Białych” i małej w słowie „czarni”. Niewielka to rzecz, a boleśnie znacząca. Roof w dość nietypowy sposób dzieli ludzi na „rasy” (Żydzi jego zdaniem są rasą, wschodni Azjaci też stanowią rasę) i opisuje każdą, najwięcej miejsca poświęcając Czarnym (używam tego słowa jako politycznie neutralnego oraz w tym kontekście potrzebnego). Czarnuchy są głupie i okrutne – wnikliwie zauważa autor, który kilka godzin później zamorduje dziewięć osób. Porównuje Afroamerykanów do psów i twierdzi, że stąd bierze się współczucie dla ich


104

krzywdy – tak jak współczuć będziemy psu bitemu przez człowieka, gdyż pies jest niższym gatunkiem. Roof chwali się, że przeczytał „setki niewolniczych wspomnień” i że większość z nich jest pozytywna. Niektórzy panowie NAWET nie zezwalali na biczowanie niewolników na swoich plantacjach. Och, co za łaska! Błąd tkwi w tym, że niewolniczych wspomnień jest naprawdę niewiele, chyba nawet jedna setka się nie uzbiera. Poza tym styl autora Roofa sugeruje, że nie przeczytał w życiu nic ponad „jakąkolwiek lekturę w drugiej klasie amerykańskiej podstawówki”. Zdaniem zamykającym ten myślowy rynsztok jest „wybaczcie błędy, nie miałem czasu tego sprawdzić”.

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

Błędy w pisowni (typos) oczywiście, bo przecież nie błędy merytoryczne. Jako początek swoich zainteresowań problematyką rasy i opresji wywieranej przez Czarnych na Białych (tak, w tej kolejności) Roof wskazuje sprawę zabójstwa Trayvona Martina w lutym 2012 roku. Martin – nieuzbrojony czarny 17-latek – został zastrzelony przez szefa straży sąsiedzkiej (neighbour watch) George’a Zimmermana w Stanford na Florydzie. Policja nawet nie aresztowała sprawcy, ponieważ uznała zamordowanie chłopca za działanie podjęte w obronie własnej – między Zimmermanem a Martinem doszło do sprzeczki popartej argumentem pięści. Po tym jak


bnd Stephen Melkisethian, flickr.com/photos/stephenmelkisethian/18321049603/

105

przez cały kraj przetoczyła się fala protestów, Zimmerman został oskarżony o morderstwo, ale ława przysięgłych uznała go za niewinnego. Departament Sprawiedliwości ogłosił, że nie ma wystarczających dowodów, by wszcząć śledztwo federalne w sprawie przestępstwa motywowanego nienawiścią (hate crime). Roof uważał za oczywiste, że słuszność leżała po stronie Zimmermana. Wiedziony ciekawością zapytał wujka Google’a o „przestępstwa popełniane przez Czarnych na Białych” (black on white crime). Pierwszym wynikiem była – i dziś również jest – strona Rady Konserwatywnych Obywateli (Council

of Conservative Citizens), której angielska nazwa skraca się do CCC, co chyba nie tylko mnie kojarzy się z KKK (Ku Klux Klan). Prezesem tej szacownej organizacji jest Earl Holt – 62-latek udostępniający najbiedniejszym z biednych mieszkania na wynajem o standardzie urągającym przyzwoitości (jego zawód to slumlord). W ten w-ogóle-nie-obrzydliwy sposób zarabia na dostatnie życie i swój konserwatywny aktywizm. Rada wspiera swoimi funduszami polityków partii republikańskiej co bardziej zaangażowanych w walkę o świętą Nierówność i upragnioną Nietolerancję. Zaraz po masakrze wszyscy wsparci zaczęli na wyścigi zwracać dotacje lub przeznaczać je na cele charytatywne. CCC powstało w latach 50. w znanym z szalejącego rasizmu stanie Mississippi. Jego głównym celem było zapobieganie integracji rasowej w szkołach po wyroku Sądu Najwyższego w sprawie Brown vs. Board of Education. Gdy konserwatywni obywatele odnieśli porażkę w bronieniu swoich dzieci przed krzywdą przebywania w jednej klasie z Afroamerykanami, przerzucili się na zwalczanie międzyrasowych małżeństw i lobbowanie przeciwko imigrantom. Monitorują również sytuację Białych zamordowanych przez Czarnych. Według statystyk FBI stanowią oni niewielki procent wszystkich ofiar, bo najwyraźniej Biali najbardziej lubią zabijać się nawzajem. Entuzjaści tematu mogą śledzić te 13,6% morderstw, których ofiary były białe, a sprawcy czarni, za pomocą wygodnych i łatwych w obsłudze mediów społecznościowych, np. wpisując na Twitterze #whitegenocide. Zamachowiec nie przypadkiem wybrał za cel ataku Emanuel African Methodist Church. Jest on bowiem najstarszym czarnym kościołem na południe od Baltimore. Założony w 1816 roku, był miejscem, gdzie niewolnicy mogli poczuć się jak pełnoprawne jednostki ludzkie – w oczach Boga równe innym ludziom. W myśl zasady, że wiedza równa się władzy, sztukę czytania i pisania skrywano przed niewolnikami, więc kościoły były jedynymi instytucjami edukującymi społeczność niewolniczą. Denmark Vesey – jeden z założycieli kościoła – przewodził słynnemu powstaniu niewolników. Skala powstania była niewielka, zostało szybko stłumione, a wszyscy jego uczestnicy straceni. Ale zjednoczeni, zbuntowani niewolnicy byli najgorszym koszmarem dla białych plantatorów, tak przerażonych rebelią, że nawet kościół spalili do gołej ziemi. Proboszczem tej ważnej parafii był wielebny Clementa C. Pinckney. Po wejściu do kościoła zamachowiec poprosił o wskazanie mu pastora Pinckney’a i usiadł obok niego, co może sugerować, że to on był głównym celem ataku. Wielebny Pinckney był znaną osobą publiczną, aktywnym działaczem społecznym, zasiadał w senacie stanowym Karoliny


106

Południowej. Zawodowe obowiązki senatora wymagały od niego codziennego przebywania w budynku władz stanowych w Columbii, nad którym, zupełnie niezawstydzona swoim niemoralnym dziedzictwem, powiewa flaga Konfederacji (flaga wojenna, przypomina drugą „państwową” flagę Skonfederowanych Stanów Ameryki). Po masakrze, decyzją gubernatorki stanu Nikki Haley, flagi USA Karoliny Południowej zostały opuszczone do połowy masztu na dziewięć dni – po jednym dniu za każdą z ofiar zamachu. Jednak flaga Konfederacji – najbardziej kontrowersyjna, ponieważ bardzo często wykorzystywana jako symbol białej supremacji – pozostała na szczycie masztu. Gubernatorka ubolewa nad tym faktem, ale decyzja nie należy do niej – nad tą konkretną flagą władzę sprawuje senat stanu. Gdy piszę te słowa, senat debatuje nad usunięciem flagi: izba niższa już przychyliła się do tego wniosku. Ale co flaga właścicieli niewolników i przeciwników Unii w ogóle robi na terenie należącym do władz stanu? Otóż umieszczono ją nad Kapitolem w Columbii w 1962 r. na znak SPRZECIWU wobec ruchu na rzecz praw obywatelskich (Civil Rights Movement), a dokładnie na rzecz równości praw obywatelskich dla wszystkich obywateli niezależnie od koloru skóry. W roku 2000, pod naciskiem protestów obywatelskich, flagę Konfederacji zdjęto z budynku senatu stanowego i umieszczono przed budynkiem. Nieważne, czy z dachu, czy z trawnika, flaga Konfederacji codziennie przypomina czarnym urzędnikom i mieszkańcom, kim ich stan chciał, by byli – niewolnikami. Czarne dzieci chodzą do szkół nazwanych imionami konfederackich generałów – ludzi, którzy oddali życie za to, by owe dzieci nie mogły się uczyć. Liczne ulice w miastach Południa noszą imiona bohaterów Konfederacji. Nawet Emanuel African Methodist Church stoi przy ulicy Johna C. Calhouna – gorącego zwolennika niewolnictwa (z nurtu: niewolnictwo to jest dobra, dobra rzecz) i jednego z najgorliwszych orędowników secesji. Z całej dyskusji użytek dla siebie, jak zawsze, zrobią marketingowcy: największe sieci sklepów w Ameryce, w tym np. Amazon, wycofały ze sprzedaży wszystkie gadżety przedstawiające flagę konfederacji. Zapowiada się powstanie czarnego rynku ręczników plażowych, foteli rybackich i kubków termicznych. Gdy grupa biblijna rozpoczęła dyskusję nad wybranym fragmentem Pisma, Roof najpierw słuchał, potem rozzłoszczony zabrał głos, a następnie wstał, wyjął pistolet i zaczął strzelać. Musiał pięciokrotnie przeładować magazynek, by uśmiercić wszystkich. Cynthia Marie Graham Hurd (54 lata) – członkini grupy biblijnej i kierowniczka biblioteki publicznej hrabstwa Charleston.

