HMP 80 Running Wild

Page 1



Intro Nie od dzisiaj tak się dzieje, że muzycy porzucają swoje zespoły, aby zacząć działalność na własny rachunek albo pod zupełnie innym szyldem. Oczywiście przyczyn rozstań jest znacznie więcej, w zasadzie każdy przypadek to oddzielna historia. Abstrahując od czynionych sobie późniejszych złośliwości przez muzyków, a czasami wręcz prowadzeniem totalnych wojen, po takich epizodach, mnie w tym wszystkim najbardziej cieszyło to, że powstawał nowy twór muzyczny, który kontynuował tworzenie świetnej muzyki, a tego przecież nigdy nie za wiele. To samo dzieje się z nową formacją K.K. Downinga (notabene powstała po dość długim okresie leniuchowania K.K.). Już sama nazwa KKs Priest zwiastowała, że Downing będzie kontynuował granie muzyki zbliżonej do swojego rodzimego zespołu, Judas Priest. To samo zapowiadało zatrudnienie Tima "Rippera" Owensa oraz Lesa Binksa (przynajmniej w początkowej fazie). Potwierdziła też to zawartość albumu "Sermons Of Sinner". Nie jest to poziom krążków "Painkiller" czy "Firepower" ale z pewnością fanów Judas Priest w pełni zadowoli. Z tego też powodu jasnym stało się, że okładkę udostępnimy KKs Priest. Drugą obwolutę zajął zaś Sir Rock'N' Rolf. Dni sukcesów i chwał Running Wild ma dawno za sobą, ale za to, co ten zespół do tej pory osiągnął dawno, należała się mu okładka naszego periodyku. Niestety nigdy to się nie wydarzyło, bo zawsze coś tam... Niemniej ekipa Rolfa wróciła na właściwe tory i od kilku płyt daje nam cieszyć się przyzwoitymi wydawnictwami. Takim jest także "Blood On Blood". Album tylnej części ciała nie urwał, ale radochy z pewnością nam przysporzył. Także okazję do nadrobienia naszych zaległości względem Running Wild wreszcie wykorzystaliśmy. Przy okazji poprzedniego numeru zakomunikowałem, że powinien on mieć swoich trzech bohaterów, a tym trzecim powinna być grupa, Kruk. Myślałem, że taka sytuacja nie prędko się zdarzy. A tu proszę... Jak już było wszystko ustalone, kto będzie promowany w pierwszej kolejności, a pozostałe artykuły również zdobywały swoje wyznaczone miejsce, to do redakcji przyszła wiadomość, że Judas Priest będzie świętować swoje 50lecie działalności boxem "50 Heavy Metal Years of Music" oraz kompilacją "Reflections - 50 Heavy Metal Years of Music". Przy takich okazjach kapele przeważnie starają się promować i intuicja mnie nie zawiodła. Trochę poczekaliśmy i rozmowa z Robem Halfordem stała się faktem. W pierwszym odruchu pomyślałem, że będzie to bar-

dzo dobry temat na okładkę grudniowego numeru, ale jak otrzymałem gotowy artykuł to, po prostu zrobiło mi się żal, że taki materiał będzie czekał aż do grudnia. Fakt rozmowa z Bogiem Metalu nie powinna być na samym końcu naszych artykułów, ale możecie przeczytać ją już teraz oraz stała się pewną codą w stosunku do wywiadu, jakiego udzielił nam K.K. Downing. No i nie ważne, w jakim miejscu znajdzie się rozmowa z Robem, po prostu trzeba ją przeczytać. Niemniej atrakcji ten numer ma znacznie więcej, bo jak inaczej określić wywiady z Cirith Ungol i Dee Sniderem? Cirith powrócili bardzo udaną EPką "Half Past Human" a Snider albumem "Leave a Scar" udowodnił, że zupełnie się nie zestarzał i warto o nim pamiętać. O dziwo w najnowszym numerze jest sporo thrash metalu. Nie zawsze to się nam udaje. Zaczyna się od mocnego akcentu, rozmów z przedstawicielami teutońskiego thrashu, czyli formacjami Destruction i Sodom. Zaraz po nich są wywiady z Amerykanami z Flotsam And Jetsam i Mordred, a także z Anglikami z Evile. W dalszych częściach znajdziecie rozmowy z całkiem ciekawymi kapelami Space Chaser, Vulture, Kiling, Crisix, Militia, a jeszcze później z Godslave, Enforced, Cryptosis, Paranorm, Eradicator i Deathblow. Nie jest to wszystko, bo w aktualnym wydaniu znajdziecie jeszcze mocniejsze akcenty mające swoje korzenie w thrashu, ale bardzo mocno pachnące siarką, a nawet złem. Do nich z pewnością zaliczycie formacje Evil, Hellcrash, Desaster oraz Nocturnal. Przed chwilą wspominałem o niemieckich grupach thrash metalowych. Niemniej równie ważny blok tego numeru stanową wywiady z zasłużonymi przedstawicielami niemieckich bandów, ale tym razem ze sceny heavy i power. Mimo pandemicznych obostrzeń Doro i Gamma Ray udało się opublikować albumy koncertowe. Axel Rudi Pell skupił się na własnych interpretacjach cudzych przebojów, w ten sposób otrzymaliśmy drugą część "Diamonds Unlocked". Natomiast udane albumy studyjne wypuścili Rage oraz formacja Hermana Franka. Myślę, że przy tym bloku wielu z Was, moi drodzy czytelnicy, zatrzyma się na dłużej. Tym bardziej że do niego powinien być zaliczony wywiad z Svenem Dirkschneiderem, który opowiedział nam o najnowszym dokonaniu U.D.O., "Game Over". Niestety termin rozmowy ciągle się przesuwał, także ledwo zdążyliśmy z umieszczeniem tego artykułu w bieżącym numerze. W czasie przygotowań numeru 80. bardzo ważnym wydarzeniem była reedycja albumu nieist-

niejącego Miecza Wikinga, "Grona Gniewu". Mam nadzieję, że większość z Was nabyła ten krążek, który został odświeżony i rozszerzony o dodatkowe nagrania, no i po raz pierwszy został wytłoczony na nośniku CD. To po prostu szczególna pozycja na polskim heavy metalowym rynku i każdy maniak powinien ją mieć. Normalne dla naszego magazynu jest to, że obok starych, doświadczonych i ciągle działających formacji, prezentowane są te młodsze zupełne nieznane i te, które jakąś tam popularność już zdobyły. Są też stare kapele zapomniane albo znane nieliczny. Tym razem są to belgijski speed metalowy Breathless, a także wywodzące się z nurtu NWOBHM, Gypsy's Kiss oraz Rhabstallion. Jak zwykle najwięcej miejsca poświeciliśmy tradycyjnym stylom heavy metalowym. Ich różnorodność i wielobarwność nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. Jak ktoś chce, może odnaleźć kapele grające heavy metal (Antioch, Blazon Rite, Lycanthro, Eisenhand, Spirit Adrift, Illusory), epicki metal (Fate's Hand, Sommo Inquisitore), doom metal (Scald, Wheel, Parish), heavy/power metal z progresywnymi naleciałościami (Distant Past, Secret Sphere, Dark Arena, Ian Parry), US power metal (Pharaoh, March In Arms), power metal (Rebellion, Bloodbound, Hammer King, Aeonblack). Co ciekawe nie wszystkie z tych kapel zachowują czystość stylistyczną, także poznając ich muzykę, jest jeszcze ciekawiej. W nowym numerze nie unikamy również tematów progresywnego rocka (Pale Mannequin), progresywnego metalu (Teramaze) oraz ogólnie muzyków, którzy mają sporą muzyczną wyobraźnię (Saratan, Astrakhan) oraz kilka kapel wymienionych już wcześniej. A na koniec jest też kilku przedstawicieli prezentujących hard rocka (Lee Aaron, Todd Michael Hall (projekt solo), The Mighty One). Podsumowując, zawsze staramy się przedstawić temat tradycyjnego heavy metalu z jak najszerszej perspektywy. Oczywiście o prześledzenie szczegółów aktualnego numeru trzeba zadbać samemu, bowiem choć we "wstępniaku" wymieniłem większą część atrakcji, ale tylko część. I z tą myślą, że przeczytacie całości, zachęcam Was do zapoznania się z nowy 80. numerem Heavy Metal Pages. Michał Mazur Ps. Uwaga! Laureatem konkursu Hell Freezes Over został Kamil S.

Spis tresci

3 4 6 8 10 12 16 18 19 20

Intro KK’s Priest Running Wild Cirith Ungol Dee Snider Destruction Sodom Flotsam & Jetsam Mordred Evile

22 24 26 28 32 34 36 39 40 42 44 46 48 50 52 54 56 58 60 62 64 66 68 70

Rage Axel Rudi Pell Gamma Ray Doro Herman Frank Fate’s Hand Miecz Wikinga Witch Cross Space Chaser Vulture Killing Crisix Militia Pharaoh Sommo Inquisitore Lycanthro Dark Arena Distant Past Illusory Entierro Breathless Gypsy’s Kiss Eisenhand Antioch

72 73 74 76 80 82 84 87 88 90 92 94 96 98 100 102 104 106 108 110 112 114 115 116

Heavy Sentence Blazon Rite Parish Scald Wheel Anahata Godslave Enforced Cryptosis Paranorm Eradicator Deathblow March In Arms Ibridoma Evilizers Slabber Aeonblack Paladine Rebellion Hammer King BloodBound Evil Hellcrash Desaster

118 120 124 127 130 132 134 136 137 138 140 142 144 146 148 151 154

Nocturnal Saratan HellHaven Ian Parry Pale Mannequin Astrakhan Secret Sphere Teramaze Spirit Adrift Lee Aaron Todd Michael Hall Kiko Shred Rhabstallion U.D.O. The Mighty One Judas Priest Live From The Crime Scene 155 Zelazna Klasyka 166 Decibels` Storm 200 Old, Classic, Forgotten...

3


Kazania grzesznika Kenneth "KK" Downing to persona, której fanom metalu przedstawiać nie trzeba. To on był współautorem najbardziej rozpoznawalnych utworów Judas Priest i w niemałym stopniu przyczynił się do sukcesów tej formacji. Jednak drogi jego oraz jego kolegów jakieś dziesięć lat temu się rozeszły. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. KK postanowił założyć swój własny zespół, który nawet swą nazwą nawiązuje do jego macierzystej formacji. Co więcej, zangażował w niego dwóch dawnych członków Judas Priest, mianowicie wokalistę Tima "Rippera" Owensa oraz perkusistę Lesa Binksa. Na rynek właśnie trafia debiutancki album tej kapeli pod tytułem "Sermons of the Sinner" i to głównie on był głównym tematem naszej rozmowy. HMP: Witaj Ken. KK Downing: Cześć Bartku. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko porządku. Jak najbardziej. Cieszę się, że mam okazje porozmawiać z osobą, która miała spory udział w tworzeniu soundtracku do większej części mojego życia. Na początek zadam standardowe pytanie, które pewnie często Ci się zdarza słyszeć. Skąd w ogóle wziął się pomysł, by powołać do życia taki zespół, jak KK's Priest?

dosłownie każdy z członków zespołu. Menadżerowie zaś odwalili kawał naprawdę dobrej roboty, jeśli chodzi o kwestie promocyjne. Właściwie ten album miał się ukazać już wcześniej, jednak ograniczenia związane z Covid-19 trochę nam podcięły skrzydła, jednak koniec końców wszystko wyszło naprawdę świetnie. No właśnie, album ten był gotowy do wydania już w zeszłym roku, jednakże ten cały Covid Wam trochę chyba plany pomieszał.

Jak już wspomniałeś w KK's Priest występu je dwóch muzyków, którzy przewinęli się przez Judas Priest. OK., wszyscy wiemy, że Les finalnie nie pojawił się na albumie z powodu urazu, który uniemożliwił mu granie na perkusji (na "Sermon of the Sinner" instrument ten obsługuje znany z Cage Sean Elg - przyp. red.), nie mniej jednak to on był w pierwotnym składzie grupy. Chciałem się zapytać, czy przez te lata, gdy Wasze muzy czne drogi się rozeszły, pozostawałeś w stałym kontakcie z Lesem i Timem? A może o waszej ponownej współpracy zdecydowało jakieś konkretne spotkanie po latach? Jakiś kontakt, większy lub mniejszy mieliśmy ze sobą przez cały czas, niemniej jednak ważną rolę odegrało nasze spotkanie w roku 2017, w którym poza mną wziął udział Tim, Les, oraz gitarzysta Paul Crooki znany między innymi ze współpracy z Meat Loafem. Wówczas zdecydowaliśmy, że w tej konfiguracji ponownie nagramy "Beyond The Realms of Death". Wcześniej nasz kontakt, to było głównie składanie sobie życzeń na urodziny, święta, czasem się zdarzały jakieś dłuższe maile. Zazwyczaj jak ktoś z nas chciał się pochwalić jakąś zabawną historią. Pamiętam moment, gdy Tim odwiedził Wielką Brytanię w ramach trasy z zespołem DIO Disciples, od razu kupiłem bilet i udałem się na koncert. Jak tam ze zdrowiem u Lesa? Wraca powoli do formy? Może już grać, a to chyba najlepsza wiadomość w jego przypadku. Jednak potrzebuje jeszcze trochę czasu, by wrócić do pełnej formy i móc grać koncert czy nagrywać płyty. Na razie jedynie zgodził się wystąpić na kilku naszych przyszłych koncertach jako gość specjalny. Niestety, w tym momencie zdrowie mu na więcej nie pozwala. Mimo to, cieszę się że będzie w jakiś sposób z nami obecny.

Foto: KK’s Priest

To krótka i konkretna historia. Wszystko na poważnie zaczęło się w roku 2019. Na początku skupialiśmy się głównie na działalności typowo koncertowej. Nad materiałem na album zaczęliśmy pracować mniej więcej w grudniu 2019r. Na pewno nie bez znaczenia pozostaje fakt, że w pracach tych wraz ze mną brało udział dwóch byłych muzyków Judas Priest. Konkretnie Tim "Ripper" Owens na wokalu oraz perkusista Les Binks. Tak nam się fajnie razem grało na żywo, więc pomyśleliśmy, że nagranie albumu jest po prostu kolejnym, właściwie całkiem naturalnym krokiem. Jestem niezwykle zadowolony ze wszystkich utworów, które finalnie znalazły się na "Sermon of the Sinner". Wspaniałe jest też to, że w proces tworzenia zaangażowany był

4

KK’S PRIEST

To ogólnie zwariowany okres, który w jakiś sposób dotknął chyba każdą osobę na tym świecie. Paradoksalnie jednak po części nam się przysłużył. Zyskaliśmy trochę czasu, nikt nas nie naciskał, że coś tam jest do zrobienia "na wczoraj". Oczywiście był moment, że nasz wydawca chciał, żeby album trafił do sprzedaży jak najszybciej, nie mniej jednak przekonaliśmy ich, że rok 2021 będzie dla wszystkich korzystniejszą opcją. Chociażby dlatego, że zyskaliśmy czas by przygotować się od strony promocyjno-marketingowej. To są akcje które wymagają konkretnego planu, sporo pracy i pewnej grupy ludzi na całym świecie. Przygotowanie koncertów, to jeszcze inna para kaloszy.

Debiutancki album KK's Priest nosi dość intrygujący tytuł. Mianowicie "Sermos of The Sinner". Skąd w ogóle ten pomysł? Można się domyślać, że słowo "sinner" w tym tytule nawiązuje do kultowego utworu Judas Priest. Zacznę od końca. Poniekąd tak. Jest to pewne nawiązanie do tego utworu, ale sama idea tytułu jest nieco inna. Otóż "sermons" (z ang. "kazania" - przyp red.) to zarówno muzyka, jak i teksty którymi dzielę się ze swoimi słuchaczami, a " sinner" (z ang. "grzesznik"), to nie kto inny, jak moja skromna osoba (śmiech). Niektórzy dziesięć lat temu zarzucali mi, że jestem grzesznikiem, bo zdezerterowałem z placu boju, ale to nie prawda. Właśnie wracam na ten plac (śmiech). Jak


sam widzisz, nie w głowie mi przejście na emeryturę. Wracając do Twojego pytania, uważam ten tytuł za jak najbardziej adekwatny, jeśli spojrzy się na ten album jako na jedną spójną całość. Jestem zadowolony ze wszystkich utworów, które się na nim znalazły. Lubię szczególnie ten ładunek emocjonalny, jaki w nich drzemie. Ten album to takie uwieńczenie wszystkiego, co dotychczas osiągnąłem jako muzyk rockowy i metalowy. To chyba właśnie dlatego słuchając "Sermons o the Sinner" ciężko nie zauważyć nawiązań do Twojej dawnej twórczości. Mam tu na myśli zarówno warstwę muzyczną, jak i teksty. Tak. Było to poniekąd z jednej strony zamierzone, z drugiej było w tym sporo spontaniczności. Zabranie tego wszystkiego do kupy nie należało do rzeczy szczególnie trudnych, gdyż pomysły te przez lata gdzieś tam siedziały w mojej głowie. Teraz właśnie nastała pora, by je wszystkie wyrazić. Nie chciałem jednak żyć tylko moimi dawnymi osiągnięciami. Bardzo zależało mi na tym by zrobić jakiś konkretny krok naprzód. Chciałem jednocześnie, by była to kontynuacja tego, co robiłem w Judas Priest. Miałem na celu nagranie muzyki, która przywoływała by lata chwały tego zespołu. Nie mogę się doczekać, gdy wrócimy na scenę by móc znów grać na żywo. KK's Priest można określać jako "nowy stary zespół" albo "stary nowy zespół", jak kto woli (śmiech). Myślę, że w obecnym składzie jesteśmy naprawdę mocną ekipą i jesteśmy w stanie dać dobry show. Jak już poruszyłeś wątek koncertów, to zapewne usłyszymy na nich sporo utworów z "Sermons of the Sinner". Będzie też okazja usłyszeć klasyczny repertuar Judas Priest w Waszym wykonaniu? Nasza koncertowa setlista będzie miksem utworów z naszego albumu, kawałków Judas Priest z okresu, gdy wokalistą był Tim oraz z tzw. klasycznego okresu tego zespołu. Z tym, że w tym ostatnim przypadku będą to w dużej mierze utwory bardzo dawno nie grane na żywo. Mam kilka kawałków, które zawsze bardzo chciałem wrzucić do tzw. żelaznej setlisty Judas Priest, ale moi koledzy z tamtego zespołu prezentowali w tym temacie odmienny punkt widzenia. Teraz pojawiła się okazja, by wreszcie te numery zagrać na żywo. Ten zakapturzony gość na okładce albumu to Ty? (śmiech) (śmiech) Tu i ówdzie krążą takie głosy. Właściwie to moja demoniczna strona. To taki grzesznik, który bierze na siebie nie tylko winy ale również rzeczy, które można określić jako dobre. Zresztą popatrz na samą nazwę "Judas Priest". Masz tam dość charakterystyczne połączenie dobra oraz zła. Dobro jest tam reprezentowane przez słowo "priest", czyli kapłan, zło natomiast to zdradzieckie imię Judasz. Utwory, które znalazły się na "Sermons of the Sinner" pokazują moją zarówno dobrą, jak również złą stronę oraz wszystkie możliwe ich kombinacje. "Sermons of the Sinner" w chwili naszej rozmowy jeszcze nawet nie ujrzał światła dzi ennego, a Ty już ponoć masz materiał na kolejny album. Powiedz mi proszę, czy będzie to kolejna porcja klasycznego heavy metalu, czy może zamierzasz skusić się na jakieś

eksperymenty stylistyczne? Będzie zdecydowanie klasycznie! Właściwie będzie to coś na kształt kontynuacji naszego pierwszego longplaya. Właściwie od tej chwili wszystko co nagram będzie jednym długim albumem. Tylko podzielonym na części (śmiech). W sumie dość fajna koncepcja. Po opuszczeniu Judas Priest przez dziesięć nie byłeś członkiem żadnego zespołu. Nie brakowało Ci tego? Fakt. Nie byłem stałym członkiem żadnego zespołu, nie mniej jednak nie zerwałem całkowitego kontaktu z muzyką. Mniej więcej od roku 2011 zajmowałem się produkcją i wydaje mi się, że świetnie się w tym fachu odnalazłem. Wyprodukowałem m. in. dwa albumy grupy Hostile. Udzielałem się również jako gość na produkcjach innych wykonawców. Jasne, to nie jest to samo, co granie w regularnym zespole, nie mniej jednak kontaktu z

Ależ skąd (śmiech). Tak naprawdę uważam, że nie ma złych pytań. Czasem zdarzają się co najwyżej złe odpowiedzi (śmiech). Coś w tym jest. Judas Priest powstał w Birningham. Przez całe swe życie mieszkałeś wielu różnych miejscach świata, jednak wygląda na to, że dalej masz sentyment do tego miasta. O tak! Uwielbiam to miasto. Ono jest właściwie moim domem i mam masę wspomnień z nim związanych. Nie tylko tych, które łączą się w jakiś sposób z muzyką. Kiedy jeździłem w dalekie trasy, bardzo tęskniłem za Birningham. Oczywiście uwielbiam też grać tam koncerty. Jakiś czas temu po mediach społecznościowych krążyło twoje zdjęcie, na którym trzymasz płytę legendarnej polskiej grupy metalowej Kat. Był to ich przedostatni album

Foto: KK’s Priest

muzyką nie straciłem. Potem podjąłem na początku dość luźną współpracę z Timem i Lesem, która z czasem przekształciła się w KK's Priest. W roku 2018 wyszła Twoja autobiografia zatytułowana "Heavy Duty: noce i dnie z Judas Priest". Książka ta spotkała się z naprawdę dobrym przyjęciem wśród fanów. Niedawno na podobny kro zdecydował się inny członek Judas Priest, a konkretnie Rob Halford. Czytałeś może już jego biografię? Nie (śmiech). Ostatnio nie poświęcam zbyt dużo czasu na czytanie książek. Swój czas pożytkuję głównie ćwicząc grę na gitarze oraz tworząc nowe numery. Nigdy nie byłem typem tzw. mola książkowego. Jesteś jednym z tych muzyków, którzy mają za sobą bogatą, wieloletnią karierę. Podczas nie odbyłeś wiele rozmów z dziennikarzami z różnych mediów. Są jakieś szczególne pytania, na które nie lubisz odpowiadać? Nie, raczej nie (śmiech).

"Without Looking Back". Jak Ci się podobał ten longplay? Bardzo mi się podobał. Ogólnie uważam, że Kat to naprawdę świetny zespół tworzony przez bardzo dobrych muzyków. Słyszałeś jakieś starsze ich nagrania? Mam tu na myśli okres, gdy grali thrash metal i śpiewali po polsku. Jeszcze nie, ale z przyjemnością nadrobię zaległości i posłucham ich starszych płyt. Czas nam się powoli kończy, zatem może powiesz parę słów do naszych czytelników. Pozdrawiam wszystkich czytelników Waszego magazynu oraz wszystkich metalowców z Polski. Uważam, że Wasz kraj jest naprawdę wspaniały. Spotkałem tam wielu ludzi naprawdę oddanych metalowi. Mam też tam wielu przyjaciół. Niektórzy są nimi od wielu już lat. Mam nadzieje, że prędzej czy później odwiedzimy Polskę razem z KK's Priest. Jak tylko pojawi się jakiś konkret, od razu Wam damy znać.

Serio? Widzę, że mnie sprawdzasz (śmiech).

Bartek Kuczak

KK’S PRIEST

5


inaczej, brzmienie każdego dopasowałem do tego, co chciałem osiągnąć w konkretnym przypadku. Każdy utwór ma swój unikalny charakter.

Każde pokolenie ma własny Rock And Roll Najpopularniejszy pirat heavy metalu, Rock N' Rolf, po pięciu latach wydaje z Running Wild nowy krążek, "Blood on Blood", którego premierę zaplanowano na 29 października 2021. Sam uznał go za najlepszą płytę w dotychczasowym dorobku. Jest się przy czym pobawić, są klasyczne, szybkie numery, dziesięciominutowy utwór historyczny i opowieści o muszkieterach. To bez dwóch zdań najbardziej zróżnicowana płyta Running Wild od lat, ale co kryją w sobie poszczególne kawałki? O procesie powstawania kilku z nich, czasem sięgających dawnych lat w historii zespołu, sentymentu do młodzieńczych inspiracji i stosunku do terminu "heavy metal" opowiedział sam Rolf Kasparek. HMP: W nawiązaniu do ostrzy, które ze sobą krzyżujesz na zdjęciach promocyjnych, poroz mawiajmy o kawałku z nowego albumu "Crossing the Blades", który wydałeś już wcześniej na EP. W nim i w pierwszym utworze śpiewasz o braterstwie: "we stand as one", "one for all". To oczywiście nawiązanie do muszkieterów, ale czy widzisz podobieństwa między sobą, innymi, stosunkowo nowymi członkami zespołu a muszkieterami? Rolf Kasparek: Zdecydowanie. Nawet pomijając fakt, że kiedy wspólnie gramy czy piszemy materiał, zawsze chodzi o braterstwo. Za każdym razem, gdy wychodzimy na scenę, na-

siebie, by dać słuchaczom odczuć, że to będzie zróżnicowana, ciekawa płyta? Oczywiście. Kiedy tylko zacząłem pisać ten album, wiedziałem, że znajdą się na nim mocno różniące się od siebie utwory. Prace nad nim zaczęły się już w momencie, kiedy robiliśmy "Rapid Foray". To była odskocznia od miksowania. Wpadały nowe pomysły, część piosenek wypadała z pierwotnego założenia, na ich miejsce wchodziły inne. Wszystko po to, by się upewnić, że zrobię najbardziej różnorodną płytę do tej pory. To był pierwszy raz, gdy miałem tak jasno wyznaczony cel. Po "Rapid Foray" wiedziałem, że następny album będzie wyjątkowy.

Foto: Running Wild

szym głównym celem jest uszczęśliwianie ludzi. Zespół i publiczność jest całością, nieodłącznym elementem show. Gramy według zasady "one for all": na żywo każdy się czasem myli, ale potrafimy to sobie wybaczyć i staramy się sobie w takich sytuacjach pomagać. Czujemy też braterstwo pomiędzy innymi zespołami. Etos muszkieterów to podobna sprawa, co cała ta piracka otoczka. W "Blood on Blood", tytułowym kawałku, również o tym śpiewamy. Na początku, po pierwszym numerze, myślałam, że to będzie typowy album pełen pirackiego metalu, nastawiony na zabawę i wesołe riffy. Ale następny mnie powalił, mam na myśli "Wings of Fire", skojarzył mi się z "One Shot at Glory" Judas Priest. Czy celowo umieściłeś dwa skrajne kawałki tak blisko

6

RUNNING WILD

Patrzyłem na to z innej perspektywy. Może stąd twoje stwierdzenie, że to najlepszy album Running Wild. Miałeś wystarczająco dużo czasu, by dopracować wszystkie szczegóły. Czułeś to od początku, czy dopiero gdy skończyłeś prace nad "Blood on Blood"? To poczucie samo przyszło, gdy wszystkie kawałki już były gotowe. Przesłuchałem je i wiedziałem, że ta płyta będzie jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek nagrałem. Wróciłem też do starszych płyt, przesłuchałem je ponownie i stwierdziłem, że teraźniejsze brzmienie jest najlepsze. Gdy usłyszałem wstępny miks, wiedziałem, że jest konkretny poziom, który muszę osiągnąć. Niektóre kawałki na nim nie były, więc musieliśmy to poprawiać. Ale każdy z nich traktowałem indywidualnie, dlatego brzmią

Jak ci się współpracuje z nowym perkusistą, Michaelem Wolpersem? Nareszcie nie musisz zatrudniać muzyków sesyjnych, niektórzy zarzucali "Rapid Foray" sztuczne brzmienie p e r k u s j i , p r z y p o mi n a j ą c e a u t o m a t . A t e r a z masz kogoś w składzie na stałe. Co sprawiło, że uznałeś, że będzie pasować do Running Wild? Już wcześniej miałem kontakt z kilkoma kolesiami, którzy grali na perkusji. Michael Wolpers pojawił się, kiedy szykowaliśmy się do występu na Wacken Open Air w 2015r. Gdy później zacząłem pracę nad albumem, zaangażowałem w to kilku innych gości. Michael był doradcą na "Rapid Foray", komponował partie perkusyjne, ale ich nie grał. Jako, że dobrze pracowało nam się szykując występy na żywo, zaprosiłem go do kolejnych projektów. Przy pracy nad następną płytą był już o wiele bardziej zaangażowany. Dorzucał sporo pomysłów do podstawowych wersji utworów, które przygotowywałem. Oceniał indywidualnie, czego potrzebuje każdy z nich, czy używać dwóch centrali, rzeczy w tym stylu. Dodał dużo nieoczywistych przejść. Okazało się, że jesteśmy w stanie razem tworzyć o wiele bardziej blisko, niż myśleliśmy. Tak naprawdę stanowimy jeden zespół już od koncertów z 2015r., czy 2018r., to znów był Wacken. Przez ten czas dobrze się poznaliśmy. Dla Running Wild jest kimś bardzo ważnym. I to wszystko słychać na płycie. Płycie, na której znalazły się utwory o proroctwach, wydanej w czasach pandemii, która również została podobno przepowiedziana przez Nostradamusa. Pisałeś już wcześniej o przepowiedniach, jak w "Sinister Eyes", nawiązywałeś do Biblii, jak w "Genesis", ale tym razem to przepowiednie Jana z Jerozolimy. Osobiście, wierzysz w proroctwa, czy uważasz je jedynie za dobry motyw na tekst? Zajmuję się tą tematyką już od 25 lat, a proroctwa interesowały mnie praktycznie od urodzenia. Czytałem o kompletnie różnych ludziach, Jan jest bardzo ciekawą postacią, był ważny dla rycerzy, Szpitalników, bronił świątyń Jerozolimy. Jest więc bardzo dużo tematów, które poruszał. Wiele z jego przepowiedni odnosi się już do przeszłości. Kiedy chciałem napisać inspirowany nim utwór, poczułem, że tego jest zbyt wiele, że wszystko, co próbował przekazać Jan, oprócz tego, że jest interesujące, stało się też prawdą. Teraz pomyśl, że to, o czym napisałem teraz w tekstach, powinno się wydarzyć w tym roku albo już się wydarzyło. Może sam album był przepowiednią (śmiech). Wystarczy spojrzeć, co dzieje się teraz na świecie. To w pewien sposób przerażające. Może faktycznie, przepowiedzieliście na przykład, że wasz pierwszy gitarzysta, Preacher, stanie się duchownym (śmiech). Wiem, że inspiruje cię historia, legendy i przepowiednie. Dużo na ten temat czytałeś, więc muszę zapytać, co aktualnie czytasz? Lub jaki temat aktualnie cię zajmuje. Mówiąc zupełnie szczerze, nie mam teraz czasu na czytanie (śmiech). Zajmuje mnie teraz wszystko, co jest związane z wydaniem. Naprawdę nie mam kiedy, muszę dbać o promocję. Czekam, aż to wszystko się uspokoi, żeby wrócić do normalności i zadbać o życie prywatne.


Jesteś też fanem Kiss. Paul Stanley rozwinął twój styl gry na gitarze, dzięki temu, że tak jak on starałeś się trzymać instrument nisko, przy kolanach. Nagrałeś cover "Strutter" na EP-kę z 2019r. To twój ulubiony numer Kiss, czy po prostu uznałeś, że będzie pasować do Running Wild? Pierwszy raz usłyszałem Kiss kilkadziesiąt lat temu, w 1976 roku. Poszedłem wtedy do sklepu z płytami i sprzedawca polecił mi przesłuchać "Alive", to był album koncertowy. Wysłuchałem pierwszej strony, poleciały "Deuce" i "Strutter". Ten numer od razu do mnie przemówił! Pamiętam, jak grali w Hannover. To było tak blisko mnie, że mogłem tam pójść na piechotę (śmiech). Zorientowałem się, że był jeden kawałek, którego nie zagrali i to był właśnie "Strutter". Wtedy postanowiłem, że nagram go w swojej wersji jako tribute dla zespołu, który tak naprawdę sprawił, że Running Wild w ogóle powstało. Kiedy zakładaliśmy zespół, to był mniej więcej ten sam okres, w którym zacząłem słuchać Kiss. Lubiliśmy też AC/DC. Wiesz, w 1976r. nie było heavy metalu, którym moglibyśmy się inspirować.

nież Running Wild. Istnieją nawet takie, które są kopiami tego, co my robimy od lat, na przykład Sabaton. Są też zespoły, które wzięły te same pomysły z naszej muzyki, ale zrobiły z tym coś swojego. Dokładnie tak samo, jak my zrobiliśmy to kiedyś z Kiss, AC/DC, Judas Priest i Saxon. Wierzę, że każde pokolenie tworzy własną wersję heavy metalu i rock and rolla, czy jakkolwiek chcesz to nazwać. Osobiście nie przywiązuję specjalnej wagi do określenia "heavy metal", bo pierwsze użycia tego terminu kojarzą mi się dopiero z późnymi latami 80. czy 90. Koniec końców, to wszystko po prostu rock and roll. Jest mnóstwo zespołów, które inspirowały się właśnie nim, a nie metalem, na przykład Mötley Crüe. To świetna sprawa i również myślę, że ma wpływ na młodsze pokolenie. Skoro już mówimy o inspiracjach, na nowym albumie znalazł się długi, kończący go utwór zainspirowany wydarzeniem historycznym,

historia. Myślę, że jest idealnym zakończeniem albumu. Okładka to zasługa Jensa Reinholda, który na bazie twojego zdjęcia wykonał też okładkę do "Rapid Foray". "Blood on Blood" to też twój pomysł? Ona istnieje w rzeczywistości, zbudowałem ją. Wszystkie te elementy, krzyż, szpady, czaszka - wykonałem to samodzielnie z metalu. Chciałem, by dokładnie tak wyglądała finałowa okładka. Jens zrobił tylko zdjęcie i jest odpowiedzialny za edycję. Oryginał stoi w moim studio, nie miałem tylko czasu, żeby go powiesić. Myślę, że wyszła świetnie. To hybryda pomiędzy klasycznymi elementami a naszą maskotką, Adrianem - coś, co każdy jest w stanie rozpoznać. Dodałem do tego wszystko, co typowe dla piratów, żeby mieć pewność, że Running Wild przejęło ten motyw. Nawet nasze logo na tej okładce - też zbudowałem sam, zrobiłem je z drewna, plastiku i metalu, pomalowałem na

Widziałeś Kiss na ich na finałowej trasie, "The End"? Bardzo chciałem się wybrać, ale koronawirus to uniemożliwił, kilka koncertów zostało odwołanych lub przełożonych. Pozostając w temacie specjalnych koncertów i okazji, jeden z twoich albumów, "Pile of Skulls", skończy 30 lat w przyszłym roku. "Blazon Stone" skończył 30 już w tym. To dużo świet nych kawałków, w tym jeden z twoich ulu bionych, tytułowy i mój faworyt, "Little Big Horn". Planujesz w jakiś sposób świętować te rocznice? Niestety nie ma na to szans (śmiech). Oczywiście mam na myśli pandemię. Nie wiemy, czy będziemy mieć możliwość zagrać jakiekolwiek koncerty. Ale ogłosiliście już daty pierwszych, przełożonych występów w 2022r., w Bułgarii i Czechach. Tak, ale to, że je zagramy nadal nie jest stuprocentowo pewne. Nikt nie może przewidzieć, co się wydarzy. Mamy co prawda założony program na 2022r., ale możliwe, że wprowadzimy w nim zmiany. Na przykład, jeśli okaże się, że nasza nowa płyta stanie się bardzo popularna, znajdzie się w nim więcej utworów z "Blood on Blood". Może faktycznie zagramy też więcej z "Pile of Skulls" albo "Blazon Stone", ale nie mogę ci teraz tego powiedzieć. Każdy ogrywa setlistę, którą póki co mamy przygotowaną we własnym zakresie, w domu lub sali prób, jak Michael. Zespół nie ćwiczy razem. Dlatego też nie mogę nic obiecywać. Dopiero, gdy się wspólnie zbierzemy, zdecydujemy, czy setlista się zmieni. Obydwa albumy, o których mówimy są z lat 90. W jednym z wywiadów z późnych lat 90. wypowiadasz się o kondycji ówczesnego metalu, która nie była według ciebie zbyt dobra, bo zespoły przestały inspirować się klasykami gatunku, jak Priest czy Maiden. Tymczasem w 2021r. jest masa zespołów, które przywracają klasyczne heavy metalowe brzmienie. Co dziś myślisz o współczesnej scenie? Nie miałem czasu się w nią zagłębić z tego samego powodu, dla którego nie mam kiedy czytać, całe biurko mam zagracone pracą (śmiech). Ale tak, jestem świadomy, że jest dziś wiele zespołów, które inspirują się tymi starymi, rów-

Foto: Running Wild

"The Iron Times". To prawie jak "Alexander the Great" Iron Maiden, albo wasz "Treasure Island". Tak, zdecydowanie. Dlaczego postanowiłeś napisać akurat o wojnie trzydziestoletniej? Czy ma to związek z tym, że toczyła się głównie na ziemiach niemieckich? Pomysł, by napisać o tym wydarzeniu chodził za mną już od dawna. Dokładniej już od 1999r., kiedy nagrywaliśmy "Victory", więc odleżał swoje. Chciałem, by to był długi, dopracowany utwór, ale czekałem na właściwy moment, by to zrobić. Głównym pomysłem na "Blood on Blood" było pisanie o muszkieterach, ale stwierdziłem, że to dobry moment, by dołożyć utwór o wojnie trzydziestoletniej, bo to ten sam wiek. Muszkieterowie również walczyli na froncie w tym konflikcie. Stwierdziłem, że będzie tam pasować. Wątki na płycie się przenikają. O pierwszym i ostatnim utworze można myśleć jak o pierwszej i ostatniej literze alfabetu. Są bardzo ważne. Oczywiście, pomiędzy nimi znalazło się wiele zróżnicowanych, obrazowych kompozycji, ta płyta ma dużo odcieni. Zaczyna się niepozornie, wprowadza w dobry, zabawowy nastrój, aż nagle pojawia się melodia z intro "The Iron Times". To też bardzo ciekawa

złoto, żeby wyglądało, jak prawdziwe i powiesiłem sobie na ścianie. Jens pomógł mi to uporządkować, jak zrobił to na "Rapid Foray". Mniej więcej w okresie, gdy Running Wild zawiesiło działalność, miała się ukazać biografia zespołu, "Death and Glory: The Story of a Heavy Metal Band", ale premierę przesunięto. Na waszej oficjalnej niemieckiej stronie znalazła się informacja, że ukaże się w 2019 roku, ale to się wciąż nie stało. Porzuciliście ten pomysł? Nie mam pojęcia, ponieważ prawa do niej aktualnie już do mnie nie należą. Osoby, które je mają, mówiły, co mają zamiar z tym zrobić, ale nie mogę za nich decydować. Pierwszym utworem napisanym na "Blood on Blood" był "Diamonds and Pearls". Brzmi jak Running Wild w pigułce, kojarzy się z czasa mi "Death and Glory" czy "Under Jolly Roger". Czy pomysł na ten kawałek pojawił się jeszcze wcześniej, tak jak "The Iron Times"? Nie, gdy zacząłem pracę nad "Diamonds and Pearls", przed nagraniem audio miałem w głowie sam tytuł. Później wyklarowała się cała piosenka i tekst. To faktycznie typowa piosenka Running Wild o piratach. Ale na pierwszym planie są diamenty i perły. Diamonds and

RUNNING WILD

7


pearls, attracting the girls (śmiech). Cały kawałek ma być dobrą zabawą, tak jak solówka, które się w nim znalazła. To radość pomieszana z chciwością, chęcią zagarnięcia całego bogactwa. Myślę, że miejsce na zabawę znajdzie się w każdym numerze Running Wild. Wybacz, że to powiem, to dosyć osobiste skojarzenie, ale linia wokalu w zwrotkach w tym kawałku bardzo kojarzy mi się z "Red Hot" Mötley Crüe (śmiech). (śmiech) Tak! Graliście z nimi pierwszą większą trasę przed zmianą image'u, czy w jakiś sposób na was wpłynęli? Pewnie, ale myślę, że więcej inspiracji Mötley Crüe słychać w "Wings of Fire", ze względu na styl riffowania. Na ten konkretny pomysł wpadł Michael, żeby ten kawałek był bardziej jak Mötley. W naszej muzyce słychać echa wielu zespołów, zaczynając od AC/DC. Myślę, że na moje pomysły miało wpływ wiele czynników. Czasem myślę, że nie chodziło nawet o dobre solówki czy rzeczy w tym stylu. Mogły nie być dobre. Wiesz, w tamtych czasach podobała ci się muzyka, bo lubiłeś konkretny zespół. Ciekawi mnie, czy pamiętasz koncert w Polsce zaraz po wydaniu "Under the Jolly Roger", na bardzo ważnym dla nas festiwalu, Metalmanii, w 1987r. Ludzie sami domagali się, żebyście przyjechali, wysyłali tysiące próśb na kartkach pocztowych. A organizatorom wydawało się, że mało kto będzie was znać. Oczywiście, bardzo zapadł mi w pamięć. To dzięki temu, że byliśmy mocno zaskoczeni tym, jak przyjęła nas wtedy publiczność. Próbowaliśmy zrobić sobie na hali pamiątkowe zdjęcie i nie mogliśmy znaleźć z niej wyjścia, tak uczepili się nas fani (śmiech). Byli wszędzie! Zastanawialiśmy się, co się do cholery dzieje i co mamy zrobić. To był świetny koncert. Jeden z pierwszych dla tak dużej publiki, dziesięć, może osiem tysięcy osób. Niesamowite doświadczenie. Co prawda graliśmy już wcześniej sporą trasę z Mötley Crüe w podobnie dużych obiektach, ale to oni byli wtedy gwiazdami, nie my. Skoro masz tak dobre wspomnienia, to czy planujesz uwzględnić Polskę na najbliższej trasie Running Wild? W tym momencie sytuacja koncertowa jest bardzo niepewna. Zdecydowaliśmy się nie akceptować więcej propozycji grania na festiwalach, dopóki nie będziemy mieć pewności, że koncert będzie mógł odbyć się bez żadnych przeszkód. Widzę, że sporo dużych zespołów ogłasza teraz trasy ku uciesze fanów. A później muszą je odwoływać. Nie wiem, czy to właściwe zachowanie w tej sytuacji, bo w ten sposób się ich zawodzi. Wrócimy do tego tematu, gdy wszystko wróci do normy. Rozumiem. Dziękuję ci za dzisiejszą roz mowę. Mam nadzieję, że nowa płyta zostanie dobrze przyjęta przez fanów - osobiście dobrze się przy niej bawiłam. Dzięki! Również mamy taką nadzieję. Do zobaczenia. Iga Gromska

8

RUNNING WILD

Jesteśmy gotowi! Chyba każda kapela, czy to młodsza, czy też starsza ma pochowane po szufladach jakieś szkice, pomysły lub nawet całe gotowe utwory, których z różnych względów nie udało się nagrać. Bywa, że tego typu utwory zalegają w szufladzie przez długie lata, zanim dany zespół zdecyduje się do nich powrócić. W przypadku Cirith Ungol było to niemal... 45 lat(!). Jak jednak mówi stare mądre porzekadło: "co się odwlecze, to nie uciecze". Po świetnym albumie "Forever Black", zespół wypuścił na rynek EPkę "Half Past Human" zawierającą utwory powstałe jeszcze przed wydaniem ich debiutu. Na tym wydawnictwie w dużej mierze skupiła się nasza rozmowa. Rob Garven oraz Greg Lindstrom opowiedzieli, jak w ogóle doszło do tego, że się znają. Co ciekawe, pierwotnie nie połączyła ich muzyka, a zupełnie inne wspólne zamiłowanie. HMP: Witaj Rob. Cieszę się, że znalazłeś czas na kolejny wywiad dla magazynu HMP. Rob Garven: Bartek, to ja Ci bardzo dziękuję. Widzę, że HMP tworzy kronikę historii zespołu od naszego ponownego zejścia się w 2016 roku, za co jestem Wam bardzo wdzięczny (właściwie to pisanie owej "kroniki" rozpoczęło się znacznie wcześniej - przyp. red.) Fajnie, że mamy przyjemność znów dzisiaj z Wami porozmawiać! Z racji faktu, że to Greg jest autorem wszystkich utworów, które znalazły się na naszym najnowszym wydawnictwie, poprosiłem go, aby pomógł dokładniej odpowiedzieć na niektóre Twoje pytania. Bardzo mnie to cieszy. W zeszłym roku wydaliście pierwszy pełny album studyjny po Waszym powrocie na scenie. Mam na myśli oczywiście "Forever Black". Rok później robicie swym fanom prezent w postaci EP zaty tułowanej "Half Past Human". Jestem pod wrażeniem Waszego tempa wydawniczego. Wygląda na to, że chcecie nadrobić stracone lata. Rob Garven: Taki jest plan. To był pomysł Jarvisa, aby zrobić EPkę jako przystawkę między daniami głównymi. Wielu naszych fanów prosiło o ponowne nagranie kilku starszych, nieco archaicznych kawałków, a teraz właśnie trafił się na to idealny moment. Zdecydowaliśmy się na te konkretne utwory, ponieważ wszystkie miały w sobie motyw "Bestii", co znajduje również odzwierciedlenie w dziele Michaela Whelana będącym okładką tego mini albumu. Wszystkie utwory z tej EPki zostały wyciągnięte z Waszych głębokich archiwów. Jak w ogóle przetrwały do naszych czasów? Czy mieliście jakieś wersje demo lub nagrania z prób? A może przez te lata istniały one tylko w Waszej pamięci?

Rob Garven: Te cztery kawałki w tamtych czasach były jednymi z naszych standardów. Myślę, że Greg, Tim i ja przypomnieliśmy sobie je niemal natychmiast i mogliśmy je odtworzyć z pamięci, więc zdecydowaliśmy się wydobyć je z długiej hibernacji. Trzy z tych piosenek pojawiły się również na albumie z 2004 roku innego zespołu Grega, mianowicie Falcon. Greg Lindstrom: Mamy stare taśmy z prób z lat 70-tych wszystkich czterech kawałków, chociaż tylko "Route 666" został nagrany z wokalem. Niestety był to mój wokal. "Shelob's Lair" zostało napisane, gdy Neil Beattie był naszym wokalistą, więc graliśmy to wiele razy na żywo ze Neilem za mikrofonem, jednak nie zachowały się żadne nagrania. Wszystkie te piosenki zostały napisane zanim Tim oficjalnie dołączył do zespołu jako wokalista, więc graliśmy je na żywo jako utwory instrumentalne w późnych latach 70-tych. Czy proces nagrywania tym razem przebiegał standardowo? Rob Garven: Utwory były nagrywane w podobny sposób, jak wszystko, co do tej pory zrobiliśmy w naszej karierze, zaczynając od dobrze przemyślanego demo, które wykuliśmy z płynnego metalu w naszej sekretnej kryjówce. Potem nadszedł czas na pracę w studio. EPka została zarejestrowana i nagrana w studiu naszego kumpla z Night Demon, Armanda Johna Anthony'ego, gdzie zrealizowaliśmy nasze ostatnie trzy projekty. Czujemy się tam bardzo dobrze, a jego wiedza i umiejętności naprawdę stworzyły ciężki dźwięk, którego potrzebowaliśmy. Mam wrażenie, że kawałki, które możemy usłyszeć na "Half Past Human" są bardziej rock'n'rollowe, niż Wasza późniejsza twórc zość. Chcieliście nadać im jakąś konkretną moc i chwytliwość? Rob Garven: Myślę, że chcieliśmy nadać tym utworom nową tożsamość oraz uczynić je cięższymi. Wszystkie zostały napisane w latach 1975-1976, stąd też hardrockowy klimat. Napisał je Greg, a on zawsze był typowym rockmanem. Greg Lindstrom: Kawałki te są produktem czasów, w których zostały napisane - od połowy do późnych lat 70-tych. Główne części kawałków są w takiej samej formie, jak zostały napisane 45(!) lat temu, ale dodaliśmy tu i ówdzie linię melodyczną, której nie było w oryginale. Jimmy dodał piękną linię gitary do początku "Half Past Human", która naprawdę daje mu kopa. I może z wyjątkiem "Route 666", jest to pierwszy raz, kiedy Tim je zaśpiewał.


Główny riff "Shelob's Liar" przypomina mi raczej zespoły w stylu AC/DC niż Cirith Ungol. Greg Lindstrom: To zostało napisane w 1975 roku, kiedy AC/DC było tylko lokalnym australijskim zespołem grywającym w knajpach! "Shelob's Lair" to najstarsza nasza piosenka, jaką kiedykolwiek wydaliśmy. Solowy riff jest dla nas trochę "szczęśliwszy" niż zwykle, ale porusza się w dobrym tempie i fajnie się go gra. "Half Past Human" to bardzo ciekawy tytuł. Jaka idea się za tym kryje? Greg Lindstrom: Zainspirował mnie tytuł ze starej książki science fiction autorstwa TJ Bassa, której tak naprawdę nigdy nie czytałem. Zamówiłem ją w serwisie eBay i przeczytam, gdy tylko do mnie dotrze. Ten kawałek jednak opowiada o odległej przyszłości, kiedy człowiek zdegenerował się i stał się podporządkowany rasie wyższych, podobnych do małp stworzeń, które czczą Bestię i są "na wpół ludzkie" w swoim intelekcie.

2021 będziecie nadal aktywnymi muzykami? Rob Garven: W 1981 byłem pewien, że do 1991 na pewno będziemy rozpoznawalni. Właśnie wtedy w konsekwencji licznych wydarzeń złożyłem przysięgę, że nigdy nie dotknę pałki od perkusji. Po tym, jak ponownie się spotkaliśmy, wydarzyło się tak wiele niesamowitych rzeczy, przestałem przewidywać przyszłość. Greg Lindstrom: Pomyślałem, że zawsze będę grał na gitarze dla własnej przyjemności, ale nigdy nie wyobrażałem sobie grania przed tysiącami ludzi. Album "Forever Black" ukazał się jak już mówiłem rok temu. Czy jesteś zadowolony z reakcji publiczności oraz metalowych mediów? Rob Garven: Byłem zachwycony wszystkimi recenzjami i reakcjami. Nie jest tajemnicą, że zawsze tworzymy muzykę dla siebie, więc jest to naprawdę satysfakcjonujące, gdy inni doceniają to, co robimy. Zawsze podchodzę kryty-

zagramy w jakimś starożytnym greckim lub rzymskim miejscu tego typu. Greg Lindstrom: Wiem, że Rob i ja chcemy grać we Włoszech, abyśmy mogli odwiedzić fabrykę Ferrari i rozkoszować się tamtejszą atmosferą (a może by tak pomyśleć o Polsce przyp. red.) Cirith Ungol pojawiła się na pierwszym albumie z serii Metal Massacre obok m. in. Metalliki. Dzieliliście album z zespołem, który potem stał się jednocześnie legendą metalu oraz jedną z ikon całej popkultury. Rob Garven: Najlepszą częścią tej części naszej działalności było spotkanie Briana Slagela, który okazał się jednym z najlepszych przyjaciół w historii zespołu. Na tym albumie było kilka niesamowitych zespołów, z kilkoma w końcu graliśmy na żywo w tamtym czasie. To był zaszczyt być na pierwszym wydawnictwie Metal Blade Records! Z tego co wiem, to obok wspomnianej kapeli

Jak się nad tym głębiej zastanowię, to potrafię przytoczyć kilka hardrockowych czy heavymetalowych utworów zaczynających się od motocyklowego ryku. "Rote 666"do nich dołącza. Rob Garven: Właściwie, jeśli wsłuchasz się uważnie, dźwięki intro i outro "Route 666" to usłyszysz, że to stary włoski samochód Formuły 1, Alfa Romeo. Zdecydowanie bardziej od motocykli preferuję cztery kółka. Grega poznałem dlatego, że obaj byliśmy miłośnikami marki Ferrari. Tytuł tego utworu w oczywisty i bezpośredni sposób nawiązuje do słynnej amerykańskiej autostrady Route 66. Czy miałeś kiedyś okazję przemierzać tę słynną drogę? Rob Garven: Podobnie jak w przypadku wszystkich piosenek na tej EPce Greg napisał teksty. Jego wyjaśnieniem tego utworu jest to, że gdzieś na opustoszałej autostradzie późno w nocy możesz spotkać Bestię. Greg Lindstrom: W młodości wybrałem się z rodziną na kilka wycieczek drogowych drogą 66, aby zobaczyć Wielki Kanion i Skamieniały Las. To było niesamowite. Ale jest wiele długich opuszczonych odcinków tej autostrady, na których szczególnie w nocy mogą Ci się zdarzyć różne przygody. Niekoniecznie miłe. Moim zdaniem najlepiej wypada utwór tytułowy. Czy pamiętasz, dlaczego nie zdecydowaliście się go zamieścić na swoim regularnym albumie? Rob Garven: Kiedy wydaliśmy "Forever Black", chcieliśmy mieć pewność, że cały materiał jest zupełnie nowy i pisany na świeżo. Świadomie postanowiliśmy nie umieszczać tam żadnego starszego numeru (bardziej miałem tu na myśli debiut "Frost and Fire" - przyp. red) W tym roku obchodzimy czterdziestą rocznicę wydania Waszego debiutu "Frost and Fire". Czy planujecie jakąś specjalną edycję tego wydawnictwa? Rob Garven: Nic wielkiego nie mamy w planach, ale to niesamowita rocznica dla naszego pierwszego albumu wydanego 31 października 1981 roku! Cofnijmy się te czterdzieści lat wstecz do roku 1981. Czy myśleliście wówczas, że w

Foto: Cliff Montgomery

cznie do naszej twórczości, ale "Forever Black" był bardzo mocnym, ciężkim albumem i czuję, że zasługuje na uwagę. Greg Lindstrom: Odbiór tego albumu był niesamowity. Numer jedenasty na niemieckich listach pop przez tydzień i uznanie go za Najlepszy Metalowy Album 2020 we Włoszech, a także ogólna reakcja ludzi była o wiele wspanialsza, niż kiedykolwiek się spodziewałem. Nie mieliście okazji promować tego albumu na żywo. Teraz wydaje się, że całe szaleństwo związane z koronawirusem dobiega końca. Czy jesteście gotowy na trasę? Rob Garven: To było dla nas irytujące, gdyż byliśmy gotowi, aby zaprezentować ten album na żywo całemu światu. Teraz niektóre z tych kawałków po prostu zgrabnie trafią do naszej setlisty na przyszłe koncerty. Jesteśmy gotowi!!! Czy są jakieś miejsca, w których chcielibyście zagrać, ale jak dotąd nie było okazji? Rob Garven: Lubię grać na świeżym powietrzu, ponieważ uwielbiam sposób, w jaki można tam podkręcić dźwięk. Każde uderzenie bębna brzmi jak grzmot! Nie ma to jak granie w dużym amfiteatrze. Mam nadzieję, że kiedyś

nie udało się Wam nigdy wystąpić. Rob Garven: Niestety, nigdy się z nimi nie spotkaliśmy, nie mówiąc już o wspólnym koncertowaniu. Rob, w niektórych wywiadach twierdzisz, że jesteś zafascynowany młodymi zespołami heavy metalowymi. Czy możesz nam powiedzieć, które z nich są dla Ciebie najbardziej inspirujące? Rob Garven: Nie chcę zranić uczucia żadnego zespołu przez pominięcie go, ale jest grupa młodszych zespołów niosących do przodu pochodnię prawdziwego metalu. Wszyscy stoimy na ramionach tych, którzy byli przed nami, i bądźcie pewni, że metal przetrwa! Dziękuję Wam bardzo za poświęcony czas. Rob Garven: Bartek, jeszcze raz dziękuję Tobie i wszystkim czytelnikom HMP za nieustające zainteresowanie Cirith Ungol. Jeśli ktokolwiek z was będzie miał szansę, spróbujcie dostać się na jeden z naszych koncertów. Obiecuję, że damy Wam "A Churning Maelstrom of Metal Chaos Descending!" Bartek Kuczak

CIRITH UNGOL

9


Wolność słowa Ekscentryk, wokalista, aktor, prezenter radiowy - Dee Snider ma zawsze wiele ciekawego do przekazania światu. Wbrew tytułowi swej autobiografii "Shut Up and Give Me the Mic", nie omieszkałem ustąpić mu mikrofonu bez uprzedniego zadawania podchwytliwych pytań. Może i jego najnowszy album nazywa się "Leave A Scar", ale to jeszcze nie jest sygnał do wyjścia do łazienki. Wręcz przeciwnie - Dee Snider ma teraz potężną moc przyciągania do siebie nowych fanów nowymi utworami. HMP: Jak się masz cztery tygodnie przed premierą "Leave A Scar"? Dee Snider: W sesję nagraniową tego albumu było zaangażowanych mnóstwo osób. Każdy dołożył wszelkich starań, aby wyszedł najlepiej, jak to możliwe. Pracowaliśmy do momentu, aż uznaliśmy, że każdy jego aspekt jest doskonały. A teraz, już po zakończeniu sesji, ale jeszcze przed datą premiery, zastanawiamy się - czy na pewno to i tamto brzmi OK? To chyba typowe uczucie, ale przyznam, że jestem bardzo zadowolony z efektu końcowego. Dlaczego w Twojej opinii jest to najlepszy album roku 2021? Wow, mówisz mi to, że "Leave A Scar" jest al-

i duszy w ten album. Nie ulega wątpliwości, że zrobiliśmy najbardziej metalową rzecz, na jaką było nas stać. Nawet jak jeden utwór został zatytułowany "S.H.E.", to i on uderza z pełną mocą. Wbrew tytułowi, "S.H.E." niekoniecznie opowiada o kobiecie. Równie dobrze, jego tematem może być muzyka lub jeszcze coś innego. Dokładnie. Kiedy ktoś mnie pyta: "o czym jest ten lub tamten tekst?", odpowiadam: "a o czym Ty myślisz, kiedy go słuchasz?". Śpiewam w "S.H.E." coś takiego: "Here are people who search their entire lifetime / Some will look and never find the one / I found mine on the climb to the top / And my world had begun" ("Niektórzy szukają swojej przez całe życie / Niektórzy ją zobaczą, ale i tak nie

mi, żeby podnosić nimi ludzi na duchu, żeby dodawać słuchaczom pozytywnej energii, zachęcać do odważnego stawiania czoła przeciwnościom i wyzwaniom. Czyniąc to, faktycznie pełnię rolę coacha i mentora. A mnie się wydaje, że właśnie nie. Coaching to podchwytliwe słowo, bo w powszechnej świadomości rozumiane jest na rozmaite sposoby. Rzecz w tym, że prawdziwy coach nie jest centralną postacią procesu, podczas gdy Ty zawsze stoisz na środku sceny. Hm, ok. Całkiem możliwe, że to określenie nie w pełni do mnie pasuje. Dzięki za tą zagwozdkę. Jestem jednak przekonany, że poprzez własną muzykę pomagam ludziom czuć się lepiej, myśleć w bardziej skuteczny sposób oraz wybierać dobro zamiast zła. Czy numer "Time To Choose" jest właśnie o wyborze pomiędzy podążaniem sztucznymi normami społecznymi a kierowaniem się własnym systemem wartości? Tak. Ludzie nie są istotami zaprogramowanymi. Sami podejmują decyzje, ponoszą konsekwencje własnych wyborów, więc powinni zastanawiać się częściej nad wszystkimi sprawami z perspektywy długoterminowej, a nie tylko dążyć do osiągania płytkich korzyści w krótkim przedziale czasu. Cieszę się, że analizujesz moje teksty, bo sam to robię. Przez bardzo długi okres czasu, kilkanaście lat, nie napisałem prawie nic. Teraz, powracając do tworzenia liryków, miałem wątpliwości, jak sobie z tym zadaniem poradzę, czy dam radę napisać je na odpowiednim poziomie? Myślę, że wyszło znakomicie.

Foto: Paul McGuire

bumem roku 2021?

10

To było pytanie... Dlaczego Twoim zdaniem jest? Nie zamierzam porównywać swoich albumów z wydawnictwami innych zespołów. Mogę tylko powiedzieć, że jestem z niego bardzo zadowolony.

rozpoznają / Ja swoją znalazłem podczas wspinaczki na szczyt / I wtedy mój świat nabrał sensu" - przyp. red.). Każdy sam musi sobie odpowiedzieć, o czym myśli, gdy tego słucha? Bo ja śpiewając myślę o piłce nożnej. Muzyka jest czymś bardzo sfeminizowanym, czyli otwartym na interpretację, a nie ściśle określonym.

A kiedy ludzie opowiadają Ci o powodach, za które cenią Twoją twórczość, czy jest coś, na co często nie zwracają akurat uwagi, choć jest dla Ciebie istotne? "Leave A Scar" jest dziełem całego zespołu, a nie tylko jednego człowieka. To bardzo ciężka muzyka. Zarówno ja na wokalu, jak i każdy instrumentalista włożył mnóstwo energii, serca

Czy postrzegasz siebie jako coacha lub men tora, gdy piszesz teksty utworów muzy cznych? Kiedyś sam się zorientowałem, że coaching i mentoring to w zasadzie mój zawód. Prawdopodobnie niektórzy wokaliści nie przykładają wielkiej wagi do tekstów, ale dla mnie są one czymś niezwykle ważnym. Bardzo zależy

DEE SNIDER

Jednym z powodów, dlaczego analizuję Twoje teksty, jest fakt, że "Leave A Scar" jest albumem mocno opartym właśnie o słowa. Kiedy słucham tej muzyki, to śledzę liryki, ale gdy one się kończą, to cały utwór natychmiast też się kończy. Tak jest z każdym jednym numerem na "Leave A Scar". Wydaje mi się, że to old schoolowe podejście, bo podobną cechę można przypisać już The Beach Boys, The Beatles, folkowi typu Bob Dylan, czy też punkowi sprzed półwiecza. (zastanawia się) Bardzo słuszna, trafna uwaga. Impulsem do stworzenia "Leave A Scar" była moja potrzeba, żeby coś powiedzieć. Wiele świeżych myśli chciałem przekazać swoim fanom. W zasadzie, teraz dostrzegam, że wszystkie kompozycje kręciły się wokół tekstów. Temat wolności słowa jest dla mnie szalenie ważny. Z przykrością patrzę, jak w wielu miejscach na świecie brakuje wolności słowa. Z tym, że zachęcam słuchaczy do wolnej interpetacji. Ten sam wers może znaczyć coś kompletnie innego dla dwóch różnych fanów.


Sam się jednak zdziwiłem, jak bezpośredni jest tekst "Crying For Your Life" o konsek wencjach złamania prawa i trafienia do więzienia. Czy czułeś kiedyś, że prawo stoi w opozycji wobec Twoich przekonań? Racja, "Crying For Your Life" jest bezpośrednie. "You did the crime / Now do the time" ("Popełniłeś przestępstwo / Teraz odsiedź swój czas") - tak mówiło się w środowisku, w którym się wychowałem. Na mojej dzielnicy działała mafia. Zdarzały się interwencje policji, nieraz ktoś szedł siedzieć za popełniane czyny. Te wspomnienia zainspirowały mnie do napisania owego utworu. W latach 80. czułem najdobitniej, że prawo przeczy moim przekonaniom w kwestii wolności do swobodnej wypowiedzi. Czułem, że to nie w porządku, że można ponieść karę za to, co się mówi. Moim zdaniem każdy człowiek powinien mieć prawo do wyrażania własnych opinii oraz do dzielenia się własnymi przeżyciami. A nadal w niektórych częściach świata stanowi to problem. Nawet dziś można trafić za kratki za to, że w niewłaściwym miejscu na Ziemi powie się zbyt wiele. Cenzura to zło. Powiedziałeś wcześniej, że "Time To Choose" jest o dokonywaniu wyborów, ale czy nie jest tak, że jak już się wczytamy w literę prawa lub wsłuchamy we własny wewnętrzny szept sumienia, to może okazać się, że wybór w jakiejś sytuacji nie istnieje. Tylko jedna droga jest dla nas odpowiednia, pozostałe nie. Mam tutaj na myśli zwłaszcza "I Gotta Rock (Again)" - rockowy sposób życia nie jest czymś, co wybrałeś, lecz raczej czymś, co absolutnie i bezwzględnie musisz robić. Ten kawałek to dla mnie totalny nokaut. Jestem pod wielkim podziwem mojego zespołu, jak fantastycznie go opracowali. Zawarłem tam zdecydowane oświadczenie, że powróciłem do rocka na 100%. Nigdy nie zszedłem z tej drogi, pozostałem przez całe życie wierny muzyce rockowej. Tylko, że przez pewien czas mniej aktywnie udzielałem się w roli twórcy nowej muzyki. Moją misją życiową jest bycie rockowym wokalistą, występującym przed mnóstwem ludzi. Najlepiej czuję się wtedy, gdy wychodzę na scenę na "pożarcie" publiczności. Staję samotnie naprzeciwko rzeki rozentuzjazmowanych głów i dostaję takiego kopa energetycznego, że doskonale daję sobie radę. To mój żywioł, a nie tylko chłodna decyzja.

Foto: Bjorn Olsson

Co pomogło Tobie w pozostaniu wiernym tej rockowej drodze przez całe życie? Wychowanie. Tak zostałem wychowany. Rodzice nauczyli mnie konsekwencji w domu, wpoili mi, żeby trzymać się tego, co słuszne. Owszem, miałem po drodze wątpliwości, zdarzało mi się nawet żyć w biedzie, ale nigdy nie zdradziłem rocka. A skoro mówisz o rodzinie, wyjaśnij mi proszę jedną rzecz. Twoje nazwisko Snider brzmi dla mnie holendersko, bo "snijder" to "krawiec" w języku niderlandzkim. Czy Twoja rodzina ma cokolwiek wspólnego z Holandią? Akurat holenderskich przodków nie mam. Snider to zmodyfikowany odpowiednik popularnego niemieckiego nazwiska Schneider, które odnosi się do cięcia bądź ten do osoby, która coś tnie. Interesujące, że wymowa "snider" jest zaskakująco podobna do chińskiego słowa oznaczającego "ołówek". Przy okazji chciałem dodać, że mam silny związek z holenderską sceną metalową. Postrzegałem ją zawsze jako bardzo mocną. Tamtejsze zespoły grają na ogół ekstremalnie (nie słyszałem np. o hair metalowych kapelach z Holandii) a fani zachowują się naprawdę dziko. Chciałbym kiedyś powrócić do Holandii, grać tam koncerty, znów poczuć ten szał.

Czy mieszkasz teraz w Belize? Opowiedz mi proszę coś o tym kraju, bo praktycznie nic o nim nie słyszałem. Mam dwa luksusowe domy - jeden w Los Angeles i jeden w Belize. Mieszkamy w obu wraz z moją rodziną. Belize to jedyny kraj środkowo-amerykański z urzędowym językiem angielskim, dlatego że to była dawniej brytyjska kolonia. Nie jest duży (niespełna 400 000 mieszkańców - przyp. red.), ale tutaj też mieliśmy koronę. Wprawdzie niewiele osób uzyskało pozytywny wynik testu PCR, ale władze - w obawie przed konsekwencjami nie do udźwignięcia - wyprowadziły wojsko na ulicę. Spędziłem w Belize znaczną część ostatniego roku i widziałem wszędzie mnóstwo policji. Kara za brak maseczki na ulicy wynosiła 5000 dolarów amerykańskich (w przeliczeniu z dolara belizijskiego). Poza tym fajnie tu jest - słonecznie, ciepło, z przyjemnym oceanicznym wiatrem. Czy czujesz się w jakiś sposób dziwnie, gdy widzisz policjanta? Nie, zupełnie normalnie. Mój ojciec pracował jako policjant. Nigdy nie miałem żadnego negatywnego skojarzenia związanego z mundurem policjanta. Nasz czas powoli zbliża się ku końcowi. Czy chciałbyś coś jeszcze dodać na zakończenie? Tak. Chciałbym, żeby moje zdanie o wpływie restrykcji na kulturę zostało przekazane światu. Niestety, nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak doniosłe znaczenie mają trwające od roku restrykcje dla kultury oraz wszelkich kreatywnych przedsięwzięć ludzi, w ujęciu długoterminowym. Mocno uderzają one w starania twórcze, drastycznie zmniejszają zakres działania artystów, zubażają kulturę. Więcej uwagi powinno zwracać się na to, że wolność ekspresji została naruszona i zagrożona. Martwi mnie to. Sytuacja nie powróci do normalnego trybu z dnia na dzień. Nie zdołamy odzyskać straconego czasu. Ludzie jeszcze długo po ustaniu restrykcji będą na siebie patrzeć podejrzliwie i bać się innych ze wzajemnością. Sam O'Black

Foto: Bjorn Olsson

DEE SNIDER

11


początkach gatunku. Jestem też fanem Uriah Heep - jest coś bardzo specjalnego w partiach basu z tamtych lat. Harris też to zauważył.

Wciąż potrafimy kopać tyłki W czasach pozbawionych muzyki na żywo Destruction wydaje na DVD i Blu-Rayu koncert "Live Attack", zarejestrowany w klubie Z7 w Szwajcarii w samym środku pandemii. Premierę zaplanowano na 13 sierpnia 2021. Zagrać i nagrać - to jedno, ale wydanie tego wydarzenia na fizycznym nośniku też wcale nie należało do najprostszych zadań. O zanikającej fizyczności, współczesnej kondycji thrash metalu, niespodziankach w setliście, ulubionych horrorach i… nadchodzącej studyjnej płycie, na której teksty czerpią z doświadczeń z minionego roku opowiedział lider zespołu, wokalista i basista Marcel "Schmier" Schirmer. HMP: Dzięki, że zgodziłeś się na rozmowę. Oprócz bycia dziennikarką w HMP gram też na basie, więc bardzo się cieszę, że możemy porozmawiać jak basista z basistą. Schmier: Więc jesteś moją koleżanką po fachu! (śmiech) Można tak powiedzieć (śmiech). Wiem, że nie wybrałeś basu, to bas wybrał ciebie. Zespół poszukiwał kogoś na to stanowisko i postanowiłeś spróbować. Wracając myślami do tamtego okresu, zgodziłbyś się ponownie czy

Bycie grającym na basie frontmanem jest wyjątkowo powszechne w thrash metalu. Peter Steele w Carnivore, Tom Angelripper w Sodom, Cronos w Venom, jeśli zgodzimy się, że to podwaliny tego gatunku i oczywiście twoja rola w Destruction. Czy bas jest stworzony do thrashu? (śmiech) Myślę, że to się narodziło z kompromisów - w tamtych czasach Destruction trudno było znaleźć wokalistę, a ktoś musiał to robić, więc najlepiej było dać tę robotę basiście. Nie wiem, jak to wyglądało u innych ze-

Przejdźmy do nowego live albumu Destruction. Podczas pandemii wszyscy stęskniliśmy się za graniem na żywo i "Live Attack" przywraca trochę te utracone doświadczenia. Jak Covid-19 wpłynął na twoje życie jako muzyka i kompozytora? Skomplikowana kwestia. To był czas wielu frustracji, walki z systemem i faktem, że nie mogliśmy koncertować. Nie pozwalali mi grać, a więc wykonywać mojej pracy. Szukaliśmy sposobów na to, by pozostać blisko naszych fanów. Nie mogliśmy zobaczyć się z nimi na żywo, więc utrzymywaliśmy kontakt wydając spontaniczne rzeczy. Jedną z nich był właśnie live album z zeszłego roku, teraz pracujemy nad DVD i Blu-rayem, które mają wyjść tego lata. Chcieliśmy pozostać aktywni przez cały rok: specjalne pandemiczne koncerty, z utrzymaniem bezpiecznego dystansu, czasem nawet dwa jednego dnia, lub dwa dni z rzędu w tym samym miejscu. Próbowaliśmy wszystkiego. Więc byliście zajęci. Tak, nie tak jak zawsze, ale zajęci uczeniem się, jak zaadaptować się do nowych warunków. Live stream też wymagał sporo pracy, dużo więcej, niż nam się wydawało. Myślę, że sporo wynieśliśmy z pandemicznej rzeczywistości. Najważniejsze, że mieliśmy kontakt ze słuchaczami dzięki mediom społecznościowym i platformom streamingowym. Nawiązaliśmy też wiele nowych kontaktów marketingowych co do merchu. To wszystko pozytywne strony pandemii, która jest jednak dość okrutna. Nie wydaje ci się, że wątek pandemii mógłby być dobrym tematem na thrashowy album czy tekst? Kolejnym krokiem w stylu całej tej estetyki wojny nuklearnej. (śmiech) Nie mam pojęcia, ale jestem pewien, że gdy to się skończy, nikt już nie będzie chciał o tym słuchać. Ludzie mają już dość. Mimo to, pisząc teksty na nowy album skupiłem się może nie na samej pandemii, ale na jej skutkach i okolicznościach. Wiesz, tych wszystkich rzeczach, które wydarzyły się w trakcie: problemach psychicznych z jakimi zmagają się ludzie, nadużyciach władzy. Pandemia pokazuje słabości gatunku ludzkiego. O nich właśnie mówią teksty z nowej płyty. Już prawie skończyliśmy nagrania, to ostatnia prosta.

Foto: Destruction

żałujesz, że nie miałeś szansy stać się, na przykład, shreddującym gitarzystą? O nie, jestem szczęśliwym, spełnionym basistą. Uwielbiam moją pracę i ten instrument. Przez te wszystkie lata uczyłem się, jak odnaleźć własną tożsamość, własne brzmienie i styl. Cieszę się, że mi się to udało. Nie chciałbym być gitarzystą, myślę, że basiści pozostawiają zawsze trochę niedomówień i jest to coś dobrego. Szanuję wszystkich, którzy wybrali gitarę, ale kocham swój bas. Rozumiem. To zawsze krok bliżej do bycia jak Lemmy, prawda? Tak! Wiesz, większość ludzi nie rozumie, jak ważnym elementem jest bas. Gdy tylko przestaje grać, wszyscy orientują się, że czegoś brakuje. To istotna część nie tylko rock and rolla, ale i muzyki ogółem.

12

DESTRUCTION

społów. To też kwestia tego, że dla wielu idolem był wtedy Lemmy, który inspirował masę muzyków thrash metalowych. W latach 80. miał już status ikony. Byli oczywiście inni słynni i dobrzy basiści, którzy spełniali się na stanowisku wokalisty, jak Geddy Lee z Rush. Ale thrash był przede wszystkim zainspirowany Motorhead. Muszę cię zapytać o ulubione linie basu - założę się, że to coś właśnie od Rush. Gdy jesteś basistą musisz kochać Rush! Geddy jest superikoną o bardzo unikalnym stylu gry. To trudne pytanie, ale muszę przyznać, że jestem wielkim fanem Iron Maiden i myślę, że najlepsze linie basowe w metalu napisał Steve Harris. Ukradł mnóstwo patentów od basistów z lat 70. i umiejscowił je w heavy metalowym graniu. Granie wszystkich tych wysokich nut i oktaw nie było aż tak powszechne w

Koncert z "Live Attack" został nagrany w samym środku pandemii, w klubie Z7 w Szwajcarii. Dlaczego akurat to miejsce? Co jest w nim specjalnego? Jesteśmy rozrzuceni po kątach Szwajcarii, Francji i Niemiec - tam mieszkamy. Jesteśmy Niemcami, ale szwajcarska scena i kluby bardzo nam odpowiadają. Z7 to jeden z najlepszych klubów w Europie. Widzieliśmy tam na żywo mnóstwo zespołów, sami zagraliśmy sporo koncertów. To fantastyczne miejsce. Kiedy wpadliśmy na pomysł zarejestrowania live streamu, wiedzieliśmy, że Z7 to najlepsza opcja. Znaliśmy właściciela, wszystkich pracowników. Poprosiliśmy ich o specjalne covidowe zezwolenie, żeby móc to zrealizować, wiesz, zazwyczaj wynajmowanie nowych, tak wielkich miejsc jest bardzo drogie. Z Z7 automatycznie poczuliśmy więź. Jest też bardzo blisko mojego domu, przy granicy od strony niemieckiej, to jakieś pół godziny drogi samochodem.


Cała setlista z "Live Attack" wygląda prawie jak "greatest hits" Destruction. Są tam jednak kawałki, które raczej rzadko wykony waliście na żywo, w tym mój ulubiony, "Sign of Fear". Dlaczego wybraliście akurat je? Wiedzieliście, że są ludzie, którzy na nie czekają, czy sami je lubicie i żałowaliście, że nie graliście ich tak często? A może to ukłon w stronę prawdziwych fanów. Kawałek, który wymieniłaś i pozostałe to jedne z tych, które napisaliśmy z myślą o dwóch gitarach. Gdy graliśmy w trzy osoby, zagranie ich na żywo było bardzo trudne - wszystkie te harmonie, dodatkowe solówki, mniejsze części, których nie dało się wykonać w satysfakcjonujący sposób. Od kiedy znów tworzymy kwartet, przywróciliśmy je do setlisty. Pytaliśmy fanów przez social media, co chcieliby usłyszeć i ludzie wymagali od nas "Sign of Fear", "Reject Emotions", "Release from Agony" wszystkich tych kawałków, których nie mogliśmy grać bez drugiej gitary. Teraz już ją mamy. Tak, znów gracie we czwórkę. To prawie jak okres, w którym Motorhead odrzucił wizerunek trio i zatrudnił drugiego gitarzystę. Chciałbyś zostać przy czasach, gdy Destruction też tworzyło trio czy wolisz grać z dodatkowym muzykiem na scenie? O tak, zdecydowanie wolę! To jak być gościem, który urodził się z jedną nogą i nagle móc stanąć na dwie. Szybciej chodzić, biegać, robić wszystko lepiej. Tak samo jest z dwoma gitarami. Masz o wiele więcej możliwości, możesz grać harmonie, robić gitarowe pojedynki, uzyskać więcej mocy. Więcej się też dzieje jeśli chodzi o zachowanie na scenie, wchodzenie w interakcje z widownią, z perkusistą. W granie w czwórkę jest tylko jeden problem: osobowości wszystkich członków muszą dopasować się do zespołu. Damir, nasz nowy gitarzysta, jest też prywatnie świetnym przyjacielem. Wspomniany już "Sign of Fear" jest z albumu "Release from Agony", na którym zagrał znakomity Harry Wilkens, ze swoimi charak terystycznymi zmianami metrum i stylem gry. Ale wasz nowy gitarzysta, o którym mówisz, Damir Eskić, wykonując ten utwór udowodnił, że również jest świetnym muzykiem. Dostał nawet solową partię shredu na nowym live albumie. Jak wyczułeś, że będzie pasował do Destruction? Są ludzie, którzy umieją się do muzyki bardzo łatwo dopasować i są ludzie o bardzo ograniczonym umyśle, którzy chcą robić wszystko po swojemu. Damir to ten pierwszy typ. Jest również nauczycielem muzyki, studiował grę na gitarze i jest wielkim fanem thrash i heavy metalu. Wcześniej był także fanem Destruction, więc gdy zaproponowaliśmy mu współpracę dobrze już znał zespół i umiał zagrać wiele naszych kawałków. Chodził na nasze koncerty i kiedyś grał przed nami support na naszej trasie. Zobaczyliśmy, jak dobrym jest gitarzystą, jaki fajny z niego gość i jak dużo poświęcenia wkłada w swój instrument, muzykę i wszystko wokół. To był jeden z głównych powodów, dla których dołączył do zespołu. Wiem już, że pracujecie nad nową studyjną płytą, ale dlaczego zdecydowaliście się nagrać wcześniej live album? To dobra odskocz nia od pisania nowego materiału, forma inspiracji lub sprawdzenia, jak stosunkowo nowi członkowie poradzą sobie ze starymi kompozycjami? To dobry sposób, by pokazać fanom, że skład

złożony z czterech osób wciąż jest żywy, ciężko pracuje i wciąż potrafi kopać tyłki. To był także sposób na przetrwanie pandemii. Pozwoliło nam to podtrzymać aktywność, myśleć pozytywnie i również trochę zarobić. Kiedy zarejestrowaliśmy nagranie na początku roku, wiele osób prosiło nas, by wydać je na DVD lub Blu-rayu. To jest to, co teraz robimy - dla fanów, którzy nie mieli okazji zobaczyć nas wtedy w styczniu. Mieliśmy z tym jednak trochę problemów. Trzeba wziąć pod uwagę sytuację na świecie - DVD i Blu-ray niedługo całkowicie znikną. Trudno było znaleźć wytwórnię, która zgodziła się wydać w ten sposób koncert Destruction, bo nikt już nie wierzy w

Horrory są ważną częścią metalowej kultury, więc muszę zapytać o twoje ulubione, inne niż "The Omen". Tak, patrząc wstecz myślę, że pierwsze "Martwe zło" (Evil Dead, 1981) było jednym z najlepszych horrorów. Współcześnie trudno powiedzieć. Mnóstwo nowych horrorów jest pełnych komputerowych efektów specjalnych i nie ma w nich już suspensu. Wiesz, bardzo lubię suspens i filmy, w których jest głębia, a rzeczy nie są tym, czym się pozornie wydają. Nie jestem pewien, czy widziałem ostatnio jakiś porządny horror, to dobre pytanie. Nie miałem czasu na filmy, przez ostatnie miesiące byliśmy zajęci komponowaniem nowej muzy-

Foto: Destruction

fizyczne produkty.

ki. Ale wciąż je uwielbiam!

Ja ciągle wierzę. Ja też, tak jak wielu naszych fanów, ale gdy spojrzysz na świat, w branży kompletnie się pozmieniało. Żyjemy w czasach streamingu. Nawet, gdy chcesz obejrzeć film, wybierasz Netflixa. Nie musisz już iść do sklepu czy do wypożyczalni po DVD. Cały ten sektor umiera. Przekonanie kogoś, by wydał fizycznie nasze nagranie graniczyło z cudem. DVD z koncertem, na którym, na dodatek, nie było publiczności. To podwójny fuckup. Dlatego jestem teraz dumny, że udało nam się to wydać. To wyjątkowy produkt - ukazujący zespół w bardzo trudnym okresie, będący świadectwem naszej walki o przetrwanie przez czas pandemii. Myślę, że z perspektywy czasu będziemy na niego patrzeć jak na dokument historyczny.

Otworzyliście seta tytułowym utworem z waszej ostatniej płyty, "Born to Perish", na której znalazł się nieoczywisty cover Tygers of Pan Tang. Oczywiście zdarzało się, że taki Coroner coverował The Beatles, czy Nuclear Assault - Sweet. Destruction zrobiło cover "My Sharona", ale to na "Cracked Brain", więc o tym nie rozmawiamy (śmiech). (śmiech)

Skoro już mowa o filmach, po koncercie z "Live Attack" puściliście "Ave Satani" ze starego horroru, "The Omen". Czy ten film lub sam utwór ma dla ciebie specjalne znaczenie? O, tak! Uwielbiam "The Omen" i horrory. Myślę, że ten soundtrack jest jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek wykorzystano w kinie grozy. Jest fantastyczny, od początku do końca, pełen świetnych kompozycji. Tak złowrogich i poruszających! Wnikają bardzo głęboko. To arcydzieło. "The Omen" to też spora część mojej edukacji i młodości. Gdy byłem młodszy, myślałem, że to najbardziej przepełniony złem film w tamtych czasach.

Są jakieś niemetalowe utwory, lub z lżejszego oblicza gatunku, które pasowałyby do Destruction tak, jak to było z "Hellbound"? Klasyczny kawałek, który od dawna chciałem zagrać to "Black Betty" od Ram Jam. Nie wszyscy w zespole się ze mną zgodzili, ale mam nadzieję, że kiedyś go razem zrobimy. To świetny numer! Prawdziwy rockowy klasyk lat 70., fantastycznie napisany, z fantastyczną sekcją solową, świetną grą basu. Pewnego dnia zrobię ten cover. Brzmiałby bardzo ciekawie w thrash metalowej wersji. Też tak myślę. Dzięki! (śmiech) Jako utwór zamykający wybraliście "Total Desaster", który nie jest wcale tak oczywistym wyborem. Dlaczego on, a nie na przykład bardziej ikoniczny w tej roli "The Butcher Strikes Back"? Chcieliśmy zmienić standardową setlistę,

DESTRUCTION

13


wybrać coś, czego nikt się nie spodziewał. W ostatnich latach piosenki, którymi kończyliśmy koncert, były zawsze bardzo podobne. To głównie "Bestial Invasion", "The Butcher Strikes Back" i "Curse the Gods". Na live stream chcieliśmy przygotować na koniec utwór-niespodziankę. Po "Bestial Invasion" wszyscy myśleli, że już skończyliśmy i wtedy wchodziło "Total Desaster". Tak więc jest to dodatkowy kawałek. Polskie zespoły, Vader i Behemoth coverowały właśnie "Total Desaster". W Destruction także grał Polak, perkusista Wawrzyniec "Vaaver" Dramowicz, byliście razem w zespole przez osiem lat. Czy polska scena metalowa jest ci bliska? Są mi bliskie najbardziej znane zespoły, graliśmy razem na różnych trasach. Znam muzyków z Vadera i również tych z Behemotha. Oczywiście Vaaver przedstawił mnie swoim polskim znajomym. Polska kojarzy mi się z bar-

popularny, powiedzmy to sobie, każdy idiota zaczynał słuchać tej muzyki. My robiliśmy to dla ludzi, którzy siedzieli w tym od zawsze. Trendy przychodzą i odchodzą. Opisałeś kiedyś muzykę Destruction jako black hardcore speed metal i chciałeś, by było najbardziej ekstremalnym zespołem na świecie. "Born to Perish" faktycznie jest tak brutalne, jak starsze płyty. Z perspektywy czasu myślisz, że udało ci się zrealizować to założenie? Muszę powiedzieć, że mieliśmy wtedy po 17 lat. Byliśmy dopiero na początku rozwoju muzyki ekstremalnej. Myślę, że w tamtym czasie, w 1983 lub 1984 z pewnością byliśmy jednym z najbardziej ekstremalnych zespołów. Dobrze jest widzieć, jak bardzo się to wszystko rozwinęło od naszych korzeni. Myślę, że osiągnięcie statusu najbrutalniejszego zespołu jest niemożliwe. To się nigdy nie skończy, taka jest nasza natura - zawsze chcemy być szybsi, być

Foto: Gorka

dzo dobrą sceną metalową, głównie ekstremalną, z death i black metalem. Macie jednych z najlepszych perkusistów w tych gatunkach na świecie. Pierwszy perkusista Decapitated był znakomity, jeśli znasz ten zespół. Tak, oczywiście. Czy 2021 rok i XXI wiek to dobry czas dla thrash metalu? Mam wrażenie, że to NW OTHM najbardziej przeżywa renesans. Koncertowaliście nawet z Enforcerem. A przecież taki Sodom czy Testament wydają teraz dobre, nowe płyty. Tak, ale co ważniejsze mamy dziś wiele świetnych undergroundowych zespołów. Vulture wydał teraz wspaniały nowy album. Underground naprawdę żyje i ma się dobrze. Młode zespoły starają się znaleźć swój własny styl i nie mogę się doczekać, do czego dojdą. Thrash metal nie jest stworzony do bycia "smakiem miesiąca". Nie obchodzi mnie, jaki jest teraz trend, thrash nie musi być najmodniejszym gatunkiem, szczególnie dla ludzi, którzy lubią ekstremalną i czystą muzykę. Nie powinien być skomercjalizowany. Pamiętam, że w latach 80., gdy Metallica i Slayer stali się wielcy, trochę martwiłem się o thrash. Stawał się zbyt

14

DESTRUCTION

wyżej. Dla heavy metalu to dobra rzecz, patrzeć, jak zmienia się agresywność tej muzyki, jest bardziej ekstremalna i odnosi też większe sukcesy. Wiesz, kiedy zaczynaliśmy, ludzie się z nas śmiali. Robili sobie jaja z tego, co graliśmy, bo w tamtym okresie to było coś nieznanego. Byliśmy tacy mali na samym początku kształtowania się całej nowej generacji. Dla mnie największym osiągnięciem jest fakt, że mimo naszych trudnych początków metal rozrósł się na cały świat, zagraliśmy koncerty w tylu różnych miejscach. Kiedyś się nabijali, a teraz mogą się zamknąć, bo ta muzyka dobrze się przyjęła i jest doceniana przez ludzi w tak wielu krajach. Myślę, że to najlepsze, co nas spotkało. Pomówmy więcej o latach 80. Poznaliście się z resztą Teutonic 4 w fanclubie Venom we Frankfurcie, to was do siebie zbliżyło i doprowadziło do trasy Destruction z Sodomem i Tankardem w 1984. Jakie jest twoje najbardziej żywe wspomnienie z tamtego okre su? Tak, spotkaliśmy tych gości w fanclubie Venom. To było w zasadzie pierwsze spotkanie niemieckiej sceny. Z naszego punktu widzenia byliśmy po prostu grupą znajomych, którzy właśnie zaczęli grać w zespole na wsi po

wschodniej stronie Niemiec. I podróżowaliśmy do Frankfurtu, który był wielkim miastem, w tamtym czasie stolicą metalu. Czuliśmy się zaszczyceni tłumem, który tam zastaliśmy, mnóstwem metalowców, których w tamtym czasie nie widywało się zbyt wielu. Świetnie było usłyszeć na żywo inne zespoły grające ten sam rodzaj muzyki co my. Trzeba sobie uświadomić, że kiedyś, gdy nie było internetu, bardzo powszechne były wymiany taśm z muzyką, wszystko wysyłało się pocztą. Zero mediów społecznościowych, zero oficjalnych magazynów, tylko to i fanziny. Wszystko wydawało się takie powolne i w kontraście do tego fantastycznie było na własne oczy zobaczyć, że scena metalowa naprawdę żyje. Tam, gdzie mieszkaliśmy, była ona bardzo mała. Mój znajomy wyróżnił kiedyś czerwony i zielony thrash. Czerwony to właśnie scena niemiecka, jak Teutonic 4, bardziej surowa, agresywna i brutalna, zielony - bardziej melodyjna, amerykańska, jak Megadeth czy Exodus bez Baloffa, ale nie zrozum mnie źle, uwielbiam Zetro (śmiech). Jak ty postrzegasz różnicę między niemieckim a amerykańskim thrashem? Mieliśmy te same korzenie, gdy zaczynaliśmy było w naszym brzmieniu więcej podobieństw. Później zaczęli robić wszystko w amerykański sposób. Trochę bardziej wypolerowany, trochę bardziej komercyjny, ale również porządnie wykonany. Amerykanie mają wielu świetnych muzyków w historii rock and rolla i metalu, więc ich thrash był też lepiej zagrany. Umieją się sprzedać, są w tym świetni. Cały ich image był zawsze dopracowany. Europejczycy mogli tylko popatrzeć na to, co działo się w Ameryce i próbować to naśladować. To też powód, dla którego amerykańskie zespoły stały się tak popularne. Niemieckie zawsze były bardziej ekstremalne, surowe i myślę, że to kwestia naszych korzeni. Amerykanie byli bardziej hollywoodzcy. Gdy spojrzysz na muzykę, która przyszła z Anglii, to ona była czystsza, bardziej prawdziwa od tej z Ameryki. Pod koniec koncertu z "Live Attack" powiedziałeś: "do zobaczenia na trasie, przyja ciele!", więc czy możemy się spodziewać koncertu w Polsce? Mam nadzieję! Planujemy już kolejne koncerty. Najbliższy gramy za tydzień. Po letnich festiwalach chcemy zagrać kilka weekendowych gigów. To wszystko zależy od tego, jak szybko zakończy się sprawa szczepień, które kraje pozwolą nam u siebie wystąpić. Na początku następnego roku wychodzi nasz nowy album i po tym również planujemy światową trasę. Ciągle się na to przygotowujemy i gdy tylko będziemy gotowi, pojawimy się w Polsce. Chciałbyś coś przekazać polskim fanom? Mam nadzieję, że zobaczymy się na trasie. Nic nie może się równać z muzyką na żywo. Kochamy pisać nowy materiał, kochamy grać, ale to byłoby niczym bez naszych fanów. Jeśli ich nie masz, to jest jak z piłką nożną: mecz bez publiki nie ma sensu. Tęsknimy za wami i mamy nadzieję, że niedługo się spotkamy, będziemy wspólnie imprezować i cieszyć się muzyką. Bądźcie w kontakcie, sprawdzajcie naszą stronę internetową, a my mamy nadzieję pojawić się niedługo w waszych miastach. Iga Gromska



Rozpiera nas kreatywna energia Wyczerpujące opracowanie dotyczące Sodom znalazło się w 78 edycji "Heavy Metal Pages" z kwietnia 2021 (Kacper Hawryluk, str. 42-43). Kiedy otrzymaliśmy ponowną możliwość przeprowadzenia wywiadu z Sodom na numer jesienny, wykorzystaliśmy tę okazję, aby spełnić marzenie pewnego singapurskiego muzyka heavy metalowego - pytał Sheikh Spitfire (zespół Witchseeker, wywiad w poprzednim HMP 79, str. 54-57) a odpowiadał Tom Angelriper, przy czym zaaranżowaliśmy to tak, że dopiero w dalszej części rozmowy Skeikh ujawnił Tomowi, kim jest. Dzięki temu teraz możecie przeczytać konwersację muzyka rozpoczynającego karierę ze swoim idolem o czterdziestoletnim stażu. Tym samym EP "Bombenhagel" (sierpień 2021) przyczynia się do wzmacniania metalowych więzi, bo Tom Angelriper nazwał na końcu Sheikha przyjacielem i wyraził nadzieję, że wkrótce się zobaczą (prawdopodobnie na wspólnym koncercie). HMP: Gratuluję nowej EP "Bombenhagel" oraz nowego LP "Genesis XIX". Sodom istnieje już 40 lat. Czy zgodziłbyś się, że ten materiał jest Waszym najlepszym doko naniem w drugiej połowie tego okresu, tj. po "M-16"? Tom Angelriper: Nie powiedziałbym tak. Po prostu naturalnie ewoluujemy. Ale nasz najnowszy album jest świetny. Jakość naszych nagrań zależy od zaangażowania poszczególnych muzyków Sodom. Czuć, że tym razem

wo, jednocześnie pozostając wiernym naszemu stylowi. Nie zastanawiamy się nad tym. Gramy metal z podniesionymi głowami. Fani to dostrzegają. Jesteśmy i pozostaniemy prawdziwi, autentyczni i uczciwi. Co spowodowało, że zdecydowałeś się nagrać ponownie utwór "Bombenhagel" (orygi nalnie znalazł się na albumie "Persecution Mania", 1987r. - przyp. red.)? Zwyczajnie postanowiliśmy na nowo podejść

Foto: Sodom

wszyscy się przyłożyli, i że pozytywnie wpłynęło to na kompozycje. Sodom istnieje już bardzo długo i wydało mnóstwo albumów. W moim odczuciu, zawsze pozostajecie świeży i aktualni. W jaki sposób udaje Wam się utrzymywać wysoką kreatywność przez cały ten czas? Pewnie, że tak, cały czas rozpiera nas kreatywna energia. Kochamy to, co robimy. Za każdym razem staramy się odkryć siebie na no-

16

SODOM

do naszego klasycznego kawałka. Z nowym perkusistą wyszło zajebiście. To najlepsza wersja, jaka kiedykolwiek się ukazała. Zmieniliśmy nieco aranżację, ale duch pozostał ten sam. "Bombenhagel" to od zawsze najpopularniejszy utwór w naszej setliście. Czy myślisz, że thrash metalowa produkcja nigdy się nie zestarzeje, nawet pomimo drastycznych zmian technologicznych, dlatego że wszystkie aspekty thrash metalu są po-

nadczasowe? Zdecydowanie tak. Thrash metal nie ma nic wspólnego z jakością brzmienia uzyskiwanego w trakcie produkcji. Thrash metal to zabytek oraz sposób życia lat osiemdziesiątych. Tylko zespoły pochodzące z tamtego okresu są w stanie przekazać emocje tamtych czasów. Wielu młodszych muzyków próbuje, ale im nie wychodzi. Nie da się cofnąć czasu (to jest subiektywna opinia - przyp. red.). Sodom niemal zawsze było power trio, ale ostatnio składa się z czterech muzyków. Jak czujesz się z tą zmianą? Jak wpłynęło to na Wasz sposób komponowania? Już wiele lat temu nosiłem się z zamiarem poszerzenia składu o drugiego gitarzystę, jeszcze gdy grał u nas Bernemann (Bernd Kost, w Sodom od 1996 do 2018 - przyp. red.). Wtedy nie wydawał się on tym zainteresowany, myślałem że nie zaakceptowałby drugiego wiosłowego u swego boku. Nieco później zaczęliśmy się spotykać na próbach z Frankiem, po raz pierwszy odkąd odszedł on z Sodom (Frank Blackfire, w Sodom od 1987 o 1989 oraz ponownie od 2018 - przyp. red.). Teraz takie numery jak "Nuclear Winter", "Sodomy & Lust" i "Christ Passion" (wszystkie z albumu "Persecution Mania", 1987r.), brzmią znakomicie i autentycznie. Wpadłem w zachwyt, gdy okazało się, że gitary brzmią dokładnie tak jak na LP "Persecution Mania" (1987) i LP "Agent Orange" (1989). Teraz jesteśmy w stanie zagrać nasze starsze kawałki na żywo z oryginalnym brzmieniem jak w studiu, ponieważ zostały one pierwotnie pomyślane na dwie gitary. Yorck (Yorck Segatz, drugi obecny gitarzysta Sodom od 2018r. przyp. red.). jest wielkim fanem Sodom, co przełożyło się na mnóstwo nowych pomysłów oraz trafnych sugestii odnośnie setlist. Dzięki dwóm gitarom możemy grać na żywo te utwory, których nie mogliśmy wykonać odpowiednio z tylko jedną gitarą, więc nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Nawet mój bas nie nadrabiał tej luki. Na żywo wypadamy brutalniej i znacznie bardziej dynamicznie. Czy restrykcje ułatwiają czy też utrudniają Wasze komponowanie? Wszystkie koncerty zostały odwołane lub przeniesione, w związku z czym mieliśmy sporo czasu na komponowanie. Podczas lockdownu teoretycznie nie mogliśmy się spotykać, było to trudne, ale w praktyce grywaliśmy razem na próbach. Nie mógłbym znieść przestoju, oczywiście że spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu. Co dokładnie masz na myśli, kiedy mówisz:


"Coup De Grace to nasza próba ocknięcia ludzi, aby zachowywali się w bardziej przemyślany sposób"? Co takiego moglibyśmy konkretnie robić, aby zapobiec skutkom ubocznym destrukcyjnej ludzkiej natury? Świat już otrzymał swój "coup de grace" (w znaczeniu kulka dobijająca zdychające zwierzę - przyp.red.). Czujemy to każdego dnia. Robimy wszystko aby siebie zniszczyć, nie da się tego odwrócić. Mamy tylko jeden świat a koniec ludzkości już został przypieczętowany. Tak długo, jak istnieje chciwość i ignorancja, nic się nie zmieni. Tekst z "Pestiferous Posse" odzwierciedla walkę pomiędzy Demokratami a Republikanami. Czy wierzysz, że ta walka jest prawdziwa, a może to tylko spektakl odwracający uwagę mas przed naprawdę ważnymi wydarzeniami politycznymi? Ten tekst nie mówi o współczesnej polityce, lecz przedstawia walkę na pistolety w Tombstone Arizona w 1881 roku. Wojna pomiędzy Republikanami a Demokratami wybuchła tego samego dnia. Czy zamierzasz wydać wkrótce następne EPkę? A może kolejne LP będzie zawierać "Coup de Grace" i "Pestiferous Posse"? Nie. Następny LP będzie składać się z całkowicie nowego materiału. Wspomniane dwa kawałki pozostaną wydane wyłącznie na EPce. Pochodzę z Singapuru i jestem liderem heavy metalowego zespołu Witchseeker. Dorastając, mocno inspirowałem się Sodom. Nazwa mojego zespołu wzięła się od imienia Waszego perkusisty Chrisa Witchhuntera. Jak go pamiętasz jako przyjaciela oraz muzyka? Chris Witchhunter był moim najlepszym przyjacielem, również poza muzyką. Z pewnością wpłynął on na wielu perkusistów. Życie nie układa się jednak zawsze po naszej my-

Foto: Sodom

śli, a on nie dał rady kontrolować swojego uzależnienia (odszedł z powodu niewydolności wątroby - przyp. red.). Zawsze wspominam go jak najlepiej. Na początku też byłem perkusistą (zanim stanąłem na czele zespołu, śpiewając i grając na basie). Agresja Witchhuntera zdumiewała mnie, więc bawiłem się słowem "Hunter", przechodząc do "Seeker". Ostatecznie padło na Witchseeker. Chris nazywał się oficjalnie Christopher Dudek. Jak doszło do tego, że

wszyscy zwracali się do niego Witchhunter? Cieszę się, że zainspirował on Twoją muzyczną karierę. Jego oryginalne imię brzmiało Christian Dudek, natomiast imię sceniczne wzięło się z jego zamiłowania do horrorów (filmy) oraz kobiet (puszcza oko - przyp.red.). Jakie są Twoje pozamuzyczne hobby? Poluję na znaczki i jeżdżę motocyklem. Twoja rada dla młodych zespołów, które są na tyle ambitne, że już wkładają mnóstwo ciężkiej pracy w koncertowanie po świecie? Proszę nie brać narkotyków, odżywiać się zdrowo i dbać o formę fizyczną. Biznes jest wymagający i bezlitosny. Nie dajcie się zwieść na manowce i pozostańcie wierni swojemu stylowi. Miałem już przyjemność supportować Destruction na żywo (z zespołem Witchseeker), u mnie w Singapurze. Czy Sodom zagra w Azji po ustaniu restrykcji? Byłoby wspaniale. Nie ma jeszcze konkretnych ofert ani zobowiązań, ale z całą pewnością pojawimy się w Azji, gdy będzie to możliwe. Bardzo Ci dziękuję za tą rozmowę. Powiem Ci, że była ona na mojej "bucket list" (lista wielkich życiowych marzeń - przyp. red.). Cieszę się, że marzenia się spełniają. Trzymaj się zdrów mój przyjacielu. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. Sheikh Spitfire PS: Jeśli i Ty chcesz spełniać swoje marzenia rozmawiając z metalowymi muzykami, napisz do nas śmiało: hmpmagazine@gmail.com

Foto: Sodom

SODOM

17


Czy największe zagrożenie w waszej okolicy już minęło? Ken Mary: Z tego co wiemy to tak, ale zawsze są jakieś warianty, więc bardzo uważnie obserwujemy rozwój wydarzeń.

Najwięksi pechowcy na świecie Muzycy Flotsam And Jetsam sami podkreślają swój brak szczęścia. Jeżeli przyjąć, że w epoce najczęściej pisano o nich jako o tym zespole, z którego pochodził Jason Newsted, zanim dołączył do najsłynniejszego zespołu metalowego, to faktycznie mogą być tym kontekstem znużeni. Jednak, trzeba oddać grupie sprawiedliwość - mimo braku spektakularnych sukcesów, regularnie dostarcza rzetelnej muzyki z pogranicza heavy metalu i thrashu, czego dowodem jest najnoszy krążek grupy "Blood in the Water". HMP: W informacji prasowej załączonej do ostatniego albumu piszecie o sobie "najbardziej niedoceniany zespół metalowy na tej planecie". Biorąc pod uwagę to, jak bardzo aktywni byliście w latach 80-tych, kiedy to jednak inne zespoły odnosiły dużo większy sukces, czujesz, że spóźlniliście się na pociąg do większej popularności? Michael Gilbert: Do pewnego stopnia, tak. Jesteśmy zespołem, który pozostał w walce i bardzo pilnie pracował na swój sukces. Mamy nadzieję, że tworząc to, co uważamy za najlepszą muzykę w naszej karierze, możemy osiągnąć wszystko, co chcemy, nawet teraz. Ale

traktu z Elektra Records było sukcesem dla nas wszystkich. Wygląda na to, że w tamtych czasach szczytem marzeń dla zespołów było, kiedy mogły zostać wybrane przez dużą wytwórnię. Było to wymierny sposób na określenie sukcesu. Ostatni rok nie był zbyt rozpieszczający dla koncertujących muzyków. Postanowiliście jednak wykorzystać czas wolny na przygotowanie nowego albumu. Ken Mary: Tak, czuliśmy, że musimy poświęcić czas, który został nam dany, na stworzenie nowego materiału. Ponieważ nie byliśmy w

Wydaliście swój czternasty album, to niezłe osiągnięcie. Zwłaszcza, że włożyliście tytaniczną pracę w swoje poprzednie wydawnictwo, "The End Of Chaos". Michael Gilbert: Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z "Blood in the Water". Obawialiśmy się, że nie będziemy w stanie stworzyć tak mocnego albumu jak "The End of Chaos". Włożyliśmy w ten album tyle energii, że nie wiedzieliśmy, ile nam jej jeszcze zostało. Jak się okazało, mieliśmy całkiem sporo do powiedzenia. Czym różniło się wasze podejście do pracy nad nowym albumem od poprzednich? Ken Mary: Podejście na "Blood in the Water" było kontynuacją chemii między nami, która rozpoczęła się na "The End of Chaos". Było wiele pomysłów na utwory, które przychodziły od różnych członków zespołu, a my przesiewaliśmy materiał i kończyliśmy to, co wszyscy uważali za najmocniejsze utwory. To był naprawdę zespołowy wysiłek, a proces był bardzo podobny do tego z albumu "The End of Chaos". Oczywiście, mieliśmy pandemię i z pewnością stres i frustracja, które wszyscy odczuwaliśmy, zostały przelane na ten album. Czy uważacie, że nadal ważne jest wydawanie nowej muzyki? Sprzedaż płyt spada już od kilkunastu lat, wiele zespołów uważa, że nie opłaca się wydawać nowego materiału regularnie. Michael Gilbert: Dla nas jest to ważne, wciąż walczymy o nasze miejsce w historii muzyki. Wciąż jesteśmy głodni, tak jak Flotzilla! Tworzenie nowej muzyki jest istotne i mamy nadzieję, że nasi fani również tak uważają. Co pozwala wam na podtrzymanie tego płomienia i pisanie nowej muzyki? Michael Gilbert: Wciąż mamy coś do powiedzenia, mamy coś do zadeklarowania. Jesteśmy podekscytowani procesem tworzenia. To jest to co robią artyści, tworzą. My musimy tworzyć, to jest część tego kim jesteśmy.

Foto: Flotsam & Jetsam

tak, czujemy, że niektóre okazje, z tego czy innego powodu, czasem nam umknęły. Czy myśląc o tamtych czasach, są rzeczy, których żałujesz i teraz zrobiłbyś je inaczej? Michael Gilbert: Oczywiście, każdy ma w pewnym momencie takie "mogłem, chciałem, powinienem". Bardzo chciałbym zremiksować "When The Storm Comes Down" i oddać mu sprawiedliwość, na którą zasługuje. Myślę, że może brzmieć trochę lepiej, bardziej współcześnie i nowocześnie. Jakie wydarzenie uważasz za największy sukces, jeżeli mowa o wspomnianym, klasy cznym dla was okresie? Michael Gilbert: Myślę, że podpisanie kon-

18

FLOTSAM & JETSAM

stanie koncertować i kontaktować się z naszymi fanami, chcieliśmy mieć coś gotowego dla nich, kiedy następnym razem będziemy mogli występować. Jak w ogóle radzicie sobie z pandemią? Ken Mary: Cóż, Arizona została nią bardzo mocno dotknięta. Mieliśmy więcej zachorowań na mieszkańca niż prawie gdziekolwiek na świecie i wielu przyjaciół i członków rodziny, zachorowało. Zresztą, zachorowało również dwóch członków zespołu. Robiliśmy co w naszej mocy, staraliśmy się być bezpieczni i przestrzegać zasad społecznego dystansu, a jednocześnie pracować nad pisaniem i nagraniem piosenek. To cud, że udało nam się to zrobić w dość szybkim czasie.

