Jelonek - pismo mieszkańców osiedla Przyjaźń nr 2 (6)/2017

Page 1

JELONEK

PISMO MIESZKAŃCÓW OSIEDLA PRZYJAŹŃ

NR 2 (6)/2017 ISSN 2450-7113

EGZEMPLARZ BEZPŁATNY NAKŁAD: 1000 EGZEMPLARZY


2

JELONEK NR 2 (6)/2017

Szanowni Państwo,

RACICZKA REDAKTOR NACZELNA Oliwia Kujawa REDAKCJA JĘZYKOWA Beata Dąbrowska ZESPÓŁ Jacek Gdaniec, Ola Krugły, Magda Leszko, Sylwester Ostrowski, Ola Rusinek, Joanna Zamorska WSPÓŁPRACA Magdalena Maciejewska-Sadowska, Anna Wilczyńska, Czesław Zamorski, Marcin Zamorski SKŁAD Agata Grabowska ZDJĘCIE Z OKŁADKI Sylwester Ostrowski WYDAWCA Bemowskie Centrum Kultury w Dzielnicy Bemowo m.st. Warszawy, ul. Górczewska 201, 01-459, Warszawa, www.bemowskie.pl

Oto kolejny, już szósty, numer „Jelonka”. W imieniu całego zespołu dziękuję za wyrazy sympatii i zainteresowania dla naszego pisma. Ostatnio wraz z grupą aktywistów z Bemowa, przedstawicielami instytucji i władz otworzyliśmy pierwszy w dzielnicy dom sąsiedzki! Dwa Jelonki znajdują się tuż przy placu Kasztelańskim – na ul. Powstańców Śląskich 44. Jest to miejsce właśnie dla Was, więc serdecznie zachęcam do korzystania z tej przestrzeni. Tam również będziecie mogli Państwo dostać zarówno najświeższe, jak i archiwalne numery „Jelonka”. A co w tym numerze? Tekst o Grupie Śpiewu Tradycyjnego Osiedla Przyjaźń, której repertuar naprawdę warto poznać. Rozmowa z pisarką Magdaleną Kicińską, autorką reportażu „Pani Stefa” będącego bohaterem tegorocznego festiwalu Warszawa Czyta. W numerze znajdziecie także recenzję tej książki oraz czytelnicze rekomendacje Jeża Mietka. Dla zainteresowanych historią osiedla Boernerowo – druga część wspomnień Jana Boernera. Prof. Zamorski, jak zwykle, poradzi, jak leczyć nasze drzewa, a Włodek Dembowski z zespołów November Project i Łąki Łan podzieli się swoim „drzewnym przekazem”. Szczególnie jednak polecam Państwu rozmowę z członkiniami Inicjatywy Osiedle Przyjaźń – Jurgą Kraużlis i Magdą Leszko – o Osiedlu Przyjażń i jego przyszłości. Miłej lektury! Oliwia Kujawa

SPIS TREŚCI 3 O OSIEDLU / Co dalej z osiedlem Przyjaźń? 8 PASJE / Grupa Śpiewu Tradycyjnego Osiedla Przyjaźń 10 ROZMOWA / #HerStory 14 RECENZJA / Pani Stefa 15 BEMOWO / Boernerowo - historia niezwykła (cz.II) 17 EKO / Drzewa w potrzebie 18 EKO / Drzewa na Osiedlu Przyjaźń 20 EKO / Drzewny przekaz Paprodziada 19 CHOROBA NUMERU 21 PRZYGODY JEŻA 22 KUCHNIA 23 OD OSTATNIEGO NUMERU WYDARZYŁO SIĘ...

DOŁĄCZ DO NAS! Lubisz pisać? A może zajmujesz się grafiką komputerową? Interesujesz się lokalnymi sprawami? Mieszkaszna Bemowie i tak jak my uwielbiasz Osiedle Przyjaźń? Jesteś jego mieszkańcem? Dołącz do nas! Napisz na: jelonek.osiedleprzyjazn@gmail.com.

PRENUMERUJ JELONKA! ZNAJDŹ NAS facebook.com/jelonekprzyjazn/ CZYTAJ ONLINE issuu.com/jelonekosiedleprzyjazn/

Jeśli jesteście Państwo zainteresowani bezpłatną prenumeratą pisma mieszkańców Osiedla Przyjaźń – „Jelonka”, prosimy o informację mailem (jelonek.osiedleprzyjazn@gmail.com) lub zostawienie wiadomości w wyznaczonym miejscu przy portierni w klubie Karuzela. W informacji prosimy podać numer domku i mieszkania, do którego życzą sobie Państwo, by dostarczono „Jelonka”.


O OSIEDLU

CO DALEJ Z OSIEDLEM PRZYJAŹŃ?

3

PEWNEGO MAJOWEGO DNIA SPOTKAŁAM SIĘ Z DZIAŁACZKAMI INICJATYWY OSIEDLE PRZYJAŹŃ. ROZMAWIAŁYŚMY O OSIEDLU PRZYJAŹŃ I JEGO PRZYSZŁOŚCI. CO DALEJ? CO W NAJBLIŻSZYCH LATACH JE CZEKA? CO Z DZIERŻAWĄ AKADEMII PEDAGOGIKI SPECJALNEJ, KTÓRA KOŃCZY SIĘ W 2018 ROKU?

Punktem wyjścia do tej rozmowy są konsultacje społeczne. Opowiedzcie, proszę, jak to było – od początku do końca. Jurga Kraużlis – Wniosek o konsultacje społeczne został złożony jesienią 2015 roku. W połowie zeszłego roku dowiedzieliśmy się, że ostatecznie tych konsultacji nie będzie. Taką informację otrzymaliśmy oficjalnie ze strony Centrum Komunikacji Społecznej Urzędu Miasta, które odpowiedzialne jest za przeprowadzanie tego typu przedsięwzięć i do którego też wniosek był złożony. Jako uzasadnienie odrzucenia, ostatecznie, było to, że osiedle ma nieuregulowany status prawny, czyli po pierwsze – należymy do Skarbu Państwa, po drugie – są roszczenia. Uzasadnienie było takie, że ponieważ nie wiadomo, co się zadzieje w przyszłości, pod kątem prawnym, z tym miejscem, to ciężko tutaj cokolwiek planować. Z mojego punktu widzenia konsultacje miały pozwolić zastanowić się nad różnymi opcjami. Skoro nie wiemy, co się zadzieje, to zastanówmy się, co mogłoby być, jakie mogłyby być scenariusze, jakie rozwiązania, jakie są też ich konsekwencje, zarówno dla mieszkańców, jak i dla administracji. Tych konsultacji ostatecznie nie ma. W jakiś sposób za-

stępczo tego typu prace, analiza, miały być prowadzone przez Zespół ds. Osiedla Przyjaźń, który powstał przy dzielnicy. W tym zespole znaleźli się zarówno przedstawiciele mieszkańców – Inicjatywy Osiedle Przyjaźń, Stowarzyszenia Mieszkańców Osiedla Profesorskiego i Stowarzyszenia Mieszkańców Osiedla Przyjaźń (czyli części wielorodzinnej), jak i przedstawiciele władz dzielnicy. Ten zespół był jedyną opcją, by móc wspólnie się zastanowić nad różnymi wariantami. Na początku roku burmistrz – już obecny, czyli p. Grodzki, wystosował do mieszkańców osiedla pismo, w którym informuje, że władze dzielnicy podjęły działania prowadzące do komunalizacji tego osiedla. Też z taką myślą, że dzięki komunalizacji będzie możliwość rewitalizacji klubu Karuzela czy podjęcia innych koniecznych inwestycji na tym terenie. Od kiedy zespół się spotykał? Magda Leszko – Zespół spotykał się, jeszcze zanim złożyliśmy wniosek o konsultacje społeczne. Na samym początku, jeszcze w czerwcu 2015, w „Gazecie Wyborczej” pojawił się artykuł „Ocalmy słynne drewniaki Bemowa z Osiedla Przyjaźń”, w którym narzekałyśmy na to, że nikt nie chce z nami rozmawiać

(w kontekście wniosku do Budżetu Partycypacyjnego o rewitalizację klubu Karuzela, który oczywiście nie mógł zostać zaakceptowany ze względu na sytuację własnościową). Ówczesny burmistrz – pan Lipiński – wtedy zadeklarował, że jednak chce z nami rozmawiać. Więc było kilka takich spotkań ogólnych pomiędzy przedstawicielami dzielnicy i Inicjatywy Osiedle Przyjaźń, w międzyczasie złożyłyśmy wniosek o konsultacje społeczne (w listopadzie 2015). Następnie przyszło to potwierdzenie z Centrum Komunikacji Społecznej, że, owszem, konsultacje powinny być, ale najpierw, ponieważ jest skomplikowana sytuacja, proponują konsultacje w ramach zespołu w dzielnicy. W styczniu 2016 odbyło się spotkanie otwarte z wszystkimi mieszkańcami, do zespołu dołączyli członkowie oddelegowani przez stowarzyszenia mieszkańców. Po czym w październiku 2016 przyszła inform cja z CKS, że tych konsultacji w ogóle nie będzie. Burmistrzowie zresztą i tak chyba nie do końca rozumieli tę naszą potrzebę szerszych konsultacji. Mam wrażenie, że od początku uważali, że ta praca w ramach zespołu to już są konsultacje. A nam brakowało, oprócz wymiany informacji z przedstawicielami urzędu, po pierwsze – różnych możliwych rozwiązań prawnych, po drugie –


4 wysłuchania głosu przeciętnego mieszkańca. Bo przedstawiciele stowarzyszeń mają jakieś główne cele, my jako inicjatywa też, natomiast są też jakieś rzeczy, jakie tkwią głęboko w ludziach, których nie jesteśmy w stanie sami wydobyć na osiedlu mającym tysiąc mieszkańców. Konsultacje miały być oddaniem głosu tym ludziom? M.L.– Chciałyśmy, żeby to odgrywało podwójną rolę. Z jednej strony opracowanie scenariuszy, pokazanie ludziom, co jest możliwe, bo tak naprawdę krążyliśmy wokół dwóch rozwiązań, czyli wykupu i komunalizacji. Stowarzyszenie Mieszkańców Osiedla Profesorskiego od dawna walczy o wykup i u nich to jest realne. W części wielorodzinnej to jest bardzo efemeryczne ze względu na sytuację prawną. Tzn. mieszkańcy w większości nie złożyli wniosków o wykup. Nie w terminie przewidzianym w ustawie o zbywaniu nieruchomości Skarbu Państwa. Mieszkańcy domków wielorodzinnych mogliby teoretycznie złożyć wnioski w oparciu o art. 34 ustawy o gospodarowaniu nieruchomościami, ale mają bardziej skomplikowaną sytuację. Jeden domek – wiele mieszkań. Czy one są samodzielne, czy nie? Czy wszyscy musieliby wykupić? Co z tymi, którzy nie wykupią? I co się stanie z terenem, na którym nadal są roszczenia – kto będzie nimi zarządzał? Ten scenariusz nigdy nie został rozpisany, nigdy. Podobnie komunalizacja – ma inne konsekwencje dla części jednorodzinnej, dużo inne dla wielorodzinnej. I efekty te też nie zostały nigdy przeanalizowane. I oczywiście też nie może to dotyczyć terenu, który nadal jest pod roszczeniami, a to dwa ogromne pasy domów wielorodzinnych! A może jest jakaś trzecia droga? Więc z jednej strony potrzebowaliśmy takiego zaplecza prawno-zarządczego, a z drugiej oddania głosu mieszkańcom. Bo co z tego, że będę wychodziła na spotkaniach i rozważała opcję wykupu, twierdziła, że nie wszystkich interesuje wykup, a ktoś inny, że wszystkich intere-