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

Susie Jackson (87 lat) – członkini grupy biblijnej i chóru kościelnego. Ethel Lee Lance (70 lat) – kościelny w Emanuel African Methodist Church. Depayne Middleton-Doctor (49 lat) – pastor oraz administrator i koordynator działu rekrutacji w Southern Wesleyan University. Clementa C. Pinckney (41 lat) – proboszcz Emanuel African Methodist Church i senator stanu Karoliny Południowej. Tywanza Sanders (26 lat) – członek grupy biblijnej. Daniel Simmons (74 lata) – pastor pracujący w Greater Zion AME Church w Awendaw. Sharonda Coleman-Singleton (45 lat) – pastorka oraz logopeda i trenerka bieania w Goose Creek High School. Myra Thompson (59 lat) – nauczycielka grupy biblijnej. Wypisałam te nieraz trudne do wymówienia nazwiska ofiar, ponieważ ważne jest, abyśmy o nich pamiętali. Byśmy wiedzieli, kim byli, jak wyglądali, jak istotni byli dla swojej społeczności. Zbyt często zapamiętuje się tylko nazwisko i obmierzłą twarz mordercy, stającego się medialnym celebrytą. Przypomina się o nim wciąż na nowo, przy okazji procesu, potem apelacji, potem, gdy wyda swoją biografię, później zrobią o nim film dokumentalny i nawet jego śmierć na krześle elektrycznym będzie pokazana w full HD i oglądana przez miliony. A po ofiarach nie pozostanie nic poza wspomnieniami. Mamy obowiązek je pielęgnować. Roof pozostawił przy życiu jedną osobę. Kolejne dwie, w tym dziecko, uratowały się, udając martwych. Kobiecie, która przeżyła, zamachowiec nakazał poinformowanie opinii publicznej o przebiegu zamachu i jego motywach. On sam planował prawdopodobnie popełnić samobójstwo, jednak gdy udało mu się bez problemów opuścić kościół, wsiadł w samochód i odjechał. Aresztowano go następnego dnia, 250 mil od miejsca zbrodni, już za granicą stanu – w Shelby w Karolinie Północnej. Na Dylanna Roofa jako potencjalnego mordercę wskazali jego ojciec, wuj i najbliższy przyjaciel, którzy po obejrzeniu doniesień w telewizji zawiadomili policję. Roof poprosił o ekstradycję i został przetransportowany do Karoliny Południowej. Podczas pierwszej rozprawy, która ma na celu przedstawienie zarzutów i wyznaczenie kaucji, rodziny ofiar przekazały zamachowcowi słowa przebaczenia w duchu chrześcijańskim. Roof nie wydawał się ani wzruszony, ani w ogóle… żaden. Nie był nawet przejęty tym, że grozi mu dziewięciokrotna kara śmierci. Kobieta, mająca być posłanniczką wiadomości Roofa, jest w stanie głębokiego szoku i znajduje się pod opieką lekarzy. Jej krewna, której udało się


ba The All-Nite Images, flickr.com/photos/otto-yamamoto/19069458745/

107


108

bnd Stephen Melkisethian, flickr.com/photos/stephenmelkisethian/18754060608/

z nią porozmawiać, przekazała, że zanim Roof zaczął strzelać, Tywanza Sanders próbował przemówić mu do rozsądku. „Nie musisz tego robić” – przekonywał. Odpowiedzią było: „Tak [muszę]. Gwałcicie nasze kobiety i przejmujecie nasz kraj”. Argument o „gwałceniu naszych (białych) kobiet” jest stary jak historia konfliktu rasowego w Ameryce. Był on podnoszony jeszcze przed zniesieniem niewolnictwa: wtedy usprawiedliwiał ten haniebny proceder jako „konieczną obronę Białych przed Czarnymi”. Potem był fałszywym pretekstem do niemal wszystkich linczów, działalności Ku Klux Klanu i praw Jima Crowa, czyniących rasową dyskryminację legalną. Entuzjaści tego wyssanego z palca konceptu, w tym morderca Roof, najwyraźniej za nic mają sobie statystki wykazujące, że w przytłaczającej większości gwałtów sprawca i ofiara mają ten sam kolor skóry.

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

Załóżmy jednak na chwilę, w ramach eksperymentu myślowego, że Roof naprawdę jest przekonany o tym, że czarni mężczyźni nie robią nic innego, tylko gwałcą białe kobiety. I chciał ich z tego powodu zabić. Zabić czarnych mężczyzn, by chronić białe kobiety. Na liście najlepszych miejsc i pór do zrealizowania tego celu „kościół w środowy wieczór” z pewnością zająłby jedną z ostatnich pozycji. Kobiety, niezależnie od pochodzenia etnicznego, są o wiele bardziej religijne niż mężczyźni, nie powinno więc dziwić, że na spotkanie poświęcone dyskusjom o Biblii przyszły głównie one. I to w większości kobiety poniosły śmierć – stanowiły sześć z dziewięciu ofiar. A może właśnie to kobiety były celem od początku, nawet jeśli morderca nie zdawał sobie z tego sprawy? Nie byłby to pierwszy przypadek połączenia rasizmu


109

z seksizmem. Gdy przedstawiciele grup niegdyś nadrzędnych (w tym przypadku biali mężczyźni), dziś zmuszeni do wykazania się czymś więcej niż posiadaniem białej skóry i penisa, by zyskać pozycję w społeczeństwie, nie są w stanie osiągnąć upragnionego prestiżu, zwracają frustrację przeciwko grupom historycznie dyskryminowanym. Ten przerośnięty maltuzjanizm traktuje prawa i wolności obywatelskie jako dobra, których zasób jest skończony, więc jeśli ktoś je uzyskuje, to automatycznie ja je tracę. Na szczęście druga poprawka do konstytucji umożliwia mi obronę tego, co moje. Obronę zbrojną. Barack Obama stworzył całkowicie nowy gatunek krasomówstwa – przemówienie postmasakrowe. Oficjalna wypowiedź po zamachu w Charleston była jego czternastym oświadczeniem wydanym po masowym morderstwie dokonanym przy użyciu broni palnej. Obama wygłosił kilka zużytych frazesów o tym, że niewinni ludzie zginęli po części dlatego, że ten, kto chciał wyrządzić im krzywdę, nie miał problemu z pozyskaniem broni oraz że on, prezydent, odmawia udawania, że wystarczy pogrążyć się w żałobie, a każda próba działania będzie upolitycznianiem problemu. Nic nowego. Zacytował też przemówienie Martina Luthera Kinga sprzed 52 lat, wygłoszone po śmierci trzech czarnych dziewczynek w zamachu bombowym na kościół w Birmingham w Alabamie. Z tego, że ów cytat jest wciąż aktualny, płynie jeden wniosek – przez pół wieku nic się nie zmieniło. W Stanach Zjednoczonych działają 784 „grupy nienawiści” (hate groups). Monitorowaniem ich działalności zajmuje się Southern Poverty Law Center, które prowadzi bardzo profesjonalną stronę internetową i wykonuje ogrom dobrej, merytorycznej pracy. Grupy nienawiści podzielone są na kategorie pod względem przedmiotu nienawiści: występują zatem stowarzyszenia neonazistowskie, anty-LGBT, neokonfederackie oraz, moje ulubione, stowarzyszenia „ogólnej nienawiści” (general hate). Ich istnienie jest jak najbardziej legalne, bo pierwsza poprawka gwarantuje wolność słowa. Mogą się zbroić i tworzyć własne armie, bo druga poprawka zapewnia prawo do posiadania broni. A dzięki bezkrytyczności opinii publicznej mogą przedstawiać szaleństwo nienawiści jako poglądy racjonalne, logiczne, „prawdziwie amerykańskie” i, zupełnie bez zażenowania, jako prawowitą agendę polityczną. Łącznie z tym, że stowarzyszenia potomków i potomkiń prominentnych konfederatów wciąż planują secesję od Unii. Dlaczego masakry w Charleston nie nazywa się atakiem terrorystycznym? – pytają komentatorzy. Dlaczego nawet określenie „przestępstwo motywowane nienawiścią” (hate crime) jest używane nader ostrożnie? Czyżby dlatego, że przeczyłoby to lansowanej