Przez lata branża muzyczna przeszła wiele zmian. Zespołowi takiemu jak Flotsam & Jetsam dobrze funkcjonuje się dzisiaj, czy może łatwiej było w latach 80-tych? Ken Mary: Trudno to powiedzieć. Epoki są tak różne. Pod pewnymi względami wydawało się to łatwiejsze w latach 80-tych a pod pewnymi względami teraz, Być może przemysł jest o wiele bardziej rozdrobniony. To dobre pytanie, po prostu nie mamy dla ciebie dobrej odpowiedzi. (śmiech) Powiedzieliście w jednej rozmowie, że zespół jest dziś silniejszy niż kiedykolwiek w przeszłości i nadszedł was czas. Co daje wam tę pewność? Michael Gilbert: Po prostu czujemy, że teraz pracujemy na wszystkich cylindrach, co nie zawsze miało miejsce w przeszłości. Skład zespołu zmieniał się na przestrzeni lat i w tym momencie jest to coś, co uznałbym za zespół z gwiazdami. Czujemy, że skład, piosenki i energia grupy nigdy nie były silniejsze.


Stany Zjednoczone Ameryki są numerem jeden we wszystkim co okropne

Zaliczyliście zmianę na stanowisku basisty, w zeszłym roku dołączył do was Bill Bodily. Przybliżysz kulisy tej zmiany? Ken Mary: Bill koncertował z zespołem z przerwami od 2016 roku, więc byliśmy z nim bardzo dobrze zaznajomieni, a on z nami. To było bardzo łatwe i naturalne przejście, a Bill wykonał świetną robotę na albumie. Ponieważ grał z nami tak często, a nie wykonujemy prostej muzyki, był naszym pierwszym wyborem. Jak wyglądała scena muzyczna w waszym rodzinnym Phoenix w Arizonie? Różniła się od tej z Bay Area? Michael Gilbert: Tak, pamiętam tę scenę i była ona bardzo podobna do tej z Bay Area. Myśleliśmy, że Phoenix stanie się następną muzyczną mekką dla metalu, ale zmieniające się czasy miały na to wpływ. To była i nadal jest świetna scena, ale nie tak rozpoznawalna jak LA, Nashville czy Bay Area. Jak powstała wasza maskotka, Flotzilla? Widzisz możliwość, aby w przyszłości była tak rozpoznawana jak inny sławny potworek, Eddie? Eric AK Knutson: Flotzilla pojawia się na okładce naszego pierwszego albumu, "Doomsday for the Deceiver". Od dawna chcieliśmy przywrócić Flotzillę, ale zawsze była jakaś sugestia okładki lub wybór, który również uważaliśmy za lepiej pasujący do płyty niż bestia. Ostatnio nasze utwory są bardzo bestialskie, więc potężna Flotzilla powraca po raz kolejny! Media społecznościowe są coraz bardziej istotnym kanałem komunikacji artystów z publicznością. Uważasz to za błogosławieństwo czy może utrudnienie, wymagające ciągłej obecności online? Ken Mary: Cóż, uważamy, że to błogosławieństwo, ponieważ możesz mieć teraz bezpośredni kontakt z fanami. To są ludzie, którzy nas wspierają i doceniamy ich. Lubimy kontaktować się z naszymi wielbicielami tak często, jak to tylko możliwe.

Mordred nigdy nie grzeszyli specjalną popularnością. Ale od czego jesteśmy, jeśli nie możemy przypomnieć nieco zapomnianych, za to niezwykle interesujących nazw? Łączenie thrash metalu z rapem czy elemntami muzyki elektronicznej (w składzie zespołu jest skreczujący didżej) zaczynąli na długo, zanim stało się to modne. Choć zespół zwiesił działalność w połowie lat dziewięcdziesiątych, zaledwie po trzech albumach, w bieżącym roku postanwił powrócić. "The Dark Parade" to ciekawa pozycja dla tych, którzy nie boją się eklektyzmu w muzyce, w której obok thrashowych riffów pojawia się funk, elektronika czy niecodzienne rytmy. HMP: Zastanawiam się jakie muszą być powody ku temu, aby zespół zszedł się po dwudziestu pięciu latach nieaktywności? Nie jest to raczej pragnienie bogactwa i popularności. Arthur Liboon: Od 1995 roku ponowne pojawienie się Mordred miało miejsce sporadycznie w celu zagrania benefisu dla bliskich nam osób oraz na prośbę ludzi, którzy promowali różne lokalne wydarzenia. W 2013 roku Danny White, który od 1995 roku był wyobcowany z Mordred, był z wizytą w San Francisco. Podczas tego krótkiego pobytu, Scott, Jim, DJ Pause i ja spotkaliśmy się na drinku wraz z innymi ludźmi bliskimi zespołowi. Zgodziliśmy się zagrać, zanim Scott wyjechał do Nowego Jorku, gdzie mieszkał do tej pory. To właśnie podczas tej improwizowanej sesji Dan otrzymał wiadomość od nieznanej osoby za pośrednictwem swojego osobistego konta w mediach społecznościowych, która zapytała: "Czy jesteś Danny White z zespołu Mordred?". Tą osobą był Matt Denny, fan, który widział Mordred w londyńskim klubie Marquee wiele lat temu. Kiedy obaj zdali sobie sprawę z tego, że nie ma lepszego momentu niż teraźniejszość, Matt zapytał: "Co trzeba zrobić, żeby ściągnąć was do Wielkiej Brytanii na trasę?" Odpowiedź: "Pieniądze". Po dalszej korespondencji i planowaniu, w 2014 roku rozpoczęła się finansowana crowdfundingowo trasa po Wielkiej Brytanii. To doświadczenie było tym, co doprowadziło nas do zrozumienia, że nadszedł czas, aby maszerować lub umrzeć, po raz kolejny. W zeszłym roku wydaliście EPkę, ale natkną-

łem się na informacje, że zespół zreformował się w sumie na początku lat 2000-nych, jednak nie zdecydował się na wydanie nowego materiału. Jak to w takim razie wyglądało? Tak, czasem pojawialiśmy się w Bay Area, aby wspomóc bliskich albo na prośbę promotorów, jeżeli zagranie koncertu było logistycznie możliwe. Oryginalny skład Mordred wystąpił na benefisie i festiwalu San Francisco Tidal Wave, który przyciągnął największą publiczność jaką mieliśmy. Dlaczego rozpadliście się w połowie lat 90tych? Wydawać by się mogło, że to były dobre czasy dla waszej eklektycznej muzyki. Rozpadliśmy się w 1995 roku, po tym jak Noise Records wycofało nas z trasy koncertowej i nie mogliśmy promować naszego ówczesnego albumu "The Next Room". Zdecydowaliśmy się nie być związani z wytwórnią Noise Records żadnymi dalszymi zobowiązaniami. Dokonaliśmy wtedy ostatecznego poświęcenia. Czyli to nieporozumienia pomiędzy zespołem a Noise Records przyczyniły się do tej decyzji? Głównie one. Byliśmy zespołem od dziesięciu lat i nie mieliśmy żadnego prawdziwego wsparcia naszej działalności. Nie widzieliśmy możliwości na poprawę tego stanu rzeczy w przyszłości. Nie było sensu pozostawać w kleszczach kontraktu. Jak narodziło się wasze oryginalne brzmienie? Mordred od samego początku brzmiał

Po tych wszystkich latach nadal czujesz ekscytację i podniecenie przy okazji wydawania nowego materiału? Ken Mary: Tak, z pewnością czujemy podekscytowanie związane z tworzeniem czegoś nowego, a następnie oddawaniem tego fanom, aby zobaczyć, jak się z tym czują. Naszym celem jest tworzenie muzyki, którą ten zespół kocha przede wszystkim, a potem, miejmy nadzieję, okaże się, że kilka milionów ludzi zgadza się z nami i również ją pokocha! Igor Waniurski Tłumaczenie: Joanna Pietrzak Foto: Mordred

MORDRED

19


bardzo odmiennie od innych zespołów z Bay Area. Nawet pierwsza iteracja Mordred, nawet gdy była bardziej tradycyjna w podejściu do muzyki, różniła się od thrashowego brzmienia połowy lat 80-tych. Mieliśmy styczność z lokalną sceną punkową nawet wcześniej niż z metalową, więc ważne stało się dla mnie aby nie osiąść na laurach. Główny autor naszych piosenek i współzałożyciel zespołu, Alex Gerould, szanował to podejście, nawet jeżeli wykazywał nieco bardziej głównonurtową wrażliwość.

wniósł on w życie zespołu? Jak dotąd jest on fantastyczną okazją dla dziennikarzy, którzy odrobili pracę domową albo byli na naszych koncertach w latach 80-tych I 90-tych, aby opowiedzieć historię naszego zespołu. Przez wiele lat istniejące w internecine opisy wydawały się być tworzone przez ludzi, którzy nie rozumieli czym była ta scena i nigdy nie byli w mosh pitcie na thrashowym koncercie. Dzisiaj prasa daje większą szansę na opowiedzenie prawdziwej historii zespołu, nawet jeśli dany dziennikarz nie lubi naszej twórczości.

W waszej muzyce słychać wpływy rapu. Wyprzedziliście tym samym pewne trendy. Chyba nigdy nie chcieliście być zamknięci w gatunkowych niszach? Eksperymenty z elementami rapu zaczęliśmy już w 1987 roku, w czasie kiedy sami cieszyliśmy się przynależnością do anty-establishmentowej stylistyki z pogranicza punku, metalu i podziemnej sceny rapowej. W tamtym czasie przekaz mówił sam za siebie i odstawaliśmy od konwencjonalnych formuł.

W swoich tekstach nie unikasz komentarzy dotyczących sytuacji politycznej. Myślisz, że trudne czasy mogą objawiać się w bardziej interesującej i istotnej dla odbiorców twórczości? Tak mi się wydaje. Na podobnej zasadzie tworzonych było wiele klasycznych motywów, dotyczących chociażby wojny. Na tym opierał się chociażby blues. Pogłębianie strachu i podziałów społecznych w mediach tworzy strumień, z którego artysta może czerpać i tworzyć dla innych odbiorców nową perspektywę wobec występujących wydarzeń.

Nie uważasz, że zespoły nu-metalowe powinny wypłacać wam tantiemy z okazji wykorzystywania waszych patentów? (śmiech) (śmiech!) Nie. To zrozumiałe, że dzieciaki, które lubią intensywne, antyautorytarne formy muzyki i sztuki w końcu połączą te elementy, tak jak my to zrobiliśmy. Ci, którzy tworzą gatunek nu-metalu znaleźli swoje własne brzmienie. Mordred brzmi inaczej. Decyzja o wykorzystaniu klawiszy i gramofonów musiała być w tamtych czasach dość śmiała. Nawet dzisiaj, gdy odbiorcy muzyki są bardziej otwarci, przyznasz, że nie są to powszechne wykorzystywane w metalu instrumenty. Moim zdaniem, największym konceptem w amerykańskiej muzyce od czasu jazzu jest łączenie nietradycyjnych instrumentów i nowatorskie myślenie o muzyce. Pomysł obijania ludzi thrash metalem nie zna ograniczeń co do wykorzystywanego sprzętu. Jak publiczność reagowała na was na żywo? Widzisz jakieś różnice pomiędzy tym, jak odbierano was w dawnych latach a teraz? Raczej nie widzę różnic. Mordred tworzy dźwięki, które wydają się ekscytować słuchaczy. Ci, którym się nie podoba to co robimy, raczej nie ujawniają się na naszych koncertach. Przynajmniej do tej pory mieliśmy takie szczęście. Po dwóch ciepło przyjętych płytach wydaliś cie album "The Next Room", który spotkał się z mieszanym przyjęciem. Czułeś się wtedy niezrozumiany przez odbiorców? Szczerze mówiąc, jedyne anglojęzyczna recenzje "The Next Room", jakie do mnie dotarły, nie spowodowały, abym poczuł się zraniony. Problemem może być to, że jestem jak R2-D2 - nie mam uczuć. Czy odbiór zeszłorocznej EPki "Volition" wpłynął na decyzję o nagrywaniu "The Dark Parade"? Niespecjalnie. EPka została obiecana fanom jeszcze w 2015 roku, jako odpowiedź na zapotrzebowanie ludzi, którzy widzieli nas wtedy na trasie koncertowej. Jakie masz oczekiwania wobec nowego albu mu? Mam na myśli to, co chciałbyś aby

20

MORDRED

To będzie ogólne pytanie, ale co sądzisz o USA i pozycji tego kraju w obecnym świecie? Jesteśmy numerem jeden we wszystkim, co jest okropne. Wierzę, że rządzący nami wystawiają okropną opinię obywatelom tego kraju. Pandemia Covid-19 mocno w nas uderzyła. Jak sądzisz, w jaki sposób powinniśmy sobie z tym radzić, jako społeczeństwo globalne? Z mojego punktu widzenia, najlepiej byłoby nie pozwolić politykom czerpać korzyści z tego, że zyski firm farmaceutycznych są wyznacznikiem tego co jest traktowane jako prawda i reprodukowane w mediach masowych. W jaki sposób dotyka to ciebie jako artysty i człowieka w sensie ogólnym? Dla artysty sytuacja ta jest nieskończonym źródłem twórczej amunicji. Jako człowieka, nie dotyka mnie w ogóle. Jak wyglądała współpraca z Claudio Bergaminem, autorem świetnej okładki nowego albumu? Z tego co pamiętam, zobaczyliśmy jego wstępne makiety. Powiedzieliśmy "cholera, to jest to!". Podaliśmy mu pewne pomysły na to, co powinno się znaleźć na grafice, a on nasycił je piękną treścią. Prawdę mówiąc, nie byłem nawet świadomy, że to Claudio stoi za grafiką, dopóki nie została w pełni ukończona. Jakie wydarzenia związane z muzyką wskazałbyś jako najważniesze dla ciebie? Widziałem koncerty Rush, Pink Floyd i Bad Brains. Widziałem zespoły thrashmetalowe. W końcu, poznanłem muzyków, którzy trafili do składu Mordred. Czego życzyłbyś sobie w nadchodzącym roku? Ubezpieczenia stomatologicznego. Igor Waniurski

HMP: Gratuluję nowego albumu "Hell Unleashed". Czy czujesz się wręcz przytłoczony nadmiarem entuzjastyczych reakcji ze strony fanów oraz prasy? Ol Drake: Każdy w zespole świetnie się z tym czuje. Spodziewaliśmy się, że opinie będą podzielone z powodu odejścia Matta z Evile (gitarzysta i wokalista Matt Drake - przyp. red.). Okazało się jednak, że niemal wszyscy dobrze przyjęli ten album. Widzimy sporo pozytywnych recenzji. Od Waszego poprzedniego albumu "Skull" (2013), minęło aż 8 lat. Czy w tym czasie Evile pozostawało w ogóle aktywne? Jak podsumowałbyś ten okres? Nie byłem członkiem Evile między latami 2013 a 2018. W tym czasie zespół zagrał trochę prób oraz koncertów. Planowali wydać album i wznowić większe trasy w 2019r. Tak się jednak nie stało, w dodatku wprowadzono restrykcje i nadal czekamy, aż życie powróci do normalnego trybu. Czy z tego wynika, że planowaliście wydanie "Hell Unleashed" już w 2018r.? Doszło do opóźnienia. Kiedy powróciłem do Evile w 2018r., rozpoczęliśmy pisanie "Hell Unleashed" z zamiarem wydania albumu na przełomie 2019/2020. Czekaliśmy jednak cały rok na liryki oraz wokale Matta; nie doczekaliśmy się. Matt opóścił Evile. Wyjaśnij proszę ostatnie zmiany personalne w składzie Evile. Największą zmianą było odejście Matta z zespołu. Nie miał czasu ani ochoty na kontynuowanie. Długo dyskutowaliśmy co z tym zrobić i - podobnie jak w przypadku odejścia naszego basisty Mike'a Alexandera w 2009r. postanowiliśmy dalej grać thrash metal, ale bez wprowadzania nowej twarzy w roli wokalisty. Uznaliśmy, że za mikrofon chwyci osoba znana fanom Evile, czyli ja. A jak sprawa wyglądała z Waszym nowym gitarzystą Adamem Smithem? Adam był wcześniej liderem zespołu RidTide z Huddersfield. Pochodzimy z tego samego miasteczka, więc znaliśmy się osobiście (Huddersfield uchodzi za największe miasteczko nie będące miastem wg brytyjskiej nomenklatury przyp. red.). Zwłaszcza nasz perkusista, Ben Carter, kumplował się już wcześniej z Adamem. Dobry z niego chłopak i wspaniały muzyk. Ma zaledwie 19 lat, ale uwielbia Evile od 11 roku życia. Jednym z pierwszych koncertów, który w ogóle zobaczył, był występ Evile, więc fajnie się złożyło, że teraz do nas dołączył.


Metal to metal. Jeśli brzmi fajnie, to nie powinno być żadnego problemu, kto i kiedy to wymyślił. Jeśli cokolwiek mógłbym zmienić w scenie thrashowej, to sprawiłbym, że nowsze zespoły dostają swoją szansę.

Powróciliśmy z najmocniejszym albumem Czołowy reprezentant nowej fali thrash metalu, Evile, powrócił po 8 latach z najmocniejszym krążkiem w swojej dyskografii - "Hell Unleashed". Z tej okazji ich gitarzysta oraz (obecnie) wokalista Ol Drake odświeżył dla nas ostatnie dzieje kapeli, wyjaśnił kilka istotnych drobiazgów dotyczących albumu, wspomniał o problemach związanych z Brexitem, dokonał własnej refleksji nad kondycją współczesnej sceny oraz nie poskąpił ciepłego słowa o polskich fanach. Czy po tym, jak zacząłeś śpiewać starsze kawałki Evile, Twój stosunek do nich uległ jakiejś zmianie? Postrzegasz je inaczej z perspektywy śpiewającego gitarzysty? Nie zmieniłem tych utworów w żaden sposób. Cały czas pozostaję głównym kompozytorem, tak za czasów Matta, jak i obecnie. "Hell Unleashed" jest znacznie agresywniejszym longplay'em od poprzednich. Chcieliśmy przywołać więcej "szatana".

kawałek zawsze był moim ulubionym. Lubię zwłaszcza jego riff. Fajnie to czasem pograć, również na żywo. Czy zgodziłbyś się z hipotezą, że thrash metal zdobył swoje momentum między 2007 a 2010 rokiem, lecz później znów wyszedł z mody? Nie jestem pewien. Jak dla mnie, thrash nigdy nie przestał być fajny, to magazyny muzyczne

Jak wspominasz koncerty Evile na Metalmanii 2008 oraz późniejsze dwa gigi z 2012 roku (Katowice, Warszawa)? Czy rozważasz następne występy w Polsce w przyszłości? Zdecydowanie tak. Nasze polskie koncerty były super, fani okazali się niezwykle energiczni, doceniali Evile. Świetnie grać w Polsce. Jak duży wpływ miał Brexit na brytyjskie zespoły metalowe? Szczerze mówiąc, katastrofalny. Wszyscy brytyjscy artyści - nie tylko metalowi - dostali przez Brexit mocno w kość. Na chwilę obecną, nie możemy pozwolić sobie na wyjazd do krajów Unii Europejskiej. Z drugiej strony, europejskie zespoły również unikają granie na Wyspach. Wiele spośród brytyjskich zespołów przynosiło się 40 lat temu do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu większych możliwości

Czy wydaliście wszystkie utwory skomponowane przez Was między 2013 a 2021 rokiem? Wszystko, co napisaliśmy po 2013r. możesz usłyszeć na "Hell Unleashed". Nie wiem dlaczego, ale podczas mojej nieobecności nie napisano żadnego nowego materiału. Możliwe, że pozostali wymyślili kilka riffów, ale nic z tego się nie ostało. Co konkretnie chcieliście przekazać światu poprzez "Hell Unleashed"? Większą część "Hell Unleashed" uznajemy za nasze oświadczenie, tudzież wyraz naszych zamiarów. Od "Skull" minęło aż osiem lat, więc chcieliśmy dać wszystkim znak, że powróciliśmy i poważnie podchodzimy do Evile. Wobec tego nagraliśmy najagresywniejszy album w naszej dyskografii. Utwór "Disorder" jest dla mnie wyjątkowy, bo opowiada o mojej osobistej walce z zaburzeniami umysłowymi, dokładnie OCD (zaburzenia obsesyjno-kompulsywne - przyp. red.). Jak ważna jest dla Was kolejność utworów na "Hell Unleashed"? Bardzo ważna. Przyłożyliśmy się do każdego aspektu albumu, od struktury utworów aż po wygląd bookletu. Metodą prób i błędów odnaleźliśmy właściwą kolejność kawałków. Jestem przekonany, że obecna kolejność ma największy sens spośród wszystkich możliwych. Myśleliśmy przez chwilę nad rozpoczęciem od numeru tytułowego, ale czujemy, że wyszłoby zbyt przewidywalnie, więc najlepiej jest tak jak jest. Do zaśpiewania "Gore" zaprosiliście amerykańskiego komika Briana Posehna. Jaka historia za tym stoi? Brian wykonał dodatkowe wokale w naszym kawałku "Cult" z 2011r. Tym razem po prostu zapytaliśmy, czy chciałby zaśpiewać dla nas ponownie. Nie po to, aby dać prasie gorący temat na chwytliwe nagłówki, tylko zwyczajnie wysłaliśmy mu e-mail. Fajne są tego rodzaju duety na metalowych albumach. Dlaczego wybrałeś akurat Morticial "Zombie Apocalypse" do skowerowania? Od dawna jestem fanem death metalu a ten

Foto: Karl Smith

przestały go lansować. Kiedy podpisaliśmy kontrakt w 2006r. a w 2007r. wydaliśmy debiut "Enter The Grave", thrash wyraźnie zyskał na popularności. Możliwe, że niektórzy ludzie podążają za trendem, ale prawdziwi thrashowcy nigdy nie przestają lubić i śledzić thrashowej sceny. To zupełnie tak jak z muzyką klasyczną setki lat po ustaniu na nią mody. Jakie miejsce dla Evile widzisz na thrashowej scenie? W tej samej lidze co Exocuds, Acid Reign, Kreator i Artillery? Może bliżej Evile do Warbringer i Gama Bomb? A może czujecie się reprezentantami swojej własnej niszy? Nie widzę Evile w tej samej lidze co Exodus i Kreator, ale nie należymy też do kompletnie innego świata. W świecie metalu jest zbyt wiele ograniczeń dostępu / elitaryzmu; niezliczoną ilość razy słyszałem opinie w stylu, że tylko oryginalnym zespołom thrashowym wolno grać thrash. Wielu fanów gatunku nie daje szans nowym kapelom. Dla mnie to głupota.

rozwijania karier. Czy rozważaliście teraz coś podobnego? Nie. Nie moglibyśmy tego zrobić, dlatego że mamy rodziny, prace zawodowe, inne zobowiązania. Kocham USA i chcę grać dla Amerykanów, ale nie zamieszkam tam. Bardzo dziękuję za Twój czas oraz za rozmowę. Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce w Polsce. Wszystkiego dobrego dla całej rodziny Evile. Dzięki! Jeśli lubicie "Hell Unleashed", kupcie jego fizyczne wydania (CD / winyl). Albo choćby cyfrowe pliki. To pomaga zespołom bardziej niż większości się wydaje. Zakup albumu to kompletnie inna sprawa niż kupowanie merchu lub biletów na koncert. Sam O'Black

EVILE

21


Bogowie pieniądza Jeżeli macie problem z wyregulowaniem zegarka, spróbujcie zrobić to na podstawie częstotliwości wydawania nowych albumów Rage. No dobra, trochę przesadziłem, ale wskażcie mi innych klasyków niemieckiego heavy metalu, którzy dostarczają nowego materiału z taką regularnością. Może Grave Digger mogliby nieśmiało podnieść teraz ręce, ale to temat na inny artykuł. Nowy krążek Rage o tytule "Resurrection Day" należy do tych, które ujmy nie przynoszą, drzwi nie wyważają, ale dostarczają tak przyjemnych emocji, że chciałoby się sparafrazować klasyka: "o taki metal nic nie robiłem!". HMP: Jak radzicie sobie pandemiczną rzeczywistością? Peavy Wagner: Cóż, od półtora roku jesteśmy zamknięci w domach, nie możemy jeździć w trasy. W zeszłe lato zrobiliśmy kilka koncertów przez streaming, ale oczywiście to nie może zastąpić żywej publiczności. Poza tym, pracowaliśmy nad nowym albumem by jakoś zabić ten czas. Jeśli chodzi o mnie, czuję się dobrze, jestem już w pełni zaszczepiony i w sumie niczego się już nie boję. Czekam teraz tylko na zniknięcie obostrzeń, żebyśmy w końcu mogli znowu wyruszać w trasę. Czyli ten czas był okazją na nagranie nowe-

na połowę września 2021 roku - przyp. red.), więc nie wiadomo jeszcze, co się wydarzy. Nie chcę zabrzmieć cynicznie, ale po prostu od półtora roku ciągle coś planujemy i te plany ciągle strzela w łeb. Albo zostają odwołane albo przesunięte na znacznie później. Jak myślisz, jaki wpływ ta pandemia będzie mieć na przemysł muzyczny? Nawet jeśli, pandemia się skończy, to wszystko raczej będzie wyglądać inaczej, nie sądzisz? Pytaniem jest co się zmieni. Jestem pewien, że nie będzie już tak samo jak przedtem. Myślę, że te pomniejsze wydarzenia już przestaną istnieć, bo nie mieli jak zarabiać przez ten czas i

Foto: Rage

go albumu? Tak, możemy zrobić przynajmniej to, skoro nie możemy wychodzić z domów i spotykać się z ludźmi. Wciąż możemy pisać nowe piosenki i je nagrywać, więc przynajmniej coś dobrego z tego wyniknęło. (śmiech) Planujecie występ na festiwalu Bullhead, tworzonym przez tę samą ekipę co Wacken Open Air... Zagramy też w innych miejscowościach, ale zobaczymy co się tak naprawdę stanie. Jesteśmy zabookowani na kilka koncertów i już dwa z nich zostały odwołane lub przełożone na następny rok. Wystąpimy w Wacken, ale zostało jeszcze dwa miesiące (festiwal planowany jest

22

RAGE

już nie mają szans na kontynuację. Sporo technicznych i managerów muzycznych musiało znaleźć sobie nową pracę, bo nie mieli za co przetrwać. Zespoły takie jak Rage są trochę bardziej ustawione i mają inne źródła dochodu. Pomimo tego, że nie możemy grać koncertów, to nie mamy aż tak mocno przejebane. Oczywiście musimy zmniejszyć ilość występów do minimum, ale jesteśmy w stanie dać sobie radę. Pytaniem jest oczywiście na jak długo jesteśmy w stanie sobie na coś takiego pozwolić i nie posiadać głównego źródła dochodu. Nie mamy innej pracy. Możemy przetrwać w ten sposób przez jakiś czas, ale nie na zawsze. Przerzucając się na trochę bardziej optymistyczny ton, chciałbym wam pogratulować,

bo Rage jest zespołem ze sporym doświadczeniem. Zaczynaliście razem z grupami Grave Digger, Running Wild czy Helloween, praktycznie stworzyliście heavy metal w Niemczech. A mimo upływu tylu lat, wy wciąż tu jesteście i nadal kontynuujecie swoją karierę. Z tych zespołów, które wymieniłem, wy wydajecie się być najbardziej stali w działaniu; wydajecie album średnio raz na dwa lata, czasami nawet szybciej. Jak wy to robicie? Zostałem pobłogosławiony wystarczająco dużą kreatywnością. (śmiech) Wciąż mam w miarę dobre pomysły na muzykę, to raz, ale też po prostu kocham tworzyć i nagrywać piosenki. My to po prostu robimy, cały czas koncertowaliśmy i pracowaliśmy nad nowym materiałem. Nie mieliśmy też dłuższych przerw jak inne zespoły, jak na przykład Grave Digger czy Running Wild. Ciągle pracowaliśmy przez te wszystkie lata. Założyliśmy ten zespół w 1984, a za trzy lata będziemy obchodzić jego 40-lecie, co brzmi niewiarygodnie. (śmiech) Wyprodukowaliśmy ponad 20 albumów, co prawdopodobnie czyni nas jednym z najbardziej produktywnych zespołów jakie są. Nie wiem, który rockowy zespół miał tyle płyt, może Frank Zappa? A może Neil Young? (śmiech) Możliwe, nie wiem ile ma albumów na koncie. (śmiech) Z drugiej strony, wiele razy zmieniał się wam skład. Przez wiele lat uważałem, że Rage to jest Peavy Wagner z dodatkowymi ludźmi. Pewnie się z tym nie zgodzisz? (śmiech) Owszem, nie zgodzę się. Po pierwsze, nie uważam, że jesteśmy zespołem, który miał aż tak dużo zmian w składzie, są grupy "lepsze" w tym od nas. Każdy skład trwał przez co najmniej pięć lat, niektóre może nieco mniej, ale koniec końców były zaledwie cztery lub pięć większych zmian w składzie. I tak, to prawda, że to jest mój zespół, od początku tak było i masz rację, że to jest "zespół Peavy'ego", bo zawsze tak było, ale zawsze też pracuję z innymi ludźmi, jak w normalnym zespole. Daję im swobodę, daję szansę na twórczy wkład. Nie jestem dyktatorem, nie zatrudniam i nie wyrzucam wszystkich z dnia na dzień. Tak naprawdę, tylko dwa razy musiałem zwolnić pewne osoby, bo próbowały w pewien sposób zawłaszczyć ten zespół, spiskowali za moimi plecami, patrzyli na mnie jak na bankomat. Tak więc były tylko dwie takie sytuacje, a reszta była spowodowana tym, że muzycy mieli swoje osobiste problemy, inne ambicje muzyczne, i tak dalej. Z tych powodów na przykład odszedł Marcos (Rodriguez, gitarzysta - przyp. red.) w zeszłym roku. Miał bardzo poważne problemy osobiste, które zmusiły go do zaprzestania całej aktywności. Musiał ponownie przeprowadzić się na Teneryfę i początkowo myślałem, że nadal będziemy w stanie współpracować. Potem przyszedł lockdown, jego problemy przybrały na sile i po kilku tygodniach był zmuszony opuścić zespół. Pewnie był tym zrozpaczony, bo musiał porzucić swoje marzenie. Jest mi bardzo przykro z tego powodu i obiecałem mu, że nie będę mówił o szczegółach tego, co się stało. Powiedział, że powinienem zatrzymać to dla siebie i to uszanuję. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, rozmawiamy ze sobą przez telefon przynajmniej raz w tygodniu. Życzę mu, tak jak każdy w zespole, wszystkiego najlepszego i powodzenia w przyszłości. Musieliśmy znaleźć kogoś na jego miejsce, by Rage nadal mógł funkcjo-


nować. Co wam się udało. Tak, musieliśmy to zrobić, bo już zaczęliśmy tworzyć nowy album. Zaczęliśmy robić "Wings Of Rage" jeszcze z Marcosem, a potem sprawy się posypały i trzeba było znaleźć kogoś innego. Stefan (Weber, obecny gitarzysta - przyp. red.) już z nami współpracował, ale nie był oficjalnie w zespole. Po tym, jak zaczęliśmy trasę w lutym, zapytałem się go, czy nie chciałby dołączyć. Następnie problemy spadły na Marcosa i musiał odejść, więc Stefan go od razu zastąpił. Jeszcze później dołączył kolejny gitarzysta, Jean (Bormann - przyp. red.). Z zewnątrz to wyglądało, jakbyśmy jednego gościa zastąpiliśmy dwoma w tym samym czasie. Ale było trochę inaczej. Poza tym, pracowaliśmy jeszcze nad "Resurrection Day", tamten album był w fazie miksowania, gdy już tworzyliśmy następny. Wtedy powstawały nowe dźwięki i teksty do kolejnego krążka. Nowi muzycy pojawili się więc w momencie, gdy praca już szła dalej. Jak szybko Jean i Stefan się zaaklimatyzowali w zespole? Bardzo szybko. Stefan z nami współpracował przez jakiś czas przed oficjalnym dołączeniem do zespołu, więc wiedział sporo rzeczy. Pamiętam jak robiliśmy streaming w Niemczech tylko ze Stefanem, ponieważ Marcos już był na Teneryfach i nie mógł wrócić przez lockdown. To było chyba w marcu, jeśli dobrze pamiętam. Potem sprowadziliśmy Jeana do zespołu, bodajże w kwietniu. Musiał szybko się wszystkiego nauczyć, ponieważ mieliśmy już kolejne streamingi w planach, między innymi Wacken. Potrzebował więc szybko się przyzwyczajać, też z tego powodu, że zaczęliśmy tworzyć nowy materiał. Mieliśmy spore szczęście, że wszystko zadziałało jak należy, wszystko poszło harmonijnie. Nie oczekiwałem niczego innego od Stefana, bo już się znaliśmy przez dłuższy czas. Pomimo tego, że Jeana znałem od kilku lat, wciąż nie wiedziałem, czego mogę się po nim spodziewać. Wiedziałem, że jest fajnym gościem i dobrze gra, ale czy byłoby tak samo dobrze, gdyby z nami pracował oficjalnie? To był więc jeden wielki eksperyment, jednak szybko poczuł klimat i zaczął łapać o co chodzi w zespole. Koniec końców, wszystko skończyło się dobrze i mieliśmy ogromnego farta, że udało nam się zgrać. Napisaliśmy tyle piosenek, że szczerze mówiąc, moglibyśmy już nagrać kolejny album. (śmiech) Napisaliśmy znacznie więcej materiału, który nie został wykorzystany na albumie, ale może pojawi się następnym razem, na przykład na kolejnej EPce, czy czymś innym. Tak więc spontanicznie napisaliśmy materiał na przyszłość. (śmiech) Jak można zauważyć, współpraca była bardzo owocna i kreatywna. Zgodzę się, można to usłyszeć na tym albu mie, jest energetyczny i ekscytujący. Tak, jest między nami dobra energia i to się przekłada na nasz efekt końcowy. Dla mnie, oni są pewnymi uosobieniem rockowych archetypów. Jean jest trochę jak ci, co grają na Gibsonie, trochę jak Jimmy Page czy Joe Perry, natomiast Stefan jest tego przeciwieństwem, ma Stratocastera i gra na nim wściekle, agresywnie. Ma w sobie coś z Yngwie Malmsteena. Tak więc, obaj wnoszą różne style grania, a piosenka "Virginity" z nowego albumu świetnie pokazuje tę kombinację. Zaczyna się riffem od Jeana, potem wchodzą moje pomysły a w środ-

ku piosenki są thrashowe elementy od Stefana. Kocham to połączenie, działa to wszystko doskonale. W materiałach prasowych dołączonych do albumu, napisałeś, że fani "dostaną to, czego chcą". Rzeczą którą bardzo lubię w Rage, jest to chęć eksperymentowania, zdarzało wam się kilka razy odlecieć. Na przykład z orkiestrą Lingua Mortis Orchestra. Gdy tworzysz nowy materiał to zastanawiasz się czy będzie on bardziej heavy metalowy czy eksperymentalny? A może w grę wchodzi coś innego? Zazwyczaj jest tak, gdy mam już podstawowy pomysł na piosenkę, wyobrażam sobie jak ona będzie brzmieć, mam wtedy cały obraz w głowie. Z każdym nowym albumem staramy się ewoluować i wprowadzać nowe elementy, jak

bardziej nadawało dla takiego zespołu jak Running Wild albo tych zespołów z bardziej średniowiecznymi klimatami. On na to, że może jednak spróbujmy, nagrajmy demo, a potem zobaczymy. Jean nagrał surowe demo z perkusją zrobioną przez komputer i wysłał mi to dwa dni później. Po odsłuchaniu zorientowałem się, że mnie źle zrozumiał i zmienił trochę rytm, co sprawiło, że polubiłem kawałek bardziej niż oryginalny pomysł w mojej głowie. To było bardziej interesujące i tak oto mieliśmy bazę pod nową piosenkę, niemal przez przypadek. Popracowaliśmy trochę dłużej, dodaliśmy elementy orkiestralne od Lingua Mortis Orchestra. Przekształciło się z takiego trochę średniowiecznego klimatu na metalowy. Chciałbym cię spytać o teksty na tym albumie. Pamiętam jak powiedziałeś, że chciałeś

Foto: Rage

na przykład elementy orkiestralne, epickie. W głowie obmyślam, jak dany utwór będzie skonstruowany i w którym miejscu zostanie umieszczony na albumie. Podczas nagrywania płyty, staramy się zawrzeć wszystkie cechy charakterystyczne, z których Rage jest znany. Zainteresowało mnie kilka piosenek na tym albumie, na przykład "Traveling Through Time". Powiedziałeś, że jest ona zainspirowana jakimś włoskim kompozytorem. Skąd przyszedł taki pomysł? Tak, to był renesansowy kompozytor Giorgio Mainerio. Był muzykiem kościelnym, tworzył sporo chrześcijańskiej muzyki. We Włoszech jest kojarzony jako bardzo klasyczny muzyk. Zacząłem grać na klasycznej gitarze gdy miałem dziewięć lat, a na jednej z moich pierwszych lekcji, mój nauczyciel przedstawił mi jego kawałek. I od tej pory, praktycznie przez całe życie grałem jego utwory. Podczas lockdownu, gdy porozumiewaliśmy się przez Zooma, rozmawiałem z Jeanem, wymienialiśmy się pomysłami i zagrałem mu te utwory na gitarze. Jean był pod wrażeniem, spytał się kto to napisał, a ja mu odparłem, że jest to kompozytor muzyki klasycznej, zapytałem czy mu się podoba? A on, że tak, że ma już pomysł jak to wykorzystać. Może jako dodatkowy refren, jakieś dodatkowe partie wokalne, riffy, itd. Jednak powiedziałem mu, że nie do końca widzę jak to się wpasowuje w Rage, że to by się

opowiedzieć pewną historię ludzkości z psy chologicznego punktu widzenia. Co masz na myśli? Jakie są twoje obserwacje na temat naszej historii? Chciałem spojrzeć na ewolucję z psychologicznej i filozoficznej strony, od epoki kamienia do teraz. Przypomniałem sobie, że w Starym Testamencie jest scena, w której Adam i Ewa zostają wyrzuceni z Raju. To był dla mnie opis sytuacji, w której ludzie przestali być łowcami i zbieraczami a rozpoczęli życie osadnicze. Zaczęli uprawiać rolę i bydło. A wtedy zaczęły się różne problemy. Ludzkość ma za sobą dość ponure wydarzenia. Były wojny, zrodziła się nienawiść, wszyscy zaczęli starać się posiadać tak dużo, jak to tylko możliwe. O tym są te teksty. Nawiązując trochę do poprzedniego pytania, uważam że teraz żyjemy w dość interesujących i przerażających czasach, związanych ze zmianą klimatu, konfliktami, które się toczą na świecie. Czy uważasz, że jesteśmy jednym z ostatnich pokoleń na Ziemii? Jest to powtarzający się motyw u niektórych artystów. To może się zdarzyć, to jest jedna z opcji. Nasza ewolucja, zwłaszcza kulturalna, dzieje się coraz szybciej i szybciej, przypomina trochę efekt kuli śnieżnej. Liczba ludzi na Ziemi drastycznie rośnie; jeśli dobrze pamiętam, to przez ostatnie dziesięć lat ją podwoiliśmy. Nadal marnujemy wszystko jak pojebani, nisz-

RAGE

23


Nie było nic lepszego do roboty Chyba nie ma wykonawcy, któremu lockdown nie pokrzyżowałby pierwotnych planów. Axel Rudi Pell również się przed tym nie uchronił. Odwołanie koncertów sprawiło, że musiał sobie znaleźć coś do roboty. I znalazł. Odświeżył swój pomysł sprzed kilkunastu lat. Album "Diamonds Unlocked II", podobnie jak pierwsza część to krążek wypełniony "pellowymi" wersjami utworów innych wykonawców. Nie koniecznie pochodzących z naszego metalowego światka. Pewnie niektórzy zaraz powiedzą, że to pójście na łatwiznę i odgrzewanie kotleta. Niech każdy sobie sam to oceni. Ja tam takie odgrzewane kotlety mogę jeść ze smakiem. Nawet o dokładkę bym chętnie poprosił. czymy wszystko na tej planecie jakby jutra miało nie być. Jakaś część ludzkości powoli się orientuje, że jesteśmy jak pociąg rozpędzony do maksimum, a za 15 minut zderzymy się ze ścianą. Kierujemy się w stronę katastrofy i nikt nie chce tego zatrzymać. To określa jak będą wyglądały następne dekady. Może ewolucja będzie na tyle szybka, że znajdziemy jakieś rozwiązanie, a jeśli nie, to będziemy świadkami ekstremalnych zmian. Sporo ludzi umrze, będzie więcej wojen właściwie o wszystko. Naprawdę źle będzie za około 50 lat, jeśli nie znajdziemy jakiegoś rozwiązania dla całego świata. My już nie możemy myśleć w skali narodowej, tylko w skali globalnej, o całej ludzkości. Ktoś musi przyjść, złapać za ster i zmienić kierunek. Powiedziałbym, że jest to świetny motyw dla piosenki lub albumu metalowego, ale jest to dość przerażające... Ostatni utwór na albumie, "Extinction Overkill", dotyka tego tematu. Chciałbym się zapytać o kawałek "Monetary Gods". Czy jest ona o finansistach, którzy dokładają cegiełkę do tego, że mamy przejebane? Mam na myśli Wall Street i tym podobne środowiska. To są tylko symptomy tego co się dzieje. Zamieniliśmy religijne bóstwa w bogów pieniędzy. W dzisiejszych czasach, pieniądze są religią. Energia jest tam, gdzie jest kasa. Można to wszędzie zauważyć. Kto ma pieniądze, kto jest bogaty, ma władzę i może decydować o wszystkim. Dlatego jest popełnianych sporo błędnych decyzji, ponieważ większość ludzi, którzy mają wpływ na świat bo są w chuj bogaci, jest idiotami. Działają nieodpowiedzialnie. Można było to zauważyć niedawno, w końcu Jeff Bezos poleciał sobie w kosmos na jakieś 10 minut, produkując przy tym od groma gazów cieplarnianych. Po co? Po nic. Dla swojego ego. To jest popierdolone, typ jest tak bogaty i zmarnował miliard dolarów na bezsensowne gówno. Ilu ludzi można było nakarmić za tę kasę? Ile można było zrobić rzeczy pożytecznych dla planety? A on te pieniądze wyrzucił tak naprawdę do śmietnika. Co za idiota.

HMP: Cześć Axel! Fajnie po raz drugi z Tobą rozmawiać. Niedawno uraczyłeś swych słuchaczy wypełnionym coverami albumem "Diamonds Unlocked II", który jest poniekąd kontynuacją krążka z roku 2007. Skąd pomysł, by po kilkunastu latach wrócić do tamtej koncepcji? Axel Rudi Pell: Witaj! Powód wydania tego albumu jest bardzo prozaiczny. Po prostu jako zespół nie mieliśmy kompletnie nic ciekawszego do roboty (śmiech). W analogicznym okresie we wcześniejszych latach zazwyczaj skupialiśmy się na koncertowaniu. Mieliśmy zaplanowane koncerty, ale cała ta pandemia wszystko nam pokrzyżowała. Wszelkie nasze ruchy w tej materii zostały zablokowane do roku 2022. Coś w tym czasie jednak trzeba było robić, by się nie rozleniwić i nie zwariować całkowicie. Pomyślałem więc, że można by nagrać kolejną płytę z coverami. Przedstawiłem tę koncepcję ludziom z naszej wytwórni, a oni stwierdzili, że to naprawdę świetny pomysł. Czy panująca pandemia, o której wspomniałeś, sprawiła że podczas nagrań byliście zmuszeni sięgnąć po jakieś nietypowe dla Was środki? Właściwie to jakiejś wielkiej rewolucji pod tym względem nie było. Jedyną różnicą było to, że nasz bębniarz Bobby Rondinelli nie mógł tym razem nam towarzyszyć w studio, ponieważ na stałe mieszka w Nowym Jorku. Z wiadomych względów nie był w stanie stawić się u nas w Niemczech. Pozostał u siebie i z racji tego komunikowaliśmy się przez Internet. Ja wysyłałem mu swoje dema, on dorabiał do tego partie perkusji. Następnym krokiem było

złożenie tego wszystkiego do kupy przez naszego inżyniera dźwięku. Warto zaznaczyć, że pracowaliśmy w tym samym studio, w którym nagraliśmy nasze trzy ostatnie albumy. Na albumie możemy usłyszeć utwory pochodzące z różnych gatunków muzycznych. Sprawiasz wrażenie słuchacza o dość szerokich horyzontach. Czy zawartość "Diamonds Unlocked II" to odbicie Twoich muzycznych upodobań? Dzięki! Wynika to z tego, że ja nie jestem człowiekiem, który słuchając muzyki, bardzo skupia się na gatunku. Po prostu koncentruję się na słuchanym albumie lub utworze. Nie ma dla mnie kompletnie żadnego znaczenia, czy jest to pop, rock, metal, muzyka klasyczna czy jeszcze coś tam innego. Jeśli tylko dany utwór mi się podoba, od razu wbija mi się do głowy i zostaje tam na długo. Masz rację, że piosenki, które znalazły się na albumie wywodzą się z różnych stylistyk, jednak rzeczywiście, są to kawałki, do których ostatnio dość często wracałem. "Diamonds Unlocked II" otwiera instrumentalny utwór "Der schwarze Abt". Czy jest to jakieś nawiązanie do klasycznego już filmu z 1963 roku o tym samym tytule? Poniekąd tak. To intro było częściowo zainspirowane przywołanym przez Ciebie filmem, jednak nie ma ono nic wspólnego z jego ścieżką dźwiękową. Początkowo ta miniaturka miała zupełnie inny tytuł. Puściłem to naszemu producentowi i był pod wrażeniem. Chwilę później żeśmy rozmawiali i nie pamiętam dokładnie, z czego konkretnie to wyniknęło, ale nasza konwersacja zeszła na temat powieści Ed-

Kolejny dobry motyw na metalowy kawałek. I z pewnością nie jeden. (śmiech) To jest wszędzie, bogaci ludzie, którzy są idiotami, są na nieodpowiednich stanowiskach. A mimo tego rządzą planetą, bo skoro mają kasę, to mają władzę. To są właśnie pieniężni bogowie. Igor Waniurski Tłumaczenie: Szymon Paczkowski Foto: Marc Braner

24

RAGE


gara Wallace'a, a ekranizacją jednej z nich jest właśnie film "Der schwarze Abt". Nagle stwierdziliśmy zgodnie, że to będzie świetny tytuł dla tego intro. Wziąłeś na warsztat "Lady of the Lake" z repertuaru Rainbow. Kawałek ten wydaje się być niedoceniony przez samych twórców, gdyż Ritchie i ekipa nigdy nie grali tego utworu na żywo. Nie masz czasem wrażenia, że tym samym nie wykorzystali w pełni potencjału drzemiącego w tym numerze? Być może rzeczywiście jest tak, jak mówisz. Nie mam pojęcia, czemu nie grali nigdy tego na żywo, gdyż to naprawdę niesamowity utwór. Być może nie zdecydowali się na to, gdyż jest to kawałek trochę zbyt skomplikowany, by wiernie go odtworzyć. Nie wiem, może problemem były partie, w których jednocześnie słychać gitarę rytmiczną i prowadzącą. Prawdopodobnie gdyby zagrali to choć raz na koncercie, być może udałoby się wydobyć pełen potencjał tego utworu. Kto wie. Zdecydowałeś się sięgnąć także po "Paint It Black", klasyk grupy The Rolling Stones. Twoja wersja w stosunku do oryginału ma jednak znacznie dłuższą partię organów Hammonda oraz gitar. Fakt. Chętnie wytłumaczę, skąd się wziął ten pomysł. Otóż w 1993 roku uczestniczyłem w koncercie The Roling Stones. Jak się zapewne domyślasz, grali także "Paint It Black", wzbogacając ją właśnie o większą partię Hammondów oraz gitar. Brzmiało to naprawdę niesamowicie. W sumie brzmiało to bardziej jak Deep Purple, niż The Rolling Stones (śmiech). Postanowiłem nagrać ten utwór w ten sposób na swoim albumie (śmiech). Moim zdaniem wyszło super! Co ciekawe, po ten numer niedawno sięgnęła też grupa Saxon i zamieściła go na swym albumie "Inspirations". Słyszałeś ich wersję? Niestety nie słyszałem, więc nie mogę się wypowiedzieć. Nagrałeś również "Black Cat Woman" z repertuaru Geordie, kapeli powszechnie znanej przede wszystkim jako pierwszy zespół Briana Johnsona z AC/DC. Pamiętasz w jakich okolicznościach Ty się z nimi zetknąłeś? Wiesz, na dobrą sprawę słuchałem Geordie w okresie, gdy istnieli. Nie odkryłem ich w momencie, gdy Brian dołączył do AC/DC, ale znacznie wcześniej, gdy miałem jakieś dwanaście-trzynaście lat. Miałem ich wszystkie cztery albumy, które wydali w latach siedemdziesiątych. Co by nie mówić o "The Eagle" Abby, to na pewno każdy się zgodzi, że nie jest to ich najpopularniejszy kawałek. Jednak z całego bogatego repertuaru tej grupy zdecydowałeś się właśnie na niego, więc przypuszczam, że ma on dla Ciebie jakieś wyjątkowe znacze nie. Tak. Zdecydowałem się na niego ze względu na jego naprawdę piękną melodię. Zresztą cały dorobek Abby uważam za coś genialnego. Bjorn Ulveaus to niesamowity kompozytor i prawdziwy muzyczny geniusz. Jeżeli mówimy o "The Eagle". to poza melodia uwielbiam ogólne przesłanie tego kawałka, które świetnie komponuje się z muzyką. To wszystko razem czyni naprawdę wspaniałą i spójną całość. Nie można tu nie wspomnieć o kawałku "I

Foto: Marc Braner

Put a Spell on You" Scramin' Jay Hawkinsa. Czy myślisz, że następne pokolenia będą postrzegały metal w taki sam sposób, jak my dziś postrzegamy jego twórczość? Być może (śmiech). Kto o wie. Twój ostatni studyjny album z całkowicie premierowym materiałem ("Sign of The Times") ukazał się w roku 2020. Wasz ostatni koncert odbył się dziewiętnastego lipca 2019. Oznacza to, że nie miałeś jeszcze okazji zaprezentować swych najnowszych utworów na żywo. To prawda. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie je zagramy. Cała trasa promująca "Sign of The Times" została przełożona na rok 2022. Więc w przyszłym roku na wiosnę oraz jesień mamy zaplanowanych trochę koncertów i mogę Ci zagwarantować, że usłyszysz na nich sporą porcje nowego materiału. Powiem więcej. Pod koniec tego roku zamierzamy wejść do studia, by nagrać nasz nowy premierowy album. Zatem porcja nowych utworów do zagrania nieco się zwiększy. Staniemy przed wyzwaniem ułożenia jakiejś wyważonej setlisty, gdzie nowe utwory będą się przeplatać z klasycznymi pozycjami. Powiem Ci, że nie będzie to łatwe zadanie, gdyż zdaję sobie sprawę, że część z tych starszych utworów, które grywamy regularnie, będzie musiała z niej wypaść. Tym razem nie będziemy promować jednego nowego albumu, jak to miało miejsce dotychczas, ale pierwszy raz w naszej historii będą to dwa nowe albumy. Skoro już padł temat nowego premierowego wydawnictwa, to może powiesz coś o nim więcej? Ile masz napisanych utworów na obecną chwilę? Szczerze mówiąc to ani jednego (śmiech). Na ten moment jestem na etapie zbierania pomysłów. Mam dość sporo riffów oraz luźnych motywów, które dopiero zamierzam poskładać w jakąś konkretną całość. Jednak to jeszcze nie jest ten etap. O konkretnych utworach będziemy mogli pogadać za kilka miesięcy. W anglojęzycznej Wikipedii możemy przeczytać, że nie jesteś zwolennikiem zagranicznych tras i preferujesz występy lokalne. Serio ktoś tak napisał?

Europie. Zwiedziliśmy całą Skandynawię, często wpadamy do Wielkiej Brytanii, grywamy też w Austrii, Szwajcarii, Francji, Bułgarii, Polsce etc. No chyba, że dla Amerykanów są to "lokalne występy" (śmiech). Czasami dochodzi do trochę niejasnych sytuacji. Mam na przykład mnóstwo fanów w Wielkiej Brytanii. Często pytają mnie oni, czemu nie chcę zagrać większej trasy w ich kraju. Wtedy odpowiadam, żeby pomogli mi znaleźć odpowiednich promotorów, którzy będą mi w stanie pomóc to zorganizować. Istnieje też obawa, że te koncerty nie przyciągnęłyby już takiej rzeszy ludzi, jak to ma miejsce w przypadku pojedynczych występów. Organizacja takiego przedsięwzięcia wiąże się ze sporym ryzykiem finansowym. Mimo to planując każdą kolejną trasę staram się odwiedzić przynajmniej ze dwa, trzy miejsca, w których nie grałem wcześniej. Cofnijmy się trochę w przeszłość. Jak wspominasz czasy, które spędziłeś w grupie Steeler? Tamte lata traktuję jako okres nauki i przygotowywania się do prawdziwego grania. Zdobywałem wówczas swoje pierwsze doświadczenia w pracy w studio oraz występowaniu na scenie. Nie zaprzątałem sobie wówczas głowy kwestiami formalnymi, typu czy kontrakt, który właśnie podpisaliśmy z wytwórnią, jest dla nas korzystny, czy nie (śmiech). Liczyła się tylko dobra zabawa. W tym roku przypada czterdziesta rocznica powstania tego zespołu. Planujecie jakoś ją uczcić? Fajnym prezentem dla fanów byłyby reedycje wszystkich albumów Steeler. Owszem, ale nie jest to łatwy temat. Tutaj w grę wchodzą sprawy biznesowe, prawne, spory z wytwórniami, ustalenia kto tak na prawdę ma do tych albumów prawa i tym podobne pierdoły (śmiech). Nie mówię, że te albumy są niemożliwe do wznowienia, ale w gruncie rzeczy ja tak naprawdę mam niewiele w tej kwestii do gadania (śmiech). Tu już trzeba uruchomić managerów oraz prawników. Bartek Kuczak & Sam O'Black

Tak. Totalna bzdura! Przecież graliśmy trasy w całej

AXEL RUDI PELL

25


Jesteśmy zbyt silni abyście nas kontrolowali Trzydzieści lat temu Gamma Ray wyruszyła w swoją pierwszą trasę koncertową. Z tej okazji ukazał się właśnie album "30 Years Live Anniversary", a my połączyliśmy się via Skype z basistą Dirk'iem Schlächterem, który natychmiast zaczął opowiadać. "Otrzymałem wczoraj kontrakt na pracę w Parku Narodowym wyspy Contoy, po północnej stronie miasta Cancún (Meksyk). Pięknie tutaj, nikt na tej wyspie nie mieszka, to jest taki mały raj. Za chwilę pójdę pokazać turystom rafę koralową. Teraz mam przerwę, więc możemy porozmawiać dokładnie 30 minut." Przejdźmy więc od razu do sedna. HMP: Jak to jest obchodzić trzydziestolecie Gamma Ray? Dirk Schlächter: To wyjątkowy okres dla Gamma Ray, ponieważ Ralf Scheepers znów się do nas przyłączył. Wystąpił na koncercie, który dedykujemy naszej trzydziestej rocznicy. Dziwnie czuliśmy się grając na dużej scenie z pełną oprawą oświetleniową, ale bez publiczności szalejącej przed nami. Były wprawdzie specjalnie wydzielone miejsca siedzące na górze, ale tylko dla 50 - 60 osób. Fajnie, że robili oni stosunkowo dużo hałasu, żywo reagując na nasze utwory. Zaprezentowaliśmy sporo starszych kawałków, zwłaszcza "Heading for Tomorrow" rozwaliło system. Nie wiem, ile utworów z tej jubileuszowej płyty słyszałeś, chyba tylko jeden singiel udostępniliśmy na YouTube? Wkrótce pojawią się kolejne. Na pewno

dyjnej, bo debiut "Heading for Tomorrow" nagrywaliśmy w 1989r., ale na pierwszą trasę pojechaliśmy akurat w 1990r. Z powodu restrykcji dostaliśmy tylko tą jedną okazję na występ. Nie przygotowaliśmy się do tego tak, jakbyśmy zamierzali opublikować DVD / blueray, bo ta decyzja zapadła dopiero później. W konsekwencji, głównym nośnikiem jest audio na CD lub na winylu, a obraz to jakby bonus. Odbywał się streaming, dostaliśmy dwie lub trzy ekstra kamery w celu nagrywania, ale większość kamer była tam ze względu na streaming (bez nagrywania). Efekt wyszedł poniżej naszych oczekiwań. Reżyser ciął obraz, żeby w trakcie przeskakiwać pomiędzy kamerami. Zdarza się więc, że słyszysz np. solo gitarowe, ale nie widzisz gitarzysty. Nie jestem pewien, czy ekipa techniczna interesowała się heavy

Foto: Freischrift Fotografie

się nie zawiedziesz, bo wykonanie jest bardzo wysokiej jakości - nie robiliśmy żadnych dogrywek, tylko zarejestrowaliśmy muzykę graną na żywo. Słyszałem cały album, bo przyszedł do redakcji "Heavy Metal Pages". Dobrze mi się jej słucha. OK, co jeszcze mógłbym Ci o nim powiedzieć? To był w ogóle nie nasz pomysł, lecz naszej agencji koncertowej. Postanowili zorganizować pięć streamingów z pięciu różnych show granych przez pięć kompletnie niepowiązanych ze sobą zespołów. Wzięliśmy udział z nastawieniem, że to tylko próba. Zauważyliśmy przy okazji, że właśnie wypada 30-lecie koncertowej działalności Gamma Ray. Nie stu-

26

GAMMA RAY

metalem na tyle, aby czuć tego typu nieuanse. Pokazaliśmy to earMUSIC a oni stwierdzili, że dobrze byłoby ten materiał wydać. Nie sprzedajemy oddzielnie DVD / blue-ray, tylko dołączyliśmy ten zapis jako bonus do wydania audio, które zresztą ja miksowałem oraz masterowałem. Czy napotkałeś na jakieś trudności w fazie produkcji? Podczas pierwszego streamingu pojawił się problem z przekazem dźwięku - był mono zamiast stereo, poza tym uciekły nam niektóre ścieżki basu. Zrobiliśmy re-streaming, podczas którego poprawiliśmy niedociągnięcia. Następnie całość zmiksowałem z perfekcyjnym balansem, odpowiednią kompresją itd.

Jak dodałeś reakcje publiczności? Mam zwłaszcza na myśli wmiksowanie plików nadsyłanych do Ciebie mailowo przez fanów. Chciałem uzupełnić ciszę pomiędzy utworami. Nikt nie krzyczał, nie hailował, nie bił brawo itp., więc zaproponowałem, żeby fani podsyłali pliki mailem. Niektórzy narzekali, że to sztuczne i woleliby słyszeć prawdziwy zapis, bez tego rodzaju dodatków. Zgodziłem się z tym, więc zamiast rozdzielać je w trakcie setu, zmiksowałem wszystkie pliki jednocześnie. Możesz je usłyszeć na samym końcu show - po "Send Me a Sign" następuje cała minuta tylko dla publiczności. Oprócz wspomnianego Ralfa Scheepersa, na albumie pojawił się też keyboardist Corvin Bahn. Dokładnie. Ralf był kluczową postacią w początkowym okresie Gamma Ray, znaczącą częścią naszej historii, więc koniecznie musiał się pojawić na jubileuszowym wydawnictwie. Zareagował entuzjastycznie, gdy zwróciliśmy się do niego z prośbą o występ. Pozostajemy nadal dobrymi przyjaciółmi. Lubię z nim działać. Dzieje się magia, gdy w tym samym czasie wychodzi na scenę wielu wspaniałych muzyków. Jeśli chodzi o Carvina, współpracuje on z nami od dłuższego czasu. Należy do niego m.in. wiele partii na "To the Metal!" i "Empire Of The Undead". Wywiera na mnie ogromne wrażenie umiejętnościami gry na klawiszach wymiata niewiarygodnie szybko i pięknie. Pierwszym trackiem na albumie jest "Induction" z chóralną recytacją na temat Illuminati. Co to znaczy, że "Illuminati mogą odebrać nasze bicie serca, ale nie mogą odebrać naszych dusz"? Wykorzystaliśmy to samo intro, które rozpoczynało album "No World Order" (2001). To był koncept o sekretnym społeczeństwie Illuminati, które rządzi światem, ustanawiając własne reguły gry. Poprzez intro chcieliśmy powiedzieć: "nie możecie nas kontrolować, bo jesteśmy na to zbyt silni, zwłaszcza będąc zjednoczonymi poprzez muzykę". Wierzysz w to, czy traktujesz raczej jako fikcyjny koncept? Na pewno istnieje grupa super bogatych osób z utrzymywanymi w sekrecie umowami, ale niekoniecznie nazywa się Illuminati. Możliwe, że w ogóle nie noszą żadnej konkretnej nazwy i nie obchodzi ich, jak ich adresujemy. Mnóstwo wydarzeń na świecie nie dzieje się przypadkowo, lecz wynika z siły pieniądza. To smutne, bo w całościowym rozrachunku świat na tym wiele traci. Oni chcą uregulować życie pozostałych za sprawą Nowego Porządku Świata, na co my nie wyrażamy zgody, stąd tytuł "No World Order". W twórczości Gamma Ray chodziło o zaakcentowanie wolności wbrew tym krezusom, co można sobie wyobrazić jako napis czerwoną czcionką spinający wszystkie utwory na "No World Order". W rzeczywistości jednak nie jest to jeszcze problem globalny, bo wciąż istnieją miejsca na świecie, takie jak np. Chiny, gdzie polityka ma większe znaczenie w kreowaniu rzeczywistości niż biznes, chociaż i to może się zmienić w następnych latach. Moim zdaniem, głównymi utrapieniami świata są: system monetarny i przeludnienie. Mamy 8 bilionów ludzi na świecie a to zdecydowanie za dużo; nazwałbym ich plagą dla tej Planety. Lubię, gdy ktoś ma swoje niepopularne poglą-


dy i nie boi się o nich mówić. (śmiech) Ale wiesz, myśmy akurat nie mieli z tego żadnych konsekwencji. Może gdyby podczas trasy zepsuł nam się autobus, żartowalibyśmy, że to Illuminati się mszczą. Ślą ze swoich sekretnych satelit złe wibracje, aby powstrzymać Gamma Ray przed głoszeniem wieści na ich temat (śmiech). Chciałbym teraz, żebyśmy coś sobie wyjaśnili, aby rozwiać ewentualne nieporozumie nie. Frank Beck śmieje się zapowiadając: "this one is called "Empathy"" ("następnie zagramy "Empatia""). Co śmiesznego w empatii? A, to nie tak leciało na żywo. Wycięliśmy fragment zapowiedzi utworu "Empathy". Frank Beck żartował: "czyż to nie dziwne, oglądać show Gamma Ray w domu, na sofie, może nawet nago?". Kai Hansen dopowiedział: "możecie przysyłać zdjęcia jak oglądacie" (śmiech). Ja to wyciąłem, żeby fani nie musieli słuchać za każdym razem tego samego dowcipu, ale pozostał śmiech Kaia. Nikt tam nie śmiał się z empatii jako takiej ani z konceptu stojącego za lirykami w "Empathy". Większość old schoolowych koncertówek też ma wyciętą gadaninę pomiędzy kawałkami, bo brzmiałoby to nudno. Jak wizualnie prezentują się fizyczne egzem plarze całego albumu koncertowego? Czy zawierają np. atrakcyjne booklety? Wydawcy zazwyczaj starają się, aby płyty cieszyły oko, nie inaczej w tym przypadku. Korzystaliśmy z prac kolumbijskiego designera, Felipe Machado Franco. Rozmawiałem z nim po hiszpańsku przez telefon; szczegółowo omówiliśmy wszystkie detale tak, aby oprawić album czymś naprawdę fajnym. Wielu fanów śledzących Gamma Ray tego oczekuje i nie zawiodą się, bo na pewno będą mogli postawić sobie na półce fajnie wyglądającą płytę z okazji 30-lecia. Zwłaszcza, że ukaże się winyl w trzech kolorach. Jestem old school - owcem, to dla mnie ważne. Jak powszechnie wiadomo, Kai Hansen jest teraz bardzo zajęty z Helloween. Czy lubisz słuchać ich najnowszego albumu? Słuchałem go. Oczywiście, że dobrze im wyszedł. Zawiera dobre i profesjonalnie wyprodukowane utwory. Czego innego mielibyśmy się spodziewać? Oni są świetnymi kompozytorami i doskonale wiedzą, co robią. "Hello-

Foto: Freischrift Fotografie

ween" znajdował się na pierwszym miejscu niemieckich list przebojów przez tydzień. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Kai będzie prawdopodobnie bardzo zajęty. Rozmawialiśmy już o nagrywaniu nowego albumu studyjnego Gamma Ray zanim Helloween wybierze się w trasę. To póki co luźny pomysł. Możliwe, że po lecie 2021 spędzimy tydzień bądź dwa w sali prób, przyjrzymy się własnym pomysłom na nowe kawałki i zadecydujemy, czy jest ich wystarczająco, aby nagrywać na ich podstawie kompletnie nowy longplay. Jeśli wszystko pójdzie pomyślnie, nowy Gamma Ray zarejestrujemy w lutym 2022, aczkolwiek jego data premiery zależy od możliwości koncertowania chcemy się upewnić, że po ukazaniu się takiego albumu, wyruszymy w trasę promocyjną. Tymczasem, Kai cały 2022 rok rezerwuje na Helloween. Z drugiej strony, w czerwcu 2021 Kai znów został ojcem, czyli potrzebuje spędzać czas we własnym domu. Ma dwójkę małych dzieci ze swoją nową żoną. Nie wiem, kiedy ukaże się nowy Gamma Ray, nie mogę obiecać żadnego terminu, ale myślimy o tym. Pewnego dnia to się stanie. Sporo czasu minęło już od "Empire of the Undead" (2014)... Ale wiadomo, dlaczego. Pierwsza powrotna trasa Helloween The Pumpkins United

World Tour zajęła mnóstwo czasu. W zeszłym roku Gamma Ray chciała zagrać więcej koncertów z obecnym siedmioosobowym lineupem, ale restrykcje to uniemożliwiły. Teraz Kai Hansen zajmuje się Helloween, co blokowało działalność Gammy Ray w ostatnich trzech latach. Jestem przekonany, że wielu fanów euro-poweru ucieszy się na wieść, że Gamma Ray myśli o nagrywaniu nowego albumu studyjnego. Czy planujesz oprórcz niego nowy materiał Avalanch? O tak, dobrze że zapytałeś. Avalanch ma osiem świetnych, nowych utworów (zarejestrowaliśmy je w studiu Alberto Riondy w formie demo na własny użytek). Pracujemy z nowym wokalistą Alírio Netto. Jego głos brzmi fantastycznie, bardzo mocno. Pod koniec lata 2021 przystąpimy do intensywnej sesji, jakoś na przełomie września i października 2021. Wymieniamy się wzajemnie wieloma pomysłami. Zarejestruję swoje partie basu tu w Cancún (Meksyk), tak jak to zrobiłem na poprzednim longplay'u Avalanch (El Secreto, 2019). Ale najpierw koledzy przyślą mi ślady bębnów oraz gitar. Posłucham gitar, zagram na basie, a później Alberto Rionda nagra gitary ponownie, z tym że to drugie podejście trafi na album. Taka metoda dobrze się sprawdza, wszystko do siebie lepiej pasuje. Dobrze się dogadujemy w tych kwestiach, więc ani na poprzedniej, ani na następnej płycie nie będzie słychać, że nagrywamy w różnych miejscach na świecie. Byłoby świetnie, gdyby efekty ujrzały światło dzienne na początku 2022 roku. Przy okazji dodam, że szukamy teraz nowej wytwórni, bo coś było nie w porządku z poprzednią wytwórnią Avalanch. Nie skomentuję, bo nie jestem bardzo zaangażowany w biznesowe aspekty Avalanch. Koncentruję się wyłącznie na basie i dobrze mi z tym. Planujemy trasę na 2022. Sam O'Black

Foto: Freischrift Fotografie

GAMMA RAY

27


Życie jest krótkie, więc daję z siebie wszystko Doro jest niepodważalnie królową metalu - ale poza tym, nie tylko prywatnie, także królową dobrego wychowania i człowieczeństwa. Rozmowa z nią okazała się bliższa atmosferze spotkania z przyjaciółką przy kawie, niż onieśmielającego spotkania z gigantem gatunku. Nie ma drugiej osoby, dla której fani byliby ważni do tego stopnia, by zastąpić jej rodzinę i od kilkudziesięciu lat zawsze stawiać ich zawsze na pierwszym miejscu. To nie są tylko puste słowa. W naszej rozmowie Doro wspominała o fanach prawie przy każdej możliwej okazji. Jak sama twierdzi, dobrem, które wysyła w świat, chce się odwdzięczyć za dobro, które okazali jej nie tylko słuchacze, ale też blisko związane z nią legendy, w tym Dio i Lemmy. Niedawno zrobiła dla świata coś jeszcze - nagrała na nowo kultowy dziś album "Triumph and Agony" w wersji koncertowej. Jak się okazuje, szykuje jeszcze więcej niespodzianek - nową solową płytę, trasę i… odwiedziny w Polsce. O planach na przyszłość, pracy we własnej wytwórni i miłości do wszystkiego, co oldschoolowe, opowiedziała w rozmowie dla Heavy Metal Pages. HMP: Po pierwsze, bardzo się cieszę, że możemy dziś ze sobą porozmawiać i gratuluję świetnego nowego albumu, wersji live "Triumph and Agony", dziś już mającego status klasyka. Brzmisz równie dobrze, co w latach 80.! Doro: (śmiech) Dziękuję, świetnie się bawiłam mogąc go znów zaśpiewać! Granie na żywo jest zawsze najlepszą opcją. Brzmienie, fani, żadna płyta nagrywana w studio nie może się z tym równać. W zeszłym roku planowaliśmy tyle tras, festiwali i wszystko zostało odwołane. Kiedy wróciłam do studia, zaczęłam pisać piosenki na nowy album. Pomyślałam, że naresz-

między Sweden Rock i koncertem w Hiszpanii. W sumie skończenie prac zajęło nam pół roku. Musieliśmy naprawić trochę rzeczy w mixie, wiesz, zawsze trafi się jakieś spięcie w kablu, hałas, niechciany feedback. Dobrą stroną tego wszystkiego był fakt, że każdy z nas mógł pracować w swoim domowym studio. Wydanie live albumu to w dzisiejszych cza sach świetna opcja, żeby podtrzymać kontakt z fanami, gdy granie na żywo jest utrudnione. Czy to również był powód, dla którego zdecydowaliście się na taką formę?

Tak, fani są dla ciebie wyjątkowo ważni. Macie bardzo bliską relację. Oczywiście, to zawsze był, jest i będzie najważniejszy aspekt mojej pracy. Fani są w moim życiu numerem jeden. Nic nie może się nawet zbliżyć do tej pozycji. Mówiłaś też o blu-rayu. Album będzie wydany również na CD, winylu i w specjalnym boxie. To świetna rzecz dla kolekcjonerów i wielu fanów, ale czy ty, osobiście, również wierzysz w fizyczne wydania? Wiem, że kolekcjonujesz materiały z przeszłości. W metalu zawsze chodziło o płyty, kasety, plakaty, ale to się zmienia. A może takie rzeczy pozostają niezmienne? W końcu trzy lata temu stałaś się numerem 1 w Niemczech, jeśli chodzi o sprzedaż winyli. To był pierwszy raz, gdy zajęliśmy pierwsze miejsce, byliśmy tacy szczęśliwi! Uwielbiam wszystko, co jest oldschoolowe. To zupełnie inne doświadczenie, niż stykać się z rzeczami tylko w internecie. Lubię móc trzymać coś we własnych rękach, szczególnie okładki winyli. Wkładki, ilustracje, to wszystko zawsze miało dla mnie ogromne znaczenie. Lubię też samo brzmienie płyty winylowej, jest o wiele cieplejsze. Co do naszego nowego albumu, powiem więcej, wyjdzie również na kasecie. A w specjalnym boxie znajdą się też naszywki, przypinki i warlockowa figurka, inspirowana oryginalną okładką "Triumph and Agony". Dwie małe postacie. Kiedy w zeszłym tygodniu zobaczyłam prototypy, uznałam, że są takie urocze! Będą świetnie wyglądać obok figurek Kiss (śmiech). Trudno mi uwierzyć, że ktoś jeszcze ma odtwarzacz do kaset, ale stwierdziłam, że musimy to wydać również w tym formacie. Ja jeszcze mam! Będę musiała kupić to wydanie (śmiech). Naprawdę? (śmiech) To zdecydowanie coś dla prawdziwych kolekcjonerów. Kompletny oldschool. Oczywiście, płyta trafi też na serwisy streamingowe, żeby mogli jej też posłuchać ludzie, którzy w całości przerzucili się na ten sposób. Ale dla mnie stara szkoła wydawania i słuchania muzyki ma szczególne, większe znaczenie. Nadal zbieram płyty zespołów, które mi się podobają. Jestem jeszcze szczęśliwsza, gdy ktoś sprezentuje mi jakiś bootleg, często dostaję takie rzeczy od fanów. Czasem pokazują mi różne, dziwne wydania i pytają "widziałaś to?", a ja myślę, "muszę wiedzieć, skąd to masz!" (śmiech). Lubię kolekcjonować to, co jest dla mnie w jakikolwiek sposób ważne. Wierzę, że fani czują to samo.

Foto: Tim Tronckoe

cie mamy czas spotkać się całym zespołem i coś nagrać, ale każdego dnia coś nas zaskakiwało. Na początku nasz gitarzysta nie mógł opuścić Włoch z powodu lockdownu, później nie mogliśmy pojechać do Stanów, więc zamiast pracy w studio zaczęłam przeglądać nasze archiwa. Trafiłam na zdjęcia i nagrania z czasów "Triumph and Agony". Pierwszym festiwalem, jaki nam się nawinął, był Sweden Rock i właśnie wtedy postanowiliśmy zagrać tę płytę w całości. Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. To było tak magiczne, że stwierdziliśmy, że musimy wydać Blu-Ray z tego wydarzenia. Na początku chcieliśmy wydać też DVD, ale stanęło tylko na tym. To mix po-

28

DORO

Tak, oczywiście! Podczas grania na żywo uwalniany jest zupełnie inny duch, inne emocje i chcieliśmy je przekazać również fanom. Nie tylko mix, ale również późniejsze oglądanie tego koncertu dało mi sporo radości. Minęło dużo czasu, ale wszystko powoli wraca do normy. Praca nad tą płytą pomogła mi też rozruszać się w studio. Jak mówiłam, nie może się to równać z byciem w trasie, ale kocham tam przesiadywać, pomaga mi to utrzymać spokój ducha. Nie miałam czasu, żeby popaść w depresję (śmiech). Moje myśli były skupione tylko wokół tego, że mogę zrobić coś dla fanów, co, jak miałam nadzieję, im się spodoba.

Byłaś również grafikiem. Wiem, że kochasz sztukę i, oczywiście, prace Geofrrey'a Gillespie, twórcy wielu okładek Warlocka. Zastanawiam się, czy to był twój pomysł, żeby na okładce wersji live "Triumph and Agony", umieścić oryginał pomieszany z kolażem archiwalnych zdjęć. Tak, to mój pomysł! Mam tu jednego grafika i zawsze tłumaczy mi, które rozwiązania są możliwe, a które nie. Pracujemy razem już od naprawdę długiego czasu, czasem dzwonię do Geoffrey'a i pytam, czy może namalować coś nowego. Oboje jesteśmy tym tak samo przejęci, ale faktycznie, to był mój pomysł, żeby stworzyć ten kolaż. Oryginalna okładka zawsze wydawała mi się ikoniczna, ale postanowiłam, że trzeba umieścić tam też fragmenty zdjęć z występów na żywo i oczywiście fanów wszystkie te podniesione ręce, jeden koleś trzyma nawet piwo (śmiech). Takie detale są super


i można je dostrzec dopiero, gdy długo wpatrujesz się w tę okładkę. Zamysł na nową wersję przyszedł mi bardzo naturalnie, nie musiałam tego planować. Od kilku lat masz własną wytwórnię, Rare Diamonds Productions i "Triumph and Agony Live" również zostanie przez nią wydany. Czy posiadanie wytwórni jest ułatwieniem, czy trudno jest musieć samemu wszystko nadzorować? Czy na decyzję o założeniu własnej działalności wpłynęły wcześniejsze problemy z wytwórniami, czy nawet początki Warlock, kiedy podpisywaliście podejrzane kontrakty? Kilka lat temu, uzyskałam od wielu różnych wytwórni prawa do ponownego wydania moich płyt. Pytanie brzmiało, czy mam w związku z tym poszukać kogoś, kto zajmie się wznowieniem katalogu, czy nie. Wtedy stwierdziłam, że dam radę zrobić to sama. Myślę, że to była najlepsza opcja. Mogłam się wszystkim zaopiekować, miałam dostęp do muzyki i filmów, których nigdzie nie dało się dostać, nie były już produkowane. Pomyślałam, że to wstyd, że ludzie nie mają do tego dostępu, wiesz, na przykład "Calling the Wild", "Fear no Evil", "Warrior Soul". Byłam zdecydowana, żeby je wznowić. Oczywiście, mam ludzi, którzy pomagają mi z wytwórnią. Nie przeszkadza mi stres i duża ilość pracy, prawdę mówiąc, mogłabym to robić 24 godziny na dobę (śmiech). Trochę dziwnie tylko łączyć to z koncertowaniem, jednego dnia wskakuję na scenę, a kiedy z niej schodzę, biegnę doglądać wytwórni. Ale całkiem to lubię, zawsze wierzę, że wszystko się uda, choć czasami pojawiają się problemy. Niedawno pracowaliśmy nad jakąś reedycją i musieliśmy przygotować do niej archiwalne zdjęcia. Zobaczyłam wtedy rzeczy, jakich nigdy, przenigdy nie chciałabym pamiętać (śmiech). Nie chciałam wydawać czegoś takiego, odrzuciłam większość, a potrzebowaliśmy zdjęć. Dla mnie to mus. W pracy z poprzednimi wytwórniami zawsze mnie irytowało, że reedycje nie miały żadnych dodatków. To nie jest fair wobec fanów, którzy kupią coś takiego i nie dostaną niczego specjalnego, żadnych fotografii, żadnych bonus tracków. Również z tego powodu stwierdziłam, że muszę zająć się tym sama. Praca we własnej wytwórni sporo mnie też nauczyła przez te kilka lat. To dzięki niej jest też możliwa nawet nasza dzisiejsza rozmowa! Wiesz, kiedyś często pytałam, dlaczego nie bierzemy pod uwagę niektórych krajów, dlaczego nie robimy tam wywiadów, a w odpowiedzi słyszałam, że tam nie ukaże się moja płyta. Myślałam wtedy "o nie, chcę dotrzeć do fanów na całym świecie!". To się zdarzało szczególnie w tych największych wytwórniach. Ograniczanie się tylko do konkretnych krajów zawsze sprawiało mi przykrość. Samodzielna praca daje mi dużo radości, sama decyduję też nie tylko o tym, jak wyglądają moje płyty, ale też mój kontakt z fanami. Planujesz wydawać w przyszłości, poprzez Rare Diamonds Productions, również płyty innych artystów? Mówiąc szczerze, póki co skupiałam się głównie na "Triumph and Agony Live" i "Magic Diamonds" wydanym w zeszłym roku, coś w stylu the best of, ponad pięćdziesiąt piosenek, niektóre w nietypowych wersjach, również na żywo. Tak wyszło, że nigdy nie wydawałam innych artystów. Może w przyszłości, jeśli znalazłby się zainteresowany współpracą, może

młody zespół i poczuję, że będę mogła ich w ten sposób wesprzeć, to dlaczego nie? Na ten moment ogranicza mnie też czas. Gdybym tylko mogła, pracowałabym jeszcze więcej, ale to nie jest fizycznie możliwe. Inna kwestia to czas, który spędzę w trasie. Sporo planujemy, ale to zależy od sytuacji na świecie. Właśnie, jak teraz wygląda kwestia twoich koncertów? Niedawno zagrałam pierwsze dwa koncerty w tym roku. Dokładniej dwa tygodnie temu, w Niemczech. Planujemy też pojechać do Belgii, na Alcatraz Festival, to wspaniała, duża impreza, a później Wacken, mamy nadzieję, że się odbędzie. W zeszłym roku zagraliśmy kilka wyjątkowych gigów na wybrzeżach, a w tym roku planujemy zagrać też na plażach. Publiczność była rozpalona do granic! To zupełnie inne doświadczenie, ale o wiele lepsze, niż siedzenie bezczynnie w domu. Trzeba umieć dostosować się do nowych warunków, kiedy ludzie są daleko od ciebie i musisz pracować dziesięć razy ciężej, by móc utrzymać z nimi kontakt. Po tak długiej przerwie, kiedy wracałam po koncertach do domu, bolało mnie całe ciało. Traktuję to jako wyzwanie. Mam nadzieję, że nasze koncertowe plany na jesień się udadzą i odwiedzimy również Polskę. Dokładniej, planujemy zagrać w Warszawie, w klubie Proxima. To świetne miejsce, jestem pewna, że będziecie się dobrze bawić. Tak, jak twoja mama, jestem z Wrocławia i myślę, że w tym mieście również by ci się spodobało. Może tam zagracie kolejny koncert (śmiech). (śmiech) Dobrze to słyszeć! Właśnie sprawdziłam, w Warszawie zagramy 24 listopada, jestem bardzo podekscytowana. Co do reszty planów, chcemy też jechać w trasę do Anglii z Michaelem Schenkerem. To przezabawny gość. Poznaliśmy się w 1986 roku na legendarnym już Monsters of Rock. Bardzo się cieszę, że będę mieć okazję dłużej przebywać z ludźmi, których uwielbiam i których znam już tak długo. Jestem pewna, że słyszałaś, że Mike Howe z Metal Church nie jest już dłużej z nami, prawda? Tak, to ogromna strata dla całego środowiska. Podczas mojej ostatniej trasy po Ameryce 2019 roku objechaliśmy z Metal Church cały kraj. Mike był takim miłym człowiekiem. Zawsze graliśmy razem "Breaking the Law" na koniec koncertu. Wielka strata. A później jeszcze perkusista Slipknot, basista ZZ Top… W takich momentach uświadamiasz sobie, jak krótkie jest życie. Dlatego chcę dawać z siebie wszystko. Jak zawsze! (śmiech) To prawda, jak zawsze. A może nawet jeszcze więcej. Teraz czuję, że to możliwe. Jesteśmy bardzo podekscytowani na myśl o podróżach, koncertach i festiwalach. Jeśli nie będą mogły się odbyć, wrócę do studia do pracy nad nowym albumem, który planuję wydać najprawdopodobniej w przyszłym roku, w 2022, poprzez Nuclear Blast. Tak, oprócz "Triumph and Agony Live" możemy się spodziewać też twojego nowego, solowego albumu, który promuje singiel "Brickwall". To bardziej klasyczne brzmienie, w stylu metalowych ballad z lat 80. i rockowych szlagierów. Bardziej eksperymento-

DORO

29


wałaś na "Love Me In Black", niedawno nagrałaś nawet nową wersję tytułowego utworu. Czy na nowej płycie pojawią się podobne, lub jeszcze inne eksperymenty? Chciałabym utrzymać tę płytę w ciężkim klimacie. Dużo klasycznego metalu, ale też rockowych hymnów, pracuję właśnie nad jednym, nie jest jeszcze właściwie nagrany, ale samo demo brzmi świetnie. To numer w stylu "All for Metal". Cały album będzie miksem pomiędzy czymś ciężkim, a uduchowionym, pełnym uczuć, ale również niespodzianek. Pełne spektrum, tak, jak zawsze lubiłam. Czasem, gdy planujesz napisać nową płytę, coś cię zatrzymuje i idziesz w zupełnie innym kierunku. Mogę opowiedzieć ci zabawną historię! Kiedy skończyliśmy nagrywać "Triumph and Agony" w 1987 roku, byliśmy bardzo szczęśliwi, wszystkie kawałki brzmiały tak, jak chcieliśmy, wiedzieliśmy, że są wśród nich mocni kandydaci na singiel lub teledysk, jak "All We Are". O, tu jeszcze dygresja, pamiętam, jak zebraliśmy w studio wszystkich muzyków,

między salami prób, a studiem nagraniowym, więc mieliśmy możliwość od razu go nagrać. Wtedy poczuliśmy, ile w "Für immer" jest magii. Nic dziwnego, że stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów na "Triumph and Agony". Jest nim do dziś, obok "All We Are" - nie wyobrażam sobie bez nich koncertu. A także "I Rule The Ruins", którym kiedyś zazwyczaj zaczynaliśmy setlistę. Właśnie, tym razem "Triumph and Agony Live" zaczęliście od "Touch of Evil". W setliście znalazły się też te, które śpiewałaś na żywo bardzo rzadko, jak "Three Minute Warning" czy "Kiss of Death". Jakie to uczucie wrócić do nich po tych wszystkich latach? Coś byś w nich zmieniła, czy cieszyły cię takie, jakimi są? To była czysta przyjemność! To idealna płyta do zagrania jej w całości, wiesz, jest mnóstwo moich albumów, które kocham, ale ten jest wyjątkowy. Nie mogę powiedzieć, że to mój ulubiony, ale zdecydowanie są z nim związane

Foto: Tammy Green

30

dźwiękowców i przyjaciół, żeby nagrać chórki do tego numeru. Gdy zobaczyłam, jak z całych sił śpiewają refren z wielkimi uśmiechami na twarzach, poczułam, że to prawdziwa magia! Wracając, uznaliśmy płytę za skończoną, mieliśmy dziewięć utworów. Było mi jednak bardzo smutno, że to już koniec. To takie samo uczucie, jak kiedy skończysz trasę - wszyscy się rozchodzą, mija podekscytowanie i nie wiesz, co masz ze sobą zrobić. Siedziałam wtedy w Nowym Jorku razem z Joeyem Balinem, producentem albumu. Oboje czuliśmy tę pustkę. Spytał mnie: "Co teraz?", a ja nie miałam pojęcia, zapytałam, czy chce gdzieś wyjść albo coś zjeść, ale to nie było rozwiązanie. W pewnym momencie wpadłam na pomysł. Może powinniśmy napisać jeszcze jedną piosenkę? To go ożywiło. Zapytał, w jakim stylu. Stwierdziłam, że skoro płyta jest już gotowa, zróbmy wściekły, najszybszy, najbardziej brutalny numer na świecie. I tak powstał "Für immer" piękna, słodka ballada (śmiech).

najlepsze wspomnienia. 1987r. to też najlepszy czas dla metalu, wszyscy ci fani, magazyny… Wydaje mi się, że "Make Time For Love" i "Kiss of Death" nigdy nie zagraliśmy na żywo, a przynajmniej nie pamiętam ich z prób (śmiech). W ten sposób mogliśmy uczcić kolejną rocznicę tej płyty. Zadzwoniłam do mojego dawnego gitarzysty, Andy'ego Bruhna i zapytałam, czy chciałby zagrać "Triumph and Agony" od początku do końca. Odpowiedział: "Doro, trzydzieści lat czekałem na taki telefon!" (śmiech). Zawsze byliśmy przyjaciółmi, czasem zabieraliśmy go na trasy jako gościa specjalnego, ale nigdy nie planowaliśmy niczego tak wielkiego. Mimo to się zgodził. Kiedy zaczęliśmy próby, szczególnie cieszyło mnie właśnie granie tych trzech piosenek, które wspomniałyśmy: "Three Minute Warning", "Kiss of Death" i "Make Time for Love". Tęskniłam za nimi. Co do "Touch of Evil", zdarzało mi się rozpoczynać nim koncert, ale jest bardzo wymagający wokalnie jak na pierwszy kawałek.

(śmiech) To prawie nie do uwierzenia! To było tak dziwne! Gdy już wstępnie zarejestrowaliśmy ten utwór, wtedy na kasecie, włączyliśmy go na walkmanie i poszliśmy na próbę do studio SIR w Nowym Jorku - czegoś po-

Szkoda, bo jako otwarcie sprawdza się znakomicie. Ma w sobie mnóstwo energii. Tak i do tego jest bardzo tajemniczy, zawsze w nim to lubiłam. Tylko te wszystkie te szalone krzyki bardzo męczyły moje gardło. Jeśli nad-

DORO

użyję głosu już w pierwszej piosence, to źle wróży pozostałym (śmiech). Kiedy trasa jest bardzo długa, albo jest brzydka pogoda, raczej rezygnuję ze śpiewania go na początku. Czy pod koniec listopada w Warszawie będzie chłodno? (śmiech) To bardzo prawdopodobne. (śmiech) Więc prawdopodobnie nie zaczniemy od "Touch of Evil". Mimo wszystko go kocham i mam świetne wspomnienia związane z nagrywaniem go. No i, nawiasem mówiąc, zagrał w nim Cozy Powell, legendarny perkusista. Pamiętam, że kiedy weszłam do studia, dostałam taki zastrzyk energii, że wydobywałam z siebie naprawdę mocne, wysokie dźwięki, a inżynier dźwięku i producent mówili: "właśnie tak, Doro, śpiewaj to w ten sposób!". W tamtych czasach, w Niemczech, kiedy nagrywaliśmy materiał, w każdym studio ludzie byli bardzo krytyczni, więc kiedy przyjechałam do Nowego Jorku, to była miła odmiana. Dali mi sporo wolności i pozwolili robić swoje, bo dobrze to dla nich brzmiało. Krzyczałam więc jak szalona! Mieliśmy tylko nadzieję, że słuchawki nie wybuchną. I wtedy zobaczyliśmy jakąś kulkę światła przelatującą za jedynym, małym okienkiem, prawdopodobnie błyskawicę. Wszyscy byli przerażeni, bo gdyby w nas uderzyła, byłoby naprawdę źle. Tej nocy od razu opuściliśmy studio. Pomyślałam, że stworzyliśmy przy tym kawałku tak dużo energii, że aż się w ten sposób skumulowała. Coś niesamowitego. To było studio The Power Station. "Touch of Evil" pojawiający się na początku płyty to nie jedyna zmiana. Zmieniła się też kolejność niektórych kawałków. To celowy zabieg, płyta stanowi teraz, jako całość, zupełnie inną opowieść? Oczywiście rozumiem, że największy hit musiałaś zostawić na koniec (śmiech). (śmiech) Oczywiście, nie mogłam zacząć od "All We Are". Zawsze w naszej setliście znajduje się na końcu, przed bisami. Zdarzały się koncerty, kiedy graliśmy go nawet trzy razy. Po kilku pierwszych kawałkach ktoś z publiczności w pierwszym rzędzie zaczynał śpiewać refren, więc stwierdzaliśmy, że zagramy go wcześniej. Ale po kilku kolejnych sytuacja się powtarzała! Stwierdziłam, że skoro tego chcą fani, to właśnie to zrobimy. Kiedy doszliśmy do końca setlisty powiedziałam, że jesteśmy dziś dobrze przygotowani i publiczność może wybrać sobie dodatkową piosenkę, którą chcą usłyszeć. I znów domagali się "All We Are"! To było przezabawne, ale najważniejsze, że ci ludzie tak dobrze się bawili. To ten rodzaj piosenki, przy którym wszystkie problemy gdzieś znikają i po prostu śpiewasz z tłumem z całego serca, poznajesz innych metalowców, automatycznie zdobywasz nowych przyjaciół i idziesz na piwo (śmiech). Miło jest zmienić kolejność utworów, ale jestem między innymi przyzwyczajona, by w środku był "Für immer", zawsze tworzy wyjątkową atmosferę. "Touch of Evil" znalazło się na początku, żeby wprowadzić publiczność w odpowiedni nastrój - jest ciężki, bardzo energiczny. Na próbach próbowaliśmy zacząć innym utworem, ale nic tak dobrze nie pasowało. Kolejność utworów różni się też w zależności od nośnika, CD jest nieco inne, niż winyl, ale to kwestia techniczna, bo trzeba uwzględnić długość trwania poszczególnych stron. Nagrałaś mnóstwo świetnych coverów ulubionych artystów, co przyznał nawet sam


Dio, ale zastanawia mnie, czy słuchasz cov erów swoich utworów? Jeśli tak, masz swoich ulubieńców? Tak, dobrze pamiętam cover, który zrobił Sabaton, zagrali "Für Immer". Wyszło im świetnie. Była też dziewczyna, która coverowała "Mr. Gold", wokalistka Crystal Viper. Płyta nazywa się "Metal Queens" i jest na niej mnóstwo wspaniałych kawałków. Bardzo się ucieszyłam, że znalazł się tam "Mr. Gold". Kiedy to usłyszałam, pomyślałam, "wow, nie graliśmy tego od lat!". Bardzo dobry wybór, bardzo dobra wersja. Na wielu festiwalach, głównie thrash metalowych i death metalowych słyszałam też, że zespoły grające te gatunki coverowały "All We Are". Ciężkie gitary przestrojone w dół, brzmiało niesamowicie! Niedawno miałam okazję porozmawiać ze Schmierem z Destruction. Opowiadał, jak wyglądało środowisko metalowe w Niemczech, gdy nie było oficjalnych magazynów, co ty również wspominałaś w wywiadach, ludzi rozumiejących muzykę, którą chciał grać, było bardzo niewielu, a scenę odkrył dopiero, gdy pojechał do większego miasta. Jak z two jej perspektywy, w twoim otoczeniu wyglądała scena niemiecka w latach 80.? Czułaś się, poza swoim zespołem, wyobcowana? Kiedy zaczynałam, niemiecka scena metalowa była bardzo mała. Faktycznie, istniały tylko niewielkie fanziny, do tego pisane ręcznie i limitowane do niewielu kopii. Dla porównania w innych krajach, między innymi w Anglii, mieli już wtedy świetne drukowane magazyny. Na przykład Kerrang, dla nas szczególnie istotny. Był też jeden w Holandii, drukowany w kolorze, na lepszym papierze, dla nas coś nieosiągalnego. Kiedy w latach 80. podpisywaliśmy kontrakt płytowy, zamiast Niemiec zdecydowaliśmy się na Belgię, bo tam scena metalowa o wiele lepiej się rozwijała, tak jak w Holandii i Luksemburgu. Często jeździliśmy więc tam w trasy. Graliśmy ze świetnymi zespołami, miło wspominam Venom. Dopiero później scena niemiecka stała się tak duża. Początki były trudne, nie mieliśmy okazji, by więcej koncertować we własnym kraju. Dobrze pamiętam koncert Metalliki. Mieli ich supportować Twisted Sister, ale coś im wypadło, więc organizatorzy skontaktowali się z nami. Powiedzieli, że chodzi o duży zespół z Ameryki, nie mieliśmy pojęcia, kto to jest. Zagraliśmy z nimi w bardzo małym klubie w Holandii, ale koncert był niesamowity. Szczególnie publiczność, wszyscy w katanach z naszywkami, nie widzieliśmy czegoś takiego za często. O, tak, tęsknię za czasami, kiedy każdy na koncercie taką nosił (śmiech). W tamtym czasie oprócz grania miałam jeszcze pracę, pamiętam, jak prosiłam, żeby nie wracać zbyt późno, bo musiałam wstać o szóstej, a na dodatek prowadziłam. Ale i tak zaproponowałam, żebyśmy zostali usłyszeć chociaż kilka kawałków tego drugiego zespołu. I to była Metallica! Oczywiście, zostaliśmy do tej szóstej rano (śmiech). To był świetny okres, kiedy mieliśmy możliwość koncertować za granicą. Parę lat później to wybuchło i Niemcy miały już swoje wielkie zespoły i magazyny. Pamiętam, jak wybrałam się na koncert Judas Priest i supportował ich Accept. Nie miałam pojęcia, że są Niemcami! Trudno było wtedy znaleźć takie informacje. Odkryłam to dopiero po latach. Później wszyscy staliśmy się przyjaciółmi, wszystkie niemieckie zespoły. Ja, Udo Dirkschneider, oczywiście również Schmier. Nawet grał z nami jakiś czas temu.

Pojawił się na twoim "25 Years in Rock". Zastanawiałam się, czy jesteście blisko. Nawet dubbingowaliście razem postaci w Metalocalypse. Tak, ty wiesz wszystko! (śmiech). Jako niemiecka scena jesteśmy zgraną drużyną. Na "Forever Warriors, Forever United" nagraliśmy wspólnie "All For Metal". Pojawia się tam tyle wspaniałych osób, nawet Mille z Kreatora i Andy Brings, który grał z Sodom. Świetne doświadczenie. Ale oczywiście to działa tak samo na całym świecie, bo wszyscy metalheads, niezależnie od kraju, z którego pochodzą, są jedną wielką rodziną. Bardzo doceniam takie przyjaźnie. szczególnie mnie porusza i są to zwierzęta. Wspominałaś już, że zwykle byłaś kierowcą podczas tras koncertowych. Niedawno na swoim fanpage'u podzieliłaś się fragmentem dokumentu, na którym prowadzisz ciężarówkę. Mogłabyś podzielić się historią z tobą jako kierowcą w roli głównej, którą pamiętasz najwyraźniej? To bardzo odpowiedzialna funkcja. Tak, zawsze byłam dość odpowiedzialną osobą. Mój ojciec był kierowcą ciężarówki, więc miałam z tym kontakt już od małego. Za ojca także czułam się odpowiedzialna. Byliśmy zgraną drużyną. Kiedy skończyłam osiemnaście lat i zrobiłam prawo jazdy, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było poproszenie go, żeby pozwolił mi poprowadzić swoją ciężarówkę. Byłam taka szczęśliwa, a on taki dumny (śmiech). Naturalnie zostałam więc kierowcą naszego zespołu. Pewnego razu wracaliśmy z zagranicznej trasy, to był wczesny okres Warlock. Tylko ja wtedy pracowałam. Skończyła nam się benzyna. Wielka ciężarówka, nic nie działało, na początku nie mogłam rozgryźć, dlaczego właściwie stoimy (śmiech). Autostrada, środek nocy, kiepskie nastroje. Pojechałam autostopem do moich rodziców po pieniądze, co zajęło mi kilka godzin. Później musiałam, również autostopem, jechać na najbliższą stację benzynową, żeby napełnić kontenery i je przywieźć. Kiedy w końcu wróciłam, nikogo z zespołu już nie było. Wszyscy byli tak pijani, że wdali się w bójki, bo to była jedna z naszych pierwszych tras i nic nie szło po naszej myśli. Został tylko menadżer, siedział i płakał, to on powiedział mi, że chłopaki sobie poszli. Pojechałam więc do mojej pracy, do Düsseldorf. Nie mam pojęcia, jak reszta dotarła wtedy do domów. To był pierwszy raz, kiedy zespół się rozpadł. Nawet jeszcze dobrze nie zaczęliśmy! (śmiech). Nie mieliśmy nawet nagranej żadnej płyty. Tak to jest, kiedy jest się nastolatkiem, pije trochę za dużo i emocje biorą górę. Nie boisz się angażować w istotne kwestie, które wielu mogłoby uznać za polityczne, na przykład, gdy napisałaś ważny utwór o rasizmie, "Bad Blood". Promowałaś akcje krwiodawstwa, a niedawno w telewizji poruszyłaś temat okrutnych powodzi w Niemczech. W tej muzyce jest niewielu artystów, którzy w ten sposób wykorzystują swój wizerunek. Wiem, że wierzysz, że metalowcy mają dobre serce. O, tak, to prawda. Kiedy zdecydowałaś, że będziesz w ten sposób używać swojej popularności, by tworzyć prawdziwą zmianę, mówić o tym, co ważne? To wychodzi naturalnie prosto z mojego serca. Kiedy dostrzegam gdzieś niesprawiedliwość, muszę reagować. Jest jedna kwestia, która

Właśnie, w dalszym ciągu jesteś weganką? Tak, na stałe przeszłam na weganizm i nie noszę już prawdziwej skóry. Wszystkie moje kurtki i kamizelki są sztuczne, ale wyglądają równie dobrze! Nie widzę szczególnej różnicy, a co najważniejsze, nie umiera żadne zwierzę. Myślę, że stałam się świadoma rzeczy, na które jako nastolatka nawet nie zwracałam uwagi. Wtedy po prostu robisz swoje, grasz koncerty, piszesz muzykę i to tyle. Im uważniej obserwuję świat, tym bardziej widzę, że trzeba walczyć o dobro, wspierać się nawzajem, także pomiędzy krajami. Szczególnie w ostatnich latach sytuacja na świecie jest trudna. Nie wszędzie to, że możesz śpiewać i robić to, co chcesz jest takie oczywiste. Jeśli mogę zrobić coś dobrego, to to robię. To dla mnie naturalne. Pamiętam jak podczas festiwalu w Wacken była wśród nas osoba z nowotworem. Na koncert przyszło mnóstwo fanów, więc zaproponowałam, żebyśmy zwrócili się do nich z prośbą o pomoc, żeby chociaż część wpłaciła małą kwotę na leczenie. Tak długo, jak żyję i jestem zdrowa będę pomagać innym. Mam szczęście, że wokół mnie są wspaniali ludzie, którzy wiele razy pomogli także mnie, jak Lemmy i Dio. Byli dla mnie olbrzymim wsparciem. Już od pierwszej trasy, Judas Priest, W.A.S.P., Motorhead, Saxon, to wszystko świetne osoby, które zawsze wyciągały pomocną dłoń. Nawet Gene Simmons z Kiss, kiedy pracowaliśmy razem nad jednym nagraniem, powiedział mi: "Nie chcę, żebyś po prostu nagrała płytę. Chcę, żebyś się też czegoś nauczyła". I faktycznie, nauczył mnie bardzo dużo. Staram się więc odwdzięczać dobrem za dobro, które mi okazano. Nie jesteśmy nawet rodziną ani bliskimi przyjaciółmi, ale proszę, ty też dbaj o siebie, szczególnie w tym trudnym czasie. Ty również. Bycie po prostu dobrym człowiekiem jest chyba najważniejszą rzeczą w życiu. Bardzo dziękuję ci za dzisiejszą rozmowę. Było mi bardzo miło, dziękuję, że mogłam pojawić się w waszym magazynie. Chciałabym móc porozmawiać dłużej. Wywiady zawsze są dla mnie bardzo intymne, zbliżają do siebie ludzi. Bądźmy w kontakcie, a może spotkamy się jeszcze po koncercie w Polsce i wtedy możemy kontynuować (śmiech). Bardzo chętnie! Świetnie. Życzę ci miłej reszty dnia. Bądź zdrowa i co najważniejsze - szczęśliwa! Iga Gromska

DORO

31


Walka jest jedyną słuszną drogą do sukcesu Gdzie dwóch się spotyka, tam wysokie szanse na kłamstwo. Herman Frank jest jednak na tyle szczerą osobą, że do zobrazowania tej maksymy potrzebował (ponownie) użyć mumii. Tak więc Herman to ten dobry człowiek po lewej, a mumia to ten cholerny kłamca po prawej. Ja zaś usiadłem naprzeciwko, aby poznać prawdę o kulisach "Two for a Lie". HMP: Cześć Herman. Jak się masz? Herman Frank: Cześć. W sumie dobrze, tylko cholera, Niemcy przegrali dzisiaj 2:0 z Anglią w piłkę nożną. To był agresywny mecz, padło aż pięć żółtych kartek. A jak się czujesz, gdy ludzie Ci mówią, że "Two for a Lie" jest lepsze niż oba albumy wydane przez Accept po Twoim opuszczeniu Accept w 2014r.? Pozwólmy ludziom gadać, co zechcą (śmiech). Ja nie zwykłem porównywać różnych albumów ze sobą, to nudne i bez sensu. Każdy album jest jedyny w swoim rodzaju i odzwierciedla różne okoliczności, w których powstawał. Myślę, że zarówno Accept, jak i ja solo, nagrywamy fajną muzykę. Cieszę się, że "Two for a Lie" podoba się słuchaczom, ale nie bawię się w porówny-

Nie, nie. My nie kłamiemy, bo jesteśmy dobrymi ludźmi, z branży muzycznej. Większość kłamców zajmuje się polityką. Ale nie będziemy dzisiaj rozmawiać o polityce? Muzyka wydaje się ciekawszym tematem. Wszyscy interesują się polityką, a przynajmniej powinni wiedzieć, co dzieje się na świecie. Dobrze posiadać rzetelne źródła informacji. Ale masz rację, nie mówmy dzisiaj o polityce, przejdźmy do tematów muzycznych. Bardzo podoba mi się, że Twoja muzyka jest nieskomplikowana, ale nieprawdopodobnie wręcz energiczna. Zależy mi na tym, żeby grać prosto jak AC/DC. Ktoś mi kiedyś powiedział, że najlepsze kawałki są złożone z trzech akordów. Dlaczego miał-

zagrałem i poprawiam co trzeba. Zwracam uwagę, zwłaszcza jako producent, aby bas i perkusja szalały bezkompromisowo tak jak gitary. Nie chcę, żeby pozostałe instrumenty zmniejszały dynamikę gitar, tylko żeby również porażały wigorem. Pracując w charakterze producenta, masz coś takiego jak "standard" dobrego brzmienia, czy raczej starasz się wydobyć z muzyków ich indywidualny charakter? Raczej koncentruję się na tym, czego potrzebują poszczególne utwory. Przywykłem do tego, że różni gitarzyści brzmią w miarę podobnie; to raczej perkusiści zmieniają sound. Do gitar używam dwóch różnych wzmacniaczy - trzydziestoletni Engl Straight oraz Paul. W zależności od zestawu perkusyjnego i od roku, perkusiści podczas sesji z moim udziałem w roli producenta - używali czasami sprzętu in-nych firm. Niemniej, najważniejsze jest dla mnie, aby wydobyć pełen potencjał z kompo-zycji, podchodząc do każdej indywidualnie. Co specjalnego lub wyjątkowego różniło sesję "Two for a Lie" od Twoich poprzednich sesji? Zazwyczaj ogrywamy się z zespołem przez tydzień lub dwa przed wejściem do studia, dopracowując ostatecznie aranże. W tym roku stało się inaczej - kontaktowaliśmy się telefonicznie oraz przez Internet. Rick Altzi nagrał wokale u siebie w Szwecji. Perkusistę Kevina Kotta oraz basistę Michaela Müllera zaprosiłem do studia w Hannovarze. Ja siedziałem w jednym pokoju, Miki siedział w drugim i tak nagrywaliśmy. Na tym polegała różnica, bo w normalnych okolicznościach wolałbym, żeby wszyscy pojawili się w tym samym pomieszczeniu. Różnica tkwi też przecież w zmienionym składzie. Masz teraz nowego drugiego gitarzystę i nowego perkusistę. A, tak. Szukałem nowego perkusisty, znalazłem Kevina. Dobry i utalentowany z niego chłopak. Eksplodował pozytywną energią i doskonale zabębnił na albumie. Liczę raz, dwa, trzy i słyszę: "bam!" (śmiech), pognał jak cholera. Szczęściarz ze mnie, że Michael Pesin dołączył, ponieważ mieszkamy w tej samej dzielnicy Hannovaru. Dzięki temu mogliśmy się wcześniej spotkać w studiu i dogadać szczegóły. Jestem zadowolony z obecnego składu.

Foto: Herman Frank

wanie utworów, longplay'ów ani zespołów. Możliwe, że pierwsze wrażenie po zetknięciu się z "Two for a Lie" jest lepsze dlatego, że widzimy na okładce mumię, znak nieśmiertelności? (śmiech) Wolałbym, żeby oceniano mnie po muzyce a nie po grafice. Nie jestem malarzem, lecz muzykiem. Na Twojej poprzedniej solowej płycie, "Fight the Fear", mumii nie było. Teraz powróciła, ale gniewasz się na nią, dlatego że kłamie. To dlatego, że odzwierciedla ona tytuł "Two for a Lie". Mam nadzieję, że ludzie rozpoznają, iż ja reprezentuję pozytywną postać po lewej stronie okładki, natomiast mumia negatywną po prawej (śmiech). Nienawidzę kłamców a każdej sekundy ktoś na świecie dopuszcza się kłamstwa. Nie zamierzam Ciebie dzisiaj okłamywać.