JELONEK NR 2 (6)/2017

suje wykup, jeżeli nie mamy liczb? Jeżeli nie zapytaliśmy przeciętnego mieszkańca, który nie jest zaktywizowany i mało wie? Zdecyduje się na tę drogę, jeśli okaże się, że w części wielorodzinnej skorzystają z niej 3 rodziny z 200? Czyli tym głównie zajmował się zespół? J.K. – Te spotkania polegały bardziej na przekazywaniu informacji, bo też dużo nie wiedzieliśmy. Że np. w sprawie niektórych działek prowadzone jest postępowanie związane z roszczeniami domniemanych spadkobierców tego terenu. Tu jest różna sytuacja, w zależności od działki. Dowiedzieliśmy się, jakie są możliwości, jeśli chodzi o rewitalizację, np. tego, że póki teren należy do Skarbu Państwa, to władze samorządowe (czy to miejskie, czy dzielnicowe) nie mają możliwości wydawania środków publicznych na takie cele, bo to nie jest bezpośrednio w ich posiadaniu. W zarządzie jest, ale w posiadaniu – nie. M.L. – Mocno nas też wspierali, bo dużym zmartwieniem, szczególnie jednej części osiedla, był plan zagospodarowania – pomagali w przekazaniu pewnych wniosków. Planu, analizy konsekwencji dla przeciętnego mieszkańca – tego nie robiliśmy. J.K. – Z punktu widzenia samorządu jedyną możliwością inwestowania na tym terenie, czyli na przykład ponoszenia kosztów związanych z niezbędnymi remontami, jest komunalizacja. Z tym że dla nas hasło „komunalizacja” nadal nie jest jasne. Jakie są konsekwencje tego procesu? Bo mogą być zarówno pozytywne, jak i negatywne. Nie twierdzę, że to jest coś na naszą niekorzyść. W części profesorskiej komunalizacja będzie skutkować tym, że nie będzie można wykupić tych domków, na czym im od lat zależy. Podsumowując – w tym momencie są trzy możliwe scenariusze. Pierwszy – przejęcie osiedla na rzecz miasta stołecznego Warszawy, czyli z tą moż-

liwością dokonywania inwestycji, natomiast nie wiadomo, jakie to są konsekwencje dla mieszkańców, którzy mają umowy na czas nieokreślony, określony, dla studentów. Mamy szereg pytań do tego scenariusza. Na przykład: Jakie kryteria będą musieli spełnić mieszkańcy, by nadal wynajmować tu mieszkania? Jaki to będzie miało wpływ na wysokość czynszu? W jaki sposób osiedle będzie administrowane? Drugi scenariusz, do którego dążą stowarzyszenia, to oddanie mieszkańcom możliwości wykupu. Tutaj też mamy szereg pytań: Kto będzie odpowiedzialny za administrowanie całością tego terenu, w tym za przestrzeń wspólną, za wymianę azbestowych dachów? Co, jeśli część mieszkańców jednego domku wielorodzinnego domku będzie chciała wykupić swoje mieszkanie, a druga część nie? Ile osób w zasadzie stać na wykup takiego mieszkania i po jakiej cenie? Tu jest mnóstwo znaków zapytania. Trzeci scenariusz, trzecia droga – jaka? Nie wiemy. Myślę, że warto by było się zastanowić nad wariantem dostosowanym do naszej konkretnej sytuacji. M.L. – W którymś momencie to usłyszałam, nie pamiętam, od jakiego polityka, na którymś spotkaniu, że nigdy nie będziemy wiedzieć wszystkiego, nigdy nie będziemy mieć przeanalizowanych wszystkich konsekwencji, więc decyzje trzeba podejmować, żeby coś ruszyć. Ja się do końca z tym nie zgadzam. Wydaje mi się, że nie można podejmować decyzji, nie wiedząc, co się będzie działo dalej, bo już kilka takich decyzji na osiedlu mieliśmy. Wyjęcie osiedla spod zarządu Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego poskutkowało przekazaniem Skarbowi Państwa, a następnie kilkuletnią dzierżawą uczelni, która wiedząc, że tu nie zostaje, w to nie inwestowała. Nie wiem, czy przy podejmowaniu takiej decyzji celem była degradacja osiedla, ale de facto tak się stało. Poskutkowało to niszczeniem tej części osiedla, bo z jednej strony administracja już nie była zainteresowana trwałą inwestycją


O OSIEDLU

(skoro to umowa czasowa), a z drugiej strony w mieszkańcach narastało poczucie niepokoju i niepewności, czy będą mogli zostać. Szczególnie w części wielorodzinnej. W części jednorodzinnej ten niepokój chyba był mniejszy, perspekty-

J.K. – Do końca 2018 roku. I co potem? M.L. – Nie wiemy. Może ktoś wie, ale nam nie mówi na pewno.

5 M.L. – Zadziały się rzeczy trochę innym trybem niż konsultacje społeczne, które powodują, że jestem troszeczkę spokojniejsza. Ujęcie w gminnej ewidencji zabytków de facto chroni elewacje domków i ich kształt, ich bryły. Z drugiej

fot. Bożena Głodkowska wa wykupu wydaje się tam bardziej zakorzeniona. U nas ludzie coraz bardziej bali się inwestować. To jest 30 hektarów, to jest tysiąc mieszkańców (jeżeli liczymy studentów), moim zdaniem to trzeba przeanalizować (i konsekwencje, i nastroje społeczne), zanim podejmie się jakąś decyzję. Wydaje mi się też, że nie można dać takiego terenu wymagającego remontów komukolwiek, kto też musi się rozliczać, jakoś zarabiać i założyć, że jeżeli on będzie miał pięcioletnią umowę, to on to wszystko wyremontuje dla dobra społecznego. W 2018 roku kończy się dzierżawa Akademii Pedagogiki Specjalnej. Z dniem 1 stycznia?

J.K. – Mimo naszych różnych rozmów, działań, spotkań, korespondencji, angażowania różnych podmiotów, tak naprawdę jesteśmy w tym samym punkcie co 2–3 lata temu. Trochę więcej wiemy, trochę więcej ludzi znamy albo ludzie znają nas, ale to tylko tyle. APS już nie będzie dzierżawił? J.K. – Rektor tej uczelni na jednym ze spotkań powiedział nam, że uczelnia nie ma żadnego interesu na tym osiedlu. Nie chce dalej brać odpowiedzialności za ten teren, z wyjątkiem tych nowych akademików, które chcieliby albo przejąć, albo wykupić, nie wiem, na jakiej zasadzie. Natomiast jeśli chodzi o architekturę drewnianą – to jest dla nich ciężar.

strony zostały przyjęte uwagi do planu zagospodarowania, które gwarantują zachowanie funkcji mieszkalnej. Uwagi zostały zatwierdzone, nie został jeszcze uchwalony ostateczny plan. Tylko że fajnie, że gminna ewidencja zabytków jest, ale co z tego, jeżeli nie ma silnej administracji, która np. nie będzie wyrażać zgody na tworzenie odrębnych wejść do domków, bo teraz nie można. W naszym interesie jest przestrzeganie tej gminnej ewidencji, żeby nie zostać z niej wyrzuconym ze względu na nadmiar przekształceń. A nie mamy silnej administracji, która to robi, i nie wiemy, czy taka będzie po 2018. J.K. – W tym momencie umowa, którą ma APS z miastem, w jakiś sposób w ogóle


6 nie odnosi się do mieszkańców. Mieszkańcy nie są tutaj podmiotowo traktowani. Jest całość, jako osiedle. Mamy dużo wsparcia ze strony administracji, jeśli chodzi o nasze działania społeczno-kulturalne. Warto to podkreślić, że są takie obszary, na których współpracujemy i mamy wsparcie. Udostępnianie Ka-

JELONEK NR 2 (6)/2017

hydranty. Straż pożarna kazała zamontować na osiedlu hydranty i ile trwał proces o to, kto ma je założyć? 3 lata czy 4? Między APS-em a miastem. Z tego, co wiem, hydrantów nadal nie ma, a my nadal nie spełniamy wymogów wskazanych przez straż pożarną.

nistrator-dzierżawca, czyli APS, czy też zarządca, czyli władze miasta? Czyli de facto oni zajmują te pomieszczenia bez umowy i nic ich nie chroni. Nie wiedzą, na jakiej podstawie, z kim są te umowy, w jaki sposób mogą być zawarte, jakie są kryteria zawierania umów. Administracja przynajmniej do części mieszkańców wysłała pisma z prośbą o informację, czy posiada się mieszkanie na terenie miasta stołecznego Warszawy. Oznacza to, że badana jest obecnie sytuacja mieszkańców, a przynajmniej pewnej ich części. Może właśnie to jest jednym z kryteriów umożliwiających wynajmowanie mieszkania. M.L. – Są jakieś ruchy w kierunku regulacji prawnej sytuacji mieszkańców, ale też nie jest to powiedziane wprost. Brakuje takiej czystej informacji i wydaje mi się, że jej brak wynika właśnie z braku pomysłu, co z tym dalej.

Podpisy pod wnioskiem o konsultacje, fot. Inicjatywa Osiedle Przyjaźń ruzeli, czy mamy w niej swój pokoik jako inicjatywa – i to jest super. Ale jak myślimy o codziennym życiu, to nie dokonuje się tutaj remontów, już nawet farby nie można dostać od administracji, jeśli nawet samemu chce się przeprowadzić malowanie elewacji. Co należy do obowiązków administracji. Jeden z domków został rzetelnie, elegancko wyremontowany, ale tylko z jednej strony... M.L. – Wniosek o konsultacje wyniknął w dużej mierze z tego, że stwierdziłyśmy, że to nie jest problem obecnej administracji, tylko że to jest problem systemowy. Ta umowa, którą APS ma z miastem, powoduje, że są dwa podmioty, które się non stop przepychają. Każdy z nich, jeżeli może zminimalizować koszty i zakres obowiązków, to to zrobi. Jednym z takich kuriozów był zdaje się proces o

No i te dachy azbestowe najgorsze. J.K. – To nie jest najgorsze. Najgorsze jest to, że w części wielorodzinnej są trzy typy mieszkańców. Mieszkańcy z umowami na czas nieokreślony, mieszkańcy z umowami na czas określony i mieszkańcy z kilkoma typami umów w zależności od części swojego mieszkania, bo to bardzo często łączone mieszkania. Tym osobom, które miały umowy na czas określony, gdy okres umowy się kończył, były one przedłużane. Obecnie nie ma możliwości odnowienia takiej umowy i nie ma informacji, w jaki sposób można to zrobić. Ludzie się tego domagają, nadal mieszkają w swoich mieszkaniach, płacą czynsz, natomiast obecnie umowy nie są przedłużane. Kto taką decyzję podejmuje, by umów nie przedłużać? Admi-

J.K. – Może być tak, że części rzeczy nie wiemy, ale czemu nie opracować jakiejś wspólnej wizji, w której są chronione zarówno interesy obecnych mieszkańców, jak i władz miasta czy dzielnicy, dla której ten teren jest wartościowy nie tylko dlatego, że jest kawałkiem ziemi, ale jest nietypowym kawałkiem ziemi, bo tutaj spotykają się ludzie z różnych osiedli. Przychodzą ludzie na spacery z dziećmi, z psami. To jest swego rodzaju park, który może być miejscem bezpiecznym, właśnie dlatego, że na stałe ktoś tu mieszka. Czemu nie opracować jakiejś wizji, do której wszyscy razem byśmy dążyli? Co do komunalizacji – gdyby osiedle zostało skomunalizowane, nie sądzicie, że mogłoby stać się siedliskiem różnych problemów społecznych? J.K. – Tego nie wiemy, bo nie wiemy, jakie będą warunki, które będą pozwalały


O OSIEDLU

dalej mieszkać tym, którzy tutaj mieszkają, albo warunki, by móc tutaj zamieszkać. Czy będzie kryterium dochodowe? W mieszkaniach komunalnych jest to kryterium, przy określonym dochodzie, jeśli on przekracza ten próg, to koszt czynszu wzrasta, żeby to się wyrównywało w jakiś sposób. M.L. – Obecna sytuacja osiedla to jest sytuacja dziury prawnej. Nie są to już mieszkania zakładowe, nie są to też mieszkania komunalne. W tej chwili jest projekt ustawy, która zrównuje status mieszkań z terenów, które należą do Skarbu Państwa ze statusem mieszkań komunalnych, czyli należących do jednostek samorządowych. I w tym momencie wszystkie przepisy nas obowiązują po równo. W tym projekcie ustawy jest trochę przepisów niepokojących, czyli zakaz dziedziczenia, zaostrzenie weryfikacji kryteriów dochodowych itd. J.K. – Mogę podać przykład. Jest rodzina. Ojciec rodziny w latach 70. dostał tutaj przydział ze względu na to, że pracował na uczelni. Całe życie tu mieszkają, płacą czynsz, a jednocześnie przez lata inwestują własne pieniądze w remonty, by mieszkanie nie niszczało. Komunalizacja stawia takie pytanie: Czy po jej przeprowadzeniu rodzina nadal będzie mogła wynajmować to mieszkanie? Czy będą wprowadzone jakieś kryteria? Czy będzie badany dochód, czy będzie badane to, czy mają inne mieszkania na terenie miasta, czy na terenie kraju, czy w związku z tym będą mogli nadal tutaj mieszkać, na jakich warunkach, z jakim czynszem, czy przy tym metrażu, czy to będzie możliwe, aby móc to opłacić. A teraz jak jest czynsz obliczany? J.K. – Od metra. M.L. – I od typu umowy.