przez władze koncepcji terroryzmu jako działań złych muzułmanów przeciwko dobrym Amerykanom? Koncepcji, w której to „Inni”, „Obcy” żywią nienawiść do nas, a my tylko nadstawiamy drugi policzek, bo „tak zrobiłby Jezus”. „What would Jesus do?” (co zrobiłby Jezus?) jest popularnym sloganem chrześcijańskiej prawicy, często drukowanym na koszulkach, naklejkach itp. Prawicowe media energicznie grzebią w przeszłości Roofa, by znaleźć dowody nadużywania narkotyków lub historię problemów psychicznych. Tak, w marcu 2015 aresztowano go za posiadanie narkotyków. Tak, pod koniec lat 90. Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne debatowało nad wpisaniem rasizmu na listę chorób psychicznych, czego ostatecznie nie zrobiono. Nie, działanie mózgu Dylanna Roofa nie było w chwili popełnienia dziewięciu morderstw ani upośledzone przez chorobę, ani zmienione przez substancje psychoaktywne. Było napędzane zwykłą, nagą nienawiścią. Czytam w ostatnich dniach nowo wydane po polsku eseje Emmy Goldman. Tekst „Psychologia terroryzmu” przypomniał mi o tym, że zwykłam empatyzować z więźniami i zamachowcami, gdyż wychodzę z założenia, że większość aktów przemocy ma swoją przyczynę w poczuciu krzywdy i ostatecznej bezsilności. I taka była, moim zdaniem, przyczyna tragicznych wydarzeń w Charleston. Dylann Roof czuł się ofiarą, czuł, że coś mu niesprawiedliwie odebrano. Wierzył, że za sam fakt bycia białym mężczyzną należą się prestiż społeczny, pieniądze i wygodne życie. Gdy zorientował się, że współczesny świat nie rządzi się tymi samymi regułami, co przedwojenne Południe, poczuł się skrzywdzony, a potem wściekły. Biali mężczyźni naprawdę stracili na równości praw obywatelskich. Jako biała kobieta powiem: i bardzo dobrze! PS. Mam nadzieję, że czytelnik/-czka nie czuje się urażony/-a nieco prześmiewczym tonem artykułu. Sarkazm, ironia i złośliwość były dla mnie terapeutycznymi narzędziami zastosowanymi, by zło i ludzkie nieszczęście, z którymi obcowałam w trakcie zbierania materiałów, nie doprowadziły mnie do apopleksji. Czuję przeogromny smutek i współczucie dla ofiar i ich rodzin, a także najwyższe obrzydzenie wobec sprawcy. Przypis: 1. Homer Plessy był osobą o mieszanym „pochodzeniu rasowym” i został z tego powodu wyproszony z wagonu pierwszej klasy „tylko dla białych”. Wyrok Sądu Najwyższego z 1896 roku w sprawie Plessy vs. Ferguson uznawał doktrynę „oddzielne, ale równe” (separate but equal) za zgodną z konstytucją. W praktyce oznaczało to przyzwolenie na segregację rasową w miejscach publicznych. Wyrok pozostał w mocy do roku 1954, kiedy został uchylony decyzją Sądu Najwyższego w sprawie Brown vs. Board of Education.


118

Zobaczyć cały świat

z Arturem Liebhartem

rozmawia Krzysztof Wołodźko

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015


119

Lieb hart Artur Liebhart (ur. 1964) – twórca i dyrektor festiwalu Docs Against Gravity Film Festival (dawniej Planete+ Doc Film Festival), szef firmy dystrybucyjnej Against Gravity oraz projektu edukacyjnego opartego o film dokumentalny – Akademii Dokumentalnej. Bierze udział w pracach gremium Cinema Eye Honors, które wybiera najlepsze filmy dokumentalne świata.

bnd Biblioteca de Arte / Art Library Fundação Calouste Gulbenkian, flickr.com/photos/biblarte/2687947869/


upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/73/CinematographeProjection.png

120

–– 28 grudnia 1895 r. w Salonie Indyjskim Grand Café wciąż je dostają, muszą płacić cenę niezależności. w Paryżu bracia Lumière pokazali publiczności Podam dwa przykłady. Wybitni twórcy, Werner He„Wyjście robotników z fabryki”. To początek kina, rzog i Wiktor Kossakowski, pracują obecnie nad także filmu dokumentalnego. Zaczęło się od 48-sewielkimi projektami filmowymi, które są na miarę kundowego obrazu. 110 lat później na ekrany wszedł ich ego i ambicji artystycznych. Otrzymali potrzebponad dwugodzinny obraz „Śmierć człowieka pracy” ne pieniądze od olbrzymich organizacji medialnych, Michaela Glawoggera, do którego zdjęcia autor kręktóre postawiły warunek, że to one będą całkowicie cił w Ukrainie, Niemczech, Indonezji, Nigerii. Film kontrolować dystrybucję filmów na całym świecie. dokumentalny ma się w naszych czasach o wiele To oznacza, że tych obrazów najprawdopodobniej lepiej niż klasa robotnicza. w ogóle nie zobaczymy w kinach. Zwykłemu widzowi pozostanie ekran laptopa, ewentualnie monitor ––Artur Liebhart: Nie tylko bracia Lumière w tamtym telewizora. czasie nagrywali pierwsze filmy. Byli też inni pionierzy kina, z Niemiec i Belgii, korzystający z własnych Możni medialnego świata dostrzegli potencjał technologii, którzy na bohatera zbiorowego wybrali w filmie dokumentalnym, tym robionym z rozmachem przez głośne nazwiska. Próbują go zagarniać do klasę robotniczą, ludzi wychodzących z fabryk. Glawogger po latach stwierdzał, że w naszym kręgu kulswoich celów marketingowych, zrobić produkt eksturowo-ekonomicznym klasa robotnicza zanika. Dla kluzywny, na wyłączność, rozpowszechniany tylko za pośrednictwem VOD, czyli płatnego udostępniania kontrastu: w 2005 roku film dokumentalny nabierał rozpędu. Twórcy byli w stanie, mówiąc językiem treści multimedialnych. To bardzo zła praktyka. Nierachunku finansowego, od którego nie da się uciec stety, w tę stronę ewoluuje cały świat medialny. To także w tej branży, zdobyć znaczne fundusze na duże powoduje, że producenci nie chcą pokazywać filmów projekty z instytutów filmowych czy od różnych ordokumentalnych na festiwalach czy publiczności ganizacji finansujących szeroko rozumianą sztukę. w kinie. Liczą się abonament i zarobek. Te czasy już minęły. Nawet największym twórcom kina dokumentalnego nie jest łatwo zdobyć pienią- –– Czytałem niedawno wywiad z Joe NeCastro, dydze na projekty tworzone z rozmachem. A ci, którzy rektorem do spraw rozwoju w Scripps Networks

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015


121

upload.wikimedia.org/wikipedia/en/d/de/Cin%C3%A9matographe_Lumi%C3%A8re.jpg

Interactive, zrobiony tuż po tym, jak ta firma sfinalizowała przejęcie TVN. Uderzał skrajnie zekonomizowany język opisu mediów. –– Nie ma dziś „przestrzeni mentalnej” na mówienie o czym innym. A nawet gdyby ktoś zaryzykował opis tego biznesu w innym świetle, najprawdopodobniej osoby odpowiedzialne w zarządzie choćby za kwestie PR-u uznałyby go za szaleńca. –– Gdy w 2012 r. po raz pierwszy byłem na festiwalu Planete+ Doc Film Festival, postrzegałem film dokumentalny jako rzecz nieco archaiczną. Po kilku dniach wyszedłem z Kinoteki zachwycony. Zobaczyłem m.in. „Projekt NIM” Jamesa Marsha, „Niech żyją Antypody!” Wiktora Kossakowskiego, „Chwała dziwkom” Michela Glawoggera, „Wodne dzieci” Aliony van der Horst. Miałem przed sobą cały świat. Potrafisz ująć różnorodność filmu dokumentalnego w kategorie, pokazać trendy jego rozwoju? –– Można się o to pokusić, choć film dokumentalny bardzo szybko się zmienia. Co kilka lat pojawia się obraz, który bardzo trudno zaklasyfikować. Filmoznawcy próbują oczywiście ująć ten świat w kategorie. Moim zdaniem w naszych czasach na dalsze kierunki rozwoju filmu dokumentalnego ma wpływ rzecz tak trywialna, jak jego format. Albo film jest

robiony dla telewizji i ma 55–60 minut, albo jego autor ma środki i zaufanie osób finansujących produkcję i wtedy to rzecz pełnometrażowa. To bardzo ważna sprawa, bo pozwala wykroczyć choćby poza zawężającą perspektywę ukazywania świata: krótkie pytanie, krótka odpowiedź. Wtedy dopiero widzimy film dokumentalny w jego bogactwie. –– I co się na nie składa? –– Mamy cinéma vérité, czyli film obserwacyjny. To „czysty dokument”, który polega na rejestracji rzeczywistości: reżyser stawia kamerę i idzie na piwo [śmiech]. Herzog jest krytykiem tego stylu, mówi: „bądźcie reżyserami, a nie muchami na ścianie”. Jego zdaniem twórcy muszą współtworzyć filmowe sytuacje, żeby „zagęszczać rzeczywistość”, odsuwać kotarę banalnej codzienności i ukazywać prawdziwe energie, które tworzą świat, rządzą nim lub na niego istotnie wpływają. Herzogowski styl powoli wygrywa w tej dziedzinie. Inne filmy, w których lubują się głównie reżyserzy z krajów germanofońskich, to travelogi. To produkcje które pokazują jakiś temat, widziany z perspektywy różnych części świata, „filmy globalne”. Bardzo często opierają się one na zanegowaniu pozornych


122

bn jay grandin, flickr.com/photos/jaygrandin/3082499421/

oczywistości funkcjonujących w danej kulturze. Można je traktować jako wyzwanie intelektualne i emocjonalne dla nieco bardziej wymagającej widowni. Za przykład niech posłużą obrazy Glawoggera. Jego „Megamiasta” z 1998 r. to jeden z pierwszych dużych, pełnometrażowych filmów dokumentalnych zrobionych jak fabuła, mocno zagęszczających rzeczywistość. Glawogger pokazał w nim Moskwę, Meksyk, Mumbaj, Nowy Jork. Na identycznym schemacie oparte są jego „Śmierć człowieka pracy” czy „Chwała dziwkom”, rzecz pokazująca realia prostytucji w różnych kręgach kulturowych współczesnego świata. Są też filmy, które nazywam intymnymi. To długie dokumenty, które najczęściej są kręcone na bardzo długich planach, chcą nam pokazać prywatność bohaterów w sposób niemal namacalny. I są filmy dokumentalne, które „chcą coś załatwić”, realizowane zarówno w formacie telewizyjnym, jak i pełnometrażowym. Bardzo rzadko są udane, często – przeciętne. Najczęściej to produkcje pokazujące różne zjawiska społeczne w sposób bardzo dydaktyczny. Najlepsze kino tego gatunku to takie, które pozwala nam myśleć i oglądać świat.