32

HERMAN FRANK

bym komponować opery, skoro po ośmiu minutach trwania takiego utworu nikt nie pamięta, co działo się na jego początku? Może określenie "proste" nie do końca pasuje do moich kawałków, raczej "bezpośrednie". Pozbawione niepotrzebnych dźwięków, wyzbyte z popisywania się techniką. Cios prosto w twarz. W jaki sposób udało Ci się utrwalić tą energię? Czy graliście w studiu wszyscy jednocześnie? Nie moglibyśmy grać jednocześnie w studiu z powodu restrykcji. Sekret polega prawdopodobnie na tym, że 90% gitar zarejestrowałem pierwszego dnia sesji. Za każdym razem, gdy wymyślam fajny pomysł, natychmiast go rejestruję, czyli utrwalam jego pierwotną energię. Jak przychodzi do głównej fazy nagrywania albumu, dysponuję już zapisem pomysłów na komputerze, dlatego jestem gotów, aby grać wszystko na setkę. Później dodajemy partie perkusji, basu oraz drugiej gitary, słucham po-nownie co sam

Mieszkasz w Hannovarze, ale urodziłeś się bliżej Bavarii, prawda? Urodziłem się w Bavarii. Wyprowadziłem się z niej w wieku 20 lat, dawno temu. W Hannovarze mieszkam już ponad 20 lat. W międzyczasie mieszkałem również w Stuttgarcie, obok Kolonii, Hamburgu, pracując przy rozmaitych projektach. Teraz czuję się osadzony w Hannovarze, bo mam tu rodzinę i nie potrzebuję się więcej przeprowadzać. No chyba, żebym przeszedł kiedyś na emeryturę i zdecydował się na jakieś gorące wyspy (śmiech). Michaela Pesina zatrudniłeś nie tylko w solowym zespole, ale też w Victory. Dlatego, że on doskonale pasuje do mojego stylu. Wyjątkowo łatwo gra mi się partie rytmiczne w synchronizacji z Michaelem. Wpada też na mnóstwo świetnych pomysłów odnośnie solówek i aranżacji. Uważam za go wielki talent i cieszę się, że go znalazłem. Partie perkusji zarejestrowaliście na prawdzi wej perce, bez żadnych sampli? Nie, nie, nie, nie. Żadnych sampli. Kevin grał na żywo w studiu. Jego partie stoją na bardzo wysokim poziomie. Wyzwaniem było raczej


uzyskanie jak najwięcej z jego niesamowitego bębnienia w fazie produkcji dźwięku. Mając właściwego inżyniera - a ja takiego mam - można sprawić, że słychać różnicę w stosunku do ewentualnych sampli. Kocham naturalną perkusję. Słuchanie sampli generowanych przez komputer męczy mnie. To kolejny powód, dlaczego "Two for a Lie" brzmi energicznie, surowo i żywo. Powiedziałeś, że miałeś właściwego inżyniera, ale chciałbym zauważyć, że producent Aure Neurand też jest świetny. To ta sama osoba. Aure był zarówno inżynierem, jak i koproducentem. Od dłuższego czasu (zdaje się, że 15 lat) pracuje on w Horus Sound Studio, które szczyci się 40-letnią tradycją. Nagrywały tam m.in. takie zespoły, jak Helloween, Victory, Scorpions, Sodom.

Foto: Feanor

Owe studio istnieje 40 lat, czyli tak długo, jak trwa Twoja kariera. Czyli od początku powstawania dobrej muzyki w ogóle (śmiech).

śnie.

Nie wiem, o czym mówisz.

…Której Ty słuchacz na co dzień? Yeah, ja słucham rozmaitej muzyki. Mam troszkę więcej niż 30 lat, nie miałem okazji słyszeć wszystkiego, ale wiele.

A co z efektami ubocznymi drgań elektromagnetycznych? E tam. Gitarzyści są podłączeni do wzmacniaczy. Nie przewodzą prądu (śmiech).

W każdym razie, czy to prawda, że Jioti Parcharidis - który śpiewał na Twoim pierwszym solowym albumie "Loyal To None" (2009) przestał całkiem śpiewać, dlatego że stracił głos? Mówi, ale już nie śpiewa? Tak.

Spoko. Możliwe, że sam nie wiem o co pytam, bo nie jestem gitarzystą (śmiech). W Twoim press kitcie dołączonym do albumu zauwa-żyłem w sekcji setlisty dezorientujące literki "DVD". Czy planowałeś bądź planujesz spec jalne wydanie DVD? Wow. Dziwny ten press kit. Nie planowałem żadnego DVD. Takie wydawnictwo miałoby sens tylko w przypadku, gdybyśmy grali na żywo, a obecnie tego nie robimy. Dam znać wydawcy jutro, żeby naniósł poprawkę w notce prasowej. Możliwe, że celowo chcieli uatrakcyjnić promocję dla magazynów (śmiech). Rok 2025? (śmiech)

Do niedawna trzymałeś to w tajemnicy, ale pięć dni temu pojawił się news na Blabbermouth... (śmiech) Bardzo poważny portal! (śmiech) Angażuję się w rozmaite projekty. Może to prawda, a może nie. Przyszłość jest szeroko otwarta i dopiero się okaże. Nie komentuję niczego, co ukazuje się w Blabbermouth. (śmiech)

W takim razie, jak Udo Dirkschneider daje radę tak ostro śpiewać całe życie i wciąż dysponuje znakomitym głosem, podczas gdy Jioti musiał odpuścić bardzo szybko? Nie odpowiem. Musiałbyś o to zapytać Udo. Ludzie są różni. Jioti śpiewał bardzo mocno. Ale każdy sportowiec i każdy aktywny muzyk musi stale ćwiczyć. Nie tylko godzinę przed występem. Głos opiera się na mięśniach, które trzeba trenować. Jioti tego nie robił. Przechodził od ciszy do pełnego krzyku w ułamku sekundy. Nie dał rady, z czasem coraz bardziej zdrowie dawało mu w kość. W ciągu wielu miesięcy odwiedził kilku lekarzy. Któryś z kolei powtórzył mu, że musi natychmiast przestać śpiewać w taki sposób, bo inaczej całkowicie przestanie mówić. Zrezygnował. Teraz mówi normalnie, ale do śpiewania już nie powrócił. Czy dostrzegasz jakiekolwiek skutki uboczne gry na gitarze? Nie. Może trochę odczuwam to w rękach po 40 latach, ale to też jest kwestia ćwiczeń. Gdybym odłożył gitarę na dwa tygodnie, to ciężko byłoby mi grać na niej przez 6 godzin bez przerwy. Każdy człowiek musi dbać o organizm i o mię-

Nieustannie powtarzasz w lirykach, że trzeba walczyć w życiu o swoje. Wow, serio? (śmiech). Rick Altzi jest największym poetą na świecie, nie wiem, co on tam pisze w tekstach. Np. to, że trzeba być silnym, aby kontynuować to, w co wierzymy; zachęca do podejmowania walki. Głęboko wierzę, że ma rację. Z perspektywy muzyka z 40-letnią karierą widzę, że wszystko trzeba sobie w życiu wywalczyć. Nie tylko ja tak mam, lecz inni ludzie show businessu również. Walka jest jedyną słuszą drogą do sukcesu. Nigdy nie można się poddawać. Być może to główna myśl całego albumu "Two for a Lie"? Ale czy nie przeczy temu tytuł ostatniego numeru "Open Your Mind"? Wkraczamy tutaj na pole poezji. Nie należy interpretować tekstów utworów dosłownie. Rick mógł widzieć w swoich słowach jakiś ukryty sens. Nie sądzę, żeby zachęcał on do fizycznej walki. Raczej chodzi o to, żeby przykładać się do osiągania celów, na których nam zależy. (…) Wow, nie zdażyło mi się to jeszcze. Telefon się przegrzał i mnie rozłączyło. Może dlatego, że palisz wewnątrz? Telefon się zestarzał. Czas na jego wymianę. Muszę zawalczyć o nowy telefon (śmiech). Czy nadałeś już imię swojemu nowemu pro jektowi tworzonemu z David Reece?

A może chciałbyś opowiedzieć o projekcie z Gianni Pontillo? O, tak. Dostałem akurat dzisiaj wiadomość, że nowy album Victory jest ukończony. Ukaże się za sprawą AFM na początku listopada. Znajduje się na nim 12 fajnych kawałków, uwielbiam je i wszystkim polecam posłuchać. Czy to będzie heavy metal? Hard rock. Na pewno to sprawdzę w listopadzie. Jaką wiadomością do polskich fanów chciałbyś zakończyć tą rozmowę? Drodzy polscy metalowcy, posłuchajcie mojej muzyki. Mam nadzieję, że ją polubicie, tak jak Sam. On mówi, że "Two for a Lie" jest lepsze niż dwa ostatnie Accepty - przekonajcie się sami, czy też tak uważacie. Szczerze w to wierzę. (śmiech) Dzięki, że zaczekałeś na zakończenie meczu - jestem Niemcem, musiałem go obejrzeć, to dlatego przesunąłem wywiad o godzinę wprzód. Wiesz, jako osoba urodzona w dawnym Breslau, ja również trzymałem dzisiaj kciuki za Niemcy. Ale teraz to miasto nazywa się inaczej? Wrocław. Historia Wrocławia mocno przeplatała się z historią Niemiec przez wiele stuleci. Nah. Niestety mieliśmy wojnę 50 lat temu. Ale za następne 50 lat będziemy żyć w jednym świecie, lub też w jednej Europie. Hej, kogo to obchodzi? (śmiech) Czas pokaże. Za 50 lat będziemy mądrzejsi. Przekonamy się. Ja się nie przekonam, bo mnie już za 50 lat nie będzie. Damy radę. Dziękuję za dzisiejsze spotkanie. Dzięki i do zobaczenia następnym razem. Wszystkiego dobrego. Sam O'Black

HERMAN FRANK

33


Potrzeba człowieka renesansu, żeby śpiewać heavy metal Są dowodem na to, że australijska scena metalowa nie przestaje zaskakiwać. Tym razem, wraz z pierwszą EPką, Fate's Hand przypomina, czym jest klasyczne, heavy metalowe granie. Członkowie innych znanych w swoich rodzinnych stronach zespołów uformowali lokalną supergrupę, która ma być pierwszą opierającą swój materiał na tradycji gatunku. O deficycie dobrych wokalistów, największych inspiracjach i fakcie, że da się nagrać przyzwoicie brzmiący album w domowych warunkach opowiedział Gjöll, gitarzysta prowadzący i basista zespołu. HMP: Czy przeszłość członków Fate's Hand w innych zespołach (Stargazer, Mongrel's Cross, Impetuous Ritual) wpłynęła na materiał z waszej EP-ki? Gjöll: Do pewnego stopnia tak. Materiał naszych innych zespołów jest z pewnością cięższy, ale powiedziałbym, że we wszystkim, co robimy, są elementy tradycyjnego heavy metalu. Czuliście presję odnośnie oczekiwań ludzi, skoro graliście w kapelach znanych już wcześniej w Australii? Zupełnie nie, to dodawało oliwy do ognia! Poza tym, tworzymy muzykę dla siebie i naszych własnych, heavy metalowych uszu. Co myślicie o lokalnej, australijskiej scenie metalowej? Opisaliście Fate's Hand jako pierwszy zespół w waszym kraju, który gra prawdziwe, tradycyjne heavy. Czy naprawdę nie ma tam zespołów w tym klimacie? Jest tak silna jak zawsze. Myślę, że możemy się zgodzić, że zawsze było tam mnóstwo niesamowitego death i black metalu i oczywiście najlepszy hard rock na ziemi. Patrząc jednak na tradycyjny i klasyczny heavy metal, nie ma tu za dużo zespołów grających w starym stylu. To może być powiązane z tym, jak kurewsko ciężko jest znaleźć wokalistę. Jedną z najmocniejszych stron Fate's Hand jest właśnie wokalista. Masz rację, że trudno o kogoś dobrego w tym gatunku. Zgadzasz się, że wokal jest jednym z najważniejszych elementów heavy metalu, a może to głównie praca gitar? Kto jest twoim ulubionym wokalistą wszechczasów? Jest ciężko, niewielu maniacs chce w tych czasach śpiewać w taki sposób. Wielka szkoda.

Oczywiście, że wokal jest ważny. Każdy może trochę pokrzyczeć, ale potrzeba prawdziwego mężczyzny czy kobiety renesansu, żeby śpiewać heavy metal. Cieszymy się, że mamy Denimala u steru. Trudno jest przewyższyć Halforda. Dickinson i Dio są na drugim miejscu. Udało wam się osiągnąć idealne, klasyczne, heavy metalowe brzmienie. Kto był waszą największą inspiracją? I kim są twoi gitarowi idole? Dzięki, przyjacielu! Jest ich sporo, ale to głównie Priest, Maiden, Ozzy, Mercyful Fate i Accept. Z cięższych zespołów Destruction i Bathory, ale trochę klasyki i muzyki folkowej również na swój własny sposób wpłynęło na powstawanie kawałków. Co do gitarzystów, atak podwójnych gitar ponad wszystko! Moje najlepsze typy to duety K.K/Glenn i Denner/Shermann. Czy współpraca z Dying Victims Productions była dla was przełomowa? Zdecydowanie. Mają dobrą reputację, wydają zabójczo dobre zespoły, a ich estetyka świetnie wpasowuje się w klimat Fate's Hand. Nasz wokalista Denimal pracował z Dying Victims w przeszłości i nam ich polecił. Produkcja waszego EP jest bardzo dobra, brzmi wyśmienicie. Ile zajęło wam nagranie i mix? Opowiedz coś o całym procesie. Dzięki, nagrywaliśmy muzykę przez kilka tygodni w moim domowym studio World Tree Forge i u kumpla na zachód od Brisbane. Denimal sam nagrał swoje wokale i zmiksował je z gościem, z którym w przeszłości odwalił kawał dobrej roboty w Against the Grain Studio we wschodniej Australii. Mix i mastering również odbywał się w domowych warunkach

i zajął kilka tygodni. Biorąc pod uwagę muzyczny kontekst, nasz plan zakładał, by nie zbaczać zbyt daleko od utartej ścieżki produkcyjnej. Posłuchaj metalu z lat 80. - to powinno być oczywiste, że już wtedy produkcja stała na wysokim poziomie. Jak to mówią, jeśli coś działa, nie próbuj tego na siłę naprawiać. Pomimo zainteresowania tradycyjnym heavy, w waszych kawałkach słychać też odrobinę nowoczesności. Myślisz, że zespoły grające dziś taką muzykę powinny sztywno trzymać się tradycji czy starać się dodawać coś nowego? W stu procentach powinny coś dodawać. Oczywiście w granicach rozsądku. A czy wyjdzie to znośnie czy nie, to już inna historia. Jest wystarczająco dużo gości grających powtarzalne, nieoryginalne gówno, więc trzeba umieć zaryzykować. Co myślicie o kondycji współczesnego heavy metalu? Macie ulubione, współczesne zespoły? Jest mnóstwo nowych kapel, które odwalają kawał dobrej roboty. I to niesamowite widzieć wiele legendarnych zespołów, które wciąż grają trasy. Dziś Significant Point, Crystal Viper, Vulture, Warrior Path, Glacier i Midnight Spell poważnie kopią tyłki. Nie udzielacie się w social mediach, mam na myśli na przykład fanpage na Facebooku. Czekacie na odpowiedni moment, a może macie inny pomysł na promocję? Chcecie zostać w undergroundzie? Niedawno założyliśmy profil zespołu na Instagramie, żeby pomóc wzbudzić zainteresowanie związane z wydaniem EP-ki. To na razie chyba wszystko. Bycie w undergroundzie czy nie, nie ma dla nas znaczenia. Gdy już wypuścisz muzykę, reszta jest w rękach innych. Jakie macie plany na przyszłość? Są zespoły, z którymi marzycie, by zagrać na jednej sce nie? Jesteśmy bardzo zajęci. Obecnie pracujemy nad pierwszą płytą długogrającą "Steel, Fire and Ice". Demówki brzmią wystarczająco ciężko. Jeszcze nie rozpoczęliśmy występów na żywo, ale będziemy otwarci na wszystkie zespoły NWOTHM, które się do nas odezwą. Z tego miejsca zaczniemy. Myślę, że będziemy pasować też do cięższych klimatów. Zobaczymy, co przyniesie następny rok. Walczcie z honorem, wojownicy! Cheers! Iga Gromska

Foto: Fate’s Hand

34

FATE’S HAND



Epilog Rok 2003. Polski heavy metal wg wielu najlepsze lata ma już dawno za sobą. Co prawda Grzegorz Kupczyk wciąż śpiewa w Turbo, promując niedawny, ciepło przyjęty choć kontrowersyjny "Awatar" a Roman Kostrzewski nadal gra koncerty z Piotrem Luczykiem pod wspólną nazwą Kat, ale… mówi się, że to nie to samo i że klasyczne granie ustąpiło miejsca nowoczesnym brzmieniom, które podstępnie wdzierają się do metalowego, Polskiego świata. Jednak gdzieś w podziemiu, stary, dobry heavy metal wciąż żyje i ten kto go smakuje, wydaje się mieć powody do zadowolenia. Prócz nazw takich jak Chainsaw, Dragon's Eye, Sonhellion czy Sorcerer, jedna zapowiada się wybitnie… Miecz Wikinga. Tak, nazwa może budzić drwiący uśmieszek, ale tylko dopóki nie popłyną pierwsze dźwięki ich muzyki. Muzyki, w którą ciężko uwierzyć, bo brzmi raczej jak wykopana z jakichś bezkresnych archiwów z lat 80-tych, niżeli produkcja nowego, dopiero co zaczynającego zespołu. Miecz wydaje kapitalne demo "Heavy Metal" a chwilę później debiutancki album "Grona Gniewu". Wydawać by się mogło, że rodzimy heavy metal właśnie doczekał się lidera, który ma możliwość pociągnąć zjawisko Nowej Fali Polskiego Heavy Metalu… Rok 2021. Kupczyk już od dawna nie śpiewa w Turbo, są dwa Katy a Luczyk Kostrzewskiego nienawidzi, są również dwa TSA… Nie ma za to ani jednego Miecza Wikinga. Jednak w błędzie są ci, którzy uważają, że nikt o takim zespole już nie pamięta. Otóż, pamięta, cała rzesza fanów i maniaków, dla których Miecz to zespół już wręcz kultowy, choć na "Gronach Gniewu" ich dyskografia została zamknięta. Ale czy na pewno? Dzięki Ossuary Records ta historia, zdawać by się mogło, że definitywnie zakończona, doczekała się jeszcze efektownego epilogu. Nie powiem, dla mnie osobiście, to jedno z największych wydarzeń tego roku, które przywołało wspaniałe wspomnienia i sprawiło, że moje metalowe serducho załomotało z siłą potężnego dzwonu. Mimo iż "Grona Gniewu" posiadałem w zasadzie od momentu ich premiery, to możliwość trzymania w swoich rękach elegancko wydanej reedycji tej płyty, wzbogaconej o bonusowy dysk, to wspaniała rzecz. Nie będę ściemniał: Miecz Wikinga to mega ważna kapela w moim życiu. Dlatego zaszczytem była możliwość porozmawiania z muzykami tego składu - zwykle o historii ale też o teraźniejszości. HMP: Cześć! Szczerze mówiąc, to raczej nie spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek będę mógł z Wami porozmawiać na łamach Heavy Metal Pages… Spotykamy się oczy wiście ze względu na reedycję płyty "Grona Gniewu", która po 17 latach doczekała się wydania z prawdziwego zdarzenia. Opowiecie mi jak doszło do tego że finalnie debiu tancki długograj Miecza Wikinga będzie ponownie dostępny? Dariusz Łucyszyn: Niewątpliwie jest to ogromne wyróżnienie. Kiedy po 17 latach od nagrania tego materiału ktoś dzwoni i mówi "chcemy Wam to porządnie wydać" możesz pomyśleć, że to żart, albo poczuć dumę, że ktoś jeszcze pamięta i chce, aby materiał w godnej szacie znalazł się na półkach oddanych fanów. Wszystko dzięki ekipie z Ossuary Records, ogromny nakład pracy, profesjonalizm i prawdziwa miłość do muzyki metalowej. Płyta ukazała się w dwóch wersjach - standardowej oraz deluxe, która zawiera tajemniczy, dodatkowy krążek z nigdy dotąd niepublikowanym materiałem. Opowiesz coś więcej na temat tego bonusowego dysku? Z jakiego okresu jest to materiał? Dariusz Łucyszyn: Skoro nadarzyła się taka

36

MIECZ WIKINGA

możliwość, postanowiliśmy uhonorować słuchaczy dodatkowym materiałem. Kilka numerów z początku działalności Miecza, nagrywane na sprzęcie z tamtych czasów no i z uchwyconym młodzieńczym zapałem świeżo powstałej kapeli. Na gitarze grał Rafał Nowak, którego krótko po tym zastąpił Skazi. Powiedz mi jak to było, że ze zbioru tych wszystkich demówek, w oficjalnym obiegu był tylko numer "Karmazyn"? Nie publikowaliście tego ze względu na jakość czy stoi za tym jeszcze inna historia? Maciej Łucyszyn: Było tylko to jedno czteroutworowe demo "Heavy Metal" oraz pełny materiał "Grona Gniewu". W zasadzie bonusowy dysk do remastera to tylko i wyłącznie zapis próby z pierwszym gitarzystą, który miał służyć za materiał poglądowy dla jego następcy. To nagranie nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego, zarówno ze względu na jakość jak i liczne potknięcia. To cud, że nasz przyjaciel zespołu zgrał to dawno temu z kasety na CD i przetrwało to do dnia dzisiejszego. Jakość była straszna, a efekt końcowy jest wyłącznie zasługą pewnego czarodzieja współpracującego z Ossuary Records, który to gruntownie wyczyścił w studio i doprowadził do obecnego sta-

nu. Dlaczego "Karmazyn"? był chyba najbardziej żywiołowym z dotychczasowych numerów. Nowy gitarzysta to powiew świeżości, nowe pomysły i motywacja do działania. Nie narzekaliśmy wtedy na brak weny twórczej, wręcz przeciwnie. Myślę obecnie, że zbyt wiele bardzo dobrych utworów/riffów przepadło wówczas ustępując miejsca nowym. (Tu małe sprostowanie - pytając o "Karmazyn" miałem na myśli dokładnie tę wersję która trafiła aktualnie na bonusowy dysk - utwór jako mp3 był w internetowym obiegu, ale możliwe że panowie po tylu latach po prostu o tym fakcie zapomnieli i Darek odpowiedział na nie nieco wymijająco - przyp. red.) No właśnie. Numery o których rozmawiamy to rzeczy które powstały na kilka lat przed nagraniem demówki i "Gron Gniewu". Dlaczego więc takie dobre strzały jak "Subtelny Skowyt" czy "Samotny Dom" nie znalazły się w repertuarze debiutanckiej płyty? Marcin Łucyszyn: Próby nagrania "Subtelnego skowytu" były podjęte podczas sesji "Gron Gniewu". Jednak coś tam nie wyszło i finalnie nie pojawił się. Co do reszty to robiliśmy sprawnie nowe numery i te wcześniejsze nie przeszły selekcji. Nie pamiętam dokładnie ale pewnie założyliśmy, że umieścimy je na drugiej płycie. Robert Skaza: W skrócie, nie było kasy na to by dłużej siedzieć w studio. Wybraliśmy numery, z których byliśmy w tamtym czasie najbardziej zadowoleni. Jednak przyznam, że bardzo lubię "Subtelny Skowyt" i trochę żałuję, że nie znalazł się na "Gronach Gniewu". Maciej Łucyszyn: Utwory o których mowa, były bardzo różnorodne i nacechowane dużym indywidualizmem. Pochodziły z okresów różnych fascynacji muzycznych każdego z nas i są ich odzwierciedleniem co myślę słychać... Nie było tu tyle wspólnych wpływów i wzajemnego wkładu jak w przypadku materiału na "Grona...", co było pewnie jednym z kryteriów selekcji. Demówka jak i "Grona Gniewu" spotkały się z niezwykle ciepłym przyjęciem fanów. Dlaczego finalnie Miecz Wikinga nie poszedł za ciosem i drugi album nigdy nie został zarejestrowany? Robert Skaza: Materiału mieliśmy wystarczająco. Myślę, że każdy z nas boleje, że nie doszło do wydania drugiej płytki. Sporo dobrych numerów przepadło. Złożyły się na to różne czynniki, jednak głównym była kasa. Nie mieliśmy stabilizacji finansowej by konkretnie zainwestować w produkcję, a na horyzoncie pojawiały się już wyzwania dorosłego człowieka, np. własne mieszkanie, założenie rodziny itd. Potem Miecz Wikinga przestał istnieć i zmieniliście nazwę i powstała Harpia, której repertuar, choć ze znajomym vibe, był jednak znacznie nowocześniejszy niż klasyczne heavy metalowe granie. Po trzy-utworowej EP-ce, Harpia zakończyła swoją działalność. Pamiętasz jak potoczyły się Wasze losy? Dlaczego wszystko skończyło się, z perspektywy fanów, dość nagle? Robert Skaza: Zaczęliśmy nieco rozmijać się muzycznie, pojawiły się problemy z czasem w związku ze wspomnianym powyżej "dorosłym życiem". Po drodze jakoś siadł entuzjazm i mamy gotową receptę na rozstanie. Bez kłótni i "kwasów" - po prostu dojrzała decyzja. Z tego co wiem, daliście się namówić na


reedycję, ale powrót na scenę to raczej zamknięty temat? Robert Skaza: Tak, to już niewykonalne. Powiesz coś więcej? Chodzi o "strefę komfor tu" czy po prostu ciężko byłoby Wam wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu żeby wrócić do młodzieńczych lat i tego, powiedzmy, specyficznego repertuaru? Pytam trochę z dziennikarskiej ciekawości, a trochę jako fan, który wraz z innymi chciałby na fali tej wspaniałej reedycji przeżyć choć raz, koncertowe uniesie nie (śmiech). Robert Skaza: Zamieniliśmy gitary na łuki i topory (śmiech!). A tak całkiem serio, do pewnych spraw już nie da się wrócić, mimo, że mamy dobre relacje to na "mieczowe" granie nie ma szans. Dlatego swego czasu zespół zakończył działalność. Coś się wypaliło, podjęliśmy dojrzałą decyzję, której trzymamy się do dziś. Marcin Łucyszyn: Miecz Wikinga to czterech ludzi. Każdy z nas ma na to nieco inne spojrzenie. Aktywna muzycznie jest połowa zespołu. Obecna sytuacja nie daje szans na powrót. W tej chwili najbardziej optymistycznym i dającym nadzieję jest fakt, że czterech oryginalnych członków Miecz Wikinga wciąż żyje (śmiech). Ok, niech Wam będzie! To porozmawiajmy w takim razie trochę o zawartości odświeżonej wersji "Gron Gniewu", bo przecież to jest główny przedmiot naszych dzisiejszych rozważań... Pamiętam, że kiedy w 2004 roku nabyłem oryginalne wydanie albumu, byłem trochę rozczarowany otwieraczem: "Tron Szyderczych Prawd", jakkolwiek był świetnym numerem, sprawdzał się w roli "jedynki" nieco gorzej niż następujący po nim, "Żelazne Miraże". Dlaczego wówczas zdecydowaliś cie się na taki zabieg? Nie chcieliście otwierać albumu w ten sam sposób co wcześniejszej demówki? Dariusz Łucyszyn: Chyba nigdy nie postrzegaliśmy siebie jako stricte power metalowej formacji, a zdaje się, że "Melanże" są tak klasyfikowane? (czy ja wiem, jak już to bliżej im chyba do speed metalu… - przyp. red.) Każdy numer miał dla nas ogromne znaczenie i byliśmy go w stu procentach pewni, więc kolejność utworów na krążku nie była już taka

Foto: Miecz Wikinga

Foto: Miecz Wikinga

istotna. Część z utworów z "Gron Gniewu" była znana przede wszystkim z raczkującego wtedy internetu, do którego wrzuciliście 4 nagrania demo, które składały się na repertuar pierwszego Waszego wydawnictwa, "Heavy Metal"... Dariusz Łucyszyn: Faktycznie działo się sporo w show-biznesie wtedy. My z głowami w chmurach i to w latach 80., a tu ktoś wymaga od nas strony w necie, aktualizacji, wektorowego logo itd. Gdyby nie serdeczni znajomi nam tego nie ogarnęli... Chcieliśmy tylko grać, grać i grać, a reszta tego była poza nami. Z jednej strony rozumieliśmy to całe zwiększanie zasięgów, promocję, ale z drugiej chyba nigdy nie było nam to do szczęścia potrzebne. W 2003r. myśleliśmy, że Internet to miejsce gdzie laski zostają na noc żeby nie dojeżdżać codziennie do szkoły. (śmiech) Urządzają "pidżama party" i... Dopiero wchodziliśmy w świat Internetu i to chyba z lekkim przymusem. Nie mieliśmy kontaktów, wiedzy, gdzie, co i jak, choć marzenia o wydawaniu płyty nakręcały. To faktycznie dziwne czasy bo oprócz tego, że kapela musiała dobrze grać, mieć to coś, to jesz-

cze zaczęto wymagać znajomości Internetu. (śmiech) Album zamyka rewelacyjna "Husaria Lepszego Stworzenia", czyli numer, który bez krzty zadęcia i wycierania sobie mordy patri otyczną symboliką, opowiada o pogromie Szwedów przez Polską jazdę konną. Zresztą, te 17 lat temu metalowe kawałki z Husarią w tle były na porządku dziennym, wystarczy wspomnieć chociażby "Metalową Husaryę" Sorcerera. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach, gdzie patriotyzm to nieco drażliwy temat, zwłaszcza w metalu, nie byłoby już tak łatwo. Jak myślisz, po czyjej stronie leży wina? Winni są nasi obecni patrioci w kominiarkach i z racami w rękach, czy może zespoły pokroju Sabaton, które takie tematy podały w uproszczonej, nieco mainstreamowej formie? Robert Skaza: Taki to już czas. Mamy jakieś grupki pseudo-patriotów w kominiarkach, a z drugiej strony ekipę, która tylko czeka by zrobić z ich wybryków aferę na cały świat. Poza tym, jeśli ktoś (zespół, polityk) co chwilę odwołuje się do patriotyzmu w sposób nas drażniący, krzykliwy, "jarmarczny", to nie znaczy, że powinniśmy przenosić niechęć do polskości i kultywowania tożsamości narodowej jako takiej. A niestety obserwuję takie reakcje wśród wydawałoby się rozumnych ludzi. To smutne i niepokojące. Ludziska ogólnie nie potrafią na dłuższą metę wypośrodkować i wciąż odbijają się od bandy do bandy, a przecież żadna skrajność nie jest dobra, tego uczy nas historia. Dariusz Łucyszyn: Każdy z nas kocha i szanuje historię naszej ojczyzny. Numery o takiej tematyce są też wśród kanonu muzyki metalowej. Może bez przesadnego zadęcia, ale mieliśmy potrzebę zaznaczenia swojego oddania dla sprawy, pokazania, że jesteśmy świadomi i dumni z naszej historii. Oczywiście cieszymy się, że Sabaton podłapał temat, a tak naprawdę to bardzo miłe, że ktoś jeszcze w świecie zna nasze losy i chce o nich opowiadać z metalową nutą w tle. My dla odmiany uwielbiamy skandynawskich wojowników. Powiedz mi, czy nie myśleliście żeby do reedycji dołączyć również wspomniane demo z 2003 roku? Jakiś czas temu odświeżyłem ten

MIECZ WIKINGA

37


materiał i wciąż brzmi rewelacyjnie! Robert Skaza: Początkowo był taki zamysł, ale potem doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu dublować materiału, który i tak znalazł się na "Gronach...". Dariusz Łucyszyn: Cóż, to pewnie miał być materiał dla nas, pierwsza sesja itd., ale jak każdy młody zespół chcieliśmy się podzielić naszą muzyką ze znajomymi oraz ludźmi, którzy przychodzili na koncerty. Nie było wielkiego ciśnienia bo na horyzoncie już pojawiał się pomysł na prawdziwą płytę. Nie ma co ukrywać, że debiut, mam na myśli "Grona Gniewu", został wydany w dość prostej, chałupniczej formie - CD-r z naklejoną etykietą oraz wkładką bez tekstów. Nie było szans w tamtych czasach żeby zaopiekowała się Wami jakaś sensowna wytwórnia? Robert Skaza: Małe sprostowanie, na "Gronach..." były teksty! Szanse pewnie były, ale mechanizm "podłączenia się" pod wytwórnię to grubsza sprawa. Wtedy nie działały wydawnictwa pasjonatów w rodzaju Ossuary Records, z którymi można się po ludzku dogadać. Poza tym chyba nie mieliśmy do tego głowy, chcieliśmy po prostu grać. Tak czy inaczej, pierwsze wydanie albumu to coś na kształt rodzimego Świętego Graala wiem także, że sporo maniaków z zagranicy poluje na tę płytę. Czy tegoroczną reedycję traktujecie jako coś na kształt rekompensaty dla fanów, którzy wciąż pamiętają Miecz Wikinga? Założę się że wielu z nich odetchnęło z ulgą, mając w perspektywie możliwość zakupu oryginalnego, eleganckiego wydania i odpalenia tłoczonej płyty bez obawy o uszkodzenie nośnika (śmiech). Robert Skaza: To gratka nie tylko dla fanów, ale i dla nas. W końcu wydanie na sto procent, gdzie nic nie kuleje! Jestem pewien że przy okazji reedycji, mieliś cie okazję posłuchać tego materiału raz jeszcze. Jakie mieliście odczucia, jakie były Wasze reakcje? Wiem że jesteście teraz na zupełnie innym etapie życia i zainteresowań muzycznych, ale czy po latach jesteście dumni z tego co wtedy razem stworzyliście? Robert Skaza: Myślę, że wszyscy z przyjemnością powróciliśmy do tych dźwięków. Maciej Łucyszyn: Musieliśmy trochę od tego

odpocząć, nabrać dystansu. Z biegiem lat wykopany z czeluści domowego przybytku materiał cieszy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jesteśmy dumni z tego co wtedy i przy takich możliwościach udało się nam wspólnie uzyskać Wiem, że po latach, odeszliście trochę od heavy metalowych brzmień. Jednak zastanawia mnie czy zdarza Wam się cały czas odpalić takie "The Number Of The Beast", "Under Jolly Roger" czy "Oddech Wymarłych Światów"? Robert Skaza: Każdy musiałby wypowiedzieć się z osobna. Ja np. do Ironów nie wracam, ale Kaciora i Runningów czasem z przyjemnością odpalę. Dariusz Łucyszyn: Raczej nie. (śmiech) Współczesna scena metalowa bardziej mi odpowiada. Klasyka pozostaje klasyką i tego się trzymajmy. Współczesna scena metalowa powiadasz… No dobra, to przyznaj się co tam w Twoich głośnikach gości ostatnio najczęściej? Foto: Miecz Wikinga Dariusz Łucyszyn: Alice in Chains, Bleed From Within, Sylosis, Lamb Of God... Tak swoją drogą, Wasi wierni kompani z tamtych lat, czyli Chainsaw, wciąż dzielnie niosą płomień. Trzymacie kontakt z Maxxem i spółką? Wspominacie stare czasy i "rzucanie bigosem po ścianach"? (śmiech) Robert Skaza: Mamy kontakt. Na pewno rzadszy niż kiedyś, ale jak tylko spotykamy się albo klikamy na czacie to wspomnienia z "grubych" imprez od razu wychodzą, nawet jeśli powinny na zawsze pozostać w czeluściach niepamięci (śmiech). Dariusz Łucyszyn: Jak Chainsaw gra jakąś sztukę to zazwyczaj odwiedzamy Bydgoszcz. Zawsze jest chwila na pośmianie się, wspominanie dawnych czasów. Na zawsze już pozostaną naszymi "starszymi" braćmi. Chyba

gdzieś w gwiazdach było zapisane, że nasze drogi mają się przeciąć. Maxx i spółka to konkretni ludzie z pasją. Szkoda tylko, że nie poszliśmy w ich ślady w kwestii nagrywania płyt (śmiech). Historia Miecza i Chainsaw ma wspólny pierwiastek. Witek Olejniczak... czego bym tu nie napisał zawsze będzie za mało. Najlepszy menadżer pod słońcem. Wiem że w większości gadamy tu o starych czasach, ale z tego co zdążyłem podejrzeć, to cały czas jesteście związani z muzyką. Co porabiacie? Gdzie gracie? Nie traktujcie mnie jak zatwardziałego metalowca, ale czy powinienem tego posłuchać? (śmiech) Marcin Łucyszyn: Ja obecnie działam w poprockowym projekcie Arthouse. Wcześniej po rozpadzie Miecza Wikinga i Harpii, wraz ze Smokiem funkcjonowaliśmy z powodzeniem w grunge'owym składzie Minnesota. Robert Skaza: Ja od czasu do czasu bawię się w homerecordingi w klimatach rockowych i metalowych - możesz sprawdzić takie projekty jak Razor Squad czy Molecular Acid. No dobra, "Grona Gniewu" są ponownie dostępne na rynku, fani ekscytują się jak za dawnych lat. Normalnie spytał bym się Was o kolejny etap tego działania, ale te aspekty już sobie wyjaśniliśmy. Nie pozostaje mi nic innego jak poprosić Ciebie o słowo do Waszych fanów, których jak się okazuje, wciąż macie naprawdę wielu! Dariusz Łucyszyn: Dzięki za rozmowę, pozdrowienia dla Wszystkich! Marcin Jakub

Foto: www.saymoon.art.pl

38

MIECZ WIKINGA Fo


Soundtrack do horroru Duński Witch Cross to jedna z tych kapel, która nawet jeśli milczy przez długi okres czasu, jest w stanie dostarczyć fanom dokładnie to czego potrzebują stylowy, bezkompromisowy metal najwyższej próby. Gitarzysta formacji, Mike Koch to człowiek którego wiara wydaje się być niezłomna a entuzjazm, wręcz zaraźliwy. Pogadaliśmy trochę o ich najnowszym dziele, znakomitym "Angel of Death" a Mike zdradził trochę ciekawych detali dotyczących aktualnej kondycji formacji. HMP: Cześć Mike, jak się masz? Przede wszystkim, chciałem pogratulować Ci wspaniałej płyty! Zrobiliście to cholernie stylowo! Mike Koch: Cześć, wszystko ok. Dzięki za te słowa, to miłe. Jesteśmy mega dumni z tej płyty i szczerze mówiąc, bardzo szczęśliwi z każdej, pozytywnej recenzji, zwłaszcza że jest ich naprawdę dużo. Wiesz, nawet jeśli jestem bardzo rad z tego że w końcu wypuściliście nowy album, to muszę przyznać że zabrało Wam to naprawdę duuu uuużooo czasu. Powiedz mi, co się działo przez te 8 lat? Wiem że sesja nagraniowa trochę się wydłużyła…. Naprawdę chcieliśmy wypuścić ten album wcześniej, ale czas po prostu wyślizgiwał nam się z rąk… Kiedy już byliśmy gotowi ze wszystkim nagle wybuchła epidemia koronawirusa. W międzyczasie zmieniliśmy jeszcze perkusistę i po prostu chcieliśmy być pewni, że to właściwa osoba na właściwym miejscu. I tak z Jesperem za bębnami jesteśmy zespołem, który stał się bardziej dynamiczny, bardziej energiczny, chcieliśmy to też pokazać na nagraniach. I w ten sposób musieliśmy przearanżować cały materiał, dopisać jeszcze kilka nowych numerów... Dobra, to pogadajmy teraz o zawartości "Angel of Death". Szczerze mówiąc, jeśli ktoś puścił by mi tę płytę bez żadnych introdukcji, pomyślałbym że to jakieś kawałki z epoki które dopiero teraz ujrzały światło dzienne. Ten Wasz sound i produkcja… Tak miało być? Oldschoolowo i surowo, jak w latach 80tych? Tak, naprawdę chcieliśmy żeby album brzmiał surowo i energicznie, ale muszę przyznać, że nie chodziło nam o typowy sound z lat 80-tych. Pracowaliśmy z niesamowitym facetem, Mikem Exeterem, który to wszystko miksował i gość zrobił niesamowitą robotę, te kawałki brzmią naprawdę fantastycznie! Muszę przyznać, że to dość nietypowe, bo akurat te wszystkie powracające bandy z lat 80-tych starają się raczej zabrzmieć bardziej nowocześnie, w przeciwieństwie do młodych kapel, które starają się oddać hołd starym czasom... No tak. Wiesz, wierzymy że kapela powinna brzmieć tak na płycie, aby dało się to potem odtworzyć na koncercie, więc raczej daliśmy sobie spokój z superprodukcjami, wiesz, bez zbędnych nakładek, efektów, sampli, jak to wiele kapel ma w zwyczaju robić. Zawsze staraliśmy się, żeby kawałki żyły własnym życiem, a numery z nowego albumu są w większości dość mroczne i z epickim klimatem.... Tak jak Ci powiedziałem na początku, Wasz nowy album jest niezwykle stylowy - po krótkim intro otrzymujemy dynamiczny, szybki track tytułowy, który jest kapitalnym otwieraczem. Po tym numerze mam wrażenie że każdy już wie, z czym będzie miał do czynienia słuchając pełnego albumu.

Fajnie że to zauważyłeś, bo to nie jest dzieło przypadku. Zawsze tworzymy kompletną wizję albumu, w tym utworu, który ma za zadanie ustawić słuchacza na pełne doznanie. I tak jak mówisz, "Angel of Death" to świetny numer żeby wprowadzić słuchacza w klimat albumu. Z kolei następny kawałek, "Marauders", to mroczny i klimatyczny numer, zapewne przez te subtelne klawisze w podkładzie. W sumie, nieźle nadawałby się jako część soundtracku do jakiegoś horroru! Tak, to dość ciężki numer, z fajnym akustycznym intro, zanim ten posuwisty beat wejdzie na dobre. W sumie widziałem sporo recenzji w których pisano o klawiszach, ale prawda jest taka że te spokojniejsze dźwięki, zrobiliśmy za pomocą wokali i gitar, bo nie mamy na pokładzie klawiszowca. Moim ulubionym numerem na tej płycie jest "Phoenix Fire" - znów: świetny klimat, wspaniały riff no i chwytliwy refren! No cóż, "Phoenix Fire" to kawałek, który gramy od lat na koncertach i ludzie go uwielbiają! Więc jasne było że musi wejść na płytę i dodatkowo musimy zrobić do niego klip. Kawałek faktycznie kopie dupsko, ma świetny refren, zgadzam się z Tobą! Wiesz co? Jak sobie myślę tak ogólnie o Waszej płycie i tym specyficznym klimacie, wciąż kołatają się wokół dwie nazwy: Mercyful Fate i… Angel Witch. Nawet Kevin Moore śpiewa czasem jak jego imiennik, Heybourne... No, trafiłeś w dychę. Angel Witch to mój ulubiony band z lat 80-tych. Graliśmy z nimi kiedyś na festiwalu w Holandii, a podczas Keep It True zagraliśmy nawet ich cover. Co do Mercyful Fate, cóż, wiadomo, że to wielka inspiracja dla wielu kapel, zwłaszcza tych z Danii, więc jasne, na pewno znajdziesz w naszych kawałkach trochę Kinga, Hanka, Timiego, Kima czy Dennera.

Słuchaj, mamy rok 2021. Zawsze zastanawiam się, jak to jest z tymi wszystkimi kapela mi które zaczynały w latach 80-tych. Przez 40 lat zmieniło się przecież tak wiele! Scena nie jest taka sama. Jak odnajdujesz się w otaczającej nas teraźniejszości? Przeżywamy wspaniały okres. Nagrywamy muzykę i gramy koncerty dla nowej publiczności. Wsparcie, które otrzymujemy jest nieprawdopodobne i sprawia, że wciąż pracujemy nad tym żeby być coraz lepsi. Poczekaj aż usłyszysz nasz następny album! Śledzisz czasem doniesienia z nowej sceny metalowej? Są jakieś młode kapele na które masz oko? Hmmm… Toledo Steel. Lucifer's Hammer czy Defecto są niesamowici, więc koniecznie ich sprawdź! Ah, oczywiście Marta i jej Crystal Viper! Jeśli pozwolisz, chciałem jeszcze na chwilę wrócić do roku 2011, kiedy Witch Cross znów zaczął grać. Pamiętasz kiedy zacząłeś myśleć o wskrzeszeniu zespołu i kolejnych aktywnościach kapeli? Tak, to było trochę dziwne, wiesz to całe zainteresowanie wokół kapeli, wydanie starego albumu i demówek, które zaowocowało wywiadem dla Snake Pit i naszym występem na Keep It True 2012. Dużo rzeczy się wtedy wydarzyło, a my po prostu na to pozwoliliśmy, poszliśmy z nurtem. Mieliśmy jeden nowy numer i zdecydowaliśmy się go zagrać na festiwalu, a potem zdecydowaliśmy się na nagranie nowej płyty, która miała być uzupełnieniem tego comebacku. Witch Cross A.D. 2021 nagrał świetny album, który, tak mi sie wydaje, pozwala Wam optymistycznie patrzeć w przyszłość. Czego mogę Wam życzyć na najbliższe lata? Cóż, mamy nadzieję wrócić na scenę i znowu coś pograć w 2022r. Tak samo chcemy zacząć pracę nad następną płytą, tak aby znów nie minęło 8 lat! (śmiech) Mike, dzięki za wywiad. Ostatnie słowo do Polskich fanów należy do Ciebie. Bardzo Ci dziękuje za ten wywiad. A Polskim fanom chciałem przekazać, że bardzo chcielibyśmy zagrać u Was jakiś koncert, więc szepnijcie słówko tu i tam i może niebawem się zobaczymy! Marcin Jakub

Foto: Brain Baden

WITCH CROSS

39


Jakie elementy death metalu możemy usłyszeć na "Give Us Life"? Nie słucham death metalu, a fajnie byłoby je wskazać czytelnikom. Myślę, że utwór tytułowy, a także "Dark Descent", zawierają wyraźne elementy death metalowe, zwłaszcza riffy w zwrotkach. To z naszej strony celowy zabieg. Chcieliśmy podążyć w mrocznym i agresywnym kierunku.

Supportowanie Overkill uznałbym za spełnienie marzeń Space Chaser gra thrash metal tak dobrze, że zasługuje na supportowanie Overkill. Ten zespół powstał w drugiej dekadzie XXI wieku w Berlinie, czerpie garściami z amerykańskiej klasyki thrashu, a jednak jego muzyka żyje własnym życiem, jest witalna, świeża i porywająca. Co więcej, oni nie tylko wypadają fantastycznie pod względem sonicznym, lecz również zdobywają międzynarodowe nagrody za wizualną prezencję. Najnowszy album "Give Us Life" stanowi najlepszy dowód, że nie brakuje im niczego, aby konkurować z bardziej rozpoznawalnymi kapelami. Kto wie, może Space Chaser przejmie kiedyś pałeczkę po legendach niemieckiego thrashu i to oni będą dumnie obchodzić swoje czterdziestolecie w 2051 roku? HMP: Gratuluję nowego albumu "Give Us Life". Jak się czujesz tuż przed jego premierą? Czy to gorący okres? Matthias Scheuerer: O tak, ostatnie trzy miesiące mieliśmy wypełnione ważnymi terminami. Czujemy się szczęśliwi i podekscytowani, że nasz nowy album wreszcie się ukazuje a ludzie pozytywnie na niego reagują. Czy masz nadzieję na zdobycie wraz z "Give Us Life" nowych fanów również poza Niemcami? Działamy międzynarodowo za sprawą silnego labela Metal Blade Records. Nasz nowy ma-

amerykańska, zaś ze strony ojca niemiecka. Zgodzę się jednak, że skojarzenia z Polską są jak najbardziej uzasadnione. Podobnie z nazwiskiem Waszego basisty Sebastiana Kerlikowskiego. Sebastian jest imieniem często spotykanym zarówno w Polsce, jak i w Europie Zachodniej. Ale Kerlikowski to już polskie. Również nie wiem nic o rodzinnych związkach Sebastiana z Polską. Jak bardzo Overkill wpłynął na Waszą sekcję instrumentalną? Wydaje mi się, że inspirują

Foto: Woody Woodsn

teriał jest świetny, mamy wiele do zaoferowania, także możemy konkurować z innymi większymi zespołami. Wasz wokalista Siegfried Rudzyński nie mógłby bardziej przypominać Bobby'ego Blitz'a Ellsworth'a (Overkill). Jego imię brzmi niemiecko (Siegfriend to zlepienie słów oznaczających zwycięstwo oraz ochronę bądź spokój), ale jego nazwisko - bardzo polsko. Cały czas czytamy o porównaniach z Bobbi'm Blitzem (śmiech). Co za honor! Odnośnie jego nazwiska - nie słyszałem, żeby miał on polskie korzenie. Jego rodzina ze strony mamy jest

40

SPACE CHASER

Was zwłaszcza ostatnie albumy Overkill. Overkill to wspaniały zespół, który wpłynął na nas tak jak cała amerykańska scena thrash metalowa. Osobiście jestem fanem zarówno ich klasycznych pozycji, jak i tych nowszych, począwszy od "Ironbound". Supportowanie ich na trasie uznałbym za spełnienie marzeń. Klasyczny thrash metal kojarzy się z latami osiemdziesiątymi, ale "Horrorscope" wyszedł już w kolejnej dekadzie, bo w 1991 roku. A to właśnie "Horrorscope" uczynił mnie fanem Overkill, dopiero w następnej kolejności poznałem ich inne longplay'e.

Uwaga, to pytanie będzie podchwytliwe. Według książki Edwarda C. Banfield'a "The Unheavenly City" (1970), przynależność człowieka do klasy społecznej jest uwarunk owana jego "horyzontem czasowym", tzn. im dłuższa jest Twoja perspektywa czasowa, tym wyższą klasę społeczną reprezentujesz. Tymczasem, Space Chaser zwykł myśleć w kategorii całych eonów - Wasze utwory dotyczą plejady gwiazd z odległych galaktyk. Czy czyni to Space Chaser w pewien sposób zespołem bardziej dojrzałym od kapel thrashowych zorientowanych na picie, np. Tankard? Cóż, Siggi pisze teksty zarówno o pozytywnych, jak i o mrocznych aspektach science-fiction. Etap grania metalu o piciu oraz o imprezach mamy już za sobą. Przestaliśmy to robić na naszym drugim albumie "Dead Sun Rising" (2016). Tylko kawałek "Antidote Order" (z "Give Us Life") ma bardziej wyluzowane liryki. O co dokładnie chodziło Wam w następującym zdaniu zamieszczonym w notce prasowej: "nikt nie utrzymuje ducha ani brzmienia gatunku żywymi tak jak berliński Space Chaser"? Czy uważacie siebie za najlepszy tradycyjno - thrash metalowy zespół z Niemiec ostatniej dekady? Notki prasowe bywają zbyt pretensjonalne, ale i tak uważam, że świetnie gramy. A to, że jesteśmy wciąż aktywni po dziesięciu latach od powstania (zwłaszcza należąc do tak dużego labelu jak Metal Blade Records) jest wspaniałe! Zdecydowanie nie brakuje nam niczego w porównaniu do innych niemieckich bądź zagranicznych kapel. Jest taki fragment w utworze "Give Us Life", w którym spodziewałem się solówki gitarowej, a zamiast niej usłyszałem bardzo silny rytm. Zastanawiałem się, czy chcieliście to tak zostawić po to, aby swobodnie bawić się tym motywem podczas koncertów? Może dopiero na żywo zaprezentujecie niespodziewane solówki krążące wokół tego rytmicznego fragmentu? Ten numer będzie prawdziwym bangerem na żywo. Nie sądzę, żebyśmy grali tam sola gitarowe. Publiczność z pewnością będzie się przy tym fajnie bawić. Nie możemy doczekać się koncertowania. Moim zdaniem harmonie rytmiczne zdecydowanie wzmacniają przekaz albumu "Give Us Life", ale czy nie zastanawialiście się podczas komponowania nad tym, żeby nie przesadzać z groovem? Za dużo groove? Nie wydaje mi się. Zależało nam, aby poszczególne kawałki wyraźnie różniły się między sobą, ale akurat nikt nie martwił się tym, że możemy zabrzmieć zbyt groove. Niektórzy metalowcy lubią oceniać albumy posługując się cyferkami. Jak oceniłbyś "Watch the Skies!" (2014), "Dead Sun Rising" (2016) i "Give Us Life" (2021) w skali od 1 do


6? "Watch the Skies!" 3/6, "Dead Sun Rising" 4/6, "Give Us Life" 5/6. To proste. "Watch the Skies!" to nasz debiut, pierwszy duży krok wydawniczy. Spoglądając wstecz, zagrałbym na nim inaczej, ale wtedy było to wspaniałym doświadczeniem. "Dead Sun Rising" wyszło znacznie lepiej i pod wieloma względami dojrzalej (zwłaszcza komponowanie i produkcja). Wraz z "Give Us Life" ponownie poczyniliśmy wielki krok naprzód. Jestem niezmiernie usatysfakcjonowany. Postawiłem piątkę zamiast szóstki, bo mam nadzieję, że możemy to jeszcze w przyszłości przebić. Damy z siebie wszystko! Lubię Wasze video do "Remnants of Technology". To bardziej film niż standardowy videoclip. To zabawne, że się teleportujecie. Ogólnie dobrze sobie radzicie jako aktorzy. Dziewczynka z mandoliną na samym końcu jest wesoła, ale roboty grające w rosyjską ruletkę wręcz przeciwnie - straszą. Ten obraz otrzymał aż cztery nagrody na Rome Music Video Awards za: najlepszy make-up, najlep sze kostiumy, najlepszą produkcję oraz ogól nie za najlepsze rockowe video muzyczne. O tak, to był mega projekt. Wszyscy czujemy się dumni z efektu końcowego. Dziękuję za uznanie. Lucas Fiederling z Peregrine Films zaagażował całą ekipę w stworzenie fantastycznego filmu. Cieszymy się, że otrzymaliśmy wspomniane cztery nagrody. Rome Music Video Awards to festival on-line, przyznający nagrody co dwa miesiące. "Antitode to Order" pokazuje jak gracie, ale nie muzykę, lecz w Nintendo. Czy Nintendo to odpowiednik Waszego "antidotum" a muzyka "porządku"? A może po prostu rzecz tyczy się nieposłuszeństwa? Nie, ten kawałek opowiada po prostu o "thrash metalu" - wiesz, o muzyce, fanach, scenie, jako przeciwieństwo porządku. Nintendo jako tako pasowało. Za to video do "The Immortals" wypada chaotycznie. Pozwól, że zapytam tylko, dlaczego krew zamordowanych kosmitów ma barwę czerwoną? To prawda, wyszło chaotycznie. Kilka postaci znanych z video "Remnants of Technology" tam też się przewija. Oczywiście, nie wiadomo, czy

Foto: Joe Dilworth

krew kosmitów faktycznie jest czerwona, ale zauważ, że nasi bohaterowie przypominają ludzi również pod innymi względami... Widziałem na YouTube jak coverowaliście Iron Maiden "Aces High". To chyba niezbyt oczywisty wybór na cover, bo Maidensi mają kilka popularniejszych hitów. W każdym razie, czy słyszałeś "The Writing On The Wall"? Zgadza się, coverowaliśmy "Aces High" na małym festiwalu w Belgii (Toxic Waste Festival, 2016). Szalone show, fajna impreza. Słuchałem "The Writing On The Wall" kilkakrotnie, ostatnio wczoraj. Nie odpowiada mi w pełni intro, ale poza nim Bruce Dickinson to totalna moc a Adrian Smith zagrał tam pierwszorzędną solówkę. Czy zarekomendowałbyś jakieś fajne sklepy z winylami turystom przyjeżdżającym do Berlina (to pytanie ma drugie dno, bo niektórzy mieszkańcy Berlina zrzędzą na turystów, - przyp. red.)? Na pewno poleciłbym Coretex Records w Kreuzberg (dzielnica Berlina - przyp. red.) oraz The Dodo Beach Record Store w Berlinie Schöneberg. Kolekcjonerzy winyli zdecydowa-

nie powinni tam zajrzeć. Jak często widujesz ludzi chodzących berlińskimi ulicami w koszulkach Space Chaser? Zdarza się, że ktoś nas rozpoznaje (jako członków Space Chaser) na ulicy, na imprezach lub na koncertach innych zespołów. Całkiem często widzę osoby noszące nasze koszulki. To fajne. Cieszymy się, że ludzie nas wspierają i lubią okazywać to publicznie. Wasze plany koncertowe? Planujemy kilka gigów w Niemczech w ciągu następnych miesięcy. Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli powiedzieć coś więcej. O czym marzysz, oprócz supportawania Overkill? Ogólnie, mamy nadzieję, że wraz z wydaniem "Give Us Life", poznamy wiele nowych miejsc oraz ludzi podczas koncertowania. Trasa po Stanach Zjednoczonych byłaby czymś absolutnie fantastycznym. Chcemy grać tak dużo, jak to możliwe. Sam O'Black


Bez możliwości oddzielenia tego co jest prawdą a co fikcją Vulture to pewna nikomu nieznana kapela, która wcale nie inspiruje się horrorami. Nie no dobra, większość zapewne zna tę speed metalową kapelę z Niemiec, która miała na swoim koncie naprawdę dobrze (w mojej subiektywnej ocenie) brzmiące albumy, wraz z trochę niedocenianym "Ghastly Waves & Battered Graves" na czele. O tym albumie w kontekście niedawno wydanego "Dealin' Death" i o samym najnowszym albumie opowie nam basista zespołu, Andreas, znany też jako A. Axetinctör. Również pogadamy trochę o grozie w kulturze wszelakiej, od muzyki zespołu, przez filmy a na literaturze skończywszy. Nie przedłużając... HMP: Cześć! Czy powiedzenie, że jesteście kapelą, która uwielbia tworzyć muzykę inspirowaną grozą (w obojętnie jakiej postaci) to niedomówienie? Andreas: Cześć! Mówienie, że my jesteśmy tym jedynym zespołem to przesada. Szczególnie, że historie grozy były inspiracją dla rocka i heavy metalu od samego początku. Jednak tak, uwielbiamy wchodzić głęboko w te tematy i wprowadzać ich atmosferę do naszych utworów. Czy spodziewaliście się, że "Ghastly Waves & Battered Graves" będzie tak cholernie dobre? Cieszę się, że się podobało (śmiech)! "Ghastly Waves..." było dla nas naprawdę dziwnym przypadkiem. Część zdawała się naprawdę lu-

czymś, co definiuje uczucie i momentum danego czasu, dźwiękowa migawka, że tak powiem (śmiech). Tak więc moja obiektywna opinia może się z czasem zmienić, jednak za parę lat lub dekad ponownie z chęcią włączę ten album i wrócę do lat 2018/2019. Nie miałbyś nic przeciwko porównaniu procesu tworzenia "Dealin' Death" do czasów, w których pracowaliście nad poprzednim albumem? Jaka była najbardziej oczywista zmiana, którą zauważyliście podczas waszej pracy? Największą zmianą było to, że proces pisania był lepiej rozłożony w czasie. Kiedy wydawaliśmy "Ghastly Waves...", to mieliśmy już trzy gotowe utwory na "Dealin' Death". To pozwoliło nam ostrożniej rozwijać pomysły, unikać

miałbyś porównać wasz "Dealin' Death" do obu, to któremu albumowi byłoby bliżej? Nie jest sekretem, że wczesne wydawnictwa Dark Angel miały na nas ogromny wpływ, jednak sądzę, że oba albumy miały naprawdę różny "smak", jeżeli pozwolisz, że tak ujmę. "Darkness Descends" jest brutalnym wpierdolem od początku do końca. Jak całkowity szaleniec, który łomem łupie Ci czaszkę. "Dealin' Death" jednak jest trochę bardziej delikatne. Najpierw wabi Cię różnymi zachętami, nim wbije Ci nóż pomiędzy żebra (śmiech). "Darkness Descends" wciąż jest moim zdaniem niedoceniane. Każdy zna, ba, a nawet pies każdego zna "Reign in Blood" lub chociaż parę kawałków, ale tylko część z nich wie o Dark Angel, szczególnie jeśli mówimy o niedzielnych fanach muzyki ciężkiej. Sądzę, że to po prostu kwestia tego, że "Reign in Blood" jest bardziej dostępne oraz ogólnie łatwiej je zapamiętać. Spróbuj zaśpiewać refren z "Reign in Blood", kiedy będziesz zgonował na imprezie, a potem zrób to samo z "Darkness Descends". Oba nagrania są bardzo ważne, jednak "Darkness Descends" jest trochę bliżej nas, ze względu na jego mroczną atmosferę. Zobaczyłem jedno zestawienie (choć już nie pamiętam gdzie), że wasz kawałek "Malicious Souls" brzmi podobnie do "Shotgun Justice" Razora, jednak tego z Sheepdogiem. Nie do końca jestem pewien tego po przesłuchaniu reszty albumu, ale jest to całkiem możliwe. Spotkałeś podobne porównanie? Zgodziłbyś się z nim? Oczywiście, że są takie porównania, takie jak te w komentarzach na mediach społecznościowych takich jak Youtube, Facebook czy innych. Z jednej strony bycie porównanym do dużych nazw w gatunku to komplement, z drugiej, część z nich jest trochę przesadzona. Wiele osób pisze, że słyszą dużo Venom w Vulture, porównując nawet nas brzmieniowo i nie mogę zrozumieć, dlaczego to robią.

Foto: Lea Heindl

bić ten album, inni niespecjalnie. Myśląc o tym z pewnej perspektywy czasu, czujemy, że na tym krążku za bardzo przekombinowaliśmy i przesadziliśmy. Ponieważ okres, w którym pisaliśmy, był napięty, nie byliśmy w stanie zająć się niektórymi pomysłami na tyle długo, by odpowiednio je zmaterializować. W taki sposób, by uzyskać efekt, którego oczekiwaliśmy. Czy jest coś, co byś zmienił na tej płycie? Tak naprawdę to nie. Być może brzmienie mogłoby mieć trochę mniej opóźnienia, niektóre utwory mogłyby być tu i owdzie trochę przycięte, jednak zasadniczo, dla mnie album jest

42

VULTURE

rzeczy, które nie działały na poprzednich albumach, jak i pokazywać mocniej te, które się sprawdziły. Poza tym współpraca w zespole była bardziej dynamiczna, prowadziła do świetnego wkładu wszystkich muzyków, ogólnie rzecz biorąc był to bardzo kreatywny okres pracy. Czy ktoś w jakiś sposób pomylił wasz album z "Darkness Descends"? Ja bym mógł, gdyby ktoś użył pewnego skrótu. Wygląda troszkę, jak wasz hołd dla Dark Angel. Swoją drogą, czy powiedziałbyś, że "Darkness Descends" był trochę w cieniu "Reign in Blood"? Jeśli

"Gorgon" w pewien sposób jest podobne tematycznie do waszego utworu "Tyrantula" z poprzedniego albumu. W obu mamy potwora oraz straszne otoczenie opisane w tekście. Czy dodanie tego utworu było czymś w stylu: "tak, musimy mieć ten motyw" czy raczej było to: "tak, lubię ten motyw, dodajmy go"? W pewien sposób masz rację, jednak sposób, w który dotarliśmy do konkluzji były trochę inny. Jeśli chodzi o "Gorgon" to mieliśmy ten podstawowy pomysł utworu o Meduzie, więc musieliśmy wybrać pasujący tytuł. Potem dodałem tekst o raczej pechowym poprzedniku Perseusza (śmiech). Jeśli chodzi o "Tyrantule", to zarówno tytuł jak i tekst były ostatnimi brakującymi kawałkami "Ghastly Waves...", byliśmy totalnie bez pomysłów, więc nie


mieliśmy tematu lub czegokolwiek. Podczas drogi na jakiś koncert zaproponowałem tytuł i historię o jakimś kurewsko dużym pająku. Wciąż jestem dumny z momentu szczytowego tego utworu. Czy wolałbyś się spotkać z meduzą czy z rekinem (mając chwilę na przygotowanie się przed kontaktem)? Zależy od gatunku rekina (śmiech). Czy sądzisz, że horrory głównie opierają się na naszym strachu przed nieznanym? Uważam, że operujecie właśnie tymi emocjami. Wnioskuję to po niektórych z waszych tek stów, jak chociażby "Below The Mausoleum", gdzie nie zaczynacie od opisów strasznych rzeczy, jednak powoli, ale pewnie odkrywacie kolejne części tajemnicy. Definitywnie! Wciąż wracam myślami do tego, że nigdy się nie dowiemy, co narrator znalazł na poddaszu "Koloru z przestworzy".

Co zainspirowało "Multitudes of Terror"? W jaki sposób paranoja może mieć wpływ na horror? Ten utwór nie ma bezpośrednich inspiracji, jednak cóż może być bardziej strasznego, niż bycie dręczonym przez najgorsze koszmary, bez możliwości oddzielenia tego, co jest prawdą a co fikcją. Co sądzisz o "Morderstwie na Rue Morgue" lub "Beczce Amontillado"? Które dzieła Edgara Allana Poego poleciłbyś do przeczytania (poza wcześniej wymienionymi)? Obie historie są prawdopodobnie najlepszymi, które Poe napisał. "Beczka Amontillado" jest świetną historią grozy, zaś "Morderstwo na Rue Morgue" zrewolucjonizowało bądź wręcz zaczęło cały gatunek kryminałów czy thrillerów. Ta powieść została napisana przez Poego, zanim powstały opowieści o Sherlocku Hol-

Ten efekt został dodany podczas edycji. Co zamierzacie robić przez najbliższe kilka miesięcy? Czy przygotowujecie się na kolejny album, czy planujecie odpocząć choć trochę przed tworzeniem nowej muzyki? Właśnie skończyliśmy naszą demówkę z trzema utworami (śmiech). Diabeł nie odpoczywa! Obecnie mamy nadzieję widzieć się znacznie częściej i grać ponownie próby, szczególnie że nie mogliśmy tego robić przez ostatnie miesiące. Jak sobie radzisz z wypaleniem? Czy masz na to jakieś sposoby? Jak na razie nie mieliśmy (na szczęście) okazji radzić sobie z prawdziwym wypaleniem i mam nadzieję, że tak zostanie. Jak sądzisz czy zawartość z "Dealin' Death"

Chciałem porównać "Below The Mausoleum" do twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta, ale uważam, że porównania do niego są nadużywane, czyż nie? Jednak myślę, że ten utwór jest mocno "lovecraftowy"… zaś tekst brzmi jak coś, co już czytałem… czy inspirowaliście się jakimś dziełem Lovecrafta podczas pisania tego utworu? Bazowy koncept, czy raczej moment kulminacyjny tekstu pochodzi z "The Horror at Red Hook", więc masz rację. Przeniosłem historię do świata okładki "Ghastly Waves..." i zmieniłem koniec, na gorszy dla naszego protagonisty. Co zainspirowało "Flee The Phantom"? Czy był to film "Belphegor, Phantom of the Luvre" lub krótki serial "Belphegor ('65)"? Co o nich sądzisz? Stefan jest wielkim fanem tego serialu z 1965, i właśnie na nim oparł "Flee The Phantom". Też mi się podoba, aczkolwiek nie widziałem go jeszcze całego. Natomiast nic nie mogę powiedzieć o filmie. Miałem okazję spotkać się z opiniami, że działania Kaliguli zostały przeinaczone przez rzymskich historyków (współczesnych mu lub żyjących krótko po nim), którzy nie popierali niezadowolenia Kaliguli z senatu. Czy powiedziałbyś, że jest to możliwe, że został po prostu kozłem ofiarnym, ponieważ był przeciwko niewłaściwym ludziom? Tak, jest to całkiem możliwe. Przecież historia jest pisana przez zwycięzców, a Kaligula z pewnością nie był jednym z nich (śmiech). Jednak dla mnie o wiele bardziej interesujące jest wyobrażenie rzymskiego cezara przeprowadzającego egzekucje ludzi ot, tak sobie i oddającego się orgiom w swojej świątyni, niż cezara jako jakiegoś niezrozumianego osobnika. Przynajmniej w takim sposób ludzie go widzą teraz. Okładka "Dealin' Death" została zainspirowana przez "Studnię i wahadło" Edgara Allana Poego? Trochę czuć to po okładce, nie jest to też dalekie od waszej muzyki i stylu, zgodziłbyś się? Nawiasem mówiąc, Velio Josto robi kawał dobrej roboty. Tak Velio ponownie zrobił świetną robotę. Absolutnie! Zgadza się, jest to bezpośrednia inspiracja powieścią Poego, nawet bardziej jej adaptacją filmową z 1961 roku.

Foto: Lea Heindl

mesie. Poza tymi dwoma mogę zaproponować "Maskę śmierci szkarłatnej" oraz "Czarnego kota". Czy mógłbyś opisać proces nagrania i edycji waszych obu teledysków "Star-Crossed City" oraz "Malicious Souls"? Żeby nagrać "Star-Crossed" po prostu wzięliśmy trzy kamery do studia i nagraliśmy siebie podczas pracy i imprezowania, dodaliśmy trochę kadrów z obszarów przemysłowych, które są blisko studia. Materiał video na "Malicious Souls" został nagrany w Gereons' Workplace, u dostawcy sprzętu na koncerty i wydarzenia. Było nam to na rękę, ponieważ mieliśmy całą ścianę wzmacniaczy Marshalla do naszej dyspozycji. Same nagrania szły całkiem gładko i mgliście (śmiech). Edycja została wykonana przez przyjaciela, przez co nie mogę zbyt wiele powiedzieć na ten temat. Niestety musieliśmy wyciąć sceny zaczerpnięte z filmu "The Nightmare Castle", ponieważ nie byliśmy do końca pewni czy był on w domenie publicznej, jednak ostatecznie wszystko poszło po naszej myśli.

będzie trudna do zagrania na koncercie? Czy będzie trudniejsza niż zawartość waszego debiutu, "Vendetta"? Powiem, że przeciwnie. Uważam, że nowe utwory są znacznie bardziej dopracowane i stąd również prostsze do grania. Mogą się zdarzyć problematyczne motywy jak pianino w "Gorgon", które będzie ciężkie do zagrania na żywo ale znajdziemy sposób i na to. Jeśli miałbyś żyć jedynie oglądając filmy grozy z jednego kraju, to który byś wybrał? Trudne pytanie. Jednak bądźmy realistami, większość horrorów wychodzi ze Stanów Zjednoczonych, więc myślę, że wybiorę ten kraj. Zanim skończymy czy chciałbyś coś polecić, życzyć i tak dalej? Dbajcie o siebie, zaszczepcie się i zobaczymy się, kiedy ta pandemia się skończy! Dziękuje za wywiad! Dziękujemy za miejsce w magazynie! Jacek Woźniak

Czy to rozmycie w teledysku "Malicious Souls" było jako efekt postprodukcji, czy to kwestia optyki?

VULTURE

43


Motyw kociego tyłka Duński Killing to jedna z ciekawszych kapel thrashowych, które pojawiły się ostatnimi laty (chociaż muzyków ją tworzących za nowicjuszy uznać raczej ciężko). Perkusista Jesper Skousen opowiedział nam o historri swej obecnej kapeli, powstaniu ich pierwszego długograja "Face the Madness" oraz paru innych dość zabawnych kwestiach. HMP: Witaj Jesper. Killing jest zespołem, który nawet nie próbuje ukryć faktu, że kontynuuje spuściznę thrashowych legend. Pamiętasz może, jak fascynacja tym gatunkiem się zaczęła? Jesper Skousen: Cześć. Właściwie każdy z nas zaczynał jako nastolatek od słuchania thrash metalu. Metallica, Megadeth, Slayer, Sepultura, Exodus, Testament, Annihilator, Kreator, Sodom, Anthrax itd. były ogromną częścią tego, co było wówczas grane na naszych zestawach stereo. Słuchaliśmy też wielu innych zespołów grających hard rock i heavy, ale to właśnie thrash metal był naprawdę czymś, z czym wszyscy mogliśmy się w pełni identyfikować. Tak więc nasza fascynacja i mi-

nowych kapel uprawiających thrash. To chyba dobrze świadczy o kondycji tej sceny. Myślę, że to jest świetne. Jak wspomniałem, pasja i miłość do thrash metalu zawsze były dużą częścią naszego życia i osobiście śledzę ten gatunek od lat 90-tych. To było niesamowite, kiedy stare zespoły zaczęły ponownie wypuszczać pełne thrashowe albumy po okresie eksperymentów. Nie żeby nie było żadnych świetnych albumów w tym okresie, ale myślę, że wszyscy możemy się zgodzić, że większość klasycznych thrashowych albumów pojawiła się w latach 80-tych. W każdym razie, kiedy nagle powrócił oldschoolowy thrash metal, pojawiło się też wiele młodych zespołów, które również wypuszczały świetne albumy. Od tego

Foto: Camilla Lund

44

łość do gatunku pojawiła się dość wcześnie i trwa po dziś dzień. Rozmawialiśmy o graniu thrash metalu od wielu lat, ale byliśmy zaangażowani w inne projekty muzyczne. Dopiero nasz wokalista i basista, Rasmus Soelberg, zapytał resztę z nas, czy chcielibyśmy spróbować grać thrash metal. Zaczęliśmy myśleć o tym poważnie. Wszyscy byliśmy podekscytowani pomysłem i mentalnie na to gotowi, ale tak jak powiedziałem, w tym momencie działo się wiele innych rzeczy i mieliśmy niewiele czasu. Ale mimo to udało nam się spotkać na próbie po raz pierwszy w grudniu 2013, aby zobaczyć, co z tego wyjdzie. Inne projekty zaczęły oddalać się na dalszy plan, a potem zupełnie zanikać. Kilka lat później mieliśmy więcej czasu, by skupić się na Killing. Teraz jest on głównym zespołem dla nas wszystkich.

czasu ten gatunek po prostu eksplodował, a dziś mamy więcej thrashowych zespołów niż kiedykolwiek. Lubię to, ale też stałem się bardziej selektywny w odniesieniu do nowych zespołów, które zaczynam śledzić i których kupuję albumy. To, że zespół gra thrash metal, nie oznacza, że automatycznie staję się jego fanem. Właściwie, większość nowych thrashowych zespołów, które naprawdę lubię, to te, które również dodają do muzyki trochę speed metalu, dobrymi przykładami są Evil Invaders, Bütcher i Vulture, lub grający naprawdę agresywny i brudny thrash, jak Slaughter Messiah, Evilcult, Amorphia, Deathhammer, Reaper i Empiresfall, żeby wymienić tylko kilka. Ale myślę, że to niesamowite, jak zdrowa jest obecnie scena i jak grono fanów tej wspaniałej muzyki wciąż rośnie.

W dzisiejszych czasach ciągle powstaje masa

Chyba zgodzisz się ze mną, że najbardziej

KILLING

znanym thrashowym zespołem z Twojej ojczyzny jest Artillery. Miałeś kiedyś okazję ich spotkać osobiscie? Tak, wiele razy! Od wielu lat jestem wielkim fanem Artillery i myślę, że wydali jedne z najlepszych albumów thrashowych w latach 80tych. Pierwsze trzy albumy to czysta klasyka, a kiedy wrócili na dobre z "When Death Comes" w 2009 roku, po prostu odleciałem. Album "B.A.C.K." z 1999 roku też był dobry, ale "When Death Comes" uderzyło we mnie jak z moździerza. Fantastyczny album! Widziałem zespół na scenie niezliczoną ilość razy. To była wielka strata, kiedy Morten zmarł kilka lat temu, on i Michael to tak naprawdę dwie legendy dotyczące duńskiego metalu i mili faceci. Stary perkusista Carsten Nielsen również jest fantastycznym gościem, a ja jestem wielkim fanem jego gry na perkusji, odkąd tylko zacząłem słuchać Artillery. Kiedy odszedł, założył zespół punk rockowy o nazwie The Nimbwits. Powinieneś to sprawdzić, są naprawdę fajni. Mój stary punkowy zespół Shit Lord grał wiele koncertów z tymi kolesiami i za każdym razem była to świetna zabawa. Niestety Killing nie grało jeszcze koncertów z Artillery, ale mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Pierwszy utwór na waszym pierwszym albu mie "Face the Madness" nosi tytuł "Kill Everone". To trochę radykalna wizja, czyż nie? (śmiech) (śmiech) Cóż... Właściwie nie jest to piosenka o masowej destrukcji, ale mała kontynuacja naszej EPki "Toxic Asylum" i singla "Raise Your Anger". Nie chodziło o koncept dotyczący tekstów, ale grafika na okładki i nasz teledysk do "Raise Your Anger" miały myśl przewodnią. Zły lekarz, który zamienił pacjentów w zombie w tym obłąkanym szpitalu. I ta "historia" kontynuowana jest w piosence "Kill Everyone". Tekst napisał Rasmus Soelberg, ale na początku miał inny tytuł. Pewnego dnia wpadł na pomysł, aby przerobić tekst na kontynuację "Toxic Asylum" i ten pomysł świetnie wypalił. Tutaj historia opowiada o jednym z pacjentów lekarza, który chce kontratakować kontrolowany przez wewnętrzne głosy. Te głosy każą mu (pacjentowi) zabić wszystkich. Więc widzisz, że nie jest tak radykalne, jak się wydaje. (śmiech)) Zaitrygował mnie wstęp do "Straight out of Kattegat". Bardziej kojarzy mi się on z epickim heavy metalem niż thrashem. Historia tego utworu jest dość zabawna. Zaczęło się od naszego gitarzysty Rasmusa. Otóż wpadł on na pomysł nowej koszulki. Miał to być motyw kociego tyłka i napis "Straight Outta Kattegat". Przede wszystkim morze otaczające naszą okolicę nazywa się "Kattegat", a po duńsku "Kattegat" może oznaczać również koci tyłek. W języku duńskim "Killing" oznacza "kotek", więc żart był przeznaczony dla Duńczyków. Po chwili zgodziliśmy się, że tojednak trochę za głupie i postanowiliśmy porzucić ten pomysł. Ale tytuł brzmiał fajnie i szzerze mówiąc, trochę było go nam szkoda. Nagle nasz drugi gitarzysta, Snade, napisał tekst o legendarnym morskim potworze z Kattegat, który podobno atakował statki. Tak więc, kiedy nagrywaliśmy ten kawałek, chcieliśmy by miał krótkie intro nadające mu odpowiedni klimat. "Killing in Action" to zaś najdłuższy i najbardziej rozbudowany numer na albumie. Skąd się wziął ten pomysł? Tak, jest to najdłuższy kawałek na albumie.


Był to jeden z ostatnich utworów, które napisaliśmy do "Face the Madness", a głównym celem było stworzenie czegoś cięższego. Gdy pisanie "Killed in Action" posunęło się do przodu, nagle zdaliśmy sobie sprawę, że zmierza ona w kierunku czegoś więcej niż tylko ciężkiego motywu, i zanim się zorientowaliśmy, mieliśmy intro "brzmiące jak Slayer", właściwą część i te elementy harmonii na końcu. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie było to trochę bardziej "epickie" niż reszta, ale wszyscy zgodzili się, że jest fajnie i naprawdę podoba nam się ostateczny efekt. Może w przyszłości nagramy więcej takich kawałków, ale nie mogę tego obiecać na sto procent. Czas pokaże. Jeden z utworów nosi "1942". To rok, w którym naziści zdominowali północny front. Interesujesz się okresem drugiej wojny światowej? Tak. Druga wojna światowa zmieniła wiele aspektów życia i ważne jest, aby pamiętać i uczyć się z tej tragicznej części historii. "1942" to nasze małe pozdrowienie do duńskich grup oporu, a zwłaszcza tych wczesnych grup, które zainspirowały innych ludzi do przyłączenia się do walki z Niemcami. "Churchill-Gruppen" i "Hvidsten Gruppen" były jednymi z pierwszych oddziałów, które wykazały opór, a wiele z nich straciło życie, aby Dania mogła znów być wolna. Mimo że minęło tak wiele lat, wciąż jesteśmy winni tym grupom oporu pamięć "Killed in Action" to w rzeczywistości także "piosenka wojenna", ale nie bezpośrednio o drugiej wojnie światowej. To historia żołnierza, który wychodzi na pole bitwy i jak wielu innych młodych mężczyzn ginie w błocie.

że te zespoły i muzycy, których słuchasz i którymi się inspirujesz, zostawiają ślad na twoim własnym stylu. Ale nigdy nie próbował celowo nikogo naśladować. Myślę, że "Face the Madness" pchnął jego głos jeszcze wyżej i pokazał nam więcej stron jego możliwości, których wcześniej nie wykorzystywał. Na tym albumie łączy on typową thrashową agresję oraz wysokie krzyki. Jak radziliście sobie z brakiem możliwości koncertowania. Wykorzystaliśmy ten czas na nagranie albumu. Mieliśmy zaplanowanych dziesięć koncertów na zimę i wiosnę 2020 roku i pracowaliśmy nad kolejnymi koncertami, ale potem przyszedł Covid i wszystko zepsuł. Wszystko zostało po prostu anulowane. To nie był najfajniejszy okres w naszej karierze, ale zamiast siedzieć i czekać, aż coś się wydarzy, szybko zdecydowaliśmy, że teraz mamy czas na nagranie naszego albumu. Więc to zrobiliśmy. Napisaliśmy, przearanżowaliśmy utwory, ćwiczy-

kuje. Że co? Świńskie łby? Gdzie słyszałeś te plotki? (śmiech) (z oficjalnego info dołączonego do albumu - przyp. red.) Jedyne, co zaplanowaliśmy jako dekorację sceny, to nowe tło. Zostawimy zwierzęce części innym zespołom. Tego typu rzeczy nie są dla nas. Większość muzyków grających obecnie w Killing jednocześni gra w gothic metalowym End My Sorrow. Co właściwie się dzieje z tą kapelą? Historia End My Sorrow jest dość długa. Postaram się to opowiedzieć najkrócej jak się tylko da. Zaczęliśmy w 1997 roku, ale z powodu wielu problemów ze składem wszystko długo się rozkręcało. Nagraliśmy trzy dema, a następnie album w 2009 roku. Nasz ówczesny wokalista odszedł z zespołu zaraz po tym, więc album nigdy nie został wydany. Następnie spędziliśmy wiele lat, aby znaleźć odpowiedniego następcę na jego miejsce, a kiedy to się udało, w końcu wydaliśmy nasz debiutancki album w

Okładka albumu na pewno wiele osób zszokuje. Cóż, wszystko zaczęło się od długiej dyskusji na temat tego, co powinniśmy mieć jako okładkę albumu. Mieliśmy tytuł, więc potrzebowaliśmy odpowiedniej okładki. Nasz gitarzysta Rasmus powiedział, że chciałby mieć bardziej "ikoniczny" rodzaj grafik. Wiesz jak te okładki, które wszyscy znają z powodu czegoś wyjątkowego. Dobrymi przykładami są "Among the Living" Anthrax i "Power and Pain" Whiplash. Po prostu natychmiast rozpoznajesz te okładki. Zaczęliśmy burzę mózgów, która trochę trwała. Przedstawiono wiele pomysłów, ale nigdy nie czuliśmy, że to właściwy. Pewnego dnia, kiedy położyłem się spać, miałem taką wizję księdza stojącego przed chrzcielnicą z dzieckiem w jednej ręce i bronią w drugiej. Za nim powinien znajdować się krzyż z ekranów telewizyjnych, na których dzieje się wszelkiego rodzaju zło. Główną ideą było pokazanie, że nawet najsilniejszy wyznawca może stracić wiarę przez to całe gówno, które dzieje się na świecie. Przedstawiłem pomysł pozostałym chłopakom i spodobał im się. Idealnie pasował do naszego tytułu. Potem omówiliśmy szczegóły i porozmawialiśmy naszą wizję Mario Lopezowi, który pracował już z nami w przeszłości.

liśmy jak szaleni i późnym latem zarezerwowaliśmy studio z producentem Jacobem Bredahlem, a potem miksowaliśmy. Właściwie graliśmy później dwa koncerty. Jeden streaming na festiwalu "Streaming For Vengeance" oraz "Metal I Forsamlingshuset" z udziałem nielicznej publiczności. Na koncercie streamingowym jedynymi prawdziwymi ludźmi przed nami była ekipa dźwiękowo-kamerowa, chłopaki z drugiego zespołu Anoxia oraz ludzie odpowiedzialni za streaking do sieci. To było naprawdę dziwne, ale jednocześnie zabawne. Cieszymy się jednak, że sytuacja z Covidem jest teraz znacznie lepsza, ponieważ mamy wiele koncertów zaplanowanych na ostatnią część 2021 roku, a tęskniliśmy za graniem na scenie jak cholera.

2016 roku - 19 lat po tym, jak zaczęliśmy! Wyobrażasz to sobie? Ale po wydaniu albumu wydawało się, że zespół się wypalił. Konsekwencją było to, że przestaliśmy ćwiczyć i grać. Nigdy oficjalnie nie rozwiązaliśmy zespołu, ale nie byliśmy aktywni przez ostatnie pięć lat. Może pewnego dnia w przyszłości End My Sorrow znów ożyje, ale na razie o tym nie myślimy. Killing zajmuje większość naszego czasu i nie mamy go na tyle, by angażować się jeszcze dodatkowo w inny zespół.

Niektóre krzyki Rasmusa przypominają mi Toma Arayę. Czy to celowy zabieg? Nie, przynajmniej nie bezpośrednio. Po prostu Rasmus jest wielkim fanem Slayera i myślę, że to po prostu samo wychodzi. Często słyszeliśmy od różnych osób, że brzmi on jak mieszanka Millego Petrozzy i Toma Arayi, a niektórzy mówią również o Marcelu Schirmerze. Myślę, że daje to całkiem dobry obraz stylu jego wokalu. Myślę również, że to naturalne,

Obecnie przygotowujecie się do koncertów. Według pewnych informacji na scenie mają pojawić się nie typowe ozdoby, m.in. prawdziwe świńskie łby. Nie boicie się, że w pewnych środowiskach może to wywołać sporo kontrowersji? Nie mówię tu o różnej maści bigotach, bo oni i bez tego znajdą powód by się doczepić. Mam tu na myśli różnych obrońców praw zwierząt oraz wegetarian i wegan, których wśród fanów metalu nie bra-

Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Camilla Lund

Dzięki za wywiad. Long Live Thrash!!! Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że kiedyś się zobaczymy. Do tego czasu niech thrash metal płonie a piwo będzie zawsze zimne! Na zdrowie!

KILLING

45


Pizza przyjdzie zimna, za to EP-ka gorąca "Żyjemy w okropnych czasach politycznego oraz religijnego zamętu, także nasi słuchacze nie potrzebują więcej negatywnego przekazu. Doszliśmy do wniosku, że zarejestrowany materiał na EP "The Pizza" powinien sprawiać, że ludzie się nim cieszą i dzielą się nim z przyjaciółmi. Chcemy pozytywnie wpływać na nastrój innych osób, wykorzystując humor i omijając problemy szerokim łukiem. Liczy się tylko pizza, thrash metal i zabawa" - o naj-nowszej twórczości Crisix opowiada gitarzysta Crisix B.B. Plaza (Marc Busqué "Busi"). HMP: Wasz poprzedni album "Against the Odds" otrzymał od nas notę 6/6 oznaczającą "płyta wybitna" (Jakub Czarnecki, HMP 69, str. 157). Co ekscytującego wydarzyło się u Was po wydaniu "Against the Odds"? B.B. Plaza: Bardzo dziękuję za tak pozytywną recenzję. Pamiętam ją. Uwielbiamy polskich metalowców a pierogi z polski są najlepsze na świecie. Po wydaniu "Against the Odds" zagraliśmy mnóstwo koncertów - setki shows w Europie, USA, Ameryce Południowej oraz w Japonii. W międzyczasie ukazał się nasz album "American Thrash" (z coverami - przyp. red.). Do najspanialszych występów zaliczyłbym te na Wacken, Graspop, Hellfest, Resurrection

my się, udzielał się w metalowej kapeli Mutant. Od dawna widzieliśmy go jako potencjalnego członka Crisix. Zastępował poprzedniego basistę na Eastern European Against the Odds Tour. Jego etyka pracy jest niesamowita. Wiele się od niego nauczyliśmy. Tak naprawdę, wszyscy wiedzieliśmy już wcześniej, że dołączy on do Crisix. Jego pulpa de Gallego (galicyjska ośmiornica) perfekcyjnie pasuje do naszego pa amb tomaquet, które jest moją ulubioną katalońską potrawą. Piszemy o tym w "Speed Metal Kitchen of Doom", książce kucharskiej z siedemdziesięcioma przepisami, pełnej zarówno jedzonka, jak i metalu. Ukaże się to we wrześniu. No i właśnie, pa amb toma-

Foto: Nervosa

Foto: Victor Gomez

oraz gigi wraz z Body Count i Testament. Na początku 2020 odbyła się nasza ostatnia hiszpańska trasa "Underground Tour" - szesnaście wyprzedanych gigów. Udało nam się też pojawić na zeszłorocznych edycjach Wacken i Resurrection (streamingowanych). Pierwszą sztuką po przerwie było Hellfest From Home w Clisson, już w 2021 roku. Warto wspomnieć też o nowym basiście Crisix, Pla Vinseiro. Przywitaliście go z pizzą, a nie np. z paellą lub z pa amb tomaquest (lokalne hiszpańskie dania)? Czuję, że zapowiada się na ciekawą rozmowę. Pla jest od lat naszym dobrym przyjacielem. Wywodzi się ze sceny metalowej, przy czym dawniej grał w wielu zespołach na gitarze prowadzącej. Pochodzi z Galicji. Kiedy spotkaliś-

46

CRISIX

quet to jedno z najprostszych dań do przygotowania, ale nie wszędzie znajdziesz udane pa amb tomaquet, bo liczy się jakość pieczywa, zaś małe czerwone pomidorki nazywane "tomacó" muszą być pełne wody po to, aby nasiąknęły nią kawałki starannie upieczonego chleba. Kroimy główkę czosnku, rozsypujemy go po całym chlebie, aby nadać mu czosnkowego posmaku. Następnie dodajemy dobrej śródziemnomorskiej oliwy Virgen Extra - najlepiej z pierwszego tłoczenia, bo wtedy ma prawdziwy aromat oliwy. Wielu ludzi marynuje tą oliwę z przyprawami, takimi jak pieprz, czosnek, wawrzyn. Wówczas wychodzi fantastycznie. Gotowanie przypomina rytuał, to nie żart. Na nadchodzącym EP-ce "The Pizza" znajdą się ze trzy lub cztery utwory. Czy stanowią

one Wasze najlepsze kompozycje autorskie spośród wielu, które napisaliście w ciągu ostatnich trzech lat? Dokładnie cztery kawałki oraz bonus. To nie jest tak, że w ciągu ostatnich trzech lat nie napisaliśmy niczego lepszego. Przeciwnie, aż dwadzieścia numerów znajduje się w fazie przedprodukcji na następny longplay. Zechcieliśmy jednak wydać wpierw EP-kę, był to spontaniczny pomysł. Wiesz, przez wiele lat dowoziłem pizzę a gdy zapragnąłem stworzyć o tym utwór i obraliśmy wszyscy kulinarną tematykę, natychmiast przyszły naturalnie wszystkie pomysły zawarte na "The Pizza". Poszczególne piosenki najlepiej pasują do naszej kulinarnej idei, ale niekoniecznie są najlepsze spośród naszego nowego repertuaru. Zorganizowaliśmy spotkanie motywacyjne w katalońskich górach z wszystkimi zaangażowanymi osobami. Ogarnęliśmy przyjazd Pla z Galicji do Katalonii i spędziliśmy kilka dni wśród tutejszej natury. Omawialiśmy przyszłość Crisix i wszyscy zgodziliśmy się, że świat jest już wystarczająco spierdolony. Żyjemy w okropnych czasach politycznego oraz religijnego zamętu, także nasi słuchacze nie potrzebują więcej negatywnego przekazu. Doszliśmy do wniosku, że zarejestrowany materiał powinien sprawiać, że ludzie się nim cieszą i dzielą się nim z przyjaciółmi. Chcemy pozytywnie wpływać na nastrój innych osób, wykorzystując humor i omijając problemy szerokim łukiem. Liczy się tylko pizza, thrash metal i zabawa. Requena przyszedł z propozycją pierwszego riffu a ja napisałem liryki związane z gotowaniem: "No Tip For The Kid" o pizzy; "Raptors In The Kitchen" o drapieżnikach z Parku Jurajskiego (film) w kuchni; "It's Tough To Cook A Song" o tym, że komponowanie muzyki bywa równie trudne co gotowanie. "World Needs Mosh" wychodzi poza tą konwencję, ale i tutaj pokazujemy stopień naszej dedykacji dla pizzy. "Raptors In The Kitchen", "It's Tough To Cook A Song" oraz bonus zarejestrowaliśmy na żywo w studiu. Wszyscy graliśmy jednocześnie, w tym samym czasie - bardzo odschoolowe podejście. Nazywamy to "Kromką B", taką extra surową. Ostatecznie, wyszedł nam świetny koncept. Jak to jest, że metalowe albumy wychodzą zazwyczaj w piątki a pizzerie mają specjalne oferty najczęściej we wtorki? Czy nie wolałeś, aby "The Pizza" ukazało się we wtorek, tak aby tytułowy "Pizza Kid" jednak dostał napiwek? Nie pomyśleliśmy o tym. Zawsze dobrze jest zjeść pizzę. Postanowiliśmy natomiast, że winylowe wersje EP wyjdą w takich samych opakowaniach, jak pudełka na pizze. Będą one dostępne od września 2021 w ośmiu katalońskich pizzeriach. Kilka egzemplarzy dostarczymy osobiście do drzwi fanów. Wiesz, założymy strój dostawców pizzy, wsiądziemy na typowe dostawcze rowery i zapukamy do drzwi naszych lojalnych fanów. Z nostalgią wspominam czasy, gdy byłem królem drogi, dostarczając pizze tu i tam, z wiatrem we włosach. Chętnie dostarczyłbym osobiście do Ciebie EP-kę wraz z crisixowską pizzą zrobioną ze specjalnych, sekretnych składników. Niestety, nie mogę, bo nasz grafik jest zbyt napięty. Musisz zaczekać do poniedziałku na listonosza. Pizza przyjdzie zimna, za to EP-ka gorąca. A czy fani mogą dostarczać lokalne przysmaki do muzyków Crisix? Lubisz polskie dania? Tak jak wspomniałem na początku, uwielbiamy polską kuchnię. Piszemy o tym w "Speed


Metal Kitchen Of Doom". Zawsze cieszymy się, gdy dostajemy prezenty w postaci jedzenia. Możesz je przynieść na nasze show. Odgrzejemy i uraczymy się tym na backstage'u. Alternatywnie, możesz też coś podesłać do naszego managementu. Zjemy wszystko. Nasz management to takie same łakomczuchy, jak i my, a to pomaga nam tworzyć perfekcyjny kolektyw. Nazwa labelu "Listenable Records" sugeruje, że pizzę da się nie tylko jeść i wąchać, ale też słuchać. Absolutnie. Posłuchaj, a uzależnisz się od niej. Czy uważasz, że dwanaście minut powinno wystarczyć szefom kuchni, aby przygotować chrupką wegańską pizzę? Wydaje mi się, że musieliby nieźle moshować, aby wyrobić się ze wszystkim w tym czasie? Potrzeba dokładnie trzynastu minut i trzydziestu dwóch sekund, aby zrobić najlepszą crisixowską pizzę w życiu. Ujawniamy w książce co najmniej pięć różnych przepisów na pizzę. Cały świat potrzebuje moshu, dlatego rekomendujemy ją wszystkim. Nawet mistrzom pizzy. Moshowanie podczas gotowania jest świetnym ćwiczeniem fizycznym, które znacznie poprawia smak (dopóki nie wkradnie się do ciasta żaden włos - przyp. red.). To dlatego, że "mosh is love, and to love is to cook". Może się jednak tak zdarzyć, że owładnięte mu moshem kuchcikowi przeszkodzi jakiś drapieżnik. I wkrótce przekonasz się, czym są halucynacje drapieżników. Trzeciego września opublikujemy serię czterech videos "The Pizza EP - Based On A True Story". Zawierają one ujęcia z imprez, pokaz pizzy i skrzek drapieżników. Javi (perkusista Javi Carrión - przyp. red.) wymyślił zabójczy, old schoolowy, crossover thrashowy riff w "Raptors In The Kitchen", który perfekcyjnie pasował do drapieżników, na pomysł których wpadł Juli. Nasz wokalista, Julián Baz, jest fanatykiem filmów oraz dyrektorem odpowiedzialnym za nasze video. Za sprawą wymienionych składników możesz oczekiwać czegoś szczególnego, a przynajmniej wartego obejrzenia choćby jeden raz (śmiech). Odlecisz, obiecuję. Jak gotujecie thrash metalowe utwory? "It's tough to cook a [good] song". Niemniej, ironicznie, kawałek o tym tytule napisaliśmy w mig (śmiech). Siedziałem akurat w siedzibie Crisix wraz z Pla. Chodził mi po głowie riff w stylu D.R.I., który chciałem zawrzeć na EP-ce. Tuż przed dokonaniem przedprodukcji dysponowaliśmy wieloma utworami i jeszcze większą ilością - dobrych - riffów. Często nasze piosenki powstają spontanicznie, ale zdarza się, że ich odpowiednie ukończenie zajmuje trochę czasu. Jeden dobry riff nie wystarcza. Potrzebujemy struktury kompozycji i fajnego tekstu, aby nadać rozpędu całemu procesowi. Zupełnie tak, jak kucharz, który potrzebuje właściwych składników i musi połączyć je we właściwej kolejności oraz proporcji, w optymalnej temperaturze. Czosnek ma być chrupki a cebula złociście brązowa itd. Czy inspektorzy pojawiający się na samym końcu Waszej EP-ki lubią Wasze innowa cyjne idee? Podejrzewam, że chodzi Ci o szefa ze "Speed Metal Kitchen Of Doom", który występuje w "It's Tough To Cook A Song"? Więc tak, zaaprobował EP-kę. Bardzo utalentowany z niego

Foto: Victor Gomez

kucharz, jest zaufanym przyjacielem zespołu, ale też surowym krytykiem muzycznym. Skoro on chwali naszą muzykę, to czujemy się bezpiecznie. Nawet szef Ramsay nie powinien mieć nic przeciwko "Speed Metal Kitchen Of Doom" (tutaj B.B. Plaza nawiązuje raczej do kulinarnego celebryty Gordona Ramsay'a przyp. red.). Ramsay nie miałby nic przeciwko, dlatego że - jak podpowiada okładka - jednym z głównych składników Waszej pizzy jest pepperoni, a nie ananas. Czy wobec tego Wasza pizza jest raczej pikantna niż słodka? Aha, znów podchwytliwe pytanie. Gdyby Juli był teraz z nami, prawdopodobnie dałby Ci lekcję o tym, jak ważne są ananasy na pizzy. Czyni ją bardziej egzotyczną, a to wspaniale. Pepperoni to klasyka, jak Iron Maiden "Somewhere In Time". Wszyscy lubią pepperoni. Crisix "The Pizza" stanowi znakomitą kombinację słodkości z pikanterią. Zachowujemy wszystkie cechy rozpoznawcze Crisix, ale rozwinęliśmy je. Mógłbyś wręcz stwierdzić, że powróciliśmy do korzeni, skoro nagrywaliśmy w old schoolowy sposób. W porządku, ale jednocześnie EP-ka reprezentuje współczesne podejście do thrashu. Niezmiernie cieszymy się wolnością artystyczną podczas tworzenia tego materiału, nagrywania go a teraz promowania. Kto ze składu Crisix najlepiej gotuje? Nie bardzo byłbym skłonny uwierzyć, że zawsze gotujecie wspólnie. Trochę solówek tu i tam dobrze na wszystkich działa, tak jak tamto solo w "World Needs Mosh". Crisix to bardzo demokratyczny zespół, również podczas tworzenia. Od samego początku koncertowaliśmy daleko od domów. Wynajmowaliśmy mieszkanie, musieliśmy sami w nim gotować. Jedliśmy makaron, ale robiliśmy przy tym mnóstwo bałaganu, zaś Javi odpowiadał za sól i solił stanowczo za dużo. Tworząc muzykę, zazwyczaj rozpoczynamy od riffu. Javi wymyśla główną strukturę kompozycji, ale to trwa, bo każdy się angażuje, tak aby każdy był zadowolony. Zdarza się, że komuś bardziej wpadnie w ucho jakiś riff lub melodia. Ostatecznie, pracujemy i podejmujemy decyzje demokratycznie. Wzajemnie się szanujemy i dokładnie rozumiemy moż-liwości pozostałych. W związku z "The Pizza", Pla przyleciał z Galicji do Igualady. Pomagał przy dopieszczaniu struktur, melodii i tekstów przez kilka miesięcy. "No Tip For The Kid" to dobry przykład. Pla, Juli i ja przyszliśmy z pomysłami na tekst. Requena (Albert Requena, gitarzysta Crisix przyp. red.) zagrał wspaniały pierwszy riff. Ale dopiero po pewnym czasie wszyscy staliśmy się zadowoleni z drugiego riffu oraz z części C. Działając razem, zamieniamy się w twórczych

potworów. Za solówki zawsze odpowiada Requena, ale kawałki dokańczamy razem. Będziecie gotować podczas trasy koncertowej, czy też poszukiwać tapasów w lokalnych jadłodajniach? Lubimy jeść w trasie, od kanapek ze stacji benzynowych, po podgrzane w mikrofalówce macaroni. Da się upichcić coś zjadliwego w vanie, więc nie jesteśmy zdani na stacje benzynowe. Odrobina liści bazylii, jakieś pomidorki cherry i kropelka oleju z oliwy zmienia posiłek diametralnie. Po dłuższych przejażdżkach korzystamy z cateringu na backstage'u. Próbujemy lokalnej kawy oraz lokalnej pizzy. Jeśli pozostaje nieco czasu przed występem, sprawdzamy oferty miejscowych jadłodajni. Ale najbardziej smakuje nam to jedzenie, które nasi przyjaciele przynoszą dla nas na show, zwłaszcza z prywatnych ogródków lub od Babć. Rozmaite ciasta, zielska, sery, ciasteczka. Natomiast najgorszą opcją jest pośpieszny posiłek w McDonalds. Serwują tam śmieciowe żarcie, po którym pierdzimy. Może się wydawać, że mamy już dość pizzy. To nieprawda. Dostajemy ją po występie, jemy zimną w drodze i nie możemy doczekać się, kiedy dostaniemy kolejną po następnym show. Najlepsza pizza pochodzi bezpośrednio z piekarnika, ale nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy delektowali się nią na zimno. Najdziwniejsza potrawa, jaką kiedykolwiek próbowałeś lub chciałbyś spróbować? Jest mnóstwo takich potraw. Nasi managerowie sporo dla nas gotują. Nazywają swoją kuchnię "Speed Metal Kitchen Of Doom". Speed, bo gotują bardzo szybko; doom, bo nigdy do końca nie wiemy, co jemy. Serwują nam dania, na których nazwy nigdy sami byśmy nie wpadli. Od "strudla", poprzez "spetzle", aż po "tarta de calamares". W Japonii jedliśmy smażone koniki polne i inne dziwactwa. Najbardziej obrzydliwym daniem jakim jadłem osobiście w życiu (poza Crisix) była megasłodka pizza z "quince" oraz ziołami "cilantro". Uff, szalona kombinacja. O ile pamiętam, próbowałem tego gdzieś w Kolumbii lub w Chile. Jeśli nie przepadasz za przesadnie słodkim, to proponuję fermentowanego przez sześć miesięcy rekina grenlandzkiego. W każdym razie, dziękuję za rozmowę i gratuluję smacznei EPki. Dziękuję i mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce. Abrazos. Sam O'Black

CRISIX

47


Ogłupienie Ameryki Militia to jeden z tych zespołów, który ma pewnego pecha. Jak sam Michael Soliz, wokalista zespołu stwierdził, w ich rodzimych Stanach Zjednoczonych bardziej od samego zespołu jest znana ich pierwsza EPka "The Sybling". Na rynek właśnie trafiła jej reedycja. Jednak to nie jedyny powód tej rozmowy. Skupiliśmy się głównie na pełnym wydawnictwie "And Gods Made War". Mimo iż nie zawiera ono premierowego materiału, to jednak warto się nim zainteresować. Dlaczego? O tym nam opowie Michael HMP: Właśnie na rynek trafił album "And Gods Made War". Wszystkie utwory z tego wydawnictwa znamy już z albumu "Strenght And Honour" z 2012 roku. Skąd właściwie się wziął pomysł na wydanie ich w nowych wer sjach? Michael Soliz: Na dobrą sprawę nie nagraliśmy tego ponownie. Grzebiąc w naszych archiwach, natknąłem się na wersje tych utworów ze wszystkimi indywidualnymi ścieżkami instrumentalnymi. Bart Gabriel i ja pomyśleliśmy, że byłoby lepiej, gdybyśmy zremiksowali

później zapytaliśmy go, czy chce być częścią Militia. Następnie zwerbowaliśmy Arta. To, co nam się w nich podoba, to to, że wnieśli oni do grupy aspekt powermetalowy. Nagle nasze brzmienie stało się nieco mocniejsze. Z zespołu ostatnio odszedł Rob, więc na ten moment to Ty i Tony i jesteście jedynymi oryginalnymi członkami Militia. Rok temu Scott Womack (Juggernaut) na basie zastąpił Roberta Willinghamsa, gdyż ten chciał się skoncentrować na swoich sprawach.

pach religijnych i ich przedstawicielach. Tak jakby jakiś kaznodzieja lub prorok przemawiał w imieniu ich bogów, dając im jakąś władzę do popełniania okrucieństw i wojny z przeciwnymi ideami. Zaangażowane teksty to chyba stały element Waszej twórczości, czyż nie? Pisanie tekstów na ten album nie należało do najłatwiejszych czynności. Mogę szczerze powiedzieć, że nie należę do ludzi potrafiących pisać na zawołanie. Słowa po prostu pojawiają się pod wpływem chwili, a potem zaczynam umieszczać je we właściwych miejscach w danym utworze. Inspiracją była dla mnie obserwacja świata i jego rozpadającego się społeczeństwa. Więc te piosenki były moim pytaniem "co tu się do cholery dzieje?" bez kazania i mówienia ludziom, jak mają żyć. Po prostu skupiłem się na wnioskach wyciągniętych z moich obserwacji. "Furious" opowiada o ludziach zmanipulowanych przez media. Pierwsza wersja tego kawałka pojawiła się w 2012 roku. Czy jest on dalej aktualny? A może wręcz przeciwnie, uważasz, że od tamtego czasu sporo się zmieniło. "Furious" jest nie tylko o tym. Media są tak zapchane negatywnymi informacjami, że trudno jest rozróżnić, co jest prawdą. Jednocześnie chodzi również o ogłupienie Ameryki. Jestem pewien, że odnosi się to również do innych części świata, również za pomocą bezużytecznych reality show, które tylko uczą cię osądzać i pozostać infantylnym w swoim codziennym zachowaniu. W tym utworze pada wers "take the blue pill". Czy to jakaś inspiracja filmem "Matrix"? Właściwie to Tony Smith napisał ten tekst, więc być może wziął to z filmu, ale nie jestem pewien na sto procent.