J.K. – Są zniżki, drobne, za dach azbestowy, za to, że te mieszkania nie mają oryginalnie kuchni czy łazienki, a ktoś samodzielnie sobie doprowadził wodę. M.L. – Nie wiem, czy ktokolwiek ma umowę na swoje ogródki. Zazwyczaj są tylko zgody od administracji, często nawet nie na piśmie. Nie wiemy, co to by oznaczało przy próbie wykupu mieszkań – byłoby to bez ogródków? J.K. – Był kiedyś pomysł administracji, żeby określać, ile się zajmuje powierzchni ogrodu, i myśleli o tym, żeby jakąś opłatę pobierać. W końcu to nie przeszło. Z wykupem jest więcej takich problemów. Są w części wielorodzinnej takie sytuacje, że większość mieszkańców zrobiła sobie kuchnię i łazienkę, ale są 1–2 osoby, które nie mają łazienki i korzystają ze wspólnej. Czy więc one będą na spółkę wykupywać tę toaletę dla siebie? M.L. – Może naiwnie myślałyśmy, że w ramach konsultacji uda się wypracować wizję i trochę urealnić, z czym by się każdy ze scenariuszy (w tym wykup) wiązał. Zdaję sobie sprawę, że w trakcie konsultacji nagle by nie uregulowano kwestii roszczeń itd. Ale może byłaby wizja, czym to jest dla miasta, dla mieszkańców. Mnie się wydaje, ale to moja interpretacja, że to przerzucanie się osiedlem, jak gorącym kartoflem, wynika z tego, że nigdy nikt nie przeanalizował ani nie opracował planu, czym to miejsce ma być dla Warszawy. Zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest trudna – ten problem, że teren należy do Skarbu Państwa, że dzielnica nie może, że miasto nie może.... Ale to biuro Skarbu Państwa jest w Warszawie i podlega pod tę samą prezydent, pod którą podlega nasz burmistrz. Dla mnie to, że współpraca i wspólne planowanie w tej sytuacji nie jest możliwe, jest absurdalne. Ale, żeby nie było: cenimy to, że ktoś chociażby po

7 stronie dzielnicy chce z nami rozmawiać. J.K. – W ogóle, że ktoś się zainteresował tym tematem, bo wcześniej wszystko się działo zupełnie poza nami. Widzę też dobrą wolę po stronie dzielnicy. Jest ktoś, kto chciałby wziąć za to odpowiedzialność, tylko pewnie jest dużo takich rzeczy w dzielnicy, za które trzeba wziąć odpowiedzialność. Istotne jest też to, że jeśli w ogóle chcemy, aby to osiedle przetrwało z tą drewnianą architekturą, to mieszkańcy muszą mieć poczucie, że mogą tutaj mieszkać przez lata. Że mają do tego prawo i to prawo ich chroni. Druga rzecz jest taka, żeby to osiedle nie zbrzydło, to mieszkańcy też muszą czuć się odpowiedzialni za to miejsce i muszą być narzucone pewne zasady mieszkania tutaj. Wykreślenie z ewidencji zabytków jest łatwe, to decyzja jednego człowieka tak naprawdę. J.K. – Mieszkańcy muszą sobie zdawać sprawę, że jeśli chcą mieć tego rodzaju ochronę, to muszą coś od siebie dawać, muszą się na coś zgodzić. M.L. – Czasami, jak tak się żalimy, to ludzie myślą, że my mamy głównie roszczenia, pt. „Siedźcie i słuchajcie nas, bo my wszystko wiemy”. Właśnie my nie wiemy. Dwie rzeczy, które wiemy, to to, że brakuje dokładnej analizy sytuacji osiedla i że mieszkańcy nie są słuchani, że jest wielość tych głosów. A niesłuchani często też nie chcą słuchać. Rozmawiała Oliwia Kujawa


8

JELONEK NR 2 (6)/2017

JAK TO Z GRUPĄ ŚPIEWU BYŁO...

GRUPA ŚPIEWU TRADYCYJNEGO OSIEDLA PRZYJAŹŃ (GŚTOP) POWSTAŁA WE WRZEŚNIU 2015 ROKU, W RAMACH LABORATORIUM PROJEKTÓW OSIEDLA PRZYJAŹŃ. BYŁ TO REALIZOWANY WIOSNĄ 2015 CYKL SPOTKAŃ WARSZTATOWYCH DLA MIESZKAŃCÓW I ANIMATORÓW, KTÓRZY PO RAZ PIERWSZY MOGLI W TAK DUŻYM STOPNIU WCIELAĆ W ŻYCIE SWOJE POMYSŁY NA KULTURALNE OŻYWIENIE OKOLICY. UCZESTNICY OTRZYMALI MERYTORYCZNE WSPARCIE ZE STRONY BEMOWSKIEGO CENTRUM KULTURY ORAZ GRUPY ODKRYWKOWEJ, A POTEM SAMI OPRACOWALI AUTORSKIE PROJEKTY, KTÓRYCH GŁÓWNYM CELEM BYŁA INTEGRACJA I AKTYWIZACJA SPOŁECZNOŚCI LOKALNEJ. Jagna Godzińska – mieszkanka osiedla i miłośniczka śpiewu tradycyjnego, wpadła na pomysł przeprowadzenia cyklu warsztatów tychże pieśni, kierowanych przez profesjonalnych nauczycieli. Nad tym projektem pracowała podczas cyklu spotkań organizowanych w ramach Laboratorium. Autorce bardzo zależało na tym, aby na zajęcia zgłosiły się osoby w różnym wieku, zwłaszcza starsze. Wspomniany rodzaj śpiewu, wywodzący się z tradycji ludowej, buduje wspólnotę i specyficzną więź, ponieważ nie jest nastawiony na występy solowe. Nie jest konieczne jakiekolwiek doświadczenie muzyczne – śpiewać a cappella może każdy, niezależnie od barwy głosu i posiadanych dotąd umiejętności. Jagna zakładała, że projekt zostanie zrealizowany, jeżeli po jego ukończeniu uczestnicy nadal będą spotykać się na wspólne śpiewanie lub też inne aktywności, a powstałe podczas zajęć relacje będą podstawą do przyszłych działań na osiedlu czy też przełożą się na zwykłą, sąsiedzką pomoc. Autorka przeprowadziła wywiady wśród mieszkańców, których bezpośrednio pytała o potrzeby i czy wzięliby udział w takim przedsięwzięciu. Część pytań zadana była również przez media społecznościowe. Na podstawie wyników tych badań i przy pomocy animatorów z BCK Jagna opracowała szczegółowy plan projektu i budżet, który został zaakceptowany przez komisję Laboratorium, a następnie

przez Narodowe Centrum Kultury. W rezultacie ta ostatnia instytucja sfinansowała cykl 10 warsztatów śpiewu tradycyjnego w ramach programu „Dom Kultury + Inicjatywy Lokalne 2015”. Trzeba było znaleźć osobę prowadzącą zajęcia. Wybór padł na Nastę Niakrasavą z Białorusi, znaną wokalistkę i badaczkę technik śpiewu tradycyjnego, absolwentkę szkoły muzycznej oraz Uniwersytetu Pedagogicznego w Mińsku, obecnie doktorantkę Zakładu Etnomuzykologii IM UW. Artystka miała już duże doświadczenie w prowadzeniu zajęć śpiewu praktykowanego kiedyś na wsi i wykorzystywała je w stworzonych przez siebie zespołach, odnosząc sukcesy (Grand Prix i Nagroda Specjalna im. Niemena na Festiwalu Muzyki Folkowej Polskiego Radia „Nowa Tradycja” 2009). Podczas Dnia Sąsiada w czerwcu 2015 zrealizowano pierwsze, próbne warsztaty śpiewu tradycyjnego, w których wzięło udział 18 osób w różnym wieku, od dzieci po osoby starsze. Odbiór był bardzo pozytywny, mimo że wielu uczestników po raz pierwszy w życiu zetknęło się z tego rodzaju wspólną praktyką wokalną. Prowadząca zadbała o odpowiednie ćwiczenia emisyjne, repertuar i serdeczną atmosferę w trakcie zajęć, które odbyły się w plenerze. Wkrótce rozpoczęła się promocja kolejnych warsztatów, praca nad logo i plakatem, co przyczyniło się do powstania nazwy przyszłej grupy.

Projekt ruszył na dobre po wakacjach, we wrześniu. Zgłosiło się dużo osób, które wcześniej brały udział w warsztatach podczas Dnia Sąsiada. Oprócz głównej prowadzącej, która specjalizuje się w wielogłosowym materiale wschodnim (Białoruś, Ukraina, nasze Podlasie), jedne zajęcia przeprowadziła też Jagna Knittel, doświadczona badaczka kultur tradycyjnych, członkini zespołów wykonujących muzykę tradycyjną (Muzyka z drogi, Z lasu). Jagna nauczyła kilku polskich pieśni. I te warsztaty również zostały ocenione pozytywnie przez uczestników. W tym czasie autorka całego projektu założyła blog, który dokumentował zajęcia odbywające się co dwa tygodnie w klubie Karuzela. Gdy w listopadzie 2015 r. zakończył się zaplanowany cykl 10 warsztatów, ich uczestnicy bardzo chcieli kontynuować zapoczątkowaną naukę śpiewu. Jednocześnie potwierdzili gotowość do organizacji dalszych spotkań i do działań na rzecz lokalnego życia kulturalnego. BCK wyszło naprzeciw tym oczekiwaniom i przejęło rolę, którą wcześniej pełniło NCK. W ten sposób z uczestników cyklu warsztatowego powstała grupa śpiewacza pod opieką muzyczną Nasty Niakrasavej. W porozumieniu z BCK oraz po wielu wewnętrznych rozmowach opracowano kontrakt – zasady uczestnictwa, cel i misję grupy. Od tego momentu zaczęły się regularne próby – cztery w miesiącu, przy czym jedna organizacyjna, prowadzona przez


PASJE samych uczestników. Raz na dwa miesiące odbywały się warsztaty otwarte, na które mogły przyjść po wcześniejszym, mailowym zgłoszeniu również osoby z zewnątrz. W repertuarze grupy szybko przybyło nowych pieśni, zarówno lirycznych, obyczajowych, jak i tych związanych z rokiem obrzędowym. Czas pokazał, że wybór Nasty jako prowadzącej był jak najbardziej trafny. Swoją serdecznością i wyczuciem rozwiała obawy u osób, które wokalnie nie czuły się zbyt pewnie. Zawsze dba, aby nie sforsować strun głosowych, co jest ważne przy pracy w tej technice nazywa-

grupę i skierowana przede wszystkim do mieszkańców osiedla. Był to wieczór opowieści z różnych stron świata, połączony z tańcami w kręgu. Niedługo później nadeszły występy na finale innych lokalnych projektów: Osiedlowych Włóczykijów i Naukowej Przyjaźni, 61. urodzinach osiedla, wystawie dywaników sąsiedzkiej grupy rękodzieła Pleciemy w koło. Jesienią grupa pojawiła się w drugim miejscu w sieci (profil na portalu Facebook). W listopadzie i grudniu odbyły się też dłuższe, całodniowe warsztaty z Miłoszem Gawryłkiewiczem oraz Maniuchą Bikont i Jagną Knittel.