z mocno postawionymi tezami odmiennymi od poglądów, które uznają za oczywiste. To wyraźny problem polskiego filmu dokumentalnego. U nas nie powstaje szerzej rozumiane kino polityczne. Owszem, doszliśmy do takiego etapu, że powstają w Polsce filmy o komunizmie. Robi się je dobrze, czasem nawet bardzo dobrze. To filmy naprawdę głębokie, które nie zestarzeją się i za sto lat. Na uwagę zasługuje kino Macieja Drygasa, który z absolutną konsekwencją tworzył oparte o archiwa filmy poświęcone czasom PRL. Ale niemal wszystko, co powstało w polskim dokumencie po 1989 r. i odnosiło się do nowych realiów, jest silnie naznaczone cenzurą wewnętrzną. Owszem, są wyjątki, np. „Balcerowicz. Gra o wszystko” Andrzeja Fidyka. To dobrze zrobiony film–pamflet. Z kolei „Bar na Wiktorii” Leszka Dawida to chyba jedyny znany mi film dokumentalny, który był na tyle delikatny, że mógł powstać, a dziś jego ranga rośnie. To tytuł, który pokazuje pierwszą falę emigracji Polaków do Anglii po akcesji do Unii Europejskiej. Stawia pytanie choćby o to, kim byli ludzie wyjeżdżający wówczas z kraju.

–– Czy problem polega na tym, że nie stworzono u nas –– Nie lubisz dydaktyki w filmie dokumentalnym? odpowiedniego języka filmowego do analizowania rzeczywistości czasów transformacji? –– Problem raczej w tym, że ludzie przesiąknięci neoliberalnymi sposobami opisu świata odbierają kino –– Odwołam się do konkretnego przykładu. W 1997 r. z mocną tezą jako propagandę. Nie radzą sobie ukazał się film dokumentalny Ewy Borzęckiej

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015


123

„Arizona”. To bardzo mocny film o końcu PGR-ów. Autorka weszła w tamten świat, ale nie spojrzała na niego szerzej. Pokazała widzom pijanych chłoporobotników, ale nie pokazała przyczyn ich demoralizacji i rozpaczy. Miała wielką szansę na zrobienie filmu wybitnego. Zrobiła film, który zdeterminował opis rzeczywistości. Mało kto od tamtej pory odważył się na pokazanie Polski-w-procesie: mam wrażenie, że przestraszyli się i twórcy, i potencjalni dysponenci środków finansowych. Owszem, mamy filmy o nędzy, pokazujące biedne podwórka, szpitalne historie schorowanych ludzi. To jednak są obrazy o wykluczonych, lecz nie o tym, dlaczego ludzie są wykluczeni. Na to pierwsze ewentualnie można u nas zdobyć pieniądze. Ale brak nam sztuki kręcenia filmu dokumentalnego, który pomógłby Polakom zrozumieć, co się dzieje dookoła. –– W jednym z wywiadu wspominałeś, że film dokumentalny stał ci się bardzo bliski w czasie studiów na Wydziale Nauk Politycznych i Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Jakie obrazy oglądałeś? Jacy twórcy cię interesowali? –– Byłem wtedy pod wielkim wrażeniem kina dokumentalnego Krzysztofa Kieślowskiego, „czarnej serii polskiego dokumentu”, twórczości Wojciecha Wiszniewskiego. To były filmy, które mnie poraziły. Zacząłem szukać także zagranicznego filmu dokumentalnego. W wakacje jeździłem do Francji na winobranie, to były lata 80. XX w. Zacząłem tam szperać po księgarniach, bibliotekach, kupować filmy na kasetach VHS. Bardzo słabo znałem francuski, ale naprawdę byłem zafascynowany. Wtedy po raz pierwszy oglądałem filmy Raymonda Depardona. Na festiwalu, który mam zaszczyt prowadzić, pierwszą pokazaną przez nas retrospektywą były jego filmy… Depardon był nieledwie moim przewodnikiem po tym, czym może być film dokumentalny, jakim może być obrazem świata, relacji społecznych. Pamiętam bardzo dobrze jego filmy o rozprawie sądowej czy pogotowiu ratunkowym. Wrócę jeszcze do Kieślowskiego. Rozczarował mnie, gdy odszedł od filmu dokumentalnego, podając powody niby-etyczne: że nie chce pokazywać czyjegoś cierpienia. Stwierdził, że film dokumentalny wyczerpał możliwości pokazywania świata. Uważam, że nasz wielki mistrz był w błędzie. To, co dotyczyło jego własnej drogi, podał jako uniwersalną prawdę. –– Gdy trzy lata temu przeprowadzałem z Tobą wywiad, mówiłeś: „polscy dokumentaliści lat

80. i 90. stracili strasznie dużo tematów. Nie powstał film dokumentalny o Kwaśniewskim. Nie powstał dokument o Lepperze. Nie powstał choćby duży, kręcony cztery, pięć lat film o Stadionie Dziesięciolecia, w którym można by pokazać nową klasę ekonomiczną w Polsce, która od łóżek polowych przez szczęki weszła do większego biznesu. To by mogły być filmy, do których pokolenia by nawiązywały”. Coś się w tym względzie zmieniło/zmienia na lepsze? –– Moim zdaniem nic się nie zmieniło. Doszły za to kolejne tematy. Można by nakręcić interesujący film dokumentalny pod tytułem „Polskie drogi”, którego bohaterem mógłby być mały podwykonawca jednej z polskich dróg ekspresowych czy autostrad, jego życie, praca, bankructwo. To się aż prosi o pokazanie. Tym bardziej, że trudno pojąć, dlaczego kilometr polskiej drogi jest droższy niż kilometr szwajcarskiej, gdy Szwajcaria ma bardzo górzysty teren i zdecydowanie trudniej wybudować tam autostrady. I nieco podobny temat: jak to jest, że kraje zachodnie wciąż inwestują w lokalne sieci kolejowe, w powszechny i dostępny transport pasażerski, a nasze władze nie są tym zainteresowane. Ten temat ściśle wiąże się z innymi: oszczędzaniem energii, mobilnością społeczną. Komunikacja zbiorowa jest przecież priorytetem innych krajów Unii Europejskiej – u nas to kompletnie leży. To się wiąże z jeszcze jedną sprawą: brakuje nam filmów, które pokazywałyby procesy związane z transformacją, zachodzącymi w ciągu dekad przemianami kulturowymi, obyczajowymi, rynkowymi. Dla kontrastu, Helena Třeštíková, czeska dokumentalistka, ponad dwadzieścia lat temu zaczęła pracę nad kilkoma filmami równocześnie. Co dwa, trzy lata kończy któryś z projektów i pokazuje efekty. Zrobiła choćby film „René” o narkomanie, który zaczęła kręcić jeszcze pod koniec lat 80. XX w. A ostatnio pokazała film „Prywatny wszechświat” o małej, zwykłej czeskiej rodzinie. Obraz zaczyna się od historii kobiety i mężczyzny, którzy pobrali się pod koniec lat 80. i doprowadzony jest do 2013 roku, gdy ich syn wyjeżdża do Hiszpanii, żeni się tam, układa sobie życie. Třeštíková pokazała ludzki wszechświat jak w soczewce: zaczęła od małej czeskiej stabilizacji, która rozpadła się z początkiem lat 90., pokazała załamywanie się więzi rodzinnych po 1990 roku, perypetie zwykłego życia… Znakomity film, pokazujemy go w ramach Akademii Dokumentalnej. W tym roku pokazywaliśmy na festiwalu obraz Nicolasa Geyrhaltera kręcony przez piętnaście lat, opowiadający o niewielkiej miejscowości na


124

pograniczu Austrii i Czech. Punktem odniesienia jest tamtejsza mała fabryczka, zakład tekstylny, który funkcjonował od XIX w. i został zamknięty na początku XXI wieku. Takiego filmu brakuje mi w Polsce, takiej szerokiej perspektywy. Zupełnie zgubiliśmy w sobie chęć pamiętania. Przelecieliśmy przez te ostatnich 25 lat jako społeczeństwo, zupełnie nie zdając sobie sprawy, ile rzeczy się w tym czasie zmieniło. A przecież, żeby wiedzieć, dokąd idziemy, musimy wiedzieć, skąd przyszliśmy. Skupiamy się na chwili obecnej, patrzymy w przyszłości, ale przestajemy rozumieć siebie. Sztuka filmowa całkowicie tutaj poległa. Świat zmieniał się tak szybko, że nie wiadomo było, co zostanie, a co jest tylko chwilowe. Twórcy filmów dokumentalnych należeli do ówczesnej elity kraju – obracali się w „pewnych kręgach kulturowych”. Rok 1989 przyniósł zupełną deprecjację tego, co możemy nazwać dotychczasową elitą intelektualną. Zaczął się zmieniać kodeks wartości i spraw ważnych w życiu publicznym czy prywatnym. Nie bez znaczenia była też szersza zmiana trendów kulturowych. Ludzie, którzy uważali, że mają prawo obejrzeć w Telewizji Polskiej ambitny film dokumentalny rodzimego twórcy, nagle uznali, że ich prawem jako obywateli wolnego kraju jest stwierdzić, że to nudne i bez sensu. Twórcy filmów dokumentalnych zostali w jakiś sposób odrzuceni przez media młodego kapitalizmu i sami – moim zdaniem – uprzedzili się do niego. –– Lepiej się czuli w realnym socjalizmie? –– Nie rozumieli na ogół, co się dzieje. Nie pamiętam żadnego porządnego filmu dokumentalnego o polskich przemianach ekonomicznych. Mówię o solidnym filmie, zrobionym nie z dystansu i na podstawie materiału archiwalnego, ale wtedy nakręconym. Jest tylko „Arizona” Borzęckiej, znajdą się w archiwach telewizji krótkie reportaże o tamtych czasach. Ale generalnie dokumentaliści nie chcieli o tym mówić – zwyciężyło przekonanie, że to jest niewarte wyższej sztuki. Bardzo dobrze pamiętam, jak wyglądała ulica Marszałkowska w 1989/1990 r. zastawiona łóżkami polowymi. Gdybym wtedy był trochę starszy, sam robiłbym filmy o ludziach, którzy zdobywali pieniądze, żeby kupić towary, filmy o tym, jak zmieniało się wtedy ich życie. –– Pytanie, czy nie mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju cenzury. –– Sądzę, że tak. Wtedy nie było jeszcze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, a około 70 proc. pieniędzy na dokumenty dawała Telewizja Polska, która wybierała, jakie filmy chce. A w Ministerstwie Kultury debiutant, i to jeszcze dokumentalista, nie miał niemal żadnych szans na zdobycie środków. Trzeba