Foto: Militia

całość. Fajnie, że to zrobiliśmy, ponieważ brzmi o 300% lepiej niż wcześniej. Daliśmy tej muzyce więcej życia. W tej chwili "Strength and Honor" jest uważany za wersję demo "And the Gods Made War". Jest on też nauczką dla nas, by nigdy więcej nie miksować własnych materiałów. Od tego czasu skład Waszej kapeli się nieco zmienił. W 2016r. dołączyli do Was gitarzysta Art Villareal oraz pekusista Chip Alexander. Jak właściwie trafili oni w szeregi Militia. Art Villareal to osoba wychowana na metalowej scenie lat 80-tych z San Antonio. Jednak to Chip dołączył jako pierwszy. Spotkaliśmy go podczas reunionu grupy Karion. Jakiś czas

48

MILITIA

Nadal uważamy Roba za nieobecnego członka zespołu. Jeden z Waszych dawnych kolegów, Jesse Villegas niestety opuścił już tenFoto: śwFaithful iat…Breath Kiedy usłyszeliśmy o śmierci Jessego, byliśmy w szoku i było nam bardzo przykro. Współczuliśmy jego rodzinie. Zawsze będę pamiętać Jessego jako świetnego gitarzystę rockowego, który przystosował się do grania thrashu. Byłem bardzo zadowolony z jego pracy na gitarze, którą wykonał na albumie. Jesse był dobrą duszą… Kim są Ci "bogowie" z tytułu Waszego albumu? Tytuł ten mówi bardziej o nawiedzonych gru-

"The Judas Dream" może się wydawać obrazoburczy dla pewnych grup religijnych. To utwór o koszmarze Judasza, który ciągle do niego powraca z powodu jego zdrady i oszustwa. To był główny koncept tego utworu. Jak już wspomniałeś, produkcja jest dziełem Barta Gabriela. Jak się zaczęła ta współpraca? Bart zwrócił się do mnie na festiwalu Keep It True w 2019 roku, aby sprawdzić, czy mógłbym być zainteresowany zrobieniem czegoś w rodzaju projektu ponownego wydania Militia. Tak też się stało. Bart był najbardziej odpowiednim człowiekiem do tego zadania. Wykonał świetną robotę i sprawił, że ten album znów stał się możliwy do słuchania.


Pewnie Bart przedstawił Ci jakieś polskie zespoły? Nie sądzę. Do sprzedaży trafia także Wasza EPka "The Sybling". Czy na nowej wersji pojawią się jakieś bonusy. EPka "The Sybling" zostanie wydana bez zmian. Nie będzie tam żadnych utworów bonusowych. Dlaczego do sprzedaży trafi tylko 400 kopii? Taką decyzję podjęła wytwórnia płytowa. Tak naprawdę nie myślałem o proszeniu ich o więcej, ale jest jakaś szansa na to. Jednak większość obecnego nakładu musi zostać wyprzedana. Szczerze mówiąc, ze względu na wartość produkcyjną wczesnych nagrań trochę ciężko się tego słucha. Jako wokalista jestem zażenowany za każdym razem, gdy słyszę coś, co chciałbym móc cofnąć i naprawić, ale rozumiem młodość, etap naszej kariery i czasy, w których zostały zrobione. Doszedłem również do wniosku, że super rzadka EPka "The Sybling" jest właściwie bardziej znana niż sam zespół. Może to być trochę obciążające, gdy chce się rozpropagować swoją markę. Mając to na uwadze, Militia już dawno nie zrobiła czegoś innego niż poleganie na starych materiałach i miejmy nadzieję, że "And the Gods Made War" przyniesie nowe uznanie dla nowego składu Militia. "And The Gods Made War" nie jest mate riałem premierowym. Kiedy się możemy takowego spodziewać?

Foto: Militia

Dokładnie. To nie jest nic nowego, ale mamy nadzieję, że pomoże to odkryć ludziom zespół na nowo. Mamy nadzieję, że kiedy cały ten pandemiczny bałagan zniknie, będziemy mogli się spotkać i zacząć tworzyć nowe kawałki. Może to nie jest najwłaściwszy czas na to pytanie, ale snujecie jakieś nieśmiałe plany koncertowe? Ludzie chcieli, żebyśmy grali, ale przy obec-

nych ograniczeniach, wydaje się to trochę bezcelowe. Więc będziemy czekać aż będzie można wypełnić cały obiekt bez limitu. Chciałbym oczywiście zabrać nowy skład do Europy, ale to już zależy od tego, jak album zostanie tam przyjęty. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


śmy przez pandemię, wciąż znosiliśmy idiotyczne rządy Trumpa, a masowy ruch praw obywatelskich Black Lives Matter robił manifestacje we wszystkich większych amerykańskich miastach. To był stresujący czas dla wszystkich.

Według własnych zasad Zacznę trochę od dupy strony. Pamiętacie może polski zespół Mama, który to w roku 1987 wydał świetny album "Heavy Rock & Roll". Starsi być może pamiętają, młodsi pewnie zastanawiają się, o czym ten gość pierniczy. Jeśli macie ochotę, to sprawdźcie w wolnej chwili. Zdziwiło mnie jednak, że album ten razem z "Innym Niepotrzebni" grupy Non Iron jest dobrze znany Mattowi Johnsenowi, gitarzyście amerykańskiej formacji Pharaoh. Oczywiście to na tym zespole najbardziej skupiła się nasza rozmowa. HMP: Witaj, właśnie powracacie z pier wszym albumem po dziewięciu latach. Matt Johnsen: To wspaniałe uczucie! Tworzenie albumów Pharaoh jest dla mnie proces trudny i nieco niepokojący, więc nie ukrywam, że jego zakończenie jest dla mnie powodem do radości. Jednakże w tym przypadku fakt niewydawania albumu przez tak długi okres czasu naprawdę zaczynał mnie uwierać, szczególnie w ciągu ostatnich kilku lat. Wierz mi lub nie, ale doprowadzenie procesu nagrywania i wydania tej płyty to dla mnie wielka ulga. A co właściwie przez ten czas się z Wami działo? Skupiliśmy się na zwykłym, codziennym ży-

patrzysz na niego z pewnym dystansem? Kiedy się ukazał, szczerze mówiąc byłem średnio zadowolony. Brzmi on zbyt podobnie do "Be Gone", jak na mój gust. Chcę, żeby każdy album Pharaoh odróżniał się od pozostałych i miałem wtedy wrażenie, że na "Bury the Light" niestety się powtarzamy. Ale z perspektywy czasu myślę, że ten album ma swoją własną osobowość, różni się od "Be Gone" a kilka z utworów, które się tam znalazły należy do moich ulubionych. Na obecną chwilę jestem z niego bardzo zadowolony. Wciąż jednak bardzo obawiałem się, że przy nowym albumie mogę wpaść w tę samą pułapkę i zajęło mi sporo czasu, aby znaleźć formułę, która pomoże mi wytyczyć nowe kierunki rozwoju zespołu.

Foto: Pharaoh

ciu. Wiesz, wychowywanie dzieci, wykonywanie bezsensownej pracy w zamian za skromną kasę, itd. Chris Black oczywiście był bardzo zajęty High Spirits i różnymi innymi projektami, a Tim wydał albumy z XThirt13n i Angband oraz założył nową grupę o nazwie Helios. Pomagałem Chrisowi przy niektórych jego materiałach, na przykład przy większości wydawnictw Dawnbringer, 7" MetalUSAfer i LVPVS, plus kilka innych gościnnych solówek tu i ówdzie. Wszyscy mamy dzieci, chociaż te Tima są już dorosłe. Myślę, że wszyscy przekonaliśmy się, jak bardzo mogą one pochłaniać czas. Wasz ostatni album "Bury The Light" ukazał się w 2012. Czy przez te lata, jako twórca

50

PHARAOH

Żałuję tylko, że nie udało mi się skończyć wszystkiego wcześniej, ale cóż, takie jest życie. Tytul nowego wydawnictwa "The Powers That Be". Tytuł idealnie pasuje do lirycznej strony albumu. To świetne określenie na nasze aktualne czasy, ponieważ naprawdę wydaje się, że wszyscy jesteśmy targani przez siły, które w żaden sposób nie są odpowiedzialne za zwykłych ludzi. Siły, które istnieją są zbyt rozproszone, by się na nich skupić, a jednocześnie zbyt nieprzejednane, by się im przeciwstawić. Wiele tekstów do tego albumu napisaliśmy podczas lockdownów Covid-19 i czterech okropnych lat nieludzkiego przywództwa w Stanach Zjednoczonych. Myślę, że to słychać. Przechodzili-

Mam nieodparte wrażenie, że "The Powers That Be" to najlepszy album Pharaoh od strony wokalnej. Tim brzmi niesamowicie. To dość zabawne, gdyż niektórzy krytycy twierdzą, że Tim brzmi lepiej niż kiedykolwiek, podczas gdy inni narzekają, że stracił swój głos. Zawsze kochałem głos Tima, i nie mówię tego jako facet, który gra z nim w zespole z nim, ale jako prawdziwy fan metalu. Przyjęcie Tima do Pharaoh wydawało mi się wtedy zbyt piękne, żeby było prawdziwe i nadal tak uważam, ale to było w 1998 roku. Nikt z nas nie młodnieje, a jak możesz sobie wyobrazić, śpiewanie w taki sposób jak Tim bardzo obciąża struny głosowe. Głos Tima zmieniał się na przestrzeni lat, ale jego fundamentalny charakter nie uległ zmianie. Jednak tym razem musieliśmy trochę poeksperymentować, by znaleźć jego nowe mocne punkty. Ostatecznie uważam, że było to warte wysiłku. Jeśli chodzi o jego faktyczne techniki ochrony głosu, cóż, nie wiem! Ale uczy też technik głosowych, więc to pewnie utrzymuje go w dobrej formie. Powiedz mi proszę, czy lockdown w jakikolwiek sposób wpłynął na proces nagrywania? Nagrywamy wszystko osobno, co oznacza, że najpierw nagrywamy perkusję, potem gitary, następnie bas i wokal, więc nigdy nie ma dwóch osób grających w tym samym czasie. Teoretycznie lockdowny nie musiały mieć na nas zbyt dużego wpływu. Zazwyczaj nagrywamy w studiu Matta Crooksa w Virginii (stan USA na południe od Waszyngtonu), jednak tym razem Chris nagrywał swoje partie perkusji w swoim domu w Chicago, a ja nagrywałem całą resztę w moim domu w Pensylwanii (kolejny wschodni stan USA, na północ od Waszyngtonu i na południe od Nowego Jorku). Brakowało mi zabawy związanej z pracą z Crooksem, ale poza tym, była to łatwa zmiana. Jeden z utworów na albumie nosi tytuł "Freedom". Czym w Twoim rozumieniu jest owa wolność? Świetne pytanie! To temat, który można by roztrząsać godzinami. Ale krótko mówiąc, wolność, ta prawdziwa oczywiście, to możliwość do życia według własnych zasad. Oczywiście pod warunkiem, że można to zrobić bez krzywdzenia innych lub uniemożliwiania im życia po swojemu. Oczywiście, nie jest to takie proste, co frustruje wielu ludzi, którzy uważają, że "wolność" powinna być binarną cnotą, czymś łatwym do zdefiniowania i obrony. Pomówmy o muzyce. Uwielbiam to zwolnie nie w utworze tytułowym. Podoba mi się ten rodzaj nagłego przesunięcia tekstury - wprowadza element zaskoczenia. Na dobrą sprawę fragment, o którym mówisz, wcale nie jest wolniejszy niż reszta utworu, który, w moim odczuciu, jest grany w stałym tempie. Jest po prostu cichszy, ale większość metalu jest tak pozbawiona zmian dynamiki, że samo ich stosowanie przez metalową grupę budzi szok. Szczerze można powiedzieć, że ten kawałek jest zainspirowany przypadkowymi


wybuchami czystej gitary, które pojawiały się dość często w starych utworach Overkill (mówię o pierwszych czterech albumach). Zawsze je uwielbiałem takie przerywniki w przypadku długich utworów. Utwór "Will We Rise" w moim odczuciu ma dużo z nurtu NWOBHM. Jak Twoje obecne inspiracje mają się do muzyki, na której się wychowywałeś? Ta piosenka została zbudowana wokół intro. Wierzcie lub nie, ale było ono zainspirowane perkusją Stewarta Copelanda z The Police. To mój ulubiony zespół z czasów dzieciństwa. Jedną z rzeczy, która powstrzymuje metal przed znaczącym rozwojem w dzisiejszych czasach jest niechęć do włączania różnych pomysłów rytmicznych - w zasadzie wszystkie metalowe uderzenia w bębny są inspirowane innymi metalowymi uderzeniami w bębny - więc świadomie staram się wprowadzać do naszej muzyki uderzenia, które nie są powszechne w metalu. W zasadzie w utworach Pharaoh upchnąłem wszystkie inspiracje The Police. Można również usłyszeć arpeggia w stylu Andy' ego Summersa, a "Yos" na końcu "I Can Hear Them" to czysty Sting. Chris Black napisał partie wokalne w tym utworze i poprosił, by Tim zaśpiewał tam "Ohs", ale Tim i ja, obaj będący wielkimi fanami Police, natychmiast dostrzegliśmy podobieństwo do charakterystycznych jodłów Stinga i zmieniliśmy je na "Yos", wbrew woli Chrisa. Na szczęście facet, który zaczyna piosenkę ma zazwyczaj prawo weta i podczas gdy Chris napisał tekst do tego utworu, ja napisałem i zaaranżowałem wszystkie riffy, więc wygrałem tę bitwę. Wracając jednak do "Will We Rise", ta piosenka nie jest tak naprawdę pastiszem Police, ale w większości pełna jest harmonii w stylu Iron Maiden i kilku thrashowych riffów (zacząłem słuchać metalu w 1988 roku, więc thrash odegrał dużą rolę w moim metalowym rozwoju), a refren ma pewien dług wobec twórczości Blind Guardian. Można śmiało powiedzieć, że w swej muzyce mieszamy wiele różnych wpływów. Wspominany już w rozmowie Twój kolega z zespołu, Chris Black w Pharaoh gra na perkusji. Jednakże udziela się on w wielu innych projektach, gdzie gra na innych instrumen tach oraz udziela się jako wokalista. Nie brał nigdy pod uwagę poszerzenia swojego pola w Pharaoh? Kiedy Pharaoh zaczynał swoją działalność, Chris był głównie perkusistą. Miał silne zaplecze muzyczne i potrafił komponować, ale jego umiejętności gry na gitarze czy basie były dalekie jeszcze od profesjonalizmu. Jego śpiew również pozostawiał wiele do życzenia. Posłuchaj jak śpiewał "Heaven Can Wait" z Dawnbringer w 1998 roku i porównaj to z jego ostatnimi dokonaniami z High Spirits, a zobaczysz jak daleko zaszedł jako wokalista. Teraz jest o wiele lepszy niż w czasach naszych początków. Tak więc role, które odgrywamy, zostały tak naprawdę ustalone dawno temu. Jednakże jest to pierwszy album, na którym śpiewamy razem z Chrisem. Wcześniej robiliśmy oczywiście chórki zazwyczaj przy skandowanych fragmentach, a tym razem obaj wspieraliśmy Tima w kilku utworach. Nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek dali Chrisowi rolę głównego wokalisty, ale spodziewam się, że jego głos będzie bardziej słyszalny na następnym albumie Pharaoh. Podziwiam gościa, Jak on znajduje na to

Foto: Pharaoh

wszystko czas? Jego inne zespoły to w większości przypadków tylko markowe projekty solowe. Współpracuje z innymi muzykami, ale nie mają oni żadnego wpływu na kierunek muzyki. Superchrist był pod tym względem bardziej "prawdziwym" zespołem, ale Dawnbringer, High Spirits, MetalUSAfer, Professor Black, itd. są pod jego całkowitą kontrolą, a Chris potrafi dobrze zarządzać swoim czasem. Wie, kiedy wszystko musi być zrobione i odpowiednio to planuje. Biorąc wszystko pod uwagę, Pharaoh nie wymaga od niego jakiejś dużej ilości poświęconego czasu. Tworzenie albumu Pharaoh może być wymagającym i intensywnym projektem, nawet dla Chrisa, ale on również bierze to pod uwagę, kiedy ustala swój harmonogram i wydaje się, że to działa. Chris jest z nas wszystkich osobą najbardziej zapracowaną, przynajmniej muzycznie, więc reszta z nas gdy pojawią się konflikty zawsze będzie się podporządkowywać jego harmonogramowi. Wydaje się, że to wszystko powinno być o wiele bardziej skomplikowane i trudne, ale z jakiegoś powodu tak nie jest. To działa dla nas w Pharaoh, więc nie mieszamy się do tego systemu. Po co poprawiać coś, co pracuje bez zarzutu. Na albumie pojawiło się dwóch gości. Pierwszym jest Jim Dofka, którego śmiało można nazwać Waszym stałym współpracownikiem, gdyż od 2003 udziela się na każde z waszych płyt. Może go w końcu przyjmiecie do kapeli? (śmiech) Ha, nie, nie sądzę, żeby to zrobił. Po pierwsze, myślę, że on i Tim po prostu wpadliby w stare schematy i zaczęliby się ze sobą kłócić. Ale również Jim lubi, gdy jego zespoły mają bardziej osobisty charakter. Lubi próby i występy, a to nie są zajęcia typowo w stylu Pharaoh. Na tą chwilę prawdopodobnie trudno byłoby zintegrować nasze różne zainteresowania muzyczne. Ale jest on wspaniałym przyjacielem i inspirującym muzykiem (przynajmniej dla mnie), więc posiadanie go jako gościa na każdym albumie jest po prostu fajną tradycją, jedną z wielu które istnieją w Pharaoh.

mieliśmy do nich szczęście, tym razem było to o wiele trudniejsze. Dostaliśmy kilka odmów. Trafiliśmy w końcu na kogoś, kto wydawał się zainteresowany, ale potem nie podjął żadnych działań. W końcu udało nam się znaleźć kogoś prawdziwego, ale nie był on w stanie dotrzeć na czas na nasz miks. Byem bliski poddania się. Przypadkowo, właśnie obejrzałem filmik z lockdownu, zrobiony przez Chewy'ego i Colina Marstona z Behold the Arctopus, plus kilku innych muzyków, wykonujących utwór grupy Death, i to zainspirowało mnie, by spróbować pozyskać Dana, którego grę uwielbiam od czasu, gdy usłyszałem pierwszy album Martyr dekady temu. Poprosiłem Colina (którego znam od dawna) o dane kontaktowe do Dana, ale tak naprawdę nie wchodzili w interakcję podczas kręcenia tego wideo. Więc po prostu wypełniłem formularz kontaktowy na osobistej stronie Dana i w mniej niż tydzień miałem gotową solówkę! Świetnie się z nim pracowało, mieliśmy kilka naprawdę zabawnych pogawędek o innej muzyce, no i oczywiście jego solówka jest mistrzowską klasą. Idealny gość, naprawdę! Dzięki za wywiad! Może chcesz powiedzieć parę słów naszym czytelnikom? Tak! Wy, polscy metalowcy, wydaliście zdecydowanie zbyt wiele albumów, które są z niedowierzaniem nieznane poza granicami waszego kraju i desperacko potrzebują reedycji. To jakaś paranoja, że na CD dostępny jest tylko jeden album Violent Dirge, nie mówiąc już o takich rarytasach jak Mama - "Heavy Rock & Roll" czy Non Iron - "Innym Niepotrzebni". Oto jestem tutaj, tworzę albumy Pharaoh dla wszystkich, a nikt nie oddaje mi tego mrocznego wschodnioeuropejskiego metalu, którego tak bardzo pragnę. Bierzcie się za to! Ale poza tym, dzięki za danie szansy mojemu zespołowi i mam nadzieję, że pewnego dnia spotkam was wszystkich na Waszej ojczystej ziemi. Pozostańcie fanami heavy! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Joanna Pietrzak

Drugi to Danie Mongrain znany między innymi z Voivod. Jak zaczęła się Wasza współpraca? Staraliśmy się znaleźć innych potencjalnych gości. Zazwyczaj w przeszłości zawsze

PHARAOH

51


Broń przeciw obskurantyzmowi Rzymski rzeźbiarz wydał debiutancki album w głębokim undergroundzie... Tak, znów dałem się nabrać. Jak dowiemy się z poniższego wywiadu, powszechnie znany wokalista Giuseppe "Ciape" Cialone z legendarnego Rosae Crucis wydał bez rozgłosu epic heavy metalowy album "Anno Mille", przyjmując pseudonim Sommo Inquisitore i okrywając się mnisim płaszczem. W rozmowie o średniowiecznych dziwactwach musiałem prosić włoskiego znajomego o tłumaczenie pytań. W konsekwencji, dopiero w ostatniej chwili przed publikacją doczytałem się, że Sommo to jeden z najsłynniejszych wokalistów świata, a nie nowicjusz. Może dzięki tej wpadce, poniższy tekst wypadł wręcz ciekawiej? HMP: W jednym z poprzednich wywiadów powiedziałeś: "Zrobiliśmy wszystko skrycie nie po to, aby zbudować wokół zespołu otoczkę tajemniczości, lecz po prostu dlatego, że okoliczności nas do tego zmusiły". Czy moglibyśmy porozmawiać o debiucie Sommo Inquisitore "Anno Mille", skoro już się ukazał? Sommo Inquisitore: Jasne. To żaden sekret. A jeśli nawet tak to wyglądało z zewnątrz, nie było to zamierzone. Z powodu lockdownu pracowaliśmy nad albumem samodzielnie, bez udziału gości z zewnątrz. "Anno Mille" to taka mała zachcianka, leżąca w szufladzie od dłuższego czasu. Ujrzała światło dzienne wtedy, gdy nadszedł na nią odpowiedni moment. Powiedziałem o niej znajomym dopiero po jej

ukończeniu. Zespół składa się ze mnie w roli wokalisty oraz z dwóch moich przyjaciół grających na instrumentach: Piero Arioni na perkusji i Andrea Mattei na gitarach, basie, klawiszach (również aranżował i nagrywał całość). Działamy jawnie. Na skrzypcach udziela się też Eleonora. Czy znaliście się wszyscy jeszcze przed oficjal nym powstaniem formacji w kwietniu 2020? Znalałem Andreę od czasów szkolnych. Zawsze chciałem z nim pracować, ponieważ uważam go za niezwykle utalentowanego gitarzystę. Nie jest on fanem metalu, ale na pewno znakomitym muzykiem, posiadającym własne studio i potrafiącym grać na kilku instrumentach jednocześnie. Pomyślałem o nim natychmiast po stworzeniu kompozycji na "Anno Mille". Nie byłem jednak pewien, czy zaakceptuje zaproszenie. Bardzo się ucieszyłem, gdy wyraził zainteresowanie i w pełni się zaangażował. Jeśli chodzi o Piero, też znamy się od lat. Bębnił wcześniej w moim poprzednim zespole Rosae Crucis i dlatego był jedyną osobą braną przeze mnie pod uwagę na miejsce perkusisty w Sommo Inquisitore. Zaangażowanie Eleonory wynika ze sprzyjającej okazji. Od urodzenia mieszkamy w sąsiednich apartamentach tego samego budynku. Eleonora jest wspaniałą skrzypaczką w dużej orkiestrze i nauczycielką muzyki. Andrea zaproponował partię skrzypiec w kilku utworach a ja od razu zwróciłem się do niej. Wszyscy jesteśmy bliskimi znajomymi.

Foto: Sommo Inquisitore

52

SOMMO INQUISITORE

Według notki prasowej, Twój styl ukształtowały: Mercyful Fate, Death SS oraz

Hell. Chciałbym podkreślić, że absolutnie kocham wymienione zespoły. Podejrzewam, że kiedy słuchasz "Anno Mille", możesz znaleźć pewne nawiązania do nich, wynikające z podobnej atmosfery bądź z tematów poruszanych w lirykach. Pomimo tego, Sommo Inquisitore brzmi inaczej, zarówno pod względem instrumentalnym jak i wokalnym. Co oznacza określenie "Metallo Medievale", którym tak chętnie posługujesz się w prasie? "Metallo Medievale" to zwyczajnie dwa słowa definiujące temat tekstów utworów i ich ogólny klimat. Nigdy nie nazwałbym "metallo medievale" stylem muzycznym. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek tak robił. Niektóre folk metalowe zespoły nawiązują często do średniowiecza, ale to kompletnie inna sprawa. Czy historyczna tematyka wynika z Twojej fascynacji tym przedmiotem w szkole? (śmiech) Nie. Uczęszczałem do szkoły artystycznej, gdzie najbardziej pochłaniało mnie rysowanie, rzeźbienie, malowanie, itp. Nigdy nie byłem też przewodnikiem turystycznym, w żadnym razie. Jestem zawodowym artystą, konkretnie snycerzem, czyli rzeźbię w dłucie rzymskie dzieła sztuki, broń oraz zbroję zgodną z tradycją antycznego Rzymu. Utrzymuję się z tego. Muzyka dopełnia moją satysfakcję z życia. Jednak to wokół średniowiecza obraca się "Anno Mille". Jak wiemy, każda epoka w historii ludzkości kończy się bez jednego specyficznego wydarzenia granicznego. Wskazanie nawet kilku byłoby zbytnim uproszczeniem, dlatego że klasyfikacja epok zależy od kontekstu, a zwłaszcza od regionu geograficznego. Takie kraje jak Chiny lub Egipt nie zaznały swoich odpowiedników średniowiecza. Czy można stąd wywnioskować, że Twoja muzyka jest nie tylko mocno osadzona w czasie, ale też w przestrzeni? Poprzez muzykę Sommo Inquisitore proponuję własną interpretację wydarzeń, do których doszło w średniowieczu. Ten okres jest główną ramą moich dociekań; chodzi mi o wieki ciemne, obskurantyzm, o czas absolutnego panowania Świętej Inkwizycji, gdy najgorszym koszmarem było wejście jej w drogę. To naturalne, że za najbardziej inspirujące źródła uważam te, które były mi wcześniej osobiście znane, a więc dotyczące historii europejskiej. Nie potrafiłbym zabrać konstruktywnego głosu o miejscach, z którymi się nie identyfikuję. Znaczącą część (jeśli nie wszystkie) utworów śpiewasz po łacinie. Jak język łaciński ma się do średniowiecza? Przecież w codziennym życiu, łacinę przestano używać już w VI wie-


ku naszej ery. Czy chciałeś w ten sposób nawiązać do tekstów sakralnych, np. do Biblii? Nie ma na "Anno Mille" ani jednego cytatu z Biblii, która zresztą została oryginalnie napisana najpierw po hebrajsku, później po aramejsku, a następnie po grecku. Łacina to jednak język Kościoła, również w średniowieczu. Nawet jeśli mocno różniła się od klasycznej łaciny Rzymskiej Ery, to i tak Kościół używał jej w wiekach ciemnych. Nie ulega to wątpliwości. Msze odprawiano po łacinie, wszystkie oficjalne dokumenty również były długo później pisane po łacinie. Zwróć przykładowo uwagę, że pierwsza Msza w języku włoskim odbyła się dopiero w 1965 r.n.e. Tak więc Inkwizycja posługiwała się łaciną, kiedy potępiała heretyków, modliła się i uwalniała ich dusze przez Bogiem. Jednocześnie, to właśnie znajomość łaciny dawała osobom wykształconym zdolność formułowania wiarygodnych zdań. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym nie zaśpiewać po łacinie na albumie skoncentrowanym na Inkwizycji. Według niektórych legend, średniowiecze rozpoczęło się, gdy Wschodniofrankońki Król Otto I przyjął koronę Imperium Rzymskiego. Czy wynika stąd, że inspirowała Ciebie także niemiecka historia? Nie. Nie znam niemieckich legend. Nie potrafiłbym o tym pisać. Z drugiej strony, sporo w "Anno Mille" wiedźm, tortur, plag i Inkwizycji w swobodnym, poetyckim ujęciu, dlatego wydaje mi się, że ktokolwiek lubi takie tematy, odnajdzie na moim albumie odrobinę swojego kraju. Które filmy lub książki polecasz, żeby poznać temat głębiej? Jest ich mnóstwo. Wszystkie mnie inspirowały, ale żaden utwór nie został oparty na jednym konkretnym tytule. Mogę jednak przywołać jedną nowelę oraz jeden film, które szczególnie mi się podobają. Tą nowelą byłoby "Imię Róży" - czytałem tą wspaniałą książkę jako dziecko. Wywarła ona na mnie głębokie, pozytywne wrażenie, bo jest wyjątkowo pięknie napisana przez jednego z najgenialniejszych historyków naszych czasów, Umberto Eco. Filmem byłaby zaś sztuka w zachwycający sposób odzwierciedlająca okres średniowiecza, pt. "Czarna Śmierć". Czy zgodziłbyś się z opinią, że Marcin Luter zakończył średniowiecze? Czyż nie jest to nadmierne uproszczenie, wziąwszy pod uwagę jego oponenta Desideriusa Erasmusa Roterodamusa? Obaj zapisali swoje imiona na kartach średniowiecznej historii. Nie uważam Lutera za rewolucjonistę definitywnie kończącego średniowiecze, chociaż jego myśli stanowiły istotny przełom. To, jak Erasmus postrzegał relacje: Boga, człowieka oraz wolnej woli, stało w opozycji do luterańskich tez, co jeszcze bardziej wzmacniało podział w Kościele. Wybiegamy teraz poza obszar zainteresowania Sommo Inquisitore. Nasz zespół widzi zło wszędzie, nawet jeśli go tam nie ma... każdy powód jest dobry, aby rozpalić ogień u stóp wiedźm. Nawet teraz, w 2021r.? Pytam, bo jeszcze inne źródła wskazują na Barucha Spinozę jako na filozofa, który ostatecznie i totalnie zdewastował średniowieczne kołtuństwo. A Ty właśnie powiedziałeś, że każdy powód jest dobry, aby rozpalić ogień u stóp wiedźm. Czyli Spinozie jednak się nie udało? Zaco-

fanie hula po świece w najlepsze? Tutaj się zgodzę. Niestety, monoteistyczne religie wciąż pozostają głęboko zakorzenione w mentalności dominującej za czasów średniowiecza. W rozmaity sposób, w różnym zakresie, ale nadal zajmują pozycję obskurantyzmu. Wystarczy przywołać przykład dyskryminacji kobiet lub uprzedzenia do homoseksualistów. Dzieje się to począwszy od najbardziej niewinnie wyglądających przejawów wrogości, aż po najbardziej ekstremalne praktyki, często powodowane religią. Czy infibulacja i kamieniowanie cudzołożących kobiet to nie jest czyste średniowiecze? Wszystkie religie nadmiernie zniewalają i ujarzmiają całe populacje. Według mnie, najlepszą bronią, aby wygrać tego rodzaju wojny, jest wiedza. A żeby z niej korzystać, warto nieustannie ciekawić się światem, czytać, zastanawiać się nad Foto: Sommo Inquisitore wieloma sprawami. Zawsze drąż i pytaj o to jedno więcej "dlaczego?", "po co?". Nie pozwalaj sobie na lenistwo umysłowe ani kiepski kompromis w kluczowych sprawach. Mamy dziś do dyspozycji wiele narzędzi ułatwiających poszukiwanie i rozumienie natury wszechrzeczy. Nigdy nie lekceważmy lekcji przeszłości, a uczynimy przyszłość lepszą. Wiedźma z okładki albumu ma zakrytą twarz. Co symbolizuje noszenie maseczki bez czyjejś świadomej zgody? Maska wstydu. Narzędzie tortur zaprojektowane w celu ukarania mącicieli ciemnego systemu. Po pewnym czasie zaczęto ją masowo zakładać na twarze domniemanych wiedźm, dzięki czemu jak się je złapało i uwięziło, to nie mogły rzucać czarów. Maski wstydu miały kawał metalu przechodzący po środku przedniej części, który po założeniu wchodził wewnątrz szczęki i blokował język, uniemożliwiając mówienie - a w przypadku wiedźm uniemożliwiając rzucanie czarów. "Anno Mille" składa się z ośmiu utworów. Jakie szczególne znaczenie przypisujesz liczbie osiem? Ósemka to liczba stale przewijająca się w symbolizmie chrześcijańskim i okultystycznym. W chrześcijaństwie odpowiada narodzinom, zmartwychwstaniu Chrystusa oraz człowiekowi. Poza tym, osiem kątów mają dwa kwadraty, czyli symbol niestabilności i chaosu. Kocham liczbę osiem. Reprezentuje nieskończoność... podwójny okrąg... Zapętlona kabała, sekretny numer budowania starożytnych katedr. Numer osiem jest podstawą narodzin i podstawą konstrukcji rzeczywistości ze snów.

Czy rozważałeś już zaaranżowanie któregoś numeru na orkiestrę? Np. najbardziej epicki kawałek "Malleus Maleficarum"? Kocham epicki metal, więc na "Anno Mille" znalazł się nie jeden epicki fragment. "Malleus Maleficarum" to bardzo "teatralna" piosenka. Jeśli potrafisz wyobrazić ją sobie w wykonaniu orkiestry smyczkowej zamiast na gitary, lub też z moim głosem zastąpionym przez chór, to mam nadzieję, że nie zagubiłaby ona swej mrocznej atmosfery. Mogłaby wręcz zyskać większej powagi, uroczystego i sakralnego charakteru. No, ale wtedy nie byłby to już metal, a ja chcę wykonywać metal. Jaką scenę wyobrażasz sobie we wstępie do "Pestilentia"? W jaki sposób wyglądałaby owa scena na teledysku? "Pestilentia" jest pierwszym napisanym przeze mnie utworem. Intro przedstawia piekielną scenę rozgrywaną podczas wybuchu dżumy. Gdybyś mógł obserwować scenę ze wzgórza, ujrzałbyś dolinę noszącą piętno czasu, w której rozproszone stosy rozświetlają zadymiony krajobraz. Gałęzie nagich drzew rozciągałyby się, tak jak czarownica rozciąga kościste ręce. W obliczu lodowatego mrozu, wrony latałyby w kółko i zajadałyby się leżącymi na ziemi zwłokami. A potem usłyszałbyś, jak ktoś się zbliża - jakiś człowiek pchałby wózek wśród zrujnowanych domów umierającego miasta, aby usunąć zwłoki, zawodząc: "wytargać zmarłych!" W tle dzwoniłyby dzwony kościelne, wyglądające jak jedyna nadzieja w świecie zniszczonym przez zarazy. Sam O'Black

SOMMO INQUISITORE

53


oraz przyjazny. To niesamowicie inspirujący muzyk, który pasowałby stylistycznie do Lycanthro. Dwukrotnie widziałem koncert Demons & Wizards w 2019r., tuż przed premierą ich najnowszego albumu. Te występy wypadły niesamowicie. Ów projekt zakończył się w momencie, gdy Jon Schaffer trafił do więzienia (śmiech). Nie wiem, czy takie wiadomości docierają do Polski?

Znamię Wilkołaka Kanadyjski wokalista i gitarzysta James Delbridge już od urodzenia w 1998r. garnął się do występowania przed publicznością. Zafascynowany metalem, wydał właśnie debiutancki longplay swojego zespołu Lycanthro "Mark Of The Beast". Zakręcił się w mediach społecznościowych i dzięki swej charyzmatycznej osobowości dynamicznie zdobywa kolejnych followersów. Oby więcej tak pozytywnych postaci reprezentowało najmłodsze pokolenie metalowców! Zapoznajcie się z jego pierwszymi krokami, zanim zostanie ikoną nowej dekady. HMP: Cześć James. Co słychać u Ciebie? Czy dzwonisz teraz z Ottawy? Nie byłem tam nigdy, ale wyczytałem, że o ile Nowojorczycy kochają swój Central Park, o tyle stoli ca Kanady jest jego większą wersją. James Delbridge: (patrzy nieruchomo bez słowa przed dłuższą chwilę, po czym odpowiada) Nie wiem o czym mówisz. Kanadyjczycy zwykli żartować, że Ottawę pamięta się jako stolicę, której się zapomniało - nic się tutaj nie dzieje (śmiech). Sceny metalowe w Toronto i w Montreal są większe, ale ottawskie zespoły trzymają się razem, nawet te grające różne gatunki metalu. Aczkolwiek podnoszący na duchu charakter power metalu motywuje Was, żeby jednak działać w tym kierunku?

ric-video w jednym filmiku. Ale to, o którym wspomniałem, że nakręcimy w czerwcu, ma bardziej rozbudowaną fabułę. Robimy co w naszej mocy, żeby dotrzeć do odbiorców. Nie możemy występować na żywo, więc każdego tygodnia organizujemy live-stream-chats na Instagramie, w których biorą udział nie tylko wszyscy członkowie Lycanthro, ale też goście specjalni. Cieszę się, że mogę przy tej okazji spotykać własnych muzycznych idoli. Jak widzisz, mam teraz na sobie koszulkę Leather Leone z Chastain, która bardzo mnie inspiruje i którą ostatnio gościliśmy. Przy czym nie chcemy, żeby przybrało to formę wywiadów, lecz talk-show - w tym sensie, że zachowujemy się swobodniej a fani mogą dołączać i również nawiązywać z nami interakcję. W efekcie, poznajemy osobiście wielu przedstawicieli wyż-

Foto: Lycanthro

O tak. Power metal faktycznie brzmi pozytywnie. Chociaż myślę, że każdy rodzaj muzyki potrzebuje zróżnicowania i nie wszystkie kawałki mojego zespołu Lycanthro są pogodne, to jedank zależy nam, aby ludzie dobrze się czuli, kiedy nas słuchają. A jak Ty się czujesz tydzień po wydaniu debiutanckiego LP Lycanthro "Mark Of The Wolf"? Szczerze, stresuje mnie to. Przed nami jeszcze mnóstwo pracy związanej z promocją. Staramy się szerzyć dobre słowo o Lycanthro w social mediach i w prasie. Planujemy też nasze pierwsze music-video. Nakręcimy je w czerwcu 2021. Hej, widziałem już Wasze video do "Evangelion". Zdaje się, że macie też lyric video? "Evangelion" łączy cechy music-video oraz ly-

54

LYCANTHRO

szych szczebli metalowego łańcucha pokarmowego. Na "Mark Of The Wolf" również pojawili się goście, np. profesjonalny chór kameralny w "Fallen Angels Prayer". W wywiadzie dla portalu BreathingTheCore powiedziałeś jednak: "Osobą, którą chciałbym zaprosić do wykonania utworu Lycanthro bardziej niż kogokolwiek innego, jest Hansi Kursch z Blind Guardian". Czy pokusiłbyś się o skomentowanie zakończenia jego współpracy z Jon'em Schaffer'em w ramach Demons & Wizards? Hansi absolutnie należy do moich najwspanialszych idoli. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie: "kogo chciałbyś zaprosić do sesji nagraniowej Lycanthro?", odpowiadam: "Hansi!". Niesamowity wokalista. Spotkałem go na amerykańskim festiwalu w 2019 i mogę potwierdzić obiegową opinię, że jest on bardzo uprzejmy

Nie mieszkam w Polsce i nie śledzę polskich mass mediów, ale znajomi to widzieli. W każdym razie, sporo rozmawiamy o gościach, a jak sprawy się mają z regularnym line-up'em Lycanthro? Od momentu rozpoczęcia działalności w 2016 roku, tylko Ty pozostałeś w składzie? Może to cliché, ale naprawdę chodzi o różnice muzyczne. Ottawa jest death metalowa. Mało kto gra tu power metal. Zdarzało się, że dobrzy instrumentaliści dołączali, przez pewien czas fajnie nam się współpracowało, ale wkrótce dochodzili do wniosku, że to nie jest do końca ich styl. W porządku, świat kręci się dalej. Różnice w osobowości, ego, odmienne opinie na rozmaite tematy - takie rzeczy też stawały nam na drodze. Potrzebowaliśmy czasu, żeby skompletować właściwy skład. Myślę, że nareszcie się to udało. Dobrze się dogadujemy i każdy z nas ma te same gusta muzyczne oraz cele odnośnie przyszłości Lycanthro. Z obecnego składu tylko Ty grasz od początku do końca na całym "Mark Of The Wolf", przy czym nowy gitarzysta Forest Dussault zaprezentował ponoć kilka solówek gitarowych. Forest jest naszym nowym gitarzystą prowadzącym. Nie byłem zadowolony z partii gitarowych jego poprzednika Dave'a, po prostu nie brzmiały dobrze. A Forrest gra świetnie jak Luca Turilli lub Jeff Loomis. Bardzo wszechstronny muzyk. Kiedy do nas dołączył, niemal kończyliśmy album, ale poprosiłem, żeby zaprezentował kilka solówek. Słyszymy go w pierwszych pięciu utworach: "Crucible", "Fallen Angels Prayer", "Mark Of The Wolf", "Enchantress" oraz "In Metal We Trust". Nie oznacza to jednak, że te numery stały się nagle neoklasycznie wirtuozerskie. W "Into Oblivion", "Ride The Dragon" oraz "Evangelion" już nie? Nie. Tam ja wymiatam po jednej solówce. Co ciekawe, nigdy wcześniej nie spotkałem się z Forrestem, ponieważ dopiero co przeprowadził się do Ottawy. Dołączył do Lycanthro po tym, jak wywarł na mnie ogromne wrażenie warsztatem technicznym (w podesłanych plikach video). Cały album rozpoczyna się od Waszego koncertowego evergreenu "Crucible". Absolutnie. Zawsze go gramy. Nie zdarzyło się, żebyśmy rozpoczęli występ od czegoś innego. Publiczność reaguje najgoręcej właśnie na "Crucible". Wydaje się, że to nasz najlepszy utwór. Od pierwszego dnia, w którym go skomponowałem, trwa ponad siedem minut. Z jakiegoś powodu ciężko pisze mi się krótkie kawałki - zdarza się, że nawet te zwarte wydłużają się nagle do siedmiu lub nawet ośmiu minut, kiedy je wykonujemy. Choć "Crucible" jest długie, brzmi na tyle interesująco, że nie widzę potrzeby, aby go skracać. Słuchacze już mi mówili, że nie nudzą się przy nim. Inny utwór, z którego jesteś naprawdę dum-


ny, nazywa się "Evangelion". Przyznałeś w mediach, że włożyłeś w niego najwięcej "krwi, potu i łez". Czy tylko dlatego, że jego ukończenie zajęło cały rok? Powiedziałem tak przynajmniej z dwóch powodów. Nie powstał za jednym podejściem, tylko złożyłem go z wielu części, a w międzyczasie zajmowałem się innymi numerami. Słyszałem w głowie całe "Evangelion", ale dopracowałem najpierw jeden motyw, odłożyłem, po miesiącu ułożyłem kolejny fragment itd. Myślałem o pojedynczych partiach oddzielnie, nie potrafiłem zająć się wszystkimi na raz. Stwierdziłem, że włożyłem w niego najwięcej "krwi, potu i łez", bo dokładnie tak było. Widzisz, nagrywałem we własnym domu sześć spośród ośmiu utworów zawartych na LP. Zaśpiewanie "Evangelion" okazało się wyjątkowo wymagające. Żaden producent nie udzielał mi feedbacku w trakcie, nie komentował mojego głosu. W tej sytuacji zaśpiewanie "Evangelion" dłużyło się jakby w nieskończoność i wiele kosztowało mnie emocjonalnie. Musiałem sam krytykować efekty i poprawiać własne niedoskonałości. W efekcie, włożyłem w "Evangelion" najwięcej wysiłku, ale jest to moim zdaniem nasz najlepiej zaśpiewany kawałek. W jaki sposób udało Ci się osiągnąć tak dobre brzmienie we własnym domu? W domu tylko śpiewałem. Pozostałe instrumenty zarejestrowaliśmy w studiu, już dwa lata przed premierą. Czasami żartuję, że data wydania opóźniała się, bo prace przypominały Spinal Tap - wszystko, co mogło pójść źle, szło jeszcze gorzej. Inżynierowi dźwięku niespodziewanie urodziło się dziecko, więc porzucił cały projekt. Nie możemy go za to winić, tak bywa. Czekaliśmy, aż uporządkuje swoje sprawy prywatne i na spokojnie dokończy swoje zadanie. Zaproponowałem mu, żeby dał nam to, co ma, a ja dodam pozostałe wokale u siebie w domu (dwa numery zaśpiewałem w studiu, a reszty nie). Chciałem, żeby skoncentrował się na rodzinie, skoro rodzina była w tamtym okresie dla niego najważniejsza. Odnośnie jakości brzmienia głosu utrwalonego w warunkach domowych, należy pamiętać, że i tak po nagrywaniu wykonuje się mix oraz mastering. Tak się składa, że uczyłem się nagrywania muzyki w szkole, a za mix "Mark Of The Wolf" odpowiadał mój niesamowity profesor Jason Jaknunas (inźynier dźwięku z Ottawy). Mój przyjaciel Jack Kosto (gitarzysta Seven Spires i też świetny inżynier dźwięku) zadbał zaś o mastering. To dzięki nim efekt brzmi satysfakcjonująco. Czy używałeś w domu przenośne panele akustyczne lub wyłożyłeś ściany pianką akusty czną? Nie. Odpowiem jak nerd. Używam w domu dwóch mikrofonów: kondensatora, wymagającego właściwej akustyki otoczenia (już go sprzedałem; łapał nawet odgłos przelatującej muchy) oraz mikrofonu dynamicznego (SM7B). Ten drugi nie jest szczególnie czuły wymaga przyłożenia ust bardzo blisko, żeby złapał dźwięk, a co za tym idzie gwarantuje dobrą jakość niezależnie od walorów akustycznych pomieszczenia. Osobiście preferuję mikrofony dynamiczne. Nie potrzebuję do nich audiofilowych rozwiązań. Ale czy małe pokoje nie psują dźwięk poprzez echo? Najniższe słyszalne przez ludzi dźwię ki rozchodzą się w postaci fal o długości 17 metrów (20 Hz), więc pokoje krótsze niż 8,5

Foto: Lycanthro

metra mogą stwarzać ryzyko słyszalnego w nagraniu pogłosu. Co o tym myślisz? (rozgląda się uważnie) Mój pokój ma jakieś 6 lub 7 metrów długości i szerokości. Moim zdaniem, nie ma takiej potrzeby, żeby pomieszczenie nagraniowe spełniało jakieś normy wielkości. Audiofile oczekują wielu specyficznych parametrów, ale nie każdy jest audiofilem. Większość publiczności, a zwłaszcza metalowcy, zwraca baczniejszą uwagę na jakość miksu niż na walory akustyczne pomieszczenia nagraniowego. Mówią: "jep, dobra produkcja" i tyle. Nie odczuwam presji, żeby pokój był wielki, albo żeby używać paneli. Wielu ludzi mówi i pisze, że "Mark Of The Wolf" fajnie wyszło. Nie tylko fani, ale również muzycy go rekomendują: Exciter, Liege Lord, Annihilator, Overkill... Yeah, pisemny feedback dostaliśmy od nich dawniej. Jak tylko powstało Lycanthro, od razu postanowiliśmy zadbać o wizerunek. Zdołaliśmy uzyskać przychylne opinie od najwspanialszych muzyków, których znaliśmy prywatnie. Exciter pochodzi z Ottawy. John Ricci dostał nasz starszy materiał z prośbą o wysłuchanie oraz zaopiniowanie na potrzeby press kitu, jeżeli mu się spodoba. Chętnie się zgodził. Poprzedni gitarzysta Lycanthro, Dave, zagadał na Facebooku do Joe Comeau (Liege Lord, Annihilator, Overkill) i również od niego dostaliśmy pozytywną odpowiedź. Prawdopodobnie wkrótce zbierzemy więcej takich cytatów. Dobrze wyglądają w naszym press kitcie. Co z ich wiarygodnością? Oczywiście, to prawdziwe cytaty! Nie zmyślamy. Znam osobiście Johna Ricci'ego z Exciter. Pracuje w sklepie z gitarami 10 minut od mojego domu. Jak powiedziałem, Exciter pochodzi z Ottawy, więc znamy się. Joe Comeau napisał zaś do nas na Facebooku. Rozumiem jednak, skąd to pytanie. A może chcielibyście wprowadzić inną sławną postać do świata Lycanthro, ale na stałe - chodzi mi o wilkołaka (bo Lycanthrope to grecki odpowiednik polskiego wilkołaka przyp. red.)? Już wprowadziliśmy (śmiech).

Tak, na okładce, ale również na scenie. To zabawne. Zainspirowała nas postać Eddi'ego z Iron Maiden. Nasz przyjaciel wkracza podczas koncertów w wilczej masce, rękawicach oraz skórzanej kurtce i biega pomiędzy nami. To nasza prawdziwa zespołowa maskotka. Cool. Zaplanowaliście występ 16 września w Ottawie z Powerglove, Immortal Guardian oraz Sinful Ways. Co to za impreza? Cóż, prawdopodobnie do tego nie dojdzie, bo lockdown. Podejrzewam, że koncertować będziemy dopiero w przyszłym roku. Chętnie zagramy, jeśli wspomniana przez Ciebie impreza wypali, ale nie wydaje mi się to realne. Frustrująca sprawa. Robiliśmy już kiedyś gig z Powerglove, oni są fantastyczni, więc super gdybyśmy mogli znów się zgadać. Możliwe, że na początku 2022r. Nie graliście dotąd poza Kanadą? Jeszcze nie. Bardzo chcielibyśmy wybrać się do Europy oraz do Stanów Zjednoczonych. Nie nadeszła jeszcze odpowiednia ku temu okazja. A gdyby pojawił się właściwy organizator, to czy wszyscy muzycy Lycanthro byliby gotowi do wyruszenia w odległą trasę? Mam taką nadzieję (śmiech). Basista Stew Everitt i perkusista Panos Andrikopoulos są w tym względzie doświadczeni. Gitarzysta Forest Dussault to świeżak - nie udzielał się nigdzie przed Lycanthro, ale chcemy go w składzie, bo brak doświadczenia nadrabia biegłością w grze na gitarze. Uczymy go bycia w zespole metalowym. Na co dzień wykonuje on najlepiej płatny zawód spośród nas, ale mamy nadzieję, że przystąpiłby do dłuższego tournee. W razie gdyby jednak ktoś z nas nie mógł, mamy na oku osobę, o której wiem, że wsparłaby nas na żywo. Bardzo dziękuję za rozmowę. Twoje call-toaction na zakończenie? Sprawdźcie "Mark of The Wolf", zamówcie go, poszukajcie nas na Spotify, YouTube, Facebook, Instagram, Bandcamp. Dzięki za rozmowę. Sam O'Black

Na okładce "Mark Of The Wolf", a co z nim dalej?

LYCANTHRO

55


Paul Konjicija pokazuje światu, na co go stać Najbardziej niedocenianego US power metalowego gitarzysty, Paula Konjicija, nie ma już wśród nas na tym poapokaliptycznym świecie. Na zawsze pozostanie wszak jego muzyka i już wiadomo, że jego spuścizna jest kontynuowana. Na nowym, pośmiertnie wydanym albumie Dark Arena "Worlds Of Horror" pokazuje on światu, na co naprawdę go stać, ponieważ to on zagrał na nim niemal wszystkie partie gitar oraz basu. Zarazem, mamy do czynienia z powrotem Dark Areny, ponieważ ich stały wokalista Juan Ricardo nagrywa już następny album z premierowym materiałem i z ekscytacją patrzy w przyszłość. HMP: Cześć. Co dzieje się obecnie w świecie Dark Arena? Juan Ricardo: Witam i pozdrawiam wszystkich wspaniałych fanów Dark Arena z Polski. W tej chwili, Dark Arena rozpoczęła nagrywanie albumu powrotnego na podstawie muzyki, nad którą pracowałem wraz z Paulem Konjicija (gitarzysta i lider Dark Arena - przyp. red.), zanim Paul umarł. Działamy w składzie: gitarzysta Allan Marcus, basista Ryan Tyndal, klawiszowiec Ron George, perkusista Ewell Tyler Martin i ja na wokalu. A więc,

czyła nas przyjaźń trwająca ponad 20 lat. Ale czy nie doszło w pewnym momencie do Twojego odejścia z Dark Areny? Ponoć Brian Allen zastąpił Ciebie na chwilę w 2017 roku. Cóż... Koncertowałem wówczas po Europie z zespołami Sunless Sky i Wretch, przez co nie byłem dostępny, gdy Paul zaproponował nagrywanie nowego albumu Dark Arena. To prawda, aczkolwiek nigdy oficjalnie nie opuściłem Dark Areny ani nie zostałem wykopany... Po wydaniu LP "Ode To The Ancients" (2012),

go, żeby poszedł do Pure Steel - w ten sposób nagrywaliśmy album jako nowozakontraktowany zespół. Chcieliśmy najpierw wznowić nasz debiut "Alien Factor" (2006), a dopiero po nim wydać nowy krążek. Niestety, Paul zmarł zanim do tego doszło. To smutna a zarazem ironiczna tragedia, biorąc pod uwagę, jak bardzo był podekscytowany przyszłymi planami. Gratulacje za zawartość "Worlds Of Horror". Czy nagrywaliście go we wspomnianym wcześniej składzie, czy może ktoś inny przewinął się przez Dark Arenę w okolicach 2018 roku? Dziękuję! "Tall" Paul Konjicija nagrał niemal wszystkie partie gitary i basu na "Worlds Of Horror", za wyjątkiem kilku solówek w gościnnym wykonaniu Mike G. Natomiast na perkusji i na klawiszach grał Noah Buchanan, gościnnie wspomagany w utworze "Anunnaki Arise" przez Ewella Tylera Martina (bębniarza Sunless Sky). Ja śpiewałem, z tym że moja córka Mylie "Karma" Gorman dołączyła do mnie w numerze "Abandoned". OK, to kompletnie inna ekipa. Czujesz, że Wasz obecny skład jest kompletny, czy może szukacie jeszcze dodatkowej osoby? W tej chwili nie szukamy. "Worlds of Horror" oraz ten drugi album, nad którym już rozpoczęliśmy pracę, uważamy za nasze właściwe płyty powrotne. Mamy mocny line-up złożony z ekstremalnie utalentowanych muzyków, podekscytowanych wizją przyszłości... Ale, oczywiście, interesuje mnie poznawanie wspaniałych muzyków i zawsze rozglądam się za młodymi talentami.

Foto: Dark Aaron

zdecydowanie tak, ukaże się jeszcze przynajmniej jeden album Dark Areny, a w dodatku Pure Steel planuje wznowienia naszych wcześniejszych longplay'ów. Przyjmij proszę kondolencje dla Paul'a Konjicija, który zapadł na śpiączkę cukrzycową. Jak go wspominasz jako muzyka i przyjaciela? "Tall" Paul był bez wątpienia jedną z najbardziej kreatywnych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem, oraz niesamowitym przyjacielem. Podobnie jak ja, miewał tendencje do perfekcjonizmu, co pozytywnie wpływało na naszą współpracę. Pamiętam, że gdy spotkaliśmy się w latach osiemdziesiątych, Paul był jeszcze dzieciakiem a już przerastał wszystkich wokół. Posiadał wspaniały talent muzyczny oraz wiarę w siebie. Odkąd rozpoczęliśmy intensywne muzykowanie w latach dziewięćdziesiątych, łą-

56

DARK ARENA

Paul zajął się innymi projektami a ja założyłem Sunless Sky i podpisałem kontrakt z Pure Steel. W związku z tym Dark Arena nie planowała wejścia do studia przez kilka następnych lat. A gdy pod koniec 2016r. dołączyłem do Wretch, Paul powiadomił mnie o planach nagrywania nowego materiału Dark Arena. W tej sytuacji odpowiedziałem, że musiałby zaczekać kilka miesięcy, aż ukończę wpierw płyty Sunless Sky oraz Wretch a później odbędę trzymiesięczną trasę z oboma kapelami po Europie. To właśnie wtedy Sunless Sky spędziło tydzień w Polsce... Podczas mojej nieobecności, Paul czuł, że nie chce zbyt długo czekać i zatrudnił Briana, ale zaśpiewał on tylko jeden utwór. Gdy wreszcie wróciłem do Ameryki, spotkałem się z Paulem i zapewniłem go, że nadal zależy mi na Dark Arena. Wkrótce zabraliśmy się za przygotowania "Worlds of Horror". Co więcej, namówiłem

Czy za tą ekscytacją idzie Wasza pewność siebie, że "Worlds Of Horror" jest lepsze niż wszystko co do tej pory wydaliście, a może przeciwnie - obawa przed reakcjami fanów? Czuję, że "Worlds of Horror" jest najlepszym albumem w dyskografii Dark Arena. Jako że dopiero co podpisaliśmy kontrakt z Pure Steel, zależało nam, aby zabrzmieć najciężej i najmroczniej, jak się da. Szczególnie Paul chciał zaznaczyć tym albumem nasz powrót w chwale, a ja miałem nadzieję, że zdobędzie dzięki niemu należne uznanie. Przez ponad dwadzieścia lat, tworzyliśmy wspólnie wyśmienitą muzykę. Mnie udało się zdobyć grupę fanów, ponieważ śpiewałem również w Attaxe, Ritual, Sunless Sky i Wretch, podczas gdy Paul pozostawał w cieniu, niedostrzegany i niedoceniany. A gdy nareszcie Paul wylądował w dużym labelu, chciał pokazać światu, na co naprawdę go stać, gitarową zręczność, twórczą kreatywność, ogólnie cały potencjał... Po jego śmierci dążymy wraz z Pure Steel do kontynuowania jego spuścizny, tak aby świat poznał


jego muzykę. W te dążenia prawdopodobnie wpisują się Wasze oświadczenia, że Dark Arena na "Worlds Of Horror" mniej eksperymentuje niż dotychczas. Co dokładnie przez to rozumiecie? Brzmienie oraz struktury kompozycji na wcześniejszych albumach Dark Areny miało silne podłoże prog-rockowe oraz prog-metalowe. Nigdy nie obawialiśmy się eksperymentować. Od dziwnych aranżacji poprzez nieortodoksyjne użycie klawiszy, aż po mieszanie wokali death metalowych z operowymi, a nawet używanie folkowych instrumentów - zawsze czymś zaskakiwaliśmy, ale nie na "Worlds of Horror". Przyjęliśmy bowiem założenie, że to ma być US power metalowy album i tyle. Aczkolwiek wspomniane elementy eksperymentalne zacierające granice pomiędzy prog, death i power metalem na pewno powrócą na kolejnym albumie. Jak z Twojej perspektywy wygląda ewolucja gatunku US power metal od lat osiemdziesiątych do dnia obecnego? Był to od zawsze mój ulubiony gatunek muzyczny, ale lubię metal, hard rock oraz prog rock w rozmaitych postaciach. Interesujące, że power metal ewoluował w kompletnie różne style, brzmi inaczej w Europie (bardziej melodyjny i symfoniczny) a inaczej w Ameryce (bardziej thrashowo). W pewnym sensie, są to dwa różne gatunki wewnątrz jednego. Śpiewam teraz w kapelach należących do obu kategorii Wretch bardziej podpada pod euro power metal a Sunless Sky pod US power metal. Dark Arenę widzę gdzieś pośrodku, ponieważ często nawiązujemy do thrash i death metalu, a jednocześnie podchodzimy do komponowania tak jakbyśmy chcieli tworzyć coś symfonicznego i bardzo melodyjnego. Ile science fiction tkwi w przekazie lirycznym "Worlds Of Horror"? Od zawsze uwielbiam pisać liryki o science fic-

tion i o zjawiskach nadprzyrodzonych. Nie inaczej w Dark Arena. Co najmniej połowa tekstów dotyczy tych intrygujących zagadnień. Dla przykładu powiem Ci, że utwór tytułowy dotyczy historii rasy kosmitów, podróżującej pomiędzy planetami i pożerającej wszystko, co stanie na jej drodze, niczym stado szarańczy. Numer "Dark Arena" opiera się na spostrzeżeniu Paula, że nazwa naszego zespołu odpowiada miejscu w podświadomości, gdzie nasze skrajne uczucia toczą między sobą wojnę (jak na wirtualnej arenie); dobre myśli próbują wyprzeć diabelskie tendencje. Po tych dwóch kompozycjach uplasowaliście "Annunaki Arise". Czy wierzysz w to, że owi starożytni bohaterowie sumaryjskich, akkadyjskich, asyryjskich i babilońskich legend to odpowiedniki herosów z greckiej mitologii, a może symbolami zdradzieckich mesjaszów Foto: Dark Arena udających zesłańców od bogów? "Annunaki Arise" oparliśmy na hipotezie, że bóstwa starożytnych Sumerów były w rzeczywistości reprezentantami zaawansowanej rasy z innej części kosmosu, ale stanowiącej przodków ludzi. Postaci te wstają w "Annunaki Arise" z grobów, aby przejąć swoją dawną rolę zarządców świata. Uwielbiam Waszą fantastyczną balladę "Abandoned" za mroczną atmosferę a zarazem zwartą treść. To jedna z najlepszych ballad, które ostatnio słyszałem. Jak ją skomponowaliście? Znów dziękuję Ci za dobre słowo! Wiele dla mnie znaczy, słyszeć takie opinie, bo właśnie one najlepiej świadczą, że nasze wysiłki twórcze przynoszą zamierzone efekty. Oczywiście "Abandoned" jest historią o duchach, ale zakręconą. Zazwyczaj tego rodzaju opowieści traktują o nawiedzonych ludziach, natomiast ja śpiewam o tym, jak to jest być samą zjawą. Wyobrażam to sobie jako koszmarny stan, w którym jednocześnie jest się częścią znanego nas świata, a jednocześnie nie. Zjawa może widzieć, choć pozostaje niewidoczna. Może słyszeć, ale pozostaje niesłyszana. Chce dotykać i być dotykana, ale nie pozwala jej na to uwięzienie w dziwnej fizyczności. Moim zdaniem jest to straszniejsze, niż gdybym zobaczył zjawę.

Foto: Dark Arena

Jak często porównują Was do Helstar? Dark Arena jest porównywana do Helstar od pierwszego dnia działalności, natomiast mnie porównują do wspaniałego Jamesa Rivery. Uważam

to za najwyższą formę uznania dla nas, a zwłaszcza dla mnie, dlatego że faktycznie Helstar nas inspiruje a James to jeden z moich ulubionych wokalistów. Z nieskrywaną dumą przyznam, że jestem z Jamesem również dobrymi przyjaciółmi, odkąd spotkaliśmy się podczas Pure Steel Metalfest w 2018r. Inne zespoły mające silny wpływ na Dark Arenę to: Nevermore, Pagans Mind i Kamelot. Dlaczego nie jesteście zbyt aktywnie w mediach społecznościowych? Czy chodzi o nadmierną cenzurę na fejsie? Na Facebooku jest zbyt wiele cenzury, ale po śmierci Paula i jeszcze do niedawna, Dark Arena była moim projektem studyjnym. Szczerze mówiąc, dziwnie czuję się reprezentując Dark Arenę bez Paula. Niemniej, z dumą kontynuuję to, co przyniosła nasza przyjaźń i staram się dać to światu. Założę wkrótce oddzielną stronę na Facebooku, ale póki co publikuję wiadomości na mojej stronie Juan Ricardo Facebook. Czy masz już jakieś konkretne plany koncertowe? Zwykłem mówić "nigdy nie mów nigdy", bo nie da się przewidzieć przyszłości. W tej chwili nie myślę o trasach, ale rozmawiamy o specjalnym show z okazji powrotu Dark Arena. A więc, trzymajcie kciuki. Super byłoby zagrać jakiś festiwal lub dwa, polecieć do Europy. Głównie jednak koncentrujemy się obecnie na albumach, planując jeden dzień na raz. Cieszę się, że powróciliśmy, ale nie naciskam nikogo na żadne zobowiązania odnośnie koncertów przynajmniej do momentu, gdy ukończymy następny album. Dziękuję za rozmowę. Najlepsze pozdrowienia od wszystkich polskich fanów US power metalu. Również dziękuję wszystkich wspaniałym fanom Dark Arena z Polski! Mam nadzieję, że wkrótce do Was zawitamy. Sam O'Black

DARK ARENA

57


szeć na słuchawkach. Ściana dźwięku powstaje w fazie miksu, z tym że wpierw nagrywamy kilka ścieżek tej samej gitary rytmicznej z użyciem czterech różnych mikrofonów oraz dwóch różnych wzmacniaczy. Posługujemy się również cyfrowym modelarzem Kemper. To się sprawdza.

Porzucajcie wzorce i próbujcie coś nowego Wrze, zieje, kipi, buzuje, chlupie i pulsuje, ale "najważniejsze, jak go wykonano, czy brzmi wiarygodnie, oraz czy zamysł twórcy ma szansę trafić do właściwej grupy słuchaczy" - rozmyśla basista, kompozytor i wokalista Adriano Troiano po wydaniu najnowszego albumu swojego Distant Past pt. "The Final Stage". Pozornie, jest to solidny, ale niewyróżniający się tradycyjny heavy metal. Dopiero po bliższym zapoznaniu się z tą muzyką okazuje się, że daje nam ona kopa poza strefę komfortu. Stanie się jasne, że nie wszystko w klasycznym heavy zostało już wymyślone, kiedy spojrzymy na cel tworzenia oraz słuchania muzyki z alternatywnej perspektywy. HMP: Czy Distant Past to już regularny zespół, a może nadal projekt z okazjonalnymi koncertami? Adriano Troiano: Założyłem Distant Past jako projekt studyjny (w 2002r. - przyp. red.), do którego realizacji zapraszałem przyjaciół oraz gości specjalnych. Chciałem nadać życie własnym kompozycjom, a miałem ich sporo. Po wydaniu koncept albumu "Rise of the Fallen" (w 2016r., wraz z Agnusem McFive znanym z Gloryhammer) zechcieliśmy pograć trochę na żywo. Cześć muzyków mojego poprzedniego zespołu Emerald wsparła nas w organizacji jednego występu. Nie utworzył się z tej grupy stały line-up, więc poszukałem innych osób, z którymi mógłbym wspólnie skomponować następny longplay. W jaki sposób nowi muzycy Distant Past uczą się grać Wasze utwory? Ogrywaliśmy wszystko, dopóki byliśmy niezadowoleni. W przeciwieństwie do wcześniejszych albumów, "The Final Stage" aranżowaliśmy wspólnie i każdy mógł wyrazić własną opinię. Dzięki temu wszyscy czujemy najnowsze kawałki. Inaczej z wcześniejszymi utworami - tych uczyliśmy się w międzyczasie. Najpierw samodzielnie w domu, a później zespołowo podczas prób. Fajnie usłyszeć starszy materiał w interpretacji nowych muzyków. Rozumiemy się doskonale, cieszymy się wspólnym graniem i uzyskujemy intensywność brzmienia porządnego zespołu. Zależy nam obecnie, aby zaprezentować to publiczności na żywo. Czekamy na sprzyjające okoliczności. Czy odczuwaliście przy tym presję, aby nowe kompozycje okazały się bardziej przystępne dla publiczności klubowej? Po prostu zabraliśmy się za tworzenie krót-

58

DISTANT PAST

szych numerów, z refrenami dającymi się śpiewać przez tłum. W przeszłości chciałem przekazywać rozmaite historie poprzez własną muzykę i w związku z tym ich struktura wychodziła złożona, progresywna. Np. "The Hell of Verdun" z LP "Utopian Void" opowiadał o I Wojnie Światowej, dlatego zabiera słuchaczy w muzyczną podróż, nie składając się z prostych motywów, lecz z wielu zmian dynamiki oraz nastroju. Z nowym składem czułem się tak, jakby to był dla mnie całkiem nowy etap. Myślałem w ten sposób, że jeśli słuchaczom się to spodoba, to naprawdę będę usatysfakcjonowany, ale niezależnie od ich opinii, i tak warto się starać. Teraz wiem, że ludziom fajnie słucha się "The Final Stage". Jaki Twoim zdaniem wpływ ma rozpoczy nanie komponowania od gitary basowej na ostateczne harmonie Distant Past? Granie na basie w studiu pozostawia mi więcej czasu na kwestie produkcji oraz na aranżowanie detali, ale zazwyczaj komponuję posługując się gitarą prowadzącą. Mam szczęście współpracować z osobami o znacznie lepszym warsztacie wykonawczym ode mnie. Mogę polegać na ich inwencji odnośnie dodatkowych melodii, a także w fantastycznych solówkach. Ścianę dźwięku słychać niemal wszędzie na "The Final Stage". Jakie macie podejście do "redukcji hałasu" podczas edytowania utworów? Szczerze mówiąc, magia dzieje się w fazie miksowania. Produkcją zajmuje się VO Pulver (Poltergeist, Gurd) - jest najlepszym znanym mi fachowcem w tym zakresie. Jego brzmienie jest warte milion dolców! Zazwyczaj rejestrujemy instrumenty oddzielnie. Każdy decyduje indywidualnie, jak dokładnie chce siebie usły-

Co symbolizuje "smok" w openerze "Kill the Dragon"? "Kill the Dragon" lub "Kill the Demon" (pierwotna nazwa) to ostatni numer napisany przeze mnie jeszcze dla zespołu Emerald. Odświeżyłem go sobie i postanowiłem umieścić go na albumie. Lirycznie jest podchwytliwy, bo chodzi w nim o opuszczanie strefy komfortu. Smok odpowiada wewnętrznemu strachowi przed porzucaniem utartych wzorców i próbowaniem czegoś nowego. Po skompletowaniu wszystkich kompozycji, ów wątek perfekcyjnie wpasował się na sam początek. Zawiera bowiem wszystko, co najważniejsze w Distant Past 2021. Czy dobrze słyszę, że solo gitarowe w "Staring At The Stars" wpisuje się w bliskowschodni styl? Pozwól, że zapytam Lorenza (…) Jego intencją (gitarzysta Lorenz Laederach - przyp. red.) było uchwycenie stylu Bliskiego Wschodu, ale zainspirowała go jedyna szwajcarska melodia folkowa w skali minor, "Guggisberg". Wspomniana w tekście góra znajduje się tuż obok miejsca, w którym on mieszka. Wciąż pamięta bezchmurną noc, podczas której wpatrywał się tam w gwiazdy wraz z dziewczyną. Podczas wizyty w Lucerne dwa lata temu odniosłem wrażenie, że szwajcarskie społeczeństwo jest dosyć mocno zaangażowane w międzynarodowe misje militarne. "The Lion Monument" dedykowane szwajcarskim strażnikom poległym podczas Francuskiej Rewolucji to może już historia, ale sam widziałem rozwrzeszczany tłum maszerujący środkiem ulicy, co miejscowy świadek wyjaśnił mi tylko jednym słowem: Erdogan! Możliwe, że to akurat nie Szwajcarzy, lecz Turcy. Nie wiem. Fakt, że zdarzają się u nas liczne demonstracje związane z problemami innych krajów. Nasz demokratyczny system umożliwia ludziom głosowanie we wszystkich sprawach. Przedstawiciele Szwajcarii nie mogą zdziałać nic bez zgody obywateli. A gdyby jednak zrobili coś wbrew woli mieszkańców, sprawnie zebrałoby podpisy w sprawie referendum. Więc tak czy owak, ludzie głosują. Swoją drogą, ciekawe, że nie mamy jednego Prezydenta, lecz siedmiu.


tęczą" (gra słów - przyp. red.) i Blackmore odpala melodię "Somewhere over the Rainbow", przechodzącą w "Kill the King".

Foto: Distant Past

Czy podzielasz pogląd, że o ile sama Szwajcaria jest powszechnie kojarzona z neutralnością, o tyle międzynarodowe misje pokojowe są szalenie ważne, a może nawet emocjonujące dla Szwajcarów? Nie czuję się ekspertem w tym temacie. Z tego co się orientuję, mogę jednak powiedzieć, że szwajcarscy żołnierze zasłynęli w historii z pełnienia roli najemników. W średniowieczu istniał na nich spory popyt, a ponieważ nie służyli żadnemu królowi w swoich stronach, to udzielali się w imię tego, kto oferował im godziwe wynagrodzenie. Dobrym tego przykładem może być choćby szwajcarska straż papieska. Czy "I am Omega" opisuje strach egzystencjonalny podsycany przez szwajcarskie media głównego nurtu? Nie. "I am Omega" napisałem po obejrzeniu filmu "The Omega Man" z 1973 roku. Uwielbiam science fiction, stąd wiele spośród moich utworów ma apokaliptyczny lub utopijny temat. Sam film został oparty o nowelę "I am Legend". Istnieje też współczesna ekranizacja o tym samym tytule, a także zupełnie inny film z podobnym pomysłem, "The Last Man on Earth". Wbrew temu, co powiedzieliśmy o zwartości Waszych najnowszych numerów, "Dawn City" ciągnie się ponad siedem minut. Czy uważasz, że najlepsze epic metalowe hymny są konkretne, nawet jeśli długie? To zależy. Podobają mi się takie z jednym riffem, jak i te dłuższe, magiczne, z wieloma zmianami. Najważniejsze, jak je wykonano, czy brzmią wiarygodnie, oraz czy zamysł twórcy ma szansę trafić do właściwej grupy słuchaczy? Co do "Dawn City", przedstawiamy w nim eksperymentalne miasto Aeroville w Indiach, którego mieszkańcy żyją bez pieniędzy, bez rządu i bez religii (o tym też śpiewamy). Mówi się, że potrzebujemy zmienić styl życia, żeby ludzka rasa mogła dalej ewoluować. Jak ta ryba, która po raz pierwszy wyszła z wody... Prawdziwa utopia na Ziemi to ciekawy koncept, ale czy dałaby radę? "Dawn City" składa się z trzech części: w pierwszej opisujemy miasto, w drugiej intencję jego założyciela, a trzecia podsuwa wskazówki dlaczego jest ono skazane na upadek. Fajny utwór z fajnym tematem. Jeśli ktoś jeszcze to wygoogluje, dowie się o tym i pomyśli z trochę innej perspektywy o ludzkiej ewolucji, moja misja zakończy się sukcesem.

Pod Waszym postem na Facebooku z video "Queen of Sin" (it rocks out!), gitarzysta zarówno Distant Past, jak i Age of Disclosure, Ben Sollberger, napisał: "Distant Past, powinniśmy zaplanować kolejny wspólny projekt!". Odpowiedzieliście: "Powinniśmy. (…) Nie ma nas już w Kansas". O co w tym chodziło? (śmiech) Czasami mamy ochotę sobie pożartować! Ale opowiem Ci o tym. Age of Disclosure to metalowy projekt Bena, w ramach którego współpracowaliśmy po raz pierwszy. Ja grałem tam nie tylko na basie, ale również zaśpiewałem (w moim studiu). Wokalista Distant Past, "Jay Jay", zresztą też tam śpiewa. Mamy sporo wspólnych muzycznych doświadczeń, również wyniesionych z zespołu Skrylls. Ben właśnie wydał album Ben Sollberger Project "I Hate to Say", na którym zrobił wszystko sam - sprawdź to. W każdym razie, gdy on pisał "I'm from Jersey", ja zaproponowałem "Nie ma nas już w Kansas", co nie ma nic wspólnego z zespołem Kansas (aczkolwiek lubię ich). Wspomniane zdanie pochodzi z "The Wizard of Oz", w którym Dorothy trafia do innego świata. Przetłumaczyłem je jako "nie ma nas tam gdzie dawniej byliśmy" w znaczeniu, że udaliśmy się dalej. Taka tam zabawna minikonwersacja. Przy okazji, Rainbow rozpoczynało swoje występy od motywu z tego filmu. "Nie ma nas już w Kansas, musimy być gdzieś za

Idąc za ciosem, co Wasza okładka ma wspólnego z Arthurem Brownem ("Fire")? Po sukcesie "Fire", Arthur Brown uciekł przed sławą do Francji. Ale wkrótce później utworzył zespół Kingdom Come (teraz nazywający się Arthur Brown's Kingdom Come, nie należy go mylić z formacją o tej samej nazwie z lat 80.). Bruce Dickinson kowerował "Spirit of Joy", pochodzący z trzeciego albumu Kingdom Come. Rozpadli się po tym trzecim longplay'u, ale ich klawiszowiec Victor Peraino kontynuował jako Victor Peraino's Kingdom Come. Wydał album w latach osiemdziesiątych, a w 2014 nagrał ponownie niektóre utwory z gościnnym udziałem Arthura Browna. Jako kolekcjoner, koniecznie musiałem mieć to CD. Kocham tą okładkę oraz zawarte tam ilustrację do tego stopnia, że skontaktowałem się z ich twórcą Jamesem Beveridgem, zachwyciłem się obrazami z jego Facebooka i użyłem jeden z nich jako cover do "The Final Stage". Nazwałeś kiedyś Helstar "najlepszymi przy jaciółmi Emerald". Czy dziś nazwałbyś ich "najlepszymi przyjaciółmi Distant Past"? Kiedy byłem jeszcze w Emerald, odbyliśmy w 2012r. trasę po Europie z Helstarem. Oczywiście przyjaźnie zacieśniają się podczas takich tras. Ale z tamtej ekipy pozostałem tylko ja w Distant Past. Helstar też znacząco zmienił skład (Helstar ma nowego basistę Garrick Smith i nowego gitarzystę Andrew Atwood przyp. red.). Był jeszcze rozgrzewający publiczność zespół The Order of Chaos, ale niestety w ogóle już on nie istnieje. Niemniej, bardzo chciałbym pojechać z Helstarem w trasę. Oby do tego doszło w lepszych czasach. Twoje ostatnie call-to-action dla polskich metalowców? Polska publiczność zawsze nas dobrze odbierała, dostajemy od niej mnóstwo pozytywnych opinii. Więc dołączajcie do naszej nowej muzycznej przygody, słuchając głośno "The Final Stage" oraz oglądając video do "Queen of Sin". Bardzo dziękuję za wsparcie. Heavy metal nigdy nie umrze.

Sam O'Black

Foto: Distant Past

DISTANT PAST

59


Wojna nie jest złem koniecznym Perkusista i autor liryków Illusory, Costas Koulis, opowiedział nam o antywojennym przesłaniu ich najnowszego albumu "Crimson Wreath". Podzielił się też swoimi osobistymi opiniami o heavy metalu, byciu perkusistą oraz fałszywej propagandzie mediów głównego nurtu. HMP: Jak się masz tydzień po premierze "Crimson Wreath"? Costas Koulis: Wspaniale. Widzimy mnóstwo pozytywnych recenzji. Dostajemy też od mediów sporo zaproszeń do rozmowy, co mnie cieszy. Za kilka dni ukaże się nasze czwarte oficjalne video, do utworu "Ashes To Dust" (po "Crimson Wreath", "All Blood Red" i "Besetting Sins" - przyp. red.). Ten album jest dla Was szczególny, jako trzeci w dyskografii. Co dokładnie musiałoby się wydarzyć, abyś czuł się pewien, że odniósł on odpowiedni sukces? Mam nadzieję, że faktycznie okaże się on szczególny. Czas pokaże. Na pewno pojawi się więcej recenzji i wywiadów. Ciekawe, z jakimi jeszcze reakcjami spotka się "Crimson Wreath" ze strony rynku, prasy oraz fanów. Przyznam więc, że to świetny album. Trwa 78 minut i słychać, że jest dopracowany w

najdrobniejszych szczegółach; zresztą nie tylko muzycznie, ale i wizualnie. Dziękuję. Traktujemy nasz album tak jakbyśmy traktowali nowo narodzone dziecko i faktycznie, dbamy o każdy detal z nim związany. Staramy się, żeby każdy kolejny album w naszym dorobku wypadł lepiej od poprzedniego. Ważnym bodźcem do tego jest pozytywny feedback ze strony odbiorców. Wybraliście cztery utwory na single: "Besetting Sins", All Blood Red", "Crimson Wreath" i "Ashes To Dust". Dlaczego akurat te, a nie inne? Illusory to bardzo demokratyczny zespół. Każdą decyzję podejmujemy na drodze głosowania całego sześcioosobowego zespołu. Uważam, że jest to właściwe podejście i najlepszy sposób na to, żeby publiczność otrzymywała,

60

ILLUSORY

co dla niej najlepsze. W tym przypadku głosowanie wyłoniło czterech kandydatów na singla. W konsekwencji, te cztery utwory promują album. No tak. Grecja jest przecież kolebką demokracji. Głównym przesłaniem "Crimson Wreath" jest sprzeciw wojnom. To wrażliwy temat? "Crimson Wreath" nie jest koncept-albumem, ale koncentruje się na dwóch ważnych sprawach: na wojnie oraz na stracie. Wielu ludzi uważa wojnę za zło konieczne. My się z tym nie zgadzamy. Dla nas wojna to zło. Część utworów wyraża antywojenną deklarację. Inne - ludzką stratę. Zwłaszcza "An Opus of Loss and Sorrow", na który składają się trzy kawałki, dotyczy ludzkiej straty. Poszczególne utwory nie tworzą jednej spójnej historii, ale są wzajemnie powiązane tematycznie. Czy chciałbyś bliżej przedstawić te tematy?

Grecja uczestniczyła we współczesnej historii w dwóch wojnach bałkańskich, walczyła przeciw Królewstwu Ottomańskiemu, później przeciw Republice Tureckiej, a pon adto broniła się przed najazdem Włochów oraz nazistów. Czy te konflikty zbrojne bezpośrednio zainspirowały Ciebie do pisania tekstów utworów? Czy myślałeś o nich podczas tworzenia? Ogólnie wojna jest złem, bez względu na to, w której części świata, w którym roku, czy też w której erze się toczy. Pisaliśmy o negatywnych aspektach wojny jako takiej. Masz rację, że Grecja doświadczyła współcześnie wiele wojen, ale inne kraje również. Wydaje mi się, że współcześnie tylko USA nie brało udziału w żadnej międzynarodowej wojnie, z tym że u nich doszło do Wojny Secesyjnej (1861-1865, pomiędzy północnymi a południowymi

Stanami - przyp. red.). Wymieniłeś wojny związane z Grecją i masz rację: 1821, Bałkany 1912, I Wojna Śwatowa 1914-1918, II Wojna Światowa, wojna domowa w Grecji, etc. Po części te konflikty działy się samoistnie, ale odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie rządy państw uznały je za sposoby realizacji części swoich planów strategicznych. My w Illusory nie zgadzamy się z takim podejściem. Naszym zdaniem do żadnych wojen nie powinno wcale dochodzić; są one szkodliwe pod każdym względem i nie wynika z nich żadna korzyść. Wojna nie może dać Ci życia, może je jedynie odebrać. Potrzebowaliśmy to przekazać na najnowszym albumie, podążając ścieżką innych zespołów, które też niejednokrotnie sprzeciwiały się wojnom. Kilka dni temu podzieliliście się na swojej stronie Facebook recenzją od VelverThunder: "Wokalista wyraża jasne oświadczenie na "Crimson Glory", że zamierza rzucić wyzwanie "the top orderowi". Czy zgadasz się z tym zdaniem? Stanowczo podkreślam, że Illusory nie jest zespołem politycznym. Nie zamierzamy angażować się w politykę. Mówimy tylko, że wojna jest okropna dla narodów, zaangażowanych ludzi oraz dla tych, którzy o niej decydują. W ogóle nie powinno dochodzić do wojen. Jak skomentowałbyś fakt, że mówiąc o zadłużeniu Grecji wobec europejskich banków centralnych często pomija się milczeniem, że współczesna Grecja niesamowicie szybko rozwijała się po II Wojnie Światowej, zwiększając swój produkt krajowy brutto z 4.5 biliona USD do 360 bilionów USD w ciągu zaledwie 60 lat? Wygląda na to, że Grecja rozwija się współcześnie znacznie szybciej od starożytnej Grecji, co oczywiście znajduje odzwierciedlenie w greckiej nauce i sztuce. To, co starożytnej Grecji zajęło stulecia, współczesna Grecja osiągnęła w zaledwie kilkadziesiąt lat. Nie powinno porównywać się dwóch różnych epok w historii naszych krajów. Nie należy porównywać sytuacji w XIX / XX / XXI - wiecznej Grecji z sytuacją w V wieku przed naszą erą. Nie da rady, z oczywistych powodów - różne społeczeństwa, różne sposoby myślenia, różne podejście do wojen czy też do handlu. Takie porównanie nie byłoby ani sprawiedliwe, ani logiczne. Dostrzegam zbyt wiele uproszczeń w przekazie mediów głównego nurtu. Obecnie Grecja jest zadłużona wobec europejskich banków centralnych, ale inne kraje UE również. Niemcy mają teraz wielokrotnie większy dług niż Grecja - 20 razy większy? 30 razy? No ale Niemcy są liderem Unii Europejskiej, a Grecja nie. W każdym razie, to fałszywa polityczna propaganda. Nie powinniśmy przykładać wagi do stronniczych wiadomości, które nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości. O tym złożonym zagadnieniu mógłbym napisać książkę. Grigoris Valtinos wypowiedział narrację do utworu "Ashes to Dust". Czy jesteś fanem tego aktora? Grigoris Valtinos jest filarem greckiej kultury jako wielki aktor i dyrektor teatralny. To on wystąpił w roli głównego bohatera pierwszego przedstawienia wystawionego przez Colosseum po 1500 latach ciszy. Latami oglądaliśmy jego sztukę i podziwialiśmy jego talent. Podczas komponowania "Ashes to Dust" potrzebowaliśmy dodać dramatyczną narrację. Był pierwszą osobą, o której natychmiast pomyśleliś-


my. Skontaktowaliśmy się z jego agentem medialnym. Wysłuchał naszej propozycji i po dwóch dniach potwierdził zaangażowanie. Cieszymy się, że jego głos wybrzmiał na naszym albumie. Doskonale oddał esencję utworu. Znakomita partia. Na "Crimson Wreath" słyszymy też inne narracje głosowe, orkiestracje, chóry oraz partie fortepianowe. W jaki sposób aranżujecie utwory? Rozmawiamy, przeprowadzamy burzę mózgów, wymieniamy się pomysłami. Ja nie decyduję samodzielnie o partii perkusji, ponieważ staram się zawsze dostosować do charakteru utworów. Wiadomo, że inny podkład rytmiczny potrzebuje ballada, a inny thrashowy killer. Dbam o dobro kompozycji. Czy skomponowaliście jakieś ciekawe utwory, które nie znalazły miejsca na "Crimson Wreath"? Wiele. Album trwa 78 minut, więc więcej kawałków nie zmieścilibyśmy na pojedynczym dysku CD. Całość naszego nowego materiału trwa około 120 minut. Pozostałe utwory znajdą się na następcy "Crimson Wreath", który wkrótce się ukaże, bo sześć lub siedem z nich mamy już w fazie przedprodukcji. Demokratycznie głosowaliśmy, co powinno się znaleźć na obecnym, a co dopiero na następnym albumie. Klawiszowiec i gitarzysta George Konstantakelos zagrał na Waszym poprzednim LP "Polysyllabic", ale już nie na "Crimson Wreath". Greg Bakos zagrał na gitarze na "Crimson Wreath" a Makis Vandoros na klawiszach na "Crimson Wreath". Jakbyś skomentował te zmiany w line-upie Illusory? Zacznę od sprostowania, że Greg Bakos zagrał na gitarze zarówno na "Polysyllabic", jak i na "Crimson Wreath" (zaktualizujemy to na Metal Archives). George Konstantakelos jest i na zawsze pozostanie naszym serdecznym przyjacielem. Wchodził w skład zespołu przez około 15 - 16 lat. Odszedł z powodów osobistych, w atmosferze wzajemnego zrozumienia i szacunku. Możesz usłyszeć go gdzieniegdzie na "Crimson Wreath". Mam nadzieję, że obecny skład przetrwa próbę czasu i pozostanie niezmieniony na następnych wydawnictwach. Siódmego września 2019r. wystąpiliście przed Gus G. na "Let's Rock Festival". To zdaje się Wasz ostatni koncert jak dotąd. Jak wspominasz tamtą imprezę? Wspaniała noc. Organizator zaprosił nas w ostatniej chwili. Ucieszyliśmy się z możliwości uczestnictwa. Przybyliśmy na miejsce o godzinie 12 w południe, zrobiliśmy próbę dźwięku, wszystko brzmiało pięknie. Spędziliśmy nieza-

pomniany dzień w metalowym środowisku. Gus G. był headlinerem, a kiedy skończył swój set, pogadaliśmy z nim oraz z członkami pozostałych zespołów o muzyce. Nie możemy się doczekać naszego kolejnego koncertu. Jako główny manager noizy.gr jesteś doskonale zaznajomiony z grecką sceną metalową. Z pewnością słyszałeś o progresywnym Fortress Under Siege? Znam ich. Dzieliliśmy scenę w 2015r. To znakomici muzycy o odpowiednim podejściu. Mam na ich temat jak najlepsze zdanie. Przykładają się, są oddani metalowej scenie. Podziwiamy ich za to, co robią. Oba zespoły: Illusory oraz Fortress Under Siege, cechuje podobny sposób grania progresywnego metalu. Wasza muzyka jest zwarta, nieprzekombinowana, a jej odbiór nie

stanowi wyzwania dla słuchaczy nieoddychających progiem. Wiecie, jak zdobyć uwagę fanów od pierwszego odsłuchu. Dziękuję. Nie interesuje nas komplikowanie struktur kompozycji w stylu Dream Theater, Meshuggah, The Mars Volta. Nie czujemy tego. Lubimy, gdy muzyka jest przyjemna w odbiorze, aczkolwiek nie prostacka. Twórczość Illusory może nie wydawać się trudna technicznie, dopóki nie przychodzi do jej grania, bo wtedy okazuje się, że jednak wymaga konkretnych umiejętności. Kochamy heavy metal. Czysty, bezpośredni heavy metal z lat osiemdziesiątych. Nie usiłujemy wynaleźć koła na nowo. Nie chcemy tego. Nie zależy nam na wykreowaniu całkiem nowego gatunku. Wręcz nienawidzimy rzeczy typu djent - dla nas to pozbawione sensu, w pewnym sensie fałszywe. Nie widzę powodu, żeby tak kombinować. Myślę, że możesz znaleźć wiele odniesień do tradycyjnego heavy metalu na naszych albumach. Tak. Mogę też znaleźć liczne świadectwa Waszego talentu do tworzenia świetnych melodii. W ich cieniu pozostaje jednak "Immortal No", ponieważ więcej w nim gitarowego riffowania niż wpadających w ucho melodii. Za każdym razem "Immortal No" podoba mi się coraz bardziej. Dziękuję. Pomysł do liryków "Immortal No" wymyśliłem już w 1991 roku, czyli w momencie rozpoczęcia przygody z perkusją. Kiedy pozostali zaproponowali podkład muzyczny, przypomniałem sobie o tych tekstach. Opo-

wiadam w nich o najemniku, który zorientował się, że źle postępuje. Początkowo lubił możliwość zarobku w zamian za udział w wojnie, ale zaczął zadawać sobie pytania: "czy to etyczne? Czy to przyzwoite? Czy to słuszne?". Zespół wyszedł z tym wspaniałym riffowaniem, obserwowałem jak utwór się rozwija i pomyślałem: "OK, 100% heavy metal!". Super będzie zagrać to na żywo. Świetny numer do head bangingu. Jeesteś znakomitym perkusistą. Czy również tancerzem? Lala z Burning Witches porównała kiedyś jedno z drugim. (śmiech) Burning Witches to fantastyczny zespół, jeden z najintensywniej obecnie działających. Te dziewczyny wywierają na mnie wrażenie. Odpowiadając na pytanie przyznam, że osobiście jestem najgorszym tancerzem na świecie. Od razu widać, że nie potrafię tańczyć.

Ale jest coś w słowach Lali, ponieważ perkusista potrzebuje doskonale czuć rytm, aby właściwie współpracować z zespołem. Grunt, żeby utwór dobrze brzmiał, a nie samo "bębnienie". Jak przeciwdziałasz efektowi "łokcia teni sisty"? Na szczęście nie doświadczam żadnego efektu ubocznego gry na perkusji. Dbam o ręce i stopy, prowadzę ogólnie zdrowy tryb życia. Zdarzało nam się w przeszłości dawać trzy i pół godzinne koncerty, więc zdaję sobie sprawę, jak ważne jest zachowanie formy. Czy chciałbyś dodać coś na koniec, o co Ciebie nie zapytałem? Oczywiście. Dziękuję Tobie za pytania a fanom za to że nas słuchają. Album "Crimson Wreath" ukazał się 21 maja 2021r. za sprawą Rockshots Records. Jesteśmy z niego dumni i mamy nadzieję, że będziecie go słuchać. Wspierajcie wszystkie zespoły tworzące dobrą muzykę. Do następnego razu, dobranoc. Sam O'Black

ILLUSORY

61


Nigdy nie musieliśmy iść na kompromis Entierro to wybuchowa mieszanka. Gra tu sam Victor Arduini z Fates Warning, ale w składzie znalazło się też wielu innych doświadczonych muzyków. Hołdują klasycznemu heavy, ale nie brak im progresywnej natury, prowadzącej do nowoczesnych brzmień i kawałków bliskich doomowi czy stonerowi. Jak sami przyznają, w obecnym składzie napisali najlepszą płytę w całej swojej dotychczasowej działalności. O "El Camazots" - EPce zbudowanej na postaci nietoperza śmierci z wierzeń Majów, pełnej numerów odzwierciedlających gust ich autorów, znaczeniu początku gatunku dla współczesnej sceny i planach na przyszłość zespół opowiedział w wywiadzie dla Heavy Metal Pages. HMP: Dlaczego zdecydowaliście się nazwać album "El Camazots"? Oczywiście nietoperze są ważnym elementem gatunku, wystarczy zapytać Ozzy'ego, ale musi stać za tym coś więcej. Myślicie, że mitologia Majów dobrze łączy się z metalową estetyką i teksta mi? Pascal Remans: Tytuł wziął się z tekstu napisanego przez naszego wokalistę. Zainteresował się wierzeniami stojącymi za El Camazots i kiedy przedstawił ten koncept reszcie zespołu, pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem będzie

Chociaż wielu członków zespołu grało wcześniej w wielu dużych składach, to pierwszy tak wielki projekt dla waszego innego gitarzysty, Chrisa Begnala. Mimo to, jego gra jest świetna. Jak wam się z nim pracowało, dlaczego go wybraliście? Chrisa wkręcił nasz pierwszy gitarzysta Javier Canales. Jego obecność tak naprawdę rozpoczęła granie harmonii, które tak lubimy w naszych kawałkach. Co dziwne, gdy już zadomowił się w zespole, stał się jednym z najbardziej płodnych twórców. Jest również zabójczo przy-

Foto: Entierro

połączenie go z okładką. Stworzyliśmy groźną bestię, która, jak myślimy, pasuje do brzmienia naszej EPki. Czy przeszłość Victora w Fates Warning i Chrisa w Jasta wpłynęły na materiał na waszej EPce? Inspirowaliście się poprzednimi zespołami, czy chcieliście zacząć kompletnie nowy projekt? Na obu podświadomie wpływa każda muzyka, jaką grali i nie zawsze jest to metal. Każdy członek zespołu przyszedł z własną, unikalną kombinacją inspiracji, wciąż nawiązującą do tego, gdzie zaczynaliśmy, ale jednocześnie wpływającą na to, co robimy teraz. Niektóre z nich mogą nie być od razu słyszalne, ale wciąż są obecne w mniej lub bardziej oczywisty sposób.

62

ENTIERRO

stojny. Dlaczego postanowiliście założyć Entierro? Jakie były wasze główne cele? Entierro zaczęło jako boczna gałąź zespołu Treebeard, który stracił kluczowego członka. Początkowo, gdy zaczęliśmy razem tworzyć, nasze brzmienie było bardziej doom/stoner metalowe, ale kiedy pojawił się Victor, zaczęliśmy pisać w stylu tradcyjnego metalu. Chociaż nie była to świadoma decyzja, czuliśmy, że taki rozwój naszej muzyki jest nieunikniony, bo to był gatunek, którego wszyscy słuchaliśmy najczęściej. Naszym celem jest tak naprawdę stanie się mistrzem stylu, który wszyscy uwielbiamy, a czujemy, że nigdy mu się no nie przysłużyło we wczesnych latach 80. Po prostu staramy się pisać takie kawałki, których

sami chcielibyśmy słuchać i mamy nadzieję, że innym też się to spodoba. Jakie były reakcje po wydaniu waszej EPki? Do tej pory otrzymaliśmy dużo pozytywnych opinii związanych z jej wydaniem. To póki co nasza najbardziej udana propozycja, biorąc pod uwagę recenzje i sprzedaż, a dla nas osobiście to najmocniejsza pozycja w naszym katalogu. Na "El Camazots" mieszacie wiele gatunków. Jest thrashowy riff w tytułowym kawałku, doom/stoner w "The Penance", nowoczesne, metalowe brzmienie w "The Tower" i sporo klasycznego heavy w każdym z nich. Jest jakieś powiązanie między tym a waszą "progresywną" naturą? Może po prostu nie chcieliście się ograniczać? Tworzenie jest dla nas bardzo dotkliwym doświadczeniem. Piszemy wyłącznie na podstawie tego, co nas porusza. Jak już wspominaliśmy, komponujemy rzeczy, których sami chcemy słuchać, a ponieważ jesteśmy fanami wielu różnych podgatunków metalu, naturalnie inspirujemy się i mieszamy wszystkie te różnorodne muzyczne "przyprawy" w naszych utworach. Nigdy się nie ograniczamy, bo nie jesteśmy związani żadnymi trendami w muzyce popularnej. To jedna z zalet grania muzyki, którą kochamy. Nigdy nie musieliśmy iść na kompromis w tym, co chcemy zrobić, aby zadowolić dyrektora jakiejś wytwórni fonograficznej czy dotrzeć do mas. Gramy dla metalowców takich, jak my i mamy nadzieję, że jazda, w jaką ich zabieramy, spodoba im się tak samo jak nam. Dlaczego zdecydowaliście się na cover jednego z wczesnych kawałków Judas Priest ("Call for the Priest") na waszej EP-ce? Udało wam się przełożyć go na wasz styl, ale w oryginale nie jest to stylistyka, w której zdecydowaliście się grać. Było to dla was wyzwanie, forma uhonorowania jednej z waszych inspiracji? Zdecydowaliśmy się coverować Priest, ponieważ wywarli ogromny wpływ na nas wszystkich - szczególnie właśnie ich wczesny okres. Ich znaczenie dla muzyki, którą gramy jest niezmierzone i bez nich nigdy nie zdecydowalibyśmy się na granie metalu. Sam kawałek, który wybraliśmy, jest złożony z mnóstwa fajnych elementów, które odzwierciedlają sposób, w jaki chcielibyśmy pisać własne utwory: ciężkie riffy, prowadzące harmonie w przerwach i ciekawe rytmy. W ciągu naszego istnienia coverowaliśmy też "Dissident Aggressor" z tego samego albumu ("Sin After Sin"). To chyba nasza ulubiona płyta Judasów w całym ich katalogu. Pomimo klasycznych, heavy metalowych


patentów w waszej muzyce, wasze brzmienie jest raczej nowoczesne - tak jak wasz sposób pisania. Myślicie, że współczesne zespoły metalowe powinny iść do przodu zamiast imitować klasyków, czy trzymać się tradycji? Myślimy, że potrzebne jest osadzenie fundamentów w tradycji. Heavy metal w swojej najprawdziwszej postaci nie jest nową muzyką, a najlepszy metal wciąż zawiera ślady brzmienia wczesnych lat 70., które go zrodziło. Mając to na uwadze, samo powtarzanie tego, co już zostało zrobione, faktycznie może być nudne i mało inspirujące. Staramy się wykorzystać to tradycyjne brzmienie i pozwolić, by niektóre z nowoczesnych wpływów, które mamy, "wtopiły" się jakoś podczas pisania piosenek. Nie jest to świadomy proces, ale dzieje się bardzo organicznie. Myślimy też, że konieczne jest, aby młode zespoły naprawdę wróciły do korzeni, posłuchały przodków gatunku i doświadczyły wielkości początków tego ruchu. Tak jak wszyscy wielcy muzycy bluesowi czerpią inspirację z przeszłości, metalowcy powinni robić to samo. Co myślicie o kondycji współczesnego heavy metalu? Macie ulubione, nowe zespoły? Tu, w Ameryce, undergroundowa scena jest żywa i mocna. Podczas gdy trochę zespołów przebija się do mainstreamu, pozostaje tu nadal mnóstwo świetnych zespołów, grających świetny metal. Wiele z nich, jak my, stara się wrócić do old-schoolowego stylu, na którym wszyscy dorastaliśmy, co jest fantastyczne. Wśród tych kilku, które nam się podobają są Eternal Champion, Haunt i Hour of 13. Jakie macie plany na przyszłość? Gdzie lub z

Foto: Entierro

kim najbardziej chcielibyście zagrać? W tym momencie po prostu szykujemy się do grania koncertów po pandemii, naprawdę nie możemy się doczekać powrotu na scenę. Mamy też kolejną płytę, napisaną jeszcze w czasach, kiedy występy były dość odległe, więc jesteśmy bardzo podekscytowani możliwością dalszej pracy nad tym materiałem. Uwielbiamy grać koncerty z niektórymi lokalnymi metalowymi talentami, które tutaj mamy, mamy nadzieję, że uda nam się wpasować w festiwale, tutaj w Stanach, które najlepiej prezentują nasz styl, takie jak Hell's Heroes lub Legions of Metal Fest.

Z którego osiągnięcia, jako Entierro, jesteście najbardziej dumni? Jako zespół za największe osiągnięcie uważamy stworzenie naszej EPki. Czujemy, że w końcu staliśmy się prawdziwą całością i dopiero teraz możemy pisać na poziomie przewyższającym wszystko, co wydawaliśmy w przeszłości. Dotarcie do tego momentu nie było łatwe, bo po drodze traciliśmy członków i musieliśmy wiele razy zaczynać od nowa, ale obecny skład tworzy najlepszą muzykę, jaką ten zespół kiedykolwiek napisał. Iga Gromska


więc zdecydowałem się opuścić zespół.

Przetrwanie próby czasu To zawsze ciekawe doświadczenie móc przepytać kogoś takiego jak Pascal Remas. Wokalista belgijskiego Breathless chętnie opowiedział o swoich początkach, o tym, jak kształtowała się jego macierzysta formacja, ale i poruszył kwestię dotyczące powrotu do grania. Muszę przyznać, że Pascal, który nie jest gadułą, mimo wszystko rzetelnie i zajmująco wyjaśnił każde pytanie. Pozostaje mi zaprosić na poniższe efekty tego spotkania! HMP: Witam serdecznie! Bardzo mi miło, że mogę zadać Wam kilka pytań. Na początek jednak chciałbym się dowiedzieć, czy wszys tko u Was w porządku i czy zdrowie dopisu je? Pascal Remas: Tak, wszyscy mamy się dobrze! Może poza kilkoma dodatkowymi kilogramami przez wirusa! Jednak wszyscy jesteśmy w niezłej kondycji! Muszę przyznać, że poznałem muzykę Breathless dość niedawno, przy okazji pisa nia recenzji reedycji przygotowanej przez Re-

wiedz, jak odbywała się praca nad nimi? Cóż, wszyscy byliśmy bardzo młodymi muzykami, próbującymi stworzyć unikalne brzmienie. Miałem tylko 15 lat i rozpracowywałem różne style śpiewania. Poza tym wszyscy świetnie się bawiliśmy odkrywając te wszystkie szalone rzeczy! W przypadku reedycji zawsze pojawiają się wspomnienia. Domyślam się, że było trochę wzruszeń - to przecież szmat czasu od 1985 roku. Możesz zdradzić, jakie najciekawsze fragmenty tamtych sesji są warte szczegól-

Okładka płyty przedstawia dwa walczące ze sobą, jeśli dobrze kojarzę, Velociraptory. Skąd akurat taki, w sumie niecodzienny, pomysł i w jaki sposób współgrać miał on z nazwą i muzyką? Myślę, że przede wszystkim zafascynowała nas idea dwóch gigantycznych sił walczących o dominację. Oglądanie takiej sceny w prawdziwym życiu musiało zapierać dech w piersiach, jeśli wiesz o co mi chodzi… Myśleliśmy również, że to był po prostu naprawdę fajny obraz w tamtym czasie, (śmiech) który mógłby pasować do agresywnej natury naszego brzmienia. Oprócz wspomnianych Relics From The Crypts reedycję wydał również Dying Victims, w formie cyfrowej. Czy jesteście zadowoleni z niej tak samo jak z fizycznego nośnika? Tak, absolutnie!!! Wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak to wszystko się potoczyło! Po tak długiej przerwie Breathless wraca do żywych. Czy może teraz jest dobry moment na to, żeby pomyśleć o następcy - czy może są już jakieś zarysy kompozycji, które mogłyby znaleźć się na premierowym krążku w niedalekiej przyszłości? Szczerze mówiąc, obawiam się, że to się nigdy nie wydarzy... Krótko mówiąc, nie mamy ambicji, by znów zacząć tworzyć muzykę jako zespół. Niektórzy z nas odeszli ze sceny muzycznej lata temu, a reszta członków zespołu, którzy nadal są aktywni jako muzycy, po prostu podążają w różnych kierunkach. Gdybyście mogli cofnąć się w czasie, to co na pewno zrobilibyście inaczej, żeby Breathless mógł spróbować chociażby przetrwać dłużej, być może nawet do czasów współczesnych? To trudne pytanie! Myślę, że głównie z powodu mojego bardzo młodego wieku w tamtym czasie, naprawdę próbowałem się odnaleźć, nie tylko jako muzyk, ale jako jednostka. Zawsze chciałem odkrywać różne rodzaje muzyki, różne sposoby śpiewania, różne sposoby gry na gitarze, wiesz? Dla mnie Breathless był pierwszą fazą mojego rozwoju jako muzyka. Gdybym mógł zrobić wszystko jeszcze raz, prawdopodobnie zrobiłbym to w ten sam sposób.