Kolędująca Grupa Śpiewu. fot. Oliwia Kujawa nej śpiewokrzykiem, białym śpiewem czy też śpiewem na otwartym gardle. Nasta pozostawia grupie inicjatywę – można zaproponować utwory do nauki, tylko trzeba je wcześniej przedstawić. Wiele osób z tego skorzystało i dlatego repertuar poszerzył się również o pieśni z tradycji innych kultur. W listopadzie 2015 podczas finału Laboratorium Projektów Osiedla Przyjaźń odbył się pierwszy oficjalny występ grupy. W nowym roku 2016 pierwszym ważnym wydarzeniem było kolędowanie w Święto Trzech Króli. Czasem do przebranego orszaku dołączali też mieszkańcy, a śpiewający zgodnie z tradycją otrzymywali poczęstunek. Dziś mogę napisać, że stało się to już tradycją (6.01.2017 r. nastąpiła powtórka kolędowania). W wiosenną równonoc 2016 w Karuzeli odbyła się pierwsza duża impreza w całości zorganizowana przez

Pokłosiem tych ostatnich była Barbórkowa Potańcówka (4.12.2016), która wszystkim tak się spodobała, że od tej pory zamiast warsztatów otwartych grupa podjęła się organizacji wspomnianych zabaw. Towarzyszący Maniusze Bikont muzycy zagrali melodie z centralnej Polski – polki, oberki, walczyki, a Grupa Śpiewu zaprezentowała utwory, których nauczyła się na warsztatach. Nie bez znaczenia był fakt, że zabawą kierowała Jagna Knittel, która pokazywała chętnym kroki. Potańcówka organizowana była we współpracy z Klubem Mam na Bemowie, dzięki czemu najmłodsi mogli pobawić się w specjalnie przygotowanym dla nich kąciku. Pojawiła się również Latająca Kawiarenka Klubu Mam, której pyszne wyroby można było kupić. Podczas zabawy można było podziwiać też wystawę dywaników grupy Pleciemy w koło. Nowa for-

9

muła sprawdziła się i została powtórzona w ramach potańcówki z muzyką celtycką, która odbyła się tydzień po Dniu św. Patryka. Tym razem wodzirejem była jedna z członkiń Grupy Śpiewu, Magda Niedźwiecka, pasjonatka tańca irlandzkiego. Kolejna zabawa odbyła się 6 maja 2017 r. i zorganizowana była z jeszcze większym rozmachem. Prologiem do niej był historyczny spacer po osiedlu, które przeprowadziły członkinie grupy i lokalne działaczki z Grupy Odkrywkowej, Magda i Gosia Leszko. Tym razem wystąpiły aż dwa zespoły (Maniucha Bikont i przyjaciele oraz kapela Nadciśnienie), jak również GŚTOP. Dużo osób z osiedla pokazało też swoje rękodzieło. Można było nauczyć się frywolitki, szydełkowania, wyplatania dywaników. Tradycyjnie obecny był też Klub Mam na Bemowie i Latająca Kawiarenka. Jak dotąd dopisała największa frekwencja. Ostatnio grupa otrzymała również propozycje uświetnienia uroczystych spotkań w Instytucie Etnologii IE i AK oraz na Wydziale Historycznym UW. Grupa Śpiewu Tradycyjnego coraz bardziej się rozwija i swoją działalnością stara się ożywić życie kulturalne Osiedla Przyjaźń. Chętnie współpracuje również z animatorami i uczestnikami innych lokalnych projektów. Wspólne śpiewanie daje wiele radości, ubarwia życie, co zgodnie stwierdzili członkowie grupy, gdy zapytałam ich o refleksje. Niektórzy – jak pani Emilia Zamorska – wrócili do pasji, którą lata temu zarzucili; dla niektórych ten rodzaj śpiewu stał się nową przygodą. „Śpiew daje mi zadowolenie i kontakt z innymi ludźmi, aktywizuje do innych działań” – stwierdził pan Czesław Zamorski. Z kolei Magda Niedźwiecka podkreśliła, że na samym początku bliskość projektu miała dla niej duże znaczenie. Niech konkluzją będą słowa Asi Zamorskiej: „Śpiew daje rodzaj integracji z mieszkańcami, której nie dają inne działania”. Do zobaczenia zatem na kolejnej potańcówce w Karuzeli! Anna Wilczyńska


10

JELONEK NR 2 (6)/2017

#HER_STORY KSIĄŻKĄ BOHATERKĄ TEGOROCZNEJ EDYCJI ODDOLNEGO FESTIWALU WARSZAWA CZYTA BYŁA „PANI STEFA” MAGDALENY KICIŃSKIEJ. STEFANIA WILCZYŃSKA I JEJ HISTORIA STAŁY SIĘ NA PIĘĆ DNI PRZYCZYNKIEM DO DYSKUSJI, SPOTKAŃ, ROZWAŻAŃ I WARSZTATÓW. Dlaczego postanowiłaś napisać właśnie o Stefanii Wilczyńskiej? Magdalena Kicińska – Dlatego że to był ostatni moment, żeby o niej opowiedzieć, a tak naprawdę ostatni dzwonek, żeby o nią zapytać tych, którzy jeszcze są i którzy ją znali, którzy mieli z nią kontakt. I na tej podstawie, korzystając z takiego materiału, o niej opowiedzieć. No i też dlatego, że wcześniej o niej nie opowiedziano. Kiedy bliżej poznałam historię tej kobiety, wydało mi się oczywiste, że powinniśmy o niej wiedzieć, a przynajmniej, że powinno się gdzieś, w jednym miejscu, zgromadzić te informacje o niej, których zresztą jest bardzo niewiele. Myślałam wtedy – i myślę do dziś, że warto było podjąć ten wysiłek, bo była postacią niezwykłą. I zapomnianą, funkcjonującą w cieniu swojego partnera zawodowego, czyli Janusza Korczaka, którego postać jest znana. Bardzo dobrze znana. Aczkolwiek mam wrażenie, że i sam Korczak w pewnym sensie stał się ofiarą pewnego rodzaju niepamięci, innej niż w przypadku Wilczyńskiej, tj. pamięci wybiórczej. Bo co o nim wiemy? Że był, że istniała taka postać, że „stary doktor”… Ale jeżeli powiedzieć, o co mu tak naprawdę chodziło, czym się zajmował, na czym polegało nowatorstwo jego podejścia pedagogicznego, okaże się, że ta wiedza też jest raczej skromna, z pamięci o Korczaku zostają same slogany. Kwestia pamięci, jej wybiórczości, zapominania była dla mnie ważna i sprawiła, że chciałam się jej przyjrzeć. I jak się już przyjrzałaś…. To jak

byś przedstawiła panią Stefę? Powiedziałabym, że Stefania Wilczyńska była wychowawczynią, nauczycielką, pedagożką, warszawianką z żydowskiej, zasymilowanej rodziny, Polką, patriotką. Ale zaczęłabym właśnie od tej roli wychowawczyni, nauczycielki. Zresztą ona też samą siebie tak przedstawiała. Kiedy uczyła się hebrajskiego, a w hebrajskim nie ma czasownika „być”, można się tylko przez jakąś funkcję czy rolę społeczną lub zawodową określić, zaakcentować swoje istnienie, to ona sama napisała takie zdanie: „Jestem nauczycielką”. Kiedy opowiadałam znajomym o książce, którą czytam, to muszę przyznać, że miałam problem z określeniem jej inaczej niż w kontekście Korczaka. Ja też miałam podczas pracy nad tą książką taką formułkę, której używałam, kiedy ktoś pytał, o kim piszę. Bo kiedy odpowiadałam, że o Stefanii Wilczyńskiej, to bardzo często spotykałam się w odpowiedzi z takim wymownym „mhm”, pewnym zakłopotaniem, które zdradzało, że ktoś nie wie, co z tą postacią zrobić, gdzie przyporządkować. Mówiłam więc potem, że „choć to smutne, to niestety w pewnym sensie normalne, że o niej nie wiesz, bo tak zapomniana to postać, i że to będzie też książka o tym, dlaczego o niej nie wiesz, dlaczego o niej nie wiemy”. Sama też zawsze mówiłam, że była współpracownicą Korczaka, żeby osadzić ją komuś w znajomym kontekście. Poza tym opowiadanie o Wilczyń-

skiej bez Korczaka nie byłoby możliwe. Sam Korczak jest oczywiście ważnym elementem historii życia, biografii Stefani Wilczyńskiej, i cieszę się, że i o tym wątku – ich nierozłączności – mówiliśmy w ramach akcji „Warszawa Czyta”. Moim celem nie było „przepisywanie historii”, ujmowanie Korczakowi czegokolwiek z jego legendy. Nie miałam takiego zamiaru, że oto: „Teraz to ja Wam powiem prawdę, bo tak naprawdę to Wilczyńska zrobiła wszystko, a Korczak nic”. Moim zdaniem sam Korczak jakoś traci na tym, że nie mówi się, mówiąc o nim, o Wilczyńskiej, nie pokazuje złożoności tej relacji, synergicznego charakteru ich pracy i dzieła. Taka jest zresztą historia okładki tej książki – jest na niej ich jedyne wspólne zdjęcie, to znaczy takie, na którym są tylko we dwoje. Ta okładka trochę zmienia proporcje i pokazuje, że teraz będziemy opowiadać o Stefanii Wilczyńskiej i to ona jest na pierwszym planie. Postać Korczaka jest lekko przycięta, jest postawiony w cieniu Wilczyńskiej, a w zasadzie na drugim planie. Ale jest, bo jest ważną częścią jej historii. Mówisz, że książka jest o tym, dlaczego nie wiemy. Dlaczego? Tych powodów jest oczywiście bardzo wiele. Od takich, nazwijmy je obiektywnymi – mam na myśli to, że po Stefanii Wilczyńskiej niewiele się zachowało. Niewiele jest materiałów źródłowych dotyczących jej rodziny, tego, skąd przyszła, jej młodości. Poza żoną jej brata, na ile nam wiadomo, nikt z rodziny wojny nie przeżył, więc też nie było osób „natu-


ROZMOWA

ralnie” odpowiedzialnych w rodzinie za niesienie pamięci dalej. Nie wspominając o całym otoczeniu, o bliskich Stefanii Wilczyńskiej, którzy zginęli podczas zagłady. Część tej pamięci, bardzo fragmentaryczna, zginęła razem z nimi. Po drugie, jest tak, jak zaznaczył we wspomnieniach jeden z wychowanków Domu Sierot: że pani Stefa „po prostu była” i że ta jej obecność była taka oczywista, że się nie zwracało na nią uwagi, bo była stałym elementem życia i świata swoich podopiecznych. I to, choć z pewnym zakłopotaniem, jestem w stanie zrozumieć. Mówiąc o zakłopotaniu, mam na myśli rachunek sumienia, który sama sobie zrobiłam. Kiedy bowiem wypytywałam wychowanków, do których jeździłam do Izraela, o detale, takie jak kolor oczu, byłam bardzo zdziwiona, trochę też rozczarowana, że oni ich nie pamiętają. A później, kiedy zapytałam siebie samą, czy tak nagle, wyrwana do odpowiedzi, jestem w stanie odpowiedzieć, jaki kolor oczu ma moja mama, to ze smutkiem i oczywiście ze wstydem muszę powiedzieć, że nie, nie wiem. Bo nigdy się nad tym nie zastanawiałam, bo mama… po prostu jest. Co jest, oczywiście, też niesprawiedliwe i dla niej krzywdzące – to to, że nie dostrzega się czyjejś wyjątkowości, bo się na nią nie zwraca uwagi, bierze czyjąś obecność za pewnik. Ale tak niestety jest i to jest jedna z przyczyn niepamiętania. Po trzecie – wątek genderowy, czy też krytyczno-feministyczny, czyli to, że o kobietach w historii w ogóle pamięta się niewiele. Stąd też cała działalność badaczek i działaczek nurtu HERstorycznego, czyli – w opozycji do HIStorii – takie podejście do badania dziejów, by zwrócić uwagę na jej (z ang. her) perspektywę, tj. perspektywę kobiet, ich doświadczenia, ich losów. Bo, jak zauważyły badaczki herstoryczne, spisana, obowiązująca w głównym nurcie i w podręcznikach historia jest historią mężczyzn. „Historię piszą zwycięzcy”, czyli właśnie oni. Dopiero od niedawna kobiety cieszą się równo-

uprawnieniem, choć w wielu rejonach świata nadal nie uznaje się ich pełnej podmiotowości, od niedawna więc mogą tak naprawdę zadbać o własne dziedzictwo, o swoją spuściznę, o dostrzeganie w historii i upamiętnianie innych kobiet. To się w krajach wysokorozwiniętych zmienia, też od niedawna, ale zmienia. W Polsce cały czas mamy na tym polu bardzo dużo do zrobienia i wiele kobiet, bardzo wiele postaci z naszej historii wciąż czeka, by o nich opowiedzieć, wyciągnąć z niepamięci. Wydaje mi się, że to jest ważne i że to też jest taki moment, w którym możemy w końcu oddać głos tym, których wcześniej nie słyszeliśmy. Czyli właśnie na przykład kobietom i ich doświadczeniu, dzieciom, ale też klasom, o których wcześniej nie mówiło się zbyt wiele – coraz więcej w Polsce wydaje się ostatnio publikacji na temat pańszczyzny i losów chłopstwa. Opowiadasz o wydobywaniu głosu, którego nie było. A dlaczego warto go wydobyć, dlaczego warto pamiętać o pani Stefie, dlaczego warto wsłuchiwać się w ten głos? Ktoś w uzasadnieniu, które nadesłał, oddając głos w plebiscycie akcji „Warszawa Czyta”, napisał, że opowieść o pani Stefie to opowieść o miłości. „Potrzebujemy sobie przypomnieć, że w naszym mieście dobrzy ludzie robili dobre rzeczy z miłości”. Bardzo mi się to uzasadnienie podoba i myślę, że to najważniejszy powód. Wydaje mi się, że Stefania Wilczyńska jest też dobrą postacią, poprzez którą można opowiadać historię o tym, że zawsze, niezależnie od okoliczności, trzeba działać. To była kobieta czynu; całą swoją postawą mówiła: nie można załamywać rąk, bo jak bardzo źle by nie było, to nie zwalnia nas z obowiązku działania, tej stałej aktywności, gotowości do tego, żeby pomagać innym. Myślę, że to jest bardzo ponadczasowa historia, i w tym sensie dziś bardzo potrzebna.