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

było odbyć ścieżkę czeladnictwa, to znaczy najpierw zrobić kilka reportaży na zlecenie TVP, być grzecznym i posłusznym, żeby ewentualnie później zdobyć pieniądze na film dokumentalny. Pamiętajmy, że w Polsce w ogóle nie robiło się pełnometrażowych filmów dokumentalnych, a jedynie krótkometrażowe na potrzeby telewizji. Mało kto wyobrażał sobie, że może zrobić pełny metraż dokumentalny. –– Znasz instytucję „półkowników”, czyli filmów dokumentalnych, które kończą w archiwach, bo wpływowi ludzie lub instytucje uznali je za nieodpowiednie dla widzów. Dobrym przykładem jest „Witajcie w życiu” Henryka Dederki z 1997 r., który pokazuje kulisy działalności firmy Amway. Dopiero w 2012 r. Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł, że TVP może wyświetlić film na swojej antenie „pod warunkiem usunięcia z niego nieprawdziwych danych o strukturze dochodów korporacji”. –– Dederkę spotkało prawdziwe inferno. To był wyraźny sygnał dla dokumentalistów: proszę się nie tykać spraw transformacji społecznej, w której istotną rolę odgrywa wielki biznes – w przeciwnym razie skończycie w sądzie. Nie jest to cenzura polityczna ani tematyczna. To jest wprost cenzura cywilna, która uruchamia w twórcach cenzurę wewnętrzną: nie będę się wychylał, mam rodzinę, chorą matkę, lepiej robić „fajne filmy”. Jedna rzecz mnie uderza. To mianowicie, że wtedy nie zawiązała się żadna konfederacja twórców w obronie „Witajcie w życiu”. Mówię o różnych artystach, od malarzy czy rzeźbiarzy, przez pisarzy, po filmowców i radiowców. Atomizacja społeczna była już wówczas tak wielka, że ludzie w pojedynkę gryźli trawę na stadionie młodego kapitalizmu. Na ogół nikt nie chciał robić sobie problemów. Uznano powszechnie, że Dederko poszedł za daleko, więc za to zapłacił. Przypominano mu, że złamał prawo. W ten sposób prawo, rozumiane wbrew interesowi publicznemu, okazało się straszakiem i kagańcem. Los jego filmu naprawdę dobrze pokazuje zmiany świadomościowe, społeczne i etyczne w Polsce. –– W krajach zachodnioeuropejskich wolność dokumentalisty jest/była większa? ––Jeżeli twórcy dotykają zagadnień, które godzą w czyjeś interesy ekonomiczne, to w budżecie filmu są prawnicy. Ich zadaniem jest ocenianie ryzyka na bieżąco. Przygotowują się także do ewentualnej obrony i składają odpowiednią deklarację producentom i wszelkim podmiotom finansującym film, że podjęty temat jest ważki społecznie. Jeśli waga społecznego znaczenia filmu dokumentalnego jest uznana przez prawników, przez producentów i przez


125

decydentów finansowych, to rzecz nabiera pewnego ciężaru, z którym bardzo, naprawdę bardzo trudno jest później wygrać. A to dlatego, że – w takim przypadku – interweniują ciała, które stoją na straży wolności obywatelskiej i wolności słowa.

które trudno porównać z tym, jak działa kino fabularne. A to dlatego, że są to emocje związane z tak deficytowym obecnie dobrem jak empatia, one rozbudzają chęć dowiedzenia się czegoś więcej o świecie, chęć działania.

–– Dodajmy do tego znaczny mecenat państwowy w przypadku zachodniego filmu dokumentalnego. Na „Ambasadora” Madsa Bruggera wielkie środki wyłożył duński Totalizator Sportowy. ––Totalizator Sportowy jako instytucja-mecenas o wiele większe znaczenie niż w Skandynawii ma w Wielkiej Brytanii. Nie dają tych pieniędzy bezinteresownie. Redystrybucja środków finansowych za pośrednictwem kultury jest tam bardzo dobrze widziana. Totalizatory brytyjskie wręcz szukają twórców i pomysłów, sposobów na to, by pokazać się jako instytucje świadome społecznie.

–– Chciałbym uniknąć dydaktycznej nuty, ale mam wrażenie, że festiwal filmu dokumentalnego, który stworzyłeś, pełni nieledwie rolę edukacyjną, wychowawczą. –– Nie boję się takich stwierdzeń. Ale ważne jest, że to dzieje się zupełnie nienachalnie. Film dokumentalny, nie tylko dla widowni naszego festiwalu, stał się dziełem pełnowartościowym. Ludzie, którzy zobaczyli kilka wartościowych, bardzo dobrych artystycznie dokumentów, nie mają oporów, żeby pójść do kina wieczorem „na dokument”. Nie mam problemu, żeby powiedzieć, że to również forma dobrej rozrywki. To jest dla mnie najważniejsze: film dokumentalny staje się równorzędnym, ważnym elementem konsumpcji kultury.

–– Kim są wielcy współczesnego dokumentu? Co decyduje o ich wielkości? –– Bezkompromisowość. Podam przykład Joshuy Oppenheimera, absolwenta Harvardu, reżysera „Sceny zbrodni” z 2014 r. Jeszcze kilka lat temu był on mało znanym twórcą, próbował kręcić filmy fabularne. „Scena zbrodni” to obraz o ludobójstwie dokonanym przez prawicowy reżim w Indonezji w latach 1965–1966. Oppenheimer „poczuł krew”, zobaczył, że temat tego ludobójstwa jest zupełnie przemilczany, a ludzie, którzy dopuścili się zbrodni, występują w tok-szołach jako bohaterowie. Wpadł na niesamowity pomysł: zaprosił tych ludzi rzekomo do zagrania w filmie fabularnym, który miał pokazywać ich glorię. Ukazał, jak pysznili się tym, że „uratowali Indonezję przed komunizmem”. Jego trzyletnia praca, konsekwencja i odwaga przyniosły niesamowity efekt. Film dokumentalny wymaga od twórców wielkich poświęceń. Oczywiście istnieją takie przypadki także w fabule, ale jeśli porównamy te dwa gatunki, to dokument wymaga nierzadko absolutnego oddania się swojemu tematowi, swoim bohaterom. Tego trzeba, by ukończyć wiele filmów. –– Wspomniany już „Ambasador” Bruggera to właściwie dziennikarstwo śledcze. –– I nie tylko ten film. Na mnie olbrzymie wrażenie zrobił Erik Gandini, pół-Szwed, pół-Włoch, który w 2006 roku nakręcił pierwszy, moim zdaniem najlepszy, film o Guantanamo. Przeprowadził także – po wielu latach – niesamowite śledztwo dziennikarskie dotyczące tego, kto naprawdę wydał i zamordował Che Guevarę. Praca dokumentalisty jest bardzo ciężka, niekiedy granicząca wręcz z obsesją, z poświęceniem swojego życia prywatnego. To powoduje, że film dokumentalny potrafi w odbiorcy wywołać bardzo silne emocje,

–– Kilka lat temu wasz festiwal otrzymał nagrodę Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii „Najważniejsze międzynarodowe wydarzenie filmowe roku”. W naszym kraju panuje dość powszechna nieufność względem instytucji publicznych. Cenisz tę nagrodę? –– PISF przyznał nam tę nagrodę za festiwal w 2008 roku. To była wówczas duża sensacja – jako młody festiwal zostaliśmy docenieni wcześniej niż warszawski czy krakowski festiwal filmowy i wcześniej niż Festiwal Nowe Horyzonty. Byłem wtedy w siódmym niebie, to była druga lub trzecia edycja nagród PISF. Samo powstanie PISF dość powszechnie krytykowano w mediach, narzekano, że to kolejna biurokratyczna instytucja, na którą trzeba będzie płacić podatki. W rzeczywistości PISF nawiązuje do najlepszych wzorów zachodnich instytucji tego typu, które działają od lat i dają większą niezależność sztuce filmowej. Obecnie jesteśmy jedynym krajem w Europie Środowo-Wschodniej, który ma taką instytucję. Z perspektywy blisko dekady jej funkcjonowania widać tego efekty. Kilka lat temu, gdy PISF nabierał rozpędu, kino czeskie czy węgierskie było absolutnie rozpoznawalne, jeśli chodzi o naszą część Europy. A polskie kino było wówczas w najmniejszym poważaniu. Teraz sytuacja się zmieniła, z pomocą PISF udało się choćby znacznie wzmocnić prace nad rodzimym scenariuszem, który długo był najsłabszym elementem polskich filmów fabularnych. Do dziś nie jest z tym dobrze, ale już nie tak źle, jak kiedyś. Na instytucjonalne wsparcie dla filmu warto spojrzeć szerzej. Mamy taki fenomen jak kino rumuńskie, które jest nieprawdopodobnie cenione na świecie, co