Foto: Breathless

lics From The Crypt. Od kogo wyszła inicjatywa wydania ponownie Waszej jedynej płyty? Pomysł wyszedł od naszego dobrego przyjaciela Patricka Broekmansa. Belgijska scena metalowa lat 80-tych jest wciąż bardzo żywa i przez ostatnie dekady było wiele próśb z całej Europy dotyczących albumu Breathless. Album "Breathless" to naprawdę kawał dobrego speed metalu. Kompozycje nie są jednowymiarowe, słychać, że staraliście się tworzyć jakiś klimat i zmieniać nastroje. Po-

64

BREATHLESS

nego zapamiętania? Myślę, że najbardziej pamiętnym momentem był nasz pierwszy raz w studio, kiedy nagrywaliśmy album. Tworzysz naprawdę wyjątkową więź między sobą, kiedy pracujesz bardzo ciężko nad czymś takim! Co takiego stało się, że grupa nie dała rady nagrać nic więcej? Z wiekiem zacząłem się coraz bardziej interesować i skupiać na grze na gitarze. Chciałem połączyć śpiew z grą na gitarze. Mieliśmy już dwóch gitarzystów w Breathless, a trzech gitarzystów nie było czymś, do czego dążyliśmy,

W związku z tym, że ciężko znaleźć jakieś szersze informacje na temat grupy, chciałbym zapytać jak wyglądała Wasza droga - od założenia Breathless aż do nagrania debiutanckiego krążka? Przed Breathless miałem bardzo mało doświadczenia jako wokalista. Kilka miesięcy przed rozpoczęciem działalności Breathless, próbowałem swoich sił w lokalnym zespole Anger, ale oni szukali innego typu głosu, więc to nie wypaliło. Antonio (Tredici, perkusista) i Stanis (Czycyck, basista) również mieli niewielkie doświadczenie, grali w lokalnych zespołach punkowych/rockowych. Dirk w tamtym czasie był prawdopodobnie najbardziej wykształconym muzykiem z nas wszystkich, nawet nauczył Laky'ego grać na gitarze zanim ten dołączył do Breathless! Współcześnie muzyka metalowa bardzo wyewoluowała. Chciałbym zapytać więc jak widzisz Breathless w współczesnym świecie i jaki mielibyście plan by przyciągnąć młodych


słuchaczy żeby mogli zainteresować się speed metalem w waszej formie? Produkcja albumu i teksty kawałków brzmią trochę przestarzale, ale nie sądzę, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, ponieważ "Breathless" oddaje ducha tamtych czasów! Osobiście wolałbym słuchać tej płyty z bardziej nowoczesnym brzmieniem, ale jeśli jesteś fanem, powiedzmy, Deep Purple, to na pewno nie chciałbyś zmieniać brzmienia ich pierwszych albumów, prawda? Wierzę więc, że zespół taki jak Breathless przetrwał próbę czasu. Bazując na opiniach, które często dostaję od młodych metalowców, wiem, że oni naprawdę kochają klasyczne brzmienie speed metalu z lat 80tych, więc zainteresowanie nowych pokoleń już jest! Czy podczas prac nad reedycją "Breathless" nie pojawił się pomysł, żeby dotrzeć do jakichś taśm demo grupy? Ostatnio sporo takich płyt ukazuje się i można doświadczyć progresu w twórczości danej formacji. Nie było pomysłu na taśmy demo, nie. Zdecydowanie. Domyślam się, że po wydaniu "Breathless" w 1985 roku jeszcze jakiś czas działaliście ale potem wszystko naturalnie weszło w stan zawieszenia. Zdradzisz, co działo się z wami przez te lata aż do teraz? W 1992 roku zacząłem dołączać do coverbandów. W tamtych czasach nie było w Belgii sceny zespołów metalowych, które robiłyby własne rzeczy, no wiesz... To były wszelkiego rodzaju rockowe covery. Nie żałuję tych decyzji, bo dzięki temu nauczyłem się używać i rozwijać swój głos na różne sposoby. Śpiewanie w coverbandach dało mi również możliwość grania koncertów prawie co tydzień, więc zdobyłem mnóstwo doświadczenia scenicznego! W 2012 roku zagrałem na festiwalu The Metal Legacy w Genk, zorganizowanym przez Patricka Broekmansa i Phoenix Events. To był genialny pomysł Patricka, aby zebrać grupę starych belgijskich zespołów metalowych z lat 80-tych razem na ponowne spotkanie! Więc tak - tego dnia grałem z Breathless i Shoan. Shoan to zespół, który założyłem razem z Otto Marsili (gitara), Chrisem Willems (perkusja) i Rogerem Grossard (bas), zaraz po tym jak opuściłem Breathless. Wszyscy byli członkami Westfalen, dobrze znanego belgijskiego zespołu metalowego z lat 80-tych, który również wystąpił tego samego dnia. Innym bardzo popularnym belgijskim zespołem metalowym z lat 80-tych, który wystąpił tego dnia, był Black Widow. Pierwotny gitarzysta Stefan Verstappen, który niestety nie jest już w stanie grać na swoim instrumencie z powodu choroby mięśni, został zastąpiony przez znanego holenderskiego gitarzystę Marcela Coenena. Marcel i Spike Meulders (zastępujący perkusistę Black Widow), zauważyli mój występ tego dnia z Breathless i Shoan. Tak więc kilka miesięcy po tym wydarzeniu, Spike skontaktował się ze mną pytając, czy nie byłbym zainteresowany założeniem metalowego coverbandu, razem z Marcelem Coenenem. Muszę przyznać, że potrzebowałem trochę czasu do namysłu, bo miałem już naprawdę dość coverbandów, ale po jakimś czasie zdecydowałem się przyjąć ofertę. Zespół nazywał się Metal Attack. Dziewięć lat później, jestem w trzech coverbandach: Metal Attack, The Gary Moore Tribute Band i Creep. Kilka lat temu grałem w holenderskim projekcie metalowym o nazwie Consonance, założonym przez

Giela Bertranda. Bas Maas, gitarzysta Doro Pesh, również brał w tym udział. Rok temu połączyłem siły z kilkoma świetnymi holenderskimi muzykami, by promować Toneshed Recording Studio w Horst/Holandii, którego właścicielem jest Erwin Hermsen. Zrobiliśmy zajebistą wersję "Queen Of The Reich" zespołu Queensryche. Powinniście to sprawdzić na Youtube. Poza tym wszystkim, użyczam swojego głosu dla różnych projektów, zespołów i dla artystów solowych. Czy poza tym wszystkim, o czym opowiadasz, próbujesz swoich sił tworząc jakąś muzykę czy grając gościnnie jakieś koncerty? Mam swoje małe, improwizowane studio domowe, w którym spędzam czas głównie nagrywając dla różnych muzyków. To wszystko. Od czasu do czasu pracuję nad piosenkami razem z Marcelem Coenenem. Życie bez muzyki jest trudne ale nie nierealne. Chciałbym zapytać co poza muzyką sprawia ci przyjemność? Masz jakieś ciekawe hobby? Lubię oglądać filmy, zwłaszcza Tarantino! Zawsze lubiłem uprawiać trochę sportu od czasu do czasu, ale w tej chwili ból pleców mnie wykańcza, więc... (śmiech) Interesujesz się sportem, a może też piłką nożną? Kiedy piszę te pytania, Belgia niestety skończyła swój udział w Euro 2020 po niezłym meczu z Włochami. Miałeś jakiegoś faworyta do wygrania tej imprezy, naturalnie oprócz swojej reprezentacji (śmiech)? Aarghh!!! Muszę się przyznać, że w ogóle nie przepadam za piłką nożną!!! Sorry! Jednym z bardziej znanych zespołów belgijskich grających speed metal jest / był Acid. Oni zrobili ciekawą karierę z damskim wokalem. Nigdy nie zakładaliście, że może by spróbować takiego rozwiązania w Breathless? (śmiech) Uhm… nie, nie bardzo. (gromki śmiech) Wracając do teraźniejszości - chciałbyś z Breathless pograć jakieś koncerty? Domyślam się, że może jakaś gigantyczna trasa nie wchodzi w grę, ale parę dobrych sztuk, jak na przykład festiwal Keep It True? Nie, stary! Breathless już na zawsze pozostanie tym, czym było wtedy. Naprawdę chcę, żeby ten stan się nie zmieniał. Miło było spędzić ten czas z Tobą i muzyką Breathless. Życzę wszystkiego dobrego, dużo zdrowia i szczęścia. Ostatnie słowo zostawiam dla Ciebie - coś dla czytelników Heavy Metal Pages i maniaków metalu w Polsce! Chciałbym podziękować wszystkim maniakom metalu i sympatykom Breathless w Polsce, to naprawdę znaczy dla nas wiele!!! Dzięki za przeprowadzenie ze mną tego wspaniałego wywiadu, pozostańcie metalowcami na zawsze!!!! Adam Widełka Tłumaczenie Joanna Pietrzak, Szymon Paczkowski

BREATHLESS

65


wne próby zanim zdecydowaliśmy się na nagrania, ale wyprawa do Pearce Farm Studio, do naszego kumpla i producenta, Iana Turnera, to było świetne doświadczenie. Fajnie wspominam też dzień w którym nasi starzy kumple, Terry Wapram i Paul Sears, wpadli do nas z wizytą - mieliśmy dużo radochy!

Wehikuł Czasu Do 2018 roku nazwa Gypsy's Kiss istniała w świadomości fanów rocka jako mityczna, legendarna nazwa zespołu, w którym lider Iron Maiden, Steve Harris zaczynał swoją muzyczna karierę. Zespół istniał raptem... dwa lata - rozpadł się w 1975 roku, kiedy Harris dołączył do grupy Smiler. Zapewne wiedza na temat Gypsy's Kiss pozostałaby w sferze fantazji i legend, gdyby nie osoba Andy'ego Hollowaya, organizatora londyńskiego Burr Fest, który po wielu latach starań doprowadził do reaktywacji tego zespołu na potrzeby swojego festiwalu w 2018 roku. I tak, po 43 latach od ostatniego koncertu, Gypsy's Kiss zagrał ponownie. Co jednak najbardziej istotne, lider formacji, David Smith oraz jego kompani postanowili pójść za ciosem i wskrzesić zapomniany diament rockowej ewolucji. Owocem tej inicjatywy jest płyta "74'", debiutancki album brytyjskiej formacji - pasjonujący, pełen hard rockowego ognia krążek, który po latach dopełnia w pewien sposób historię Żelaznej Dziewicy. O nieprawdopodobnie krętych ścieżkach prowadzących do reaktywacji Gypsy's Kiss, przyjaźni ze Steve'm Harrisem oraz emocjach towarzyszących wydawaniu płyty po prawie 50 latach od założenia kapeli, rozmawiałem z liderem, gitarzystą i wokalistą formacji, Davidem Smithem. HMP: Cześć David, jak się masz? Zanim pogadamy o muzyce, powiedz mi jak podobał Ci się ostatni sezon w wykonaniu West Hamu? Dadzą radę na jesieni w Europie? David Smith: Cześć! Jestem fanatykiem West Hamu od prawie 55 lat, od jakichś 20 lat jestem szczęśliwym posiadaczem sezonowych karnetów na ich mecze. Cholera, jestem strasznie dumny po tym sezonie, szkoda tylko, że

wiedz mi jakie to uczucie wydawać debiutancki album po niemal 50 latach od założenia zespołu? Och, to wspaniała sprawa. Jestem mega dumny. Jesteśmy bardzo zadowoleni z materiału który nagraliśmy a od osób które już słyszały tę płytę, docierają do nas słowa uznania. Wiesz, w sumie w 2019 roku wypuściliśmy kilka nowych nagrań, ale pełny album to je-

Pierwsze single które wydaliście chwilę po waszym reunion, były kawałkami z przeszłości które postanowiliście odświeżyć. Jak to się ma w przypadku nowego albumu? Wykopaliście jakieś perełki z dawnych lat czy to całkiem nowe rzeczy? No tak, EPka "Heat Crazed Vole: Re-Tailed" to faktycznie swego rodzaju wehikuł czasu, bo to materiał, który napisaliśmy około 1973-74 roku. Po prostu wiele osób prosiło nas o to żeby te kawałki uwiecznić, więc to zrobiliśmy. Dodaliśmy do nich dwa całkiem nowe numery i okazało się, że spotkały się one z równie entuzjastycznym przyjęciem. Nowy album to całkiem nowe kawałki, które napisałem na przestrzeni ostatnich dwóch lat wspólnie z Jonathanem Morleyem a swój kamyczek do ogródka dorzucili też Ross Hunter i Fraser Marr. Otwierający płytę "Take Me Down" to klasyczny hard rockowy banger, bardzo dynamiczny, motoryczny, miejscami znajomo galopujący. Gitary natomiast grają trochę w stylu UFO czy wczesnego Judas Priest... Dzięki! Wiesz, nasze inspiracje to generalnie klasyka lat 70-tych, trochę glam rocka i odrobina progresu. Chcieliśmy też dodać na tym albumie nowoczesnych wpływów. Zawsze byliśmy wielkimi fanami UFO - pierwszy raz widziałem ich razem ze Stevem Harrisem jakoś w 1975r., gdzieś w Londynie. Bardzo mi schlebia kiedy ktoś porównuje moje kawałki do UFO, serio. Natomiast "Take Me Down" to taki numer, który w moim odczuciu jest najbliżej Iron Maiden, jak może być, choć oczywiście trzyma się stylu Gypsy's Kiss. Tekstowo to taka teologiczna refleksja wokół jednego roku życia w pandemicznym zamknięciu. Drugi numer z kolei jest trochę "purpurowo" zabarwiony, jeśli tak mogę powiedzieć pewnie to przez te wszędobylskie klawisze! Nie myśl, że oskarżam Was tu o jakieś kopiowanie, ale ten charakterystyczny klimat rocka lat 70-tych jest u Was bardzo wyraźny, a zarazem wydaje się być bardzo naturalny. No wiesz, jesteśmy też oczywiście fanami Deep Purple, ich sound, sound ich klawiszy na pewno miał na nas wpływ. Bardzo lubię ten numer, zwłaszcza, że chcieliśmy zawrzeć w nim trochę kontrastów akustyczno-elektrycznych. Sądzę też, że fajnie wyszły tu moje wokale, jestem bardzo zadowolony z roboty jaką tu wykonałem.

Foto: Gypsy’s Kiss

przez koronawirusa, większość meczów odbyła się bez kibiców i tak ważny rok dla naszego klubu oglądaliśmy jedynie z ekranu telewizora. Bardzo jestem ciekaw nowego sezonu, będę się tym jarał zaraz jak skończę kibicować Anglikom na Euro. Europejska przygoda West Hamu będzie ekscytująca, nie mogę się doczekać! No to trzymamy kciuki za Hammersów! Za Anglików niech będzie że też, a przynajmniej dopóki nie trafią na Polaków (śmiech). Ok, to pogadajmy teraz o muzyce. Na początek po-

66

GYPSY’S KISS

dnak coś innego. Świetne uczucie, naprawdę. Przyjmij więc również i moje gratulacje, bo "74" to naprawdę solidny kawał rockowego grania! Wydaje się, że atmosfera podczas nagrań była świetna! Szczerze mówiąc, Covid trochę pokrzyżował nasze plany (i w sumie nie tylko nasze) i koniec końców album nagraliśmy między sierpniem 2019r. a majem 2021r., podczas czterech różnych sesji, z których każda trwała jakieś trzy-cztery dni. Oczywiście graliśmy intensy-

Jednym z numerów, na który zwróciłem szczególną uwagę jest nieco filozoficzny "My Own Holy Grail"... Ten numer kojarzy mi się trochę z wczesnym AC/DC. I tak, masz rację, to dość refleksyjny i filozoficzny kawałek jeśli chodzi o tekst, jest w nim sporo osobistych odniesień. Uwielbiam też "Traveller", w którym urzekają mnie Wasze pomysły na gitarowe harmonie. Są niesamowite! Dużo słyszę w tym klimatów z "Argus" Wishbone Ash. Hmmm, akurat "Traveller" to kawałek, który miał nawiązywać do brzmienia takiego starego


brytyjskiego bandu jak Big Country. Ale tak, masz rację z tym Wishbone Ash. "Argus" to mój absolutny top 10, te wszystkie gitarowe zagrywki z tej płyty były dla mnie i w sumie dla Steve'a Harrisa też, wielką inspiracją, elementarzem hard rockowej gry na dwie gitary. Wiesz co? W sumie nie tylko gitary elektryczne przypominają mi o kapeli braci Turner. Wasze gitary akustyczne też robią robotę, zwłaszcza w przypadku gdy w sumie nie gra cie ballad a mimo to akustyki wciąż mają swoje miejsce. W sumie to masa rockowych zespołów używa akustycznych gitar w swoich kawałkach. Osobiście uwielbiam akustyki i bardzo lubię używać ich podczas nagrań, dodają kawałkom tej specyficznej przestrzeni. David, powiedz mi co oznacza tytuł albumu: "74"? Z tego co kojarzę, Gypsy's Kiss powstało w 1973 roku, a jestem prawie pewien, że w tytule chodzi jednak o rok. Tak, masz rację. Musisz wiedzieć, że Gypsy's Kiss zostało założone jako Influence przeze mnie i Steve'a Harrisa kiedy opuściliśmy szkołę w Leyton, we Wschodnim Londynie, czyli w 1973 roku. W 1974 roku natomiast dołączył do nas Paul Sears i wtedy zmieniliśmy nazwę na Gypsy's Kiss. Pierwszy koncert zagraliśmy podczas talent show dla Track Records w Poplar na początku 1974r. a pierwszy "płatny" gig odbył się chwilę później, w lecie, w legendarnym już pubie Cart & Horses. Więc jak widzisz to ten 1974 rok jest dla nas jednak najbardziej kluczowy, stąd też tytuł płyty. David wspomniałeś, że w studiu mieliście gości. Jednym z nich był Terry Wapram, gitarzysta zespołu Buffalo Fish, który miał również epizod w Iron Maiden, dokładnie w 1977 roku. Jak doszło do Waszej współpracy? Terry to świetny kumpel i wspaniały gitarzysta. Jestem jego wielbicielem, z resztą Terry już parę razy pojawiał się z nami na scenie podczas koncertów. Dlatego też postanowiłem zaprosić go do nagrania kilku partii na nasz album. Czułem, że "The Man For All Seasons" to idealny kawałek dla niego, by mógł pokazać swoje umiejętności. Nagrał pięć różnych solówek i powiem Ci szczerze, że gdybym mógł, wszystkie z nich zamieściłbym na płycie, bo wszyst-

Foto: Gypsy’s Kiss

kie były wspaniałe! Nie umieliśmy wybrać najlepszej, więc zostawiliśmy to naszemu producentowi. Drugim gościem na płycie jest wspomniany już przez Ciebie Paul Sears, oryginalny bębniarz Gypsy's Kiss, który również miał swój epizod w Maiden. Pytanie dlaczego Paul jest tylko gościem na płycie swoje macierzystego zespołu? Paul to mój wielki przyjaciel od ponad 47 lat. Nagrał wspaniałe bębny do "Traveller", zrobił naprawdę kawał dobrej roboty. Paul wycofał się z grania już jakiś czas temu, ale kiedy zapytałem go czy chciałby z nami nagrać kawałek, powiedzmy jako swego rodzaju pożegnanie z graniem, zgodził się bez wahania. Paul był świetny i spędziliśmy naprawdę piękny dzień w studiu. Kto wie, może Paul zdecyduje się jednak jeszcze kiedyś wystąpić z nami gościnnie na scenie? Byłoby ekstra! Dobra, skoro już dotknęliśmy trochę przeszłości, pozwól, że trochę o niej porozmaw iamy. W 2018r. Gypsy's Kiss reaktywowało się na potrzeby koncertu na Burr Fest, ale z tego co wiem, ten koncert zagraliście z oryginalnym wokalistą, Bobem Verschoylem. Bob

jednak nie kontynuuje swojej przygody z Gypsy's Kiss a wokalistą formacji jesteś Ty. Opowiesz jak do tego doszło? Wiesz, na przestrzeni lat wiele osób pytało mnie o możliwość reaktywacji Gypsy's Kiss ale ja czułem, że ten temat powinien jednak pozostać jako element historii. Jednak w 2018 roku, kiedy odezwał się do nas Andy Halloway, organizator Burr Fest, nieoczekiwanie pomyślałem: "hej, a czemu nie?" Paul Sears nie mógł wtedy z nami zagrać, ale Bob powiedział że może to zrobić, więc na szybko dobrałem kolejnych muzyków, z czego dwóch z nich, Jonathan Morley i Ross Hunter zostali już z nami i grają do dziś. Reakcja fanów podczas tego koncertu była niesamowita! Szybko zdecydowałem, że trzeba ten wątek kontynuować. Zaangażowanie Boba było jednak pomyślane jako jednorazowy temat, zrobił świetną robotę podczas tego koncertu, ale nie planował nic ponad to. Niemniej w tym momencie trzeba jasno powiedzieć, że tak naprawdę to ja byłem oryginalnym wokalistą Gypsy's Kiss, kiedy Bob dołączył do nas w 1974 roku, ja chciałem wówczas skoncentrować się na grze na gitarze i z chęcią oddałem miejsce za mikrofonem. A co z Timem Evansem? Nie był zainteresowany ponowną grą? Tim mieszka teraz w Nowej Zelandii. Wysłał nam niedawno piękną wiadomość kiedy skończyliśmy nagrania, gratulował nam. To świetny kumpel, wspaniały facet. Jestem pełen uznania, że mimo okoliczności, zdecydowałeś się jednak podjąć temat reaktywacji Gypsy's Kiss i wprowadzić plan w życie. Tak. Wydaje mi się, że wcześniej byłem trochę samolubny, myślałem tylko o sobie, nie biorąc pod uwagę innych osób, fanów, którzy przecież dali nam naprawdę ogromne wsparcie podczas naszego powrotu. Z perspektywy czasu cieszę się że w końcu dojrzałem i zmieniłem zdanie.

Foto: Gypsy’s Kiss

Gypsy's Kiss to zespół, który jest znany przez pryzmat "pierwszego zespołu Steve'a Harrisa", który potem zbudował legendę Iron Maiden. Jak wspominasz czasy kiedy Steve był w kapeli i dopiero zaczynaliście swoją muzyczną przygodę? Steve i ja dorastaliśmy żyjąc w zasięgu kilome-

GYPSY’S KISS

67


HMP: Historia Eisenhand zaczęła się w "lochach Linz". To dosłownie metalowe miasto: bardzo industrialne, pełne maszynerii i stali, o czym śpiewacie nawet w jednym z waszych kawałków, "Steel City Sorcery". Czy doras tanie w Linz wpłynęło na wasz gust muzyczny? Jest jakieś powiązanie? Eisenhand: Myślę, że położenie geograficzne nie ma znaczenia i nie wpłynęło na nasz gust. Wszyscy pochodzimy ze wsi, Linz to tylko miejsce, gdzie nasz zespół nabrał finalnego kształtu, ale energię do tego czerpaliśmy skąd się dało. To skromne miasto i jeśli chcesz, by coś się tam działo, musisz zrobić to sam. "Steel City Sorcery" to nasz hymn dla wszystkich zmotywowanych ludzi, dzięki którym udało się stworzyć tak kwitnącą metalową scenę i miejsce, do którego w tak małym miasteczku możesz pójść i dobrze się bawić.

Foto: Gypsy’s Kiss

tra jeden od drugiego, chodziliśmy razem do szkoły. Razem kibicowaliśmy West Hamowi i pasjami pochłanialiśmy kolejne rockowe płyty. Nieuniknione było, że za chwilę założymy wspólnie kapelę, co w końcu zrobiliśmy. Docelowo Steve chciał być perkusistą, ale kiedy założyliśmy zespół, zaczął grać na basie. Był bardzo zdolnym uczniem, był cholernie ambitny i pojętny. Ja, Steve i Paul Sears chodziliśmy na masę różnych koncertów, widzieliśmy naprawdę dużo świetnych kapel w latach 70tych! Steve'a zawsze wyróżniała jego ciężka praca, pewna etyka w stosunku do muzyki, gość miał po prostu naturalne predyspozycje do zostania gwiazdą rocka, choć z drugiej strony, był zawsze bardzo spokojną, wyważoną osobą, która niesamowicie denerwowała się przed koncertami. Dlaczego Wasze drogi się rozeszły? Nie było żadnych animozji między nami, po prostu każdy poszedł w swoją stronę. Byliśmy młodzi, ja i Paul byliśmy niezłymi imprezowiczami, Steve taki nie był. To był jego poświęcenie i dzięki temu poświęceniu Maiden odniósł spektakularny sukces, na który my nigdy byśmy nie zapracowali. No właśnie, Steve to nie tylko świetny basista, ale też wspaniały kompozytor i "mózg operacyjny". Przejawiał już takie cechy charakteru w latach 70-tych? O tak, nawet jeśli ja pisałem całą muzykę dla Gypsy's Kiss, to wiedziałem, że Steve ma ogromny dar komponowania i w pewnym momencie to eksploduje. Nie pomyliłem się. Z tego co kojarzę, w 2013 roku oryginalny skład Gypsy's Kiss miał okazję spotkać się ponownie. Jak wspominasz tamten meeting? Tak było! Spotkaliśmy się jakoś przed Świętami Bożego Narodzenia w 2013 roku, podczas koncertu mojego ówczesnego zespołu, The Front Covers. Wspaniały wieczór. Spotykamy się od tamtego czasu na koncertach Maiden i British Lion, rozmawiamy przez telefon - ostatnio gadaliśmy kilka tygodni temu, kiedy nasza płyta była już w fazie miksów. Steve to naprawdę świetny gość. Wiesz, dla mnie on zawsze będzie tym długowłosym dzieciakiem ze szkoły, z którym założyłem mój pierwszy zespół! David, to teraz tak szczerze i bez ściemy: istnieją jakieś nagrania Gypsy's Kiss z lat 70tych? Tak, istnieją. Ale ani ja ani Paul nie jesteśmy

68

GYPSY’S KISS

w ich posiadaniu. Steve je ma! Cholera, a już myślałem, że kolejnym krokiem będzie próba namówienia Ciebie żebyś mi je wysłał (śmiech). Gypsy's Kiss zakończyło działalność w 1975 roku. Co porabiałeś przez te wszystkie lata, bo chyba nie odwiesiłeś gitary na kołek? Nie, cały czas byłem aktywny i grałem z różnymi kapelami, wiesz jak jest: covery, trochę popu i soulu, grałem nawet country. Miałem wspaniałe muzyczne życie. Po cichu nagrałem nawet dwa solowe albumy! Wiesz co jest dla mnie niesamowite? Że Iron Maiden stało się tak ogromne, że ich fani docierają do historii takich bandów jak Gypsy's Kiss i wciąż chcą je poznawać po tych wszystkich latach. Tak, fani Maiden to prawdziwi rockowi maniacy, kochają swój ulubiony band bezgranicznie i uwielbiają odkrywać historię. Nie znam chyba bardziej zaangażowanych fanów od fanów Maiden! Uwielbiam ten klimat. Na przykład pub Cart & Horses w Londynie zrzesza wielu z nich, co jest świetne, bo to miejsce jest dla mnie szczególne w moim życiu. Chodziłem tam na koncerty już w 1971 roku a potem miałem na tyle szczęścia, żeby zagrać tam jeden z pierwszych koncertów w 1974 roku. Potem po reaktywacji Gypsy's Kiss zagrałem tam chyba ze trzy czy cztery razy i nie mogę się doczekać aż pub zostanie ponownie otwarty, żeby znów stanąć na tamtejszej scenie! David, jestem pewien, że jest jeszcze masa niesamowitych historii do opowiedzenia, ale myślę że jak na pierwszy wywiad Gypsy's Kiss dla polskiej braci, powiedziane zostało już naprawdę wiele. Ostatnie słowa do Polskich fanów zostawiam Tobie. Dzięki za wywiad! Polska znana jest w UK i w zasadzie na całym świecie jako dom dla rocka. Jestem naprawdę bardzo wdzięczny za każde wsparcie dla Gypsy's Kiss płynące z Polski i szczerze, bardzo bym chciał zagrać kiedyś koncert na Polskiej ziemi. Dziękuje Wam bardzo! Marcin Jakub

Jakie macie zdanie o lokalnej metalowej scenie i ogólnie scenie austriackiej? Myślicie, że wasz zespół jest jej ważną częścią? Chcecie grać głównie lokalnie, czy wolicie koncertować za granicą? Eisenhand: Wierzę, że austriacka scena ma się najlepiej w ostatnich latach. Dziesięć lat temu byłoby mi trudno wymienić chociaż dziesięć dobrych, nowych zespołów, ale dziś wydaje się, że z każdego zakątka tego pustkowia wychodzi masa świetnych składów grająca każdy gatunek. Odważę się stwierdzić, że to seria koncertów Steel City Sorcery, w której organizacji braliśmy udział (Domaniac jest główną, odpowiedzialną za to osobą), mogła zmotywować kilka osób, by się uaktywnić, ale może to tylko ostatni zapłon, którego potrzebowali - mieć miejsce, gdzie mogliby wystąpić. Granie tu to świetna zabawa, bo lubimy grać dla naszych przyjaciół i fanów, ale nie możemy się też doczekać częstszego grania za granicą i niesienia pochodni w odległe krainy! Większość dzisiejszych zespołów metalowych gra w bardziej lub mniej nowoczesny sposób. Jeśli już inspirują się latami 80., to raczej końcówka dekady, wy brzmicie bardziej jak jej początki. Co sprawiło, że wolicie taki styl? Eisenhand: Lata 70. i początki 80. mają w sobie ducha wyzwolenia - co oczywiście jest kontynuacją lat 60., ale trochę bardziej dziką i agresywną - co jak dla mnie jest tym, o co chodzi w heavy metalu. W późnych latach 80. było więcej tego całego gwiazdorzenia, wielkich biznesów z mnóstwem show i medialnym cyrkiem. To też dobra zabawa, ale myślę, że trochę odległa od pierwotnych założeń i ducha, w którym chcieliśmy żyć. Surowość i prostota "Fire Within" jest jego największą zaletą. Wydaje się, że chcieliście nagrać album w stylu DIY, więc dlaczego nie zrobiliście tego na własną rękę? Eisenhand: (śmiech) Próbowaliśmy! Jest gdzieś pełna wersja tego albumu, którą nagraliśmy sami, ale myślę, że problemem był brak czasu i motywacji, połączony z upartym perfekcjonizmem, który stał na przeszkodzie do jej skończenia. Zawsze świetnie się bawię nagrywając demówki i EPki, ale to już było trochę za dużo. Potem, półtora roku później, skończyliśmy nagrania z dwójką braci - nigdy nie widziałem zespołu pracującego z taką łatwością, jak oni - który, jak myślę, wydobył z nas wszystko, co najlepsze. Nagranie tej płyty wcześniej i pozwolenie jej "odleżeć" swoje na tak długo dało nam czas, by dopracować najdrobniejsze deta-


Żadnych punktów zwrotnych - idziemy tylko naprzód Są głośni, rytmiczni i prymitywni - tacy, jaka według nich powinna być muzyka. Austriacki skład po wyjściu z podziemi Linz albumem "Fire Within" podbija podziemia reszty świata. Zarówno okładka jak i brzmienie sprawiają, że łatwo ich pomylić z zapomnianymi przedstawicielami gatunku z wczesnych lat 80., którzy dopiero go budowali. O tym, jak widzą muzykę tamtego okresu, próbach nagrywania w duchu DIY, austrackiej i polskiej scenie metalowej i jeżdżeniu na desce opowiedzieli muzycy Eisenhand. le i dźwięki. Wspaniale było się też pozbyć bólu głowy spowodowanego zamarwtianiem się montażem, mixem i masteringiem. Mogliśmy się po prostu skoncentrować na procesie twórczym. Opowiedz coś więcej o nagraniach. Jak długo zajęły, jak się wtedy czuliście? Eisenhand: Nagranie bębnów, basu i gitar rytmicznych zajęło jeden dzień, po czym nastąpiło może 4-5 sesji (nie pamiętam dokładnie) overdubów, gitary solowej i wokali. Jak już wspomniałem, proces nagrywania poszedł bardzo gładko i czuliśmy się dobrze podczas niego już od pierwszego dnia. Gorące, letnie dni w piwnicy, a potem dzikie noce na wsi.

w życiu ważne i co chcemy wnieść do ludzkich umysłów. Nie utknęliśmy w przeszłości, po prostu z niej czerpiemy. Czym współczesna scena różni się od tej z lat 80.? Jest lepsza, gorsza? Eisenhand: Mamy na karku dwudziestki i trzydziestki, skąd mielibyśmy wiedzieć? Jest też w waszych kawałkach nutka punk rocka. Jestem pewna, że inspirowaliście się Misfits, The Adicts czy Dead Kennedys. Jakie widzicie podobieństwa pomiędzy punkiem i metalem, dlaczego tworzą tak dobrą mieszankę, na przykład w crossover thrashu? Eisenhand: Oba gatunki są prymitywne, głośne i rytmiczne - a to jest wszystko o co chodzi

naszym albumie wahają się od bardzo prostych do zbudowanych na niewielu ponad 5 riffach i nie chce mi się wierzyć, że staniemy się bardziej progresywni, niż to. Na nasz nowy album szykujemy trochę więcej kawałków w umiarkowanym tempie, ale nie chcemy zmieniać swojego stylu. Progres jest czymś naturalnym i nie stoi nam na przeszkodzie, że ludzie mogą oczekiwać od nas czegoś konkretnego. W jednym z wywiadów przyznaliście, że jedną z waszych inspiracji jest polski zespół Kat. Jak ich odkryliście, co wam się w nich spodobało? Co jeszcze wiecie o polskiej sce nie metalowej? Adam: Dzięki, że zainteresowałaś się tym, co kształtowało Eisenhand. Każdy w zespole ma konkretne grupy z którymi się utożsamia (w zależności od sytuacji w jakiej się aktualnie znajduje), ale jest kilka kapel, które towarzyszą każdemu z nas przez całe życie. (po polsku) Witam, tu mówi Torpedo, a dla mnie jest to Kat! Zespół, który poprzez "Noce Szatana" buntował się przeciwko katolickiemu i komunistycznemu reżimowi, krzycząc na ludzi z płonącym pentagramem jako zasłoną. Nie ma potrzeby głębszej interpretacji. Dzisiejsza polska scena (w której się poruszamy), jest przesiąknięta krwią i mięsem. Raging Death, Black Hosts i Necrömanzer zagrali na naszym festiwalu "Death Over Eferding", który co roku organizujemy.

Jakie były reakcje po wydaniu płyty? Jaki był największy komplement, który otrzymaliście lub jaki chcielibyście otrzymać? Eisenhand: Odzew był bardzo dobry. Wiele osób załapało o co nam chodzi, a z tymi, którzy nie, nie będziemy się kłócić. Po prostu nie zrozumieli (śmiech). Największym komplementem była dla nas recenzja od Ryana Tysingera (Your Last Rites) - ten koleś prześwietlił każdy kawałek w najdrobniejszych detalach. Kiedy publikujesz swoją muzykę i teksty, to zawsze dużo o tobie mówi (lub powinno tak być!). Ujawniasz swoje wnętrze i nie można czuć się bardziej spełnionym niż wtedy, gdy ktoś rozumie, co chcesz powiedzieć. Wasz album "Fire Within" to świetna muzy ka do jeżdżenia na desce. Jeździcie? Fabs: (śmiech), zajebiście to słyszeć, dzięki! Herv i ja jesteśmy skate'ami od prawie dwudziestu lat i nie zamierzamy z tym kończyć. To dla mnie jedna z najlepszych rzeczy na świecie, może cię wiele nauczyć i co najważniejsze sprawia, że czujesz się wiecznie młody, jeśli wiesz co mam na myśli. Zainteresowałem się muzyką właśnie dzięki oglądaniu skate'owych filmików. "One Step Beyond" od Adio było pierwszym nagraniem, jakie kupiłem na VHS, masz tam Guns N' Roses, Danzig, W.A.S.P. i Van Halen! Cholera, wszystkie te wideo miały wtedy najlepsze soundtracki! Zazwyczaj nie jeździmy do muzyki (na słuchawkach), ale jeśli "Fire Within" jest tym, co cię odpala, to naprawdę to doceniamy. Dlaczego zdecydowaliście się być wiernym minionym dekadom? Myślicie, że trafiliście na złe czasy, czy może cieszycie się, że gracie dziś, przywracając lata 80. dla nowych metalowych fanów? Eisenhand: Myślę, że staramy się trwać przy riffowaniu w stylu lat 70-80., bo te czasy niosą ze sobą pewną lekkość i wolność - coś, za czym tęskni wiele osób w tym toksycznym i kapitalistycznym społeczeństwie, gdzie jesteś tylko numerem. To nam przypomina o tym, co jest

Foto: Eisenhand

w muzyce od początku ludzkości. Jest po to, by tańczyć wokół ognia, pokiwać głową w jej rytm czy uwolnić się od trudności codziennego życia - nawet jeśli tylko przez czas trwania dobrego heavy metalowego refrenu, ale czujesz się wtedy totalnie wolny! Pomimo punkowego klimatu, nagraliście też bardzo długie numery, jak "Dizzying Heights". Chcecie w przyszłości komponować bardziej złożony materiał, może w stylu późniejszych lat 80.? A może nawet zmienić styl na mniej surowy i mniej prosty? Eisenhand: Tak, nasze brzmienie zdecydowanie ewoluuje, ale nie w kierunku późnych lat 80. Daj nam odpocząć od tych pytań o nie! Jestem pewien, że są setki kolesi w spandexie z toną lakieru do włosów, którzy chcieliby na nie odpowiedzieć (śmiech). Myślę, że piosenki na

Co było największym punktem zwrotnym w waszej karierze, co uważacie za swój największy sukces? Eisenhand: Żadnych punktów zwrotnych, idziemy tylko do przodu. Jakie są wasze plany na przyszłość? Są konkretne festiwale, na których chcielibyście zagrać lub zespoły, obok których chcielibyście wystąpić? Eisenhand: Naszym jedynym planem jest tworzenie nowej muzyki, granie na żywo, imprezowanie, nagrania i podróżowanie. Mamy nadzieję, że uda nam się robić to teraz częściej! Iga Gromska

EISENHAND

69


Może będziemy jak Darkthrone… Pewnie wszyscy już wymiotujecie, jak tylko słyszycie o różnych lockdownach, obostrzeniach i innych tego typu wynalazkach. Nie mniej jednak, gdy rozmawiamy o nowej EP-ce Kanadyjczyków z Antioch, nie sposób pominąć tego tematu, gdyż miał on wpływ nie tylko na muzykę, ale także skład w jakim "Antioch V" zostało nagrane. Więcej na ten temat opowiedzieli nam Nick Allaire oraz Jordan Rhyno. HMP: Witam. Cieszę się, że udało się Wam znaleźć dla nas czas. Jak się ogólnie odnajdujecie w postpandemicznej rzeczywistości? Nick Allaire: Dzięki! Radzimy sobie całkiem nieźle. Cieszę się, że świat powoli wraca do normy. Oznacza to, że możemy ponownie wejść na scenę. Jordan Rhyno: Dzięki. W tej chwili wszystko jest super. Z licznych rozmów z muzykami wnioskuję, że ten cały lockdown wcale jednoznacznie nie wyszedł na złe. Jak to było z Wami? Nick Allaire: Spędziłem dużo czasu ucząc się, grając na gitarze i skupiając się na innych hobby. Na szczęście udało mi się również znaleźć

Jordan Rhyno: Wszystko sprowadzało się do logistyki. Po wydaniu "Antioch IV: Land of No Kings" opuścił nas gitarzysta Alex Dupuis. Nick grał na perkusji w "Antioch IV", a moja gra na gitarze stawała się coraz lepsza, więc pierwotnym pomysłem było sprawdzenie, czy damy radę to zrobić tylko we dwoje. Tylko kilka utworów, żeby po prostu zobaczyć, czy będziemy w stanie zrobić to sami. W dzisiejszych czasach tak wiele zespołów nagrywa pełne albumy z jednym członkiem robiącym wszystko, że wydawało się, że nagrywanie tylko we dwoje było możliwą rzeczywistością. Tak więc w lutym 2020 r. Nick i ja spotkaliśmy się i razem jammowaliśmy. Mniej więcej tydzień później Kanada została zamknięta i

wokale w moim domu. Jasne, moglibyśmy nagrać kilka piosenek ze mną na perkusji, ale czułbym się dziwnie, gdybyśmy nagle zmienili perkusistów w połowie albumu. Brendan i ja mamy swój własny, niepowtarzalny styl, jeśli chodzi o granie i pisanie partii perkusji, więc słuchacze wyłapali by podmiankę Słuchając na przykład "On the Ledge" mam wrażenie, że tym razem bardziej skupiliście się na melodii. Nick Allaire: Nasze założenie było proste: napisać garść piosenek, do których ludzie mogliby śpiewać/krzyczeć i robić pożądny headbangy. Fani metalu z lat 80. z pewnością ucieszą się z "Antioch V". Jordan Rhyno: Chwytliwe riffy i chwytliwe refreny to to, co ogólnie kochamy. Zwłaszcza w tym stylu metalu, to tylko czyni piosenkę lepszą. "On A Ledge" właściwie zaczął się jako melodyjka, którą wymyśliłem podczas jazdy samochodem. Po prostu śpiewałem te śmieszne teksty w stylu wokalnym podobnym do Danzig. Może pewnego dnia podzielimy się tym, czym były te teksty. Albo je lubisz albo nie (śmiech). Jak uzyskaliście ten charakterystyczny efekt gitarowy na początku "Hang The Eagle"? Jordan Rhyno: Co za pytanie! To będzie naprawdę nerdowe. Oprócz wzmacniacza użyłem następujących efektów gitarowych: JHS Pulp' N'Peel Compressor, Earthquaker Devices Spires (część overdrive), delay Ogre Kronomaster, delay IdiotBox Effects Dimension X, MXR Phase 90 i włączony Crybaby 535Q pedał Wah. Główne dziwne dźwięki pochodzą z Dimension X i Phase 90. Nasz producent, Erik Gurney, również dodał efekt flanger podczas miksowania. (dobra, udam że wiem o czym mówi - przyp. red)

Foto: Antioch

pracę. Ten dodatkowy czas w zamknięciu był świetną okazją, aby po prostu usiąść i przetrawić muzykę, nową i starą. Jordan Rhyno: Spędziłem go głównie na nagrywaniu "Antioch V" i oglądaniu wielu filmów. Większość z nich została wyprodukowana przed 1970 rokiem. Kanada była dość surowa ze swoimi obostrzeniami, ale nie miałem z tym problemu. Lepiej być nawet lekko nadgorliwym niż później żałować. Wspomnieliście o "Antioch V". To EPka. Czemu nie zdecydowaliście się na pełny album?

70

ANTIOCH

nie widziałem się z Nickiem aż do sierpnia. Przez przypadek mój brat Brendan przyjechał ze Stanów na krótką wizytę i lockdown wszedł w życie w momencie, gdy on miał wyjeżdżać. Jego pierwotnie krótka podróż zamieniła się w cztero-miesięczny pobyt. Tak naprawdę nie było nic innego do roboty, więc zapytałem, czy byłby zainteresowany nagraniem z nami kilku kawałków. Udało nam się wyczarować ich pięć. Nick Allaire: Jordan całkiem dobrze to podsumował. W związku z tym, jak restrykcyjne były przepisy dotyczące lockdownu w Ontario, nie mogliśmy się spotkać. Kiedy wszystko się rozjaśniło i mogliśmy się spotkać, nagraliśmy

Nick, mam wrażenie, że czasami brzmisz jak Udo Dirkschneider. Nick Allaire: Po pierwsze: wow! Dziękuję bardzo. Nie masz pojęcia, jaki to dla mnie komplement. Muszę przyznać, że nigdy tak naprawdę nie patrzyłem na Dirkschneidera jako swój główny wzór, ale z biegiem lat, gdy pojawiały się porównania, zacząłem więc słuchać więcej jego nagrań i zacząłem dostrzegać, w czym jest on najlepszy i jak mogę poprawić swoją własną technikę. Inne moje inspiracje to Devin Townsend, Rob Halford, King Diamond, Eric Adams, Cam Pipes, Klaus Meine, Dan Avidan i kilku innych, którzy prawdopodobnie cię zaskoczą. Uważam, że można się czegoś nauczyć od wszystkich wokalistów uprawiających różne style i zastosować tę wiedzę w naszej wersji heavy metalu.


Jak wyglądało tworzenie oraz nagrywanie tego materiału? Nick Allaire: Jordan wymyślił dużą część pomysłów i fundamentów dla tych utworów. Następnie pracowaliśmy razem, aby dostosować je melodyjnie i tekstowo, aż dopasowaliśmy je do naszej wizji. Jordan Rhyno: Podczas nagrywania zrobiliśmy kilka rzeczy inaczej niż dotychczas, ale nic nadzwyczajnie odbiegającego od ostatnich dwóch albumów. Z każdą płytą uczysz się jakichś nowych rozwiązań. Prawdopodobnie największą różnicą tym razem było to, że nagraliśmy wokale w nowej kabinie wokalnej Nicka. Tym razem w jego śpiewu jest o wiele więcej głębi. Na chwilę obecną Antioch dalej gra jako trio. Zamierzacie rozszerzyć skład na koncerty? Jordan Rhyno: Po nagraniu perkusji, Brendan wrócił do Stanów więc w tej chwili wróciliśmy do bycia duetem. Wkrótce będziemy szukać trzech nowych muzyków. Perkusisty, basisty i drugiego gitarzysty. Nie chcielibyśmy robić tego na siłę. Nie zamierzamy zapraszać muzyków sesyjnych tylko po to, żeby zagrali z nami kilka koncertów a potem "nara". Nienawidzę, kiedy zespoły to robią. Widać to na scenie. Nick Allaire: Obecnym celem jest przymiarka do tego, co kiedyś było czteroosobowym zespołem, i zobaczenie, jak to będzie funkcjonować jako kwintet. Nie ma określonego terminu, kiedy to się stanie, ponieważ Alex i Brendan są dla mnie niezastąpieni. To pewnie zajmie trochę czasu, ale chcemy zrobić to naprawdę dobrze. OK, jakie kryteria zatem musi spełnić muzyk, który chce grać w Antioch? Jordan Rhyno: Energia, szczerość i pasja do heavy metalu. Nick Allaire: Tak jak powiedział Jordan. Ptrzebujemy kogoś godnego zaufania, pełnego pasji, z energią, która pokazuje się na scenie i stylem, który dobrze współgra z naszym. Jak rozumiem, na chwilę obecną poważniejszych planów koncertowych nie macie. Jordan Rhyno: Nie. W tej chwili skupiamy się na "Antioch VI". Za każdym razem musisz ponownie wprowadzać nowych muzyków, co zabiera trochę czasu na nagrywanie nowego materiału. I… nie wiesz, czy ci ludzie będą się zazębiać w sensie nagrywania. Na razie więc skupimy się na nowej muzyce i utrzymamy piłkę na tym froncie. Ale prawdopodobnie jak już skończymy, zaczniemy szukać ludzi. Kto wie? Może Antioch po prostu zmieni się w coś takiego jak Darkthrone.

Foto: Antioch

Macie jakieś szczególne marzenia jako zespół? No chyba, że nie chcecie ich zdradzać (śmiech)? Nick Allaire: Jest wiele zespołów, z którymi chciałbym dzielić scenę. Jeśli chodzi o to, moim jedynym marzeniem jest żyć z robienia tego, co kocham. Nie muszę być bogaty ani sławny, tylko na tyle zamożny, żeby utrzymać metalową maszynę, jaką jest Antioch. Jordan Rhyno: Trasa koncertowa z Judas Priest, którzy grają "Point of Entry". "Turbo" też w sumie mogłoby być. Widzę oczami wyobraźni, że Wasi czytelnicy się śmieją, ale mówię śmiertelnie poważnie. Oba te albumy są fantastyczne. Uważacie, że w dzisiejszych czasach osiągnięcie szeroko rozumianego sukcesu na scenie heavy metalkowej wiąże się z dużym poświęceniem? Jordan Rhyno: Sukces sprowadza się do szczęścia i awansu. Jedyne rzeczy, które zespół naprawdę poświęca, szczególnie na naszym poziomie, to czas i pieniądze. Jeśli tego chcesz, te rzeczy nie są wielkim poświęceniem. Jeśli ludzie kupują twoją muzykę i jesteś w stanie z

tych pieniędzy zapłacić za czas w studio oraz miksowanie. Zostaje czas, który temu poświęcasz. Co znowu nie jest poświęceniem, kiedy kochasz to robić. Nick Allaire: Zgadzam się z Jordanem. Oczywiście trzeba ciężko pracować, ale często jest to rzut kostką. Nigdy nie wiadomo, kiedy i ile osób zauważy twoją muzykę, ilu się wciągnie, a ilu więcej kupi albumy, gadżety itp. Przytulanie się z wytwórnią pomaga, ale często odbywa się to kosztem wolności artystycznej. Na szczęście rzadko zdarza się to w metalu. Lokalizacja też jest ważna. Niektóre obszary są trudniejsze dla niektórych gatunków. Dopóki cieszysz się z tego, co robisz, niczego nie poświęcasz. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Macie jakieś swoje ulubione miejsca, w których szczególnie lubicie grać? Jordan Rhyno: Do diabła, nie graliśmy koncertu od 2018 roku. Jest mnóstwo powodów, dla których tego nie zrobiliśmy. Ale zapytaj ponownie za kilka lat, a zobaczymy, czy to się zmieni. Nie jest to jednak wystarczająco dobra odpowiedź, więc przeredagujmy pytanie. "Macie jakieś swoje ulubione miejsca, w których szczególnie chcielibyście grać?" Świetne pytanie! Ale cholera, odpowiedź też jest do bani. Zagramy wszędzie. Nieważne, czy jest to weekend w Europie, czy miesiąc w Chinach, będziemy na to przygotowani. Nick Allaire: Jeśli jest zapotrzebowanie na Antioch, Antioch tam będzie.

ANTIOCH

71


wchodzimy do sali prób, utwory powstają same. Te wczesne EPki są ciężkie do dostania. Planujecie jakieś reedycje? W toku są plany ponownego wydania wczesnych utworów w jakiejś jeszcze bliżej nieokreślonej formie. Bądź czujny i śledź Discogs!

Jesteśmy zwartą grupą przyjaciół Fajnie mieć taką zwartą paczkę kumpli, jaką są chłopaki z brytyjskiego Heavy Sentence. Można tworzyć nie tylko wspaniałą muzykę, ale i odwalić parę ciekawych akcji, które w pamięci zostają na długo. Takich jak ta ze zdjęciem zespołu za więziennymi kratami. O tym, ale również o czysto muzycznej stronie działalności zespołu opowiedział nam Bryan Suddaby, który to w Heavy Sentence obsługuje perkusję. HMP: Siemanko Bryan. Rok 2021 przyniósł nam debiut Heavy Sentece. Jakie masz uczucia gdy trzymasz ten krążek w rękach. Bryan Suddaby: Cześć Bartek! Wypuszczenie "Bang To Rights" jest kamieniem milowym w historii zespołu. Włożyliśmy w to sporo emocji i długo nad nim pracowaliśmy. W międzyczasie wydarzyło się parę rzeczy, przez które żaden zespół nie chce przechodzić. W trakcie tworzenia płyty zmarł nasz bliski przyjaciel i gitarzysta Mike. Mike włożył bardzo dużo w te utwory i jesteśmy naprawdę dumni z tego, że możemy go uhonorować poprzez ukończenie i wypuszczenie tej płyty. Jak wspominasz Mike'a? Mike jest zawsze z nami, kiedy gramy razem. Słyszę, jak krzyczy "do dupy!", ilekroć coś sparzymy na próbie. Był facetem, który brał życie za rogi wystarczyło go spotkać tylko raz, aby pozostawił na tobie niezatarty ślad. Jego śmierć była dla nas wszystkich ogromną stratą. Macie na koncie parę EPek. Czy widzisz wyraźną różnicę w pracy nad mini albumami a

pracy nad pełnym wydawnictwem? Pierwszy singiel "Protector" został napisany i nagrany przez wokalistę Gaza i głównego gitarzystę Tima. Dopiero po wydaniu tego singla zebrali razem cały zespół. Gdy tylko zaczęliśmy grać jako zespół, byliśmy jak uciekający pociąg! Nowe piosenki wychodziły gęsto i szybko, a my dużo koncertowaliśmy. Drugi singiel "Edge Of The Knife" został nagrany i wydany po bardzo krótkim odstępie czasu. Mieliśmy już garść kawałków, które graliśmy na żywo, które ostatecznie znalazły się na LP. Jak już wspomniałem, niefortunne okoliczności zatrzymały nas przed zakończeniem pisania. Ale ukończenie LP to naprawdę wielka ulga. Utrzymujecie szybkie tempo wydawnicze. Na brak produktywności chyba nie narzeka cie. Szczerze mówiąc, nie powiedziałbym, że jesteśmy aż tak płodni. Jesteśmy zwartą grupą przyjaciół, którzy naprawdę dobrze się dogadują. Wszyscy wnosimy pomysły do pisania, a ponadto łączy nas silna miłość do surowego i agresywnego rock and rolla, więc kiedy razem

Słuchając "Bang To Rights" cały czas towarzyszy mi uczucie, że G. Howells brzmi jak Lemmy na mocnym speedzie (śmiech). Jak Lemmy na speedzie? Czyli po prostu jak zwyczajny Lemmy. (śmiech) Sporo ludzi próbuje imitować Lemmy'ego, ale Gaz tak po prostu brzmi. On niczego nie udaje. Tak, miłość do Motörhead jest oczywista, ale, tak jak my wszyscy, Gaz czerpie inspiracje z poza heavy metalu.. Na przykład blues, folk, hard rock z lat 70., hardcore punk, itd. Chyba można je usłyszeć w jego głosie. Owszem, jak najbardziej. Szczególnie wpływy hardcore punk. Od strony czysto muzy cznej "Bang For Rights" również brzmi bardzo surowo. Nawet na tle współczesnych albumów heavy metalowych. Na pewno nigdy nie chcieliśmy dopracowanego nagrania. To nie jest nasz gust i nie pasowałby do naszego stylu. Nagrywaliśmy w Stationhouse Studio w Leeds z Jamesem Atkinsonem. Jest on szczególnie znany z tego, że nagrywa dużo współczesnego brytyjskiego hardcore punka, więc wiedzieliśmy, że nie przesadzi z produkcją. Tak też się stało! Ten riff nie jest surowy do tego stopnia, że tworzy nieczytelną ścianę dźwięku, ale jednocześnie nie jest dopracowany do tego stopnia, że pozbawia utwór tej pierwotnej dzikości. Jako ciekawostkę dodam, jego studio znajduje się na starym posterunku policji, a my nagrywaliśmy w starych celach! To było naprawdę świetne przeżycie! Na jednym ze zdjęć pozujecie za zamknięty mi więziennymi kratami. To pamiątka z tego studia? Akurat nie. Należę do kolektywu, który wynajmuje stary budynek przemysłowy w Sheffield (godzina drogi od Manchesteru), który remontujemy na sale treningowe i bar/miejscówkę do zakrapianych spotkań. Zasadniczo dziedziniec ma dużą starą żeliwną bramę, która przypomina więzienne kraty. Więc wszyscy się wkurzyliśmy i pewnego wieczoru po próbie zrobiliśmy kilka głupich zdjęć za kratami. Budynek znajduje się w niezbyt bezpiecznej części miasta, a policjanci przejeżdżając obok, pytali, co robimy. Nie pomógł nam fakt, że był środek lockdownu i spotykanie się w większych grupach było zakazane. Jebać to, i tak mamy nasze zdjęcia! Utwór, który wyróżnia się na tle reszty to "Heavy Sentence". Niech zgadnę, to Wasz hymn? Ta piosenka jest w zasadzie o Mike'u i naszym czasie spędzonym z nim w zespole. To dla nas najbardziej osobisty kawałek, który wciąż budzi wiele emocji. Muzycznie uważam, że nadaje on albumowi nieco zróżnicowanej dynamiki i pokazuje naszą miłość do klasycznego heavy metalu.

Foto: Heavy Sentence

72

HEAVY SENTENCE

Kto stworzył tą oldschoolową okładkę? Okładkę nowej płyty narysował pewien dzieciak, konkretnie Tin Savage z Londynu. Wcześniej nasze grafiki robił pewien Szkot o imie-


Ezoteryczny klimat

niu Billy. Obaj mają dość podobne style. Wszyscy kochamy oldschoolową grafikę z punkową atmosferą. Niektóre heavymetalowe grafiki z "nowej szkoły" przyprawiają mnie o mdłości. Nie mogę uwierzyć, że niektóre zespoły uważają, że to gówno rzeczywiście wygląda dobrze. Większość z Was udziela się muzycznie poza Heavy Sentence. Muzyka to dla Was zapewne tylko hobby, a poza nią macie jeszcze swoje prace, rodziny i inne aktywności. Jak udaje Wam się na to wszystko znaleźć czas? Z wielkim trudem. Muzyka zdecydowanie nie jest naszym chlebem powszednim. Wszyscy gramy w wielu zespołach i pracujemy w ciągu dnia. Jednak przez całe nasze dorosłe życie tak było. Jeśli muzyka jest dla Ciebie czymś ważnym, to znajdziesz na nią czas. Młode zespoły zazwyczaj zaczynają grając covery kapel, które ich inspirowały. Jak było z Wami? Właśnie nie. Tworzyliśmy autorski materiał Heavy Sentence od samego początku istnienia tej kapeli. Nie zrozum mnie źle, nie jesteśmy przeciwni graniiu coverów. Mogą być świetną zabawą, ale ponieważ Tim i Gaz napisali już całe utwory przed naszą pierwszą wspólną próbą, od razu mieliśmy materiał do pracy. Niedawno zrobiliśmy cover jednego z utworów Venom. Bez wątpienia usłyszysz go, gdy znów zaczniemy koncertować.

Z twórczością Blazon Rite spotkałem się po raz pierwszy w zeszłym roku przy okazji wydania EP-ki "Dulce Bellum Inexpertis". Zrobiła ona na mnie naprawdę dobre wrażenie. Gdy doszła do mnie informacja o pierwszej długogrającej płycie tych gości z Pensylwanii, nie mogłem się wręcz jej doczekać. Ucieszyłem się również, gdy dostałem możliwość przeprowadzenia wywiadu z Blazon Rite, a co się z tym wiąże przedpremierowy dostęp do albumu "Endless Halls Of Golden Totem", o którym zresztą porozmawiałem z liderem grupy Jamesem Kirnem. HMP: Rok temu ukazała się Wasza EPka "Dulce Bellum Inexpertis". Spotkała się ona z wieloma pozytywnymi opiniami. James Kirn: Byłem tym bardzo podekscytowany. Cieszę się, że ludziom naprawdę podobają się nasze utwory i koncepcje liryczne, które przedstawiłem na tym wydawnictwie! To była moja pierwsza próba napisania heavy metalu po latach grania hard rocka i black thrash w stylu lat 70-tych, więc miło było otrzymać tak wiele pozytywnych opinii. Teraz przyszedł czas na pierwszy pełny album zatytułowany "Endless Halls Of Golden Totem". Można powiedzieć, że pierwszy główny cel każdego młodego zespołu został przez Was osiągnięty. Ciągle świętujecie jego osiągnięcie, czy nie zatrzymujecie się i idziecie dalej? Robimy obie te rzeczy. Staramy się promować nowy album, rozpowszechniać informacje i cieszyć się z pozytywnych opinii, które są o nim głoszone. Jednocześnie skupiamy się na pracy nad nowym materiałem. Wierzę, że zespoły powinny zawsze tworzyć i posuwać się naprzód z ich pisaniem, więc już zaczynamy pracować nad nowym materiałem!

Jak wizja towarzyszyła Wam podczas pisania tego materiału? Czy w założeniu miaa to być kontynuacja "Dulce Bellum Inexpertis"? Chciałem poszerzyć swe umiejętności tworzenia i podejść kreatywnie do pisania heavy metalu. Chciałem, by słuchaczowi towarzyszyły rozmaite uczucia. Poeksperymentowałem zatem z tempem i długościami utworów. Chciałem dać kilka kawałków z bardziej rozbudowanymi strukturami, jak również kilka prostych, mocno uderzających piosenek. Moim zdaniem to wydawnictwo różni się od naszej EP-ki i pokazuje dojrzałość i ruch w kierunku bardziej dopracowanego brzmienia. Album zaczyna się utworem "Legends of Time and Eidolon". "Eidolon" to słowo zapożyczone z greckiej mitologii. Czy ten temat jest Ci bliski? Nie przepadam za grecką mitologią szczerze mówiąc. Użyłem tego słowa głównie dlatego, że to naprawdę fajnie brzmi (śmiech). Moją główną inspiracją były materiały związane z Dungeons and Dragons. Staram się grać raz w tygodniu z moją grupą DnD i świetnie się przy tym bawimy. Równie ważną inspiracją są koncepcje fantasy, które po prostu rozgrywają się w mojej głowie. Wymyślam niewiarygodne

Pochodzicie z Manchesteru. Jak obecnie wygląda młoda scena heavy metalowa w tym mieście? Manchester ma świetną scenę metalową. Dużo dobrych zespołów i kilka solidnych miejscówek, które wspierają podziemną muzykę. Powiedziałbym, że powodem, dla którego undergroundowe zespoły w Manchesterze są tak dobre, jest to, że nie podążają za trendami na scenie metalowej i skupiają się na dobrej muzyce, a nie na wizerunku. Właściwie mieszkam w Sheffield. Miasto, które ma silną scenę punkową typu "zrób to sam", a nie undergroundową scenę metalową. Podróże między Manchesterem a Sheffield i spędzanie czasu w tych dwóch miastach oznacza, że dostajemy to, co najlepsze z obu światów, a Heavy Sentence idealnie odnajduje się w obu. Bartek Kuczak

BLAZON RITE

73


HMP: Jakie jest znaczenie tytułu waszej EPki, czy to czterej jeźdźcy Apokalipsy są prawą ręką Boga? Czy Boga można powiązać ze złem? Parish: "God's Right Hand" to koncepcyjna EP-ka. Każdy z czterech utworów jest zainspirowany innym Jeźdźcem. Według Księgi Objawienia w Nowym Testamencie, zostali oni przyzwani w momencie, gdy Baranek Boży (lub Jezus) zabrał zwój z prawej ręki Boga i go rozwinął. Stąd wziął się tytuł. Album został wydany w czasie pandemii, jednym z jeźdźców jest Zaraza. Istnieje jakieś powiązanie? Pisząc i nagrywając materiał czuliście, że tworzycie soundtrack do obecnej sytuacji na świecie? Napisaliśmy i nagraliśmy tę płytę rok przed pandemią. Może to było przeczucie, a może to zapeszyliśmy.

światy oraz historię. Myślę, że podprogowo czerpię inspirację z wielu rzeczy. Oczywiście mistrzowie Robert Jordan i J.R. Tolkien zawsze dodają mi jakąś iskrę, Bardzo podoba mi się partia syntezatora na początku tego utworu. Zazwyczaj piszę partię gitary z myślą o nałożeniu na nią syntezatorów. Pokazuję ją Piersonowi, a on ją przejmuje i po mistrzowsku czyni swą magię z syntezatorami. Niektórzy ludzie to kochają, inni nienawidzą, ale ja uważam, że dodaje to ezoterycznego i atmosferycznego klimatu, który naprawdę lubię. "Put Down Your Steel (Only for the Night)" ma bardzo specyficzny riff przewodni, który jest w mojej opinii najbardziej zapadającym w pamięć motywem z tego albumu. To w ogóle najbardziej chwytliwy utwór na Waszym pierwszym długograju. Czy to zamier zone? Tak! Zdecydowanie. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo chwytliwy i zapadający w pamięć będzie ten utwór, ale kiedy został nagrany wiedziałem, że stworzyłem naprawdę coś. Chciałem prostej i nieskomplikowanej piosenki, która byłaby prostym haczykiem. Ten refren, plus małe solówki i melodie, które robi Pierson, naprawdę przenoszą ją do strefy chwytliwości! Z drugiej strony mamy na przykład "The Night Watchmen of Starfall Tower", który brzmi, jakby powstał w latach 70-tych. Chciałem zrobić hymn w stylu Judas Priest z

powolnym, posuwistym i prostym stylem uderzenia. Myślę, że kiedy już zacząłem pisać ten utwór, chciałem go przełamać i przenieść w zupełnie inne intymne i szalone miejsce z pojedynczymi harmoniami i naprawdę podnieść go na wyższy poziom. Kiedy już miałem chwytliwy refren i hymniczne zwrotki, poświęciłem trochę czasu i naprawdę stworzyłem szaloną partię w stylu Thin Lizzy! Kto jest odpowiedzialny za partię chóru w tym kawałku? To piękny głos naszego wspaniałego producenta Matta Mellora, który nadał temu utworowi wspaniały charakter! Jaka idea kryje się za obrazkiem zdobiącym ten album? To koncept zainspirowany sztuką fantasy i okładkami zespołu Summoning. Chciałem zawrzeć w niej pewne obrazy z moich tekstów i ostatecznie zdecydowałem się skupić na tytułowym utworze "Endless Halls of Golden Totem". Miałem pomysł w głowie i kiedy Matt Stikker się tym zajął, zrobił to po mistrzowsku. Szykujecie się do drugiego koncertu w Waszej karierze... Niedługo zagramy nasz drugi koncert w historii zespołu i jesteśmy tym bardzo podjarani! Nasz nowy album jest już prawie wyprzedany bez zagrania żadnego koncertu, co jest szalone! Więc jesteśmy zdecydowanie podekscytowani, że będziemy mogli wystąpić przed żywymi ludźmi! Może wpadniecie do Europy? Oczywiście bardzo byśmy tego chcieli! Jednak teraz skupiamy się nad rozpoczęciem pracy nad naszym następnym albumem Mamy już gotowe trzy kawałki. Reszta jest w fazie dopracowywania. Dziękuję bardzo za rozmowę. Dzięki za całe wsparcie i za wywiad! Jeśli jeszcze nie obczailiście naszego nowego albumu "Endless Halls of Golden Totem", powinniście zrobić nam przysługę i posłuchać go natychmiast! Bartek Kuczak Tłumaczenie Joanna Pietrzak

74

BLAZON RITE

Holy Mountain Studios, w którym nagrywaliście płytę, to studio analogowe, co też wpływa na brzmienie w stylu lat 60.-70. To był wasz świadomy pomysł, sugestia wytwórni, a może tylko przypadek? W Holy Monutain jest sporo analogowego sprzętu, ale skończyliśmy nagrywając cyfrowo, nie na taśmie. Używaliśmy jednak komputera tak, jakby był magnetofonem, ustawiając wszystko z użyciem zewnętrznych efektów i mixując w czasie rzeczywistym. To było coś więcej, niż wymagałby od nas analogowy sposób pracy - proces ustawiania sprzętu wysokiej jakości, uchwycenia dobrego brzmienia i mixowania bez tego całego bałaganu - zamiast ścisłego trzymania się analogowych nagrań dla samego faktu. Lubicie przypowieści i chrześcijaństwo bez wątpienia jest ich pełne. Jest wam też bliski folklor i mitologia. Dlaczego zdecydowaliście się postawić na chrześcijańską estetykę (nazwa zespołu, symbolika, materiały promocyjne)? Większość waszych inspiracji (Coven, Witchfinder General, Black Sabbath) nawiązywała raczej do okultyzmu i magii. Używamy tej estetyki żeby wywołać konkretne emocje, które towarzyszyłyby atmosferze muzyki, którą tworzymy. Chrześcijańska ikonografia jest zwykle uwikłana w historię i folklor Wysp Brytyjskich, a to miejsce stanowi dużą część tego, co nas inspiruje. Sporo elementów powiązanych z chrześcijaństwem jest modyfikowanych i wykorzystywanych w innych kontekstach, takich jak okultyzm i Wicca; zabawa konwencjami jest ważną częścią bycia prawdziwym artystą i wywierania wpływu na odbiorców. Nazwa "Parish" miała, według was, wywoływać uczucie niepokoju. Co jest w niej jednak tak niepokojącego? Jej mistyczność, niedopowiedzenia, powiązania z religią? Bawimy się wyobrażeniami miejsc i czasów, które inspirują nasze piosenki. The Parish to miejsce dziwnych i mrocznych opowieści. W waszym przypadku, folklor nie pozostaje inspiracją tylko dla tekstów, ale też muzyki, co można usłyszeć w "By a Bandit's Knife". Może to czas na akustyczną kompozycję? Wspomnieliście Neila Younga jako jedną z waszych inspiracji. Czytasz nam w myślach! Ostatnio poszliśmy z takim brzmieniem trochę dalej. Miejmy nadzieję, że uda nam się coś takiego nagrać, zanim przekombinujemy.


Parish to miejsce mrocznych opowieści Uniwersum Parish to podróż w czasie do początków gatunku, której towarzyszy folklor Wysp Brytyjskich, spirytualizm i przede wszystkim estetyka czerpiąca z chrześcijaństwa. Debiutancka EP proto-metalowego zespołu, "God's Right Hand", bazuje na Apokalipsie Św. Jana, a każdy utwór poświęcono innemu Jeźdźcowi Apokalipsy. Wystarczy dodać tylko, że całość brzmi jak wczesne Black Sabbath, ale grupie o tak nieograniczonej wyobraźni nie można zarzucić bycia czyjąkolwiek kopią. W rozmowie z HMP zespół opowiedział o emocjach, które chce wywoływać, inspiracjach, procesie nagrywania, nadchodzącej płycie i miłości do heavy metalu. Jeden z inspirujących was zespołów, Witchfinder General, wziął swoją nazwę od filmu. Wasza muzyka także jest bardzo obrazowa. Czy jakieś filmy kształtowały wasze zainteresowania, gust muzyczny i wrażliwość artystyczną? Największy wpływ miały na nas brytyjskie horrory, głównie "Witchfinder General" (1968) i dwa inne filmy, którym zawdzięcza się powstanie podgatunku folk horroru - "Blood on Satan's Claw" (1971) i "The Wicker Man" (1973). Jednym z naszych ulubieńców jest też "Psychomania" (1973), choćby ze względu na sam soundtrack! Jesteśmy wielkimi fanami wielu filmów wyprodukowanych przez Hammera. Pracujemy nad kawałkiem, który trafi na album bezpośrednio inspirowany odcinkiem z serii antologicznej z 1980, "Hammer House of Horror".

wydawało się, że ludzi to kręci. Tak, jak mówisz, trzeba mieć pokorę, żeby dzielić scenę z zespołami, które naprawdę cenimy. Koncerty heavy metalowe to zawsze świetna zabawa, więc zamierzamy je grać tak długo, jak będziemy tego chcieć. W innym wywiadzie przyznaliście, że graliś-

energicznego, bez bycia całkowicie doszlifowanym. Praca gitar Richarda Rolfa na pierwszym albumie November to też wielka inspiracja: gra ciężko i z groovem gdy jest taka potrzeba, ale też melodyjnie i z wrażliwością, żeby to zbalansować. Świetna dynamika. Randy Davis z Ashbury to też świetny przykład umiejętności przełączania się pomiędzy siłą a delikatnością, co miało na nas duży wpływ. Jako trio, musicie radzić sobie z jedną gitarą. Postrzegacie to jako wadę czy zaletę, w kontekście muzyki, jaką gracie? Chcieliśmy, by Parish cechowało raczej proste brzmienie. Używamy dwóch gitar w niektórych miejscach na płycie, ale głównie to pojedyncze partie. W tym momencie nam to pasuje. W ciekawy sposób łączycie muzykę z historią, jak w przypadku "In the Shadow of the Hill". Co chcielibyście upamiętnić w przyszłości, może coś bardziej mistycznego, niż rzeczywiste wydarzenie historyczne? Mamy szczęście czerpać z wielu różnych rzeczy, które nas inspirują, zarówno faktycznych, jak i mitycznych. Myślę, że to właśnie sprawia,

W apokalipsie Św. Jana, tylko jeden Jeździec - Śmierć - jest wymieniony z imienia. Wymienia się jednak jego kompana, Opactwo. Gdybyście napisali dedykowaną mu/jej piosenkę, byłaby to ballada, powolny, doomowy kawałek, czy galopujący hard rock? To byłby długi, ponury, wolny, doomowy utwór. Na kompilacji "Road to Parish - a pastoral proto-heavy mixtape" podzieliliście się swoimi inspiracjami. Niektóre z nich wydają się oczywiste, ale znalazł się tam też belgijski heavy-metalowy skład z kobiecym wokalem Acid. Czy Parish planuje ewoluować w stronę klasycznego heavy metalu lub przynajmniej częściej używać jego elementów, czy zostaniecie przy proto-metalowej stylistyce? Uwielbiamy heavy metal i gdybyśmy tylko umieli grać wystarczająco szybko, prawdopodobnie bylibyśmy zespołem heavy metalowym. Osobliwe elementy z heavy metalu przenikają w pewien sposób do naszych utworów bo słuchamy bardzo dużo takiej muzyki. W większości skupiamy się jednak na uchwyceniu odpowiednich emocji i opowiadaniu historii, które chcemy opowiedzieć, niż wpasowywaniu się w jakikolwiek konkretny gatunek. Graliście na jednym festiwalu z Demon i Tokyo Blade. Mimo że wasza muzyka nawiązuje do prekursorów heavy metalu, różni się od tego, czym finalnie jest ten gatunek. Jak odebrała was publiczność? Cieszyliście się, że dzielicie scenę z legendami, czy nie czuliście się komfortowo? Tak, zebraliśmy trochę pozytywnych opinii. Myślę, że zainteresowania fanów heavy metalu przecinają się z rodzajem muzyki, którą gramy,

Foto: Parish

cie w zespołach grających bardziej złożoną muzykę. Co graliście wcześniej i dlaczego zdecydowaliście się zwrócić stylistycznie ku latom 60. i 70.? Graliśmy w grupach, które miały więcej progowych i heavy metalowych elementów, ale dla Parish od początku chcieliśmy uzyskać proste brzmienie. Bez wątpienia da się usłyszeć, że inspirowało was wczesne Black Sabbath. Która z ich płyt była dla was najważniejszą w historii tej grupy, a która osobiście, dla was? Istnieje płyta Sabbath na każdą okazję, nastrój i stan odurzenia, ale myślimy, że dla Parish najbardziej istotny jest ich debiut. Kto, poza Iommim, miał wpływ na wasze gitarowe brzmienie i technikę? Może Matt Pike ze Sleep, Scott Weinrich z Saint Vitus, albo ktoś kompletnie niepowiązany z psychodelią i doomem? James jest wielkim fanem stylu Phila Cope'a (Witchfinder General) - bardzo surowego i

że dobrze się bawimy tworząc w uniwersum Parish, to studnia bez dna różnych opowieści. Przygotowaliśmy prawdziwy mix historii i legend na nasz nowy album, więc bądźcie na to gotowi. Może przytoczycie jakąś legendę lub opowieść z waszej rodzinnej Anglii, która, według was, wpasowałaby się w stylistykę Parish? Jeśli lubisz takie rzeczy, spodoba ci się nasz nowy album. Nagraliście koncepcyjną EP. Czy longplay również będzie concept albumem? Jeśli tak, o czym będzie opowiadać - skoro teraz pisaliście o śmierci i zniszczeniu, może o odrodzeniu i życiu pozagrobowym? Piosenki na naszym albumie nie będą bazować na pojedynczym koncepcie, jak na EP-kę, ale najprawdopodobniej będą ze sobą powiązane tematycznie. Iga Gromska

PARISH

75


Ancient Doom Metal Pal licho, zacznijmy od spoileru - tytuł tego wywiadu to robocza nazwa nowej płyty nad którą pracują Wikingowie z Jarosławia! Od ponad półtorej roku z obozu Scald co jakiś czas płyną same pozytywne informacje, dawkowane jak u Hitchcocka. Na początku bomba o reaktywacji, a potem napięcie tylko rosło. Dwa koncerty, wydanie EPki, reedycja kultowego "Will of the Gods…", a jak się okazuje to wciąż nie koniec. W związku ze wspomnianymi wydawnictwami dostąpiłem ogromnego zaszczytu przeprowadzenia rozmowy z Velingorem i Ottarem, czyli de facto trzonem rosyjskiej legendy epickiego doom metalu. Panie i Panowie - przed Wami Scald! HMP: Myślę że dla formalności muszę zacząć od pytania na które pewnie odpowiada cie teraz regularnie - jak doszło do reaktywacji Scald? Ta wiadomość wstrząsnęła metalowym światem, który prawdopodobnie absolutnie nie miał nadziei zobaczyć Was na żywo, a już tym bardziej usłyszeć w nowym repertuarze! Velingor: Jeszcze niedawno my (członkowie Scald) nie wyobrażaliśmy sobie nawet, że reaktywacja zespołu będzie możliwa. Wierzyliśmy, że historia Scald dobiegła końca. Niektórzy z

(która jest obecnie menadżerem zespołu). Wierzyła, że można to zrobić z nowym wokalistą i że to się uda ze względu na kultowy status, jaki album "Will of the Gods is Great Power" zyskał przez lata. Tak więc pod koniec 2018 roku odbyło się spotkanie zespołu, na którym wszyscy zgodziliśmy się, że powinniśmy spróbować to zrobić. Zrobiliśmy też kilka zdjęć całej naszej czwórki i zamieściliśmy je na Facebooku wraz z małym konkursem dla naszych fanów - mieli zadawać Scaldowi dowolne pytania, a autor najlepszego z nich miał

Foto: Scald

nas oczywiście o tym myśleli, ale nigdy nie rozmawialiśmy o tym na poważnie. Wszyscy byliśmy zajęci czym innym; niektórzy z nas grali w innych zespołach, podczas gdy inni przez długi czas nie grali nigdzie. Czasami nasze muzyczne ścieżki się krzyżowały - Ottar i ja przez kilka lat graliśmy razem w Tumulus (progressive folk metal z Jarosławia), a Harald czasami pomagał nam jako inżynier dźwięku podczas koncertów lub kiedy pracowaliśmy w studio. Nasza trójka (Velingor, Ottar, Harald) nagrała również album "Vakor", pod nazwą Intothecrypt (pagan shaman metal). Z tego co wiem, Karry czasami nagrywał partie gitarowe dla niektórych rosyjskich zespołów i brał udział w lokalnych koncertach metalowych. Pomysł zjednoczenia Scald należy do Tatiany Krylovej

76

SCALD

otrzymać podpisany egzemplarz albumu. Fani byli podekscytowani, ale wpływ tego postu na Facebooku okazał się znacznie większy niż się spodziewaliśmy - dosłownie tego samego dnia skontaktował się z nami promotor festiwalu Hammer of Doom (Niemcy) Oliver Weinsheimer i zaprosił zespół do zagrania na festiwalu w 2019 roku. To również Oliver zasugerował, abyśmy poprosili Felipe, aby był naszym głosem na koncercie. Natychmiast skontaktowałem się z Felipe (znaliśmy się od kilku lat, ale tylko przez kontakt e-mailowy), a on z chęcią przyjął ofertę, ponieważ był długoletnim fanem Scald, a Agyl miał duży wpływ na jego sposób śpiewania. Tak więc zaraz po tym zaczęliśmy próby, aby przypomnieć sobie utwory, których nie graliśmy na żywo od po-

nad 20 lat. Felipe zdołał wziąć udział w dwóch z nich podczas swojej wrześniowej wizyty w Jarosławiu, a dzięki Oliverowi mieliśmy jeszcze jedną próbę tuż przed występem na Hammer of Doom. W tym czasie wszyscy zgodziliśmy się, że powinniśmy kontynuować współpracę z Felipe i że powrót Scald nie poprzestanie na zagraniu tylko jednego koncertu. Na potwierdzenie tego skomponowaliśmy i wykonaliśmy nowy utwór, zatytułowany "There Flies Our Wail!" (który został wydany jako EP przez High Roller Records w 2021 roku, sprawdźcie go!). Występ na Hammer of Doom był niesamowity - spotkaliśmy się z fantastyczną reakcją publiczności i dziesiątkami fanów, którzy przyjechali do Niemiec z całego świata, żeby zobaczyć Scald. Myślę, że to był moment, w którym dotarło do nas ostatecznie - tak, rzeczywiście wskrzesiliśmy zespół! Mieliśmy zagrać ten sam set na festiwalu Up the Hammers w Grecji, ale właśnie wtedy rozpętało się piekło koronawirusa. Udało nam się jednak zagrać mini-gig w Atenach, na który mogli przybyć najbardziej oddani fani, więc ogólnie rzecz biorąc to była niezła przygoda! Niedługo potem skontaktowało się z nami High Roller Records, które wydało już wspomnianą wyżej EP-kę "There Flies Our Wail!", a wkrótce wyda nową reedycję "Will of the Gods is Great Power" (została wydana 16 lipca br., niedługo po przeprowadzeniu wywiadu - przyp. red.). Jeśli chodzi o zespół, to otrzymaliśmy niesamowitą reakcję na nowy utwór od naszych fanów na całym świecie, a teraz pracujemy nad pełnowymiarowym albumem. Czujecie już pewną stabilność w zespole? Patrząc na wiele reunionów, niestety często kończą się one na szeregu reedycji, kilku koncertach i ewentualnie wypuszczeniu singla/ EPki, po czym następuje kolejne zawieszenie (dosyć wspomnieć o głośnych powrotach Heavy Load czy Sortilege). Velingor: To jest dokładnie to, co czujemy stabilność! Rozumiemy się naprawdę dobrze i dzięki obecnej technologii możemy pracować z Felipe online (ponieważ mieszka on w Szwecji). Mieliśmy również zaplanowane występy w Rosji i Europie Wschodniej w 2020 roku, ale Covid-19 zepsuł wszystkim plany. Miejmy nadzieję, że to się wkrótce skończy! Ottar: Powiedziałbym, że tak naprawdę nigdy się nie rozeszliśmy - w każdym razie nie w typowym tego słowa znaczeniu. Velingor i ja graliśmy razem w Tumulus przez wiele lat, Karry i Harald byli zajęci swoimi własnymi projektami, ale zawsze pozostawaliśmy z nimi w kontakcie. A w 2018 roku Velingor, Harald i ja nagraliśmy razem album Intothecrypt. Więc kiedy w końcu dotarliśmy na naszą pierwszą (po tylu latach) próbę jako Scald w 2019 roku, poczuliśmy się tak, jakbyśmy rozstali się zaledwie tydzień lub dwa temu. Muszę przyznać że singiel "They Flies Our Weil" robi naprawdę świetne wrażenie. Myślicie że to coś, co mogłoby powstać jako naturalny następca "Will of Gods Is a Great Power" w latach 90.? Velingor: Dziękuję za uznanie! I tak, wierzę, że coś takiego mogło powstać jeszcze w latach 90-tych - obaj gitarzyści Scald zawsze byli świetnymi melodystami, a Agyl miał potężny i emocjonalny wokal. Więc można sobie łatwo wyobrazić, że taki utwór mógł powstać w tamtych czasach. Ottar: Dziękujemy za wysoką opinię o utwo-


rze, jest nam naprawdę miło to słyszeć. Trudno jest udzielić jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ wtedy wszystko działo się tak nagle - musieliśmy przerwać pracę nad nowym materiałem zanim w ogóle mogliśmy ją właściwie rozpocząć. Również pod koniec lat 90-tych scena doom metalowa zaczęła się zmieniać, pojawiło się wiele nowych gatunków, które miały swój wpływ na już istniejące zespoły... Już wtedy chcieliśmy nieco zmienić nasze brzmienie, ale te plany nigdy nie zostały wprowadzone w życie, z oczywistego powodu. Wspomnieliście o pracach nad albumem więc "They Flies…" to zapowiedź czegoś większego? Czy możecie już ujawnić jakieś szczegóły dotyczące Waszych dalszych planów wydawniczych? Velingor: Pracujemy nad nowym albumem już od prawie półtora roku. Chcielibyśmy, żeby wszystko szło szybciej, ale są pewne okoliczności, na które nie mamy wpływu (jak pandemia i zamknięte granice). Poza tym, nigdy nie lubiliśmy komponować utworu za utworem tylko po to, by wydać nowy album tak szybko, jak to możliwe. Naszym celem jest tworzenie materiału wysokiej jakości, a to zawsze wymaga czasu. Na razie możemy mieć tylko nadzieję, że przyszły pełnowymiarowy album Scald pod roboczym tytułem "Ancient Doom Metal" nie zawiedzie naszych fanów i pomoże nam zdobyć nowych! Śledząc kolejne wydania "Will of Gods…" doliczyłem się łącznie osiem wersji okładek. Szczególną uwagę przykuwa ostatnia, autorstwa Andreya Andreeva, która koresponduje z grafiką zdobiącą singiel (również jego autorstwa). Czy planujecie stałą współpracę? Velingor: Masz rację, wiele reedycji "Will of the Gods..." ma swoje własne, unikalne okładki. Wierzymy, że w ten sposób jest to o wiele bardziej interesujące i ekscytujące, zarówno dla fanów, jak i dla nas samych. Pierwsze wydanie na kasetach, wyprodukowane przez MetalAgen w 1997 roku, miało okładkę, której wytwórnia użyła bez naszej zgody. Uważaliśmy (i nadal uważamy!), że była okropna i nie miała żadnego związku z muzyką, którą gramy. Na wewnętrznej stronie okładki również znalazło się kilka błędów, co doprowadziło do wieloletniego zamieszania co do nazwy albumu itp. Dlatego też od tamtego czasu jesteśmy bardzo ostrożni i skrupulatni jeśli chodzi o szatę graficzną albumów. Zawsze prosimy wytwórnie o pokazanie nam wszystkiego przed wysłaniem do druku. W niektórych przypadkach Ottar lub ja (obaj mamy pewne umiejętności w tej dziedzinie) musieliśmy poprawiać lub po prostu przerabiać pewne rzeczy. Jeśli chodzi o Andreya Andreeva, to po

Foto: Scald

raz pierwszy rozpoczęliśmy z nim współpracę, kiedy nasz album "Vakor" Intothecrypt był już gotowy. Artysta stworzył genialną okładkę do tego albumu, doskonale odzwierciedlającą muzykę i koncept, który za nią stoi. Więc kiedy "Will of the Gods..." Scalda miał być ponownie wydany przez Hammerheart Records, zdecydowaliśmy się poprosić Andreya o stworzenie kolejnej okładki. Wszyscy (wytwórnia, fani, członkowie zespołu) byli zachwyceni kiedy to zobaczyli, więc od tego momentu postanowiliśmy zawsze pracować z Andreyem Andreevem, którego styl jest idealny dla Scald - zarówno oryginalny jak i imponujący. Ottar: Tak, uwielbialiśmy pracować z Andreyem. Najważniejsze jest to, że obrazy, które on tworzy są pełne tych samych idei i emocji, co nasza muzyka. Wróćmy teraz do trudnych wspomnień z 1997 roku. Jak wyglądała sytuacja w obozie Scald gdy dowiedzieliście się o tragicznej śmierci Agyla? Gdy emocje opadły, debatowaliście nad dalszymi losami zespołu czy po prostu wszystko umarło śmiercią naturalną? Velingor: To był ogromny szok - zaledwie dzień przed śmiercią Agyla mieliśmy kolejną próbę, jak zwykle... Wolałbym nie mówić tutaj o naszych osobistych odczuciach - straciliśmy nie tylko wokalistę, ale wspaniałego przyjaciela i lidera zespołu. Dla Haralda była to tym większa strata, że Agyl był jego kuzynem i wzorem do naśladowania od czasów, gdy obaj byli małymi dziećmi.Odbyła się krótka dyskusja na temat przyszłości zespołu, ale w tamtym czasie nie znaliśmy żadnej osoby, która mogłaby zająć miejsce Agyla, więc bardzo szybko zdecydowaliśmy, że Scald się skończył. Niedługo potem założyliśmy nowy zespół, Tumulus, z wokalistą zupełnie innym niż Agyl, i zaczęliśmy grać progresywny folk metal, styl, który nie miał wiele wspólnego z epickim doomem Scalda. Oczywiście nie wszyscy byli tym zainteresowani i dość szybko się rozstaliśmy - tylko Ottar i ja graliśmy w Tumulus przez kilka lat. Ottar: Tego samego dnia wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że Scald jest skończony. Pozostało tylko potwierdzić to na spotkaniu... I nigdy nie zakwestionowaliśmy tej decyzji w następnych latach. Mieliście wówczas jakieś plany na kolejną płytę lub trasę, których realizację przerwał

tragiczny wypadek Maxima? Pozostały jakieś niepublikowane materiały lub niewykorzystane pomysły z tamtego okresu? Velingor: Jasne, pracowaliśmy nad nowym albumem i mieliśmy już skomponowane trzy utwory, które nazywały się "The Flame", "Ravens" i "Master of Tundra". Istnieją ich nagrania na żywo, które zostały użyte kilka razy jako bonusowe utwory na różnych reedycjach "Will of the Gods is Great Power". Być może pewnego dnia nagramy je z Felipe w profesjonalnym studiu i wydamy je prawidłowo, ale na razie mamy inne plany. Jesteśmy pełni zupełnie nowych pomysłów na nadchodzący album. Przed śmiercią Agyla było też kilka pomysłów na dwa kolejne utwory, część z nich została wykorzystana przez Tumulus. Co do planowania trasy koncertowej - nie, wtedy nie mogliśmy nawet marzyć o trasie. W Rosji w tamtych czasach tylko dużo większe zespoły mogły sobie pozwolić na trasę (na przykład Aria albo Mental Home). Jedyne, na co mogliśmy liczyć, to zagranie kilku koncertów, może udział w festiwalach w Rosji. A granie poza granicami naszego kraju było po prostu poza naszymi marzeniami. Ottar: Po prostu graliśmy to, co lubiliśmy. Jasne, że chcieliśmy stać się sławni, być znani na całym świecie itd., ale wszystko było wtedy zupełnie inne... Dla większości rosyjskich zespołów metalowych były to tylko marzenia, które nie mogły się spełnić. Wbrew temu co działo się w mainstreamie, epic doom metalowa scena w latach 90. miała się całkiem dobrze. Obok Was, światu objawiły się w tym dziesięcioleciu choćby takie nazwy jak Solstice, DoomSword, Forsaken czy Solitude Aeturnus. Ale w Rosji sytuacja wyglądała nieco inaczej, byliście tam właści wie jedynymi reprezentantami tego gatunku. Mieliście wówczas tego świadomość? Czuliście się częścią większej, światowej sceny? Velingor: Cóż, chcieliśmy aby Scald był na tym samym poziomie co zespoły, które wymieniłeś. Wysyłałem listy (nie mailowe, ale tradycyjne) do Johna Pereza (Solitude Aeturnus) i Richa Walkera (Solstice), wysłałem im nawet nasze demo "North Winds" i otrzymałem pozytywne reakcje od nich obu (a Rich Walker wysłał mi nawet w prezencie koszulkę Solstice "Lamentations"). Nadal jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. W tych trudnych i niepewnych czasach dla zespołu takiego jak Scald

SCALD

77


było to wielkie wsparcie i inspiracja. Ale nie wydaje mi się, żebyśmy naprawdę mogli czuć się częścią światowej sceny. Po prostu graliśmy doom metal z czystymi wokalami, ponieważ sami to kochaliśmy. Nigdy nie dążyliśmy do tego, aby stać się częścią jakiegoś głównego nurtu. Staraliśmy się stworzyć coś oryginalnego, inspirowaliśmy się Bathory z okresu "Asatru", Candlemass, wczesnym Manowar, Solitude Aeturnus i Solstice... Jeśli chodzi o doom metal w Rosji - cóż, był on dość popularny w latach 90-tych, ale był to głównie death/doom metal, z growlowanymi wokalami. Wielu ludzi po prostu nie rozumiało jak czysty, mocny wokal Agyla może być połączony z doom metalem, byli przekonani, że lepiej grać coś w stylu tradycyjnego heavy metalu. Tak więc pod tym względem Scald był naprawdę

mem, gdy przyszło nam grać razem w Scald. W większości wciąż słuchamy tych samych zespołów, których słuchaliśmy w latach 80-90. Inspiracje o których mówicie najczęściej to Manowar, Candlemass i Bathory. Kto jeszcze inspirował Was wówczas? Gdybyście mieli wskazać kilka (dajmy na to pięć) płyt, które najsilniej wpłynęły na twórczość Scald w latach 90., które by to były? Velingor: Powiedziałbym, że są to: Manowar "Into Glory Ride", Bathory "Hammerheart", Candlemass "Tales of Creation", Solitude Aeturnus "Into the Depths of Sorrow" (oraz "Beyond the Crimson Horizon" w takim samym stopniu), Solstice "Lamentations". Ottar: Ważne jest, aby zrozumieć, że każdy członek zespołu był pod wpływem innych ze-

Foto: Scald

78

wyjątkowy i nie zawsze rozumiany, i chyba dlatego nie byliśmy tak popularni w latach 90tych. Oczywiście mieliśmy kilku oddanych fanów (wielu z nich wciąż jest z nami, za co mamy dla nich wielki szacunek!), którzy stali się bardziej liczni pod koniec lat 90-tych, ale wciąż nie można tego nawet porównać do poziomu uznania, jakim zespół cieszy się teraz. Ottar: W tamtych czasach nie mogliśmy nawet marzyć o byciu częścią światowej sceny, czy graniu na tej samej scenie z zespołami, które podziwialiśmy. Wszystko co mogliśmy robić to komponować i grać utwory, które sami uważaliśmy za inspirujące, nie mając nawet nadziei, że pewnego dnia te piosenki wpłyną na innych młodych muzyków.

Czy przez minione lata coś się zmieniło? Czerpiecie z innych źródeł czy powyższą listę pozostawilibyście bez zmian? Velingor: Cóż, może niektórzy z nas mają nowe źródła inspiracji, ale lista jest mniej więcej taka sama. Wszyscy tworzyliśmy jako muzycy w latach 90-tych i to się nie zmieni. Ottar: Niektóre rzeczy się zmieniły, tak. I wszyscy słuchamy różnych rodzajów muzyki nasze gusta nie są wcale takie same.

Czy jesteście na bieżąco ze współczesnym tradycyjnym doom metalem? Macie swoich ulubieńców (oprócz oczywistych nazw związanych z osobą Felipe, czyli Procession i Capilla Ardiente)? Pytam, bo choć moja ojczyz na nie może poszczycić się w tym temacie wieloma nazwami, to funkcjonują u nas bardzo mocne Monasterium i Evangelist (które nagrało nawet split z Capillą). Słyszeliście o nich? Velingor: Znam Monasterium i lubię niektóre z ich utworów. Niektórzy z nas śledzą współczesną scenę doom metalową, a niektórzy nie - po prostu nie mamy na to czasu. I cała nasza czwórka zawsze miała bardzo różne preferencje muzyczne - co nigdy nie było proble-

Chciałbym poruszyć jeszcze starszy temat, dotyczący składu pierwszego wcielenia Scald - czyli Ross. Gdy w 1992 część składu przeszło nawrócenie na chrześcijaństwo, panowie odmówili grania muzyki, która nie wychwala Chrystusa. Czy z perspektywy czasu sądzicie że faktycznie mogłoby to kolidować z przekazem zespołu? Opisywanie motywów pogańskich nie oznacza przecież automatycznej wrogości wobec chrześcijaństwa. Velingor: Teraz może nam się tak wydawać, ale wtedy było zupełnie inaczej. Wszelkiego rodzaju kulty chrześcijańskie (większość z nich została później zakazana) były w Rosji ogromne - wielu ludzi próbowało znaleźć coś, w co mogliby wierzyć po upadku ZSRR i po tym,

SCALD

społów i albumów. Dla mnie były to: Paradise Lost - "Gothic", Voivod z lat '86-'93, King Diamond - "Fatal Portrait" i "Abigail", Bathory - "Hammerheart", Celtic Frost - "Into The Pandemonium".

jak ideologia komunistyczna przestała obowiązywać. Niektórzy dali się naprawdę ponieść do tego stopnia, że ich wierzenia stały się dość radykalne. Tak właśnie było z chłopakami z Rossa - dla nich wchodziły w grę albo teksty chwalące Chrystusa, albo żadne. Nie byli otwarci na kompromis, więc nie mogli zostać w zespole. Ottar: To jest raczej osobista sprawa, o której nie sądzę, że powinniśmy szczegółowo dyskutować. Tematyka Waszych tekstów jest zasadniczo dobrze znana, jednak chciałbym się dowiedzieć czy motywuje Was jakaś konkretna misja. Czy za lirykami i wizerunkiem Scald stoi przekaz który chcecie nieść światu, czy chodzi o rodzaj eskapizmu i opowiedzenia pewnych historii? A może to po prostu wdz ięczny temat który zwyczajnie Was ciekawi i pasuje do muzyki zespołu? Velingor: Dokładnie - to po prostu ciekawy temat, który uważamy za fascynujący i pasujący do naszej muzyki. Nigdy nie próbowaliśmy (i nie zamierzamy) używać naszej muzyki i tekstów do jakiegokolwiek rodzaju propagandy. Po prostu lubimy komponować piosenki o północnej naturze, skandynawskiej mitologii, bogach, rytuałach itd., ale nie próbujemy promować pogaństwa czy czegoś w tym stylu. Co więc było pierwsze w koncepcie zespołu? Sposób w jaki chcecie grać, czy otoczka i tematyka, do której dopasowaliście swoje brzmie nie? Velingor: Trudno powiedzieć co było pierwsze, ponieważ muzyka i teksty zawsze były ze sobą głęboko połączone. Dobrze pamiętam jak Agyl tłumaczył nam każdą ideę kryjącą się za tekstami, aby nasza muzyka odzwierciedlała je w najlepszy możliwy sposób. Ottar: Zazwyczaj najpierw jest inspiracja muzyczna, która potem rozrasta się i tworzy pewne obrazy. A później te obrazy są odzwierciedlane w tekstach. Nie piszecie tekstów anglojęzycznych od początku istnienia. Nagrania Ross były śpiewane po rosyjsku. Nie myśleliście by dalej pójść tym tropem? Nie sądzicie że pieśni w ojczystym języku dodawałyby jeszcze więcej "prawdziwości" Waszym antycznym hym nom? Jak to było, że podjęliście decyzję o tworzeniu tekstów po angielsku? Velingor: Już za czasów Ross Agyl wpadł na pomysł, żeby przestać pisać po rosyjsku. A kiedy powstał Scald, wszyscy zgodziliśmy się, że wszystkie teksty powinny być po angielsku. Naprawdę chcieliśmy być bliżej międzynarodowej sceny metalowej, zagranicznych zespołów metalowych, a żeby to osiągnąć, trzeba było śpiewać po angielsku. Masz rację co do tego, że śpiewanie w ojczystym języku może pomóc w osiągnięciu "prawdziwości", a w ciągu ostatnich dwóch dekad używanie własnego języka w tekstach stało się bardziej popularne. Ale jeszcze w latach 90-tych w ogóle tak nie było. A wszystkie młode zespoły z byłego ZSRR, które miały ambicję osiągnąć cokolwiek i zdobyć światową sławę, miały swoje teksty po angielsku. Scald nie był wyjątkiem. A teraz, po ponownym zjednoczeniu, jesteśmy o wiele bardziej znani w Europie, USA itd. niż w Rosji czy krajach byłego ZSRR... Więc nadal będziemy pisać nasze teksty po angielsku, aby być pewnym, że większość naszych fanów może je zrozumieć. Czy kiedykolwiek wykonamy piosenkę lub dwie po rosyjsku? Nie mogę


w tej chwili powiedzieć nic konkretnego, ale na pewno nie mamy teraz takich planów. Jednak Felipe wspomniał kilka razy, że byłby to dla niego ciekawy eksperyment, więc kto wie! Chciałbym jeszcze wrócić do tematu reaktywacji i koncertu na Hammer of Doom (w listopadzie 2019). Mieliście trochę szczęścia w nieszczęściu - właściwie chwilę po festiwalu rozpętało się pandemiczne piekło związane z lockdownem i coraz bardziej poszerzanymi zakazami organizowania imprez masowych. Opowiedzcie trochę o wspomnieniach z tamtego wyjazdu. Velingor: Cóż, o Hammer of Doom mówiłem już przy okazji odpowiedzi na pierwsze pytanie. I masz rację - mieliśmy niesamowitego farta z tym występem. Miesiące przygotowań, wiele wysiłku zarówno z naszej strony, jak i ekipy festiwalowej, weszło w to mnóstwo finansów... Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby pandemia wybuchła wcześniej i doprowadziła do odwołania Hammer of Doom 2019. Ale na szczęście tak się nie stało. Planujecie trasę gdy sytuacja się uspokoi? Velingor: Cóż, planowanie to zbyt mocne słowo - nikt już tak naprawdę nie jest w stanie niczego zaplanować. Sytuacja wciąż jest bardzo niestabilna, europejskie granice wciąż są zamknięte dla podróżnych z Rosji, a wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej, a nie lepiej. Większość międzynarodowych festiwali została w tym roku ponownie odwołana, a tylko niektóre z nich odbywają się z udziałem lokalnych zespołów... Dlatego też zdecydowaliśmy się poświęcić cały nasz czas i wysiłek na stworzenie nowego albumu. Ale na pewno

Foto: Stefankova Margarita

chcielibyśmy zrobić małą trasę koncertową lub wziąć udział w większej ilości festiwali. Wiemy, że w waszym kraju jest wielu fanów Scald - spotkaliśmy ich mnóstwo w Niemczech i Grecji i wszyscy chcieli, żebyśmy przyjechali i zagrali w Polsce. Mamy nadzieję, że pewnego dnia to się stanie! Miejmy nadzieję, że kryzys się skończy i fani z całego świata będą mogli znów zobaczyć Scald na żywo! To już wszystko ode mnie. Wielkie dzięki za rozmowę!

Velingor: Dziękujemy za wasze ciekawe i dające do myślenia pytania! Piotr Jakóbczyk Tłumaczenie - Joanna Pietrzak


Czas, jako naczynie na wszystko co było i co nadejdzie Nie ukrywam, że imponuje mi postawa reprezentowana przez muzyków Wheel. Panowie nie mają wielkiego parcia na sławę, a muzyka jest dla nich po prostu pasją, którą realizują na swoich warunkach i na tyle, na ile pozwala im życie rodzinne i zawodowe. Na "Preserved in Time" fanom przyszło czekać długie lata, ale efekt jest więcej niż zadowalający. Bez pędu by jak najszybciej wypuścić nowe wydawnictwo, Niemcy dopracowali album do najdrobniejszego szczegółu i zaowocowało to jakością, która nie przeszła bez echa w doomowym podziemiu. Na kilka pytań z tym związanych, odpowiedział mi w dość treściwy - żeby nie powiedzieć lakoniczny - sposób gitarzysta i główny kompozytor zespołu, Benjamin Homberger. HMP: Chciałbym zacząć od tego że to wielka radość móc z Wami porozmawiać, tym bardziej że od czasu wydania "Icarus" minęło aż 8 lat! Co było powodem tak długiej przerwy? Benjamin Homberger: Było wiele powodów tej ogromnej przerwy, ale głównym było to, że chcieliśmy być pewni co do utworów na album, częściej je próbowaliśmy, zrobiliśmy porządną przed-produkcję/demo... ale dla niektórych z nas przyczyną były też prawdziwe wydarzenia życiowe, takie jak rodzicielstwo czy nowa, codzienna praca. Skoro mówimy o ostatnich latach, to ciekawi

nam cotygodniową wspólną pracę w sali prób. Na początku były chęci, ale rzeczywistość szybko dała o sobie znać i okazało się to po prostu niepraktyczne. Jest on również wokalistą, który wymagał ode mnie, jako autora piosenek, linii wokalnych, których nie jestem przyzwyczajony pisać, ponieważ Arkadius zawsze pisze swoje własne melodie. Myślę, że każdy w zespole jest odpowiedzialny za swój instrument, co czyni zespół wyjątkowym, a nie przekształca go w "jednoosobowy projekt", czy coś w tym stylu. Jeszcze przed wydaniem "Preserved in Time", wypowiadaliście się o nowym mate-

Myślę też, że na naszych dwóch poprzednich albumach jest wiele mocnych piosenek, ale produkcja i/lub samo granie na tych nagraniach mogłoby być poprawione tu i ówdzie. Mam wrażenie że "Preserved…" to najdo jrzalsza pozycja w Waszej dotychczasowej dyskografii. Z pewnością najbardziej melodyjna, podniosła i chyba najbardziej przys tępna w odbiorze. Czy przez minione lata odczuwaliście swoją ewolucję muzyczną? Coś zmieniło się w Waszym podejściu do tworzenia? Myślę, że długi czas prób nad utworami i fakt, że nie znudziły nas one ani nie zmęczyły, były dobrym znakiem. Ale też zdobyliśmy więcej doświadczenia jako zespół, a ja jako autor piosenek. Pogadajmy o oprawie graficznej. Na okładkę płyty wykorzystaliście dzieło wiedeńskiego secesjonisty Kolomana Mosera. Kobieta dzierżąca klepsydrę budzi we mnie skojarze nie jakby niosła ją na wzór rytualnego naczy nia. Opowiedz o tym w jaki sposób doszło do wyboru grafiki i jak Wy ją interpretujecie? Najpierw mieliśmy tytuł "Preserved in Time", który pewnego dnia podsunął nam nasz perkusista Cazy. Początkowo pomysł był związany z mumią (która oczywiście też jest "zakonserwowana"), ale chcieliśmy też powrócić do naszej pierwszej okładki i sztuki secesyjnej. Przeszukiwałem Internet i przez przypadek znalazłam to zdjęcie. Na "Preserved…" nie ma utworu eponimicznego, gdzie więc mamy odnaleźć myśl zawartą w tytule? Czy czas to motyw prze wodni całej płyty? Czas jako naczynie na wszystko co było i co nadejdzie oraz zdolność postrzegania czasu jako ciągłego strumienia jest na pewno motywem przewodnim.

Foto: Wheel

mnie krótki epizod z 2018 roku, kiedy na stanowisku wokalisty Wheel pojawił się znany z Midnight Rider Micha Baum. Czy możecie zdradzić kulisy tej krótkiej współpracy? Nie zaowocowała ona co prawda opublikowaniem czegokolwiek, ale czy powstały wówczas jakieś materiały? Cóż, fakt że Micha jest z Koblencji, która jest bardzo daleko od Dortmundu, uniemożliwił

80

WHEEL

riale bardzo entuzjastycznie. Faktycznie album został bardzo ciepło przyjęty przez publiczność i krytykę. Czy mieliście wobec niego takie oczekiwania? Uważacie że faktycznie nagraliście najlepszą płytę w Waszej doty chczasowej twórczości? To jest najlepszy album od nas pod względem całościowym: produkcji, piosenek, dźwięku i oprawy graficznej - wszystko do siebie pasuje.

"After All" jest tu chyba tekstowo najbliżej tej tematyki. Brzmi jak swego rodzaju epitafium, hymn o przemijaniu. Stoi za nim konkretna historia? Jest to, jak powiedziałeś, piosenka z perspektywy zmarłego człowieka i jego pogrzebu. I to wszystko, nie ma żadnej głębszej historii. Ciekawi mnie również tekst do "Hero of the Weak", w którym bardzo bezpośrednio rozprawiacie się z terrorystycznymi poczynaniami islamu. Wydaje mi się że w dzisiejszych czasach trzeba mieć niezłe jaja żeby zacząć utwór od słów "Allah's hordes are gathered for their very last procession" a parę wersów niżej zaśpiewać "As warriors fed on anger fan the hellfire in the night". Opowiedzcie


krótko o tym, co Was pchnęło do napisania tego utworu? Celem tekstu jest retoryczne zakwestionowanie radykalnego podejścia ludzi. Chodzi o tych, którzy ślepo podążają za ideami bez refleksji, poddają się, podporządkowują i tym samym utrudniają pokojowe współistnienie różnych wiar i wyznań. Tematycznie można to odnieść do wszystkich nieludzkich ataków, bez względu na to, czy są one motywowane religijnie, politycznie czy rasowo. Jako zespół brzydzimy się wszelkimi formami przemocy i terroru, a szczególnie tymi, które pod przykrywką religii lub innych etycznych wartości moralnych zwracają się przeciwko tym, którzy myślą lub wyglądają inaczej! Czy "Deadalus" ma w jakiś sposób nawiązywać do tytułowego utworu z poprzedniej płyty? Zarówno w "Icarus" jak i "Deadalus" nie opowiadacie wprawdzie 1:1 historii mitologicznych, a operujecie metaforami. Czy zestawienie tych utworów ma mieć jakiś sens czy jest dziełem przypadku? Tak, jest to przeciwne spojrzenie na historię, ale jak powiedziałeś, nie w 100% mitologiczne. Otwierający riff też jest dość podobny. Chciałbym poruszyć jeszcze temat producenta. Wiem, że od początku chcieliście by Waszą nową płytę wydało Cruz Del Sur. Dlaczego akurat ten wybór? Bo kupuję od nich mnóstwo płyt w ciemno, patrząc tylko na reklamy. Prawie nigdy się nie zawiodłem, więc wiem, że mają wyczucie, co jest dobre w metalowym podziemiu i jak trzeba to promować. Jak wyglądało nawiązanie współpracy - kto wyszedł z propozycją jako pierwszy? I czy braliście w ogóle pod uwagę że to może nie wypalić? Co gdyby (hipotetycznie) nie byli Wami zainteresowani? Na początku stworzyłem w głowie listę moich "wymarzonych wytwórni", w których chciałbym się znaleźć. Rzeczywiście mieliśmy kilka innych wytwórni, które wykazały zainteresowanie podpisaniem z nami kontraktu. Więc myślę, że właściwie znaleźliśmy tutaj naszego "wymarzonego" partnera. Arkadius - co z projektem Aiwaz? Po obiecującym nagraniu demo i upublicznieniu projektu okładki albumu, zapadła cisza. Czy aby pomysł nie upadł? Nie chcemy teraz rozmawiać o pobocznych projektach w wywiadach z Wheel, ale myślę, że on to kontynuuje.