11 Dlaczego jeszcze warto o niej pamiętać? Myślę, że dlatego, że była bardzo złożoną postacią. Nie świętą, nie jednowymiarową, o której można mówić w samych przymiotnikach typu: dobra, wspaniała, bohaterska. Oczywiście taka też była, ale bywała również niesprawiedliwa, trudna, surowa, oschła. Była po prostu człowiekiem z krwi i kości, miała swoje słabości, ale mimo ich, czy też obok nich, robiła bardzo ważne, wyjątkowe i piękne rzeczy. Myślę, że takich bohaterów, takich bohaterów codzienności, bardzo nam dzisiaj brakuje. Naszą rzeczywistość, czy też nasze imaginarium, zaludniają postacie jednowymiarowe, jednoznaczne, czarno-białe. Do takich czarno-białych symboli trudno nam odnieść siebie samego, zmierzyć się z ideałem. Wydaje mi się, że dobrze jest pamiętać też o tych, którym bliżej do nas niż do pomników. Oczywiście historia Stefanii Wilczyńskiej łączy się też z doświadczeniem wojny i przede wszystkim z zagładą. Zagłada była czasem ekstremalnej próby, której i ona została poddana, i którą, w mojej ocenie, przeszła, podejmując takie, a nie inne decyzje u schyłku swojego życia. Nie ujmując jednak wagi temu okresowi jej biografii, wojna i Holocaust to cztery z kilkudziesięciu lat jej życia, pełnego służby i poświęcenia, trwania i działania właśnie w tej codzienności, która, bo niespektakularna, jest zazwyczaj bardzo niedoceniana. Myślę, że z tego powodu również warto o takich bohaterkach opowiadać, dowartościować heroizm w codzienności. A poza tym to jest też bardzo warszawska postać. Uważam, że dobrze jest, żyjąc w tym mieście, wiedzieć, kto żył tu przed nami. I poznać takie historie, biografie ludzi związanych z tym miastem. Zaczęłaś opowiadać o tej niekrystaliczności i przypomina mi się moja polonistka, która twierdziła, że podstawowym problemem


12 mentalności polskiej jest to, że jest oparta na romantyzmie zamiast na pozytywizmie. Tak. Chociaż sama siebie na tym złapałam ostatnio, spierając się z kimś o romantyczną duszę polską, że trudno nam od niej uciec, może w ogóle się nie da. Ważne chyba, żeby lepiej ustawić proporcje: więcej pozytywizmu na co dzień, mniej nośnych, romantycznych haseł od święta. Myślę, że to by nam się wszystkim przysłużyło. Chcesz opowiedzieć o tym, nad czym teraz pracujesz? Trochę mogę, bo to też jest temat warszawski i może być dla jelonkowego czytelnika ciekawy, choć nie będzie tam niestety niczego o Bemowie. Pracuję nad tekstami do książki „Teraz 43”, która jest zbiorem kolaży Marcina Dziedzica: stare kadry nakłada na dzisiejszą topografię miasta i pokazuje w ten sposób żydowską Warszawę. Piszę do każdego z nich krótki reportaż. Książka ukaże się w kwietniu 2018 roku, na 75. rocznicę powstania w getcie warszawskim. Dużo piszesz o tematach dla Polaków trudnych, które nie do końca przerobiliśmy. W „Pani Stefie” też – o takich jak antysemityzm w międzywojniu. Jak czytałam, to się zastanawiałam – czy ludzie jakoś na to reagowali, pytali? Miałaś rozmowy na ten temat? Tak, i to są bardzo ważne spotkania, ważne pytania i rozmowy. Na samym początku, jeszcze zanim ukazała się książka, miałam spotkanie w bibliotece w niewielkim miasteczku na Mazowszu. To jest takie miasteczko, które przed wojną było zamieszkane w ¾ przez Polaków wyznania mojżeszowego. Wydawało mi się więc, że choćby z uwagi na te liczby będzie to miejsce, w którym

JELONEK NR 2 (6)/2017

historia o jego przeszłości będzie zachowana, że nie da się jej zaprzeczyć, wyprzeć ze świadomości. Opowiadałam tam o realiach życia w przedpierwszowojennej Warszawie, o ogromnych obszarach biedy, które wtedy Warszawie, w ogóle w całej Polsce, ale mówiłam o Warszawie, występowały. W tym o biedzie żydowskiej. O potrzebie opieki nad biednym, osieroconym żydowskim dzieckiem ulicy, na którą odpowiedzieli filantropii i zasymilowana inteligencja żydowska. Bardzo mnie zaskoczyło zdziwienie osób, do których mówiłam, i taka ich reakcja: „Ale jak to? To byli jacyś biedni Żydzi? Skąd oni się wzięli?”. Na początku trochę nie rozumiałam tego pytania, ale potem dotarło do mnie, że figura „biedoty żydowskiej” nie istniała w ich świadomości, że Żyd, jeśli w niej funkcjonuje, to jako bogaty wyzyskiwacz, jakaś postać z „Ziemi obiecanej”. Spróbowałam więc opowiedzieć jak najwięcej o Żydach w tamtym czasie, wyjaśnić, że w większości zaliczali się do niższych warstw społecznych, że wielu żyło w biedzie, czasem skrajnej. Nie obrażam się, kiedy ktoś nie wie, cieszę się i doceniam możliwość mówienia o tym, jak było. Starałam się zawsze podchodzić do takich sytuacji w pewnym sensie „edukacyjnie”. Podczas spotkań autorskich czy w wiadomościach od czytelników i czytelniczek pojawiały się też takie głosy: „Wiedziałem wiele o antysemityzmie, ale nowa była dla mnie perspektywa dziecięcego doświadczenia”. Pisałam o tym, jak bardzo dzieci świadome były tego, co się dzieje, realiów, w jakich przyszło im żyć. Słyszały i rozumiały – na tyle, na ile pozwalał im wiek – antysemickie komentarze, czuły, że ich inność jest negatywnie oceniana przez środowisko, w którym żyły, i cierpiały z tego powodu. Kiedy pracowałam nad książką i czytałam relacje dzieci, które potem cytowałam, sama byłam tym zdziwiona, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo wyczulone były dzieci, uważne i jak dobrze zdawały sobie sprawę z tego, co

się dzieje. Pojawiły się też jakieś drobne, krytyczne teksty na portalach zawierających skrajnie prawicowe treści, ale nie warto o nich nawet wspominać. Szlomo i część wychowanków Domu Sierot, która przeżyła zagładę, po wojnie wyjechała do Izraela (wtedy jeszcze Palestyny). Wilczyńska wyjeżdżała tam przed wojną, ale nie zdecydowała się tam zostać. Jak rozumiesz tę jej obawę co do wyjazdu na stałe? To też dość złożona sprawa – jej wyjazdy z Polski w latach 30. i powrót do kraju na kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Wyjechała, bo po bardzo wielu latach bardzo ciężkiej pracy w Domu Sierot potrzebowała zmiany. Czuła się wypalona zawodowo, trochę powątpiewała, bo była bardzo autokrytyczną postacią, w sens swojej pracy. Poza tym warunki, w których pracowała, czyli pogłębiający się kryzys ekonomiczny i jego skutki, ale też wzrastający antysemityzm, sprawiały, że ta codzienna praca na rzecz dziecka żydowskiego była coraz trudniejsza. Poszukiwała dla siebie innego miejsca, w którym mogłaby pracować, mogłaby być potrzebna. Zastanawiała się nad ZSRR i Palestyną, bo wtedy, w latach 30., oba te miejsca oferowały inny sposób ułożenia świata. Jak to wyszło w praktyce, zwłaszcza w ZSRR, okazało się później, ale ona szukała, zastanawiała się i ostatecznie wybrała Palestynę. Również z uwagi na fakt, że wyjechała tam wcześniej jej przyjaciółka, Fejga Lifszyc. Miała więc punkt zaczepienia, kogoś bliskiego. Ale w tejże Palestynie okazało się, że tak naprawdę nie ma tam tego, po co pojechała. Nie poczuła, że jest tam potrzebna, tak jak chciałaby być potrzebna. Okazało się, że dziecko żydowskie urodzone w Erec to nie jest takie samo dziecko co urodzone i wychowujące się na Nalewkach. Jest to dziecko jej w tym sensie obce – samodzielne, zaradne, niezależne, silne. Czuła, że nie ma mu wiele


ROZMOWA

do zaoferowania. Natomiast miała wiele do zaoferowania tym dzieciom, które zostały w Warszawie. Poza tym komunikacja z Palestyną, jak na możliwości końcówki lat 30., była bardzo dobra, docierały tam informacje na temat tego, co dzieje się w Europie. W dodatku ona wyjechała w 1938 roku, więc w pełni świadoma realiów, które opuszcza. Myślę, że z tych powodów zadecydowała się na powrót. To, co stało się później – okupacja, getto, Treblinka – pokazało, że chyba, o ile w ogóle można to oceniać, wybrała dobrze w tym sensie, że do końca służyła dziecku żydowskiemu. Wątpliwości, które miała wcześniej zarówno ona, jak i Korczak, zeszły na drugi plan. Potworność sytuacji zmusiła ich do zmobilizowania się na nowo, by pomóc tym słabszym, czyli dzieciom. Zdaje się, że sam Szlomo mówi, że co mieliby zrobić, jeśli nie z tymi dziećmi zostać do końca… Mówisz i dużo piszesz jednak wcześniej o ich wątpliwościach, o tym, co robili w Warszawie. Rozumiem, że Stefa i Korczak zaczynali wątpić w ten system domów dziecka jako odrębnych światów? Zwłaszcza Wilczyńska. Korczak w odrobinę mniejszym stopniu. Zresztą to była wspólna dla ich obojga cecha: poddawanie się krytyce, samoobserwacja. Z biegiem lat zaczęli sobie zdawać sprawę, zwłaszcza kiedy kolejne roczniki Domu Sierot wychodziły „na zewnątrz” i mierzyły się z realiami i rzeczywistością, a potem wracały na Krochmalną z pretensjami, że to, co oni mieli im do zaoferowania i czego chcieli ich nauczyć, nie istnieje w „zwykłym życiu”, poza murami domu. Myślę, że frustracja wychowanków coraz bardziej się w nich odkładała. Zastanawiali się coraz częściej, czy raj, który stworzyli na Krochmalnej, ta utopia, którą karmili dzieci, nie robi im krzywdy. Czy jednak jest to wychowanie pod kloszem, które sprawia, że wyjście

spod tego klosza jest traumatyczne, bo tak mocnym jest zderzeniem z „okrutną” rzeczywistością? Poza tym, jak mówiłam, ten pogłębiający się kryzys ekonomiczny kładł się cieniem na finansowaniu Domu Sierot, które w zdecydowanej mierze składało się z datków filantropów. Coraz trudniej było im ten dom prowadzić. Poza tym, i to też Stefa w swoich nielicznych pismach akcentuje, że gdyby kiedyś napisała jakąś książkę, jedną jedyną, to miałaby ona tytuł „Precz z internatem”. Z takim dużym, zbiorowym, koszarowym domem dziecka. Lepszym rozwiązaniem jest coś, i to też chciała podpatrzeć w kibucu, co dzisiaj funkcjonuje jako rodzinne domy dziecka, czyli mniejsze struktury wspierania najmłodszych. Jeżeli już musimy zabrać dziecko z rodziny biologicznej, to umieśćmy je w mniejszej placówce, a nie w takiej ogromnej, gdzie ono też będzie jednym z kilkudziesięciu podopiecznych. Z tych nauk niewiele wyciągnęliśmy wniosków. Niestety. 20 tys. dzieci w Polsce żyje w dużych domach dziecka (w pieczy zastępczej w ogóle przebywa dziś ich prawie 80 tys.). Na Jaktorowskiej, w budynku dawnego Domu Sierot, nadal jest dom dziecka. I to nie jest ładna ciągłość, tylko straszna ciągłość.Poza tym nadal zupełnie niezałatwionym problemem jest ten, który bardzo był dla Stefy ważny i z którym starała się za swojego życia coś zrobić, choć oczywiście w mikroskali, czyli wobec dzieci z Domu Sierot. Chodzi o brak wsparcia w momencie opuszczenia placówki, wychodzenia z systemu pieczy zastępczej po ukończeniu 18. roku życia. Wychowankowie Domu Sierot dostawali wyprawkę i skromne wsparcie, pani Stefa starała się pomóc w szukaniu posady. To było indywidualne, niesystemowe wsparcie. Dziś natomiast zmieniło się tak naprawdę niewiele. Młody człowiek opuszczający dom dziecka otrzymuje pewną