126

rok ma „nowego proroka”, który dostaje nagrody czy to na Berlinale, czy to w Cannes, czy w Wenecji. To kino pokazywane jest na całym świecie, wszędzie – tylko nie w Rumunii. –– Kręcą filmy na eksport? To brzmi nieco groteskowo. ––Tym bardziej, że Rumuni specjalizują się w kinie społecznym. Dwukrotnie byłem członkiem jury na rumuńskich festiwalach filmowych. Okazało się, że tamtejsze sławy europejskiego kina nie mają u siebie nawet żadnego medium, które nagłaśniałoby ich produkcje, organizowało wokół nich dyskusje.

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

Cristian Mungiu, który w 2007 roku zdobył w Cannes Złotą Palmę za film „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”, pokazywał ten film w Rumunii za pośrednictwem kina objazdowego, które sam stworzył. Jeździł z filmem od Bukowiny po Timiszoarę. Od tego czasu sytuacja nie zmieniła się na lepsze. Zagadywałem Rumunów dwa lata temu: macie przecież jedną z najlepszych kinematografii w Europie. Odpowiadali, że nikt nie chce tego oglądać, że multipleksy nie chcą tego pokazywać, że w ogóle nie ma pomysłu na to, by zainteresować kinowych potentatów tą produkcją. A moim zdaniem widownia by się znalazła.


127

z pięknymi salami. Nasze kina studyjne nie mają na ogół lekko, ale funkcjonują, kultura kinowa jest podtrzymywana, dzięki temu istnieje filmowy świat poza multipleksem.

–– Nie mają kin studyjnych? –– Nie, nie mają. Tymczasem z moich rozmów z filmowcami z całego świata wynika, że Polska jest uznawana za kraj kina. To, że u nas utrzymały się kina studyjne, jest wielką wartością. Pod tym względem jesteśmy w lepszej sytuacji niż Węgry, Słowacja czy Czechy, które mają wysoką kulturę kinową.

–– Od tego roku wasz festiwal zmienił nazwę na Docs Against Gravity Film Festival. Dlaczego tak się stało? –– Zakończyliśmy współpracę z kanałem tematycznym Planete, bo przestał interesować się filmem dokumentalnym zaangażowanym społecznie, który jest ważnym elementem naszego festiwalu. Pewne zmiany kapitałowe doprowadziły do tego, że Canal+, wraz ze swoim wspaniałym „ogrodem sztuk”, którego wiele krajów nam zazdrościło, został kupiony przez ITI. I tak powstała platforma NC+. Planete szuka obecnie innego widza, więc ani my nie czuliśmy się dobrze z nimi, ani oni z nami. Po dziewięciu latach współpracy rozstaliśmy się w zgodzie. Przy okazji okazało się, że na dokument jednak jest zapotrzebowanie – Discovery zostało zaproszone przez NC+ do stworzenia dla nich nowego kanału. I tak powstał Discovery Canal+. To mnie cieszy, bo pokazuje, że film dokumentalny stał się na tyle ważny dla widza, iż nie sposób go pominąć w ofercie. Bardzo się dziwię, że telewizja publiczna wciąż nie znalazła pieniędzy na otwarcie kanału dokumentalnego, bo byłby to pewny sukces. Taki kanał, nazwijmy go roboczo TVP Dokument, miałby od razu największą widownię ze wszystkich istniejących w Polsce kanałów dokumentalnych. A tym samym mógłby mieć od razu największy budżet reklamowy. Pewny sukces! Mówiłem o tym nie raz decydentom z telewizji publicznej, widzieli pełne sale na festiwalu… I pewnie kolejny raz spróbuję przekonać ich do tego projektu.

–– I u nas znikają „małe kina”. –– Oczywiście, nie da się naszych realiów porównać ze znacznie lepszą sytuacją w wielu zachodnich krajach, w których istnieją znakomite kina art-house’owe

bnd Raban Haaijk, flickr.com/photos/haaijk/14196995087/

–– A może to się u nas jednak szeroko nie sprzeda? –– Film dokumentalny może mieć olbrzymią wartość komercyjną. Najlepszym na to dowodem jest działalność HBO. Oni wydają na produkcję polskich filmów dokumentalnych bardzo duże pieniądze. Przyjmują strategię, o której wspominałem na początku rozmowy, tzn. traktują film dokumentalny bardzo ekskluzywnie: premierowo pokazują obrazy przede wszystkim u siebie, żeby na tym zarobić. Czasami robią wyjątek, jak w tym roku, dla wspaniałego filmu Hani Polak „Nadejdą lepsze czasy”, który już zdobył 18 nagród na świecie, w tym główną na naszym festiwalu. Ten tytuł to zapis czternastu lat z życia głównej bohaterki, Julii, która wraz z matką żyje na największym w Europie wysypisku śmieci pod Moskwą. Gdy Polak zaczynała kręcić materiał, jej bohaterka miała jedenaście lat. Ten film ma duże szanse na nominację Oskarową, dlatego HBO pozwoliło pokazywać go wcześniej na festiwalach.


128

–– Wasz festiwal odbywa się każdego roku w kilku miastach Polski. Czy rozstanie z Planete oznaczało dla Ciebie problemy ze zdobywaniem środków na to spore wydarzenie? –– Nie, nie mieliśmy takich problemów. I rzeczywiście, w tym samym czasie, co w Warszawie, jesteśmy od trzech lat z festiwalem także we Wrocławiu, z pięćdziesięcioma filmami. Od dwóch lat jesteśmy w Bydgoszczy, z około dwudziestoma pięcioma filmami. Oprócz tego w ciągu tych dziesięciu festiwalowych dni animujemy Weekend z festiwalem Docs AG, w ramach którego sześć filmów pokazujemy w dwudziestu innych miastach. Jest to ogromna operacja logistyczna, ale dzięki temu możemy wykorzystać synergię mediów w tym okresie, ich zainteresowanie. Tworzymy święto filmu dokumentalnego.

Systemu Transferu Punktów (ECTS). Zaczynaliśmy trzy lata temu na Uniwersytecie Warszawskim. W pierwszym roku zajęło nam jeden dzień, żeby zapełnić 400-osobową salę w kinie „Luna”, w następnym – godzinę, w kolejnym – minutę. To jest płatny fakultet, studenci płacą 150 złotych za piętnaście spotkań, a później piszą pracę. Dzięki temu wszystkiemu nasz bardzo mały zespół jest w stanie się utrzymać. Festiwal jest czubkiem góry lodowej: działamy przez cały rok, często w tych samych miejscach (i z ludźmi stamtąd), w których robimy festiwalowe odsłony. Poza tym mamy przedstawicieli w Trójmieście, Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu, którzy promują nasze filmy, przygotowują pokazy połączone z debatami, zaciekawiają lokalną publiczność tym, co oferujemy.

–– Bydgoszcz to mniejszy ośrodek. To wasz ukłon w stronę prowincjonalnej Polski? –– Na to składa się kilka rzeczy. Po pierwsze, w Bydgoszczy, w Miejskim Domu Kultury i kinie „Orzeł” pracują światli ludzie, którzy kochają film dokumentalny i którzy chcieli się w taki projekt zaangażować. To jest najważniejsze. Zresztą Bydgoszcz ma bardzo duże tradycje filmu dokumentalnego, stamtąd pochodzi nestor polskiej dokumentalistyki Kazimierz Karabasz. Stamtąd pochodzą też młodzi dokumentaliści, jak Maciek Cuske. Nie jest to miejsce przypadkowe. Ale jesteśmy także w większych ośrodkach, jak Wrocław, który jest bardzo filmowy, ma dwa wspaniałe kina studyjne, jedno jest prowadzone przez Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, a drugie przez instytucję wojewódzką, należy do Odra Film, jest czterosalowym, wspaniałym kinem art-house’owym, w którym odbywają się wrocławskie edycje naszego festiwalu.