Foto: Wheel

Ok, ale co, gdy pewnego dnia odezwą się do Was goście z Black Sabbath i powiedzą "Reaktywujemy się i zapraszamy was na inten sywną, roczną trasę"? (śmiech) (śmiech!) Trudno powiedzieć... Myślę, że to i tak byłoby niemożliwe, bo mamy w zespole "urzędników", którzy straciliby pracę, od której zależą oni i ich rodziny...

walach lub weekendowych koncertach, jak wspomniałem. Wielkie dzięki za rozmowę! Nie ma za co! Wielkie dzięki za zaproszenie! Piotr Jakóbczyk Tłumaczenie - Joanna Pietrzak

Zatem, czy wiecie już coś możliwie pewnego na temat trasy koncertowej promującej "Preserved…"? Jeśli trasa wypadłaby w czasie wakacji szkolnych tutaj w Niemczech... Może wtedy jakiś tydzień trasy jest możliwy. Nie planujemy niczego, ale zobaczymy. Bardziej prawdopodobne jest, że pojawimy się na jakichś festi-

Plany koncertowe - podkreślacie że ze względów osobistych, wchodzą w grę przeważnie terminy weekendowe. Dla mnie to imponujące, że potraficie tak wyraźnie nakreślić priorytety (tym bardziej gdy jednym z nich jest rodzina), ale czy nie obawiacie się zaprzepaszczenia jakichś dużych szans, pokazania się szerszej publiczności? My już jesteśmy szczęśliwi i zadowoleni z tego, co osiągnęliśmy. Wiele osób podchodzi do mnie i mówi: "Jeśli chcesz się rozwijać jako zespół zrób to czy tamto...". Cóż, ja nie widzę potrzeby, by się rozwijać. Po co? Nie potrzebujemy więcej pieniędzy ani sławy. Chcemy tylko wolności, by robić to co chcemy i kiedy chcemy. A jeśli ktoś jest przewidywalnie nieosiągalny na koncercie: niech tak będzie! ...byleby nie stało się to zasadą.

WHEEL

81


Solar vibe Nie spodziewałam się takich ciekawych odpowiedzi. Często w wywiadach muzycy opowiadają podobne rzeczy, tym razem jednak z każdym kolejnym zdaniem, byłam coraz mocniej zainteresowana treścią wywiadu. Wywiadu co prawda korespondencyjnego, ale za to doskonale dopasowanego do charakteru zespołu, jako że członkowie Anahata sami poznali się w Internecie i stworzyli płytę całkowicie na odległość. To, co ich połączyło to wspólna filozofia, która przebija przez treść i otoczkę płyty. Dzięki niej dowiedziałam się w ogóle, że istnieje subkultura miłośników solarnej filozofii życia i to właśnie ona połączyła muzyków. Jeśli jesteście ciekawi, na czym ona polega, przeczytajcie wywiad i zwróćcie uwagę na odnośniki, które Kyle i Ioan podają w swoich wypowiedziach. HMP: Na początku gratuluję dobrej płyty. Słucham jej z dużą przyjemnością! Wybaczcie, że zacznę od porównań, ale tak czasem bywa w przypadku debiutujących zespołów, że porównania, to pierwsze, co się nasuwa przy słuchaniu płyty. Jeśli chodzi o nastrój, teksty i otoczkę Anataha wydaje się inspirować pionierem "mitologicznego heavy metalu", czyli Virgin Steele oraz współczesnym mistrzem tego gatunku, czyli Atlantean Kodex. Trafione skojarzenia, czy zupełnie nie? Kyle Brickell: Nie ma problemu! Tak po prostu jest, bo jak można inaczej się odnieść, po-

Bardzo ciekawa refleksja. Jeśli zaś chodzi o samą muzykę, słychać na "Auspicious Atavism" inspiracje Visigoth i Eternal Champion. Tu też nie trafiłam? Kyle Brickell: Cóż, Eternal Champion też nigdy nie słuchałem! Ale za to lubię Visigoth. Powiem nawet na swoją obronę, że "The Thunderer" i "Son of Fate" napisałem wiele lat wcześniej, zanim ich usłyszałem. Te dwa kawałki siedziały na moim komputerze jakieś sześć, siedem lat dopóki natknąłem się na Ioana, który nagrał do nich swoje wokale na demo, a to miało miejsce w grudniu. Powiem tak,

też totalnym maniakiem electro-popu, ale to już inna beczka. Myślę, że coś, co przyciąga muzykę synth do grania dokładnie tego rodzaju metalu jest chęć nie tyle śpiewania i grania "o metalu" czy "bycia gwiazdami rocka" lub czegoś w tym rodzaju, ale raczej żądza budowania światów. Napisać spójny "epic metalowy" album to jak napisać powieść, historię czy zbudować krainę, w której słuchacz się zanurzy. Nie chodzi tu o noszenie skór, bycie metalowcem, tu chodzi o zamknięcie oczu i stanie się solarnym herosem. Heraklesem, Arjuną czy Cú Chulainnem. Ioan Tetlow: Myślę, że wszyscy zaangażowani w ten projekt wiedzą, jak ważne są kawałkiinterludia, takie jak te, dorzucone do tego projektu przez naszego dobrego kumpla, Zacka Jansona z Graal Knyght (na płycie jest kilka krótkich klawiszowych fragmentów - przyp. red.) Właściwie to heavy metal jest pod wieloma względami taką bardziej otwartą i energetyczną siostrą black metalu, jako gatunku. Oba ukształtowały się na tych samych składowych, które uczyniły te gatunki wielkimi. Mówię o limitowanych wydawnictwach, bliskości do mitologii i fantasy czy oddanych, dumnych fanach. Doceniamy te folkujące skłonności gatunku (w kulturowym znaczeniu) i to jest oczywiście podstawa, na której budujemy atmosferę i historię na tej płycie. Dla wielu te interludia są jak zaprawa, która wiążę nasze cegły w nieustanną, progresywną podróż. No właśnie, macie blackmetalowy motyw w trzeciej minucie "Hierophany". Kyle Brickell: Kocham blasty. Kocham klasyczny heavy metal. Dlaczego by ich nie połączyć? Wykuwać nowe i robiące wrażenie brzmienia można tylko dzięki łączeniu wielu źródeł i inspiracji. Robiłem wszystko, co mogłem, żeby nie popaść rażąco w schemat "a tutaj jest część black metalowa, a tutaj melodyjna", ale raczej starałem się, żeby te dwa elementy przechodziły płynnie jeden w drugi. W blastach i tych "black metalowych" elementach jest coś absolutnie pierwotnego i zmysłowego. Uwielbiam to, jak wnoszą wspaniałą, nową przyprawę na stół. Na podcascie "Terminus - Extreme Metal" kilku bardzo miłych dżentelmenów dyskutowało o płycie i padła wtedy jedna pochlebna i ciekawa rzecz, a mianowicie: "jeśli zamierzasz tworzyć neotradycyjny heavymetalowy album... dlaczego nie możesz mieć blastów i charczących wokali?". Zgadzam się w pełni, bo mimo że próbujemy stworzyć stary dobry klasyczny heavy metal, jesteśmy w roku 2021 i otacza nas nieskończony przesyt zespołów oraz wpływów, z których możemy i powinniśmy czerpać, żeby wzmocnić fundamenty.

Foto: Anahata

równać czy zasugerować komuś nowy zespół bez mówienia mu "a wiesz, oni brzmią jak...", więc rozumiem. Cóż sprawa wygląda tak - możesz mi oczywiście nie uwierzyć - nigdy nie słuchałem ani Virgin Steele, ani Atlantean Kodex! Będę musiał ich posłuchać, żeby zobaczyć, do czego zmierzasz. Porównywano nas do wielu współczesnych kapel, o których nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Według mnie to znaczy, że istnieje jakaś burza, która unosi się nad zbiorową, naszą i innych podświadomością. Coś, co chce być powołane do życia kolektywnie. Mógłbym to porównać do tego, jak w latach 80. byliśmy świadkami jednoczesnych narodzin thrash metalu w Ameryce, Brazylii i Niemczech. A w zasadzie te zespoły nie słyszały się nawzajem.

82

ANAHATA

Visigoth miał pewien wpływ, chociaż nie nazwałbym ich wprost "inspiracją", w takim sensie, że nie chciałem ich naśladować. Choć z pewnością nadajemy na tych samych falach, o których wcześniej wspomniałem. To ciekawe, bo z Eternal Champion łączy Was jeszcze jedna rzecz. Muzycy tego zespołu siedzą też w gatunku dungeon synth. Czytając o Was w internecie, też natknęłam się na fakt, że ten gatunek Was kręci. Jak to jest, że gatunek muzyki, który nie zawiera ani gitar, ani żywej perkusji ma taki wpływ na klasycznie heavymetalowe zespoły? Kyle Brickell: Uwielbiam synth, zarówno ten atmosferyczny styl dungeon, jak i ten energetyczny w rodzaju Carpenter Brut, Mitch Murder, Perturbator i im podobne. Jestem

Wrócę do tekstów i tematyki. Macie spójny wizerunek tekstowo-graficzny: logo, okładka, teksty. Kto z Was jest największym miłośnikiem mitologii, wierzeń czy historii kultury? Kyle Brickell: W zasadzie to wszyscy, ale ja i Ioan nadajemy dokładnie na tych samych falach. Mamy duży zasób wiedzy o wielu mitologicznych, historycznych, ezoterycznych i duchowych sprawach. Z naciskiem na duszę indoeuropejską, bo wyrośliśmy właśnie z tego drzewa. Pozwolę Ioanowi zagłębić się w jego inspiracje, bo wszystkie teksty są jego autorstwa. Ioan Tetlow: Tak, gdy album powstawał i ja i Kyle nadawaliśmy na tej samej częstotliwości. Przyjaźń zawiązaliśmy dzięki rozmowom na temat wyprawy po Graala i ludzkiej wędrówki, która pod wieloma względami przerasta je-


go fizyczne ciało, metafizyczny rozwój poza życie. Działamy w tych samych kręgach i subkulturach, które cechuje głęboka fascynacja mitem i autoalchemią. A nawet wraz z Zackiem dokładamy się do tej niewielkiej kultury prowadząc stronę halithaz.com Teksty i przekaz efektownie korespondują z otoczką. Na Bandcampie opisując czas tworzenia płyty posłużyliście się opisem rodem z czasów, gdy ludzkość nie miała kalendarza, a na Instagramie zamieszczanie reprodukcje obrazów. Kyle Brickell: Ioan i ja byliśmy i jesteśmy na tym samym archetypicznym polu pojęć i koncepcji, które łączą się w formy. W tym momencie trudno jest zrozumieć mity tym, którzy żyją na zewnątrz czy na skraju. Od siebie mogę powiedzieć, że w czasie zimowego przesilenia po niebie naprawdę przemyka Wildes Heer (mit o Dzikim Gonie - przyp. red.). To ciemny czas, a tradycja nakazująca przynieść drzewko Yule i udekorować je światełkami jest aż rażąco oczywista. Wiecznie zielone rośliny pozostają zielone nawet w czasie północnej zimy, trwają mimo długich, ciemnych nocy, trzaskających mrozów, kiedy wszystko inne hibernuje i zapada w długi, głęboki sen. Nasi przodkowie to widzieli i przynosili je do domu, stawiali początkowo blisko paleniska i dekorowali światłami - pierwotnie świeczkami, które symbolizowały Słońce przezwyciężające mrok. Weź dowolne zimowe tradycje i rytuały od Klifów Moheru (Irlandia - przyp red.) po Jezioro Bajkał, wszędzie znajdziesz jakieś przesileniowe świętowanie. W zeszłym roku zdecydowaliśmy się wydać demówkę jako nasz solarny wkład w podtrzymanie tego Niebiańskiego Ognia w tym najmroczniejszym okresie w roku. Nawet jeśli spojrzysz z naukowego punktu widzenia, to moment, w którym ziemia jest najdalej od Słońca. Jeśli to nie ma dla kogoś żadnego magicznego i duchowego znaczenia, to ta osoba jest zagubiona i ja nie mogę jej znów przywrócić do ogniska solarnego kultu. Jeśli zaś chodzi o obrazy powiązane z każdym kawałkiem, poprzedzające wydanie płyty, to myślę, że ważne jest, żeby przyciągać uwagę do rzeczy pięknych, stworzonych przez naszych przodków i przodków naszej kultury. My nie tworzymy niczego zupełnie nowego. Bierzemy to, co jest, być może rozkładając na czynniki pierwsze, a następnie odbudowujemy. Przyciągnięcie uwagi do detalu odzwierciedla nasz podziw do detali i pasję do muzyki. "Auspicious Atavism" niczym jakaś literatu ra z kategorii historii kultury łączy wiele mitologii. Sami macie nazwę hinduską, piszecie o mitach i legendach różnych kultur. Nic Was nie ogranicza?

Kyle Brickell: Ioan mógłby to rozwinąć, ale w zasadzie tak jak wspomniałem, jesteśmy pod wpływem indoeuropejskiej kultury, historii i mitów. Jako że jesteśmy zainteresowani raczej archetypicznymi formami i ideami, niż jakąś konkretną kulturą (jest już wystarczająco dużo "wikińskich" grup) nie czujemy, że potrzeba nam jakichś konkretnych granic, poza trzymaniem się ogólnie przyjętego klimatu solarnego. Ioan Tetlow: Dla mnie najpiękniejszy aspekt tworzenia, to związanie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości w jeden wciąż ewoluujący cykl tworzenia i niszczenia. Album odzwierciedla naszą własną metodę tworzenia, ponieważ zawiera riffy sprzed lat, myśli sprzed lat, uczucia z miejsc, które moja pamięć dawno zapomniała, oraz pytania, na które nie było jeszcze potrzeby odpowiadać. Dla mnie stworzenie czegoś nieśmiertelnego to zrozumienie, że ono się nie kończy wraz z opublikowaniem. W nadchodzących latach, nawet po mojej i Kyle'a śmierci, młodzi chłopcy i dziewczyny mogą czerpać z tej płyty myśli i otuchę, a to nawet ważniejsze niż stworzenie samej płyty w teraźniejszości. To właśnie ta wiara w krew i moc czasu, która płynie wszystkimi niezbędnymi drogami sprawia, że muzyka i poezja są naprawdę magiczne. Zastanawia mnie "Thunderer". Rozumiem, że to nie o konkretnym bóstwie ale raczej o tym, że niemal każda kultura ma lub miała gromowładne bóstwo? Kyle Brickell: Mogłoby równie dobrze być tak, że "Thunderer" nie byłby wcale o bóstwie piorunów, gdybym nie miał już wcześniej zmiksowanych dźwięków gromów na ścieżce demo! Kiedy wysłałem Ioanowi te kawałki demo, nie miałem już pojedynczych ścieżek, ale skończone pliki mp3. Nawet wtedy gdy pierwotnie pisałem i je nagrywałem, coś do mnie krzyczało "thunder!". Ioan Tetlow: Kiedy po raz pierwszy usłyszałem "Thunderer" od razu naszła mnie bardzo jasna wizja, może nie bóstwa, ale człowieka przepełnionego boskimi mocami. Skoro Kyle się z tym zgadza, to jest to dowód na istnienie bogów na ziemi. To dzięki naszym rękom i krwi ziemia wciąż tworzy nowe historie i opowieści o trudach i ścieżkach wielkich herosów. Wydaje się, że zarówno instrumentalny "Hymn to Lykeios" jak i następujący po nim "Son of Fate" to utwory inspirowane czcią oddawaną słonecznemu bogu Apollu. Słońceaureola pojawia się tez na okładce. Co jest takiego w tym bóstwie, że dostało tak ważne miejsce na " Auspicious Atavism"? Kyle Brickell: Nasz dobry kumpel Zack napisał nam trzy kapitalne synthowe tracki, a "Hymn to Lykeios" jest dla mnie piękny szczególnie, w swoim najbardziej tragicznie męskim znaczeniu. Kiedy dostaniemy kontrakt na winyl i będę mógł zatrudnić mojego grafika do zaaranżowania składanej wkładki, słowa "Hymn to Lykeios" z pewnością będą wytłuszczone złotą czcionką. Słońce jest... po prostu jest. Jak wcześniej wspomniano, coraz trudniej jest wyjaśnić te idee tym, którzy jeszcze nie wpadli w mity. Powstają coraz większe kręgi zarówno w świecie wirtualnym, jak i realnym, ludzi, zwłaszcza mężczyzn, którzy czują pociąg do wszystkiego, co solarne, co jest uporządkowane, piękne, jasne i rozgrzewające. Niemal zawsze obecne, niezawodne. Ale też ogniste, mocne i onieśmielające. Bardzo polecam tym, którzy są zainteresowani tą szkołą myślenia książkę "Fire in the Dark" Jacka

Donovana. Uchwyciła ona tę esencję w doskonałym, celnym stylu, którego nie będę nawet próbował tutaj naśladować. W składzie Anahata każda osoba pochodzi z innego kraju. Poznaliście się w internecie? Kyle Brickell: Podejrzewam dla Europejczyka, Kolumbia Brytyjska i Ontario to zupełnie inne kraje i my sami tak się czujemy (Metal Archives wprowadza w błąd podając inne kraje pochodzenia muzyków, zapewne to państwa gdzie się urodzili, a nie gdzie mieszkają przyp. red.)! Prawdę mówiąc, wszystko przez Instagram. Śledziłem od pewnego czasu profile Jacka i Ioana z powodu wspólnych zainteresowań i wspólnej estetyki. W tamtym czasie nie miałem w planie tworzyć już muzyki. Uważałem, że ten rozdział mojego życia jest już zamknięty. Pewnego dnia scrollując zobaczyłem jak Ioan śpiewa i brzdąka sobie na akustyku. Od razu spodobał mi się jego wokal i zapytałem go, czy mógłby dodać wokale do kilku moich starych kawałków. Tak samo z Jackiem. Pewnego dnia wrzucił filmik, jak schreduje na gitarze i po prostu go zapytałem czy byłby zainteresowany współpracą. Choć z mediami społecznościowymi wiąże się potencjalne szkody, uzależnienia i różne negatywy, ostatecznie jest to tylko narzędzie, które można użyć w dowolny sposób. Zajmij się stronami, które pokazują rzeczy i ludzi, które cię inspirują. Chyba teraz trudno o dobrą współpracę. W normalnych warunkach trudno jest się spotkać, a co dopiero teraz, gdy państwa stawiają duże bariery we wpuszczaniu turystów z powodu pandemii. Jak Wam się udaje współpracować? Kyle Brickell: Prawdę mówiąc, wciąż jeszcze się nie spotkaliśmy. Mam nadzieję, że z Ioanem spotkamy się raczej szybciej, niż później. Na szczęście Ioan mieszka w pobliżu Zacka i naszego producenta Alexa, z którym miał przez wiele lat swój pierwszy zespół Unbowed. Będą niedługo mieć nową płytę. Wydali także niesamowity album swojej black metalowej kapeli, także z Zackiem, nazywa się Hirsi i wyszła tego samego dnia kiedy my wydaliśmy "Auspicious Atavism". Muszę się niestety powtórzyć i powiedzieć, że cały proces pisania przyszedł niesamowicie gładko przez to, jak zsynchronizowani jesteśmy w tematyce mitów, szkole myślenia i tworzenia. To było najsympatyczniejsze doświadczenie pisania i współpracy, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem z kimkolwiek, kto był zaangażowany w tworzenie płyty. Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

ANAHATA

83


Nie ma wstydu Niemiecki Godslave jest dość ustabilizowaną kapelą, która powstała na początku kolejnego milenium, jako Slavery. Parę lat potem, w 2007 r. zespół zmienił nazwę na obecny Godslave. O tej zmianie i tego, w jaki sposób wcielili obie nazwy w szatę graficzną, opowiedzą nam gitarzyści Manni oraz Bernie. Poza tym odniosą się do zawartości najnowszego albumu, "Positive Aggressive", opowiedzą o swoich inspiracjach oraz o przebiegu pracy nad tym albumem, wręcz od podszewki. Poza tym poruszą poważny problem, który stoi w cieniu ostatniej pandemii, jednak przybiera coraz bardziej na sile. Nie przedłużając, powoli będę oddawał głos samym zainteresowanym. HMP: Czy możesz powiedzieć, czego się możemy spodziewać po waszej muzyce? Co was inspiruje? Manni: Mamy o czym rozmawiać. Nasz nowy album łączy agresję i pęd thrash-metalu z chwytliwymi melodiami i wzniosłymi refrenami heavy i power metalu. Kontynuujemy to, co zaczęliśmy na "Reborn Again", łącząc elementy charakterystyczne tych gatunków w nasze brzmienie. Chcemy tworzyć bardziej melodyjny rodzaju thrash metal z rygorystycznie pozytywnym podejściem i historią. Czerpiemy in-

Czy możesz porównać wasze "Reborn Again" do "Positive Aggressive"? Manni: Do pewnego stopnia tak. Złożoność i poziom techniczny kompozycji jest podobny do tego na "Reborn Again". "Positive Aggressive" różni się od poprzedniczki tym, że jest cięższa, bo zajmuje się bardziej poważnymi tematami, które są bliskie naszym sercom. Ma mniej tego imprezowego stylu "Reborn Again", jeśli spojrzysz na to z tej strony. "Positive Aggressive" jest bardziej poważnym i odważnym stwierdzeniem, a muzyka odnosi się

spiracje z wielu źródeł. Teksty w większości zostały zainspirowane przez osobiste tematy, wewnętrzne zmagania oraz to, w jaki sposób je pokonujemy i z nimi trwamy. Jeśli chodzi o muzykę, są tu odniesienia do zespołów z wybrzeża i kapel, takich jak Exodus oraz Overkill, jak i nawiązania do niemieckiego power metalu reprezentowanego przez Blind Guardian oraz Helloween.

do tej powagi tekstów na tym albumie. Muzycznie jest to logiczny krok naprzód, w stronę bardziej ścisłego tworzenia utworów. Ogólnie mówiąc, utwory na "Positive Aggressive" są bardziej bezpośrednie, niż te na poprzedniej płycie.

Foto: Godslave

Czy mieliście jakieś albumy, dema, EPki jako Slavery? Manni: To było, zanim dołączyłem, ale tak, mieliśmy. Było jedno demo, "Beuaty Bastard", zanim nawet Bernie (gitara rytmiczna) stał się częścią zespołu. Debiut Godslave, "Bound by Chains" zasadniczo zawiera starą muzykę Slavery i może być widziany zmierzch Slavery i ponowne narodziny, jako Godslave.

84

GODSLAVE

Opowiesz nam o procesie produkcji "Positive Aggressive"? Jak długo czasu wam to zajęło, gdzie, z kim, i tak dalej? Manni: Chętnie! Jak z każdym naszym pełnowymiarowym albumem od czasów "Out of the Ashes", nagrywaliśmy po raz kolejny z naszym dobrym przyjacielem Philem Hillenem z SU2 Studios w południowo-zachodnich Niemczech. Jest trochę jak szósty członek zespołu, ponieważ rozumie to, jak stworzyć brzmienie Godslave. Lubię to uczucie bycia w domu, kiedy tylko wchodzimy do studia, ponieważ z tym facetem pracuje się lekko, za co go uwiel-

biamy. Komponowanie i produkcja była trochę problematyczna. Lockdowny na jakiś czas zasadniczo rozwaliły wszystkie nasze terminy, organizacje prób i finalizację utworów. Poza tym zauważyliśmy, że nasze utwory wymagają większej pracy, tak więc przenieśliśmy terminy nagrań w studiu o dwa miesiące później, by mieć więcej czasu na doprowadzenie utworów do stanu, w którym chcieliśmy je mieć. Wiedzieliśmy, że mamy coś wyjątkowego, więc nie chcieliśmy z tym się spieszyć, lub wymuszać na sobie nagrywanie tego zbyt wcześnie i późniejsze ograniczanie się na albumie. Poza tym z tego powodu, że próby zostały poddane restrykcjom covidowym, przez jakiś czas miałem problem z moim prawym nadgarstkiem. Nie byłem w stanie ogarnąć, co jest tego przyczyną, aż do ostatniego roku. To sprawiło, że nie byłem w stanie grać na gitarze, zresztą wciąż mam problemy z tym i zaplanowaną wizytę u chirurga w najbliższym miesiącach. To wszystko kosztowało nas trochę prób. Ze względu na to, że Bernie zajmował się zarządzaniem zespołem, moją pracą było wzięcie się za pisanie muzyki - wraz z basistą Mika - i nagrywaniem gitar samemu. Wtedy byłem jedyną osobą, która była w stanie grać motywy gitarowe. Lokalny chirurg rozwiązał czasowo mój problem i udało się nam na czas przeprowadzić wszystkie próby, przed wejściem do studia. Zakończyłem preprodukcję wokali z naszym wokalistą Thommym kilka dni przed tym, jak sam miałem zacząć nagrywać. Miałem nagrać trochę motywów rytmicznych w studiu domowym, dopracować je i przynieść do studia, by je ponownie edytować, nie wiedząc, czy mój nadgarstek da sobie radę z nagrywaniem gitar ciągle przez trzy dni z rzędu. Kolejność instrumentów, w której nagrywaliśmy również się zmieniła. Zwykle najpierw nagrywamy perkusję. Ze względu na okoliczności, byłem pierwszy do nagrań, więc nagrałem gitary używając zaprogramowanej perkusji z demówek, następnie Mika nagrał ścieżki basowe, potem Tobi zrobił już na poważnie perkusję, a Thommy skończył swoimi wokalami parę tygodni później. Cały proces nagrywania odbył się pomiędzy wczesnym październikiem i późnym styczniem, ponieważ musieliśmy pogodzić to z każdym muzykiem zespołu i ich pracą. Jeśli chodzi o sprzęt, to użyliśmy innego wzmacniacza gitarowego. Podczas nagrywania "Reborn Again" używaliśmy Kemper Profiler do Mesa 4x12, tak tym razem użyliśmy Blu Guitar Ampi Iridium do Vintage Amp 4x12 cab, załadowanego głośnikami Jensena i utrwalanego przy użyciu dwóch mikrofonów. Genialny twórca tego zestawu, Thomas Blug, jest miejscowym bohaterem gitar i twórcą wzmacniaczy z naszego rodzinnego miasta z Saarbrücken, z którym zaczęliśmy współpracować pod koniec 2019r. Świetny gość! W mojej opinii to niepowtarzalne brzmienie gitary dodaje nagraniu nowej nuty i sądzę, że ogólnie brzmienie albumu pasuje idealnie do muzyki i nastroju. Tak więc, ze względu na problemy związane z nagraniem, napisaniem i próbami, nikt z nas przez długi czas nie chciał widzieć lub słyszeć o tym albumie. Zrobiliśmy parę zmian na ostatnią chwilę, nagraliśmy ponownie parę ścieżek basu, trochę gitarowych solówek i wysłaliśmy Philowi do obróbki. W momencie, w którym trzymaliśmy finalny master, byliśmy piekielnie dumni i nie możemy się doczekać by wydać ten album i przedstawić go publice. Finalnie tych wiele problemów i trudności opłaciło się. Czy "Positive Aggressive" może być opisany


jako chaos? Pisząc o chaosie mam na myśli coś, co może być zarówno destruktywne jak i konstruktywne. Manni: Dobre pytanie! Możesz spojrzeć na muzykę jako na chaos, który Cię otacza, zaś następnie na słowa są niczym promienie światła, które wyprowadzają Cię z tego bałaganu. To jest jeden ze sposobów, w które możesz spojrzeć na tę kwestię. Dla mnie osobiście "Positive Aggressive" jest bardziej wezwaniem do akcji, czy jeśli wolisz budzącym policzkiem w twarz. Nie łączyłbym stricte chaosu z tym albumem, zawiera zbyt dużo porządku i przywiązania do detali. Powiedziałbym, że "Positive Aggressive" jest bardziej zachętą do kroku naprzód, wyciągniętą pomocną ręką w stronę słuchacza, żeby zachęcić ich do uporządkowania swojego bałaganu. Wezwaniem do akcji, pozbierania się, ponieważ pod koniec tylko Ty sam jesteś w stanie dokonać zmiany w swoim osobistym życiu. Podobają mi się w sumie oba spojrzenia. Czy nie jest lekko dziwne to, że zaczynacie "(Positive) Aggressive" z "How About (No)"? To taki słowny żart który spaliłem... Co do muzyki w samej sobie, brzmi dobrze i ma chwytliwe tempo. Co ją zainspirowało? Manni: Właściwie uważam, że "How About No" jest świetnym otwieraczem i introdukcją do ogólnych pomysłów tekstowych na albumie. Sam utwór zadaje dwa proste pytania: "Czy muszę reagować na wpływy z zewnątrz, bądź niezależne ode mnie czynniki?" oraz "Czy raczej powinienem kontrolować swoje reakcje i wziąć stery?". Ta zabawa słowna stała się bardziej moim zdaniem i poważnym pytaniem, które sobie zadawałem przez ostatni rok. Utwór został zainspirowany przez wiele bezsensownych i męczących dyskusji, wiele z nich odbyło się w mediach społecznościowych, część w moim prywatnym życiu. Obecnie wielkim problemem jest to, że nie słuchamy po to, żeby zrozumieć, tylko po to by odpowiedzieć. To samo w sobie sprawia, że prowadzenie twórczej dyskusji jest bardzo trudne, zaś z obcymi osobami praktycznie niemożliwe. Niestety lubię kłócić się z obcymi ludźmi oraz pokazywać bezsens w ich toku myślenia, często się tym zajmowałem przez ostatnie lata. Ale tak naprawdę nikt w internecie, w sekcji komentarzy nie jest zainteresowany rozwiązaniem problemu, po prostu każdy chce wysrać swoją opinię w komentarzu i przyciągnąć uwagę. Nie ma sensu kłócić się z narcystycznymi ludźmi spuszczającymi się do własnego ego. Tak więc po stracie mojej energii w kolejnej kłótni z rzędu, z totalnymi obcymi ludźmi i przepracowywaniem się nad głupotą innych ludzi, poszukałem materiału o tym, jak przestać to robić i nauczyłem się jednej podstawowej rzeczy: "prawda zostaje taka sama,

niezależnie od tego, czy ktoś ją uznaje, czy nie". Po prostu nie zawsze musisz zajmować się kłótnią o bzdety, które nie mają wartości. W internecie nikt nie będzie próbował zrozumieć, jeśli rozbijesz ich chujowe opinie faktami lub prostą logiką, raczej będą szli zaparte, tylko po to, by zachować twarz w przestrzeni publicznej. Jednak to nie zmienia prawdy samej w sobie; tego używałem, by uciec od takich dyskusji. Jednak potem wpadło "a może by tak nie?". Czy ja właściwie muszę odpowiadać na głupie opinie? Nie muszę. Wers "impuls, spokój, skupienie i odpór" odnoszą się do czterech kroków, które podejmuje zawsze, kiedy widzę głupi komentarz. Czuję "impuls" dochodzący do mnie, "uspokajam" się i myślę o tym zdaniu na temat fundamentalnej prawdy, "skupiam" się na nim i "odpieram" moją chęć do komentarza. Aktywnie skupiam się nad tym by panować nad swoimi akcjami i walczyć z zewnętrznymi

gą w taki sposób wpłynąć na innych, jednak doświadczenie każdego jest ukształtowane inaczej. Możesz spaść z drabiny, złamać jedną lub dwie kości i nigdy ponownie na nią nie wejdziesz, ponieważ rozwinął się w Tobie strach przed wysokością, czy coś. To już jest blizna na Twojej psychice. Część z nas mogła doświadczyć gnębienia lub poniewierki w dzieciństwie i tymi bliznami są teraz niskie samooceny, zniekształcona opinia o samym sobie i inne pęknięcia, które objawiają się w naszych duszach. Inni mogą doświadczyć tych samych rzeczy i pokonać je w inny sposób. Część może doświadczyć depresji i innych problemów ze zdrowiem psychicznym i nauczyć się z tym żyć, czy pracować nad nimi. Jedni po prostu starają się je tłumić i ignorować, co w końcu sprawi, że na koniec zostanie blizna. Cierpimy wszyscy, na różne sposoby i wszyscy doświadczamy różnych blizn. Jednak my wszyscy to

Foto: Godslave

bodźcami, co pozwala mi zachować moją energię i zrobić coś produktywnego, zamiast skupiać kwadransa na logicznie brzmiącej ścianie tekstu, której mój dyskutant nawet nie przeczyta czy zrozumie. Co do oprawy dźwiękowej, to można znaleźć odniesienia do Metalliki z okresu "And Justice For All". Wokalistka Britta Görtz z Critical Mess użyczyła utworowi swojego wspaniałego głosu, by podkreślić złość i energię, którą ten utwór zawiera. I to jest doskonałe wejście w liryczny motyw albumu: weź stery i zacznij się kontrolować. Czy "See Me in a Crown" jest na temat percepcji i pozytywnego nastawienia? Bernie: Możesz tak powiedzieć. Jego podmiot liryczny śpiewa: "jeśli możesz zobaczyć mnie w koronie - to by Cię ukorzyło (...) w wielkości i chwale byś utonął". Cały utwór jest o tym, by nie pozwolić innym dyktować Twojej wartości. Ty wiesz lepiej, ile jesteś wart i to już dużo. Każda osoba ma swoją wyjątkową wartość, której nie musisz potwierdzać byle komu. To nie aplauz innych potwierdza naszą wartość, niezależnie czy ktoś Cię aprobuje, czy nie. Czy mógłbyś opisać przykładową "bliznę", o której mówisz w "Show Me Your Scars"? Co może mieć wpływ na życie danej osoby w bardzo negatywny sposób? Manni: Jest naprawdę wiele rzeczy, które mo-

przeżywamy. Swoją drogą był to także świetny sposób na łączenie się z publiką. Mam tu na myśli akcję z zapraszaniem ludzi, by pokazali swoją ciężką przeszłość w waszym teledysku. Czyj to był pomysł? Manni: To był pomysł Berniego i Mika, jeśli mnie pamięć nie myli. Wszyscy mamy blizny, część z nich jest widoczna, część ukryta. Myślę, że ważne do zrozumienia jest to, że nikt nie przechodzi przez wody życia suchą stopą. Wszyscy jesteśmy produktami naszego środowiska, naszych doświadczeń i naszego życia. Wszyscy mają blizny, więc nie myśl, że Twoje są tak bardzo odmienne od innych lub, że przez to znaczą mniej. Bernie: Tak, właściwie naszym celem, w wypadku tego utworu, było zmuszenie ludzi do mówienia! Każdy ma swój krzyż do niesienia. Ten krzyż może naprawdę poturbować, jeśli nie podzielisz się nim z innym. Może się manifestować w fizycznej, szpecącej bliźnie lub w problemie natury psychicznej. Rany goją się wtedy, kiedy dostają powietrza. Tak samo jest z psychicznymi ranami i bliznami. Nikt nie musi rozmawiać o swoich problemach i bliznach, ale nikt też nie powinien bać się tego robić. Straszenie kogoś z tego powodu nie jest do zaakceptowania. Tak więc chcielibyśmy dorzucić się do kultury otwartej komunikacji po-

GODSLAVE

85


między fanami metalu. Wszyscy mamy rzeczy, które nas zajmują i ciężary do uniesienia, porozmawiajmy o nich i zacznijmy sobie pomagać. Czy obawiasz się tego, że obecne zdrowie psychiczne w Niemczech ulega pogorszeniu? Ja mam takowe obawy względem Polski. Manni: Tak, całkiem ciężko jest przegapić rozwój tej sytuacji. Prawdopodobnie pogarsza się jeszcze bardziej. Sytuacja z koronawirusem zmieniła wiele, wiele żyć, wszyscy możemy odczuć skutki półtora roku z lockdownami, restrykcjami, ograniczeniami i strachem złapania potencjalnie śmiertelnego wirusa. Możemy to poczuć wokół nas. To wchodzi ludziom na umysł, nie ma nawet o czym mówić! Żeby jeszcze pogorszyć sprawę, w Niemczech planowano obciąć koszta w wypadku pewnych terapii, jak sesje terapeutyczne i ograniczyć je poprzez ustalenie, ile sesji będzie w ramach umowy z ubezpieczycielem za określoną diagnozę. Zdrowie psychiczne jest złożonym tematem samym w sobie. Nie ma dwóch takich samych ludzi, nawet jeśli obaj zostali zdiagnozowani na przykład na ten sam przypadek chorobliwego lęku. Jak jesteś w stanie zapewnić efektywne leczenie tym dwóch indywidualnym osobom, które

kać kiedy są tylko w naszym mieście i dobrze się bawić! Mike zagrał dwie solówki na "Into the Black", zaś teraz na nowym albumie jest Damir. To naprawdę świetni goście, uwielbiamy ich! Szczęścia im! Co sądzicie o Metalville? Z tego co wiem, przez długi czas pracowaliście w wydawnictwie Green Zone Music... Czy to wasze własne wydawnictwo, które zostało pochłonięte do Metalville? Manni: Bernie oraz Mika założyli Green Zone Music jakiś czas temu, gdy sami zarządzaliśmy kapelą, terminami i promocją. W obecnych czasach, kiedy sam zarządzasz zespołem naszej wielkości, z dobrą rozpoznawalnością w mediach społecznościowych, to właściwie nie ma konieczności pracy z wytwórnią. Jeśli chcesz włożyć czas i pracę w reklamowanie swojej twórczości, możesz całkowicie sam wydawać własną muzykę na własnych zasadach, lecz do pewnego momentu. Zaś co do Metalville, to przyszli do nas wraz z siostrami z innej matki, które grają w Eradicator. Partnerstwo z wydawnictwem pozwoliłoby nam pójść naprzód i otworzyć się na nowe możliwości, a to było dokładnie to, co oferowało nam Metal-

Foto: Godslave

być może będą potrzebować innego sposobu traktowania w różnych okresach, jeśli wyrównasz je przy użyciu arkusza kalkulacyjnego? Kompletna głupota jak dla mnie. Zdrowie psychiczne wciąż nie dostaje uwagi na którą zasługuje, nie wspominając o publicznej akceptacji, której potrzebuje. Opowiedzcie o waszej przyjaźni z Destruction. Jak się spotkaliście? Manni: Spotkałem się z nimi w roku 2019, kiedy dostaliśmy bilety z wejściem na backstage na koncert w naszym rodzinnym Saabrücken, jednak reszta znała się z nimi znaaaaacznie wcześniej, więc oddaje głos Berniemu. Bernie: Zaczęło to się eony temu w dalekich przestrzeniach… (śmiech). Zasadniczo to poznaliśmy się z nimi w roku 2009, jak sądzę to było na festiwalu Metal Invasion, gdzie chwilę pogadaliśmy. Następnym razem kiedy grali w naszym mieście, wpadliśmy do nich, biorąc do nich tę regionalną kiełbasę, o której Manni gadał i całkiem dobrze się rozumieliśmy. I od tego momentu zawsze staramy się z nimi spot-

86

GODSLAVE

ville. To był logiczny krok naprzód i znaleźliśmy dobrego partnera w postaci tamtejszych gości i lasek, wciąż będąc u sterów zespołu, procesu twórczego i innych takich. Czy wasze okładki są zainspirowane zombie? Czuć ten klimat w grafika na każdym z waszych długograjów. Możecie opowiedzieć nam więcej o tym widocznym motywie na waszym każdym LP? Manni: Masz na myśli naszą maskotkę, Horsta? Powstał z ręki szwedzkiego artysty Jima Svanberga w jego obrazie "Sold My Heart For Stones". Horst jest na naszym każdym albumie i wciąż się rozwija wraz z zespołem. Każdy album długogrający reprezentuje kolejny krok milowy w rozwoju zespołu, jako że każdy z nich był tworzony w czasie, w którym zostały napisane i zagrane, zaś Horst musiał z nami cierpieć przez to i być gloryfikowaną kroniką zespołu. Zaczął skuty w kajdanach ("Bound In Chains)" z raną w swojej klatce piersiowej, udał się w mrok ("Into The Black", był w piekle ("In Hell") wraz z nami,

kiedy Thommy stracił swój wokal i znalazł inny, powitał was wszystkich w zielonej strefie ("Green Zone"), powstał po raz kolejny ("Reborn Again") i jest gotowy by napełnić wszystkich swą agresją ("Positive Aggressive"). Przez całe istnienie naszego zespołu leczył rany, pokonywał przeszkody, przechodził przez ciężkie czasy i trwał silniejszy niż kiedykolwiek, w gotowości do uderzenia. Są tu także odniesienia do zombie, masz tu całkowitą rację. Grafika naszej kompilacji "10/10 - Rarities Recovered" zawierała w sobie starszą grafikę z twarzą zombie na niej. Na starych albumach pojawiały się wzmianki o kilku filmach z zombie. Grafiki na "Bound By Chains", szczególnie zdjęcia kapeli były utrzymane w motywie zombie. Który wasz album polecilibyście nowym słuchaczom na początek? Manni: Zależy od słuchacza. Generalnie to ja bym oczywiście wybrał "Positive Aggressive" oraz "Reborn Again", ponieważ uważam, że są dobrym wskaźnikiem tego, co będziemy tworzyć, zaś zespół nie brzmiał lepiej niż na tych wydawnictwach. Jednak to tylko moja opinia, jeśli wolisz bardziej surowy i staroszkolny thrash to poleciłbym "Into The Black" lub "In Hell". Co zamierzacie robić w latach 2021/2022? Manni: Obecnie zajmujemy się materiałem promocyjnym dla właśnie wychodzącego albumu, dajemy świetne wywiady (wink-wink) oraz rozmawiamy z naszymi fanami na mediach społecznościowych. Ostatni raz kiedy mieliśmy próbę jako zespół to był późny wrzesień roku 2020, chwilę przed nagraniami w studio. Po tym nie byliśmy w stanie się spotkać i poćwiczyć ponieważ nastały restrykcje. Zasadniczo wszystkie koncerty z roku 2020 zostały przesunięte na rok 2021... zaś potem znowu przesunięte na rok 2022, więc obecnie nie ma co zbytnio planować. Jednak wraz ze wzrostem ilości zaszczepionych i obniżaniem się ilości chorych, najpewniej będziemy w trasie tak szybko, jak to tylko możliwe. Będzie jakieś wydarzenie z okazji wydania albumu, ale wciąż jesteśmy w fazie koncepcyjnej. Mamy nadzieję spotkać się z naszymi fanami, tym razem już na poważnie, w niedalekiej przyszłości. Interakcja z nimi przez media społecznościowe nie zastąpi spotkania przy piwie i rozmowie twarzą w twarz po emocjonującym występie. Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą do was. Manni: Dziękuje bardzo za ten wspaniały wywiad! Świetne i przyjemne pytania! Do wszystkich pozostałych: możesz to zrobić! Nie pozwól, by czynniki zewnętrzne Cię dopadły i nie bądź niewolnikiem własnych odruchów! Jesteście swoimi kowalami losu i jesteście w stanie to zrobić! I do każdego, kto potrzebuje to usłyszeć: nie jesteś sam! Może czasem tak się wydawać, jednak zawsze gdzieś są ludzie, którzy współdzielą Twoje myśli i przechodzą przez te same sytuacje i emocje. Bądź silny, jeśli zaś nie jesteś w stanie: nie ma wstydu w szukaniu i akceptowaniu pomocy od innych. Nie jesteś sam! Jacek Woźniak


cją, ale dla mnie jest to zawsze źródło historii i informacji. Studiowałem historię Drugiej Wojny Światowej, dlatego jest to definitywnie materiał źródłowy. Czy T34 Calliope (czołg z wyrzutnią rakietową) w jakiś sposób zainspirowało "Curtain Fire"? Will Wagstaff: Nie.

Nic poza ułudą... Enforced to stosunkowo młoda kapela, powstała w Stanach zjednoczonych w 2016 roku. Zadebiutowała albumem "At The Walls" i od pewnego czasu szykowała swój najnowszy album "Kill Grid". O nim oraz o inspiracjach, także tych historycznych i mitologicznych, przez chwilę porozmawiam z dwoma członkami kapeli, wokalistą Knoxem Colbym oraz gitarzystą Willem Wagstaffem. HMP: Cześć czy mógłbyś opisać swoją muzykę osobom, które nie miały jeszcze okazji się z nią jeszcze poznać? Will Wagstaff: Staroszkolny death/thrash. Knox Colby: Agresywny i bezlitosny. Czy byliście kiedyś porównywani do Devastation z Teksasu? Czy powiedziałbyś, że to porównanie ma sens? Will Wagstaff: Tak, zdecydowanie uwielbiamy Devastation. Strasznie niedoceniany zespół!

Zasadniczo to "UXO (Unexploded Ordnance)" całkiem pasuje do nas, Polaków. Jednak z tego co wiem, inne kraje mają więcej problemów z pozostałościami po wojnie czy uzbrojonymi minami. Co właściwie zain spirowało was do napisania tego utworu? Knox Colby: Oryginalnie utwór ten został napisany na temat nalotów dywanowych na Laos podczas wojny w Wietnamie, jednak podczas odkrywania tego tematu, uznałem, że to może dotyczyć większego grona ludzi na świecie. Niewybuchy są dużym problemem na całym

Czy "Hemorrhage" w jakikolwiek sposób zostało zainspirowane obecną pandemią C-19? Will Wagstaff: Nie. Czy powiedziałbyś, że ten album jest cięższy do grania niż debiut, "At The Wall"? Will Wagstaff: Tak, jeszcze jak. Co sądzicie o współpracy z Century Media Records? Knox Colby: Na razie jest dobrze. Podoba mi się nasza relacja. Mam nadzieję, że przyniesie kolejne plony. Zobaczymy. Joe Petagno zrobił zajebistą robotę z okładką. Pasuje idealnie. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o inspiracjach, które mieliście i jak przebiegała praca nad nią? Knox Colby: Wysłaliśmy Joemu nagranie

Czy jest coś, co byście zmienili na waszym debiucie, "At The Walls"? Will Wagstaff: Szczerze to była kompilacja naszych dem oraz nowych rzeczy, nad którymi w tamtym czasie pracowaliśmy. Nie sądzę, żebym dużo tam zmienił. Naszym głównym celem było danie tym utworom wydawnictwa i rozgłosu, na który zasługiwały. Knox Colby: Niczego bym nie zmienił. To jest najlepsze, co mogliśmy wykrzesać z tych utworów. Jestem zadowolony z rezultatu. Czy nie miałbyś problemu z porównaniem waszego najnowszego albumu, "Kill Grid" do… - sprawmy żeby było trochę ciekawiej... -"Tapping The Vein" lub "A Vision Of Misery"? Czy jesteś w stanie znaleźć jakieś wspólne cechy pomiędzy nimi? Knox Colby: Sądzę, że jestem w stanie usłyszeć parę podobieństw, w "A Vision of Misery", jednak żadnych podobieństw jeśli chodzi o ogólne tempo czy strukturę utworów. Zaciekawiłeś mnie tymi zestawieniami. Nie żebym tu pomstował czy coś, po prostu nie jestem w stanie zauważyć oczywistego porównania lub logicznego powiązania. Chodziło mi o te mniejsze podobieństwa. Z tego co zauważyłem, religia i krucjaty inspirują zawartość obu waszych albumów? Knox Colby: Tak jak wyjaśniłem w utworze "At The Walls", w którym chodzi o oblężenie Antiochii, które nie przyniosło niczego, poza ułudą, głodem, halucynacjami i ruiną (obu stron konfliktu). Doprowadziło do setek lat ciągłych starć pomiędzy obiema siłami. Mniej dla powodów, bardziej dla tytułów, coś jak gra lub turniej. Antiochia była tylko nagrodą. W klimacie poprzedniego pytania, co sądzicie o "The IVth Crusade" Bolt Throwera? Will Wagstaff: Uwielbiamy Bolt Thrower. Byli jedną z najlepszych kapel death metalowych wszech czasów. Jeśli chodzi o ich brzmienie, ten album był przełomowy i ustanowił styl, w którym szli naprzód.

Foto: Enforced

świecie. Stare bomby, miny lądowe, ładunki wybuchowe i tak dalej. Druga Wojna Światowa i konflikty, które wydarzyły się po niej, wciąż są częścią naszego codziennego życia. Chciałem się odnieść do tej grozy. Co zainspirowało "Beneath Me"? Knox Colby: Ten utwór został zainspirowany przez profesora literatury, Josepha Campbella, który poświęcił całe swoje życie nad badaniami różnych systemów wierzeń. Campbell, tak jak historia ludzkości, twierdzi, że bóg i religia są fasadami ludzkiej natury i spójności. Możemy nad tym dyskutować bez końca. Dla mnie jego prace są przełomowe, dlatego napisałem tekst o tym, czego udało mi się od niego nauczyć.

wraz z krótkim określeniem motywów i klimatu nagrania. Natychmiast przystąpił do pracy, zaś pierwsze szkice były bliskie okładce albumu. Świetnie się z nim współpracowało i oczywiście, że zarekomendowałbym go każdemu. Czy uchyliłbyś rąbka tajemnicy na temat waszych obecnych planów? Will Wagstaff: Nie, jednak powiem, że ten rąbek jest całkiem pokaźnych rozmiarów. Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Knox & Will: Dziękujemy! Jacek Woźniak

Czy powiedziałbyś, że Druga Wojna Światowa ma duży wpływ na Twoją muzykę? Knox Colby: Może nie tyle jest dużą inspira-

ENFORCED

87


Zagrać je perfekcyjnie Cryptosis może być uznawany za całkiem świeżą kapelę, która miała farta pojawić się z Vektorem na splicie, aczkolwiek tak naprawdę jest ona tylko kolejnym etapem twórczości trio, które wcześniej było odpowiedzialne za dobrze przyjmowane Distillator. O ten etap kariery, jak i o zawartość najnowszego albumu przepytałem basistę i wokalistę kapeli, Frankiego Suima. HMP: Cześć! Z tego co wiem, wcześniej działaliście jako Distillator, czy to prawda? Co sprawiło, że zmieniliście swoją nazwę na Cryptosis? Frank Suim: Cześć! Na początek chciałbym podziękować za możliwość udzielenia tego wywiadu! Przechodząc do rzeczy, tak, masz rację, wcześniej działaliśmy jako Distillator! Nagraliśmy dwa pełne albumy oraz split z Space Chaser. Po splicie zaczęliśmy tworzyć nasz trzeci pełny album. Tym razem chcieliśmy wprowadzić do procesu twórczego więcej nowych inspiracji. Chcieliśmy wyjść poza przestrzeń thrash metalu i mieć w naszych nowych utworach więcej elementów z innych dokonań.

jaką chcieliśmy grać. Oczywiście wciąż jest w niej wiele thrash metalowego DNA, ale są też nowe pomysły. Dodaliśmy do naszego brzmienia Melotron, parę progresywnych elementów, mamy też zróżnicowaną listę utworów na albumie, z większą ilością gatunków połączonych w nasze brzmienie. Co sądzicie o porównaniu was do Vektor oraz Revocation? Uważam, że takie zestawienie jest możliwe. Szerzej, także do innych kapel, takich jak Hexenhaus czy Mekong Delta... To zaszczyt być porównywanym do takich kapel jak Vektor czy Revocation, które są świet-

Foto: Cryptosis

Poza tym cała nasza trójka w wolnym czasie słucha różnych stylów muzyki. Kiedy utwory zaczęły przybierać formę, zauważyliśmy, że to już nie brzmi jak Distillator, a od dawna prowadziliśmy rozmowy na temat zmiany nazwy. Uznaliśmy, że jest to idealny moment na zmianę nazwy! Poza tym nie chcieliśmy zawieść fanów Distillatora, którzy oczekiwali kolejnego thrash metalowego albumu. Jak bardzo różni się muzyka Cryptosis od tej, którą tworzyliście pod szyldem Distillator? Co zostało takie same a co się zmieniło? Distillator był tylko skupiony na thrash metalu. Jeśli ograniczasz się tylko do jednego gatunku, to masz niewielką przestrzeń do eksperymentów i próbowania nowych pomysłów. Wraz z Cryptosis pozwoliliśmy poluzować ramy gatunkowe i pisać dokładnie taką muzykę,

88

CRYPTOSIS

nymi zespołami. Sądzę że wraz z Cryptosis znaleźliśmy nasze własne brzmienie. Każdy z nas w zespole słucha różnych stylów muzyki, jak folk, jazz, muzyka atmosferyczna, elektroniczna i tak dalej. Wszystkie te wpływy jakoś objawiają się podświadomie na utworach na tym albumie. Kiedy pisaliśmy materiał na tę płytę, każdy dobry pomysł został nagrany przez jego twórcę, a potem odsłuchany przez resztę kapeli. Chcieliśmy mieć najlepsze utwory, niezależnie od gatunku. Dlatego też ten album jest tak zróżnicowany. Od kawałka głośnego do łagodnego, od szybkiego do wolnego, od złożonego do prostego. Co sądzicie o najnowszych utworach Vektor? Czy wam się podobają? Czy powiedziałbyś, że dzielenie EPki wraz z Vektorem sprawi, że staniecie się bardziej popularni?

Utwory "Dead by Dawn" oraz "Activate" Vektora są niesamowite. Dobrze napisane, z ich typowym brzmieniem. Można zauważyć, że eksperymentowali z wokalami i z budową kompozycji. Myślę, że to idealnie się łączy z naszą muzyką. Od czasu, kiedy jako Distillator graliśmy z nimi trasę, wszyscy jesteśmy fanami tej kapeli. Współtworzenie tego splitu było dla nas zaszczytem. Dotarł on do wielu fanów prog/thrashu na całej kuli ziemskiej. Myślę, że to był stu procentowy sukces i lepszego startu kapeli, nie moglibyśmy sobie wymarzyć. Czy mógłbyś opisać proces produkcji "Bionic Swarm"? Jak długo trwa przeniesienie fazy koncepcyjnej do samych nagrań? Prosto po wydaniu naszego splita w 2018r. z Space Chaser, jako Distillator, powoli zaczęliśmy zbierać pomysły w naszej bazie danych, jamy, pomysły na teksty i tak dalej. Po wielu koncertach, tak około pół roku potem, zaczęliśmy pisać właściwe utwory. Zajęło nam to około dwudziestu miesięcy by napisać w całości "Bionic Swarm", od pierwszych riffów do ostatnich szczegółów. Tydzień przed tym, jak weszliśmy do studia by nagrać perkusję, zarezerwowaliśmy sobie salę prób na jakimś zadupiu. Byliśmy tam przez około 10 dni, tylko nas trzech, by dopracować ostatnie szlify. Nagraliśmy album w wielu oddzielnych sesjach pomiędzy listopadem 2019r. i styczniem 2020r. Ten album został nagrany z pomocą naszego drogiego przyjaciela i akustyka Olafa Skorenga. Ma on fantastyczne ucho do nagrywania i produkcji muzycznej. Jest spokojnym oraz zrelaksowanym gościem, który pcha nas do granic możliwości tak, by otrzymać jak najlepsze efekty. Wynajęliśmy studio w naszym miasteczku, by pracować w naszym tempie. Naprawdę chcieliśmy się skupić na małych detalach, co z pewnością usłyszycie w naszej muzyce. Praca z przyjacielem w bezstresowym otoczeniu była najlepszą rzeczą, która mogła się przytrafić podczas prac nad tym albumem. Myślę, że rezultat jest nawet lepszy niż sobie wyobrażaliśmy. Czy mógłbyś powiedzieć, że doświadczenie Fredrika Folkaresa z Unleashed wpłynęły na wasz najnowszy album? Fredrik był odpowiedzialny za miks "Bionic Swarm", od początku brzmienie było całkiem potężne. Nie trzeba było długo czekać, żeby usatysfakcjonował nas efektem swoich prac. Fredrik miał bardzo duży wpływ na to, jak brzmi intro "Overture 2149". Dał jakiś efekt na ścieżkę gitarową i finalny miks sprawił, że brzmiało to całkiem dystopijnie. Opadły nam szczeny! Co sądzisz o okładce do "Bionic Swarm"


stworzonej przez Elirana Kantora? Jak przeb iegały prace nad nią? Eliran zrobił fantastyczną robotę. Poza tym to był pierwszy raz, kiedy umieściliśmy składaną grafikę okładki. "Bionic Swarm" jest albumem koncepcyjnym i chcieliśmy okładkę, która by reprezentowała wszystkie utwory. Zrobiliśmy krótkie spotkanie z Eliranem, na którym omówiliśmy pomysły. On zaś wpadł na pomysł, w którym ludzkość dobrowolnie pozwala na bycie gospodarzem dla pasożyta. Po zebraniu referencji dotyczących m.in. anatomii, wizualnych atrybutów i tak dalej, wykonał rysunek hełmu w kształcie pasożyta na ludzkiej głowie. Czy rok 2149 ma jakieś znaczenie dla was poza tym, że jest częścią tytułu? Wszystkie teksty na albumie zostały napisane z perspektywy kogoś, kto żyje w roku 2149. Uznaliśmy, że ten tytuł ma sens w kontekście konceptu. Sam rok nie został celowo wybrany. Równie dobrze mógłby to być 2105 lub 2712. Uznaliśmy, że 2149 brzmi dobrze. Jak duży wpływ na nasze życie mają media społecznościowe? Bardzo niedoceniany. Mają naprawdę ogromny wpływ na nasze codzienne życie. Gdziekolwiek pójdziesz, znajdziesz ludzi zajętych swoimi telefonami. Albo są to media społecznościowe lub komunikatory jak Facebook czy Whatsapp, albo są zajęci innymi rzeczami, takimi jak czytanie newsów lub granie w gry komputerowe. Myślimy, że media są świetną technologią z wieloma zaletami, jednak sprawiły, że nasze społeczeństwo stało się bardziej skupione na sobie niż kiedykolwiek wcześniej.

Foto: Cryptosis

łem na nasz drugi album. Spodziewajcie się też, że ponownie zagramy trasę po całej Europie! Tak szybko jak tylko świat się otworzy...

Dziękuje za wywiad! Powodzenia. Jacek Woźniak

Czy powiedziałbyś, że "Bionic Swarm" jest głównie o naszej psychice i wpływie technologii na nasze życie? Myślę, że w dużym skrócie właśnie o tym jest ten album. Czy bycie egoistycznym nie jest czymś natu ralnym dla ludzi? W zasadzie jest to naturalna rzecz dla człowieka. O ile ludzie zawsze żyli w grupach przez całe istnienie ludzkości, to głównie przez to, że to współpraca pozwoliła ludzkości osiągnąć taki sukces. Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania? Każdy utwór na swój sposób jest trudny do zagrania. Szybsze utwory są trudniejsze, ponieważ są bardziej techniczne. Jednak te wolniejsze utwory też są trudne do grania, ponieważ mają sporo detali do zapamiętania. Poza tym musisz poczuć groove tej muzyki, co jest może nawet trudniejsze od napierdalania na pełnej prędkości. Chcieliśmy podnieść poprzeczkę każdemu członkowi zespołu na tym albumie i wszyscy musieliśmy sporo ćwiczyć, by być gotowym do nagrywania. Graliśmy te utwory ciągle. Graliśmy je wszystkie i wciąż wyzwaniem jest zagranie ich perfekcyjnie! Co zainspirowało "Flux Divergence"? Chcieliśmy napisać najszybszy utwór, jak do tej pory. "Flux Divergence" jest tego wynikiem. Jest to czysty techniczny thrash z dużą ilością wpływów prog metalu, black metalu oraz metalu symfonicznego. Zakończenie z rozmachem! Czy mógłbyś podzielić się waszymi planami na ten rok? Zaczniemy pisać teksty i jamować z materia-

CRYPTOSIS

89


Ciężko jest powiedzieć, że coś jest perfekcyjne Szwecja jest znana ze swojej sceny metalowej. W mojej ocenie bardziej znane tamtejsze kapele reprezentują death lub black metalowe nurty, w przeciwieństwie (choć nie do końca), do techniczno/progresywnego thrash metalu, który reprezentowany jest przez dzisiejszych gości, Paranorm. O swojej muzyce, skojarzeniach, i o tym dlaczego swój pierwszy długogrający krążek wydali po dobrych 12 latach istnienia, opowie nam głównie gitarzysta Fredrik Kjellgren, wspomagany czasem przez wokalistę formacji, Markusa Hiltunena. Poza tym będziemy w tym wywiadzie rozważać bardziej egzystencjalne części ich najnowszego albumu, zatytułowanego "Empyrean". Powiemy też o kulisach pracy nad nim i o najbliższych planach. Nie przedłużając... HMP: Czy mógłbyś nowym słuchaczom opisać waszą muzykę? Fredrik Kjellgren: Dziękuję za poświęcenie nam miejsca w waszym czasopiśmie. Naprawdę cieszy mnie możliwość udzielenia wywiadu dla waszego magazynu. To ciekawe pytanie. A nawet całkiem zabawne, mając na uwadze, że po wydaniu "Empyrean" nasza muzyka była opisywana na wiele różnych sposobów oraz określana szeroką gamą różnych gatunków. Myślę, że słuchacz powinien podjąć ostateczną decyzję, jednak jeśli o nas chodzi, to zwykle opisujemy naszą muzykę, jako coś z pogranicza death/thrash metalu z elementami progresywnymi i melodyjnymi. Zaczęliśmy jako zespół grający tradycyjny thrash metal, jednak

do pytania, wydaje mi się, że nasza najnowsza EPka, "The Edge of Existence" mogła być bardziej inspirowana ich twórczością, niż kiedy pisaliśmy materiał na "Empyrean". Markus Hiltunen: Zabawne jest, że wspomniałeś o Obliveon. Zespół wtedy naprawdę miał coś w sobie i byłem bardzo zainspirowany przez ich styl pisania melodii, który wydaje mi się błyszczy dzięki utworowi tytułowemu "Empyrean". Zaczęliście w roku 2008, mam rację? Dlaczego czekaliście tak długo z debiutem? Czy to był brak czasu, brak możliwości spotkania się, czy coś jeszcze? Fredrik Kjellgren: Tak, to prawda. Założyliś-

EPki z waszego pierwszego okresu? Fredrik Kjellgren: Nie sądzę. Przynajmniej nie ma teraz żadnych takich planów. Te nagrania reprezentują naszą kapelę w tamtym konkretnym czasie i wydaje mi się rozsądne pozostawienie tego w taki sposób, jaki jest. Być może jednak rozważymy ponowny miks i porządne wydanie ich za pośrednictwem wydawcy (wcześniej były wydane własnym sumptem). Co zainspirowało "Empyrean"? Markus Hiltunen: Muzycznie, jesteśmy oczywiście zespołem opartym na starym thrash metalu i ten styl wciąż jest naszą inspiracją. Dla nas istotny jest rozwój i próbowanie muzycznie nowych rzeczy, tak więc wzięliśmy do naszych utworów również elementy z deathu, blacku i neoklasycznego metalu. Muzyka stała się wielowarstwowa i skomplikowana, czasami wręcz mroczna, tak więc dopasowaliśmy pomysły tekstowe do muzyki. Jesteśmy zafascynowani nauką i jej fikcyjnymi interpretacjami, stąd motywy liryczne przyszły naturalnie. Większość utworów jest złym korzystaniu z naukowej przewagi wraz z ogólnym złym obyciem ludzi, które ostatnio jest całkiem depresyjne. Czy powiedziałbyś, że "Empyrean" byłby dobrym soundtrackiem dla serii Fallout? Markus Hiltunen: Tematycznie pewnie! Nie grałem zbytnio w te gry, ale czy czasem muzyka w nich to nie był jazz lat 50.? Być może momenty, w których jest walka mogłyby się nadawać do naszej muzyki!

Foto: Paranorm

wcześnie zaczęliśmy eksperymentować z naszym brzmieniem i teraz czerpiemy inspiracje z wielu miejsc, tak by podkręcić trochę atmosferę. Czy porównałbyś Paranorm do Vektor? Powiedziałbym, że wasz debiut, brzmi całkiem jak muzyka Vektor (zmieszana z Obliveon, Watchtower, Angrą oraz dodatkowo z Mekong Delta)... Fredrik Kjellgren: Vektor zawsze był dla nas oczywistą inspiracją i jesteśmy zaszczyceni porównaniem do nich. Ich wpływ na scenę jest znaczący i oni naprawdę zmieniają granice tego gatunku. Pamiętam, jak wiele lat temu uczyłem się utworów z "Black Future" (ich najlepszy album w mojej opinii) i to było tak ekscytujące, jak nauka utworów Metalliki, kiedy po raz pierwszy wziąłem gitarę. Wracając

90

PARANORM

my kapelę w roku 2008 i do 2014 wydaliśmy parę demówek i EPek. Myślę, że wtedy wiele czynników spowodowało opóźnienie, jak to określiłeś, wydania naszego debiutu. Na początek, Paranorm nie jest kapelą, która wydaje coś po łebkach. Chcemy poświęcić tyle czasu, ile potrzebujemy by wydać tak dobry album, jak to jest tylko możliwe. Przynajmniej ja i Markus, główni kompozytorzy muzyki Paranorm, jesteśmy bardzo skrupulatni podczas pisania. Praktycznie wszystko planujemy co do pojedynczych nut. To oczywiście zabiera trochę czasu. Poza tym zmiany personalne w zespole, kontuzja, która sprawiła, że nie byłem w stanie grać na gitarze przez ponad rok, poza tym my wszyscy jesteśmy zajęci naszym własnym życiem i karierą poza muzyką. Czy zamierzacie ponownie nagrać dema lub

Jak długo zajęło wam nagranie i dopracowanie "Empyrean"? Fredrik Kjellgren: Zależy, jak na to spojrzysz. Właściwie zajęło nam około 35-40 dni roboczych, by wszystko to nagrać. Tak więc bylibyśmy w stanie zakończyć nagranie w nieco ponad miesiąc, jeśli w studiu byśmy spędzali czas dzień w dzień. Jednak terminarz zespołu oraz inżyniera dźwięku Larsa Hultmana nie do końca ze sobą współgrały. Skończyło się na tym, że perkusję nagraliśmy w ciągu dwóch tygodni w lecie roku 2019. Bas, gitary i wokale były nagrywane na jesieni roku 2019 i na początkach lata 2020. Byliśmy tylko w studiu przez jeden lub dwa dni w tygodniu w tamtym czasie. Swoją drogą Lars wykonał wspaniałą robotę. To była świetna współpraca i naprawdę jesteśmy zadowoleni z jej wyników. Czy mi się wydaje, że "The Immortal Generation" jest na temat tworzenia wielu kopii samego siebie? Markus Hiltunen: Utwór jest o postępach w medycynie, które pozwalają na wydłużone lub wręcz niekończące się życie. To w jakim sposób to osiągnąć nie zostało wyjaśnione w utwo-


rze, jednak jednym z możliwych scenariuszy byłyby transfery świadomości pomiędzy kopiami swojego własnego ciała. Czy waszym zdaniem bezsensowna nieśmiertelność jest gorszą karą, niż śmierć? Markus Hiltunen: To by oczywiście zależało od okoliczności tego Twojego niekończącego się życia. Kiedy pisałem ten utwór, bardziej myślałem o tym w kontekście tego, że ktoś, kto jest nieśmiertelny, posiada nieskończone pokłady czasu, stąd nie czuje pośpiechu, by ukończyć cokolwiek. W tym sensie twoja motywacja i sens zniknęłyby. Myślę, że istotną częścią bycia żywym jest ciągłe dążenie ku doskonałości, ku lepszym decyzjom, lepszej wersji siebie. Jeśli ta motywacja nie istnieje i tylko marnujesz się nic nie robiąc, wtedy z zasady nie ma zbytnio powodów by żyć. Widzę wiele kolorystycznych rzeczowników i przymiotników w waszych utworach? Czy uważasz, że wizualne określenie koloru, tekstury i przestrzeni pomaga w opowiadaniu historii? Powiedziałbyś, że udało Ci się trafić w tym aspekcie w Twoich utworach? Markus Hiltunen: Tak, sądzę, że przymiotniki mogą dać doskonały rezultat w dowolnym rodzaju pisania, w szczególności w tekstach utworów. Była to nasza świadoma decyzja, by włączyć ten styl tekstów dla "Empyrean". W wielu aspektach jest to bardzo przesadzony album, włącznie z tekstami. Ciężko powiedzieć, że coś jest perfekcyjne, jednak myślę, że z tym sposobem tworzenia liryk na tym albumie to się udało całkiem dobrze. Czy uważasz, że obserwacje mogą być tylko relatywne do naszej percepcji, czy jest jakaś szansa, że jesteśmy w stanie postawić jakieś obiektywne zmienne. Markus Hiltunen: Trudne pytanie, jednak mówiąc z perspektywy naukowca, wierzę w obiektywną rzeczywistość oraz w to, że nasze zmysły wyewoluowały na tyle, by być w stanie złapać i dokonać interpretacji tej rzeczywistości, jednak bez żadnych środków, które by pozwoliły zrozumieć jej całokształt. Do tej pory, byliśmy ograniczeni naszymi biologicznymi zmysłami - bardzo wrażliwymi na błędy - kiedy tworzyliśmy nasze teorie na temat świata. Jednak wraz z upływem czasu, w dużej mierze z pomocą skomplikowanej aparatury, odkryliśmy, że rzeczywistość ma pewne cechy, choć wciąż do końca nie mamy pewności, jak one działają.

Foto: Paranorm

Czy powiedziałbyś, że "Empyrean" jest albumem koncepcyjnym o przemijaniu? Wnioskuje z tego, że większość utworów na tym albumie używa konceptu czasu lub przemijania. Jak duży wpływ ma czas jako koncept na sam album? Markus Hiltunen: Nie powiedziałbym, że ten album jest albumem koncepcyjnym w klasycznym tego słowa znaczenia, jednakże są powracające motywy jak właśnie czas. Spora część albumu jest o pytaniu, czy ludzie jako istoty mają miejsce w wszechrzeczy na długi czas, czy obecnie już mamy tak przejebane, że ciężko będzie nam przetrwać kilka następnych wieków. "Empyrean" jest takim szczytem ludzkich osiągnięć - jeśli tylko byliśmy w stanie porzucić wszystkie nic nieznaczące rzeczy, które nas różnią i wspólnie pracować w celu osiągnięcia ogólnych celów, to powinniśmy być w stanie osiągnąć boski poziom rozwoju. Jednak znowu, nasza egoistyczna natura oraz podział my-oni są rzeczami, które raczej przetrwają i tak jak w utworze tytułowym, pochłoną nasze istnienia. Który utwór z "Empyrean" jest najtrudniejszy do zagrania? Fredrik Kjellgren: Dla mnie jest to "Edge of the Horizon". Tempa są szybkie i jest w pizdu dużo riffów w tym utworze. Markus Hiltunen: Pełna zgoda, ten utwór to potwór w wielu aspektach. Niezła okładka. Czy powiedziałbyś więcej o jej inspiracjach, kto ją stworzył i jak przebiegała współpraca z grafikiem? Fredrik Kjellgren: Dziękuje. Nie mogliśmy

być bardziej zadowoleni z rezultatu, jaki osiągnęliśmy. Grafiki składają się z dwóch oryginalnych prac stworzonych przez Davida Östbyiego. Jest naprawdę utalentowanym artystą i przyjacielem kapeli. O współpracy z nim myśleliśmy przez jakiś czas. Jednej nocy spotkaliśmy się na parę piw i zaczęliśmy dyskutować o potencjalnych pomysłach na grafikę. Mieliśmy parę różnych pomysłów w głowie, o których nie opowiemy, ponieważ być może użyjemy je na naszym kolejnym albumie, jednak pod koniec zdecydowaliśmy się na obecnie widoczny koncept. Mieliśmy całkiem czystą wizję rezultatu, który otrzymaliśmy od samego początku, zaś cała współpraca przebiegała naprawdę gładko. David pracował nad grafiką w swoich studiu i pokazywał kolejne etapy produkcji, poprawiając drobne rzeczy zgodnie z naszymi uwagami. Ostateczna wersja była wspaniała, zaś obecnie mamy jego obrazy w swoich mieszkaniach. Sprawdźcie portfolio Davida lub wyślijcie zapytanie przez jego stronę internetową. Co zamierzacie robić w 2021/2022? Fredrik Kjellgren: W bieżącym roku zaczęliśmy już pisać nowy materiał i prawdopodobnie będziemy kontynuować to jeszcze przez chwilę. Mam nadzieję, że wydanie albumu nie zajmie nam kolejnej dekady. (śmiech) Mam nadzieję, że cała sytuacja z Covidem w tym roku w końcu się ustabilizuje pozwalając nam wreszcie promować najnowszy album na żywo. Jak ja się nie mogę tego doczekać! Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą do was. Fredrik Kjellgren: Dziękuje za wywiad. To była prawdziwa przyjemność! Do wszystkich czytelników magazynu, jeśli nie sprawdziliście jeszcze, to rzućcie okiem na "Empyrean" (jest wszędzie) oraz udajcie się na nasz bandcamp: https://paranorm.bandcamp.com/ jeśli uznacie, że chcecie zakupić album oraz zdobyć trochę świetnego merchu! Wszystkiego dobrego! Jacek Woźniak

Foto: Paranorm

PARANORM

91


W taki sposób powstają teorie konspiracyjne Miałem przyjemność rozmawiać z gitarzystą i wokalistą niemieckiej thrash metalowej kapeli Eradicator, Sebastianem Stöberem o ich najnowszym albumie "Influence Denied", ale też o tym, czym się on różni w porównaniu do poprzedniego krążka, do czego świat zmierza, w jaki sposób technologia wpływa na ludzi oraz o pewnych zagadnieniach, które technologia podniosła do nowego poziomu. Jednak nie przedłużając, zacznijmy od porównania do poprzedniego albumu kapeli, jakim było wydane w roku 2018 "Into Oblivion". HMP: Czy możesz powiedzieć jak dużym sukcesem było "Into Oblivion"? Co zmienilibyście na nim, gdybyście mieli szansę poprawić ten album? Sebastian "Seba" Stöber: Przede wszystkim dziękuje za przyjemność udzielenia wywiadu. Cóż, obecnie trudno jest zmierzyć sukces tego albumu. Jednak uważam, że "Into Oblivion" ruszyło nas do przodu, jeśli chodzi o rozwój społeczności naszych fanów, zdobywanie uwagi i wielu świetnych występów. Poza tym w całości wydaliśmy go sami w wydawnictwie Green Zone Music. Jest to firma, którą założyliśmy z naszymi dobrymi przyjaciółmi z Godslave. W ten sposób nabraliśmy sporo biznesowego doświadczenia, które jest naprawdę pomocne teraz! Wracając w przeszłość,

przypadkowy. Wybraliśmy go ponieważ najlepiej pasował do zawartości naszego albumu. Powiedziałbyś, że "Influence Denied" brzmi trochę jak Heathen zmieszane z Testamentem? Raczej bym tak nie powiedział, ale przyjmę to jako komplement. Uwielbiam obie te kapele, miały one na nas oczywiście wielki wpływ. Porównanie do swoich idoli naprawdę jest świetne, szczególnie w tak pozytywny sposób! Z drugiej strony, nie próbujemy brzmieć jak zespół "XY". W mojej opinii udało nam się rozwinąć nasz własny styl, zaś wraz z ostatnimi albumami jest on coraz bardziej słyszalny. Dla mnie to wygląda bardziej na naturalny postęp, kiedy porównujemy nasze albumy mię-

najlepsze kawałki. Seeb oczywiście jest odpowiedzialny za miks i master nagrania, które w mojej opinii sprawiły, że brzmienie stało się absolutnie fantastyczne. Czy "Influence Denied" jest zainspirowany przez wszystko, co się działo przez ostatnie dziesięć lat? Tak, moje utwory są zainspirowane przez wszystko, co obecnie dzieje się na świecie. Z jednej strony zagadnienia polityczne i społeczne, zaś z drugiej, rzeczy z którymi czujemy się związani. Wiele utworów jest na temat tego, jak światowe społeczeństwa rozwijały się w wieku technologii i zmieniły nasz styl życia. Technologia daje nam wszystkie możliwości i dostęp do wiedzy, którą mamy jako społeczność. Jednak to, co robimy to kontrola ludzi przez użycie algorytmów, które szpiegują wszystkich, tylko po to by zasugerować im reklamę lub zaprowadzić nienawiść. Może nasze teksty sprawią, że część ludzi zobaczy i przemyśli swoje akcje. Oczywiście po tym, jak kupi nasze płyty (śmiech). Jak duży wpływ ma temat zdrowia psychicznego w waszych tekstach? Cóż, to zależy od definicji zdrowia psychicznego. Powiedziałbym, że część tekstów jest oparta na tematach zbytniej pewności siebie, egoizmu, ignorancji i na innych podobnych rzeczach. Nie zdefiniowałbym tego jako diagnozy klinicznej. Jednak wstępniak "Driven By Illusions" omawia tak zwany efekt DunningaKrugera. Jest to teoria, która stwierdza, że ludzie z niskimi umiejętnościami w czymś zwykle przeceniają swoje umiejętności, ponieważ nie mają wiedzy, która pozwoliłaby im stwierdzić ich własną słabość. Jest to coś co zdarza się często w polityce i sądzę, że możemy wszyscy wymienić parę znanych przykładów.

Foto: Tom Row

92

niczego bym nie zmienił!

dzy sobą.

Czym się różni "Into Oblivion" od najnowszego album "Influence Denied"? Co się zmieniło? Czy to, że oba zaczynają się od litery I to czysty przypadek? "Influence" jest naszym piątym albumem i sądzę, że rozwijamy nasz styl za każdym nowym utworem czy albumem, który piszemy. Proces twórczy oraz sytuacja, w której tworzymy nasze utwory zbytnio się nie zmieniła. Jednak ze względu na wydarzenia początku ostatniego roku, musieliśmy odwołać masę występów i skupić się na skończeniu nowego albumu. To było całkiem luźny proces. Wybór tytułu album rozpoczynającego się na "I" był naprawdę

Możesz opowiedzieć nam o procesie produkcji waszego najnowszego albumu? Pierwszy raz pracowaliśmy z Sebastianem "Seeb" Levermanem. Znam go od roku 2006, mieszka w pobliżu naszego miasta i już wiele razy dzieliliśmy z nim deski sceny. Teraz, kiedy stał się również wspaniałym inżynierem dźwięku, uznaliśmy, że dobrze byłoby pozwolić mu aby przyłożył rękę do nowego albumu. Przez lockdown gitary nagraliśmy sami w naszym domowym studiu. Perkusja i wokale zostały nagrane z Seebem w prawdziwym studio. Kiedy zaczęliśmy nagrywać album, mieliśmy skończone wszystkie utwory i przygotowane

ERADICATOR

O czym myślisz, kiedy wspominasz termin "Echo Chamber"? Osobiście widzę to, jako grupę ludzi mającą podobne lub te same przekonania na dane zagadnienia, których nie zmienią. Tak, dokładnie o tym to jest. Jest o ludziach oraz ich opiniach umieszczonych w bańce, w której znaleźli się przypadkiem. W takiej sytuacji zwykle otaczają Cię ludzie z tą samą lub bardziej radykalną opinią i każdy każdego wzmacnia poprzez myśli i działania. Chociażby w taki sposób powstają i rozwijane teorie spiskowe. Pod koniec trudno jest stwierdzić co jest prawdą, a co tylko fantazją. W utworze podmiot liryczny doświadcza takiej sytuacji. Czy dekadę temu spodziewaliście się, że technologia będzie miała na nas oraz nasze życie aż taki wpływ?


Trudne pytanie. Kiedy miałem 22 lat, miałem o wiele ważniejsze rzeczy do roboty niż myślenie o tym, jak świat będzie wyglądał kiedy będę starszy. (śmiech) Myślę, że byłem świadomy wpływu, jaki może mieć technologia na nasze życie. Filmy Science Fiction ciągle nam mówią, co może być możliwe, przynajmniej w naszych snach. Jednak częścią naszej ludzkiej natury jest błędne wykorzystywanie nowoczesnych narzędzi do swoich własnych egotycznych celów. Ten cały temat z Cambrigde Analytica/Facebook niestety był tylko logiczną konsekwencją. Jednak to nie sprawia, że jesteśmy lepsi, prawda? O co chodzi z "5-0-1"? Inspiracją do utworu było zainteresowanie rzutkami, które wraz z moim bratem - jest też perkusistą w Eradicator - mieliśmy od naszego dzieciństwa. Wydaje mi się, że pomysł na napisanie tego utworu powstał podczas Mistrzostw Świata w roku 2016. Podczas rozmowy z Jensem z Surgical Strike, który również mocno interesuje się rzutkami, pomyślałem o wskrzeszeniu pomysłu i tekstu, który napisałem lata temu. Jemu również spodobał się pomysł i tekst, który mu zaprezentowałem. Zdecydowałem się użyć go w następnym utworze, który napisałem. Pitti i ja mieliśmy okazję zobaczyć Mistrzostwa Świata w Londynie w roku 2019. Wchodzenie do tych świętych hal było niesamowitym doświadczeniem! Czy "Mondays for Murder" był zainspirowany przez książkę o podobnym tytule? Kiedy opublikowaliśmy listę utworów na "Influence Denied" na mediach społecznościowych, jeden z naszych fanów zażartował, że tytuł to konsekwencja upojnego wieczornego picia alkoholików (śmiech). Spodobał mi się ten pomysł, jednak temat jest bardziej poważny. Traktuje o konsekwencjach, które spotkają ludzkość, jeśli nie ruszą dupy i nie potraktują poważnie naukowców i ruchu "Piątki dla przyszłości" na poważnie. Czy sądzisz, że antropocen będzie uznany jako jedna z geologicznych er? Miejmy taką nadzieję, że ktoś zostanie, by móc to ocenić, po tym jak antropocen się skończy.

Foto: Tom Row

Czy powiedziałbyś, że "Influence Denied" jest ciężkie do zagrania? Co jest najtrudniejszą częścią albumu? Właściwie utwór tytułowy ma bardzo szybkie dolne kostkowanie i pomijanie strun, co wymaga trochę praktyki na gitarze. Naprawdę uwielbiam zmuszać siebie do grania tak dokładnie, jak tylko możliwe oraz do śpiewania do tego, co gram. Jestem pewny, że gdy po raz kolejny wrócimy na scenę całkiem dobrze będzie tak działać. Dla mnie najcięższe są solówki gitarowe. Kiedy pisałem i nagrywałem je, naprawdę dużo ćwiczyłem. Z całą tą otoczką biznesową i przygotowaniami do wydania albumu, nie miałem zbyt dużo czasu na ćwiczenia, jednak wcześniej czy później znowu będę w stanie je grać. Okładka "Influence Denied" wygląda podobnie do obwoluty Grinder "Dawn of The Living"? Szczególnie paleta koloru. Zgodzisz się? O, musiałem to wyszukać (śmiech). Nie, nie sądzę, że mieliśmy tą samą intencję. Jednak proszę nie porównywać nas do "Master of Puppets", przynajmniej nie znaczeniowo! (śmiech!)

z Mario Lopezem? Jak przebiegła? Całkiem dobrze i łatwo się z nim współpracowało. Najpierw mieliśmy burzę mózgów wewnątrz zespołu na temat okładki. Potem zaprezentowałem mu nasze pomysły i przedyskutowaliśmy je. Jest prawdziwym profesjonalistą - chwilę później - mieliśmy nasze pierwsze szkice. Po tym jak je zaakceptowaliśmy, stworzył fantastyczną okładkę! Kiedy szukaliśmy artystów, którzy podjęliby stworzenia nowej okładki, odkryliśmy Mario. Od razu polubiliśmy jego portfolio. Byłem szczęśliwy, kiedy skontaktowałem się z nim i powiedział, że nasze pomysły są świetne. Co zamierzacie zrobić w latach 2021/2022? To samo co w każdym roku. Spróbujemy podbić świat naszym thrashem! Mamy nadzieję, że znowu będziemy w stanie zagrać wiele występów i zostawić te ostatnie półtora roku za nami. W tym momencie wydaje się, że koncerty będzie można grać ponownie w sierpniu. Nie możemy się doczekać na granie nowych utworów, czy nawet praktykowanie ich w salce prób. Nie graliśmy razem od ostatniego września, zanim nagraliśmy album. To było smutne. Ale jestem przekonany, że niebawem będzie lepiej!

Czy możesz opowiedzieć nam o współpracy Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą do Ciebie. Rozmowa z Tobą to była przyjemność. Wszystkiego dobrego fanom metalu czytającym to. Trzymajcie się! Thrash Metal jest żywy i ma się dobrze! Jacek Woźniak

Foto: Tom Row

ERADICATOR

93


Prawdziwy zespół - Nie ma to jak skończyć album! - podkreśla Holger, wokalista i gitarzysta Deathblow. I chociaż jego zespół wydał dopiero dwie duże płyty, to zważywszy na poziom najnowszej "Insect Politics" warto czekać na kolejne - o ile rzecz jasna lubi się siarczysty thrash w amerykańskim wydaniu. HMP: Politycy musieli naprawdę zaleźć wam za skórę, skoro w tytule nowej płyty porównujecie ich do insektów? Holger: Tak, a konkretnie większość światowych przywódców będących obecnie u władzy w krajach zachodnich. Wygląda na to, że bardzo niewielu z nich jest skłonnych zrobić cokolwiek konkretnego, aby rozwiązać rzeczywiste problemy, takie jak zbliżający się kryzys klimatyczny i rosnące różnice w zamożności, a bardziej zależy im na zdławieniu wszelkich prób socjalizmu i utrzymaniu przewagi nad resztą świata, aby utrzymać niezrównoważone sy-stemy władzy. Myślisz, że w dobie fake newsów czy zakłamania w mediach, nader często zależnych od

dyskursem. Do tego zło jest wciąż bardziej fascynujące od dobra oraz bardziej medialne, bo lepiej się sprzedaje - tego chyba też już nie zdołamy zmienić? Nie zawsze jest zabawne śpiewać o złu. Szczególnie w przypadku mrocznej, popieprzonej muzyki jak thrash i death metal. Prawdopodobnie z powyższego powodu wielu ludzi bardzo nie lubi Stryper. Nie wiedzą co tracą (śmiech). Debiutancki album "Prognosis Negative" wydaliście na początku 2014 roku, ale na jego długogrającego następcę trzeba było poczekać - pewnie gdyby nie pandemia "Insect Politics" nie

Foto: Deathblow

określonych opcji politycznych czy biznesowych, a do tego bardzo powierzchownego podejścia wielu ludzi do tego co ich otacza, zwracanie ich uwagi na te sprawy ma jakikolwiek sens, wywoła jakikolwiek oddźwięk? Czuję, że jest to ważny temat i powinien być poruszany i wywoływać reakcję. Jednak nie sądzę, żeby to co mówimy lub wkładamy w nasze teksty odnosząc się do tych kwestii miało coś zmienić (śmiech). Szczególnie w metalu myślę, że dla większości fanów główną atrakcją jest energia i brzmienie muzyki. Teksty to tylko lukier na torcie i myślę, że może to być katharsis dla ludzi czujących podobnie, ale nie sądzę, że otworzymy komukolwiek oczy lub zmienimy czyjeś poglądy. Koncepcje zawarte na albumie były głównie wyładowaniem naszego strachu i frustracji związanej z ówczesnym

94

DEATHBLOW

ukazałby się w ubiegłym roku, a tak wykorzystaliście w sposób najlepszy z możliwych nadmiar wolnego czasu? Tak, myślę, że to uczciwe stwierdzenie. Ciężko pracowaliśmy, żeby szybko to wypuścić, ale byliśmy w studiu, kiedy Stany Zjednoczone zaczęły wszystko zamykać z powodu pandemii. Myślę, że dało to grafikowi (Axel Hermann) mnóstwo czasu na przygotowanie okładki tak jak chcieliśmy i nam też dało czas na samodzielne wytłoczenie wersji winylowej. Wydawaliście też krótsze materiały, ale zdajecie się być jednym z zespołów przywiązujących dużą wagę do dużych płyt - nagrywanie albumów wciąż ma sens, szczególnie w przypadku metalowych grup? Absolutnie! Fajnie jest próbować sił w krót-

szych wydaniach. Zwłaszcza, że chcieliśmy utrzymać wszystko w ruchu wydając więcej naszego materiału, ale nie mieliśmy go wystarczająco dużo na długogrający materiał. A nie ma to jak skończyć album. To właśnie wtedy zwracasz na siebie uwagę i czujesz, że udało ci się coś osiągnąć! Wielu muzyków mówi jednak bez ogródek, że płyta jako zwarta całość, artystyczne medium pewnego przekazu, nie jest już dla nich czymś atrakcyjnym, wolą publikować serie cyfrowych singli czy EP/mini albumy. Nie jest to jednak czasem pójście na łatwiznę, ukłon w stronę tych mniej wymagających, bazujących na streamingu, słuchaczy? Myślę, że tak, znaczy to mniej, kiedy masz tylko single wydawane co jakiś czas w sieci. Myślę, że musisz zachować fizyczną dynamikę muzyki, żeby poczuć się jak prawdziwy zespół. Rozumiem, dlaczego tak wielu artystów wydaje single online, bo jest to szybkie i bardziej przystępne. Nie da się tego jednak porównać do włożenia energii w stworzenie albumu i upewnienia się, że jego fizyczne wydanie właściwie go reprezentuje. Zwracacie też uwagę na jakość oprawy graficznej swych wydawnictw. Okładkę ostat niej EP-ki "Demolition Deployment" stworzył dla was Adam Burke, poprzednią "The Other Side Of Darkness" Andreas Marschall, a cover "Insect Politics" to dzieło Axela Hermanna. Wygląda na to, że intere suje was praca tylko z najlepszymi, w dodatku w dwóch ostatnich przypadkach to ludzie, którzy już od lat 80. mają na koncie wiele klasycznych okładek - kto będzie następny, Ed Repka? (śmiech) Nie wydaje mi się. Lubię Eda Repkę, ale wydaje mi się, że może jest on zbytnio wykorzystywany w świecie thrashu... Jestem wielkim fanem wielu niemieckich zespołów thrashowych z lat 80. i zawsze uwielbiałem okładki od takich artystów jak Hermann i Marschall. Mam wrażenie, że mają w sobie trochę z Repki, ale ich prace są bardziej surowe, może trochę mniej kreskówkowe. Kiedy pracuje się nad danym materiałem dłużej jest to swego rodzaju ułatwienie, czy przeciwnie, nie mając jakiegoś określonego deadline'u, jest trudniej, choćby z utrzymaniem koncentracji, skupieniem się na czymś tym bardziej, że nie zajmujecie się przecież tylko muzyką? Czuję, że wyznaczenie sobie ostatecznego terminu przy ostatnim albumie było bardzo pomocne, chociaż to się zmieniło, jak już wcześniej wspomniano, wraz z pandemią. Myślę też, że nigdy byśmy niczego nie zrobili, gdybyśmy nie próbowali przesunąć nieco naszego


deadline'u. Z drugiej strony czasami jestem wdzięczny, że nie jesteśmy jeszcze w dużej wytwórni, bo można być zmuszonym do wydania czegoś, nawet jeśli materiał nie jest na najwyższym poziomie. Nie chcemy być w takiej sytuacji. Gracie metal, w dodatku dość intensywny. Zapytam więc dość przewrotnie: lubisz ciszę? Masz dni, kiedy potrzebujesz wytchnienia od muzyki, nie włączasz jej więc od samego rana, nie sięgasz po gitarę, potrzebu jesz takiego swoistego resetu, chwili wyciszenia? Absolutnie! Cisza jest dla mnie bardzo ważna. Znam wielu muzyków grających ekstremalny metal, którzy już prawie w ogóle nie słuchają metalu, bo są nim tak zmęczeni. Nadal jesteśmy koneserami ekstremalnej muzyki, ale trzeba zachować równowagę. Obecnie w domu słucham dużo muzyki klasycznej, żeby się wyciszyć i uspokoić mózg, podczas gdy mając lat 20 cały mój czas poświęcałem na punk i metal! Myślę, że cieszenie się ciszą, jak również innymi stylami muzycznymi jest ważne, by zachować równowagę i bardziej doceniać ekstremalne rzeczy. Po takiej przerwie ulubione płyty brzmią jeszcze lepiej, a komponowanie sprawia jeszcze większą frajdę? A propos: pisząc muzykę starasz się niczego nie słuchać, żeby uniknąć mimowolnych zapożyczeń, czy jest to w twoim przypadku proces nieustanny, tak więc nie ma o czymś takim mowy, bo jak miesiącami niczego nie słuchać? (śmiech) (śmiech!) Tak... Nie ma prawdziwej stałej formuły. Mam wielką paranoję na punkcie zapożyczania od innych wielkich kapel metalowych. Miałem dwa riffy, z którymi pracowałem bez końca i w końcu zdałem sobie sprawę, że bardzo mocno zdzierałem z Exodusa i Sepultury. Myślę, że sposób w jaki powstał ten ostatni album był taki, że przejrzałem setki starych riffów, które nagrałem i próbowałem powiązać kawałki razem, aby uformować podstawy utworów. Następnie jammowaliśmy z nimi jako zespół i opracowywaliśmy wszystko na nowo, aż w końcu wyszło tak, jak chcieliśmy. "Insect Politics" to płyta dla was bardzo ważna, może nawet przełomowa, taki nowy rozdział dla Deathblow. Jednak aby zaistniała

Foto: Deathblow

musicie ją dobrze wypromować, co w niepewnej sytuacji związanej z pandemią może być trudne? Absolutnie, myślę, że jedną z najtrudniejszych rzeczy, z jaką się zmagamy, jest wydobycie naszych talentów na zewnątrz i uwidocznienie ich. Rynek metalowy jest tak nasycony, że musisz postarać się o coś naprawdę przyciągającego uwagę i wpadającego w ucho, żeby ludzie w ogóle chcieli tego spróbować. Do tego wydawnictwa zatrudniliśmy Clawhammer PR. Jest on prowadzony przez gościa o imieniu Scott, który zrobił dla nas cuda, dostarczając płytę w odpowiednie ręce, jeśli chodzi o metalowe blogi, recenzje i ziny. Koncerty zaczynają wracać, ale większość festiwali przełożono na przyszły rok, a w przy padku mniejszych imprez też nie wygląda to za dobrze - macie w Salt Lake i w najbliższej okolicy jeszcze gdzie grać, czy większość pubów, klubów, etc. została zamknięta i raczej już się nie podniesie? Tak, na szczęście mamy tutaj wygłodniałą punkową i metalową społeczność. Zwłaszcza po pandemii mocno się ona rozkręciła! Zagraliśmy nasz pierwszy koncert od czasu pandemii w nowym metalowym barze o nazwie Aces High Saloon i wypełniliśmy to miejsce po brzegi. Mamy jeszcze kilka innych koncertów

zarezerwowanych na resztę roku. Chcielibyśmy wkrótce wyruszyć w trasę koncertową, ale nie jesteśmy zbyt optymistycznie nastawieni co do stanu koncertów w USA i na świecie, ponieważ sytuacja w związku z pandemią jest wciąż bardzo niepewna. Tym bardziej chyba cieszy was udział w sierpniowym Crucial Feast, albo fakt, że mogliście zagrać ten pierwszy koncert po długiej przerwie - coś, co jeszcze niedawno było czymś naturalnym, urasta teraz do rangi wydarzenia, wręcz święta? Właściwie naszym pierwszym koncertem był Aces High, który odbył się 3 lipca. To było niesamowite doświadczenie po prawie dwóch latach nie grania. Jesteśmy bardzo podekscytowani koncertem na Crucial Fest i kilkoma innymi, które mamy w planach! W odniesieniu do koncertów również pojawia się wiele kontrowersji czy sprzecznych informacji, bo niektórzy artyści lub organizatorzy różnicują publiczność na lepszą - szczepioną i gorszą, która szczepić się nie chce. Albo, zgodnie z zaleceniami lokalnych władz, tak jak Bruce Springsteen, dopuszczają udział osób zaszczepionych preparatami określonych firm, co może zakrawać na dyskrymi nację, gdy ktoś nie miał wyboru co do szczepionki - na przykład nauczyciele w Polsce zostali zaszczepieni jedną, ustaloną odgórnie. Śledzicie te doniesienia? Myślisz, że rynek koncertowy po pandemii będzie zupełnie inny, czekają nas spore zmiany? Tak, to jest teraz naprawdę zagmatwana sytuacja i nie jestem pewien, co się stanie z koncertami w najbliższym czasie. Ostatecznie wszystko będzie zależało od tego, w jakim kierunku będzie zmierzał wirus. Niestety wygląda na to, że nikt nie jest po tej samej stronie i szczepienie się stało się w jakiś sposób upolitycznioną kwestią, tak jak wszystko inne. Myślę, że będziemy musieli po prostu odczekać nasz czas i zobaczyć, jak potoczą się sprawy. Może będziemy mieli trochę czasu, aby popracować nad naszym następnym albumem. Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Foto: Deathblow

DEATHBLOW

95


Piewcy wojny March In Arms grają power metal, nie unikając przy tym odniesień do tradycyjnego heavy czy thrashu, opatrując swe kompozycje tekstami dotyczącymi wojen i konfliktów zbrojnych. Lider tej amerykańskiej grupy Ryan Knutson podkreśla jednak, że w żadnym razie nie są pod wpływem Sabaton, chociaż uwielbiają ten zespół. HMP: Przez blisko 10 lat byliście zespołem niezależnym, sami wydaliście dwa albumy podpisanie kontraktu z RFL Records jest więc pewnie dla was nie lada wydarzeniem? Ryan Knutson: Podpisanie kontraktu z RFL było dobrym posunięciem dla zespołu. Postrzegamy ich jako część naszej drużyny i z pewnością dają nam więcej możliwości, jeśli chodzi o rozpowszechnianie i promocję naszej muzyki. Ważne jest chyba również to, że dzięki tej umowie "Pulse Of The Daring" pojawi się w

ostatnimi dwoma wydawnictwami sprowadzał się do tego, że chcieliśmy, żeby wszystko było przygotowane z wyprzedzeniem. Dotyczy to oprawy graficznej, teledysków do singli i kampanii PR. Wszystko to może zająć dużo czasu. To coś deprymującego, kiedy ma się nowy materiał i nie można się nim podzielić ze słuchaczami, ewentualnie opublikować go tylko w wersji cyfrowej, ale to jednak nie to samo co wydanie na CD, kasecie lub LP, bo fizyczne nośniki w świecie metalu wciąż są istotne?

Czym jest dla was kolejny album? Następnym etapem, próbą sprawdzenia się, kiedy pojawiły się już pewne oczekiwania ze strony słuchaczy? Następny album jest już w trakcie pisania. Jeśli jest jakiś aspekt definiujący dotychczasowe brzmienie, to jest nim fakt, że w muzyce może być jeszcze więcej kontrastów. Zawsze byliśmy dumni z tego, że tworzymy albumy, które nie brzmią jak jedna i ta sama kompozycja, ale ten następny album być może będzie jeszcze bardziej kontrastowy. Materiał będzie miał szeroki zakres nastrojów i temp, ale z pewnością nadal będzie bardzo chwytliwy. Muzycznie to wciąż power metal, z odniesieniami do klasycznego heavy czy thrashu, a do tego kontynuujecie wątki tekstowe, dotyczące wojen i konfliktów zbrojnych - to wdzięczny temat dla metalowego zespołu? Od dziecka interesuję się historią, a w szczególności historią wojen. Myślę, że to niezwykle ważne, aby pisać teksty z pasji, aby wymyślić dobry materiał. W rzeczywistości brzmienie wielu naszych utworów jest pod wpływem treści tekstów i na odwrót. Zawsze będziemy porównywani z Sabatonem, który uwielbiamy, ale to nie oni mieli wpływ na March In Arms. Naprawdę jednak doceniam to, co robią i czuję, że Joakim i ja bierzemy na siebie historyczną odpowiedzialność za opowiedzenie tych ważnych historii tak dokładnie, jak to tylko możliwe w kilku zwrotkach i refrenach.

Foto: March In Arms

ogólnoświatowej dystrybucji, a wy odetchniecie, uwolnieni od wysyłania zakupionych przez fanów płyt? To na pewno jeden z najlepszych aspektów podpisania z nimi kontraktu. Sami poświęciliśmy mnóstwo czasu na pakowanie i bezpośrednią wysyłkę międzynarodowych zamówień na całym świecie. Będzie to również świetne rozwiązanie dla naszych fanów zza oceanu, ponieważ znacznie obniży to koszty wysyłki. W roku 2021 umowa z wydawcą to coś ułatwiającego funkcjonowanie zespołu? W waszym przypadku pewnie tak, bo debiutancki album wydaliście cztery lata po jego nagra niu, a drugi po dwóch latach - mając kontrakt nie musielibyście tak długo czekać na te płyty? Posiadanie wytwórni sprawia, że wszystko jest o wiele bardziej oficjalne i zorganizowane. Daje nam to lepszą mapę drogową co do porządku i kolejności w celu zmaksymalizowania wydawania kolejnych płyt. Główny problem z

96

MARCH IN ARMS

Zawsze czuliśmy, że ważne jest posiadanie naszej muzyki w fizycznym formacie. Cyfrowe Foto: Ironbound wersje są świetne dla wygody, ale ludzie wciąż chcą fizycznych kopii, szczególnie na rynku europejskim. Tak przy okazji, fani w Europie są niesamowici. Wspaniale jest dostawać zdjęcia i wiadomości od kogoś, kto jest tysiące mil stąd, podekscytowany, że jego egzemplarz dotarł do niego pocztą! Wasz długogrający debiut "March In Arms" został ciepło przyjęty, tak więc mieliście jasną wizję: kontynuować stylistykę z tej płyty, próbując jednocześnie zagrać bardziej klasycznie, bez flirtów z nowoczesnym rockiem/ metalem, bo to niezbyt się sprawdziło? Wzięliśmy ogólne brzmienie pierwszego albumu, a potem naprawdę skupiliśmy się na napisaniu największych, najbardziej zapadających w pamięć refrenów na ten nowy album. Uwielbiamy grać na żywo i mieć fanów śpiewających razem z nami, więc zrobiliśmy nowe utwory tak chwytliwe, jak to tylko możliwe.

Wygląda na to, że wojny są niejako wpisane w ludzki genotyp już od tysiącleci, a krwawe wydarzenia z przeszłości niczego nas nie nauczyły i chyba już nie nauczą, skoro raptem 20 lat po wielkiej wojnie 1914-18 wybuchł kole jny, jeszcze okrutniejszy konflikt, a i teraz nie brakuje na świecie punktów zapalnych? Nawiązuję do tego w kawałku "Not For Nothing", w której pojawia się zdanie "this lesson never learned". Ta kompozycja to wieloczęściowy utwór, który porusza różne aspekty następstw wojny. Tytuł zaczerpnąłem z filmu dokumentalnego Kena Burnsa o wojnie w Wietnamie. Pod koniec amerykański weteran mówi coś w stylu "może ci wszyscy ludzie nie zginęli na darmo, jeśli będzie to przypomnienie o konsekwencjach wojny". My, jako gatunek, jesteśmy zdecydowanie zaprogramowani na wojnę, historia uczy nas tego raz za razem. Zdumiewa mnie fakt, że żyjemy w czasach, w których zdecydowanie najkrwawszy konflikt w całej historii ludzkości jest tak niedawny, że niektórzy z tych, którzy w nim walczyli, wciąż są wśród nas, w tym mój dziadek. A jednak wojownicze narody biorące w nim udział, czyli alianci oraz Niemcy i Japonia, w pełni się pojednały. Właśnie przeczytałem książkę, w której wspomnia-


no, że Curtis LeMay, architekt masowych bombardowań japońskich miast podczas drugiej wojny światowej, został po latach, w 1969 roku, odznaczony przez Japonię najwyższym odznaczeniem. Odegrał bowiem kluczową rolę w odbudowie tego samego narodu, z którym wcześniej prowadził wojnę. Naszemu przymusowi prowadzenia wojny towarzyszy na szczęście nasza zdolność do przebaczania i posuwania się do przodu. I i II wojna światowa, ale też bitwa w Mogadiszu w roku 1993 czy inne konflikty - było w czym wybierać, ale czy zarazem nie jest to pewne utrudnienie, żeby dostosować daną historię do ram tekstu, który musi też prze cież pasować do muzyki? Adaptacja tych historii do utworów muzycznych może być naprawdę wyczerpująca. Jak już wspomniałem, uważam to za odpowiedzialność, by jak najdokładniej opowiedzieć, co się wydarzyło. Te momenty w dziejach są tak obszerne, że trzeba najpierw opracować oś czasu, a potem wybrać najważniejsze punkty. Refren jest dla mnie kotwicą i tam staram się umieścić najbardziej emocjonalny aspekt historii, który może podsumować treść wszystkich wersów. Na pierwszej płycie mieliście utwór "Overlord", teraz jest "Omaha" - wygląda na to, że pewne wydarzenia, jak rzeczone lądowanie aliantów w Normandii w roku 1944, intere sują was bardziej? Kawałek "Omaha" miał być na pierwszym albumie zaraz po "Overlord". Doszło jednak do tego, że "Omaha" po prostu nie była gotowa na czas, by nagrać ją na pierwszy album. Dla mnie "Overlord" wprowadza w nastrój ludzi przeprawiających się przez kanał La Manche, myśli kłębiące się w ich umysłach, gdy zbliżają się do plaży. "Omaha" była jednym z kilku punktów lądowania w Dzień D i zarazem najbardziej krwawym. Ta kompozycja skupia się na uderzeniu w plażę i walce o przejęcie nad nią kontroli. Opener "1914" i finałowy utwór "Not For Nothing" wzbogaciliście partiami wiolonczeli i skrzypiec - żywe instrumenty to jednak coś zupełnie innego niż sample, efekt końcowy jest zdecydowanie lepszy? Mamy to szczęście, że mamy dostęp do znakomitych muzyków smyczkowych i

Foto: March In Arms

wiedzieliśmy, że w jakimś stopniu znajdą się na albumie. Mieliśmy więcej czasu na nagrywanie nowego albumu, więc wykorzystaliśmy to. Na następnym albumie znajdzie się znacznie więcej smyczków i chórów. Pierwszym singlem był utwór "Welcome The Blitz", po podpisaniu kontraktu wypuściliście niedawno kolejny, rzeczony "1914" - promocji nigdy za wiele? Planujemy wydać teledysk do każdego utworu na albumie, niezależnie od tego czy będą to teledyski do tekstów czy pełne produkcje na żywo. Klipy naprawdę wzbogacają utwory i znaczenie, które się za nimi kryje. Mieliście też okazję pograć ostatnio na żywo, nie tylko w klubie, ale też podczas "Slow BurFoto: Fireforce

ning Music Festival 2021"? Fajnie było wrócić na sceniczne deski po tej pandemicznej przerwie? Ponowne granie na żywo było wspaniałe. Postaraliśmy się to wykorzystać i zorganizowaliśmy profesjonalną produkcję wideo do jednego z naszych ostatnich koncertów. Wyszło niesamowicie i wkrótce opublikujemy ten materiał! Planujemy zorganizować jeszcze wiele koncertów, a naszym celem jest zorganizowanie europejskiej trasy. Teraz trochę odetchnęliśmy, ale już straszą nas wariantem Delta, a jego konsekwencją może być już wkrótce kolejny lockdown przetrwamy i te utrudnienia, czy z każdym kolejnym zamknięciem będzie coraz trudniej, nie tylko w sensie ogólnym, ale też i dla muzyki jako takiej, szczególnie tej niszowej i niezależnej? Jeśli występy na żywo znów zostaną zamknięte, będziemy kontynuować pracę nad pisaniem, nagrywaniem i publikowaniem kolejnych filmików. Nie ma powodu, aby przestać rozwijać się z materiałem i treścią. Myślę też, że w pewnym momencie te zamknięcia zostaną całkowicie zlekceważone. Ludzie zniosą to, że ich życie jest zakłócane tylko na określoną liczbę razy i na określony czas. Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Foto: March In Arms

MARCH IN ARMS

97


Źródło satysfakcji Przypomnijmy sobie włoski zespół Ibridoma, zanim w zimie 2021/2022 ukaże się ich szósty album studyjny. Obchodzą obecnie dwudziestolecie działalności, grają współczesny heavy metal z pomysłem i starają się podzielić ze słuchaczami siłą, zachęcając do zdecydowanego stawiania czoła życiowym wyzwaniom. Na pytania odpowiada trzydziestopięcioletni basista Leonardo Ciccarelli, który uczestniczył w nagrywaniu wszystkich longplay'ów formacji. HMP: Co czujecie, gdy patrzycie na własne muzyczne osiągnięcia w drugiej dekadzie obecnego stulecia? Satysfakcję, dumę, zadowolenie i czystą przyjemność? A może raczej czujecie, że przebyliście długą drogę pełną wyzwań, która w jakiś sposób wytrąciła Was poza strefę komfortu? Leonardo Ciccarelli: Prawdopodobnie mieszankę tego wszystkiego. Jesteśmy dumni z wszystkich naszych albumów, które stanowią dla nas (mniejsze lub większe) źródło satysfakcji. Oczywiście, nasze pierwsze płyty były znacznie bliższe klasycznego heavy metalu, a to dlatego, że Ibridoma miała inny skład i nie była odpowiednio doświadczona w innych gatunkach. Na przestrzeni lat usiłowaliśmy wykraczać coraz bardziej poza osobistą strefę

Szukając informacji na temat Waszego włoskiego regionu Marche, natknąłem się na opinię, że Marche słynie z autentyczności, ponieważ to tutaj można przekonać się, jakimi Włosi są naprawdę. Czyż nie jest to zbytnie uproszczenie? Nie zgadzam się z tą opinią. Istnieje sporo turystycznych resortów w Marche, odwiedzanych regularnie przez zagranicznych turystów, ale ten region jest przede wszystkim kierunkiem wybieranym przez rodaków poszukujących spokoju. Poza wyjątkowymi sytuacjami, rzadko można tutaj zobaczyć większe grupy turystów zainteresowanych włoską kulturą i sztuką. Co więcej, Region Marche jest położony w centralnej części Włoch i rozpościera się na ogromnym terytorium, a co za tym idzie,

stylistycznie do naszego obecnego brzmienia. Prawdopodobnie jej obecność na którymś z następnych albumów zaburzyłaby dynamikę całości. Album "Night Club" nie przedstawia tylko blasków życia nocnego, ponieważ pytacie na nim "Why Do You Feel Alone" (taki tytuł nosi jeden z utworów - przyp. red.)? Jaka jest Twoja opinia na temat samotności wśród włoskiej metalowej społeczności? Samotność jest znaczącą częścią życia każdego człowieka. Wszyscy miewają mniej lub bardziej dotkliwe momenty, w których czują się porzuceni i potrzebują odnaleźć w sobie siłę, aby odpowiednio sobie poradzić. Poprzez "Why Do You Feel Alone" próbowaliśmy wykazać się jak największą empatią i wesprzeć słuchaczy znajdujących się akurat w takiej sytuacji, jakkolwiek niewielkie to wsparcie by było. Czy czuliście się samotnie 20 lat temu, gdy zakładaliście heavy metalowy zespół? Czy doświadczyliście osobiście, że heavy metal staje się obecnie popularniejszy i bardziej akceptowany we Włoszech, niż dawniej? Pewnie, że tak - muzyka heavy metalowa stała się ostatnio popularniejsza niż 20 lat temu. Niemniej, w tamtych czasach nie mieliśmy problemu, żeby rozmawiać z ludźmi o muzyce. Mieszkaliśmy w niewielkich miasteczkach, w których większość nastolatków albo grało na jakimś instrumencie, albo kumplowało się z rówieśnikami, którzy to robili. Dzięki temu dorastaliśmy w atmosferze otwartej na rozmaite style. Oczywiście, wszędzie znajdziesz kogoś, kto uważa heavy metal za sztukę "diabła", ale to pogląd nieszkodliwej mniejszości. W każdym razie, wszyscy sąsiedzi wiedzieli, jakimi ludźmi jesteśmy, niezależnie od słuchanej przez nas muzyki.