13 kwotę jako jednorazowe wsparcie na tzw. usamodzielnienie (kilka tysięcy złotych), a później – pod warunkiem, że nadal się uczy – około 500 zł miesięcznie. Program 500+… Nie wiem i ustawodawca pewnie też o tym nie pomyślał, bo gdyby się zastanowił, to nie dopuściłby do takiej farsy. Jak ktokolwiek może się za taką kwotę utrzymać, zwłaszcza kiedy dopiero rozpoczyna samodzielne życie i nie ma wsparcia w rodzinie. Takie podejście sprawia, że – zbadała to NIK – większość młodych ludzi, którzy opuszczają pieczę zastępczą, wraca do systemu, najczęściej jako klienci opieki społecznej. Nie uczymy się na błędach i nie wyciągamy wniosków z historii. W ramach akcji „Warszawa Czyta” poruszaliście ten i kilka innych wątków, które znalazły się w książce. Czy są jakieś tematy, które nie zostały omówione, a chciałabyś, żeby stały się przyczynkiem do dyskusji już poza festiwalem? Myślę, że najważniejsze wątki udało się poruszyć. Dla mnie najbardziej istotne było chyba rozmawianie o pamięci, tej o kobietach w historii, ale i o żydowskiej – o Żydach jako współmieszkańcach tego kawałka świata. Ważne było dla mnie, i to się stało, żeby rozmawiać o tym, czego możemy się z losów Wilczyńskiej nauczyć. To wszystko, dzięki tej akcji, która jest dla mnie też swego rodzaju podsumowaniem i ostatnim akcentem ponad dwuletniej podróży z książką, się wydarzyło. Rozmawiała Magda Leszko


14

JELONEK NR 2 (6)/2017

PANI STEFA NIE SŁYSZAŁAM WCZEŚNIEJ O PANI STEFIE. NAZWISKO WILCZYŃSKA OBIŁO MI SIĘ O USZY. WARSZAWA CZYTA. CZYTAM. TAKŻE FRAGMENTY MOIM UCZNIOM, GIMNAZJALISTOM. NA WIĘCEJ NIE MA CZASU.

nie była skandalistką, buntowniczką, barwną postacią na tle czarno-białej, przedwojennej, tętniącej życiem Warszawy ze starych fotografii.

Nie znajdziecie w książce poukładanej jak grzeczna dziewczynka z dobrego domu biografii, choć Stefania Wilczyńska była dziewczyną dobrze wychowaną i wykształconą. Nie znajdziecie w tej książce wielu fotografii, które zostały w archiwach. Portret głównej bohaterki to obraz w kilku miejscach wyblakły, poszarpany, niepełny. Nie zostawiła po sobie rzeczy materialnych. Pozostawiła listy, notatki, zapiski. Pozostawiła wspomnienia. Różne. Wychowankowie z Domu Sierot przy Krochmalnej już powoli odchodzą, by spotkać się ze swoją przyszywaną mamą. Nie ma już z kim rozmawiać o pani Stefie. Nie zostawiła potomków. Stefania Wilczyńska

Spełnia swoją powinność, czyli pracuje razem z Januszem Korczakiem przy koncepcji wychowania dzieci, numeruje i ceruje ubrania, obiera ziemniaki, załatwia formalności, żywność, datki na rzecz sierot, utrzymuje kontakt z byłymi wychowankami, udziela się społecznie. Rezygnuje z życia osobistego. 24 godziny na dobę spędza w ośrodku wychowawczym. Przed wybuchem wojny otrzymuje oficjalną zgodę na wyjazd do Palestyny. Wyjeżdża z kraju i... wraca. Razem z Korczakiem odprowadza dzieci na Umschlagplatz. Nie znajdziemy jej grobu. Symboliczny znajduje się na cmentarzu żydowskim w Warszawie, tam, gdzie pochowani są jej rodzice. Wiemy na pewno, że Stefania Wilczyńska urodziła się 26.05.1886 r. Zmarła w Treblince w 1942 r. Piszę tę recenzję tydzień przed Dniem Matki. Czytając książkę, oddajmy tej postaci, wcale nieliterackiej, z krwi i kości prawdziwej, hołd. Nie miała własnych dzieci, a była matką dla wszystkich. Książka Magdaleny Kicińskiej, napisana oszczędnym, chłodnym językiem, próbuje w jakiejś mierze opowiedzieć o kobiecie, która zrezygnowała z siebie na rzecz wyższej idei, wielkiej sprawy; o ko-

fot. Żydowski Instytut Historyczny biecie, która mimo wszystko pozostała sobą. Autorka nie ma łatwego zadania. Gdy na temat Korczaka rozpisują się wszyscy, o Wilczyńskiej nie pisze nikt. Każdy z wychowanków z Krochmalnej zapamiętał panią Stefę na swój sposób. I te wspomnienia są różne. Pewnie podobnie będzie z czytelniczymi odczuciami. Przeczytajcie „Panią Stefę”. Warto. Magdalena Kicińska, „Pani Stefa”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015 Magdalena Maciejewska-Sadowska


BEMOWO

15

BOERNEROWO – HISTORIA NIEZWYKŁA (CZ. II) O DAWNYM OSIEDLU ŁĄCZNOŚCI ORAZ HISTORII RODZINY BOERNERÓW OPOWIEDZIAŁ NAM JAN BOERNER – WNUK IGNACEGO AUGUSTA BOERNERA. JEST TO DRUGA CZĘŚĆ TEJ OPOWIEŚCI.

Dziadek ożenił się jeszcze w czasie pobytu w Ostrowcu Świętokrzyskim z córką miejscowego lekarza, Zofią Wardyńską, czyli moją babcią, która wkrótce zaszła w ciążę. Niestety, w czasie ucieczki z Ostrowca i przeprawy przez Wisłę babcia nie wytrzymała i poroniła. Potem mieli już tylko jedno dziecko – w Krakowie w 1908 roku urodził się mój ojciec. Skończył Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim, a w 1932 roku ożenił się z moją mamą. W tym samym roku dziadek dostał mieszkanie na Boernerowie – moi rodzice też tam zamieszkali: oni na pięterku, a dziadek na parterze. Dziadek kiedyś popłynął statkiem na fiordy, do Norwegii. Z tej wyprawy przywiózł skórę białego niedźwiedzia, tę skórę rozłożył przed kominkiem. I jak rodzice, już po ślubie, zeszli na dół, to on do nich powiedział: „Za rok chcę mieć tutaj wnuki!”. Ale niestety umarł w 1933 roku. A ja się dopiero w 1936 urodziłem. Z materialnych pamiątek po dziadku mam regulamin wojskowy z jego osobistymi notatkami, z którego przeprowadzał szkolenia w czasie internowania w Beniaminowie. Mam też m.in. parę dokumentów podpisanych przez dziadka

jako ministra. Dużo rzeczy – m.in. Order Virtuti Militari – zaginęło w czasie wojny, a też część – np. pamiętniki dziadka – mój ojciec przekazał do archiwum. Po śmierci dziadka rodzice siłą rzeczy zostali na Boernerowie. Najpierw ojciec pracował w Banku Gospodarstwa Krajowego, gdzie m.in. przeprowadził rewindykację elektrowni na Powiślu, która była w rękach Francuzów. Ta elektrownia przeszła chyba na własność Warszawy. I w momencie, kiedy Starzyński został komisarycznym prezydentem Warszawy, ojciec przeszedł do pracy w urzędzie miasta, był sekretarzem zarządu miejskiego. W 1939 roku ojciec został zmobilizowany do lekkiej artylerii konnej we Włodzimierzu Wołyńskim. Przeszedł szlak bojowy do Lubelskiego i pod Krasnymstawem dostał się do niewoli niemieckiej. Całą okupację przesiedział w oficerskim obozie jenieckim w Murnau. Ponieważ znał dobrze język francuski i niemiecki, a w obozie nauczył się jeszcze angielskiego, został konspiracyjnym oficerem nasłuchu radiowego. Bo więźniowie przemycili tam dwa odbiorniki radiowe. Jeden z nich – jak

mi ojciec opowiadał – był zamurowany na strychu jednego z budynków w ścianie. I u dołu było gniazdko elektryczne, a przy odbiorniku były dwie gałki. Mieli nasłuch praktycznie całej Europy, ale słuchali radia BBC przede wszystkim. Po wyzwoleniu przez Amerykanów został oficerem łącznikowym przy VI czy VII Armii Amerykańskiej w Mannheim. Ponieważ był prawnikiem, jak służący przy tej armii Polacy tam coś narozrabiali, to wyciągał ich z aresztów. Ale wkrótce zaczął się zastanawiać, czy wracać do Polski, czy nie – to był dylemat wszystkich byłych jeńców. No i jednak postanowił wrócić – przyjechał do Warszawy w 1946 roku. Po kampanii wrześniowej i uwięzieniu ojca mama została sama z dwójką dzieci.Nie chciała mieszkać na Boernerowie, więc całą okupację byliśmy u dziadków na ul. Boduena w Warszawie, gdzie przeżyliśmy prawie całe powstanie. Dopiero kiedy po zbombardowaniu Starówki Niemcy wzięli się za Śródmieście, to przeszliśmy przez Aleje Jerozolimskie i potem parę dni siedzieliśmy na ul. Piusa. Powstanie kończyliśmy na Lwowskiej, przy Politechnice


16 Warszawskiej. Mieliśmy szczęście, bo mój wuj, Zdzisław Osiński, doskonale znał język niemiecki i w czasie okupacji pracował w zarządzie miejskim. Był takim człowiekiem, który uruchamiał wszystkie służby miejskie w momencie bombardowań rosyjskich na Warszawę, tzn. jak Rosjanie coś zbombardowali, to jechał w to miejsce i miał takie żelazne papiery, że mógł się nawet w tych enklawach niemieckich poruszać, miał sporo znajomości. I po powstaniu trafił na znajomego Niemca, który tak załatwił, że Niemcy nas wywieźli z Warszawy do Podkowy Leśnej. I przez pierwszy miesiąc tam mieszkaliśmy, po czym przeprowadziliśmy się do Grodziska. Była zima, ciężkie warunki, spało się na siennikach. Ale żywi byliśmy, to było najważniejsze. Po wyzwoleniu dostaliśmy dwa pokoje u kuzynów na ul. Szustra i tam przenieśliśmy się z dziadkami. Byliśmy tam aż do powrotu ojca w 1946 roku. Ojciec po powrocie rozpoczął pracę w Centralnym Urzędzie Planowania. Tam szefem był Czesław Borowski, który zaproponował mu wyjazd do Wrocławia na Ziemie Odzyskane. Ojciec został dyrektorem regionalnym tego urzędu, pracował tam kilka lat, a jednocześnie wraz z grupą profesorów uruchomił Wyższą Szkołę Handlową. To była taka półprywatna, że tak powiem, instytucja, i tam ojciec został jej prorektorem. Później to zostało upaństwowione, powstała Akademia Ekonomiczna. W tej chwili to jest Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu. Z tej szkoły, że tak powiem, wyciągnęli ojca na 3 lata – został sekretarzem Rady Narodowej we Wrocławiu. Po tym czasie wrócił do tej szkoły handlowej, gdzie później pracował już aż do śmierci. Tymczasem na Boernerowie sprawa wyglądała tak, że w czasie wojny mama tam osadziła znajomą rodzinę, żeby doglądała domu. Ci ludzie siedzieli tam do lat 50., bo mniej więcej w 1948 roku zaczęła się budowa lotniska i Wojskowej Akademii Technicznej. Wtedy potrzebne były