–– Kino komercyjne i film dokumentalny to dziś całkowicie różne światy. Multipleksy nie potrzebują tego drugiego. Ale produkcje w rodzaju „Czy Noam Chomsky jest wysoki czy szczęśliwy?” Michela Gondry’ego przyciągają nie tylko na festiwalu znaczną widownię. –– Są takie tytuły jak „Pina” Wima Wendersa, pełnometrażowy dokument poświęcony niemieckiej tancerce Pinie Bausch, nakręcony w technice 3D, który w Polsce „zrobił” 80 tys. widzów. Przypomnijmy sobie też film sprzed dwóch lat, czyli „Sugar Man” Malika Bendjelloul, historię muzyka z USA, Sixto Rodrigueza, który dopiero po dekadach dowiedział się, jak wielką zrobił karierę… w RPA. I jak wielkie pieniądze przeszły mu koło nosa, gdy całe życie żył bardzo skromnie. „Sugar Mana” obejrzało w kinach 120 tys. widzów, absolutny rekord w naszych czasach. Filmowi z pewnością pomogła ścieżka dźwiękowa puszczana niemal wszędzie, nostalgiczny soul z lat 60. Ten film odniósł wspaniały sukces, choć jest fatalnie zmontowany, widać na przykład, że reżyserowi zabrakło materiału, więc powtarza niektóre ujęcia, żeby zrobić „most” między poszczególnymi epizodami. Ale to nie ma znaczenia, bo sama historia głównego bohatera, okraszona muzyką, jest niesamowicie mocna i trafiła ludziom do serca. Przy okazji: przypomnijmy sobie, że w 1988 r. na polski dokument pt. „Nienormalni” naszego klasyka Jacka Bławuta poszło do kin 800 tys. ludzi! Dziś to niewyobrażalne.

–– A gdyby ktoś wam zaproponował sprowadzenie festiwalu do Rzeszowa lub do wielkopolskiego Śremu? –– Bardzo chętnie. To jak zawsze zależy od ludzi. Nie traktujemy swojej działalności komercyjnie, lecz w kategoriach promocji kina dokumentalnego, myślenia o świecie filmem dokumentalnym. –– Musicie jakoś zdobywać środki na festiwal. –– Swoją działalność prowadzimy cały rok. Nie jesteśmy festiwalem, który w czerwcu się zamyka, a my kończymy pracę. Zajmujemy się dystrybucją zarówno filmów dokumentalnych, jak i fabularnych do kin, do telewizji, na portale VOD. Mamy też własny projekt edukacyjny, Akademię Dokumentalną, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Jesteśmy na czterech uniwersytetach w Polsce z fakultetem z filmu dokumentalnego, za który studenci otrzymują punkty w ramach Europejskiego

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

–– Szukacie każdego roku dokumentów, które okażą się także komercyjnymi hitami? –– Zaraz po zakończeniu naszego festiwalu wsiadam w samolot i lecę do Cannes. Jestem tam przez tydzień i zaczynam selekcję filmów na przyszły rok. Z dużym wyprzedzeniem wiemy też od producentów, znajomych reżyserów, jakie będą filmy w przyszłym


129

roku, gdzie będą miały światowe premiery, czy publiczność zobaczy je wcześniej na Berlinale, w Rotterdamie, w Amsterdamie. Jesteśmy festiwalem nastawionym głównie na publiczność i robionym dla publiczności. Celowo i świadomie nie mamy tzw. marketu, do nas przyjeżdżają goście na spotkanie z publicznością, a nie po to, żeby jednego dnia jeść wspólną kolację, a następnego konkurować o te same pieniądze na produkcję następnego filmu. –– Wspominałeś o Akademii Dokumentalnej, waszym projekcie edukacyjnym skierowanym do studentów. A co z młodszymi widzami – docieracie do nich? ––Akademia jest skierowana także do szkół podstawowych, gimnazjalnych, ponadgimnazjalnych. Zaczęliśmy ten projekt sami, bez żadnego wsparcia. Po dwóch latach, gdy okrzepliśmy, a szkoły regularnie zamawiały u nas pokazy, wystąpiliśmy o wsparcie do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i je dostaliśmy. W szkołach podstawowych pokazujemy filmy, których u nas jeszcze się nie kręci, to głównie produkcje holenderskie, belgijskie, skandynawskie. To filmy dokumentalne produkowane z myślą o widzu, który ma 10–12 lat. Te filmy trwają 10–30 minut, ale są fantastyczne. Pokazują, jak radzić sobie z problemami rodzinnymi, jak akceptować czyjąś inność, jak rozumieć problemy innych ludzi. Jeden z tych filmów opowiada o chłopaku ze szkoły w Rotterdamie, który bardzo chciał należeć do baletu wodnego, przeznaczonego dla dziewczynek. Bez żadnych dwuznaczności: chciał przekonać swoje koleżanki, że może występować w takiej grupie, z zasady sfeminizowanej. No i udało mu się, pokazał im, że znajdzie się dla niego rola i miejsce w balecie wodnym. Zdobywali później nagrody. –– W jednym z wywiadów mówiłeś, że w Polsce obok młodych twórców ze zdwojonym wysiłkiem pracują także ci ze średniego i starszego pokolenia. Szukają tematów nie tylko na naszym podwórku, ale wychodzą dalej, w świat. Przyznam szczerze, że w tym roku z polskich filmów największe wrażenie zrobił na mnie bardzo prowincjonalny film dokumentalny, czyli „Biało-czerwoni z Chrząstawy” Krystiana Kamińskiego. A w ubiegłym „Sieniawka” Marcina Malaszczaka, młodego niemieckiego twórcy polskiego pochodzenia, rzecz także mocno prowincjonalna. Z drugiej strony bardzo rozczarował mnie „wychodzący w świat” „Fuck for Forest” Michała Marczaka. –– W przypadku ostatniego tytułu – zainwestowaliśmy w reżysera. Jego wcześniejszy film, „Koniec Rosji”, był naprawdę wybitny. Pokazał wielką odwagę młodego reżysera, który na dalekiej Syberii, w bazie wojskowej położonej na Przylądku Czeluskin, najdalej na północ wysuniętym punkcie obszaru

euroazjatyckiego, nakręcił film o 19-letnim rosyjskim rekrucie. To był bardzo głośny obraz, Marczakiem zainteresowali się producenci na całym świecie. Młodemu reżyserowi udało się zdobyć zaufanie Rosjan z tej bazy wojskowej tak dalece, że pożyczyli mu helikopter do kręcenia zdjęć. Marczak pokazał świat zupełnie hermetyczny, nikomu niemal nieznany. To było naprawdę totalne kino dokumentalne. „Fuck for Forest” to był bardzo ambitny, w swojej idei zdecydowanie herzogowski pomysł. Marczak chciał pokazać outsiderów, młodych Europejczyków, którzy chcą pomóc plemionom Amazonii. Puenta jest mocna: te światy zupełnie do siebie nie przystają, dobre chęci nie wystarczą dla zrozumienia „tych innych”, którzy nie są zainteresowani rolą tubylców, nad którymi biały człowiek pochyla się z troską. Oczywiście wielu widzów gubi się w tym filmie, on jest bardzo kontrowersyjny, ale i tak był to jeden z najgłośniejszych polskich filmów za granicą w ostatnich latach. „Biało-czerwoni…” to z kolei obraz o Polsce C. To debiut reżysera, w dodatku rzecz robiona „hobbystycznie”, bo Kamiński musiał normalnie zarabiać na utrzymanie, a równocześnie kręcił swój film. Ten film to dla mnie jeszcze jeden dowód, że najmłodsze pokolenie dokumentalistów wydobędzie się z pułapki autocenzury i stworzy dzieła wybitne. –– Kino dokumentalne to także eksperyment. Dobrze to widać, jeśli porównamy filmy „Mundial. Gra o wszystko” Michała Bielawskiego oraz zdecydowanie eksperymentalny „Zagrajmy to jeszcze raz” Corneliu Porumboiu. Oba są znakomite, oba opowiadają o piłce nożnej i polityce, ale poza tym różni je niemal wszystko… –– Corneliu Porumboiu jest wielkim artystą, kręci przede wszystkim filmy fabularne. Miał w tym roku swój film na festiwalu w Cannes w konkursie głównym. Należy do reprezentantów rumuńskiej szkoły filmowej, o której mówiliśmy. Pomysł na „Zagrajmy…” wydaje się bardzo prosty. Reżyser wraz ze swoim ojcem, Adrianem Porumboiu, niegdyś sędzią piłkarskim, ogląda zapis telewizyjny meczu z grudnia 1988 r. między Dinamo Bukareszt a Steauą Bukareszt. Co ważne, Porumboiu–ojciec był głównym arbitrem tamtego spotkania. Pierwsza z drużyn była pupilem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, druga – rumuńskiej armii. Od początku do końca oglądamy tylko mecz sprzed kilku dekad, słuchamy rozmowy ojca z synem, jesteśmy świadkami opowieści o charakterze nie tylko politycznym. Ten film wykraczał poza ekran. Z pozoru skupia uwagę na tym, co widać „w telewizorze”, ale w rzeczywistości daje wgląd w realia epoki. Drobny szczegół – w niektórych momentach kamery zamiast akcji