Foto: Ibridoma

komfortu po to, aby tworzyć własne unikalne brzmienie - pomimo tego, że nigdy nie byliśmy pewni, czy zmiany stylistyczne zostaną zaakceptowane przez naszych fanów. Czy podczas pracy nad wszystkimi kolejny mi longplay'ami uważaliście, że właśnie tworzycie najlepszy album w Waszej dyskografii? Nagrywając kolejne albumy, dajemy z siebie wszystko, co najlepsze. Nie ulega wątpliwości, że każdy z nas ma swojego faworyta, ale to nie tak, że uważamy jedno nagranie za lepsze od innego, tylko raczej za bardziej "osobiste", w tym sensie, że kojarzą nam się one z rozmaitymi wspomnieniami. Każdy album Ibridoma jest najlepszy, jaki byliśmy w stanie nagrać w danym momencie.

98

IBRIDOMA

podejście ludzi do życia różni się w zależności od konkretnego miejsca, nosząc często ślady podobieństwa do sąsiednich regionów Włoch, lecz nadal utrzymując unikalną tożsamość Marche. Wasz debiutancki LP zawiera kawałek "Ibrido". Czy uważacie go nadal za aktualny? Jeżeli tak, to czy chcielibyście kiedyś nagrać jego angielskojęzyczną wersję? "Ibrido" było pierwszym utworem, jaki kiedykolwiek skomponowaliśmy, dlatego wiąże się z nim wiele wspomnień. Do dziś wykonujemy go na naszych koncertach. Napisaliśmy wersję angielskojęzyczną, ale nigdy nie myśleliśmy o wstawieniu jej na żaden nowy album. Po części ze względu na sentyment do wersji pierwotnej, a po części dlatego, że nie pasowałaby ona

Dlaczego ukończyliście album "Goodbye Nation" (2014) słowami: "Tell me who are you? And go away from me! There is no future for you, because you are a liar" (w luźnym tłumaczeniu: "Powiedz mi kim jesteś? I spadaj! Nie ma przed tobą przyszłości, bo jesteś kłamcą?")? Czy nadal gniewacie się na to samo? Ów album, a zwłaszcza jego utwór tytułowy, to oskarżenie wymierzone przeciwko włoskim politykom, którzy w okolicach 2014r. nie zrobili niemal nic, aby pomóc młodym ludziom znaleźć pracę, a mimo tego narzekali, że Włosi emigrują do innych krajów. Później nieco to się zmieniło, ale restrykcje znów pogorszyły sytuację. Czy LP "December" dedykujecie jednej konkretnej osobie? Każdy z nas zadedykował "December" konkret-


nej, innej osobie. Wszyscy straciliśmy niespodziewanie kogoś bliskiego. W naszej opinii, to najgorsza możliwa strata, z którą nie sposób zmierzyć się we właściwy sposób. Takie tragedia dzieją się bez ostrzeżenia, nagle; często trudno na początku zrozumieć, co właściwie się stało; dezorientujemy się. Potrzebowaliśmy skomponować o tym muzykę, aby dać sobie szansę głębszego zanalizowania wydarzeń oraz oczyszczenia myśli. Ile nadziei tkwi w "City of Ruins"? Pokładamy wiele wiary w "City of Ruins". Napisaliśmy ten kawałek jako hymn mający na celu zachęcenie zarówno siebie, jak i innych, do wzięcia się w garść po trzęsieniu ziemi, które uderzyło nasz kraj kilka lat temu. Przypominamy w tym utworze, że nie wszystko jest stracone; że pomimo przeciwności losu, należy się podnieść i żyć dalej dla siebie oraz dla wszystkich osób, za które bierzemy odpowiedzialność. Kataklizm uderzył wiele miejsc, ale ludzie zaczęli się odbudowywać i powracać do codzienności w miasteczkach pogrążonych na lata przez strach. Wszystkie Wasze poprzednie krążki ukazały się za sprawą SG Records, poza "City of Ruins", które wydało Punishment 18 Records. Czy zachowaliście wszelkie prawa związane z całym katalogiem Ibridoma? Gdybyście mogli ulepszyć jeden aspekt działalności Punishment 18 Records, co dokładnie by to było? Posiadamy wszystkie prawa do naszych utworów. Gdy zaczynaliśmy tworzenie "City of Ruins", SG Records było już zdecydowane na zamknięcie biznesu. Wybraliśmy Punishment 18, ponieważ poznaliśmy już wcześniej ich metody pracy, przy okazji różnych festiwali oraz targów muzycznych. Nie widzimy potrzeby ulepszania niczego w ich (już) znakomitej działalności. Jak Wasz nowy gitarzysta Lorenzo Castignani wpływa na komponowanie nowego materiału? Czy jest on muzykiem lubiącym tworzenie harmonii oraz składanie rozmaitych fragmentów utworów w jedną spójną całość? Lorenzo wspaniale uzupełnił skład Ibridomy. Zwykł często uczestniczyć w naszych koncertach oraz słuchać naszej muzyki, na długo zanim dołączył. Będąc już na pokładzie, wykazał się aktywnym podejściem do tworzenia riffów

Foto: Olga Korh

oraz harmonii. Rozumiał, na jakim brzmieniu nam zależy. Na żywo radzi sobie doskonale, na pewno nie boi się sceny. Z czasem będziemy się rozumieć podczas koncertów coraz lepiej Lorenzo ma znakomity potencjał do wyszlifowania. Wydaje się, że Ty oraz gitarzysta Marco Vitali musicie lubić death metal, skoro obaj graliście death metal w innych kapelach w przeszłości. Czy muzyczny gust Lorenzo dobrze pasuje do Waszych muzycznych upodobań? A może właśnie to jest fajne, że patrzycie na metal z różnej perspektywy? Lorenzo słucha głównie klasycznego heavy metalu, ale to nie problem, ani dla niego, ani dla pozostałych. Przeciwnie - nasza siłą tkwi w różnorodności metalowych gatunków, jakich słuchamy. Dzięki temu, że jesteśmy muzyczne bardzo "heterogeniczni" i otwarci, Ibridoma stała się tym, czym dziś jest. Pozwoliło nam to bowiem na stworzenie własnego brzmienia, które nas wyróżnia. To nie problem, to zasób. Jak podsumowalibyście wszystkie Wasze dotychczasowe doświadczenia sceniczne? Czy było aby tak, że pierwsza połowa historii Ibridoma (kiedy nie mieliście jeszcze wydanego żadnego LP) sprowadzała się do grania lokalnych gigów od czasu do czasu, nato-

miast Wasze show znacznie się wzbogaciło wraz z wydawaniem albumów? W ciągu pierwszej dekady naszej muzycznej kariery koncentrowaliśmy się na koncertowaniu - to był, i nadal jest, główny powód oraz cel naszej działalności. Na początku brakowało nam jeszcze doświadczenia w produkcji muzycznej, aczkolwiek mieliśmy na koncie dwie EPki ("Lady of Darkness" 2005 i "Page 26" 2008). Postrzegaliśmy zespół bardziej jako młodzieńczą pasję niż jako poważne zobowiązanie. Z pewnością wyprodukowanie kilku albumów studyjnych wzbogaciło nasze show, jako że teraz możemy przedstawiać się promotorom bardziej profesjonalnie, a za tym idą nowe i lepsze zaproszenia na koncerty. Czy mógłbym opowiedzieć nam o Waszym specjalnym akustycznym występie z okazji dwudziestolecia Ibridomy? Chodzi mi o imprezę z 10 sierpnia 2021r. To było fantastyczne show. Ze względu na restrykcje, mnóstwo czasu czekaliśmy na możliwość ponownego zagrania. Koncert nazwałbym intymnym (kameralnym), ale zaprosiliśmy wielu naszych przyjaciół oraz fanów. Podczas tej imprezy pożegnaliśmy poprzedniego gitarzystę Sebastiano Ciccale (odszedł, aby zająć się innymi projektami) i oficjalnie przywitaliśmy jego utalentowanego następcę. Lorenzo został gorąco przyjęty przez wszystkich fanów. Jakie macie plany na przyszłość? Nagramy w tej chwili nowy album studyjny z zamiarem wydania go w okolicy zimy 2021/ 2022. Następnie chcemy wyruszyć w promocyjną trasę. Mamy nadzieję, że restrykcje nie zaostrzą się. Utknęliśmy bez koncertów na zbyt długo, więc nie możemy doczekać się ponownego zobaczenia się z fanami, zarówno we Włoszech, jak i za granicą. Dziękuję serdecznie za rozmowę. Dziękuję. Zapraszam wszystkich do sprawdzenia Ibridomy na głównych portalach społecznościowych oraz na kanałach streamujących muzykę. Mam nadzieję, że zobaczymy się już niedługo na koncertach. Stay metal. Sam O'Black

Foto: Olga Korh

IBRIDOMA

99


Alarm natury Wokalista Fabio Attacco przybliżył nam historię zmierzającą do wydania drugiego albumu Evilizers "Solar Quake", począwszy od śpiewania coverów Judas Priest i pierwszych krokach zespołu, poprzez debiut "Center of the Grave", aż po koncertowanie poza Włochami (również w Polsce) w ramach promocji autorskich wydawnictw. Przedstawił też swoje główne przesłanie liryczne, a nawet podzielił się swym największym marzeniem. HMP: Evilizers powstał w 2013r jako cover band Judas Priest, wówczas pod nazwą Priest Killers. Jak wspominasz ten okres? Fabio Attacco: Z sentymentem. Od dziecka jestem fanem Judas Priest. Super było naśladować Roba Halforda! Jak duża jest baza fanów Priest w północnych Włoszech? Mamy tu mnóstwo "old-schoolowych" fanów, ale też młodzi metalowcy szaleją na punkcie ich najnowszego LP "Firepower". Judas Priest potrzebowało wielu lat ekspery mentów, aby rozwinąć atrybuty heavy metalowej estetyki (aczkolwiek nigdy nie przestali z nimi eksperymentować). Czy dla Was jest naturalne, że od początku wyglądacie, zachowujecie się i brzmicie po heavy metalowemu?

technologie. Kolory kolorami, ale skóry, łańcuchy, pirotechnika ani ćwieki nie zniknęły z ich sceny. Co następujące nazwy mają wspólnego z Evilizers: Cannibal Giant, Deceiver, Eden Beast, Entirety, Legion Warcry, To Feed of Flesh? Po prostu każdy muzyk wchodzący w skład Evilizers ma lub miał w przeszłości inne projekty, którym zawdzięczamy dodatkowe inspiracje do tworzenia naszych utworów - bardzo szerokie, od black do power metalu. Evilizers utrzymuje identyczny line-up od momentu, gdy zaczęliście używać tej nazwy w 2017r. Jak myślisz, które spośród Waszych cech charakteru najbardziej pomogły Wam w zbudowaniu świetnie dogadującego się ze-

Foto: Evilizers

Tak, dlatego że kiedy założyliśmy Evilizers w 2017r., heavy metal był w pełni ukształtowanym gatunkiem już od czterdziestu lat. Jak najbardziej naturalnym jest dla nas czerpanie inspiracji od bogów tego gatunku. Jesteśmy fanami "od zawsze". Co myślisz o obecnym wizerunku scenicznym Judas Priest? Wydaje się, że niektóre spośród wykorzystywanych przez nich efektów nie należy do archetypowego kanonu heavy metalu, choćby kolorystycznie. Bardzo nam się podobają ich ostatnie scenografie. Dzięki nim śmiało konkurują z najmłodszymi zespołami, które są przecież nowocześniejsze i w większym stopniu wykorzystują

100

EVILIZERS

społu? To nie jest wcale takie łatwe. Robimy to, co trzeba, żeby wydobyć z siebie wszystko, co najlepsze. Dzięki temu, że dobrze się dogadujemy, udaje nam się sprawnie osiągać założone cele, a także skutecznie przewidywać potencjalne problemy. "Center of the Grave" (2018) to Wasz debiutancki album. Czy jesteś z niego w pełni zadowolony? Ten album odzwierciedla styl inspirujących nas zespołów, przy czym brzmi współcześnie, a jego dynamika została dostosowana do obecnych standardów. Utwory tworzyliśmy po kolei: jeden przypominający Judas Priest, inny

Iron Maiden, a jeszcze inny Black Sabbath itp. Następnie przekuliśmy je na kształt naszych artystycznych wizji najlepiej, jak potrafiliśmy. Teksty traktują tam ogólnie o życiu oraz o dzisiejszym świecie. Myślę, że te kawałki reprezentują nas w najlepszym świetle. Czujemy się dumni, że udało nam się zrealizować w formie longplay'a coś, co początkowo było tylko luźnym pomysłem. Pozostanie on nam na zawsze bliski. Zarówno na "Center of the Grave" (2018), jak i na najnowszym LP "Solar Quake" (2021), zaprezentowaliście autorskie kompozycje, bez żadnych coverów. Jak postrzegasz różnicę w pracy nad własnym materiałem w porównaniu do wykonywania coverów? Kompletnie inaczej grało się na żywo covery niż własne numery. Jako Priest Killers staraliśmy się, aby wyszły one możliwie jak najbardziej podobne do wersji oryginalnych, uwzględniając nawet kostiumy i ruchy sceniczne. Ale podczas występów Evilizers koncentrujemy się na własnych utworach. Czujemy się wolni, aby robić to, co zechcemy oraz swobodnie wyrażać się poprzez muzykę. Zastanawiałem się niedawno nad rolą "tendencji do wędrowania myśli w umyśle jako przeciwieństwa zdolności koncentracji na jednej sprawie" w procesie kreacji nowej muzyki. Z badań statystycznych wyszedł mi wniosek, że im lepsza jest nasza pamięć, tym mniej kreatywni jesteśmy, i przeciwnie - im trudniej nam coś zapamiętać, tym łatwiej wymyślić coś nowego. Jak odniósłbyś się do tego z perspektywy wokalisty, który najpierw śpiewał w cover bandzie, a później w zespole komponującym własne utwory? Myślę, że wędrowanie myśli oraz improwizowanie pod wpływem chwili jest ważną częścią komponowania, ale pamiętając o uznanych wzorcach oraz o własnych, indywidualnych doświadczeniach, zwiększamy jakość efektów twórczych. Pisanie dobrej muzyki wymaga i tego i tego. Grunt, to aktywna współpraca całego zespołu przy każdym utworze, tak aby korzystać z synergii wynikającej z wszystkich doświadczeń. "Solar Quake" zarejestrowaliście już w 2019r., ale wydaliście go dopiero w marcu 2021r. Skąd ta obsuwa? Ukończyliśmy mix oraz mastering "Solar Quake" już w lipcu 2019r. Następnie przeznaczyliśmy kilka miesięcy na znalezienie odpowiedniego wydawcy. Chcieliśmy wydać materiał w marcu 2020r., ale na naszej drodze stanęły restrykcje. Minął cały rok, uznaliśmy, że nie czekamy dłużej, i wydaliśmy album. W jaki sposób podsumowałbyś główny


przekaz liryczny "Solar Quake"? To introspektywna analiza o tym, jak obrócić przeciwności losu w życiową energię, a także o tym, jak wiara w siebie może wzmocnić Ciebie jako osobę. Kilka utworów mierzy się z relacją pomiędzy człowiekiem a naturą. Nie brakuje też prostych tekstów o imprezowaniu w stylu lat osiemdziesiątych. Czy utwór "Earth Die Screaming" traktuje o niszczeniu Planety Ziemi przez ludzką akty wność? Jeżeli tak, to co skłoniło Was do zabrania głosu na ten temat? Tak, w "Earth Die Screaming" komentujemy złą sytuację, w jakiej znalazła się obecnie nasza Planeta. Zwracamy w nim uwagę na katastrofy w ziemskiej atmosferze, takie jak trzęsienia ziemi, tsunami, zmiany klimatyczne. Naszym zdaniem, natura w ten sposób alarmuje nas o powolnym i niepowstrzymanym upadku Ziemi, wywoływanym przez ludzkość. Jak skomentowałbyś rolę doom metalu w Waszej muzyce? Komponujemy pod wpływem chwilowych impulsów. Na pewno zależy nam na masywnym brzmieniu, ale "Solar Quake" zawiera znacznie więcej szybszych momentów niż "Center Of The Grave". Lubimy doomowe klimaty. Z pewnością doom mocno nas inspiruje. A co zapamiętałeś z występu Evilizers w Polsce w sierpniu 2019r.? Było absolutnie fantastycznie! To jeden z ostatnich występów w ramach trasy "Center of the Grave". Odbył się w Krakowie. Polacy okazali się świetną publicznością i spowodowali, że czuliśmy się u nich jak w domu. Dzięki

Foto: Evilizers

tego rodzaju doświadczeniom spoza Włoch, czujemy się nieco bardziej międzynarodowo. Mamy nadzieję, że wkrótce do Was wrócimy. W jaki sposób wyglądałyby przyszłe koncerty Evilizers, gdybyście mogli zrobić, cokol wiek chcecie? Podążamy naszą drogą krok po kroku, starając

się, aby za każdym razem nasz koncert wypadł jak najlepiej. Wspaniale byłoby zagrać na dużych europejskich festiwalach, typu Wacken Open Air - ten festiwal jest naszym marzeniem. Sam O'Black


Prosto i bezpośrednio - oto nasza mantra Mediolański wokalista Alessandro Bottin z szerokim uśmiechem opowiedział o swoim heavy metalowym zespole Slabber, najnowszym albumie "Apocryphal Diary" oraz o potrzebie odnowienia bezpośrednich relacji pomiędzy zespołami a fanami. Zauważył celnie, że "małe sale koncertowe są konieczne dla przetrwania underground'owych kapel", zwłaszcza wykonujących żywy i bezpośredni heavy metal. HMP: Powiedz proszę kilka słów o historii Slabber. Alessandro Bottin: Gitarzysta Marco Poliani założył Slabber w 2015r. Grał on wcześniej wraz z naszym perkusistą Marco Maffina w Rapid Fire. Oba zespoły brzmiały podobnie. Wkrótce dołączyłem do nich, wraz z wszechstronnym (bo osłuchanym w rozmaitych dźwiękach - od hard rocka po thrash) basistą Francesco Valerio. Szybko odnaleźliśmy własny styl, łączący tradycyjny heavy metal i thrash metal z naciskiem na melodie. W roku 2007 ukazał się nasz debiutancki LP "Colostrum", który kipi ówczesną energią Slabber. Od tamtego czasu nieco ewoluowaliśmy i drugi

nami pomysłami i motywuje nas do dodania czegoś extra. Podstawowym elementem utrzymującym całość w ryzach oraz nadającym muzyce przestrzeni jest perkusista Marco Maffina. Nie mniej istotne są partie basu Francesco Valerio, ponieważ znacząco uatrakcyjniają kawałki, jak wisienka na torcie. Ja również staram się wnosić wiele własnej inicjatywy, a inspiruje mnie hard rock i power metal. Jak dziś postrzegasz debiut Slabber "Colostrum"? Mam do niego sentyment. Lubię jego prostotę i bezpośredniość. Każdy członek Slabber wniósł w niego swój wkład. Na "Apocryphal

Przed marcem 2020r. regularnie spotykaliśmy się w jednym miejscu. Każdy z nas uczestniczył w dopieszczaniu kompozycji najpierw samemu w domu, a następnie sprawdzaliśmy, jak to brzmi zespołowo. Zdarzało się tak, że dopiero w grupie pojawiały się alternatywne propozycje i podejścia. Czasami zwykłe błędy prowadziły do całkiem nowego riffu. Również w studiu pracowaliśmy wspólnie. Nie dokończyliśmy całego materiału w 100% przed sesją, więc wymienialiśmy się pomysłami jeszcze w studiu. W notce prasowej napisaliście, że 10 utworów składające się na "Apocryphal Diary" wyróżnia m.in. "histrionic vocal". Co to oznacza? Tak pisano o moim głosie w pierwszych artykułach w lokalnej prasie. Śpiewałem w życiu różne rzeczy. Nie tylko agresywny metal, ale też kawałki Skid Row i Europe. "Histrionic", ponieważ zdarza mi się śpiewać melodyjne piosenki z brutalnymi lirykami lub przeplatać spokojniejsze linie wokalne z bardziej agresywnymi. Moja ekspresja ulega gwałtownym zmianom. Co stanowiło dla Ciebie wyzwanie podczas pracy nad "Apocryphal Diary"? Myślę, że ten album zawiera energię o rozmaitych barwach. Pomimo braku ballad, każdy kawałek pokazuje w pewnym sensie inny kolor metalu. Nie brakuje okazji, żeby każdy muzyk odzwierciedlił na "Apocryphal Diary" własne metalowe fascynacje z różnych okresów życia. Pomimo tego jest spójny. "Apocryphal Diary" rozpoczyna się od utworu "Time Of Boredom". Dlaczego wybraliście go jako pierwszy, poza tym, że doskonale oddaje charakter całego albumu? Sam odpowiedziałeś na to pytanie. Natychmiast uderza kwintesencją tego, co Slabber ma słuchaczowi do zaoferowania. Wystarczy chwila, żeby poznać nasz styl oraz nastrój całego LP. "Time Of Boredom" to rezultat współpracy zespołowej. Cieszę się, że udało nam się wypracować wspólne brzmienie, ponieważ wywodzimy się z różnych środowisk muzycznych. Czy oznacza to, że "Time Of Boredom" jest właśnie takie jak powiedziałeś, bardziej niż inne utwory z "Apocryphal Diary"? Nie wiem. Z pewnością dobrze nas reprezentuje.

Foto: Slabber

LP "Apocryphal Diary" wyszedł nam dojrzalej. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby nagrać najlepsze albumy, jakie potrafiśmy stworzyć. Okres między 2015r. a 2019r. oceniam jako bardzo intensywny. Chociaż zależy nam na utrzymaniu bezpośredniości oraz muzycznej prostoty, nieco eksperymentowaliśmy w tym czasie i rozwijaliśmy styl Slabber. Mam nadzieję, że słuchacze docenią to na "Apocryphal Diary". Skład Slabber pozostaje niezmieniony. Co dobrego mógłbyś powiedzieć o pozostałych muzykach? Jest nas czterech. Prostotę uznajemy za mantrę. Utwory z obu krążków zostały skomponowane przez Marco Poliani, który oprócz gitary włada też innymi instrumentami. Sporo pracuje w samotności, a następnie dzieli się z

102

SLABBER

Diary" weszliśmy jednak na wyższy poziom. Kiedy, z kim i jak powstały utwory na "Apocryphal Diary"? Bezpośrednio po ukazaniu się "Colostrum" w 2017r zabraliśmy się za tworzenie "Apocryphal Diary". Utwory mocno jednak ewaluowały przed wejściem do studia. Kawałek "Condemned To Live" napisaliśmy z myślą o "Colostrum", ale ostatecznie zdecydowaliśmy się zachować go na następny LP, ponieważ nie był wówczas jeszcze w pełni gotowy. Sesję rozpoczęliśmy w 2019 roku, ale restrykcje sanitarne opóźniły ją, dlatego album wyszedł dopiero 26 marca 2021r. Próby odbywacie wspólnie w jednym miejscu, czy na odległość za pośrednictwem Internetu?

Wspomniałeś na samym początku rozmowy, że jest u Was też sporo thrashu. Zdaje się, że "Insane Attack" najbardziej wyróżnia się pod tym względem? Więc to jest drugi utwór na albumie. Thrashowy, a przy tym emocjonalny. Powtórzę: bardzo prosty i bezpośredni numer. Gramy riff i podoba nam się lub nie. Staramy się uzewnętrzniać, pamiętając o naszych metalowych korzeniach. Lyric-video do utworu "Evil To Pay" skomentowaliście na Facebook-u: "dla tych, którzy kochają heavy metal". Bardzo go lubimy. Liryki nie nastrajają tam optymistycznie, ale to heavy metal w 100%, bardzo czadowy, z riffem nawiązującym do najlepszych tradycji, a przy tym melodyjny. Mam nadzieję, że spodoba się wszystkim odbiorcom. Czy "Dirty Hands" jest społecznie lub politycznie zaangażowane?


Tak. Slabber nie jest zespołem opowiadającym się po żadnej politycznej stronie ani wskazującym na jedno konkretne wydarzenie, ale dzielimy się emocjami powodowanymi polityką. Myślałem o IRA, Korei Północnej, Donaldzie Trumpie, Unii Europejskiej, globalizacji, różnych ideologach, kapitale kryjącym się za wydarzeniami, potrzebie pozostawania w porządku wobec siebie itp. Mimo wszystko Slabber nie jest zespołem zbytnio zastanawiającym się nad tymi sprawami; raczej zorientowanym na emocje oraz instrumenty, niż na intelekt i słowa. Gramy to, co czujemy, bez budowania strategicznej konstrukcji stojącej pomiędzy nami a muzyką. Drugie video nakręciliście do "Condemned To Live". Gracie tam razem a na drugim planie wyświetla się coś jakby kod programisty. Co chcieliście przekazać poprzez ten kod? Z powodu restrykcji graliśmy osobno, a następnie połączyliśmy ujęcia w jedną całość. Reżyser video zasugerował, żebyśmy dodali ten technologiczny element. Ma to sens. Ludzie na ogół tworzą wokół siebie sztuczną warstwę łączącą ich z systemem społecznym, w którym żyją, po to aby pozostawać konkurencyjnymi wobec innych. To dążenie czyni ich bardziej robotami, a mniej naturalnymi istotami. Pojawiają się dziwne zasady, których przestrzeganie warunkuje możliwość uczestnictwa w systemie. Potępiamy to. Do pewnego stopnia potrzebujemy tworzyć efektywne społeczeństwo, ale zdarza się, że tracimy równowagę. Osobiście przeraża mnie to, odczuwam wobec tego wstręt i widzę negatywne skutki uboczne. Ludzie powinni mniej porównywać się z innymi i konkurować między sobą, a bardziej współpracować z innymi i wzajemnie dzielić się fenomenem życia. Kiedy reżyser zaproponował ten technologiczny motyw na naszym video, uznaliśmy, że doskonale on pasuje. Fajnie, że w konsekwencji dodatkowa osoba (czyli reżyser video) mogła włożyć swój twórczy wkład w Slabber. Czy mieszkasz w Mediolanie? Wydaje mi się, że Mediolan jest zdecydowanie bardziej nastawiony na mordercze współzawodnictwo, podczas gdy pozostała część Włoch już dawno temu wrzuciła na luz?

Foto: Slabber

Możliwe. Traktuję Mediolan jak kontynentalną metropolię typu Londyn, Madryt, Paryż, Berlin. Na pewno mieszkańcy mojego miasta czują się zobowiązani do życia wedle wspomnianych, sztucznych zasad kapitalistycznych. Mocno wpływa to na życie całej lokalnej populacji. Pamiętam, że pędząc dwa lata temu taksówką na monachijski dworzec autobusowy, aby dostać się z Monachium do Mediolanu, kierowca zapytał mnie dokąd się wybieram? Odpowiedziałem, że to Mediolanu, na co on: "A, Monaco". Poprawiłem: "Milan", na co on wzruszył ramionami: "To samo". (śmiech) Nie byłbym tego taki pewien (śmiech). Czy to prawda, że na co dzień pracujesz jako IT System Architect? Jak widzisz przyszłość kanałów komunikacji pomiędzy rockowymi i metalowymi zespołami a fanami? To bardzo ważne pytanie. Od wielu już lat cyfrowe platformy odgrywają znaczącą rolę w każdym aspekcie życia człowieka - nie tylko w

muzyce. Kiedy spojrzymy na ostatnie wydawnictwa wielkich zespołów metalowych, np. Helloween, stoi za nimi rozbudowana strategia marketingowa na rynku cyfrowym. W ciągu ostatnich dwóch lat ta tendencja jeszcze bardziej się nasiliła. Prawdopodobnie coraz więcej zespołów będzie streamingować swe koncerty on-line. W tym kierunku to zmierza, ale nie lubię tego. Moim zdaniem potrzebujemy obecnie więcej uwagi przeznaczyć odbudowie żywych relacji pomiędzy fanami a zespołami, jak również planować działalność koncertową po zakończeniu restrykcji. Potrzebujemy wznowić nie tylko największe festiwale, na które dawniej regularnie uczęszczaliśmy, ale też otworzyć mniejsze lokale i puby, w jakich występują mniej popularne zespoły. Może John Petrucci tego Ci nie powie, ale małe sale koncertowe są konieczne dla przetrwania undergroundowych kapel. Potrzebujemy grać bezpośrednio przed ludźmi i widzieć ich (pozytywne lub negatywne) reakcje z pierwszej ręki, a nie tylko zza monitorów. Z drugiej strony fani też chcą spotykać się z zespołami osobiście. Naprawdę, jest to konieczne dla obecnych i dla przyszłych pokoleń, aby młode osoby też chciały tworzyć, wymieniać się pomysłami i czuć metal. Scena nie przetrwa bez bezpośrednich relacji między ludźmi. Plany na przyszłość Slabber? Kontynuujemy wspólne komponowanie. Wkrótce ujawnimy więcej szczegółów odnośnie nowych utworów. Marco Poliani wspominał mi już o trzecim albumie Slabber. Nie możemy doczekać się, kiedy znów wejdziemy do studia. Zdecydowanie zależy nam również na wznowieniu działalności koncertowej. Więc kiedy przyjedziecie do Polski? Wtedy, gdy nas zaprosicie (wesoły śmiech). Byłoby wspaniale zagrać w Polsce. Sam O'Black

Foto: Slabber

SLABBER

103


Pierdolić komputery O tak. Komputer to urządzenie, bez którego z jednej strony trudno jest sobie wyobrazić dzisiaj życie w wielu dziedzinach. Z drugiej zaś strony naprawdę potrafi napsuć człowiekowi krwi. Chyba każdy z Was przynajmniej raz w swoim życiu tego doświadczył. Ta kapryśna maszyna popsuła też humory chłopakom z Aeonblack. Jak? Odpowiedź w poniższym wywiadzie. HMP: Witaj Holger. Pomijając niezbyt bogatą dyskografię, jesteście na scenie już spory kawałek czasu. Jako Aeonblack gracie od roku 2003, jednak historia tego zespołu zaczęła się znacznie wcześniej. Zaczynaliście już w 1988 jako Groggy Elks. Co zatem sprawiło, że Wasz pierwszy album zatytułowany "Metal Bound" ujrzał światło dzienne dopier w roku 2015? Holger Berger: Witajcie ponownie. Szczerze mówiąc nie mogłem doczekać się tego wywiadu. O tak, tworzymy razem muzykę od dawna. Cóż, fakt, że album "Metal Bound" został wydany dopiero w 2015 roku, wynikał z tego, że potrzeba trochę czasu, zanim rozwiniesz się muzycznie i poznasz oprogramowanie do nagrywania. (śmiech) Wszystko nagrywaliśmy sami, bo nie było pieniędzy na wizytę w studiu. Były też różne zmiany w składzie, problemy z nagrywaniem (pierdolić komputery śmiech), zamknięcie naszej sali prób, itp. Nie zawsze było łatwo i nie chcę dziś za bardzo tego wspominać. Teraz na starcie mamy nowy,

Czyli sześć lat różnicy. Dużo i mało. Wszystko zależy od punktu widzenia. Kiedy zaczęliście tworzyć utwor, które słyszymy na "The Time Will Come". Holger Berger: Pisanie piosenek rozpoczęło się w 2018 roku, co było procesem ciągłym aż do rozpoczęcia nagrywania w 2019 roku. Detale poszczególnych utworów zostały również dopracowane podczas nagrywania. Najgorzej było, gdy dysk twardy komputera się zepsuł. Na pewno możesz sobie wyobrazić, przez co przeszliśmy. Na szczęście mieliśmy kopię zapasową wszystkiego na zewnętrznym dysku twardym. To tyle, jeśli chodzi o komputer, to było bardzo stresujące. Macie nowy skład. Czy nowi muzycy Aeonblack mieli jakiś wpływ na tworzenie nowego albumu Holger Berger: W zasadzie nie mamy zbyt wielu nowych członków. Pit był na pokładzie od wydania "Metal Bound". Ferdinand jest jak dotąd jedynym nowym muzykiem. Przy-

kowie byli bardzo otwarci na moje pomysły, mimo że piosenki były już całkiem skończone. Największą zmianą jest to, że podzieliliśmy partie solowe, więc dodanie solówek było jedyną rzeczą, na którą rzeczywiście mogłem sobie pozwolić. To była nowość dla zespołu, ponieważ w przeszłości istniała separacja między gościem od solówek a gitarzystą rytmicznym. Holger, Tak naprawdę jesteś jedynym muzykiem grającym w kapeli od początku. Czy zatem zawsze masz ostatnie słowo w każdej kwestii. Holger Berger: Nie, absolutnie nie. Jestem najdłużej działającym członkiem, współzałożycielem i gościem, który wymyślił nazwę, ale nie podejmuję sam żadnych decyzji. O wszystkim decydujemy razem. Masz jakieś metody poszukiwania nowych muzyków do zespołu? Holger Berger: Umieściliśmy ogłoszenia w branżowych serwisach i aktywnie rozglądaliśmy się za muzykami. Zawsze jest trudno. Jak już kogoś znajdziesz, musi on pasować do zespołu nie tylko jako muzyk, ale też jako osoba. On lub ona naprawdę musi bawić się tym, co robimy, a nie robić to z jakiegoś przymusu. Dobrzy muzycy, na których można polegać, są tu naprawdę rzadkością. Każdy woli robić swoje, nie rozumiem tego, ale tak jest u nas w południowych Niemczech. Ferdinand Panknin: Pita na perkusję i mnie jako gitarzystę dość łatwo było znaleźć. Najtrudniej jest znaleźć basistę. Było kilku basistów, którzy wyrazili chęć grania z nami. Niestety żaden z nich nie pasował do zespołu albo musieli odejść z powodów osobistych.

Foto: Aeonblack

niesamowity album zatytułowany "The Time Will Come" i to wszystko, co się w tym momencie dla nas liczy. No właśnie. Jak postrzegasz ten album na tle debiutu? Holger Berger: Nie ma naprawdę dużej różnicy. Zawsze trudno to porównać, osobisty wpływ na proces nagrywania odgrywa kluczową rolę. Moim zdaniem utwory na "The Time Will Come" brzmią nieco bardziej dojrzale i spójnie. Jest to album bardziej wyważony. Ale to nie znaczy, że album "Metal Bound" brzmi gorzej. "Metal Bound" to rok 2015, a teraz mamy rok 2021.

104

AEONBLACK

szedł do zespołu podczas nagrywania, gdy odszedł od nas stary gitarzysta. Wciąż szukamy nowego basisty. Ponieważ wszystkie szkice nowych kawałków zostały skończone w wcześniej, Ferdinand nie miał na nie wpływu. Wniósł jednak kilka świetnych solówek i przejął partie basu. Ferdinand Panknin: Ponieważ późno dołączyłem do zespołu, miałem niewielki wpływ na pisanie nowych piosenek. Wszystkie były skończone, kiedy zacząłem w Aeonblack. Stworzyłem kilka partii rytmicznych z drugą gitarą, takich jak ósemkowy rytm w refrenie "Specter in Black", co moim zdaniem wywarło duży wpływ na ten kawałek. Pozostali człon-

Porozmawiajmy o tekstach. Tyrtuł "The Time Will Come" brzmi nieco tajemniczo i może być różnie interpretowany. Czy stoi za nim jakiś concept? Holger Berger: Nie, to zdecydowanie nie jest concept album. Utwór tytułowy oparty jest tekstowo na przepowiedni Nostradamusa. Nie wszystko, co przepowiedział ten człowiek spełniło się, ale we wszystkim jest trochę prawdy. W kawałku "I Won't Think About Tomorrow" śpiewasz, że nie myślisz o przyszłości tylko żyjesz tu i teraz. Jest to przesłanie wychodzące na przeciw wszystkim tym pseudorozwojowym bzdurom, które wypełniają sieć. Skąd pomysł na taki utwór? Holger Berger: Och, nie pamiętam już jaka była główna inspiracja dla tego tekstu. Ale powiedz sam sobie szczerze, co jest najlepsze w życiu? Kiedy urządzasz dobrą imprezę lub spotykasz się z dobrymi przyjaciółmi. Są to chwi-


le, którymi naprawdę należy się cieszyć i całkowicie zapomnieć o reszcie. Bez względu na to, co było wczoraj, czy jutro w ogóle nadejdzie. "No Man's Land" to naprawdę ekscytujący utwór. Zwłaszcza główny riff i tekst, który w tym wypadku do wesołych nie należy. Kto jest autorem tego utworu? Holger Berger: Cóż, piosenkę tą napisał zespól Aeonblack (śmiech). Żarty na bok, miałem linię wokalną ze zwrotki, przejścia i refrenu, Maunze dodał gitarę a Pit partie perkusji. Potem złożyliśmy wszystko do kupy, aż kawałek ten osiągnął wersję, którą słyszysz na albumie. Skąd się wziął pomysł na instrumentalny "1999 Annihilation Overture"? W mojej opinii byłoby to świetne intro do całości, jednak kawałek ten nie trafił na początek? Holger Berger: Pomysł opierał się na riffie od Maunzego. Ten instrumentalny szkic miał w zanadrzu od dawna i teraz mógł go wcielić w życie. Tak, chciałem mieć to intro razem z tytułowym utworem "The Time Will Come" jako pierwszy numer na albumie, ale większość zdecydowała się na "Spectre in Black", który jest również świetnym numerem otwierającym. "1999" to rok, w którym ta melodia powstała. Czy ta apokaliptyczna okładka to również Wasz pomysł? Holger Berger: Tak. Pomysł na okładkę również wyszedł od nas jako zespołu. Całość zaimplementował Andreas Nagel, naprawdę, bardzo fajny facet. Przedstawił nasze pomysły apokaliptycznej wersji dokładnie tak, jak sobie wyobrażaliśmy. Nie mogę powiedzieć, czy ta wizja się spełni, jak pokazano na zdjęciu, ale rzeczywistość jest już taka, że wszyscy chodzimy w maskach. Co dalej...? Jak sami twierdzicie, chcecie nadać heavy metalowi trochę świeżości. W tym miejscu chciałbym zapytać w jaki sposób chcecie tego dokonać. Nie sądzicie, że to próba wymyśle nia koła na nowo? Holger Berger: Z pewnością nie jesteśmy wymyślić koła na nowo, ale przyozdobić to istniejące ugruntować nasze brzmienie w tym gatunku. Kiedy patrzę na wszystkie powermetalowe zespoły na całym świecie, które są w podziemiu, to widzę, że ten styl muzyki wraca pełną

Foto: Aeonblack

parą. Czy zatem "The Time Will Come" Twoim zdaniem osiągnął swój cel f odświeżył nieco ten gatunek? Holger Berger: O tak, tak myślę, myślę też, że utwory z obecnego albumu "The Time Will Come" mogą urosnąć do prawdziwych klasyków. Za każdym razem, gdy ponownie słucham albumu, jestem zaskoczony tym, co stworzyliśmy tutaj jako Aeonblack. Bardzo trudno jest bronić się przed wielkimi postaciami heavy metalu na scenie, ale jest to coś warte, gdy się z nimi porównuje, co też jest wstydem. Zespół powinien być zawsze oceniany neutralnie. Ale ciągle łapię się na porównaniach ze znanymi postaciami ze sceny. Nagraliście teledysk do "The Phantom Of Pain". Czy to Wasze pierwsze doświadczenie z tego typu produkcjami? Holger Berger: Tak, to było pierwsze doświadczenie w nagraniu wideo. Znowu muszę powiedzieć, że nakręciliśmy to całkowicie sami. To był zabawny czas. Mieliśmy pomysł, opracowaliśmy plan i zaczęliśmy filmować. Ferdinand Panknin: Tak, to było nasze pierwsze doświadczenie w tworzeniu teledysku. Ze względu na przepisy dotyczące Covida nie mogliśmy spotkać się wszyscy razem, więc tylko

dwoje z nas spotkało się w tym samym czasie i wykonało sekwencje. W końcu zmiksowaliśmy to wszystko razem z kilkoma innymi filmami pasującymi do tematu. Moim zdaniem była to ciekawa i ekscytująca rzecz, bo dla nas wszystkich była to nowość. Wszyscy byli bardzo ciekawi i mieli wiele pomysłów, więc był to prawdziwy projekt zespołu, chociaż nie spotkaliśmy się ze sobą, ale zrobiliśmy to przez internet. Wreszcie nasz pierwszy teledysk i warunki, jakie mieliśmy, zrobiły się naprawdę dobre i otrzymaliśmy wiele pozytywnych reakcji, o czym można przeczytać na Youtube. Zatem w przyszłości pewnie chętnie to powtórzycie, czyż nie? Holger Berger: Hmm, myślę… może… sam się przekonaj obserwując nasz kanał na You Tube i nasze strony na mediach społecznościowych. Ferdinand Panknin: Tak, w tej chwili opracowujemy plan nowego teledysku. Ale trudno jest znaleźć lokalizację. Nie wolno nam się spotykać jako zespół gdzieś w środku. Szukamy więc miejsca na zewnątrz, gdzie możemy zrobić sesję nagraniową. Nie jest to łatwe, bo nie możemy tego zrobić gdzieś w miejscu publicznym. Naszym celem jest stworzenie czegoś, co z jednej strony pasuje do piosenki, a z drugiej różni się od naszego poprzedniego teledysku. Dzięki za poświęcony czas... Ferdinand Panknin: Dziękujemy za wasze zainteresowanie naszą muzyką! Holger Berger: Dziękuję również za ten fajny wywiad, mam nadzieję, że udało nam się szczegółowo odpowiedzieć na wszystkie pytania. Rogi w górę, metalowcy! W jedności siła! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymopn Paczkowski

Foto: Aeonblack

AEONBLACK

105


Jakby to było wczoraj Paladine to nazwa, która ma całkiem sporą szansę na zaistnienie w metalowym świecie. Ich drugi krążek "Entering The Abyss" w chwili gdy to czytacie już zdążył zdobyć pewne uznanie wśród słuchaczy i krytyków. O okolicznościach jego powstania i historycznym już koncercie u boku Manilla opowiedział nam Christ Stergianidis, który w Paladine obsługuje bas. HMP: Witajcie. Na początku chciałbym Wam pogratulować świetnego albumu. Jak długo nad nim pracowaliście? Christ Stergianidis: Witam. Z tej strony Christ Stergianidis, basista i założyciel Paladine. Bardzo dziękujemy za zainteresowanie naszą twórczością oraz miłe słowa. Rozpoczęlimy proces tworzenia materiału na początku 2019 roku. Do studia weszliśmy w 2020 roku. Tak więc ja sam widzisz, pracowaliśmy nad naszym nowym albumem przez około dwa i pół roku. Z wielu rozmów, które przeprowadziłem z różnymi muzykami wynika, że można mieć dwa różne podejścia do swej twórczości i samego procesu kompozycyjnego. Jedni mają konkretny zarys i wizje albumu zanim jeszcze zaczną komponować, inni zaś preferują bardziej spontaniczne podejście. Jak to jest z Wami? Christ Stergianidis: Na początku naszą wizją dotyczącą nowego albumu było upewnienie się, że ludzie rozumieją, o co chodzi w koncepcji. Skupiliśmy się głównie na koncepcie. Poświęciliśmy zbyt wiele uwagi dopracowaniu szczegółów, ponieważ chcieliśmy uchwycić go poprzez naszą muzykę w najlepszy możliwy sposób. Potem wszystko inne zostało powołane do życia po prostu dzięki inspiracji. Moją szczególną uwagę przykuł riff z utworu "Beetwen Gods and Men". Nick Protonotarios: Ideą całej kompozycji albumu było pójście o krok dalej niż miało to miejsce na pierwszym albumie Paladine. Miałem pomysł, aby wprowadzić świeższe i nowsze brzmienie bez utraty tożsamości, którą wypracowaliśmy na debiucie. I tak narodził się ten nowy styl. Ze świeżymi pomysłami, bardziej technicznymi riffami i większą ilością niespodzianek dla uszu słuchaczy. Jeśli chodzi o

utwór "Between Gods and Men", chciałem stworzyć riff, który przypomniałby słuchaczom, że zespół potrafi grać nie tylko ciężko, ale również technicznie. Przyszłościowym celem dla mnie jest pokazanie, że zespół rozwija się i z każdym nowym albumem mogę przenieść kompozycje na nowy poziom. Rozwój i postęp to nie tylko moje cele, ale i sposób na życie. Jeśli następny album nie będzie lepszy niż poprzednie, to jaki jest w tym wszystkim sens? W dość intrygujący sposób potraficie budować napięcie. Mam tu na myśli szczególnie początek utworu tytułowego. Czyj to pomysł? Nick Protonotarios: Kompozytorem tego utworu i głównym kompozytorem albumu byłem ja, Nick Protonotarios. Kiedy skomponowałem główny riff tego utworu, pomyślałem, że jest on zbyt mocny i poważny jak na początek. Dlatego wpadłem na pomysł, żeby go najpierw stopniowo zbudować. Komponując zawsze mam na uwadze fakt, że słuchacz potrzebuje niespodzianek. Główny riff musi być dobrze ugotowany, zanim zaserwuję go słuchaczom. Nawet jeśli masz świetny przepis, jaki jest sens, jeśli nie przyrządzisz go dobrze? Moim ulubionym utworem jest "Mighty Heart". To zresztą chyba najbardziej melodyjna pozycja na tym albumie. Nick Protonotarios: Nie wiem, czy "Mighty Heart" jest moim ulubionym kawałkiem, ale na pewno jest to najbardziej "paladinowy" utwór na albumie! Moją inspiracją podczas komponowania "Mighty Heart" był sam zespół. Potrzebuję trzech elementów, które muszą być połączone, aby skomponować dobry utwór Paladine.... Epickość, moc i pozytywne uczucie. To są te trzy elementy, które pozwalają mi skomponować dobry utwór Paladine. Ten

przepis nigdy mnie nie zawiódł, dlatego mam już wiele "paladinowych" kompozycji gotowych na kolejne albumy, które być może wydamy. Nick, Twoje wokale uważam za jeden z głównych atutów zespołu Nick Protonotarios: Dziękuję Ci bardzo za miłe słowa! Nie uważam, że jestem idealnym wokalistą. Szczególnie na pierwszym albumie zauważyliście, że lepiej gram na gitarze niż śpiewam. Mimo to uważam, że posiadam pewne potężne atuty wokalne, z których jestem bardzo dumny... Przede wszystkim bardzo kocham to, co robię. Poza tym, jestem w stanie stworzyć tyle linii wokalnych, ile potrzebuję do każdej piosenki, ale główną bronią jest to, że sam śpiewam utwory, które tworzę. To pozwala mi wykorzystać całą moją wizję podczas ich tworzenia. Mój trening wokalny nie jest niczym szczególnym... Nie znam nawet ćwiczeń wokalnych... Jestem bardziej kompozytorem i gitarzystą niż wokalistą. Kiedy śpiewam, podążam tylko za swoim instynktem i sercem! I oczywiście, zawsze szanuję moich kolegów z zespołu, ich wizję i gust. Jeśli robię coś, co im się nie podoba, zawsze proponuję alternatywne rozwiązania, aż będą zadowoleni! W jakich okolicznościach odkryłeś swój talent wokalny? Nick Protonotarios: Udzielę nieco dziwnej odpowiedzi na to pytanie. Nie odkryłem swojego talentu do śpiewania. Nigdy nie myślałem o sobie jako o wokaliście, ale inni zawsze mnie tak postrzegali. Przez to że przeprowadzałem ludzi przez śpiewanie kompozycji, które dla nich tworzyłem, zawsze mówili mi, że jestem dobrym wokalistą. Więc to nie ja wybrałem śpiew, to śpiew wybrał mnie. Nawet dziś wyda-

Foto: Paladine

106

PALADINE


je mi się to dziwne, że jestem głównym wokalistą wielu zespołów, takich jak Darklon, The Saturn Five i oczywiście Paladine. To był nieoczekiwany krok w mojej muzycznej karierze, z którego ostatecznie jestem bardzo zadowolony! Christ, jesteś jedynym muzykiem, który gra w Paladine od samego pozątku istnienia tej kapeli. Czy w związku z tym to do Ciebie należy ostatnie słowo? Christ Stergianidis: Tak, rzeczywiście, jestem zarówno liderem jak i założycielem zespołu. Zawsze mam ostatnie słowo w każdej sprawie, ale daję też dużo swobody twórczej pozostałym członkom. Każdy z nich wnosi coś unikalnego do zespołu i bardzo doceniam ich wkład. Każda decyzja jest podejmowana po długich rozważaniach i dopóki nie osiągniemy wspólnego mianownika. Przypuszczam zatem, że jesteś zadowolony z całej drogi, którą przeszedł zespół Paladine? Christ Stergianidis: Tak, jestem naprawdę zadowolony i usatysfakcjonowany z postępów zespołu, biorąc pod uwagę, że zaczynaliśmy jako amatorzy. Na początku chcieliśmy po prostu grać muzykę, którą kochamy, dla naszej własnej zabawy, nie myśląc o robieniu czegokolwiek poważnego, jak wydawanie albumów, granie koncertów, itp. Zdaliśmy sobie jednak sprawę, że być może mamy coś wyjątkowego w naszych rękach, kiedy zaczęliśmy pisać nasze własne piosenki. Postanowiliśmy więc pracować nad naszym materiałem z bardziej profesjonalnym podejściem, co zaowocowało wydaniem naszego debiutanckiego albumu. Ogólnie rzecz biorąc, nie zmieniłbym niczego, ponieważ podoba mi się to, jak potoczyły się sprawy zespołu. Nowa płyta nagrana została w nieco odświeżonym składzie. Nowi członkowie zapewne wpuścili w zespół trochę "świeżej krwi"? Christ Stergianidis: Tak, w zespole jest trzech nowych członków - Sotiris, John i Mpampis. Oczywiście, wnieśli oni "świeżą krew" do zespołu. Sotiris, w szczególności, napisał trzy kawałki na nowy album. Wszyscy nowi muzycy są bardzo kreatywni i wykazali się poświęceniem, jak również zaangażowaniem podczas nagrywania i produkcji albumu. To uczucie odświeżenia było ważne dla zespołu. Poza tym, nowi członkowie są bardzo fajnymi, łatwo nawiązującymi kontakt facetami i bardzo szybko zaadaptowali się w zespole. Jakie kryteria musi spełniać muzyk który aspiruje do grania w Paladine? Christ Stergianidis: Oczywiście, głównym kryterium jest umiejętność odpowiedniego grania utworów. Po drugie, nowy członek dołączający do zespołu musi być "jednym z nas" i czuć się jak część rodziny - być osobą, z którą łatwo się dogadać. Innymi słowy, przyjazną osobą, z którą możesz porozmawiać bez okazywania wrogości, urazy i tego typu rzeczy. Wierzę, że każdy zespół poszukuje mniej więcej tych samych cech. Jesteś fanem uniwersum Dragonlance. Christ Stergianidis: Tak, jestem wielkim fanem Dragonlance i wszystkich gier Advanced Dungeons and Dragons. Jest to niesamowity świat, który może zabrać Cię we wspaniałą podróż i sprawić, że spojrzysz na rzeczy z innego punktu widzenia. Tak więc, zdecydowanie polecam każdemu, kto nie jest zaznajomiony z

Foto: Paladine

tym uniwersum, aby zaczął grać i czytać o nim Myślę, że się spodoba. Jak właściwie odkryłeś tą sagę? Christ Stergianidis: Odkryłem świat Dragonlance i konkretne jej częśći w wieku około 13 lub 14 lat podczas grania grę Dungeons and Dragons w tamtym czasie, zwaną Heroes Quest. Potem wsiąkłem w ten świat na dobre. Przeczytałem prawie wszystkie powieści, większość z nich dwa lub trzy razy. To naprawdę fascynujące. To Twoja jedyna inspiracja, jeśli chodzi o teksty z "Entering the Abyss"? Christ Stergianidis: Tak, "Entering the Abyss" jest albumem koncepcyjnym opartym w całości na Dragonlance. Opowiada on bardzo specyficzną historię rozgrywającą się w tym uniwersum. Dlatego na Twoje pytanie mogę odpowiedzieć twierdząco. Nie miałem żadnych innych inspiracji dla moich tekstów. Robiąc research przed tym wywiadem często trafiałem na opinie porównujące Was do innego greckiego zespołu power metalowego, mianowicie Firewind. Christ Stergianidis: Te komentarze są dla nas wielkim komplementem. Porównywanie naszej muzyki do Firewind i tego typu opinie, to naprawdę zaszczyt. Tak, zgadzam się z nimi po części, ale nie do końca. Rozumiem skąd się biorą, ponieważ nasze i ich brzmienie są do pewnego stopnia podobne. Ale jednocześnie uważam, że mimo wszystko nasze brzmienie pod wieloma względami się różni i zdecydowanie nie jesteśmy ich kopią. Mimo to, dalej uważam to za zaszczyt. Nie uważasz, że dobrym pomysłem byłoby zaproszenie Gus G. jako gościa? Christ Stergianidis: Oczywiście, współpraca z Gusem G. byłaby nie tylko interesująca, ale również byłaby dla mnie powodem do dumy. Tak naprawdę nie myślałem o tym. W gruncie rzeczy, to nie myślałem o współpracy z żadnym sławnym muzykiem. Ale wiadomo, nigdy nie mów nigdy. Jednak zarówno na Waszym debiucie "Finding Solace", jak i na "Entering The Abbyss" paru gości się znajdzie. Christ Stergianidis: Tak, mieliśmy kilku gości

na "Finding Solace". Na "Entering the Abyss" jest tylko jeden gość. Nazywa się Thomas Sykes i jest aktorem podkładającym głos w intro "Raistlin's Ambition". Macie na koncie wystę u boku Manilla Road. Jak ogólnie wspominasz tamten wieczór? Czy fani ekipy Marka Sheltona dobrze zareagowali na Waszą muzykę? Christ Stergianidis: Tak, dzieliliśmy scenę z legendarnym Manilla Road i w rzeczywistości był to nasz pierwszy występ pod nazwą Paladine. Wydaje się, jakby to było wczoraj, z tego występu wspaniałe wspomnienia. Nie wyobrażam sobie lepszych okoliczności na pierwszy występ. Wierzcie lub nie, ale pamiętam, że zrobiliśmy tylko dwie lub trzy próby w ramach przygotowań, co było niesamowite a drugiej strony trochę ryzykowne, ponieważ nie znaliśmy się wtedy tak dobrze. Manilla Road przywitała nas ciepło za kulisami. Ogólnie rzecz biorąc, otrzymaliśmy wiele pozytywnych reakcji i opinii. Zarówno Manilla Road, jak i ich fani polubili naszą muzykę i chciałbym im wszystkim bardzo podziękować. Miałeś zapewne okazję poznać Marka przed jego śmiercią. Christ Stergianidis: Tak, spotkałem Marka Sheltona za kulisami podczas koncertu i na krótko przed jego śmiercią. Oczywiście, jest mi bardzo przykro z powodu jego śmierci, tak jak wszystkim. Mieliśmy krótką pogawędkę. Tak naprawdę nie było to nasze pierwsze spotkanie, ponieważ spotkałem go również kilka razy w przeszłości. Był przyjaznym, otwartym, jednocześnie mocno stąpającym po ziemi człowiekiem i takim go zapamiętam na zawsze. Dziękuję bardzo za miłą pogawędkę. Christ Stergianidis: Chciałbym Ci również bardzo podziękować za ten wywiad. To była przyjemność odpowiedzieć na wszystkie Twoje pytania i pozwolić Twoim czytelnikom dowiedzieć się więcej o Paladine. Jestem wdzięczny za danie mi tej szansy. Bardzo to doceniam i cieszę się, że spodobał Ci się nasz nowy album. Życzę wszystkiego najlepszego Tobie i Twoim czytelnikom. Uważajcie na siebie. Keep the Flame Alive! Bartek Kuczak Tłumczenie Joanna Pietrzak

PALADINE

107


Dla mnie wszystko jest nowe Warto zobaczyć, jak Rebellion wygląda z perspektywy nowego muzyka. Podczas gdy płyta "We are the People" rzeczywiście jest nieco inna, niż poprzednie krążki kapeli, dla Martina Giemzy, wszystko w Rebellion jest czymś nowym. O nowocześniejszym brzmieniu, kawałkach inspirowanych współczesną historią i roli Uwego Lulisa opowiadał nam nowy gitarzysta kapeli. Martin Giemza: Cześć Katarzyna! (po polsku - przyp. red.) Cieszę się, że mogę udzielić wywiadu dla polskiego magazynu, bo mam polskie korzenie. Zanim zapomnę, chciałbym pozdrowić całą moją mieszkającą tam rodzinę! HMP: Super! Ludzie kojarzą Rebellion z dawnymi czasami, epoką żelaza, okresem wikingów czy czasami Szekspira. Teraz jednak wskoczyliście w zupełnie inne ramy czasowe. To trochę tak, jakbyście wraz "We are the People" rozpoczęli jakiś nowy rozdział Rebellion. Tak, to prawda, dawne czasy są typowe, zwłaszcza dla naszych starszych członków (śmiech). Pomysł na taki specyficzny temat miał nasz tekściarz i basista, Tomi, który odpowiadał też za tematykę na starszych krążkach. Jako że trzech z pięciu członków kapeli to osoby nowe, wydaje się, że dobrze było zrobić wraz Rebellion coś nieco innego. Także muzycznie. Jako że ja też należę do tych nowych, trudno mi więc mówić o jakiejś kolejnej epoce. Dla mnie wszystko tutaj jest nowe. Bardzo mnie rzecz jasna cieszy, że różnica względem dawnych płyt jest zauważalna i jest postrzegana jako nowa era. Użyliście słowa "rebellion" w kawałku "Liberté, Égalité, Fraternité". To brzmi mocno. To przypadek czy użycie tego słowa ma drugie dno? Na przykład, że jako zespół, jakoś szczególnie identyfikujecie się z przesłaniem kawałka?

"Rebellion" zarówno jako słowo, jak i nasza nazwa idealnie pasuje do kawałka. Chodzi tu o Rewolucję Francuską i o to, że biedniejsi ludzie powstają przeciwko swoim ciemiężcom. W klipie świadomie zdecydowaliśmy się na taki wiejski anturaż. Jeśli zaś chodzi o Rewolucję, to można też mówić o rebelii. W każdym razie raczej identyfikujemy się z koncepcją na płytę jako taką, a niekoniecznie z tym czy innym kawałkiem. Czytałam, że "Vaterland" jest inspirowany Waszym hymnem narodowym. W zasadzie to Fabrizio napisał muzykę do kawałka "Vaterland". Tomi posłuchał i od razu skojarzyła mu się w niemieckim hymnem. Jak tylko wpadł na to skojarzenie, od razu zadzwonił do mnie z urlopu i mi zaśpiewał (śmiech). To, jak muzyka i tekst ze sobą współgrają, jest mocne. Muzyka uroczyście opiewa śmierć mężów oraz dzieci, które zaginęły. Hymn narodowy jest rzeczywiście słyszalny i dlatego postrzegam go jako muzyczny cytat, który przez fakt, że pochodzi od dawnego hymnu cesarskiego, dodaje jeszcze głębszego znaczenia. Nie mieliście problemów natury prawnej? Na przykład w Polsce nie wolno przerabiać hymnu. Nie, nie obawialiśmy się żadnych prawnych problemów. Sama melodia powstała na bazie austriackiego hymnu cesarskiego, a skomponował ją pod koniec XVIII wieku Joseph Haydn. W Niemczech mamy okres ochronny

dla sztuki. Po 70 latach od śmierci kompozytora prawa autorskie wygasają i melodia jest dostępna. O ile mi wiadomo, nie ma żadnego prawa, które specjalnie zabraniałoby robić tego z hymnem narodowym. Nawet się dziwię, że tak jest w Polsce. Czytałam, że płyta ma mocne i konkretne przesłanie. Do tej pory Rebellion raczej opisywał historię, niż przekazywał przesłanie. Tak, przesłanie płyty jest jasne: rasizm i nacjonalizm ponoszą winę za wojny oraz związane z nimi zniszczenia i zagładę. Cały zespół reprezentuje zjednoczoną Europę i nikt z nas nie chce, żeby historia się powtórzyła. Jak wcześniej wspomniałem, to Tomi miał taki pomysł i koniecznie chciał go zrealizować. I tak się stało. A pandemia miała jakiś wpływ na to nowe oblicze Rebellion? Wydaje mi się, że nie ma muzyka, którego pandemia nie dotknęła. Wiele występów zostało odwołanych i musieliśmy się nieco ogarnąć. Ale dobrze spożytkowaliśmy ten czas, nagrywając płytę. Było dla nas ważne, żeby zespół wpadł w rytm. Dlatego jak tylko pandemia na to pozwalała, spotykaliśmy się w sali prób i ćwiczyliśmy kawałki. Chcielibyśmy już wcześniej być na scenie, ale tym bardziej się cieszymy, że niedługo znów wszystko ruszy! Są gatunki metalu, które zaangażowanie światopoglądowe czy polityczne mają we

Foto: Rebellion

108

REBELLION


krwi, jak choćby thrash metal. W kręgu klasycznego heavy metalu nie jest to typowe. Myślisz, że takie zaangażowanie jest konieczne? Szczerze mówiąc, wolałem się nie wypowiadać na temat polityki za pomocą muzyki. Ale, że pojawił się taki temat, z którym akurat się w 100% identyfikuję, nie był to dla mnie problem. Kiedy jakaś kapela czuje, że powinna się w jakiś sposób wypowiedzieć na temat polityki, trzeba jej na to pozwolić. Mamy wolność wypowiedzi i powinna ona mieć miejsce także w muzyce. Coś, co wydaje mi się zawsze dobre, to kiedy zespół swoją muzyką występuje przeciwko ksenofobii, rasizmowi i opowiada się za tolerancją. A może muzyka powinna być tylko rozry wką? Wy macie to szczęście, że Tomi to historyk, ale jest masa kapel, które nie mają żadnej wiedzy i o historii czy polityce piszą bzdury. Muzyka może wywierać szczególny wpływ, a niektóre tematy mogą głęboko poruszać. Nie chcę mówić, że musi być rozrywką, tak samo jak nie może być lekcją historii. Bardzo świadomie poprowadziliśmy muzykę tak, żeby oddziaływanie tekstów zyskało jeszcze większą głębię. Jestem bardzo zadowolony, że wspomina się o tym też w recenzjach! Utwór "Shoa (it could have been me)", dobrze wybija rytm, ale nie pozwala na wspólne maszerowanie, bo stopa perkusji porusza się w przeciwnym kierunku. Kroczący riff symbolizuje machinę śmierci Holokaustu, a stopa idzie właśnie w ten sposób, ponieważ bylibyśmy źle poczytani, gdyby dało się do tego kawałka dobrze tańczyć. W "Verdun" gitary imitują spadające raz po raz bomby oraz gromy z broni maszynowej, a akordy w zwrotkach poruszają się niczym odpierający atak oddział wojskowy. Ten kawałek nie ma też refrenu, do którego można byłoby śpiewać. To także nie pasowałoby do tematyki. Druga całkiem nowa rzecz na nowej płycie to sound. "Verdun" brzmi bardzo ciężko, "Gods of War" ma momenty, które brzmią niemal jak black metal, a w "Vaterland" jest ciężka solówka. Do tego bębny na całej płycie brzmią bardzo przestrzennie. Czytałam, że za sound odpowiada Uwe Lulis. Tomi dał mu wolną rękę? Tak, Uwe Lulis był odpowiedzialny za brzmienie, ale nie za pisanie kawałków. Dzięki niemu zespół brzmi jak właściwy zespół, w którym zgadzają się pojedyncze dźwięki. Świetnie je zmiksował i zmasterował. Wspomniane momenty w kawałkach takich jak "Verdun", "Gods of War" czy "Vaterland" już na początku były ustalone. Chcieliśmy, żeby "Verdun" brzmiał masywnie, więc dostroiliśmy gitary do C. To jedyny kawałek płyty, który jest tak nisko nastrojony. "Gods of War" napisał Fabrizio, który dorastał wraz z black metalem, a chaotyczna solówka w "Vaterland" zwyczajnie pasuje do kawałka, bo niszczy jego epicki refren. A Uwe nadał temu wszystkiemu odpowiednie brzmienie.

Foto: Stefanie Preuss

nowym muzykom drogę? Jako gitarzysta mogę się od niego wiele nauczyć. Nawet mi pokazał, jak powinno się zagrać kilka starych kawałków Rebellion. Wydaje mi się, że jego styl grania na gitarze także miał wpływ na mój sposób pisania kawałków. A obecność Simone Wenzel jest skutkiem pojawienia się Uwe? To jakaś taka "podróż sen tymentalna"? Jako że Uwe i Simone już razem w zespole grali, uznaliśmy, że będzie pasować, jeśli i ona się nieco do tego przyczyni. Pozwolę się powtórzyć: zgodziła się, więc dobiliśmy targu (śmiech). Wracając do brzmienia, mam wrażenie, że z płyty na płytę jest ono coraz cięższe i bardziej masywne. Chcieliśmy na tej płycie zabrzmieć trochę nowocześniej, jednocześnie nie stracąc typowego dla Rebellion brzmienia. A jako że nowoczesny metal nieco masywniej i ciężej brzmi, w tym właśnie kierunku podażyłem pisząc kawałki. Przy czym na płycie jest tylko kilka ciężkich numerów. Zaliczają się do nich według

mnie "Verdun", "Gods of War" i "Shoa". Kawałek "We are the People" przypomina mi nieco "Miklagard". Raz - podobne zakończe nie, dwa - obecność nieco folkowej melodii. To podobieństwo jest celowe? Obawiam się, że mogę Cię rozczarować, ale w tym maczać palce musiał przypadek. Nie było zamiaru, żeby kawałek brzmiał podobnie. Dla mnie ważne było, żeby w części kluczowej "We are the People" gitary wybrzmiały dwugłosem, bo chodzi w niej o zjednoczenie ludzi. Dlatego gitary powinny grać solówkę w parze. Okładka, zarówno pod względem symboliki, jak i wykonania, jest po prostu genialna. O okładkę zadbał Tomi, a wykonał ją Björn Gooßes. Sam pomysł omówiliśmy krótko i daliśmy artyście wolną rękę. A zrealizował ją o wiele lepiej, niż sobie mogliśmy to wyobrazić! Jesteśmy z tego powodu bardzo zadowoleni! Katarzyna "Strati" Mikosz

A jak to się w ogóle stało, że Uwe znów działa wraz z Rebellion? Uwe i Tomi wciąż utrzymują kontakt. A jako że potrzebowaliśmy kogoś, kto nagra nam płytę, przyszedł pomysł, żeby był to Uwe. Zgodził się, więc dobiliśmy targu (śmiech). Pomysł, żeby Uwe wdrożył nowe rzeczy, nie był zły. Tomi chciał, żeby wskazał Tobie i innym

REBELLION

109


Idealne połączenie Trzy lata minęły od czasu, gdy Jego Wysokość Hammer King wypuścił dla swych poddanych ostatnią porcję muzyki. Na szczęście dbanie o Królestwo i podróże statkiem "Poseidon" nie przeszkodziły mu, by zesłać nową inspirację na swych czterech posłańców. Z jednym z nich, Titanem Foxem V udało mi się zamienić parę słów. To zresztą nie pierwszy raz, gdy Jego Wysokość Hammer King wskazała mu moją osobę, by nieść wieść dalej. HMP: Cześć Titan. Witaj ponownie. Titan Fox V: Cześć Bartek, wspaniale znów z Tobą porozmawiać! Minęły już prawie trzy lata, jak ten czas leci! Nasz album "Hammer King" jest już na rynku i wszystko idzie po naszej myśli. Po raz pierwszy weszliśmy na niemieckie listy przebojów albumów, a nawet awansowaliśmy na 46. miejsce, z czego jesteśmy bardzo dumni! No właśnie! Dlaczego akurat wybraliście na tytuł nazwę Waszego zespołu? Właściwie są dwa powody. Po pierwsze, w kapeli nastąpiło coś, co nazwałbym restartem zespołu. Napalm Records to nasza nowa wytwórnia, Péter Sallai to nasz nowy twórca okładek, Jacob Hansen dokonał miksu i masteringu, mamy nowe kostiumy wykonana na zamówienie specjalnie dla nas przez OV Thunder Clothing, i oczywiście Gladius Thundersword to nasz nowy basista. Jest to więc nowy rozdział w historii Hammer King, a tytuł albumu to odzwierciedla. Drugi powód jest oczywisty: wszystkie nasze albumy były jak książki z opowieściami o pewnej części życia Hammer Kinga. Debiut opowiadał o Królestwie i postaciach tam żyjących, drugi ("King Is Rising") opowiadał o bitwach i wojnach króla, a "Poseidon Will Carry Us Home" o rejsach Króla. Kiedy zaczęliśmy przyglądać się nowym utworom, od razu stwierdziliśmy, że większość piosenek dotyczyła osoby samego Króla. Więc musieliśmy po raz pierwszy umieścić Króla na okładce i nazwać album jego imieniem. Jak już wspomniałeś, trafiliście pod skrzydła nowej wytwórni. Wszystkie poprzednie albumy Hammer King były wydane przez Cruz

Del Sur Music. Teraz jest to Napalm Records. Co Wam dała ta zmiana? Na początku chcę powiedzieć, że byliśmy bardzo zadowoleni z Cruz Del Sur Music, a Enrico Leccese w dalszym ciągu jest naszym prawdziwym przyjacielem. Czuliśmy jednak, że nasza odmiana metalu nie była tym, czego zwykle szuka grupa docelowa Cruz Del Sur Music, a z drugiej strony nie mogliśmy zbyt łatwo dotrzeć do "naszej" publiczności. Tak więc wszyscy zgodziliśmy się, że idziemy do wytwórni specjalizującej się w naszej muzyce, a Enrico nas w tym wspierał. Wybraliśmy Napalm Records, ponieważ współpracuje z wieloma zespołami wykonującymi bardziej komercyjny rodzaj metalu. To naprawdę świetnie działa i widzimy, że dobrze zorganizowana akcja promocyjna bardzo nam pomogła w dotarciu do nowych fanów i followersów. Nie zwolnimy tempa i wykorzystamy tę zmianę tak dalece, jak to możliwe!

stwa do żadnego innego zespołu, ponieważ mamy ten nieco odważny, celtycki wygląd, który naturalnie pasuje do naszego pochodzenia… Pozwól, że rozwinę wątek producenta. Od niedawna współpracujecie z Jacobem Hansenem Wszystkie Wasze albumy sprzed "Hammer King" nagraliście we współpracy z Charlesem Greywolfem. Właściwie Jacob jest kolejną osobą w naszym teamie. Charles Greywolf był i wciąż jest naszym zaufanym producentem. Jego Studio Greywolf przeniosło się do nowego miejsca, w którym jest jeszcze lepsza akustyka. Spędziliśmy naprawdę wspaniały i kreatywny czas w studio, a genialne brzmienie sali nagraniowej sprawiło, że nasz perkusista Dolph brzmi na znacznie wyższym poziomie niż wcześniej. To samo zresztą dotyczy wokali. Chcieliśmy mieć kogoś nowego do miksowania i masteringu, ponieważ spędziliśmy wiele tygodni pracując w studiu z Charlesem, a ponieważ bardzo nam się podoba to, co Jacob zrobił dla Pretty Maids, był naszym pierwszym wyborem. Jego miks zwalił nas z nóg, tego właśnie szukaliśmy: potężnego dźwięku z dużą mocą, który jest jednocześnie przejrzysty i ciepły! Charles i Jacob to dla nas idealne połączenie.

Jak udało się Wam tam trafić? Z początkiem 2020 roku skontaktowaliśmy się z kilkoma wytwórniami z wersjami demo trzech utworów, a Napalm z radością był jedną z nich, która zaproponowała nam umowę. Byli pierwsi i ich oferta była najbardziej optymalna.

Jak wyglądało tworzenie tego materiału? Był to proces dość innowacyjny. Napisaliśmy o wiele więcej kawałków niż wcześniej! W sumie trzydzieści utworów, z których wykorzystaliśmy dwanaście. Reszta to po prostu (dobrze, że Gino tego nie słyszy) był materiał do wyrzucenia. Nie były to słabe utwory, ale czegoś im brakowało. W przeszłości pisaliśmy w zasadzie tyle materiału, ile mieściło się na albumie. Teraz naprawdę piszemy jak najwięcej i zaczynamy pracować tylko nad pomysłami. Jesteśmy bardziej kreatywni i wychodzą nam lepsze numery.

Wspomnieliście również o zmianie image'u. To akurat słuszny krok, bo w tych mundurkach z poprzedniej sesji wyglądaliście jak pracownicy kuchni, którym na chwilę udało się wyrwać na fajkę (śmiech). Dobre! (śmiech), jesteśmy bardzo zadowoleni z nowych strojów! Z każdym albumem stopniowo zmienialiśmy swój look. Nasz make-up też ewoluował. Osobiście nie widzę podobień-

"Awaken the Thunder" to naprawdę idealny opener albumu. To takie uderzenie młota Jego Wysokości Hammer Kinga. Ustalacie kolejność utworów na albumie już w czasie tworzenia czy może robicie to w trakcie nagrywania? Wielkie dzięki, ładnie to określiłeś. W tej chwili "Awaken The Thunder" to nasz ulubiony utwór. Jest on świetną mieszanką brutalnego

Foto: Thommy S. Mardo

110

HAMMER KING


riffu, surowej zwrotki, bardzo tradycyjngo mostku ze wszystkimi galopowymi gitarami, a następnie pięknym, wpadającym w ucho komercyjnym refrenem. Dokładnie to, co lubimy najbardziej. "Awaken The Thunder" towarzyszył nam dosyć wcześnie podczas sesji pisania, a kiedy zrobiliśmy demo z trzema utworami dla wytwórni płytowych, "Awaken" był już utworem otwierającym. Nie był to trudny wybór. Zarówno wtedy, jak i później. Jako singiel promocyjny wybraliście jednak utwór "Atlantis (Epilogue)". Właściwie pierwszym singlem był "Hammerschlag" z Gerrem z Tankard, Isaaciem z Epica i The Crusaderem z Warkings. Ale to "Atlantis" był faworytem zarówno naszym, jak i ludzi z Napalm Records. To bardzo "gęsty" utwór, w ciągu 6 minut dużo się dzieje. Mamy kilka świetnych melodii wokalnych, kilka fantastycznych solówek gitarowych i wielkie zakończenie z kontrapunktowym wokalem, z którego jesteśmy bardzo dumni. Muzyka przyszła do mnie, gdy spędziłem trochę czasu w Szwajcarii nad Jeziorem Zuryskim, więc w muzyce była woda od samego początku. Lirycznie sprowadza "trylogię morską" z albumu "Poseidon..." z 2018 roku do konkluzji: Król przepłynął starożytną trasą Przylądka Horn, a następnie wraca do domu, lub do nowego domu w miejscu zwanym Atlantydą. Zawsze fascynowało mnie pytanie, czy Atlantyda jest mitem, czy bardzo odległym wspomnieniem wczesnego okresu ludzkiej historii. Z pewnością jest teraz częścią historii Hammer Kinga! No właśnie! "Hammerschlag" ma niemiecki tytuł. Nie zapomnieliście skąd pochodzicie. Nie myśleliście o nagraniu całego utworu w Waszym języku? Właściwie nigdy nie planujemy naszej muzyki, ona pochodzi od nas, tak jak ją przekazuje Wasza Wysokość, sam Hammer King. Uważam jednak, że śpiewam po angielsku znacznie lepiej niż po niemiecku.. Ale naprawdę, kiedy opisujesz wpływ uderzenia młota, nie ma tak silnego angielskiego słowa jak niemiecki hammerschlag - więc musieliśmy go tutaj użyć! "We Are the Kingdom" ma dość intrygujący riff. On też pochodzi od Króla, czy historia tego kawałka jest inna? Król zesłał ten riff, jak wszystkie inne, ale tym razem przekazał go Dolphowi. Piosenki, które inicjuje Dolph są zawsze wyjątkowe, a większość z nich trafia również na albumy. Bardzo podoba mi się klimat wczesnych lat 80. i późnych lat 70. na "We Are The Kingdom". Specjalny riff dla nas! "Into The Storm" to zaś najsurowszy utwór na "Hammer King". Brzmi trochę jak wczes ny Iron Maiden. Czy Jego Wysokości się to podobało? Król to napisał, więc musi mu się to podobać! Nigdy nie odważylibyśmy się kwestionować decyzji Króla w jakiejkolwiek formie. Na pewno słychać tam wczesny klimat maiden. Wszyscy zaangażowani w nagranie albumu tak bardzo polubili ten kawałek. Charles Greywolf nalegał, abyśmy zamieścili go na albumie, a ostatnio jeden dziennikarz nazwał "Into The Storm" najlepszym utworem na albumie. Rozumiem, że cały materiał pochodzi od Jego Wysokości. Również teksty. Co tym razem Król chciał w nich przekazać?

Foto: Thommy S. Mardo

"Awaken The Thunder" to pierwszy utwór, w ktorym pojawia się we wszechświecie Hammer King, ale ma też mocne przesłanie dla "świata zewnętrznego". Będziemy nadal pisać tego rodzaju teksty w przyszłości, aby nie tylko opowiadać legendę o Królu Młocie, ale także mieć wpływ na ludzi żyjących poza Królestwem. Chcemy mieć pewność, że świat ze wszystkimi jego złymi i brzydkimi stronami może powoli zamieniać się w jakieś miłe miejsce. Prawie tak wspaniałe jak Królestwo!

jacielu, że to był zaszczyt znów z Tobą rozmawiać - Boże błogosław Króla, niech Król Was błogosławi Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Macie nowego basistę, o którym zresztą już wspomniałeś. Jak Król wskazał Wam Gladiusa Thundersworda? Co się stało z KK Basementem? Gladiusa zasugerował nasz przyjaciel, Chris Glaub z niemieckiego magazynu Break Out. Chris wiedział, że szukamy nowego członka i wiedział, że Gladius był bardziej niż gotowy i chętny do wykonania tej pracy. Nie mogliśmy zrobić nic innego, jak tylko przyłączyć go do nas w naszej królewskiej krucjacie. Dlaczego nastąpiła zmiana? To jak w każdym dobrym małżeństwie, w tym małżeństwie są cztery osoby. Ludzie czasami rozwijają się w różnych kierunkach i nie zawsze można powstrzymać oddalanie się od siebie. Spędziliśmy razem kilka wspaniałych lat, więc trzymajmy się ich i cieszmy się dziedzictwem trzech albumów, które wspólnie nagraliśmy. Czy Jego Wysokość chciałby coś przekazać swym polskim wyznawcom? Zdecydowanie! Wszystkim poddanym i wyznawcom Króla z Polski pragniemy podziękować za wsparcie. To przyjemność znów trafić na łamy Heavy Metal Pages. Król nadejdzie i miejmy nadzieję, że niedługo zagramy po raz pierwszy w Polsce! Do zobaczenia wkrótce. Dziękuję Bartku. Uwierz przyFoto: Thommy S. Mardo

HAMMER KING

111


jednak któryś z pozostałych członków ma świetne pomysły, jestem całkowicie otwarty na ich wkład. Ale jak na razie pozostali muzycy nie przedstawili nam żadnych pomysłów (śmiech).

Stawić czoła lękom Miłośnikom melodyjnego metalu zespołu Bloodbound przedstawiać nie trzeba. Na tym poletku Szwedzi już dawno ugruntowali swoją pozycję. Może nie w takim stopniu, jak ich rodacy z Hammerfall czy Sabaton, nie mniej jednak ich dziewiąty w dorobku album udowadnia, że nie zamierzają być w tyle. O "Creatures Of the Dark Realm" I nie tylko opowiedział nam grający w Bloodbound na instrumentach klawiszowych Fredrik Bergh. HMP: Witaj Fredrik. Właśnie na rynek trafił nowy album Bloodbound "Creatures Of the Dark Realm". Cofnijmy się jednak nieco w przeszłość. Czy gdy ukazał się Wasz debiut "Nosferatu" czułeś, że Bloodbound kiedykol wiek dojdzie do punktu, w którym jest dzisiaj? Fredrik Bergh: Cześć Bartek! Miło Cię słyszeć! Cóż, nie myślałem wtedy o dziewiątym albumie(śmiech). Kontynuowanie tworzenia nowych utworów i koncertowanie. To było wówczas wszystko, czego chcieliśmy. Jestem dumny z tego, gdzie jesteśmy dzisiaj! Przeszliśmy

Pomówmy jednak o nowym albumie. "Creatures Of the Dark Realm" to dość intrygujący tytuł... Koncepcja liryczna albumu opowiada o stawianiu czoła swoim lękom i o tym, że strach może przybierać różne kształty i formy. Ludzie boją się różnych rzeczy, ale zazwyczaj są to tylko fantazje w ich głowach. Możesz je przezwyciężyć z odpowiednim nastawieniem umysłu. Cały materiał został napisany przez Ciebie, Tomasa oraz Patrika. Powiedz mi proszę, który aspekt Waszej współpracy lubisz naj-

OK, macie swoje doświadczenie, które pewnie przekłada się na konkretny sprawdzony sposób pracy, Nie kusiło Was jednak, by tym razem zrobić coś inaczej niż zwykle? Proces tworzenia nie różnił się tym razem od poprzednich albumów, które zrobiliśmy. Ja, Tomas i Patrik najpierw pracujemy samodzielnie w naszych domowych studiach. Po zebraniu mnóstwa pomysłów prezentujemy je sobie nawzajem i decydujemy, nad którymi chcemy dalej pracować, a następnie działamy razem razem i zamieniamy najlepsze pomysły w odpowiednie utwory. Naszą wizją było napisanie albumu pełnego "metalowych hitów", piosenek z chwytliwymi i mocnymi melodiami. Postawiliśmy sobie poprzeczkę wysoko i myślę, że udało nam się stworzyć zabójczy album! \m/ Na Waszej nowej produkcji nie znajdziemy żadnej ballady. To celowy zabieg? Wydaje mi się, że w historii zespołu stworzyliśmy może 3-4 ballady (śmiech). W sumie nigdy się nie zastanawiałem dlaczego tylko tyle. Może dlatego, że wolimy się wyszaleć (śmiech). Nie wykluczam jednak, że na następnym albumie pojawi ballada. Zobaczymy! Jednym z moich faworytów na "Creatures Of the Dark Realm" jest "When Fate is Calling". Jestem zachwycony sposobem, w jaki budujecie napięcie zwłaszcza na początku utworu. Świetny wybór. Ta piosenka jest w większości napisana przez Patrika. On skomponował wszystkie partie oprócz refrenu. Podczas pracy nad tym kawałkiem jednak utknął, więc wkroczyłem ja i napisałem refren, a Tomas napisał tekst. Jest to jedna z moich ulubionych piosenek! Bardzo chcę włączyć ją do naszego setu na żywo, kiedy będziemy mogli ponownie wyruszyć w trasę! W tym oraz paru innych utworach możemy usłyszeć dość ciekawie brzmiące chórki. Czyja to robota? Większość chórków na albumie została nagrana przez Patrika z niewielką pomocą jego brata Andreasa i innego wokalisty o imieniu David. Zawsze dobrze jest śpiewać chóry różnymi głosami.

Foto: BloodBound

długą drogę od czasu albumu "Nosferatu". Jak postrzegasz "Nosferatu" po tych wszystkich latach. Nadal uważam, że to świetny album. Na pewno jest na nim kilka ważnych dla nas utworów i nawet po czasie jestem z niego dumny. Ale kiedy nagrywaliśmy go, nie byliśmy nawet prawdziwym zespołem. Tylko ja i Tomas Olsson tworzyliśmy ten materiał i nigdy nie spodziewaliśmy się, że zostanie on tak dobrze przyjęty. Dzisiaj postrzegają na ten album jak na klasyk. Tak, "Nosferatu" od strony czysto muzycznej jest znacznie inny niż nasze ostatnie dokonania, ale myślę, że to efekt naturalnego rozwoju na przestrzeni lat.

112

BLOODBOUND

bardziej? Tak, to prawda. Jesteśmy osobami odpowiedzialnymi za tworzenie w zespole. Lubię współpracować z chłopakami. Na przykład jeśli zacząłem coś pisać, a w pewnym momencie utknąłem i nie wiem jak to pociągnąć dalej, Patrik lub Tomas mogą rozwinąć mój pomysł. I na odwrót. Bardzo dobrze nam się razem pracuje. Mamy jasny obraz tego, jak chcemy, żeby Bloodbound brzmiał. Pozostali członkowie Bloodbound nie chcą brać udziału w procesie tworzenia? Pisanie piosenek to rzemiosło, które wymaga wielu lat rozwoju, a co z tym się wiąże, ciężkiej pracy i doświadczenia w komponowaniu. To nie jest coś, co każdy może robić od ręki. Jeśli

Wydaje mi się, że w "Ever Burning Flame" oraz "The Wicked and the Weak" słychać sporo folkowych wpływów. Mam rację? Tak. Lubimy dodawać folkowe elementy do naszej muzyki. Na ostatnim albumie również mieliśmy kilka utworów z wpływami folkowymi. Ja osobiście wychowałem się na twórczości takich wykonawców jak Thin Lizzy i Gary Moore. Lubię szczególnie tą nutę irlandzkiego folku w ich muzyce. Bloodbound jest zespołem, który skupia się przede wszystkim na chwytliwych melodiach (doskonałe przykłady to "Kill Or Be Killed" oraz "Marching To War"). Wspomnieliśmy już o folku, ale wydaje mi się, że czerpiecie masę inspiracji z innych niemetalowych gatunków. Świetny wybór, ja również bardzo lubię te kawałki. Nie słuchaliśmy niczego szczególnego


podczas komponowania. Zwykle mam otwarty umysł na muzykę. Lubię każdy rodzaj muzyki, o ile jest to dobrze skomponowana piosenka. Wszystko, od Lady Gagi po metal (śmiech). Pewnie się cieszycie, że znowu można grać koncerty. Tak! Jesteśmy szczęśliwi, że znów będziemy mogli grać na żywo! W październiku zagramy dwa koncerty w Finlandii i dwa w Szwecji, a w grudniu wystąpimy na jednym festiwalu w Niemczech i jednym w Belgii. W marcu 2022 roku wyruszymy w europejską trasę "Tour of the Dark Realm". Niestety nie mamy w planie żadnego koncertu w Polsce. Jest jakiś jeden szczególny koncert Bloodbound, który wspominasz najbardziej? Zagraliśmy wiele koncertów w 25 krajach, więc bardzo trudno jest wybrać! Ale nasze trasy w Japonii i Stanach Zjednoczonych były świetne. Głównie dlatego, że zawsze chciałem tam zagrać. Ale jak już mówiłem, zagraliśmy wiele wspaniałych koncertów przez te wszystkie lata! Trochę rozmów z muzykami już przeprowadziłem. Wielu z nich narzekała na życie w trasie i twierdzą, że poza samym występem na scenie to jedna wielka męczarnia. Głównie chodziło o przemieszczanie się, brak możliwości spokojnego snu, czasem brak możliwości wzięcia prysznica itp. Jestem ciekaw, jak Ty to postrzegasz bazując na swym oso bistym doświadczeniu. Zwykle nie robimy bardzo długich tras, więc nigdy nie dochodzimy do punktu, w którym jesteśmy zmęczeni i/lub znudzeni życiem w trasie (śmiech). Zawsze dobrze się bawimy i naprawdę cieszymy się wszystkim, co związane z byciem w trasie, szczerze mówiąc! Ale jeśli miałbym wskazać już jakiś minus, to jedynie to, że jesteśmy z dala od naszych rodzin! Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Wielkie dzięki! Mam nadzieję, że zobaczymy się w Polsce na trasie! Bartek Kuczak Tłumaczenie Joanna Pietrzak

BLOODBOUND

113


Wyrażanie zła na swój własny sposób Japoński Evil gra siarczysty i intensywny black/thrash metal na tyle dobrze, że postanowiliśmy przepytać lidera grupy, śpiewającego gitarzystę Ryo Kitamurę. Zwolennicy Sodom, Venom, Hellhammer czy Sarcófago powinni zainteresować się drugim albumem tego kwartetu, zatytułowanym "Possesed By Evil". HMP: Jak to jest być opętanym przez zło i podążać życiową ścieżką zła w uporządkowanym, japońskim społeczeństwie? Czujecie się outsiderami, wyrzutkami, bo wasza muzyka nawet dla niektórych fanów metalu jest pewnie zbyt prymitywna i ekstremalna? Ryo Kitamura: W Japonii jest wiele undergroundowych zespołów z różnych gatunków. Nie czuję się więc szczególnie skrępowany. Chodzi tylko o to, że jest to zazwyczaj muzyka ekstremalna, więc nie zawsze jest mile widziana. (śmiech) Ale w sumie i tak macie lepiej niż muzycy Venom, Hellhammer na przełomie lat 70. i 80. czy później Sodom, bo granie takiej muzy ki wtedy to był dopiero hardcore - obecnie da-

biam sposób, w jaki grają na granicy załamania. I oczywiście Sarcófago. Oba te zespoły mają na nas ogromny wpływ. A japońskie grupy, z mistrzami takiej stylistyki jak Abigail czy Sabbat na czele? Od tych drugich chyba też zaczerpnęliście nazwę, bo przecież w początkach istnienia zwali się właśnie Evil? Tak, ale najpierw słuchałem niezależnych, thrashmetalowych kapel zza oceanu, a japońskich zacząłem słuchać dużo później. Więc nie jestem pod bezpośrednim wpływem ich muzyki. Ale mamy teraz dobre relacje i szanujemy ich! Również nazwa zespołu nie pochodzi od nich. Nie wiedzieliśmy, że Sabbat grał wtedy pod nazwą Evil. Wybraliśmy Evil bez zastano-

podziemny etos, również za sprawą kolejnych wydawnictw, ukazujących się nie tylko na CD, ale też na kasetach i na 7" EP - jest to dla was ważne, żeby w tych cyfrowych czasach mieć swoją muzykę nie tylko na fizycznych, ale nawet na analogowych nośnikach dźwięku? Myślę, że analog jest ważny bez względu na to, w jakim wieku żyjemy, ponieważ pozwala nam doświadczyć prawdziwego i bezpośredniego słuchania muzyki. Poza tym, moim osobistym marzeniem było wydanie płyty winylowej. W przypadku obu albumów można nawet mówić, że wydaliście je niczym w końcu lat 80., bo na trzech fizycznych nośnikach - wtedy cyfrowych wersji jeszcze nie było. A nawet więcej, bo "Possesed By Evil" doczekała się niedawno drugiej wersji winylowej, ale jako picture disc - wygląda na to, że warto było mieć kolorową okładkę? Tak, było. Chciałem wydać to jako picture disc, ponieważ naprawdę uwielbiam ten design. Jest niesamowity, jak oldschoolowe grafiki z horrorów, które uwielbiam! Jesteście kolekcjonerami takich podziemnych wydawnictw z całego świata, chętnie wymieniacie się na płyty i wciąż je kupujecie, powiększając swe kolekcje? Słucham więcej muzyki cyfrowo niż kiedyś, ale ostatnio spędzam więcej czasu w domu z powodu Corony, więc liczba winylowych płyt w moim domu ciągle rośnie (śmiech). Nasz perkusista jest prawdziwym kolekcjonerem, typem faceta, który ma wiele wydań tej samej płyty. Japonia jest dla płytowych kolekcjonerów prawdziwą mekką, wasze tłoczenia są bardzo cenione w świecie, do tego wiele edycji przy gotowanych z myślą o rynku japońskim zawiera utwory bonusowe - można się w tym wszystkim zatracić tak, że pensja stopnieje nie wiadomo kiedy? (śmiech) Tak... dość często zdarza się, że mój portfel jest pusty (śmiech). Ostatnio jest szczególnie źle, większość moich zarobków wydaję na płyty.

Foto: Evil

je się chyba zauważyć większa tolerancja na takie podejście do metalu, jakie prezentuje cie? Masz rację. Jak już wspomniałem w Japonii jest wiele zespołów, więc mam wrażenie, że nasza muzyka jest przez niektórych akceptowana. Myślę też, że to w pewnym sensie dobry czas, ponieważ w dzisiejszych czasach wiele osób styka się z nową muzyką przez Internet. A Internet przyniósł nową muzykę nowemu pokoleniu i każdy może łatwo słuchać tego rodzaju muzyki. Czy to właśnie te zespoły, a do tego Sarcófago czy wczesna Sepultura, których covery, obok "Witching Metal" Sodom też nagraliś cie, miały na was największy wpływ, kiedy zaczynaliście grać? Wczesny Sodom, oczywiście! Po prostu uwiel-

114

EVIL

wienia. To było proste i pasowało do naszej muzyki. Kiedy dostałem pliki z "Possesed By Evil" byłem przekonany, że to jakiś nowy materiał duńskiego, niedawno reaktywowanego Evil, znanego z MLP "Evil's Message"; dopiero odpaliwszy "The Cycle Of Pain" zorientowałem się, że chyba jednak niekoniecznie (śmiech). Wybierając tę nazwę nie obawialiście się, że fani będą mylić wasz zespół z innymi grupami zwącymi się Evil? Tak naprawdę nie myślimy o tym (śmiech). Po prostu kontynuujemy wyrażanie zła na swój własny sposób. Kawałki, które napisaliśmy były po prostu "Possessed by Evil", dlatego wybraliśmy ten tytuł. Od początku istnienia zespołu kultywujecie

Chętnie uczestniczycie również w wydawaniu splitów - takie łączone wydawnictwa są idealną formą promocji dla takich zespołów jak Evil? Osobiście chcę robić splity tylko z zespołami, z którymi jestem blisko lub które są naprawdę fajne. Myślę, że to jest dobre dla promocji i dotarcia do fanów, którzy znają tylko jeden z tych zespołów. "Possesed By Evil" to jakby udoskonalona, a do tego brutalniejsza wersja "Rites Of Evil", stąd obecność na tej płycie utworów dłuższych, przekraczających cztery minuty, co wcześniej wam się nie zdarzało, zrównoważonych tymi w granicach minuty-dwóch - o taki efekt właśnie wam chodziło, żeby pokazać Evil jakby w dwóch odsłonach, potwierdzić rozwój zespołu potrafiącego coś więcej niż tylko łojenie na najwyższych obrotach? Tak, zrobiliśmy, tym razem myśleliśmy o poprawieniu jakości utworów bardziej niż przy poprzedniej płycie. Jakie to uczucie, mieć nową płytę, idealną do prezentacji na żywo, ale bez szansy na granie koncertów z powodu pandemii? Jesteście rozczarowani, czy może fakt, że ta sytuacja do-


Metal totalny Nie lubią szufladek, łatek czy etykietek. Łoją tak, jak Venom czy Slayer za najlepszych lat i niedawno wydali debiutancki album "Krvcifix Invertör". Nie brakuje też na tej płycie dowodów ("Mephistopheles"!), że ci młodzieńcy z Ligurii mają również dość oryginalne pomysły, a do tego chcą sprawić, żeby heavy metal znów był niebezpieczny.

tyczy praktycznie wszystkich muzyków na całym świecie, jest tu pewną pociechą? To jest po prostu pechowe. Osobiście dużo przebywałem w domu, więc otarło się to u mnie o załamanie psychiczne. Codziennie mam nadzieję, że normalność wkrótce wróci. Bardziej popularne czy mainstreamowe zespoły metalowe mają w tej sytuacji znacznie większe możliwości promocyjne: są nawet takie, które kręcą teledyski do wszystkich utworów z nowej płyty, żeby tylko zwiększyć zain teresowanie tym wydawnictwem. Wy zawsze stawialiście na bardziej bezpośrednie formy promocji, zresztą dotarliście z koncer tami również do Europy. Co teraz? Liczycie, że dobre recenzje, wywiady i opinie fanów, wyrażane choćby na ich blogach czy w sieci, przełożą się na lepsze niż debiutanckiego albumu przyjęcie "Possesed By Evil"? Hmmm, tak naprawdę nie myślałem o tym co zrobimy w przyszłości. Oczywiście byłoby miło dostawać dobre recenzje, ale nie możemy wyruszyć w trasę, więc uciekamy od myślenia o tym (śmiech). Co uważacie za sukces na tym etapie istnienia Evil, bo to przecież już 10 lat, jak gra cie razem, możecie więc już pokusić się o jakieś podsumowanie? Myślę, że chodzi o możliwość utrzymania zespołu w prawie tym samym składzie przez 10 lat i wyprodukowanie albumu. Myślę, że najtrudniejszą częścią bycia w zespole jest umiejętność pozostania przyjaciółmi. Widziałem wiele zespołów, które zaczynały jako dobrzy kumple, ale się rozpadły. Mam nadzieję, że uda nam się pozostać razem.

HMP: Pandemia odcisnęła swoje piętno praktycznie na każdym aspekcie naszego życia, ale kiedy posłuchałem "Alcoholic Brigade" pomyślałem, że bardzo musiało wam też brakować zakrapianych prób, weekendowych wypadów do pubów czy generalnie imprez? Hellraiser: My tak naprawdę nigdy nie przestaliśmy pić, nawet gdy puby zostały zamknięte. Często zbieraliśmy się by na okrągło puszczać Baphomet's Blood. Ten żart będzie się ciągnął przez lata, a my nie zamierzamymu ulec; już zagraliśmy sekretny show i zrobimy to znowu. Ci, którzy dadzą się zamknąć w domu po raz trzeci, są głupimi pizdami. Łączenie whisky i wina to dobry pomysł, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na to, że jako nacja jesteście znani z miłości do wina właśnie? (śmiech) To nie jest zbyt dobry pomysł, no chyba, że następnego poranka chcesz się czuć jakby ktoś ci wbijał gwoździe do głowy. Wino to po prostu kolejna rzecz, którą robimy lepiej niż inni. A jak oceniłbyś w takim razie swój stopień uzależnienia od muzyki, tak w skali od 1 do 10? Myślisz, że ten stan narasta, pogłębia się z biegiem lat? Tak, ponieważ nigdy nie potrafiliśmy tego zmierzyć, co było oczywistym znakiem, że powinniśmy poświęcić nasze życia heavy met-

alowi. Na waszym długogrającym debiucie "Krvcifix Invertör" nie brak dowodów na to, że musicie uwielbiać dawne dokonania Slayer i Venom - to prawda, że zaczynaliście grać, próbując zgłębić tajniki "Countess Bathory" i innych klasycznych numerów z wczesnych lat 80.? Trzema płytami, których namiętnie słuchałem przez moje młodzieńcze lata były "Black Metal" Venom, "The Day Of Wrath" Bulldozer oraz "Show No Mercy" Slayera. Słuchałem ich codziennie, czasami nawet po pięć razy. I tak, na naszych pierwszych próbach zwykle graliśmy muzykę Venom. Co przemówiło do was w tej muzyce? Nie kręcił was death, black czy jakiś nowoczesny metal, old school to coś, w czym czujecie się i wyrażacie najpełniej? Ja i Skullcrusher mieliśmy już blackmetalowy projekt, coś na wzór Mayhem i Darkthrone. Mieliśmy wtedy po 13 lat, to wówczas pokochaliśmy Venom i tak powstał Hellcrash. Od czasu naszego pierwszego demo nie zmieniłem sposobu pisania muzyki. Jedynym gatunkiem, który się nam przypisuje, a który akceptuję to speed metal; głównie dlatego, że nigdy nie było klarownej definicji tego, czym jest. Metal totalny też brzmiałoby dobrze.

Planujecie jakoś przyszłość, czy też podchodzicie do niej na zupełnym luzie, w myśl zasady: chcesz rozbawić Boga, powiedz mu o swoich planach, w obecnych, pandemicznych realiach chyba jeszcze bardziej aktualnej? W tej chwili nie mam żadnych konkretnych przemyśleń na ten temat. Jeśli chodzi o nowy materiał, to chciałbym o nim nie myśleć przez jakiś czas, ale jeśli będziemy chcieli go zrobić, to możemy się zebrać i go wyprodukować. Dzięki za wywiad. Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Foto: Hellcrash

HELLCRASH

115


Każda muzyka, niezależnie od tego czy jest nowatorska, czy nawiązuje do czegoś co już było, jest jednak zakorzeniona w swoim tu i teraz, czerpie również z epoki w której powstała - w tym aspekcie jesteście jednocześnie i klasyczni, i na czasie? Nie, nie czerpiemy nic z tej ery. Wszystkie nasze inspiracje pochodzą z czasów przed upadkiem żelaznej kurtyny. Czujemy dumę z tego, że jesteśmy przestarzali i nie chcemy mieć nic wspólnego z tym postmodernistycznym gównem. Nie spieszyliście się z nagraniem i wydaniem pierwszego albumu - na wszystko musi przyjść pora, tym bardziej, że w początkach istnienia zespołu byliście jeszcze nastolatka mi bez większego muzycznego doświadczenia? Po prostu nie mieliśmy wtedy pieniędzy na nagrywanie, dlatego tak długo nam to zeszło. Poza tym, przez pierwsze dwa lata nie mieliśmy prawdziwego perkusisty, to Skullcrusher siedział za perkusją na pierwszym demo. Nigdy jednak nie przestaliśmy tworzyć nowego materiału, to pomogło zdefiniować nasz styl. Szczerze, cieszę się z tego, że nie wypuściliśmy tego wcześniej. "Krvcifix Invertör" to wyłącznie premierowy materiał, nie bawiliście w odgrzewanie starych numerów? Większość utworów była napisana kilka miesięcy przed wejściem do studia, poza "Hordes Of Satan" i "Alcoholic Brigade", które zostały napisane w roku 2015, kiedy znacznie częściej niż zazwyczaj słuchaliśmy Motörhead. Oczywiście jest sporo kawałków, których nie użyliśmy, a w tym momencie finalizujemy nowe kompozycje, które pojawią się na naszym nowym LP. Zauważalne jest, że nie rezygnując z siar czystego łojenia w najlepszym duchu połowy lat 80. zanotowaliście też pewien rozwój, pro ponując też dłuższe, bardziej rozbudowane kompozycje, z finałowym "Mephistopheles" na czele - toż wasze drugie demo w całości trwa niewiele dłużej? "Mephistopheles" jest najlepszą kompozycją, jaką kiedykolwiek napisałem, lepszej już prawdopodobnie nie stworzę (daj spokój, za młody jesteś na takie deklaracje - przyp. red.). Jest to też mój ulubiony utwór do grania na żywo. Zrobiłem go w mniej niż dwie godziny i wyszła idealnie, to był w stu procentach dar od szatana. To nie będzie jednak nasz najdłuższy kawałek w życiu, mamy sporo dłuższych kompozycji, które ukażą się w przyszłości. Czyli takie "At War With Satan" jeszcze

przed wami? (śmiech). Zaś na serio: ponoć młodzi ludzie nie za bardzo garną się do książek, ale kiedy zerknąłem na tekst "Mephistopheles" pomyślałem, że nawet jeśli nie czytaliście "Fausta" Goethego, to przynajmniej musieliście o nim słyszeć? Dokładnie! Mniej więcej wiem o co chodzi w tej historii, ale nigdy nie czytałem tej książki. Teksty są nacechowane typowo satanistycznie, ale mają też, jak można zauważyć, posmak pewnej narracji. Nie koliduje to trochę z wizerunkiem niekorzesanego metalowca, czy nie macie z tym żadnego problemu, w myśl walki ze stereotypami? (śmiech) Mam nadzieję, że jacyś potomkowie Goethego tego nie znajdą, bo inaczej powstanie kolejny "To Tame A Land"! Pewnie cieszy was ten pozytywny szum wokół Hellcrash, bo recenzje są pozytywne, fani prawdziwego metalu przyjmują wasz album nader ciepło, a do tego zabijają się o niego również wydawcy - po wersjach CD i MC wydanych nakładem Red Wine Rites Records Dying Victims Productions wypuścili LP, są też wydania CD przygotowane przez meksykańskie czy japońskie wytwórnie? Byliśmy oszołomieni. To znaczy, wiedzieliśmy, że wszystkie kawałki na albumie mają mocne riffy i pomysły, ale nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby to nagrać, więc wszystko było robione zbyt szybko i pod pewnymi względami mogło być lepsze. Niektóre kawałki są niezręcznie niechlujne, ale jak widać podobają się ludziom, mają w sobie to coś. Przygotowaliście dla Carnal Beast jakiś ekskluzywny bonus, żeby tradycji stało się zadość, a japońskie wydanie było warte swej wysokiej ceny? Tak, bonusowy utwór to są kulisy naszych sesji nagraniowych. Czy cena jest wysoka? Nie wiem. (śmiech) Podkreślacie, że jedyną promocją zespołu takiego jak wasz jest wydawanie płyt i koncertowanie. Z tym pierwszym nie ma problemu nawet w pandemii, ale granie na żywo do niedawna było praktycznie niemożliwe - brakowało wam tego, jak sądzę? Dlatego nie mogę już znieść tej farsy. Jak powiedziałem wcześniej, w razie potrzeby zagramy więcej tajnych koncertów, jak powinien to zrobić każdy, porządny zespół heavymetalowy. Niech heavy metal znów będzie niebezpieczny! Dlatego planujecie na przyszły rok dużą trasę z zaprzyjaźnionymi kapelami, żeby "Krvcifix Invertör" dotarł do jak największej licz by maniaków? Podpalimy Europę ze szwedzkim Eternal Evil i chorwackim Krucificadores. Wkrótce ogłosimy daty, więc bądźcie uważni! Do zobaczenia na trasie! Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

116

HELLCRASH

HMP: Zanim przejdziemy do waszego najnowszego albumu zatytułowanego "Churches Without Saints", który został wydany 4 czerwca, chciałbym się zapytać o wasz poprzedni album, "The Oath of an Iron Ritual". Jak dużym był dla was sukcesem? Czy chciałbyś coś w nim zmienić, czy raczej zostawić tak, jak jest? Sataniac: Osobiście nie myślę o zmianach na starszych albumach. To już jest zrobione. Nie ma tam nic do zmiany lub naprawy, zostało to już wydane. Postrzegam te płyty jako świadków tamtego czasu. A sukces jest tym, co sam sobie zdefiniujesz. I tak, to dla mnie jest i był sukces, ponieważ wciąż uwielbiam stare albumy. Jaka jest największa różnica pomiędzy "The Oath..." a "Churches Without Saints"? Najbardziej różni te albumy brzmienie i produkcja, reszta jest prawie taka sama. Czy mógłbyś opisać proces tworzenia i nagrywania waszego najnowszego albumu? Jak długo pracowaliście nad "Churches Without Saints"? Przenieśliśmy się do nowej sali prób pod koniec roku 2019, jest ona naprawdę przestronna i wygodna. Tak więc mieliśmy okazję napisać i nagrać album w naszym własnym miejscu, co zawsze jest łatwiejsze i pozwala na większy luz porównaniu do wynajmowanego studia. I oczywiście nagrywaliśmy z naszym dźwiękowcem Janoschem, tak więc nie było żadnej presji. Mieliśmy skończone trzy lub cztery utwory po ostatnim występie w Szwecji w marcu roku 2020. Po tym skupiliśmy się na nowym albumie i byliśmy gotowi do nagrywania w październiku tego samego roku. W roku 2018 mieliście zmiany w zespole, rozstaliście się z waszym byłym perkusistą Tormentorem i przyjęliście Honta. Czy ciężko było zacząć pracę z nowym perkusistą? Ciężko było się rozstać z Tormentorem, jest naszym prawdziwym przyjacielem. Praca z Hontem to czysta przyjemność, ponieważ jest on totalnym maniakiem metalu. Jak duży wpływ miał koncept pustki na tek sty z "Churches Without Saints"? Poza oczy wistym "Learn To Love The Void", powiedziałbym, że "Endless Awakening", "Primordial Obscurity" oraz "Armed Architects of Annihilation" również kontynuują sentencję "jeśli nie ma życia po śmierci, to lepiej żyć jego pełnią i zaakceptować to, że nie będzie nic po nim". Cieszy mnie to, że poświęciłeś czas by przeczytać tekst. I tak, masz rację. To nie jest album koncepcyjny, jednak motyw pustki, śmierci i


Przeciwko życiu po śmierci Niemiecki black/thrash ma na pewno kilku godnych reprezentantów, jak Sodom, Protector, Minotaur czy Desaster, który położył swoją cegiełkę pod podwaliny tego gatunku. Z ostatnią z tych kapel miałem okazję zamienić kilka słów na temat jej najnowszego albumu "Churches Without Saints". Dowiemy się, jak został stworzony i jakie motywy dominują w tekstach. Nie przedłużając, oddaję głos wokaliście zespołu, Sataniacowi. sprzeciwu wobec idei życia pozagrobowego był ciągle z tyłu mojej głowy, kiedy pisałem teksty na "Churches Without Saints". Czy fakt, że nasze życie może być tylko oszustwem coś zmienia? Czy utwór "Armed Architects of Annihilation" został w jakikol wiek sposób zainspirowany przez opowieść "I Have No Mouth and I Must Scream" (autorstwa Harlana Ellisona)? Jeśli nie miałeś się okazji zapoznać, to krótki skrót - świat ogólnie jest rozjebany przez sztuczną inteligencję, która zostawiła sobie pięciu nieszczęśników, by się nimi bawić. Nie czytałem tego powieści. Teksty były zainspirowane przez nasze własne myśli na temat tego wątku. I tak, jeśli ludzkość byłaby w stanie radzić sobie ze śmiercią w bardziej realistyczny sposób, życie mogłoby być proste, zaś wszyscy ci fanatycy religijni i polityczni nie mieliby przeciwnika, którego mogliby nienawidzić. Czy "Hellputa" określa waszą postawę wobec hedonizmu i seksualności? I czy jest to także nawiązanie do jednego z waszych poprzednich albumów, "Angelwhore"? Nie, naprawdę nie. Jest to raczej o ludziach z "wyższą moralnością". Osobiście zawsze mam szacunek do każdej osoby, którą spotkam.