JELONEK NR 2 (6)/2017

mieszkania dla obsługi lotniska itp., więc wszystkich wysiedlono, poza może 3–4 rodzinami. Myśmy ten dom odzyskali dopiero w 1976 roku, jako dziedzictwo po dziadku. Dekret Bieruta tego nie obejmował, bo Boernerowo nie należało jeszcze wtedy do Warszawy. Jeśli chodzi o moje losy, to jeszcze przed końcem wojny poszedłem do pierwszej klasy takiej tajnej szkoły powszechnej w Grodzisku. A ponieważ dobrze umiałem czytać i pisać, to od razu mnie do trzeciej klasy wsadzili. Potem z całą rodziną przenieśliśmy do Warszawy, a następnie Wrocławia. We Wrocławiu skończyłem szkołę powszechną. Potem, ze względu na pochodzenie, poszedłem do zasadniczej szkoły zawodowej, na ślusarza. W tej klasie (to była klasa jednoroczna) zostaję technikiem mechanikiem i zdaję maturę jednocześnie. Potem rok pracuję na stażu w Pafawagu wrocławskim, a potem idę na studia we Wrocławiu. Tam studiuję 3 lata na politechnice, po czym przenoszę się do Warszawy, też na politechnikę, na Wydział Lotniczy. Na czwartym roku oblewam aerodynamikę u prof. Fiżgona i przechodzę na studia zaoczne na Wydziale Samochodów i Ciągników, pracując jednocześnie w zespole prof. Sołtyka na WSK-Okęcie. Tam on robił najpierw samolot „Bies”, a potem – już z moim udziałem – „Iskrę”. Żenię się i mamy kłopoty z mieszkaniem w Warszawie, bo domku jeszcze nie mamy, a powinniśmy się jakoś usamodzielnić. I wtedy była taka akcja deglomeracji przemysłu warszawskiego do województwa mazowieckiego, w ramach której przenoszę się z żoną do Przasnysza. Tam powstała filia ZWAR-u (przedwojennego zakładu Szpotańskiego na Pradze) i tam się instalujemy. A zaczęło się to tak, że żona jako stomatolog, ponieważ nie miała mieszkania w Warszawie, jeździła na tzw. wyrzutki stomatologiczne, czyli ruchome gabinety stomatologiczne zajmujące się głównie leczeniem dzieci szkolnych.

I pracując w Przasnyszu, dowiedziała się, że tam otwierają ten zakład i potrzebują inżynierów. Więc przenieśliśmy się tam, dostaliśmy mieszkanie najpierw na takim osiedlu, gdzie musieliśmy w piecu palić, potem przenieśliśmy się do bloku zakładowego, gdzie już było centralne ogrzewanie. Tam się urodzili nasi dwaj synowie – Grzegorz i Wojciech, którzy tam też zaczęli chodzić do szkoły podstawowej. W 1976 roku odzyskujemy dom w Warszawie, ale na początku nie decydujemy się na przeprowadzkę, bo dzieciaki chodzą tam do szkoły, żona ma pracę, więc nie bardzo nam się chciało od razu przenosić do Warszawy. Więc w tym domku na Boernerowie osadziłem takiego swojego kuzyna. Na przeprowadzkę zdecydowaliśmy się dopiero w 1981 roku, i to też na raty, bo żona przenosi się w sierpniu, a ja jeszcze 2 miesiące siedzę w Przasnyszu. To był akurat „karnawał Solidarności”, a że to był największy zakład przemysłowy, więc organizowaliśmy tam Solidarność i opiekowaliśmy się mniejszymi zakładami w całym powiecie przasnyskim. I tak się złożyło, że gdybym się akurat wtedy nie przeniósł do Warszawy, to by mnie w Przasnyszu internowali – zrządzenie losu. W Warszawie zacząłem pracować w ZWAR-ze na Gocławskiej i tam zajmowałem się przeróbkami, przyłączałem ten zakład do miejskiej sieci. Potem zaczęły się te perturbacje kadrowe, więc przez pewien czas pracowałem w zakładzie konstrukcyjnym Polskiej Akademii Nauk. W międzyczasie wciągnęli mnie do pracy w wolskim oddziale Towarzystwa Przyjaciół Warszawy i tam społecznie się udzielałem. Dziś to Towarzystwo Przyjaciół Woli. Akurat w tym roku mamy obchody 100-lecia powstania towarzystwa i jednocześnie jest to 100lecie przyłączenia Woli do Warszawy. Sprzed wojny nic nie pamiętam, 3 latka miałem. Z czasów okupacji to tyle, że może ze dwa razy tu na Boerne-


BEMOWO / EKO

rowie byliśmy. Wojsko przerobiło ten dom na dwa samodzielne mieszkania – na piętrze i na parterze. W międzyczasie został gaz podłączony, ale kanalizacja nie. Wojsko tu mieszkało od lat 50. do 1976 roku, więc 25 lat. Z tym że te pierwsze domki były budowane z drewna, z bardzo dobrego materiału, bo to były bale sosnowe przygotowane na eksport do Anglii w 30. latach. A ponieważ był kryzys światowy, Anglicy tego nie kupili, a dziadek skorzystał z okazji i to drzewo wykupił. Te bale były nieodżywiczane, więc jak chcę teraz wkręcić śrubkę, to muszę nawiercać otwór tak jak do betonu. Bo inaczej to mi się ta śruba ukręca. Jeśli chodzi o stan tych domów, to o ile ludzie dbali o dachy

17

i nie było zacieków, to były w idealnym stanie. Nasz domek też był w idealnym stanie, bo o ten dach dbali, zresztą pokrycie było eternitowe, w tej chwili jest blaszane. Natomiast jeśli chodzi o sam domek, to zlikwidowano kominek i były na parterze sufity dekowane, drewniane. W dużym pokoju, kominkowym, jakoś nie ruszyli tego sufitu i jest odtworzony, wygląda jak kiedyś. Natomiast w innych pokojach zamalowali to jakąś szaro-zieloną farbą wojskową i to się za nic nie chce zmyć. W zasadzie to było jedyne zniszczenie, które było w domu. Jeśli chodzi o ogród, to były pokrzywy i parkan w rozsypce… Jak na współczesne warunki dom ma troszeczkę za słabą izolację ciepła, ale jak jest piec dobry, to

te wszystkie mankamenty znikają. Na Boernerowie mieszka się bardzo dobrze, bo tu są te place zieleni, cisza, spokój. Nie ma jakiejś arterii przelotowej, osiedle jest trochę na uboczu. Hałasują trochę samoloty, ponieważ jest tu lotnisko aeroklubu, policji, sanitarne... Ale jakoś się przyzwyczailiśmy do tego. Jednym z takich mankamentów, na szczęście nie codziennych, jest zapach wysypiska śmieci, tam na przedłużeniu Radiowej. Zrobili tam kompostownię i jak wieją wiatry, to śmierdzi. Jest tu dobra szkoła, kończyli ją moi synowie i wnuki. Gimnazjum nosi imię Ignacego Boernera.

Jeśli mieszkasz z dala od nasadzeń możesz: • Przejść się w gorący dzień i sprawdzić, czy drzewka nie usychają. • Namówić sąsiadów drzewek do ich podlewania. • Podlać suche drzewka i namówić innych do pomocy lub zadbać, by zajęła się tym administracja. • Umówić się z sąsiadami na kontrolne spacery. • Ustalić dyżury z konewkami w czasie upałów, w jak największej grupie.

Jeśli mieszkasz w pobliżu nasadzeń możesz: • Obserwować, czy drzewka nie mają sucho. • Podlać drzewka w upał. • Namówić innych, by do Ciebie dołączyli. • Stanowczo reagować na ewentualne niszczenie czy wykopywanie drzewek. Drzewka potrzebują około dwóch lat sezonowej opieki, potem poradzą sobie same.

Rozmawiał Wojciech Jacek Gdaniec Redakcja Marcin Zamorski

UWAGA!!! PAMIĘTAJ O DRZEWIE W POTRZEBIE! Mamy aż 79 nowych drzewek na Osiedlu Przyjaźń. Bez szwanku przetrwały juwenalia. Jak o nie zadbać, żeby rosły zdrowe? Co my, mieszkańcy, możemy zrobić? • Naciskajmy na administrację osiedla, żeby zadbała o paliki i wykopała misy, zgodnie z obietnicą. • Postulujmy także o instalację kranów na dworze w pobliżu nasadzeń.


18

JELONEK NR 2 (6)/2017

CHOROBA NUMERU

DRZEWA NA OSIEDLU PRZYJAŹŃ Zadrzewienia w osiedlach ludzkich (przyuliczne, parkowe, przydomowe, osiedlowe i przydrożne) spełniają wielorakie funkcje. Wśród nich można wyróżnić m.in.: • wzbogacanie powietrza w tlen • łagodzenie niekorzystnych wpływów środowiska (temperatury, wiatrów, opadów zanieczyszczeń powietrza, hałasu) • estetyczne • rekreacyjne

fot. Czesław Zamorski By funkcje te były należycie spełniane, zadrzewienia winny być pielęgnowane wg wiedzy i sztuki ogrodniczej, od realizacji nasadzenia przez cały okres ich trwania. Stosowanie w pełni zasad gospodarki leśnej nie może mieć zastosowania do zadrzewień miejskich, drzewa w mieście to nie surowiec, ale ważny składnik zieleni środowiska życia człowieka. Sadzimy je i pielęgnujemy, by jak najdłużej spełniały swoje funkcje. Dużą wagę przywiązuje się do likwidacji zagrożeń ze strony drzew dla bezpieczeństwa mieszkańców. Przy doborze drzew do nasadzeń miejskich brane są pod uwagę ich różne cechy, by jak najlepiej odpowiadały oczekiwaniom mieszkańców i warunkom miejscowego środowiska. W trakcie działań wojennych duże zniszczenia dotknęły również warszawskie zadrzewienia. By jak najszybciej zabliźnić ubytki trwałej zieleni, dość powszechnie stosowano szybko rosnące drzewa, w tym różne gatunki topól. Drzewa tego rodzaju odznaczają się dynamicznym wzrostem. Ich pnie i gałęzie anatomicznie zbudowane są z drewna bielastego o niższych (niż twardziel) parametrach mechanicznych

(mniejszej odporności na wyłamania). Inną cechą topól jest ich duża wrażliwość na liczne choroby powodowane przez grzyby i bakterie. Im topole są starsze, tym częściej podlegają stresom. Przyczynami stresów są warunki środowiska (okresowe braki wody w podłożu, duże wahania temperatury, wiosenne przymrozki itp.) oraz porażenie liści przez patogeniczne grzyby. Gałązki, gałęzie, konary i pnie topól w stresie bardzo łatwo ulegają porażeniu przez liczne grzyby i bakterie, powodujące zamieranie tych organów. Objawia się to pojawianiem się suszu w koronach drzew. Wyłamywane i spadające konary czy walące się drzewa zarażają mieszkańcom. Do nasadzeń tworzonego w latach 50. XX w. Osiedla Przyjaźń zastosowano gatunki topoli (Populus). Przez przeszło 60 lat spełniały dobrze swoje funkcje. Od kilkunastu lat trwa okres ich powolnego obumierania. Niektóre z nich już uschły, inne jeszcze żyją z martwymi konarami w koronach. Po każdym większym wietrze czy burzy z drzew spadają osłabione lub martwe konary. Proces obumierania topól w tym wieku jest zjawiskiem normalnym. Wiele zamierających drzew już usunięto. Władze osiedla wkładają wiele wysiłku w utrzymanie zieleni na ogólnie dostępnych terenach, a mieszkańcy troszczą się o zieleń wokół domów, dzięki czemu ich ogrody są niewątpliwą ozdobą osiedla. Park Osiedla Przyjaźń wymaga kompleksowej rewitalizacji. Prof. dr hab. Czesław Zamorski

fot. Czesław Zamorski


PRZYGODY JEŻA

19

JEŻ MIETEK

Jeż Mietek przebudził się ze snu, jak na jeża przystało. Tuż przed Wielkanocą. Jaka była pogoda, wszyscy wiemy. Czy dziwi nas zatem, że nie zdecydował się na wyjście z ciepłej piwniczki? Zamiast tego zajął się poprawianiem statystyk czytelnictwa w Polsce. Zaczął od książek autorów, którzy udzielili wywiadu „Jelonkowi”.