130

na murawie pokazywały widownię albo obsypane śniegiem nagie drzewa. Adrian Porumboiu wyjaśnia, że nie wolno było w transmisji z wydarzeń sportowych pokazywać takich zachowań, jak sprzeczka zawodników czy kłótnia z sędzią. W socjalizmie takie rzeczy nie mogły się dziać. I wtedy kamerzyści kierowali swój sprzęt na drzewa… Gdybyśmy samotnie musieli oglądać taki mecz, widzielibyśmy tylko (bardzo dobry) pojedynek toczony w śniegu. Ale Porumboiu, ojciec i syn, wyjaśniają nam tamten świat, z jego zapomnianymi kodami kulturowymi, obyczajowymi, drobnymi niuansami, które zmiótł czas. To także film o oglądaniu, o tym, że obrazy z przeszłości, rejestrujące świat, same w sobie są niewystarczające – coraz mniej widzimy, czyli rozumiemy, jeśli nie towarzyszy im ludzka opowieść, czyjeś wyjaśnienie. To dokument bardzo „meta-dokumentalny”: uświadamia, że nie wystarcza mieć dostępu do zdjęć czy nagrań, żeby rozumieć świat. To film o sztuce patrzenia, który może być dla widza okazją do skupienia uwagi i refleksji nad procesami poznawczymi, nad specyfiką świata audiowizualnego. –– Against Gravity, któremu szefujesz, wprowadziło na polski rynek wiele świetnych produkcji fabularnych. Choćby głośnego „Lewiatana” Andrieja Zwiagincewa i jego wcześniejszy film, „Elenę”. Choć i one, podobnie jak obrazoburcza „Trylogia” Ulricha Seidla, stanowią swoisty dokument epoki. To właśnie klucz do waszego zainteresowania tymi produkcjami? –– Staramy się wprowadzać te filmy fabularne, które poruszają ważne tematy, liczą się ze względu na sztukę filmową, wartości artystyczne. W tym roku wprowadziliśmy naprawdę wybitny film „Turysta” w reżyserii Rubena Östlunda. Rzecz opowiada historię Tomasa i Ebby, szwedzkiego małżeństwa, które spędza czas z dwójką dzieci w Alpach Francuskich. Mieszkają w luksusowym hotelu, życie jak w bajce. Gdy jedzą lunch na tarasie restauracji, z gór schodzi na nich lawina. Ebba chroni dzieci, Tomas ucieka. Nie dzieje się nic złego, mężczyzna wraca. Ale nie jest już bohaterem rodziny. Östlund kilka lat wcześniej zrobił też bardzo niepoprawny politycznie dokument o afrykańskich imigrantach w Göteborgu, którzy „grają siebie” wedle stereotypów przypisanych im przez lokalne społeczności: że są złodziejami, że dopuszczają się aktów przemocy i terroryzują białych. Co do Andrieja Zwiagincewa, trzeba wyjaśnić, że producentem „Lewiatana” był człowiek wpływowy w Rosji, który dzięki licznym koneksjom mógł złożyć do tamtejszego Ministerstwa Kultury bardzo niepełny, pobieżny scenariusz filmu i dostał na niego pieniądze. Później ministerstwo chciało się z tego projektu wycofać, ale gdy okazało się, że „Lewiatan” został zakwalifikowany do konkursu głównego w Cannes,

NOWY

BYWATEL · NR 18 (69) · JESIEŃ 2015

ktoś łebski – tak go sobie nazwijmy – uznał, że ze względów wizerunkowych lepiej pokazać światu, jak bardzo Rosja jest liberalna i jak bardzo nie boi się trudnych, własnych tematów. Sądzę jednak, że wymowa obrazu jest na tyle mocna, tak twarda, że przesłania fakt, iż w napisach pojawia się informacja, że film sfinansowało Ministerstwo Kultury. Do Oscarów „Lewiatan” rzeczywiście był zakazany w Rosji. Gdy już pozwolono na projekcje, Zwiagincew musiał wyciąć wszystkie przekleństwa. Zrobił to w ten sposób, że gdy bohaterowie na ekranie przeklinają, wtedy nie ma dźwięku. W tak okrojonej wersji film pojawił się w kinach. O dziwo, zobaczyło go 200 tysięcy osób. To dużo, bo film był przez kremlowskie media odsądzany od czci i wiary. To dla mnie drobny znak nadziei dotyczący rosyjskiego społeczeństwa. Kupiłem ten film z myślą o dystrybucji w Polsce, znając tylko scenariusz, czytałem go na festiwalu w Wenecji w 2013 roku, a film miał premierę w 2014 roku w maju, w Cannes. Wierzyłem, że to będzie arcydzieło. –– Dzięki wam polski widz mógł zobaczyć także „Szczęście ty moje” i „We mgle” Siergieja Łoźnicy. To reżyser fabularny, który ma w dorobku głośny dokument z 2014 roku – „Majdan. Rewolucja godności”. –– Pozwolę sobie na anegdotę. Łoźnica od jakiegoś czasu pracuje nad filmem o Babim Jarze, który obecnie leży w obrębie Kijowa. Projekt będzie koprodukcją kilku krajów z dużym budżetem, ok. 5–6 milionów euro. Pod koniec września 1941 r. Niemcy dopuścili się w Babim Jarze masowego zabójstwa na Żydach, a miejsce to już w latach 30. XX wieku wykorzystywało NKWD, by potajemnie chować swoje ofiary. To będzie trudny film także dla Ukraińców, bo ludność ukraińska pomagała niemieckim jednostkom wojskowym. Łoźnica przyjechał do Kijowa pod koniec października 2013 r., żeby kręcić materiał. Wszedł na wzniesienie, które leży na wprost Kreszczatik, głównej ulicy Kijowa, ze specjalistą Larsa von Triera od dużego obrazu. Problem był następujący: jak kamerą cyfrową zrobić odpowiednio efektowną scenę otwierającą film, która miała pokazać wjazd Wehrmachtu na Kreszczatik. I olbrzymią eksplozję, bo wojska sowieckie zaminowały prawie całe centrum Kijowa. Reżyser wcześniej kręcił tylko z użyciem taśmy 35mm, to miał być jego pierwszy film cyfrowy. Stał ze specjalistą na wzgórzu, planowali ujęcia, a na dole zaczął się gromadzić tłum. Łoźnica zawiesił dotychczasowe plany. I taki był początek jego filmu o Majdanie. –– Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 9 lipca 2015 r.


NOWEGO OBYWATELA POLECAJĄ „Nowy Obywatel” to jedno z niewielu pism w kraju, które rzetelnie i wnikliwie zajmuje się najważniejszymi tematami społeczno-gospodarczymi, ale tymi przede wszystkim, które na ogół są pomijane lub trywializowane w debacie publicznej. Skupia wokół siebie ludzi ideowo przekonanych, że pogłębianie świadomości życia społecznego jest warunkiem rozwoju naszego kraju. Na łamach „Nowego Obywatela” wypowiadają się ludzie mający za sobą różne doświadczenia ideowe czy nawet polityczne, ale mają jedną cechę wspólną – zależy im na tym, aby ich teksty wnosiły wartość dodaną do krajowej publicystyki. JERZY KŁOSIŃSKI, redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność”

Nie musimy się zgadzać, musimy myśleć i wymieniać poglądy. Dla wymiany poglądów została w naszej rzeczywistości bardzo okrojona przestrzeń medialna. „Nowy Obywatel” to właśnie fragment tej wolnej przestrzeni, miejsce, gdzie nie ulegając „poprawności”, modom czy partykularnym interesom różnych lobby możemy wymieniać nasze autentyczne poglądy. Chwała mu za to. ZBIGNIEW ROMASZEWSKI (1940–2014), działacz KOR, b. wicemarszałek Senatu

DR HAB. RYSZARD BUGAJ • DR HAB. TOMASZ G. GROSSE • JOANNA I ANDRZEJ GWIAZDOWIE • JERZY KŁOSIŃSKI • DR HAB. EWA LEŚ • BERNARD MARGUERITTE • PROF. DR HAB. ANDRZEJ MENCWEL • ANDRZEJ MUSZYŃSKI • PROF. LEOKADIA ORĘZIAK • ADAM OSTOLSKI • PIOTR PAŁKA • BARTŁOMIEJ RADZIEJEWSKI • PAWEŁ ROJEK • ZOFIA ROMASZEWSKA • ZBIGNIEW ROMASZEWSKI • DR HAB. PAWEŁ SOROKA • MISZA TOMASZEWSKI • DR KRZYSZTOF WIĘCKIEWICZ • RAFAŁ WOŚ • MARIAN ZAGÓRNY • DR HAB. ANDRZEJ ZYBERTOWICZ

nowyobywatel.pl/rekomendacje


Jan Wolski

Wyzwolenie

Wybór pism spółdzielczych z lat 1923–1956 Wybór i opracowanie Remigiusz Okraska i Adam Benon Duszyk Pierwsze w dziejach zbiorowe wydanie najważniejszych tekstów Jana Wolskiego – działacza spółdzielczego, teoretyka i organizatora kooperacji pracy, wieloletniego orędownika wyzwolenia pracowników najemnych i tworzenia alternatyw gospodarczych poza etatyzmem i kapitalizmem, najdłużej żyjącego ucznia Edwarda Abramowskiego, jednego z nestorów demokratyczno-lewicowej opozycji wobec PRL. W 40-lecie śmierci Jana Wolskiego ukazuje się pierwszy wybór jego tekstów poświęconych kooperacji pracy, spółdzielczości, samorządowi pracowniczemu, alternatywom wobec kapitalizmu i „centralnemu planowaniu”. Prawie 700 stron i najważniejsze rozprawy Wolskiego: broszury wydane w latach 20. i 30., nigdy dotychczas niepublikowany rękopis z początku lat 20., maszynopisy z czasów okupacji hitlerowskiej, teksty zablokowane przez komunistyczną cenzurę. Całość opatrzona obszernym posłowiem prezentującym życie i dorobek Wolskiego. Cena: 49 zł · ebook 25 zł ·  Zamówienia: sklep@nowyobywatel.pl Konto Stowarzyszenia „Obywatele Obywatelom” nr 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 (z dopiskiem „Wolski”) Książka dostępna w naszym sklepie internetowym: nowyobywatel.pl/sklep


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.