PS. Pod koniec maja na osiedlu pojawiły się Mania i Mariusia, a wraz z nimi słoneczna pogoda. Nowe sąsiadki powinny zmotywować Mietka do wyjścia z piwnicy, ale o tym w następnym numerze!

JEŻ MIETEK CZYTA:

Magda Kicińska, „Pani Stefa” #herstory jakich mało.

Natalia Fiedorczuk-Cieślak, „Jak pokochać centra handlowe” choć na Jelonkach warto zostać przy Hali Wola.

Kostek Usenko, „Oczami radzieckiej zabawki” Ежики велики (na pewno o nich było w którejś z piosenek)!


20

JELONEK NR 2 (6)/2017

OD PAPRODZIADA DLA „JELONKA”, CZYLI DRZEWNY PRZEKAZ WŁODKA DEMBOWSKIEGO Mój związek z drzewem jest taki jak każdego, oddycham tym, co ono wydycha i rosnę na tej samej ziemi, co i ono. Potrzebuję tego samego do życia, co i ono, czyli też wody, czyli też słońca i jestem częścią tego samego ekosystemu. Jesteśmy w sumie razem jednym organizmem, czyli jesteśmy wręcz tym samym. Momentami, kiedy głęboko czuję, że nie kończę się na skórze albo na korze, jestem naprawdę Dembowski. Wydaje mi się, że zdanie na ten temat mam takie dzięki temu, że blisko drzew przebywam. Dużo, blisko natury. I to uczucie takiej jedni, takiej zależności, jest we mnie mocno rozbudowane, bardzo wyraziste. Przez to, że żyjemy w czasach pędu, betonu i myślenia tylko o tym, żeby zarobić i kupić i obejrzeć ewentualnie coś na komputerze czy w telewizorze, powoduje, że zapominamy, że jesteśmy częścią natury i mamy coraz trudniejszy kontakt, coraz mniejszy. To powoduje, że coraz mniej rozumiemy, czego częścią jesteśmy i coraz trudniej nam się żyje. Jesteśmy częścią cywilizacji, tej zachodniej, której największym sukcesem jest to, że już ciągle ludzie nie mają czasu, ciągle są w pędzie, w robocie i bardzo dużo chorują. To są efekty niesłuchania przyrody. Nie słuchając przyrody, nie dość, że sobie szkodzimy, to jeszcze w smutny, tragiczny sposób przekłada się na stosunek do tej przyrody, do zaśmiecania lasów, do łatwości wycinania drzew, pod różnym pretekstem. Bo wiadomo, że zasiać jest dużo trudniej, zasadzić, niż wyciąć. A łatwość w wycinaniu, w wyrzucaniu w ogóle rzeczy współczesny człowiek ma bardzo dużą. A żeby w tym, żeby coś sam stworzyć, coś odbudować, żeby o coś się zatroszczyć, no to już mniej, ale myślę, że to też wynika z braku kon-

taktu z przyrodą, z braku poczucia tej organiczności, tej delikatności, a zarazem też mocy, która we wszystkim drzemie. Warto jest uczyć nie tylko dbania o samego siebie, ale też i o otoczenie, w którym żyjemy, dla naszego wspólnego dobra, zwłaszcza tutaj na Osiedlu Przyjaźń... które się stało takim rezerwatem zieleni i sprzyjającego środowiska, fajnej architektury, przyjaznej energii, jak nigdzie dookoła w Warsza-

fot. Paweł Bajew

wie. Miałem okazję przespacerować się dzisiaj w okolicy dawnej Huty Wola, tutaj, koło torów, tam kiedyś było troszkę fabryczek, troszkę działeczek, teraz zamieniają się w betonową dżunglę, jak na Ursynowie. W momencie, kiedy te okolice staną się wielką betonową dżunglą, warto zadbać, by było tu takie miejsce, gdzie można przyjść i przytulić się do drzewa, poczuć jego leczniczą, kojącą moc.


EKO

A jakie drzewa warto sadzić? Włodek Dembowski – Wszystkie drzewa tradycyjne, niemodyfikowane ręką naukowców, które też potrafią same się rozsiewać, ponieważ wszystko to, co nie jest w stanie dalej przekazać życia, ma na nas podobny wpływ. Jeżeli jemy takie rzeczy, jeśli przebywamy wśród takich rzeczy, to tym się można zwyczajnie zarazić. Wiesz, no tęsknię za brzozami, które znikają, a są bardzo wyjątkowymi drzewami, jest mało dębów. Jak spojrzałem ostatnio, jakie donice wystawili po remoncie Świętokrzyskiej, z jakimi drzewkami, takimi paszkwilkami, to stwierdziłem, że nie wiem, co to za drzewa są. Brak mi takich prawdziwych drzew w Warszawie. Nie sadzi się już takich, większość tego, co się sadzi, to dziwne twory, mam wrażenie, z jakiegoś laboratorium wyrastają (…). Takie, których nasion po prostu nie możesz sobie zebrać, tylko musisz kupić od tej firmy, która ma te sadzonki. Bo one się już nie rozsiewają, to są w większości bezpłodne drzewa. Na osiedlu posadziliśmy drzewa ozdobne, ale też klony i wiązy. Warto klonować klony, ja z wiązami wiążę przyszłość. Buk z nami!

Dlaczego wcielasz się w drzewo? To jest wizja fotografa. Znalazł gdzieś fragmenty kory, w które można człowieka przyozdobić, a że wie, że jestem i Dembowski, i Paprodziad, i mam taką skłonność i łatwość do przyrody, i się tym pasjonuję, no to zaprosił mnie, żeby mi zrobić takie zdjęcie. Nazywa się Paweł Bajew. Działo się to pod Kazimierzem Dolnym. Paweł ma dużą zdolność do tworzenia zdjęć, do których wykorzystuje różne recyklingowe znaleziska. Jakieś takie sytuacje, które ktoś inny omija, on w nich widzi baśniowe obrazy, warto zobaczyć jego zbiory, ponieważ tworzy naprawdę piękne, baśniowe zdjęcia. A co z piosenką do tego zdjęcia? Piosenka „Lovelasy” zaczęła kiełkować, kiedy spacerowałem po Puszczy Białowieskiej i przytulałem się do tamtejszych dębów, miały po 500–600 lat, ponoć niektórych tych dębów już nie ma. Przetrwały bardzo wiele, ale nie udało im się przetrwać współczesnej polityki. Wojny przetrwały, przesiedlenia, rozbiory, potopy, burze, szkwały, tajfuny, huragany. Chyba warto zwrócić uwagę na to, co się dzieje, jakie mamy

21 podejście do przyrody, do drzew, które są dla nas tak cenne, które noszą w sobie pamięć naszych przodków, tego świata, który dał nam życie, naszym przodkom. Biorąc pod uwagę, że czas jest względny, jesteśmy cały czas z tym związani. Więc to tak, jakbyśmy sobie podcinali gałąź, na której siedzimy. Piosenkę „Lovelasy” nagrałem z producentem Pawłem Dukato Czaczkowskim, który ma studio pod lasem koło Białegostoku, i myślę, że oddaje ona to spojrzenie na ów problem w taki sposób, żeby nikogo nie obrażać, tylko oddać istotę rzeczy. Ponieważ obrażanie jest tak samo szkodliwe albo bardziej szkodliwe niż wycinanie. Jak poczuję, że mnie coś natchnie, gdzieś popchnie do jakiegoś pomysłu, to robię takie solowe numery. To jest mój czwarty solowy, z czego drugi autorski. Rozmawiała Joanna Zamorska

Włodek Dembowski – wokalista, autor tekstów i melodii w November Project, zespole z Osiedla Przyjaźń, znany także m.in. z Łąki Łan, Dziadów Kazimierskich, Czessbandu. Twórca festiwalu Kazimiernikejszyn, działa w wielu grupach grających różnorodną muzykę, od reggae do hip-hopu. Wspiera działania społeczne, pasjonuje się filozofią i przyrodą, organizuje Warszawską Turystykę Ekstremalną.


22

JELONEK NR 2 (6)/2017

KLUBOWE SAMOSY Z KLUBU MAM (DOMEK 83) Dobre, smaczne, zdrowe i w dodatku wegańskie indyjskie pierożki w wersji pieczonej, to jedna z ulubionych potraw Latającej Kawiarenki Klubu Mam na Bemowie. Klubowa Kawiarenka, niczym superbohaterka, pojawia się raz na jakiś czas, to tu to tam, serwując pysze i zdrowe jedzenie w ramach zbiórki publicznej. Uzyskane w ten sposób pieniądze idą na utrzymanie lokalu, w którym znajduje się Klub Mam, a klubowe samosy to już właściwie atrybut Latającej. Przepisów na te pierożki jest całe mrowie, ale tylko nasze mają ten jedyny, tajny składnik, który zamierzam Wam dziś zdradzić. Składniki Ciasto • 400 g mąki białej • 400 g mąki pełnoziarnistej • do ¾ szklanki oleju • szklanka wody • łyżeczka soli Farsz • • • • • •

mały kalafior 3 marchewki 6 ziemniaków może być fasolka szparagowa, ½ kilo czerwona cebula, ale może być też zwyczajna olej do podsmażenia

Przyprawy • ½ łyżeczki kurkumy • ½ łyżeczki chili • ½ łyżeczki cynamonu • 2 łyżeczki kolendry • 1,5 łyżeczki kuminu rzymskiego

rys. Eliza Danowska

1. Warzywa gotujemy na parze lub w osolonej wodzie, tak żeby były lekko twarde. Po ugotowaniu dobrze trochę odczekać i pokroić warzywa na drobne kawałki. 2. Na patelni podsmażamy cebulę. Jak się zarumieni, dodajemy wszystkie przyprawy i mieszamy chwilkę, po czym zdejmujemy patelnię z ognia (by the way – zapach gorącej cebuli z przyprawami jest cudny). Dodajemy cebulę do warzyw i mieszamy tak, żeby smaki i zapachy połączyły się. 3. Na stolnicę wysypujemy mąkę i sól, dodajemy olej, wodę i wyrabiamy ciasto. Potem, od wyrobionego już ciasta, odrywamy kawałek wielkości małej piąstki i rozwałkowujemy je na placek, po czym przekrajamy na pół, w ten sposób mamy dwa półkola, każde sklejamy wzdłuż prostego brzegu, nadziewamy farszem i zamykamy. 4. Gotowe samoski wykładamy na blachę, smarujemy lekko z dwóch stron oliwą i pieczemy w piekarniku w temp. ok. 180°C przez mniej więcej 30 minut. „Na czuja”… A, no i jeszcze tajemniczy składnik, odrobina magicznego pyłu z Osiedla Przyjaźń. Smacznego i do zobaczenia!


OD OSTATNIEGO NUMERU WYDARZYŁO SIĘ...

DZIEŃ SĄSIADA

fot. Sylwester Ostrowski

23


ALFABET OSIEDLA PRZYJAŹŃ

s

u y

jak Stowarzyszenia. Mieszkańców Osiedla Przyjaźń, Mieszkańców Osiedla Profesorskiego i Przyjaźni PS.

uliczki. Bo na osiedlu nie ma ulic, tylko uliczki.

YELONKY!

t

w z

topole - którymi kiedyś obsadzono osiedle, bo najszybciej rosły. Są bardzo łamliwe, więc stanowią zagorżenie dla ludzi, budynków i samochodów.

Warszawskie Centrum Lokalne

czyli zieleń - to co warszawiacy w Osiedlu cenią najbardziej.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.