Szczególnie kobiet. Jednak cholera, zostawmy kościół w mieście, jak to w naszym języku się przyjęło. Nie bierz siebie i swoich małych opinii zbyt poważnie, jesteśmy tylko homo sapiens na małej planecie z małym słońcem. Nie ma nawet dobra czy zła, istnieje tylko świat, który tworzy nasz umysł. Infernal napisał tekst do tego utworu, jednak dla mnie jest to tylko mała prowokacja z niepoważnym tłem… I tak, jest to odniesienie do "Angelwhore" i "Queens of Sodomy". Co zainspirowało "Exile is imminent"? Ten kawałek został zainspirowany przez lockdowny. Po tym jak nasze ciała umrą, wszyscy pójdziemy na absolutne wygnanie. Totalnie natychmiastowo. Czy "Aus Asche" był pierwszym utworem z długograja, na którym śpiewacie w swoim języku ojczystym? Tak, to jest pierwszy w całości utwór (bardziej jako outro) z niemieckim tekstem. Jednak miałem także trochę wersów po niemiecku w "The Splendour of the Idols" oraz "Learn To Love Void"...

"Aus Asche". Mamy tylko pojedyncze wersy w stylu "Und ihr… ihr tretet an… das kosmiche Spiel zu gewinnen?" z "Learn to Love the Void"? To nie tyle kwestia wycofania, to przychodzi naturalnie, a nawet nie... Myślę, że jeśli jakiś utwór lub motyw muzyczny potrzebuje trochę słów po niemiecku, to piszę owe słowa w moim ojczystym języku. Jest to black thrash i język angielski pasuje do tego stylu bardzo dobrze. Gitary na "Aus Asche" brzmią dość dziwnie, jak na Desaster i być może dlatego uznałem, że językiem moich słów będzie niemiecki. Jaki utwór z waszego najnowszego albumu jest najtrudniejszy do zagrania? Myślę, że "Primordial Obscurity", ponieważ ma agresywne łamanie tempa i zmiany. Czy wasza kolejna okładka będzie miała to czerwono-pomarańczowe zabarwienie, tak samo jak wasze dwa ostatnie albumy? Może?! (śmiech)... Czy macie już wybrany utwór do teledysku? Jeśli tak, to dlaczego ten konkretny utwór? W najbliższej przyszłości zrobimy materiał do "Learn To Love The Void"… ponieważ zawiera dobry przekaz w ostrym, bezpośrednim kawałku. Widziałem wasz materiał wideo z Facebooka na temat waszych pięciu ulubionych albumów z wydawnictwa Metal Blade Records… więc wymieniliście tylko cztery: "Doomsday for the Deceiver", "Hell Awaits", "Don't Break The Oath" oraz "Angelwhore"? Czy teraz uzupełniłbyś ten ostatni? W mojej opinii jest to "Eaten Back To Life"... Co zamierzacie robić w najbliższych latach 2021/2022? Dobre pytanie. Mam nadzieje na nasze szybkie wejście na deski sceny. Jednak obecnie nie mamy w związku z tym żadnych konkretnych planów. Jacek Woźniak

Zamierzacie tworzyć więcej utworów w innym języku niż angielski? Obecnie jesteście dość stonowani w tym... poza wspomnianym

Foto: Diana Mennicke

DESASTER

117


Nagrać album, który sam chciałbym usłyszeć Mijają lata, a Nocturnal wciąż łoi bezkompromisowy black/thrash najwyższej próby, nie bacząc na muzyczne mody. Pieczę nad tym wszystkim wciąż trzyma gitarzysta Avenger, a najnowszy album "Serpent Death" należy do najlepszych dokonań zespołu, chociaż reszta składu uległa zmianie. HMP: Pamiętam jak w roku 2001 kupiłem w Pagan Records waszego pierwszego singla "Slaughter Command". Od tamtej pory minęło 20 lat, w metalu przeminęło ileś mód i trendów, a wy wciąż jesteście wierni archety powemu, surowemu black/thrashowi. Musicie chyba całkiem dobrze czuć się w swojej niszy - list przebojów nie podbijecie, ale nie jest to ważne, skoro gracie to, co lubicie? Avenger: Miło słyszeć, że byłeś tam już w naszych wczesnych latach! Zwykle dostawałem świetne rzeczy z Pagan Records, jak Throneum, Damnation, Imperator i jeden z moich polskich faworytów Sacrilegium, album "Wicher". W każdym razie, w odniesieniu wobec mojej własnej muzyki, zawsze chcę nagrać album, który sam chciałbym usłyszeć i którego brakuje mi w dyskografiach innych

dla fanów czymś wyjątkowym, bo zawsze są ludzie, którzy są zainteresowani tego typu rzeczami, a ci którzy nie są... po prostu trzymają się albumów. Ponadto, ponieważ zazwyczaj wydawałem te EP-ki przez większość czasu w mojej własnej wytwórni, zawsze miałem coś w rękach, co mogłem rozprowadzić, handlując samemu. Wydałbym album tylko wtedy, gdy miałbym poczucie, że jest to bezbłędny materiał od początku do końca, i tak poza problemami ze składem, z którymi zawsze musieliśmy sobie radzić, jest to również powód, dla którego zajęło nam minimum cztery lata zanim wydaliśmy nowy album. Ponieważ skomponowanie materiału wysokiej jakości wymaga czasu i zawsze muszę być w odpowiednim nastroju, więc nigdy nie zmuszałbym się do ukończenia czegokolwiek tylko po to, by dotrzymać

Foto: Nocturnal

zespołów. Nie jestem uzależniony od sukcesu Nocturnal, więc oczywiście gramy to, co lubimy i nie obchodzi mnie, czy mainstreamowi ludzie lubią to co robimy, czy nie. Ten podziemny status podkreślacie również tym, że w waszej, całkiem obszernej dysko grafii, figurują tylko cztery albumy studyjne, roi się za to od singli, EP-ek i splitów? Preferujecie takie krótsze wydawnictwa, na pewno ciekawsze dla słuchaczy niż seryjnie produkowane albumy, gdzie często połowa zawartoś ci to jakieś wypełniacze? Cóż, w przeszłości, kiedy nie wszystko od razu trafiało do internetu, miałem wrażenie, że mniejsze wydawnictwa z różnymi wersjami naszych utworów i ekskluzywnym materiałem są

118

NOCTURNAL

jakiegoś wymyślonego przez siebie terminu. "Serpent Death" można śmiało określić nowym początkiem w historii Nocturnal, bo w porównaniu z poprzednim albumem 3/4 składu to nowy zaciąg? Masz rację... dla każdego, kto porównuje składy ze "Storming Evil" i nowego albumu, może to być zaskoczeniem, ale ponieważ Invoker (wokal) jest w zespole od 2017 roku, a reszta chłopaków od końca 2018 roku, dla mnie ten nowy początek faktycznie nie jest już taki nowy. (śmiech) Wcześniej też nie bałeś się ryzyka, kiedy do zespołu trafiła wokalistka Tyrannizer, co mogło wydawać się niektórym ortodoksom dość

śmiałym eksperymentem. Teraz też postawiłeś na zmiany, stąd powrót Nocturnal do męskiego głosu i akces Invokera? Cóż, płeć nigdy nie grała roli w naszej decyzji. Tyrannizer była po prostu właściwym wyborem w 2008 roku, kiedy dołączyła do zespołu i nigdy nie robiliśmy nic, żeby podkreślić fakt, że mamy teraz kobietę w zespole. Jeśli ktoś robił z tego wielką sprawę, to byli to inni ludzie, jak promotorzy, którzy umieszczali na swoich ulotkach napis "female fronted...", o którego usunięcie zawsze prosiliśmy, albo fani, którzy po prostu lubili nas za to, że mamy kobietę jako wokalistkę. Oczywiście dostawaliśmy też gówno od starszych fanów, którym nie podobało się, że mamy kobietę w zespole, ale z biegiem lat ludzie się do tego przyzwyczaili i stało się to normalne. Dla ludzi, którzy dopiero co nas poznali z nią na wokalu, to i tak było normalne. Kiedy odeszła i potrzebowaliśmy nowego frontmana, również nie chcieliśmy spełniać oczekiwań ludzi, upewniając się, że mamy inną kobietę na wokalu. Nie ma innej kobiety, która mogłaby dorównać Tyrannizer w duchu i postawie, więc mamy Invokera, który jest tak samo silny w duchu i postawie, a tak się składa, że jest mężczyzną. Metalowcy nigdy nie lubią zmian, szczególnie jeśli chodzi o wokalistów. Ja też nie lubię zmian, ale ludzie są ludźmi i muszę się z tym pogodzić. Moguncja to całkiem spore miasto, a i kraj związkowy Nadrenia-Palatynat nie narzeka na brak mieszkańców. Musi być jednak wśród nich krucho z perkusistami chcącymi grać siarczysty metal, skoro musieliście zwerbować Belga Johna Berry'ego? Znalezienie odpowiedniego perkusisty, który pasowałby muzycznie, emocjonalnie, duchowo i osobiście do zespołu było naprawdę trudnym zadaniem. W Johnie z pewnością znaleźliśmy taką osobę i fakt, że udaje nam się to nawet pomimo odległości mówi wiele o jego motywacji, która moim zdaniem jest tutaj kluczowym czynnikiem. Możesz mieć kogoś siedzącego obok, ale jeśli jego priorytety nie są takie same jak twoje, to nie zadziała. Więc czy odległość jest problemem? Tak... ale głównie dla Johna! (śmiech) Nie jest to pierwszy taki międzynarodowy transfer w waszej historii, bo przecież przed laty grała w Nocturnal Włoszka Jex - metal nie zna granic, to coś uniwersalnego i ponad podziałami? Niewiele osób pamięta o Jex, która była częścią naszego pierwszego składu koncertowego w latach 2002/2003. Grała na drugiej gitarze i nagrała z nami 7-calową EP-kę "Fire Of Revenge", a przy okazji jest też kobietą o silnym charakterze. Niestety, nie układało się nam najlepiej, więc wyrzuciliśmy ją przed nagraniem "Arrival Of The Carnivore", co z perspektywy czasu okazało się być naszym nie najlepszym posunięciem. Ale OK, byliśmy młodzi i głupi i nadal czuję się źle z tego powodu, kiedy myślę o tym, jak to się wtedy potoczyło, ale trudno, to było już ponad 15 lat temu. Mieszkała wtedy w Niemczech, ale w okolicy Ruhry, czyli około dwóch godziny jazdy samochodem w jedną stronę od miejsca, w którym odbywały się nasze próby, co stanowiło problem mimo motywacji, ponieważ nie miała prawa jazdy. A jak do składu trafił basista Incinerator? Też znaliście się wcześniej, co ułatwiło sprawę?


Gra on również w Wound... Znam go dzięki temu, że wspólnie graliśmy z Wound z jednym z moich licznych zespołów The Fog, ale znaliśmy się też poprzez wspólnych znajomych. Do dnia, w którym dołączył do zespołu był "tylko gitarzystą", ale kiedy powiedział mi, że niedawno kupił bas, bo chce się tym bardziej zająć, po prostu powiedziałem mu, że właśnie dostał tę pracę. Najpierw nie był pewien, czy mówię poważnie, ale teraz, prawie trzy lata później, można powiedzieć, że tak było (śmiech). Myślę, że tylko Invoker i on nie znali się nawzajem zanim dołączył do Nocturnal, ale ta więź rozwinęła się równie szybko. To z powodu problemów ze składem trzeba było czekać na "Serpent Death" nieco dłużej niż zwykle, bo wcześniej wypuszczaliście albumy tak co 4-5 lat, pandemia też pewnie dołożyła swoje trzy grosze? Problemy z line-upem były oczywiście powodem, dla którego trwało to dłużej niż zwykle. Czuję się zmotywowany do poważnej pracy nad nowymi utworami tylko wtedy, gdy mam odpowiedni zespół, który może ruszyć z miejsca. Tak więc w czasie, kiedy nie było pewne kiedy i z kim wszystko się potoczy, nie pracowałem zbytnio nad nowym materiałem. Zbieranie riffów i pomysłów tu i tam tak, ale nie nadawanie utworom ostatecznego kształtu. Pandemia opóźniła nagrania albumu o około pół roku, kiedy to pierwszy termin nagrań perkusji w Belgii został odwołany właśnie z tego powodu. Fani naczekali się na tę płytę, ale wam pewnie też doskwierała ta przedłużająca się przerwa: tyle, że zdołaliście zasygnalizować im potencjał nowego składu splitem z Nuctemeron, wydanym jeszcze przed pandemią, a później nic już nie było takie samo? Split Nuctemeron został wydany, ponieważ zawsze miałem ochotę na ponowne nagranie dwóch starych kawałków, a stary skład nie chciał nagrywać niczego na nowo i uszanowałem to. Ale teraz miałem okazję i nagraliśmy w sumie cztery utwory, w tym dwa covery. Pozostałe covery oraz nagrany ponownie "Beast Of Hades" z tej sesji zostaną najprawdopodobniej wydane na 7"splicie z Sabbat jeszcze w tym roku. Była to również próba sprawdzenia, czy dam radę nagrać album samemu i przekazać pliki komuś do zmiksowania. Ponieważ wyszło nam to na dobre, postanowiliśmy nagrać album dokładnie w ten sam sposób. 7" była również dobrą okazją do pokazania znaku życia z nowym składem, ponieważ pod koniec 2019 roku nie byliśmy na tyle daleko z albumem, aby mógł się on ukazać w najbliższym czasie, więc był to właściwy czas na wydanie czegoś krótszego. Podoba mi się to, że nie stoicie w miejscu. "Serpent Death" jest jak dotąd najdłuższą płytą w waszym dorobku, trwając ponad 47 minut: zawiera, podobnie jak jej poprzednik "Storming Evil", aż cztery dłuższe utwory, ale jeszcze bardziej rozbudowane, bo taki "Black Ritual Tower" przekracza nawet osiem minut? Nie zapomnijcie wspomnieć, że ten 8-minutowy utwór jest pierwszą kompozycją na płycie (śmiech). Cóż... Zawsze staram się mieć dziesięć utworów na albumie. Nie wiem z jakiego powodu, ale pewnie dlatego, że parzysta liczba lepiej wygląda na okładce płyty podzielonej na dwie strony (śmiech). Po prostu okazało się, że kompozycje ogólnie stały się dłuższe. W koń-

cu nie ograniczam się, jeśli krótki, dwuminutowy kawałek działa tak jak jest, po co dodawać gówno, żeby był dłuższy... tak samo z dłuższymi utworami... jeśli czuję, że powinno być dodane to i tamto, po prostu zrobię to, co będzie korzystne dla utworu. Cieszę się tylko, że ostatecznie czas grania nie przekroczył maksymalnego czasu 12" longplaya. (śmiech) Jeden z tych dłuższych utworów, "Damnator's Hand", udostępniliście też jako pierwszy do odsłuchu - trzeba iść do przodu, rozwijać się, nawet w ramach wypracowanej przez lata formuły, bo inaczej w oczy może zajrzeć twórcza stagnacja i będzie po zespole? Sposób, w jaki to piszesz, brzmi na bardziej zaplanowany i przemyślany niż był w rzeczywistości (śmiech). Myślę, że częścią rozwoju byłoby to, że utwory mają bardziej tradycyjny, heavymetalowy charakter niż w przeszłości. A także z powodu niektórych riffów i bardziej dopracowanych partii solowych. Ale to również przyszło naturalnie i było tym, co tym razem chciałem zrobić. Pracuję nad utworami tak długo, aż mam poczucie, że wszystko jest godnym dodatkiem do dyskografii Nocturnal. Pozostanie wiernym formule i nie powtarzanie się, przy jednoczesnym zachowaniu świeżości, jest czasem piekielnie trudnym zadaniem, ale z drugiej strony myślę, że skoro jestem bardziej fanem niż muzykiem, to w końcu wszystko się wyrównuje i ma sens. Teledysk nakręciliście jednak do krótszego, bardziej typowego dla was utworu "Bleeding Heaven". Nie chcieliście wystawiać na zbyt dużą próbę słuchaczy, którzy preferują krótkie, szybkie numery? Cóż... Jedynym prawdziwym powodem, dla którego zrobiliśmy teledysk do "Bleeding Heaven", a nie do którejś z pozostałych kompozycji, było to, że miałem już wstępny pomysł, co moglibyśmy zrobić koncepcyjnie z tym kawałkiem. I tak, fakt, że jest to jeden z bardziej "łatwych do słuchania" utworów z albumu sprawił, że bardziej się do tego nadawał. Myślę, że kręcenie metalowego teledysku może bardzo szybko zmienić się z czegoś fajnego w niedorzeczność... Obejrzałem dosłownie setki metalowych teledysków, żeby znaleźć jakąś inspirację, ale odnalazłem tylko miałkie rzeczy, które mi się nie podobały... na przykład wokaliści, którzy krzyczą do kamery bez mikrofonu. Jako fana i kolekcjonera pewnie cieszy cię fakt, że kolejne wydawnictwa Nocturnal są dostępne nie tylko na CD czy w wersjach cyfrowych, ale też na kasetach i na winylu, bo to nośniki dla metalu wymarzone, nie tak syntetyczne jak te dwa pierwsze? Tak, dostać swój album na winylu to zdecydowanie najlepsza rzecz. Nie jestem pewien czy kaseta z albumem byłaby naprawdę potrzebna w dzisiejszych czasach, ale na pewno fajnie jest coś takiego po prostu mieć. Wciąż mam ponad 2000 kaset, głównie demo, które dostałem w ramach wymiany. Uwielbiałem to, ponieważ był to jedyny format, w którym mogłeś zająć się produkcją wszystkiego samemu za niską cenę i od razu wysłać to w świat.

wciąż zbieram płyty CD, bo to wygodny format, nie wszystko też da się (rarytasy!) mieć na LP, a i wiele współczesnych produkcji po prostu nie brzmi z czarnej płyty tak, jak te klasyczne materiały z analogowej ery... Myślę, że CD to umierający format, ponieważ w dzisiejszych czasach nawet ja wolę streaming od CD z praktycznych powodów, ale każdy ma swoje zdanie. Jeśli chcę mieć pełne wrażenia słuchowe, to włożę winyl. Jeśli jest to dostępne tylko na CD, to również kupię CD. Ale w tej całej dyskusji o formatach nie ma dobra lub zła. Na wszystko jest jakiś powód... Przez lata płyty CD były najlepszym formatem obok kaset do handlu zagranicą, ponieważ były tanie w produkcji i bez pudełek nadawały się również do wysyłania w listach, co pozwalało utrzymać niską opłatę pocztową. Liczysz, że pod koniec sierpnia, kiedy to "Serpent Death" będzie mieć swoją premierę, sytuacja będzie już stabilna na tyle, że zaczniecie intensywniej koncertować? Pewnie nie możecie się już tego doczekać, nie tylko zresztą wy? A może przeciwnie, odpukać! Znowu wszystko zostanie zamknięte, bo możemy spodziewać się każdego scenariusza? Myślę, że sprawy wyglądają dobrze i w najbliższej przyszłości wszystko będzie bardziej otwarte. Byłem już na Obscene Extreme Festival w Czechach w ostatni weekend i wszystko co było potrzebne to szczepionka lub test Covid, żeby się dostać. I nie widzę żadnego powodu, dla którego nie powinno być grupy ludzi, którzy upewnili się, że nie są chorzy, razem na koncercie. Ale tutaj w Niemczech, jak zawsze, sprawy są nieco bardziej skomplikowane, gdzie biurokracja zawsze wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. W tej chwili jest kilka koncertów z bardzo ograniczoną liczbą osób oraz miejsc i musisz nosić maskę oraz udowodnić swoje szczepienia lub test. Pod koniec sierpnia zagram w ten sposób koncert z The Fog... Szczerze mówiąc nie jestem pewien, jak bardzo będzie to rozrywkowe... ale lepsze to niż nic, dobrze jest widzieć, że sprawy posuwają się choć trochę do przodu... Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak, Szymon Paczkowski

Ponoć dni płyty kompaktowej jako dominującego od lat nośnika dźwięku są już policzone, bo fani pasjonaci, szczególnie ci starsi, preferują winyl, innym wystarcza streaming. Myślisz, że to może być prawda? Ja osobiście

NOCTURNAL

119


ny rozwój zespołu.

Odkrywanie nowych terytoriów Saratan każdą kolejną płytą potwierdza, że orientalny metal to stylistyka dla tego zespołu wymarzona. Piąty album krakowskiej grupy "Nabatea" to, kolejny w jej dorobku, klasyczny concept album, płyta wielowymiarowa i urzekająca rozmachem artystycznej swobody. O kulisach jej powstania opowiadają Jarosław Niemiec i Małgorzata "Maggie" Gwóźdź. HMP: Wyobraźmy sobie sytuację, że komuś spodobał się wasz pierwszy album "The Cult Of Vermin", po czym na kilkanaście lat stracił kontakt z Saratan, jakimś cudem nie słyszał kolejnych płyt. Odpala "Nabatea" i jaka jest jego reakcja? Rozczarowanie czy pozyty wne zaskoczenie? Jarosław Niemiec: Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. Pewnie części osób spodoba się rozwój i odkrywanie nowych muzycznych terytoriów. Na pewno znajda się też tacy, dla których zmiany w naszej muzyce zaszły za daleko. Naszą pierwszą płytę od "Nabatea" dzieli kilkanaście lat i w tym czasie miało prawo wiele się wydarzyć. Jesteśmy innymi muzykami, ludźmi, niż kiedy wydawaliśmy nasz debiut. Niemniej jednak sądzę, że ten kierunek orientalny w naszej muzyce zawsze był i można było się tego spodziewać, że w miarę zbierania doświadczenia i rozwijania się muzycznie, będziemy podążać w tym kierunku. Zresztą jest wiele zespołów diametralnie zmieniających swoją stylistykę na przestrzeni lat. Nie sądzę, żeby to mogło kogoś dziś dziwić. Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Z perspektywy babki dołączającej do zespołu w zaawansowanym okresie jego rozwoju - tak, to może dziwić, ma nawet prawo szokować. Już moje dołączenie uznawałam za zbyt kontrowersyjną decyzję chłopaków. Pewnie nie każdy z odbiorców był wtedy "zadowolony". Niemniej to zażarło, szczególnie za granicą, gdzie kupiono nas w pełni z nową wizją, odważnym krokiem dalej i przemyślanym planem na przyszłość.

Każdy kolejny album pokazuje konsekwencję w obranym kierunku. Również każdy kolejny projekt jest coraz bardziej zaawansowany muzycznie, wchodzi level wyżej w trudności kompozycji, instrumentarium i zaawansowanej realizacji. Wymagający i stroniący od bylejakości słuchacz będzie zadowolony. O to przecież chodzi. Obecne wcielenie Saratan może nie fascynować zwolenników mocniejszych czy ekstremalnych odmian metalu. Jednak z drugiej strony macie szansę przyciągnąć takich słuchaczy, dla których graliście kiedyś za ostro, zbyt jednowymiarowo, a obecne połączenie metalu i muzyki etnicznej czy orientalnej w waszym wydaniu jest dla nich interesujące? Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Jest unikalne. I intrygujące. Target wciąż pulsuje, od totalnego negatywu po fascynację. Obserwujemy ruch nowego materiału po świecie i fakty cieszą. Wyszliśmy już dawno daleko poza własne, rodzime podwórko. Osobiście bardzo cieszę się z każdego mocniejszego uderzenia w kompozycjach Jarka. "Nabatea" w tym względzie całkowicie mnie zaspokaja. Jarosław Niemiec: Ciężko byłoby w ten sposób kalkulować. Po prostu robiliśmy to co nam się muzycznie podobało. Uznaliśmy, że w naszej muzyce chcemy mieć więcej etnicznych instrumentów; następnie, że chcemy mieć bardziej zróżnicowane wokale, a na koniec, że chcemy skupić się na orientalnym klimacie. To była ciągła zmiana i w moim odczuciu natural-

Bardzo ważna wydaje mi się w tym kontekście również wasza własna satysfakcja, bo przecież nie gracie dla fanów, poklasku czy sławy - chcecie realizować się w stylistyce, która was kręci, a cała reszta, w tym zainteresowanie słuchaczy, to już tylko bardzo miły, ale jednak dodatek? Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Od lat podziwiam konsekwencję Jarka i patrzę z radością, jak jego odważne pomysły sprawdzają się i odnoszą sukces. Chyba nie miałabym tyle odwagi i zaparcia, co on, żeby cisnąć w kierunku, w którym ostatecznie poszliśmy. Prawdą jest jednak, że nie samym mainstreamem żyje twórca. Chyba jesteśmy już zbyt starzy i zbyt doświadczeni, żeby tylko komercyjny sukces i piski młodszego pokolenia pod sceną były celem samym w sobie. Z nami pogadasz raczej o czymś więcej. Jeszcze nie tak dawno, bo w latach 80. i 90., niezależnie od rodzaju uprawianej sztuki, twórcy jako w sumie wartość nadrzędną stawiali intelektualne wzbogacanie jej odbiorców. Obecnie wygląda to zupełnie inaczej i zdecydowanie gorzej, ale Saratan wciąż jest jednym z zespołów, proponujących słuchaczom ambitną, wielowymiarową i nieoczywistą muzykę - wolicie tkwić w niszy niż iść na łatwiznę, na tak zwany lep komercji? Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Odbiorca wrażliwy, wymagający, świadomy, zdolny do zasłuchania i wysłyszenia kunsztu jest najlepszą nagrodą. Dla niego warto robić to na sto procent. To wszystko zaczęło się przed nagraniem albumu "Martya Xwar", na którym odważniej sięgnąłeś po tar. Co cię do tego skłoniło? Szukałeś nowych dróg rozwoju, tak jak kiedyś wielu innych muzyków, czułeś, że tradycyjne, metalowe instrumentarium zaczyna cię powoli ograniczać? Jarosław Niemiec: W 2006 roku pojechałem do Azerbejdżanu i tam kupiłem swój pierwszy

Foto: Saratan

120

SARATAN


profesjonalny instrument etniczny - tar azerski. Wziąłem go nawet ze sobą na sesję naszej pierwszej płyty, ale nic wtedy nie nagrałem. Mieliśmy piętnastodniową sesję nagraniową i nie było czasu na eksperymenty. Na kolejną sesję, czyli podczas nagrywania "Antireligion", pierwszy raz wykorzystałem tar w naszej muzyce, konkretnie w zagrałem solową partię w otwierającym "Extinguishing the Hope" i zamykającym "Antireligion pt. 2". Od tego czasu rola instrumentów etnicznych w Saratan stale rosła, a apogeum tego było przy okazji "Dark Orient". Od początku istnienia zespołu chcieliśmy by oryginalności nadawał nam taki orientalny pierwiastek. Moje zainteresowanie muzyką tradycyjną Iranu, Azji centralnej, Kaukazu rozwijało się równolegle. W pewnym momencie te instrumenty stały się dla mnie tak samo ważne w naszej muzyce jak gitara, bas czy perkusja. To nie był gwałtowny proces i wyszło to bardzo naturalnie. Z każdą kolejną płytą Saratan było tych etnicznych instrumentów coraz więcej: setar, kamancheh, cura, teraz doszły do nich santur, saz czy baglama. Nic nie może równać się z ich naturalnym brzmieniem, sample, które kiedyś przecież wykorzystywałeś, to zdecy dowanie ubogi krewny prawdziwych instru mentów? Jarosław Niemiec: Dokładnie. Przy okazji "Martya Xwar" użyliśmy kilku bębnów etnicznych i wspomnianego wcześniej tara. Resztę instrumentów etnicznych zrobiłem używając wirtualnych instrumentów. Miałem mało instrumentów etnicznych i żeby płyta brzmiała różnorodnie, użycie VST wydawało się rozsądnym rozwiązaniem. Niemniej jednak czułem, że to jakiś półśrodek. Instrumenty te brzmiały sterylnie i nie miały tego klimatu, charakterystycznego dla muzyki tradycyjnej tych regionów. Nie oddychały. Instrumenty tradycyjne czasem nie stroją idealnie, czasem coś zabrzęczy, coś zastuka. Niektóre z nich są tak ciche, że podczas ich nagrywania słychać jak oddycham. Ale właśnie te niedoskonałości tworzą ich magię. Doszedłem do wniosku, że chcę iść dokładnie w stronę całkowitej naturalności. Od tego czasu używam tylko prawdziwych instrumentów i nie używam żadnych sampli. Tym bardziej, że w międzyczasie moja kolekcja instrumentów etnicznych znacznie się powiększyła. Mam ich teraz około 40. Co ciekawe EP "Dark Orient" to z jednej strony wasz najbardziej etniczny i akusty czny materiał, ale też po części metalowy - to obecnie nierozłączne już elementy stylistyki Saratan? Jarosław Niemiec: Tak. Nie wyobrażam sobie teraz tworzenia muzyki Saratan bez etnicznych instrumentów i akustycznych momentów. Jesteście też dość przewrotni, bo ten, niby krótszy z nazwy, materiał trwa ponad godzinę, gdy najnowszy album "Nabatea" niecałe 35 minut - nawet jeśli dwa utwory na "Dark Orient" zamieściliście w dwóch różnych wer sjach, to można było je przecież potraktować jako bonusy i wydać całość jako piąty album Saratan? Jarosław Niemiec: "Dark Orient" traktujemy jako EP-kę nie z powodu długości trwania, ale dlatego, że to bardziej kompilacja niż album. Zawiera cover "Whenever I May Roam", naszą wersję ludowej pieśni "Ederlezi" i trzy wersje językowe utworów "Desert Winds" i "Khan

Foto: Saratan

Tengri". Pozostały materiał jest w większości akustyczny. Nie jest to materiał zwarty jak inne nasze płyty. Jest bardziej eksperymentem jak daleko nam się uda zabrnąć w tworzeniu mrocznej i klimatycznej muzyki etnicznej. Bardzo lubię ten muzyczny kierunek. Mimo, że "Dark Orient" nie jest pełnoprawnym albumem, w dużym stopniu ukształtował nasz styl muzyczny. Nabatea, czyli Nabatejczycy, temat bardzo ciekawy - przy takiej oprawie instrumentalnej warstwa tekstowa musiała być dopracowana w stu procentach i nie odstawać od muzyki nawet o cal, bo powstałoby wtedy poczucie dysonansu? Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: O merytorykę dba, zawsze niezastąpiony w tych sprawach, Jarek. To gwarantuje spójność i autentyczność materiału, bez zbędnych kompromisów czy odstępstw. Ja dostałam w "Nabatea" sporo wolności w interpretacji i melodii wokali. Jednak Jarek zawsze czuwa nad utrzymaniem autentyczności tej sztuki. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, żeby nie było go w pobliżu, kiedy nagrywam swoje pomysły. Jarosław Niemiec: Kiedy album powstawał jeszcze w 2019 roku - Michał, Adam i ja pojechaliśmy turystycznie do Jordanii. Ślady historii Nabatejczyków, ruiny ich miast i inne rzeczy które tam widzieliśmy zrobiły na nas takie wrażenie, że stały się inspiracją podczas tworzenia tej płyty. Po tym wyjeździe zacząłem coraz bardziej zgłębiać tematykę historii i kultury Nabatejczyków. Wtedy też ruszyłem z pisaniem tekstów. To klasyczny concept album, od instrumentalnej uwertury do pięknego finału w postaci najdłuższego na płycie, akustyczno-epickiego utworu "Mysteries Of The Ancient Paths", jakby osiem rozdziałów dłuższej opowieści? Jarosław Niemiec: "Nabatea" to album koncepcyjny, tak samo jak wcześniejsza "Asha". W przypadku naszej ostatniej płyty głównym elementem konceptu jest warstwa tekstowa, która traktuje o kulturze, wierzeniach i upadku Nabatejczyków. Za warstwą muzyczną też stoi koncept, który spinają w klamrę utwory instrumentalne. Chciałem żeby ten album był bardzo spójny pod każdym względem i najlepiej byłoby go przesłuchiwać w całości. Dlatego nie trafił na tę płytę singlowy utwór

"Shena", chociaż śpiewający w nim Mir Cyaxares udziela się jednak na "Nabatea"? Jarosław Niemiec: Mir to mój kumpel z Kurdystanu. To dobry kolega i świetny muzyk założyciel zespołu Cyaxares. Od początku mieliśmy plany nawiązania jakiejś współpracy i taka trwa do dziś. Na początku pomagał mi w utworze "Shena". Razem z wokalistką zespołu Cyaxares - Nawą, napisali tekst do utworu i go zaśpiewali. Nawa zaspiewała w języku chaldejskim, a Mir dośpiewał krótką wokalizę. Dodatkowo pomógł przy nagraniach instrumentu nay, na którym zagrał Brwa - jeden z jego znajomych. Następnie pomógł mi w EP-ce mojego solowego projektu. "Serzemin" to druga EP-ka sygnowana moim imieniem i nazwiskiem. EP-ka ta inspirowana jest tradycyjną muzyką kurdyjską. Mir pomógł mi w znalezieniu wokalistki, która zaśpiewała w języku sorani w utworze "Xewnek". Następnie ja nagrałem santur do jednego z jego projektów, a on gościnne wokale na "Nabatea". Wracając do "Shena" - to niezależny utwór. Nie pasowałby do "Dark Orient" czy "Nabatea". To inna historia, inny język, inny region. Swoją drogą po wydaniu tego utworu doszedłem do wniosku, że zacznę tworzyć muzykę etniczną niezależnie od Saratan, w której skupię się na całkowicie akustycznym instrumentarium. Wcześniej nagrywaliście jeszcze dłuższe utwory, jak "Dakhma - The Tower Of Silence" czy "Dark Orient", ale teraz komponowanie nie poszło w tym kierunku, stąd większość utworów napłycie to krótsze numery w granicach czterech minut? Jarosław Niemiec: Komponując nie planuję długości utworu. Czasem wyjdzie dłuższy, czasem krótszy. To wszystko kwestia jak mi się muzyka i tekst zgadza. Nie ma za tym żadnej ciekawej historii. Gdyby nie pandemiczne zawirowania "Nabatea" ukazałaby się szybciej? Do studia weszliście w studio ubiegłego roku, a cały proces zakończyliście w kwietniu - jak na zespół niezależny i całą tę sytuację, to chyba i tak całkiem dobry wynik? Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Skomplikowanie sytuacji przez pandemię było ewidentne i oczywiste. Przed wybuchem zarazy, kiedy świat nie śnił nawet o tym, co się wydarzy, zgodnie uznaliśmy, że bardzo chcemy nagrać ten album. Paradoksalnie covid okazał się tu

SARATAN

121


sprzymierzeńcem, bo w zamknięciu domów, uruchomił nas twórczo. To był po prostu jeden wielki wybuch pomysłów, natchnień, kończący się na organizowaniu prywatnych przestrzeni nagraniowych. Dla mnie osobiście pandemia to rozdział zupełnie nowych możliwości technicznych. Oczywiście wszystko dzięki temu, że wirus nie powalił nas doszczętnie, co doceniamy, bo nie każdy miał tyle szczęścia. Niemniej kiedy obostrzenia zaczęły topnieć, byliśmy gotowi do właściwych nagrań - ograni, osłuchani, przygotowani na szóstkę do wejścia do studia. I poszło elegancko. Macie za sobą współpracę z polskimi i zagranicznymi, również większymi, wytwórnia mi, ale od kilku lat Saratan jest sam sobie żeglarzem, okrętem i sterem. Są pewnie plusy i minusy tej sytuacji, ale pełna niezależność jest tu nie do przecenienia? Jarosław Niemiec: Rynek muzyczny stale się zmienia. Mam wrażenie, że dużo szybciej niż dawniej. Kiedy zakładałem zespół w 2003 roku byłem przekonany, że musimy wydawać płyty przez wytwórnie i opierać się na ich dystrybucji. Wtedy głównym nośnikiem była płyta kompaktowa, a serwisy streamingowe jeszcze nie istniały. Dziś płyta CD jest raczej przeżytkiem, prawie wszyscy słuchają muzyki na Spotify i podobnych. Do wypuszczenia muzyki w internet nie potrzebujemy pośrednika. Tym bardziej, że wytwórnie podczas tych dwudziestu lat też się mocno zmieniły i mniej inwestują w mniejsze zespoły. Dla mnie to nie kwestia niezależności, tylko reakcji na to jak zmienia się scena i rynek muzyczny. Masę zespołów zaczęło tak robić na długo przed nami. "Nabatea" wydaliście też na CD w limitowanym nakładzie 200 egzemplarzy, podobnie zresztą jak EP "Dark Orient". To na tę chwilę realna liczba fizycznych nośników, jakie jesteście w stanie rozprowadzić, cyfrowa dystrybucja muzyki to podstawa? Jarosław Niemiec: Dokładnie. Ludzie słuchają muzyki w streamingu, na Youtubie, Bandcampie. Od lat nośnik jakim jest płyta CD umiera. To normalna kolej rzeczy i nie ma co się nad tym specjalnie rozwodzić. Mamy taką symboliczną ilość płyt, dla tych, którzy chcą mieć taki digipack w kolekcji, ale zdecydowanie większość osób preferuje jednak wersje cyfrowe i streamingi.

Foto: Saratan

Słyszy się jednak, że analogowe nośniki dźwięku, kasety i winylowe LP czy EP, święcą prawdziwe triumfy, ich sprzedaż wzrasta z każdym rokiem, a wiele zespołów musi przygotowywać kolejne nakłady - może to więc kompaktowy dysk odchodzi powoli do lamusa i warto pomyśleć o wzbogaceniu fonograficznej oferty Saratan? Jarosław Niemiec: Oczywiście płyty winylowe wróciły do łask i wypierają płyty kompaktowe w klasyfikacjach fizycznych nośników. Jednak cały czas to mały procent w porównaniu z odtwarzaniem muzyki cyfrowo. Jeżeli kiedyś pojawi się zapotrzebowanie na wydanie jakiegoś naszego albumu na winylu, na pewno to rozpatrzymy. Na ten moment nie mamy jednak takich planów. Pierwszy utwór promocyjny to lyric video do "The Dusk Of Raqmu", ale niedawno skończyliście też zdjęcia do regularnego teledysku. Jesteście zadowoleni z rezultatów i kiedy nastąpi jego premiera? Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Czekam jak na prezent pod choinkę albo paczkę od kuriera. Realizowany w dwóch etapach, w ciekawych okolicznościach, miejscach i stylistyce. Będzie zjawiskowo. Jarosław Niemiec: Nad klipem cały czas pracujemy. Na razie nagraliśmy ujęcia w studiu.

Zostało nam jeszcze kręcenie w plenerze. Klip kręcimy do "The Lament to al-Qaum" i powinien być gotowy już w sierpniu. To prywatnie mój ulubiony utwór z tej płyty, i mam nadzieję że efekty pokryją się z naszymi oczekiwaniami. Pewnie po okresie koncertowej posuchy liczy cie też na to, że zdołacie zagrać trochę koncertów, zaprezentować premierowy materiał również na żywo? Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Nie ma na razie takich planów. Z naszej strony nie ma na to też jakiegoś szczególnego ciśnienia. Co nie zmienia faktu, że niemożliwie za tym tęsknię. W dodatku bardzo wiele osób o to pyta, więc fajnie byłoby coś, kiedyś, gdzieś. Ale nic za wszelką cenę. Jarosław Niemiec: Pod tym względem trochę się u nas pozmieniało. Pewnie będziemy grać jakieś koncerty w przyszłości, ale nie skupiamy się na planowaniu tego. Za to coraz więcej czasu spędzam w studiu nagraniowym. Prócz nagrywania materiału Saratan, nagrywam gościnnie etniczne instrumenty dla innych zespołów i nagrywam nowe projekty i pomysły na potrzeby mojego solowego projektu. Coraz bardziej czuję, że praca w studiu to moje ulubione zajęcie. Dodatkowo pandemia i nasze prace też nie pomagają w snuciu dalekich planów. Pożyjemy, zobaczymy. Nie obawiacie się, że po chwilowym, obec nym otwarciu szybko będzie kolejny lockdown, znowu wszystko zostanie zamknięte? A w takiej sytuacji nie da się niczego zaplanować, zorganizować, co w branży muzycznej jest podstawą - owszem, można w takiej sytuacji pisać i tworzyć, ale czy taka kolejna sytuacja będzie miała rację bytu, skoro już teraz mamy prawdziwy wysyp nowych płyt? Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Jak wspominałam, sytuacja kryzysu podziałała na nas twórczo. Z każdym rokiem jesteśmy też bardziej odporni na nieprzewidziane zwroty akcji. Do "Nabatea" podeszliśmy niezwykle spokojnie. Nie pamiętam, kiedy w czasie robienia materiału panował taki luz. Jestem spokojna o kolejne kroki. Tylko, jak to mówią, najważniejsze, byśmy byli zdrowi… Wojciech Chamryk

Foto: Saratan

122

SARATAN



nek widzów, chociaż... kto tam wie. W takich czasach żyjemy i tu próbujemy się jako artyści odnaleźć. I wchodzimy z materiałem, który nie brzmi jak schabowy z ziemniakami i ma zdecydowanie więcej barw niż żółty ser.

Ciągle do przodu alternatywnej rzeczywistości Najnowszy album HellHaven "Mitologia bliskości serc" potwierdza, że ten zespół nigdy nie osiada na laurach, ciągle szukając nowych pomysłów i rozwiązań w obrębie wypracowanego stylu. Mamy więc jakby ciąg dalszy bardzo udanego albumu "Anywhere Out Of The World", ale w jeszcze ciekawszej oprawie dźwiękowej i z polskimi tekstami. Gitarzysta Jakub Węgrzyn i wokalista Sebastian Najder opowiadają o kulisach powstania tej bardzo ciekawej i kto wie, może nawet przełomowej dla zespołu, płyty. HMP: Znowu zaskoczyliście, przygotowując po "Anywhere Out Of The World" płytę zupełnie odmienną, chociaż od razu można dostrzec, że to produkcja HellHaven - takie mieliście założenie, czy tak po prostu wyszło na etapie procesu twórczego? Jakub Węgrzyn: To zawsze wychodzi w trakcie, chociaż z drugiej strony pewne ramowe założenia i koncepcje były obecne od początku pisania materiału. Nie powiedziałbym, że jest to płyta zupełnie odmienna od "Anywhere Out Of The World". Dla mnie jest kolejnym krokiem, ale wynikającym z każdego poprzedniego. Stąd ma z nią wiele wspólnego, ale faktycznie, tym razem wprowadziliśmy więcej słyszalnych zmian tj. dopracowaliśmy brzmienie oraz przeskoczyliśmy z języka angielskiego na

mi, jakie znajdujemy w tej muzycznej piaskownicy. Od brzmienia, przez instrumenty, formę wyrazu, technikę a kończąc na wycieczkach w różne style muzyczne. Jednakże 12 lat tworzenia pod szyldem HellHaven nauczyło nas, że to jednak słuchacz jest najważniejszym elementem tego cyrku i to dla niego tworzymy. Nie tylko dla siebie. Zaczęliśmy słuchać odbiorców naszej muzyki ze skupieniem i zrozumieniem. Spisaliśmy wszystkie swoje dotychczasowe błędy, przeczytaliśmy wszystkie recenzje, opinie, komentarze i wspólnie opracowaliśmy ramę dla płyty składającą się z listy "czego nie robić". Jakich błędów nie popełnić. Jakie decyzje podjąć, aby tą płytą dotrzeć do jak największej liczby słuchaczy. A cel jest o tyle trudny, że przeciętny słuchacz nie jest

Foto: HellHaven

język ojczysty. Utwory też są bardziej... przebojowe? Nie wiem czy to dobre słowo. Mają na pewno nośne elementy. Takie wiesz, że chcesz wcisnąć "replay". Cieszy mnie, że uważasz, że słychać tam HellHaven. To znaczy, że nasz styl zaczyna się krystalizować i być rozpoznawalny. Nad tym mocno pracujemy. Ciężko jest być w dzisiejszych czasach oryginalnym, stąd każda taka opinia jest dla nas bardzo budująca. Czyli to, co mówiłeś przy okazji premiery poprzedniego albumu, że uwielbiacie kombinować z brzmieniami, stylistyką, formą i aranżacją, jest niezmienne? Jakub Węgrzyn: Niezmienne, chociaż przefiltrowane obecnie przez kolejne lata doświadczenia. Nadal bawimy się wszystkimi zabawka-

124

HELLHAVEN

przyzwyczajony do płyty, na której dzieje się tak wiele. A przecież to właśnie tak chcemy grać. Społeczeństwo raczej lubi (co nie jest przytykiem!) proste formy przekazu. 20 lat kupujesz w sklepie ten sam żółty ser, bo się przyzwyczaiłeś i w sumie nigdy nie wpadłeś na pomysł, że obok stoi jeszcze 50 innych. Jak obiad, to schabowy z ziemniakami, bo "a co, jak mi tamte dziwactwa nie będą smakowały?". Trochę tacy jesteśmy. Boimy się zmian w tak prozaicznych momentach jak zwykłe zakupy a co dopiero, kiedy mówimy o kulturze czy sztuce. Pewnie większość wolałaby, aby Małysz dalej skakał, bo już się przyzwyczaili, że co niedziela po obiedzie mieli stabilną i powtarzalną rozrywkę. Cud, że po 20 latach "Kevin sam w domu" na Polsacie to już bardziej zabawny trolling, niż faktyczne spełnianie zachcia-

Na "Anywhere Out Of The World" zaskakiwały partie trąbki, teraz wykorzystaliście lirę korbową czy dudy - skoro pojawiają się pomysły i możliwości grzechem byłoby z nich nie skorzystać, bo zdecydowanie poszerza to dźwiękową paletę HellHaven? Sebastian Najder: Cóż, nie tylko paletę dźwiękową, ale i intertekstualność całości. Używając akustycznych instrumentów, wokół utworu tworzy się żywa otoczka klimatu, która spaja całość biologiczną klamrą. Nie jest to wcale takie proste, aby zharmonizować to ze sobą (w szczególności w przypadku etnicznych instrumentów) ale moim zdaniem w erze szybko postępującej cyfryzacji jest to zabieg jak najbardziej pożądany. Trzymacie się również tej wypracowanej formuły, że wasze kolejne płyty ukazują się co 45 lat. Przy tak ambitnej muzyce nie da się inaczej, pewne kwestie wymagają dopracowania, choćby aranżacyjnego? Jakub Węgrzyn: Są utwory, które napisały się w tydzień. Są jednak takie, nad którymi siedzieliśmy do ostatnich momentów. Szanowni koledzy z zespołu coś o tym wiedzą, kiedy w przeddzień wysłania gotowych nagrań na finalny miks próbowałem ich przekonać do ostatnich słusznych poprawek (słusznych oczywiście tylko z mojego punktu widzenia). Skończyło się to dla mnie łykaniem nerwosolu. Ale bardzo się cieszę, że przeszliśmy przez taki proces, bo ta płyta została napisana, nagrana i wyprodukowana naprawdę wspólnymi siłami. I jest to znacznie trudniejsze, niż zabawa w projekt solowy. Bo w zespole musi być pewna zgoda, wspólna koncepcja, rama. Każdy z nas odrobił wielką lekcję pokory i cierpliwości. Ale to była bardzo cenna lekcja, która tylko ugruntowała naszą przyjacielsko-rodzinną strukturę. I spowodowała, że dokończyliśmy tę płytę nie mając na koncie wyroku za zabójstwo lub okaleczenie. To też się liczy. Ale tak na serio - każdy dostał na płycie możliwość stworzenia czegoś według swojej wrażliwości muzycznej. Do tego stopnia jest to wspólna praca, że na koniec zrezygnowaliśmy z podpisywania utworów nazwiskami. Uważam to za najlepszą decyzję, bo dzisiaj każdy z nas czuje się współautorem całego materiału. "Mitologię bliskości serc" nagrywaliście w czasie pandemicznych ograniczeń, pracowaliście więc w różnych miejscach, również w warunkach domowych, dzięki wykorzystaniu mobilnego studia. Było to duże utrudnienie czy zdarzało się wam już wcześniej pracować w taki sposób? Jakub Węgrzyn: Proces nagrań był dla mnie szczególnie ważny. Wiesz, każdy z nas szuka w zespole pewnej specjalizacji. Pisanie muzyki i granie koncertów to tylko "marny" czubek góry lodowej. Stąd Sebastian jest specem od social media, ma wyczucie w kontaktach z ludźmi i spore doświadczenie w internetach. Paweł jest przedsiębiorczy i potrafi załatwić kupę rzeczy, o których istnieniu nawet nie mamy pojęcia. Marcin trzyma fundusze, które inaczej byłyby w stanie permanentnego chaosu a Hubert opowiada doskonałe kawały o papieżu. Ja za cel postawiłem sobie przeprowadzenie nas przez cały proces nagrań z uwzględnieniem


odwiecznych problemów finansowych, ale w taki sposób, aby zrobić duży krok do przodu w brzmieniu i jakości. I w taki sposób nie nagrywaliśmy jeszcze nigdy. Mówiąc w skrócie (bo wszystko trwało ponad 30 miesięcy) zaczęliśmy od rejestracji materiału na tzw. "setkę". Omikrofonowaliśmy wszystko co się dało i przez kilka miesięcy rejestrowaliśmy utwór po utworze. Proces ten pozwolił nam nie tylko na stworzenie tzw. taśmy-matki, ale także na rozpoczęcie procesu pierwszych poprawek naszych ówczesnych kompozycji. To już na tym etapie zaczęliśmy słyszeć pewne niedociągnięcia, wdrażać nowe pomysły, rozwiązania, brzmienia. Testowaliśmy sprzęt oraz nasze umiejętności do granic możliwości. Potem uderzył Covid. Trzeba było się szybko dostosować. Rozbiliśmy sesję nagraniową na wizytę w trzech studiach oraz wspieraliśmy się dość nowatorską metodą nagrywania gitar w domu przy użyciu prawdziwych wzmacniaczy, ale z pominięciem głośników. Dzięki czemu, mając budżet przeciętnego Kowalskiego, byłem w stanie spędzić cztery miesiące na poszukiwaniu odpowiedniego ustawienia wirtualnych mikrofonów, paczek, głośników, zachowując świetne brzmienie lampowej głowy... W standardowym studio miałbym na to może dwatrzy dni czasu. W taki sposób spędziliśmy pierwszy lockdown. I m.in. w taki sposób udało się uzyskać dobre i selektywne brzmienie na tej płycie, które już zostało docenione. Dużo pracy zajęło też stworzenie finalnego projektu, w którym musiałem skleić do kupy nagrania z wszystkich czterech sesji nagraniowych (osobno dla wokali, syntezatorów i gitar, perkusji i instrumentów akustycznych). Sam projekt płyty w formie suchych nagrań ważył bodaj 32GB i miał około 220 ścieżek. Monstrum. Może dla kogoś to chleb powszedni, ale dla mnie to było ogromne wyzwanie. Ale się udało. Przeprowadziłem zespół przez ten proces i jestem z niego bardzo dumny. Później wszystko było już więc w rękach osoby odpowiedzialnej za miks i mastering mate riału - z tego co słyszę Nikolas Roy Quemtri spisał się bardzo dobrze, wiedzieliście zresztą, że warto powierzyć mu to zadanie? Jakub Węgrzyn: Wpadliśmy na niego zupełnie przypadkowo. Zastanawiając się jak ta płyta powinna brzmieć, przesłuchiwałem próbne miksy starej płyty, od różnych ludzi z całego świata. Było ich chyba ze czterdzieści. Wpadł mi wtedy próbny miks właśnie Nikolasa, który jakimś cudem okazał się lepszy niż ten, który ostatecznie wybraliśmy na tamtą płytę. Nie mówię, że poprzednia płyta "Anywhere Out Of The World" brzmiała źle. Ale faktycznie, czuć było, że Nikolas dał od siebie coś więcej (oczywiście wiem dlaczego wtedy nie wybraliśmy jego miksu, ale żeby to wytłumaczyć, znów musiałbym mówić o pieniądzach, a to nudny i śmierdzący temat). Kiedy wysłaliśmy nową płytę na wstępne próbne miksy, Nikolas bezsprzecznie wygrał z pozostałymi. Jako jedyny nie tylko zajął się odpowiednim miksem według naszych sugestii, ale "podprodukował" trochę ten materiał, dodając subtelne elementy do struktury utworów (np. specyficzne efekty dźwiękowe, rozwiązania realizatorskie etc.). Ta ingerencja tak nam się spodobała, że uścisnęliśmy sobie dłoń i rozpoczęliśmy ponad półroczną współpracę. To wasz pierwszy album zaśpiewany po pol sku, chociaż zaczątki czegoś takiego mieliśmy już przy okazji wznowienia debiutanckie-

go "Art For Art's Sake" ("Trauma pana Twaina"). Skąd ta decyzja o odejściu od anglojęzycznych tekstów, chciałeś spróbować czegoś innego również na tym polu? Sebastian Najder: Ujmując rzecz precyzyjniej, polska wersja "Twaina" pochodzi jeszcze z sesji nagraniowej do "Beyond The Frontier". Nagraliśmy wtedy dwie wersje językowe utworu z czego na płycie znalazła się wersja angielska, a na koncertach śpiewałem ją po polsku. Dopiero właśnie przy okazji reedycji "Art For Art's Sake" dołączyliśmy do wydawnictwa niepublikowane wcześniej na fizycznych nośnikach utwory, takie jak właśnie polska "Trauma pana Twaina". Co do decyzji o śpiewaniu po polsku… Cóż - większość koncertów gramy w naszym kraju, utwory w rodzimym języku znacznie bardziej trafiają do szerszej publiczności. Dodatkowo język polski jest znacznie bogatszy w słowa, znaczenia, gry słowne i to co kryje się pod nimi. Chcieliśmy po prostu tworzyć w języku naszych myśli. Trudniej pisze się w ojczystym języku czy przeciwnie, daje on większe możliwości, również w kontekście aranżacji partii wokalnych? Sebastian Najder: To zależy. Na pewno pisa-

mych słów, a co za tym idzie, dajemy empatii o wiele szersze pole do popisu. Czy to na koncertowych salach, czy na słuchawkach w domowym zaciszu. Można traktować "Mitologię bliskości serc" jako całość, chociaż poszczególne utwory nie są ze sobą powiązane, bo to jakby tom opowiadań jednego autora, skoncentrowanego na jednej tematyce, więc zawsze pojawią się w

Foto: HellHaven

nie samych tekstów przychodzi mi z większą łatwością. Nie muszę się zastanawiać nad tym, czy coś jest poprawne gramatycznie, albo czy aby na pewno ma takie znaczenie w użytym zdaniu jak mi się wydaje (i czy nie jest przypadkiem bez sensu). W języku polskim czuję się jak ryba w wodzie. Mogę bawić się gierkami słownymi, wieloznacznością słów i ich składnią. Gorzej jest na pewno przenosić to w muzykę i jej melodyczny wydźwięk/aranżacje. Tutaj angielski zawsze będzie miał jakąś tam wyższość. Jest bardzo dźwięczny… natomiast język polski jest wdzięczny. (śmiech) Myślisz, że dzięki temu zabiegowi uda wam się dotrzeć do nieco szerszego grona słuchaczy, a do tego uatrakcyjnić koncerty, bo jednak publiczności łatwiej włączyć się do wspólnego śpiewania gdy teksty są po polsku? Sebastian Najder: Myślę, że tak. Nie patrzyłbym tu nawet w stronę wspólnego śpiewania, a raczej obopólnego zrozumienia. Emocje łatwiej przenosić na łączach stworzonych z tych sa-

nich jakieś wspólne wątki czy nawiązania? Sebastian Najder: Mniej więcej można tak to odbierać. Jakub Węgrzyn: Mniej więcej, to można było trochę więcej napisać w tym temacie, Sebastianie. (śmiech) Czym jest więc mitologia bliskości serc, do czego się odnosi? Sebastian Najder: Mitologia bliskości serc odnosi się do wyobrażeń, mitów, legend, które sami tworzymy w swoich głowach na temat osób, które nas otaczają. Nigdy nie możemy być pewni kim są tak naprawdę, tam w środku. Mamy więc pewne obrazy osób, które sami tworzymy, jednak nadal są to tylko historie, portrety i konstrukty namalowane przez naszą wyobraźnię. Każdy z utworów dopełniają cytaty, wybrane z dzieł różnych autorów - były one źródłem inspiracji na etapie pisania tekstów, stąd myśl o ich wykorzystaniu? Sebastian Najder: W niektórych przypad-

HELLHAVEN

125


kach tak, jak na przykład w "Imperium radości", które w całości inspirowane było pełnometrażowym stand-upem Billa Hicksa pod tytułem "Revelations". Natomiast w całej reszcie są to mniej lub bardziej przylegające koncepcje czy przemyślenia poszczególnych autorów, których bardzo szanuję i z którymi często odczuwam ogromną więź uczuciową mimo, że nasze bytowania na tej planecie dzielą dziesiątki-setki lat. Można też powiedzieć, że w pewnym sensie edukujecie też słuchaczy, bo o Lemie, Lovecrafcie czy nawet Nietzchem słyszał prakty cznie każdy, nawet jeśli nie czytał ich książek, ale już o Michelu de Montaigne czy Albercie Hoffmannie już niekoniecznie? Sebastian Najder: Można tak powiedzieć. Jednak nauka jest dla tych, którzy chcą się uczyć (śmiech). Polecam zapoznać się z literaturą i sztuką wszystkich wymienionych! Zamykający płytę, niemal instrumentalny utwór "1420 MHz" ma jeszcze bardziej dać do myślenia, stąd ten cytat Carla Sagana i

Zawsze zwracaliście też uwagę na szatę graficzną kolejnych wydawnictw HellHaven, ale teraz jest ona jeszcze bogatsza, bo to prace nie tylko Moniki Piotrowskiej, ale też Łukasza Rusinka i Jerzego Gorczycy. I to, paradoksalnie, w czasach dominacji streamingu, gdzie liczą się tylko dźwięki, a powodowani wygodą i lenistwem słuchacze w większości odchodzą od kompaktowego nośnika. Muzyka i cała reszta ma tworzyć zwartą całość, a do tego tak efektownie wydana płyta ma być swoistym prezentem dla słuchacza, który zdecyduje się po nią sięgnąć? Sebastian Najder: I tak mieliśmy wydawać fizyczny nośnik, więc jeżeli ma to mieć jakikolwiek sens w dzisiejszych czasach, musi on być czymś więcej niż tylko płytą CD. W tym wypadku jest to małe dzieło sztuki z którego jestem bardzo dumny i które cieszy samo w sobie, gdy się z nim namacalnie obcuje. Takie było założenie i nawet odrobinę przekroczyło moje oczekiwania. Włożyłem w to bardzo wiele pracy i czasu, aby nadać temu obecny wygląd… oczywiście z ogromną pomocą wszystkich wymienionych artystów…

Foto: HellHaven

sam tytuł, odnoszący się do linii wodoru? Jakub Węgrzyn: "1420 Mhz" jest utworem o nadziei. O ludziach, którzy patrzą w gwiazdy. Dalej niż sięga nasz wzrok, poza nasze ziemskie problemy i bolączki. To taki symboliczny utwór na zakończenie płyty. W wielu krajach używanie częstotliwości 1420 Mhz jest prawnie zabronione. Wiesz dlaczego? Bo uważa się, że jeżeli będzie istniała obca cywilizacja, wykorzysta ten matematyczny uniwersalny język i będzie kontaktować się właśnie na tej częstotliwości, w której drga wodór - najbardziej powszechna cząstka we wszechświecie. To równie piękne, co intrygujące. Kiedy patrzymy w górę, w gwiazdy, cała ziemia kurczy się do rozmiaru główki od szpilki. I jak wtedy zaczniemy zadawać sobie pytanie co robimy jako ludzkość z tym mikroskopijnym w skali wszechświata kawałkiem skały, dojdziemy szybko do wniosków jak nieporadni i krótkowzroczni jesteśmy. A to póki co nasz jedyny dom. Zakończyliśmy tę płytę pytaniem-przestrogą. Pytaniem, czy aby na pewno podejmujemy jako ludzie dobre decyzje i czy nie jesteśmy już przypadkiem w takim momencie, że nasze życie tu na ziemi może być zagrożone.

126

HELLHAVEN

Jakub Węgrzyn: Na pewno nie możemy się obrażać na streaming czy szeroko pojęty Internet. Żeby przeżyć, trzeba się umieć szybko dostosować. Młodzi ludzie nie wiedzą już na czym odtworzyć płytę CD. Czaisz to? (śmiech) Dałem naszą płytę kilku młodym znajomym, a oni w śmiech. Dla nich płyty CD to coś, czym dla nas są dzisiaj kasety albo winyle. Z drugiej strony mamy "starych wyjadaczy", którzy bez CD nie posłuchają płyty, a winyle to dla nich wisienka na torcie. Do wszystkich tych ludzi staramy się dotrzeć i dać im możliwość spotkania się z naszą muzyką. Prawda jest też taka, że co by się nie działo na rynku muzycznym, posiadanie fizycznej kopii jest namacalnym dowodem, że płyta została naprawdę wydana, a nie tylko wpuszczona cyfrowo w sieć. Nie wyobrażam sobie nagrywania płyty tylko po to, aby była obecna w formie cyfrowej. Muszę ją dotknąć, powąchać i postawić na półce. To jak z piciem taniego piwa. Z plastikowego kubeczka smak jest kiepski. Ale przelej ów napój do kryształu... Można zaryzykować twierdzenie, że pełną wersję "Mitologii bliskości serc" pozna się

dopiero z płyty, bo sama muzyka w przypadku tego wydawnictwa to nie wszystko? Sebastian Najder: Można tak powiedzieć, ale jak każdą muzykę jaką spotykamy na naszej drodze i która zostaje z nami na dłużej - definiuje ją samo życie, a skala naszego poznania jest wprost proporcjonalna do naszego doświadczenia. HellHaven jakoś nie miał przez te wszystkie lata szczęścia do wydawców, ale może do czterech razy sztuka? Jakub Węgrzyn: Czy ja wiem? I tak zaliczamy się do raczej wąskiej grupy artystów, którzy mieli szczęście podpisywać umowy wydawnicze od praktycznie samego początku. Jasne, że ma to swoje minusy, ale z perspektywy czasu powiem tak - współpraca z każdym wydawcą dała nam bardzo dużo. Owszem, z jednym z nich (tym niemieckim, pominę nazwę dla dobra sprawy) mieliśmy dziwną sytuację, bo po dodruku płyt (w sumie sprzedał ich podobno ok. 3000-5000 sztuk) zniknął z naszymi pieniędzmi. Ale jedno trzeba mu przyznać - opłacił nam wtedy całą sesję nagraniową. Wyszliśmy na zero, czyli spory sukces jak dla tej branży (śmiech). Jednak największy przełom dla nas ma miejsce obecnie. Po podpisaniu umowy wydawniczej z Prog Metal Rock Promotion dostaliśmy wiatru w żagle. Spotkaliśmy odpowiedniego człowieka, który nie tylko zaryzykował, ale także czynnie zaczął brać udział w rozwoju naszego zespołu. Wiem, że tej współpracy wyjdzie jeszcze dużo dobrego i niejeden fajny projekt wydawniczy. Jak będzie przebiegać promocja "Mitologii bliskości serc"? Sytuacja koncertowa na tę chwilę jest niepewna, ale pewnie liczycie, że uda wam się zaprezentować ten materiał live, biorąc przy tym pod uwagę różne inne scenar iusze? Jakub Węgrzyn: Z jednej strony mamy Covid i problemy z koncertami, ale z drugiej żyjemy w XXI wieku i mamy dostęp do wspaniałej technologii. Jeżeli promocja zwolni nam przez kolejny lockdown, przeskoczymy mocniej do Internetu. Zresztą teraz już tak działamy. Pracujemy nad kolejnymi teledyskami, chcemy ostatecznie w sieć wrzucić cały album w formie różnego rodzaju teledysków, wizualizacji, projektów graficznych. Lockdown mobilizuje nas także nad tym, aby rozwijać zespół w kierunkach, na które nie było wcześniej czasu. Przed nami też duży projekt realizacji koncertówki. Ostatnią mamy z 2013 roku, czyli praktycznie dwie płyty wstecz. Dużo do nadrobienia w okresie, gdy nie gra się tak dużo koncertów. Ale to cały czas próba dostosowania się do nienaturalnej sytuacji. Stworzenia alternatywnej rzeczywistości. Nasze miejsce jest na scenie i chciałbym, aby jak najszybciej tak to się skończyło. Jesteśmy spragnieni koncertów i obcowania z odbiorcą twarzą w twarz. Internet, chociaż daje doskonałe kanały promocji, odbiera tej sztuce intymność. Nie ma nic lepszego, niż rozmowa z fanem po koncercie, od którego słyszysz, jak ważna dla niego/jej jest twoja praca. To są momenty, do których chcemy wrócić z całych sił. To jest świat do którego tęsknimy. Wojciech Chamryk


Z brutalną siłą Ian Parry to taki rockman, z którym można by rozmawiać na artystyczne tematy bez końca, zaś jego muzyki słuchać w kółko. Czterdziestą rocznicę swej wokalnej kariery celebruje on wraz z wydaniem żywiołowego a przy tym urozmaiconego albumu Rock Emporium II "Brute Force". W wywiadzie przedstawia pokrótce swe najważniejsze muzyczne dokonania, ujawnia wiele ciekawostek ze studia i dzieli własnym poglądem o brutalności współczesnego świata. HMP: Cześć Ian. Jak się masz? Czy mógłbyś opowiedzieć na początku, co skłoniło Ciebie do przeprowadzki z Liverpoolu do Amsterdamu kilka dekad temu? Od Anglików mieszkających w Holandii słyszałem, że wcale nie musiała to być bohaterka przeboju "Woman In Uniform". Ian Parry: Cześć Sam, to zabawne, że mówisz po holendersku; mnie opanowanie tego języka zajęło lata. Chciałem zapytać, co skłoniło Ciebie do zamieszkania w Holandii? Wpierw przeprowadziłem się z Liverpoolu do Londynu w 1981r. w związku z powodzeniem przesłuchania zorganizowanego przez Mono Pacific. W skład tego zespołu wchodził perkusista Zak Starkey - syn Ringo Starra (The Beatles), który grał również w The Who oraz w Oasis. Wkrótce Mono Pacific się rozpadło a ja odpowiedziałem (1983r.) na ogłoszenie zamieszczone w Melody Maker przez holenderski zespół hard rockowy Hammerhead; wysłałem taśmę z moim głosem i otrzymałem zaproszenie na przesłuchanie w Amsterdamie. Następnie poprosili mnie oni o przeprowadzkę do Holandii a ja to zrobiłem. Po tym, jak nasz album nagrywany dla EMI Germany został odrzucony (niewydany), zobaczyłem w telewizji Queen występujące na Live Aid 1985, zatęskniłem za Anglią i powróciłem do Londynu. Śpiewałem przez moment w Airrace (poprzednia kapela Jasona Bonhama, syna Johna Bonhama z Led Zeppelin). Ponownie wyjechałem do Holandii w 1988r., aby utworzyć Perfect Strangers wraz z perkusistą Jo-

sem Zoomerem (Vandenberg) oraz basistą Barendem Courboisem (Blind Guardian). Potem dołączyłem do Vengeance, wydałem trzy solowe albumy i zasiliłem skład Elegy. Tak mijały lata. W międzyczasie, otworzyłem własny label Non-Stop Productions, którym zajmuję się do dziś. Ostatnio cieszyłem się z powodu Brexitu, aczkolwiek mając brytyjskie obywatelstwo i jednocześnie mieszkając na stałe w Holandii, mój status był przez przejściowo skomplikowany. Otrzymałem jednak ostatecznie prawo legalnego pobytu i myślę, że już pozostanę w Holandii. Kojarzyłem dotąd Amsterdam z DJ-ami techno i raczej z jeansami niż ze skórami (Amsterdam jest światową stolicą jeansów). Twoje imię raczej nie widniało na plakatach tutejszych imprez ostatnich lat, nie widziałem. W 2014r. śpiewałem gościnnie podczas trasy z włoskim zespołem Headless supportującym Fates Warning w Chorwacji, Serbii (Belgrad), Bułgarii (Sofia) i w Grecji (Ateny). Następnie spędziłem aż dwa lata w studiu, pracując m.in. nad debiutem Rock Emporium "Society of Friends", w związku z czym nie występowałem aż do 2018r. Później zaśpiewałem na 12 koncertach jako gość niemieckiego zespołu Grahama Bonneta. Odbył się tylko jeden nasz występ w Den Bosch (stolica Brabancji Północnej, Niderlandy), żaden w Amsterdamie. Myślę, że młodsi fani poznają współcześnie muzykę streamując albumy lub przeglądając media społecznościowe.

Czy Twoja obecność w mediach społecznościowych nie jest aby zbyt skromna? A to dlatego, że naruszają one prywatność. Publikuję posty na mojej oficjalnej stronie internetowej ianparry.com lub w mediach społecznościowych wtedy, kiedy mam coś naprawdę ważnego do przekazania. Obchodzisz właśnie czterdziestą rocznicę swojej kariery wokalnej. Gratuluję (gefelici teerd). Jak ją celebrujesz? W okresie lockdownu nagrałem nowy album Rock Emporium 2 "Brute Force", wydany przez Metal Mind Productions (pod ich skrzydłami ukazało się też w lutym 2020r. wznowienie mojego piątego albumu solowego "In Flagrante Delicto", ale covid pojechał w trasę dookoła świata, zamiast mnie). Ta rozmowa ukaże się w czasopismie "Heavy Metal Pages". Czy zgadzasz się, że "Brute Force" ma w sobie coś z wibracji metalowych? Pierwotne założenie Rock Emporium polegało na zabawie klasycznym rockiem / hard rockiem lat osiemdziesiątych, ale w ramach Rock Emporium 2 świadomie postaraliśmy się o obranie bardziej neo-klasyczno metalowego kierunku, jednocześnie zachwując melodyjny hard rockowy sznyt poprzedniego albumu "Society of Friends". Chciałem czerpać z różnych stylów, które wszyscy kochamy. Możliwe, że zrobię jeszcze kiedyś Rock Emporium 3, ale to musiałoby być bardziej nowoczesne i eksperymentalne, no zobaczymy. Teraz koncentruję się na "Brute Force". Czy jest to Twój najlepszy album (pełną odpowiedź na to pytanie poznamy w dalszej części rozdziału - przyp. red.)? "Brute Force" jest cool, melodyjne, rockowe, lekko prog power metalowe. Zostało świetnie wykonane przez jednych z najlepszych muzyków na świecie, takich jak Allan Sorensen (Pretty Maids / Royal Hunt), Patrick Rondat (Jean Michel Jarre / Elegy), Beth Ami Heavenstone (Graham Bonnet Band), Barend Courbois (Blind Guardian, Michael Schenker Group), Patrick Johansson (Yngwie Malsteen) oraz debiutujący, bardzo utalentowany gitarzysta i kompozytor Luca Sellitto, a to tylko kilka nazwisk spośród 26 zaangażowa-

IAN PARRY

127


szły same. Atmosfera Dio mocno siedziała mi w głowie, co ułatwiło mi nagrywanie zabójczych wokali do muzyki Lucasa.

nych muzyków. Wokalnie wspierał mnie m.in. Wade Black (Crimson Glory). Cieszę się, że każdy z nich (zarówno w Europie, jak i w Stanach) bardzo chciał wziąć udział w moim projekcie i dał z siebie wszystko, co najlepsze (ja również). Kiedy tak wiele pozytywnej energii otrzymuję od podziwianych przeze mnie muzyków, to jest już połowa sukcesu. Dodając do tego, że poszczególne utwory są urozmaicone i żywiołowe, jestem pewien, że rockowi i metalowi słuchacze w każdym wieku polubią "Brute Force". Nie brakuje wśród nich power/speed metalowych killerów, jak np. "Darkest Secrets". Jak czułeś się aranżując partie wokalne w tym kawałku? Czy nie było przypadkiem tak, że intensywna sekcja instrumentalna postawiła przed Tobą wyzwanie, jak dopasować do niej ścieżki wokalne? Czy próbowałeś różnych wariantów? "Darkest Secrets" napisał wspomniany nowy włoski talent gitarowy Luca Sellitto. Gdy usłyszałem jego riff, wpadłem w podziw. Jak tylko wymyśliłem pierwszy szkic tekstu o ukrywanych sekretach, melodie wokalne przy-

"My Confession" brzmi zaś jak efekt spotkania Deep Purple oraz Jessy Martens. "Confess" to również tytuł autobiografii Roba Halforda. Co chciałeś "wyznać" poprzez ten utwór? Cieszę się, że przyrównałeś "My Confession" do Deep Purple, dlatego że jako Anglik dorastałem z Deep Purple. To był jeden z moich ulubionych zespołów. Bardzo chciałbym dzielić kiedyś z nimi scenę. Numer "My Confession" napisał mój dobry przyjaciel i dawny kolega z Crystal Tears - Dimitris Goutziamanis, który komponował i grał też na "Society of Friends". Zapytałem go, czy mógłby zaproponować melodyjny, współcześnie brzmiący utwór hard rockowy. To, co od niego otrzymałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Fragment instrumentalny ma atmosferę nowoczesnego fusion i został pomysłowo wykonany nie tylko przez Dimitrisa, ale też przez niesamowitego perkusistę Allana Sorensena, wspomaganego przez potężny bas Erika Palmqvista (Von Baltzer). Wysłałem demo do Danii do Allana, który bardzo to polubił; wyznał, że to nie jego styl bębnienia, jednak spróbował zagrać. Cóż, myślę, że Allan powinien więcej grać właśnie w tym stylu, ponieważ jego wykonanie mnie porwało. Liryki pisałem osobiście z Dimitrisem w Thessalonikach, więc widziałem, jak ciężkie czasy nastały w Grecji. Postanowiłem opowiedzieć w tekście o tym, jak wartościowi ludzie starają się wiązać koniec z końcem, ale muszą wyznać rodzinie, że nie udaje im się znaleźć pracy, aby zarobić na chleb. Mój ojciec miał podobnie w latach sześćdziesiątych w Liverpoolu, gdy byłem dzieckiem, dlatego czuję szczerą empatię wobec Greków, który są świetnie wykształceni, lecz

nie mogą znaleźć żadnej pracy. A jakie jest przesłanie "Lethal Injection"? Mój najlepszy przyjaciel umierał na raka. Podjął decyzję, by zakończyć swoje życie i ból, przyjmując legalny śmiertelny zastrzyk / eutanazję. Z drugiej strony, niektórzy ludzie zażywają nielegalnie narkotyki i w rezultacie często popełniają samobójstwo w wyniku ich nadużywania. To są dwie strony, które chciałem zilustrować. Napisałem muzykę lata temu, ale nigdy nie mogłem wymyślić melodii lub tekstu, aż do niedawna, kiedy zacząłem nagrywać "Brute Force", wtedy nagle wszystkie części po prostu połączyły się w odpowiednim momencie. "Rings Of Fire" łącząc moc z melodią przy pomina mi o Tank "War Nation". Dobrze znam gitarzystę Tank Micka Turnera, bo on też jest Brytyjczykiem mieszkającym w Holandii. Nie widzę żadnego podobieństwa pomiędzy "Rings Of Fire" a "War Nation", ale Dougie White daje czadu w tym utworze (chodziło o ogólne vibe albumu "War Nation" a nie o nutki jednego utworu - przyp. red.). Co do "Rings Of Fire", nagrywałem go już na "Society of Friends", ale wówczas go nie ukończyłem. Dopiero ostatnio Timo Somer (gitarzysta Delain) i Barend Courbois (basista Blind Guardian / Michael Schenker Group) zarejestrowali swoje partie, zaś Fabio Calluori (Sonic Temple Studios, Włoszech) znakomicie to zmiksował. Niełatwo wybić klawisze na pierwszy plan w miksie, zwłaszcza organy Hammonda, a jeszcze trudniej gdy trzeba uwzględnić rozbudowane wokalizy i chóralne zaśpiewy (w tym przypadku Ani Lozanova). Myślę jednak, że Fabio poradził sobie doskonale. Czy "Where Do We Go From Here" brzmi "maksymalnie mokro" (nadmierny pogłos, słyszalny Twój oddech), dlatego że w przeciwnym razie ta błyskotliwa ballada nie byłaby tak efektywna? Mocno zależało nam na cieple w "Where Do We Go From Here" przy konstruowaniu melancholijnej atmosfery opowieści o wyzbytych z ludzkich odczuć atakach terrorystycznych z zeszłego roku we Francji. Jednocześnie, chcieliśmy utrwalić naturalne brzmienie nylonowych strun akustycznej gitary Lucasa Sellittona, twórcy utworu. Jak dla mnie, ostateczny rezultat zawiera perfekcyjną kombinację efektów wzmacniających przekaz owej pięknej, melancholijnej ballady. Czy Freddie Mercury to jeden z Twoich najważniejszych idoli, skoro zamykasz "Brute Force" coverem "One Vision"? Moimi największmi idolami są: Paul Rodgers (Free, Bad Company), David Coverdale (Deep Purple, Whitesnake), Dio, Graham Bonnet (z którym koncertowałem w 2018 roku po Europie). Dawniej lubiłem Queen z Freddie'm Mercury'm, kiedy grali jeszcze rock/ hard rock. "One Vision" wykonaliśmy z okazji 30. rocznicy jego śmierci, a także jako tribute dla Queen. Oznaczyliśmy go jako special bonus track.

Foto: Ian Parry

128

IAN PARRY

Dlaczego nazwałeś cały album "Brute Force" ("Brutalna Siła")? Czy uważasz, że nasz świat jest zbyt brutalny? Dostrzegam zmianę w zachowaniu ludzi na całym świecie. Skończyły się czasy, gdy ślepo podążaliśmy za zachciankami oraz ideałami poli-


tyków. Wielu ludzi potrzebuje przemawiać z "brutalną siłą", aby politycy ich słuchali, a nie narzucali im siłą swoją wolę. Największym wyzwaniem podczas prac nad "Brute Force" było koordynowanie całego projektu wbrew restrykcjom. Wielu muzyków dysponuje domowymi studiami tak jak ja, ale niektórzy potrzebowali korzystać z różnych studiów we Włoszech, Holandii oraz Danii. Nie miałem wcale takiej intencji, aby aż 26 niewiarygodnie utalentowanych artystów brało udział w tworzeniu pompatycznego albumu, ale tak wyszło naturalnie. Z każdym kolejnym utworem coraz bardziej czułem potrzebę uzyskania wyjątkowego brzmienia, zróżnicowanego stylistycznie tak bardzo, że poszczególne partie wymagały udziału różnych muzyków. Wiązało się to z mnóstwem pracy, ale efektem jest mocarny album, stąd jego tytuł "Brute Force". Jak porównałbyś sesje nagraniowe Rock Emporium I "Society of Friends" (2016), solowego "In Flagrante Delicto" (2020) i Rock Emporium II "Brute Force" (2021)? Czy intuicja dobrze mi podpowiada, że "Society of Friends" to zapis niemalże imprezy z przyjaciółmi, natomiast podczas nagrywania kolejnych albumów byliście wszyscy bardziej skupieni i skoncentrowani? Myślę, że dysponowaliśmy większą ilością czasu przy "Society of Friends". Mogliśmy spotkać się jak starzy znajomi i swobodnie wymieniać pomysłami podczas nagrywania. Nad "In Flagrante Delicto" pracowałem wspólnie z przyjacielem i klawiszowcem Jeroenem van der Wiellem, który też uczestniczył w sesji "Society of Friends". Wymyślił on dobry materiał na około pięć utworów, które natychmiast mi się spodobały. Wiedziałem, że dodając zabójcze gitarowe riffy i mocne linie basu, moglibyśmy na ich podstawie stworzyć coś niezwykłego (jak opatrzony videoclipem numer tytułowy "In Flagrante Delicto"). Brzmi nowocześnie, z hipnotyzującym sekwencerem syntezatorowym, ale posiada atmosferę Rammstein ze względu na ciężkie gitary Stephana Lilla (Vandenplas). Album "Brute Force" zapoczątkował instrumental stworzony przez Luca'sa Sellitto'na na jego solowej płycie "The Voice Within" (Lucas zaprosił mnie do śpiewania, ale ja byłem wtedy zajęty swoim piątym albumem solowym "In Flagrante Delicto"). Natychmiast po wysłuchaniu jego kawałka wiedziałem, jakie wokale doskonale będą tam pasować. Zapoczątkowało to dłuższą współpracę, która ostatecznie przerodziła się w drugi LP Rock Emporium. Rock Emporium II "Brute Force" ukazało się jakieś 16 miesięcy po Twoim solowym LP "In Flagrante Delicto". To raczej szybko. Przez wiele lat nosiłem się z zamierem nagrania swojego piątego albumu solowego, który byłby kontynuacją "Visions" (2006). W 2018r. rozpocząłem pracę nad "In Flagrante Delicto", który Metal Mind Productions wydało w 2020r. Nie chciałem od razu zabierać się za Rock Emporium 2, ale restrykcje uniemożliwiły mi koncertowanie. Podszedłem do sprawy pozytywnie, tzn. napisałem i nagrałem piosenki z przyjaciółmi cierpiącymi na restrykcje. Kiedy śpiewam w studiu, i tak jestem, że tak powiem, "zamknięty", więc mogłem działać. Pracowaliśmy 6 miesięcy nad "Bruce Force", podczas gdy w normalnych okolicznościach zajęłoby to nam do dwóch lat, zwłaszcza z uwagi na rozmach produkcji.

Foto: Ian Parry

W ten sposób fani mają mnóstwo dobrej muzyki do słuchania. Czy jest jakiś jeden utwór w Twojej bogatej karierze, z którego zaśpiewania jesteś najbardziej zadowolony? Wskazałbym na album Eternity's End "The Fire Within" (2016r., wydaje się, że to jest ten najlepszy album w karierze Iana Parry'ego przyp. red.), fantastycznie napisany przez Christiana Munznera. Jestem współautorem utworu "White Lies", ale wokale na całym tym longplay'u są pełne mocy. Elegy jest jeszcze innym zespołem, w którym ostatnio śpiewałeś. Czy fani mogą spodziewać się kiedyś następnego LP Elegy po wydanym w 2002 roku "Principles Of Pain"? Elegy skończyło się ponad 10 lat temu, bo główny kompozytor i gitarzysta nie chciał już nigdy więcej niczego nagrywać. Metal Mind Productions wznowiło kilka albumów Elegy wraz z wieloma wcześniej niewydanymi bonusami. Wkrótce ukażą się wersje winylowe. Nie planujemy wskrzeszenia Elegy. Na koniec chciałbym zadać Ci jeszcze kilka pytań odnośnie Holandii. Czy polujesz na winyle w sklepach typu Concerto przy Utrechtstraat (Amsterdam)? Lata temu to robiłem, ale już nie. Twój ulubiony holenderski malarz (mi humor poprawia dentysta z obrazu Jana Steena "The Tooth Pooler")? Zdecydowanie Van Gogh. Odwiedziłem kiedyś przytułek / szpital / klinikę w południowej Francji, w której zatrzymał się on na jakiś czas, aby malować pokrzywione drzewa na tle górskiego krajobrazu. Zawitałem przy okazji do miasteczka Arles w poszukiwaniu Yellow Café, ale ta niestety już nie istnieje. Jestem jego wielkim fanem za sprawą mojego artystycznie uzdolnionego brata. Moim ulubionym mala-

rzem świata jest zaś Salvador Dali. Odwiedziłem jego dom w Port Ilegat oraz museum w hiszpańskim Figueres, a także mały zameczek, który kupił dla swej żony Gala. Miał tam nawet prywatnego angielskiego sekretarza Captain John Peter Moore, któremu zadedykował wiele obrazów i posągów (w mieście Cadaques). Dziewczyny z Burning Witches wydały ostatnio album "The Witch of the North" z holenderską wokalistką Laurą Guldemond (Zoetermeer). Teksty dotyczą nordyckiej mitologii, ale w swobodnych interpretacjach. Jako że Ty urodziłeś się w Liverpoolu a mieszkasz w Amsterdamie, powiedz proszę, czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że Anglia jest równie nordycka co Holandia, dlatego że oba kraje łączą silne tradycje żeglarskie na Morzu Północnym? Tak. Zarówno historia Holandii, jak i UK, jest ściśle związana z budowaniem łodzi oraz żeglarstwem. Liverpool słynie nie tylko z Beatlesów, ale jest też miastem konstruktorów łodzi. Liverpool i Amsterdam łączą wspólne wspomnienia o statkach odkrywających świat. Z całą pewnością, istnieje silny związek tych miejsc z regionem nordyckim. Wielkie dzięki za rozmowę. Dziękuję Tobie za pomoc w przekazywaniu wieści o naszej muzyce oraz wszystkim czytelnikom Heavy Metal Pages za ciągłe wspieranie naszej muzyki. Życzę Wam zdrowego i szczęśliwego życia. Sam O'Black

IAN PARRY

129


Pełne spektrum Pracując nad debiutanckim albumem "Patterns In Parallel" Pale Mannequin mieli już pełny skład, nowe pomysły i dużo chęci, żeby jak najszybciej podzielić się nimi ze słuchaczami. Dlatego nagrywając pierwszą płytę przygotowywali już następną, ale nie zdążyli jej wydać do marca 2020 roku. Musieli więc odczekać 12 pandemicznych miesięcy, ale w końcu CD "Colours Of Continuity" ujrzał światło dzienne. To Pale Mannequin w zupełnie odmienionej, poprawionej odsłonie, taka wersja 2.0 udanego przecież debiutu, rock progresywny na bardzo wysokim poziomie, dopracowany i robiący wrażenie, o czym warto przekonać się osobiście, również na koncertach. knięty temat i czas iść dalej, już jako grupa. Rozgrzebywanie nagrań i miksów "Patterns In Parallel" nie miało na tym etapie sensu. HMP: Skoro materiał na "Colours Of Continuity" zaczęliście tworzyć w drugiej połowie 2018 roku, to było to jeszcze przed wydaniem waszego debiutanckiego albumu "Patterns In Parallel". Skąd taka nietypowa sytuacja, że nagrywając pierwszą płytę jednocześnie kom ponowaliście już następną? Tomasz Izdebski: To wynikało z faktu, że debiut nie był tak naprawdę nagrywany jako zespół. Cały projekt tamtych nagrań ogarniałem sam (na perkusji zagrał po znajomości Kuba jeszcze wtedy bez większych planów), z zajawki, żeby zrobić coś muzycznie tylko dla siebie, może nawet do szuflady, jako muzyczny zapis z pewnego okresu. Niemal jak pamiętnik. Grzesiek i Darek dołączali do mnie na przestrzeni nagrań i miksów, kiedy już sobie postanowiłem że Pale Mannequin będzie jednak zespołem z krwi i kości. Zanim "Patterns In Parallel" zostało dopięte (załatwienie wydawcy, tłoczni, sesji zdjęciowej, sociale, itp.) z Grześkiem zaczęliśmy pisać kolejne numery, z których ostatecznie część trafiła potem na "Colours Of Continuity". Tworząc nowy materiał nie miałeś w tej sytuacji ciągotek do tego, żeby zmieniać ten starszy, choćby w kontekście innych aranżacji, czy też "Patterns In Parallel" był już skończoną całością, a wy potrzebowaliście natychmiastowego ujścia do kolejnych pomysłów, stąd to swoiste dwa w jednym? Tomasz Izdebski: Nie, "Colours Of Continuity" miało być z założenia zupełnie inne niż pierwsza płyta. Osobiście nie byłem zadowolony z wielu rzeczy na debiucie i druga płyta miała być nową jakością - pod wieloma względami. Uznałem, że "Patterns In Parallel" to zam-

"Colours Of Continuity" to materiał bardziej zespołowy - to również miało wpływ na inten sywność jego powstawania i samo tempo pracy nad kolejnymi kompozycjami? Tomasz Izdebski: Po części tak. Materiał na "Colours Of Continuity" pisaliśmy ja oraz Grzesiek i wzajemnie nakręcaliśmy się na nowe pomysły. Potem na próbach, każdy mógł dołożyć swoją cegiełkę, chociaż akurat czasu na tym etapie nie było jakoś mega dużo. Dla porównania - "Patterns In Parallel" nigdy nie trafiło na salę prób przed nagraniami - wszystko powstawało w komputerze. Oprócz tego, osobiście miałem po prostu wenę i wyraźną wizję tego co chcę zrobić. Wielkiego kopa dało mi to, że udało mi się przekonać do swojej wizji muzycznej kilka innych osób, ponieważ do tej pory nie miałem szczęścia do znajdowania muzyków, którzy chcą grać w podobnych co ja klimatach. Przez kilka lat przed Pale Mannequin udzielałem się w różnych muzycznych projektach ale nigdy nie czułem ich na 100%. To, że nagle siedziałem na sali prób z trzema innymi gośćmi, którzy grają moje numery i którzy są tym zajarani - to był potężny zastrzyk motywacji. Zauważalne jest również to, że postawiliście na zmiany, bo poza melancholijnym, progresy wnym graniem mamy tu również fragmenty znacznie mocniejsze, nie tylko w warstwie gitarowej, ale również wokalnej - nie ma nic gorszego, jak po raz kolejny nagrywać tę samą płytę, od poprzedniej różniącą się tylko okładką czy listą utworów? Tomasz Izdebski: Dokładnie takie mamy założenie. Nie każda płyta musi być rewolucją -

Foto: Pale Mannequin

130

PALE MANNEQUIN

to byłoby mega trudne - ale chcemy, by każda wniosła do naszej twórczości coś nowego lub w jakimś zakresie podnosiła poprzeczkę. Tytuł "Kolory ciągłości" można też odebrać jako wasz dowód na przywiązanie do wybranej stylistyki, tyle, że jednocześnie unikacie schematów, staracie się szukać nowych rozwiązań? Grzegorz Mazur: Kolory ciągłości na tej płycie przede wszystkim mają zwrócić uwagę na to, że świat jest różnorodny a wszelakie zamykanie go w utarte ramy, schematy, kwantyzacja - zakłamują czy nawet zubożają obraz. W odniesieniu do muzyki chcemy pokazać że możemy zaserwować pełne spektrum emocji - radość, smutek, wściekłość, różnymi środkami wyrazu: szeptem, krzykiem, raz metalowymi rytmami, raz funkowymi. Nie chcemy zamykać się w jednym gatunku - słuchamy bardzo wielu rzeczy więc i bardzo wiele rzeczy przecieka do naszej twórczości. W tekstach eksplorujecie różne odcienie, jak podkreślacie, zbyt wąskiej perspektywy - w tym sensie "Colours Of Continuity" jest klasycznym konceptem, skoro warstwa tekstowa jest dość zwarta, oscyluje wokół jednego tematu? Tomasz Izdebski: Nie było ambicji aby album był koncepcyjny, natomiast na pewno chciałem żeby był słuchany jako całość i dobrze jako całość się bronił. Tak sam słucham muzyki - albumami, prawie nigdy playlistami czy singlami. Dużą uwagę przykładam do kolejności utworów i staram się, aby w miarę możliwości - numery w jakiś sposób do siebie nawiązywały. Kolejność utworów to jest coś, co staram się rozpracowywać już na etapie dem. Faktycznie z bliska wszystko potrafi zlać się w jedną, pstrokatą masę - dystans do wszystkiego jest wskazany, a nawet nieodzowny, niezależnie od sytuacji? Tomasz Izdebski: Jest bardzo przydatny i chciałbym sobie kiedyś go wypracować. (śmiech) Postanowiliście najwidoczniej kuć tak zwane żelazo, póki było gorące, skoro krótko po pre mierze debiutanckiego albumu i niewielu próbach poświęconych nowemu weszliście ponownie do studia? Tomasz Izdebski: Osobiście jestem trochę jak w gorącej wodzie kąpany. Czułem, że jeżeli pojawiały się nowe, dobre pomysły, a jednocześnie odróżniały się mocno od debiutu i było ogólne wrażenie, że sporo rzeczy poszło do przodu - to czemu nie? Nie przewidzieliśmy tylko że z pół roku zaplanowanego na ogrywanie materiału pod studio, które mieliśmy już zaklepane, większość czasu wypadnie na ogarnianie przygotowań do pierwszych koncertów (dla mnie to był też debiut jako wokalisty na scenie, a tego bałem się najbardziej). Było nerwowo; po czasie przyznaję że to pewnie był błąd. No ale przynajmniej jest co poprawić następnym razem. (śmiech) Pierwsza płyta powstawała w różnych studi ach oraz miejscach i w niepełnym składzie. Teraz od początku postawiliście na współpracę z Magdą i Robertem Srzednickimi, mieliście już też stałego basistę. To zupełnie inny komfort pracy, kiedy nie trzeba myśleć o kilku sprawach jednocześnie, można skoncentrować się wyłącznie na nagrywaniu, etc.? Tomasz Izdebski: Tak, przy "Colours Of Continuity" to była dobra decyzja, bo skupie-


nie szło na dobre wykony i produkcję, a nie ciągłe backupowanie nagrań ze studia X a Y / domu czy synchronizację sesji między różnymi systemami lub dobór brzmienia. No i była też pewność, że jeżeli dany hi-hat czy werbel kompletnie nie sprawdzi się w miksie - doświadczony realizator wyłapie to od razu, a nie po trzech dniach nagrań. Natomiast jeśli jest dobra organizacja i trochę doświadczenia - metoda hybrydowa dom/studio też moim zdaniem może się sprawdzić. Dzisiaj mnóstwo rzeczy można jednak nagrywać w domu i nie oszukujmy się - z ogromną ulgą dla budżetu. Nagrywanie samemu ma tylko tę wadę, że nie ma wtedy osoby, która w pewnym momencie powie "stop - mamy już dobry wykon, nie ma potrzeby robić piętnastego take'a tej solówki" - na tym można czasem stracić mnóstwo czasu. Samemu łatwo też pogubić się w mnogości dostępnych muzykowi brzmień. Przykład - ostatnio poświęciłem cały weekend na znalezienie pasującego mi brzmienia gitary (korzystam z jednego z popularnych modelerów), przed tegorocznym sezonem koncertowym. Kładąc się spać w sobotę byłem przekonany że jest idealnie… po czym niedziela zeszła mi na odkręcaniu tych zmian, bo okazało się że brzmienie od którego zaczynałem było jednak lepsze (śmiech). To znana pułapka w świecie symulacji gitarowych. Paradoksalnie to szybkie tempo pracy wyszło wam na zdrowie w tym sensie, że w marcu ubiegłego roku mieliście już zmiksowany materiał, więc kolejne lockdowny nie utrudniły przebiegu dalszych prac na nową płytą? Tomasz Izdebski: Skończyliśmy w samą porę jeśli chodzi o covid, natomiast trochę bolało że płyta musi leżeć ponad rok bez premiery. Osobiście było to dla mnie frustrujące i bardzo mi ulżyło jak pierwszy singiel ujrzał światło dzienne. Ale nie było wyjścia - wydawanie jej w środku pandemii faktycznie nie miało żadnego sensu, co nieustannie tłukł mi do głowy Grzesiek. Wydawnictwo trzeba poprzeć koncertami, co właśnie mamy wielką przyjemność robić. Pracowaliście więc w swoim tempie, żeby osiągnąć jak najlepsze rezultaty, bo przecież album to nie tylko muzyka, ale też oprawa graficzna, sesja zdjęciowa, teledyski, a to wszystko również musi być dopracowane, żaden z elementów nie może odstawać in minus, co potwierdziliście już przy okazji wydania "Patterns In Parallel"? Grzesiek Mazur: Przy "Kolorach" zdecydowanie włożyliśmy dużo więcej pracy w całą oprawę albumu, trochę nam tego zabrakło przy pierwszym albumie, ale myślę że nadrobiliśmy to z dużą nawiązką. Tym razem pracowaliście z Mateuszem Twardochem-Sienkiewiczem. Oprawa graficzna płyty to jego wizja, czy też pod tym względem również mieliście wszystko bardzo sprecyzowane? Grzesiek Mazur: Do tematu okładki, jak i również sesji zdjęciowej czy teledysku, podeszliśmy w ten sposób, że my określiliśmy ramy w których osadzony jest cały koncept albumu, a resztę pozostawiamy wybranym przez nas artystom - to oni znają się najlepiej na swoim fachu, chcemy im zaufać i pozwolić by stworzyli coś w 100 % ich, co jednocześnie będzie się też bronić samodzielnie, w oderwaniu od muzyki, jako osobne dzieło. I tak też było z okładką - poza opowiedzeniem Mateuszowi o co chodzi w naszej płycie wrzuciliśmy tylko jedno wyraźne wymaganie - okładka ma się rzucać w oczy i iść na przekór utartemu standardowi gatunkowe-

mu okładki smutnej czy czarno białej/melancholijnej. Z perspektywy czasu uważam że to był strzał w dziesiątkę i udało nam się w ten kolektywny sposób stworzyć kilka świetnych rzeczy. Manekiny i kwiaty to ciekawe zestawienie, a do tego ten człowiek o barwnej twarzy, kryjący się pod popękanym plastikiem - z rozmysłem podsuwacie słuchaczom różne tropy interpretacyjne? Grzesiek Mazur: Dokładnie tak, podobnie jest z tekstami - każdy z nich ma konkretne znaczenie, które przyświecało nam przy ich pisaniu, ale są napisane na tyle metaforycznie, że można je interpretować wielorako. Dzięki temu słuchacz, który wgryzie się w teksty czy naszą otoczkę, ma możliwość udziału w tworzeniu swojego doświadczenia - w końcu każda indywidualna interpretacja niesie pierwiastek wniesiony przez odbiorcę. Sami nie bylibyście w stanie wydać tego albu mu w tak efektownej formie - debiut był tylko zwykłym digipackiem, tu mamy obszerny digibook - stąd współpraca z Ambient Media House? Grzesiek Mazur: Współpraca z Ambient Media House wzięła się przede wszystkim z tego, że musimy zaangażować więcej rąk do pracy żeby pójść dużo dalej dużo szybciej. Każdy z nas ma skończoną ilość czasu. Ja na przykład nie jestem w stanie jednocześnie tworzyć nowej muzyki, cwiczyć starej, przygotowywać się do koncertów, bookować koncertów, prowadzić szeroko rozumiany marketing i komunikację z prasą, itd. Potrzebowaliśmy z jednej strony rozłożyć obowiązki proporcjonalnie po wszystkich członkach zespołu, jak i nawiązać współpracę z zewnętrznymi podmiotami, które już mają sieć kontaktów, czas i zapał - i oczywiście również dodatkowy budżet. A sam obszerny digibook to był dla nas must-have przy tym wydawnictwie. Dożyliśmy czasów ,że muzyki słucha się ze Spotify albo na koncertach, a jeżeli już ktoś kupuje fizyczny nośnik to głównie kolekcjonersko - uważamy więc, że wydanie fizyczne musi być najwyższej jakości i dawać coś ekstra - wydawanie po prostu wypalonej płyty w tekturowym pudełku to dużo za mało. I to wszystko w czasach zauważalnej domi nacji pojedynczych piosenek, kiedy mało kto ma czas czy chęci na słuchanie całych płyt, a jeszcze rzadziej zwraca uwagę na ich oprawę graficzną? Nie macie poczucia, że możecie dotrzeć tylko do tych najbardziej konserwatywnych fanów i zarazem prawdziwych pasjonatów muzyki, celebrujących słuchanie albumów, etc.? Grzesiek Mazur: Jasne, póki co docieramy faktycznie do tych największych pasjonatów, ale my nie jesteśmy dinozaurami, słuchamy ton nowej muzyki i ciągle eksperymentujemy. Uważam że wnosimy pewną świeżość i mamy też coś do zaoferowania dla tzw. "casualowych" fanów muzyki - musimy się tylko tam lepiej przebić (śmiech). Jasne, większość ludzi słucha muzyki wyrywkowo, ale z drugiej strony niemal każdy na świecie słucha muzyki - dzisiaj tort jest większy, więc jego mniejszy kawałek to może być dla nas nadal cały wszechświat. To chyba również swoisty znak czasów, że nawet fani muzyki podchodzą do niej powierzchownie, nie czytają tekstów, ale zawsze warto walczyć o zwrócenie uwagi kolejnych słuchaczy, stąd singlowe utwory "Most Favourite Trap" i "Scattered"?

Grzesiek Mazur: Do muzyki podchodzi się powierzchownie jak do wszystkich mediów jest tego po prostu tak dużo, że mało komu starcza czasu na głęboką analizę pojedynczych albumów. A z drugiej strony muzyka jest dziś czymś mainstreamowym więc trafia na wszelkie grunty. I właśnie tutaj jest dzisiejsze wyzwanie - dzisiaj nagrać i wydać album jest banalnie prosto - sztuka to zainteresować nim ludzi. I nad tym dużo pracujemy - co zrobić, żeby zaciekawić, gdy każdy ma do wyboru tysiące innych zespołów. Macie jakąś wiedzę na temat do kogo dociera muzyka Pale Mannequin? To raczej starsi słuchacze, osłuchani i wymagający, czy raczej młodsi ludzie, dopiero rozpoczynający swą przygodę z ambitnym rockiem? Grzesiek Mazur: Obecnie zarówno po statystykach Spotify jak i koncertach widać, że docieramy do słuchaczy średniej lub starszej daty, ale nie brakuje też świeżej krwi. Zdecydowanie są to fani muzyki ambitnej. Liczycie, że z nową płytą grono waszych zwolenników zwiększy się, szczególnie kiedy będzie już można wrócić do koncertowania? Grzesiek Mazur: W momencie odpowiadania na to pytanie mamy już za sobą pierwsze dwa koncerty promujące nowy album i już widać że "Kolory" zrobiły nieporównywalnie więcej szumu niż "Wzorce", to jest dla nas zupełnie nowy start, ta płyta już nam otworzyła wiele nowych drzwi… a my się dopiero rozkręcamy z promocją. Generalnie jednak, zważywszy na "antymisję" mediów publicznych w dziedzinie promowania wartościowej muzyki, każdy artysta decydujący się na wykonywanie czegoś ambitniejszego, sam skazuje się niejako na niszę - warto jednak, pozostając rzecz jasna sobą, dążyć do tego, by była ona jak największa, bo przecież w żadnym razie nie jest tak, że ludzie nie słuchają już choćby rocka progresywnego czy jazzu, mimo tego, że raczej nie usłyszymy ich w komercyjnych stacjach? Grzesiek Mazur: Paradoksalnie uważam że bycie niszowym jest czymś pozytywnym. Jak coś jest dla wszystkich, to jest dla nikogo gdzieś musimy się zaczepić, skąd będziemy dalej rosnąć. Zaczynamy w dosyć ciasnym poletku polskiego prog rocka, ale już teraz powoli z niego wychodzimy, robiąc lekki skok w bok. A jak już wcześniej było wspomniane - prog rock to przede wszystkim bardzo lojalni i zaangażowani słuchacze, to wspaniałe miejsce do gorącego startu. Macie więc jasno wytyczony cel - tworzyć coś, co dostarcza wam satysfakcji, a do tego sprawić, by ta muzyka docierała również do zainteresowanych nią osób, a każda płyta jest swoistym etapem tego procesu? Grzesiek Mazur: Tak, nasz cel to tworzyć muzykę która sprawia frajdę i dostarcza przeżyć zarówno nam jak i słuchaczom, ale to chyba taki truizm, każdy tak mówi. Jeśli miałbym wskazać to co potencjalnie nas wyróżnia to faktyczne mocne skupienie na tym jak nas ci słuchacze odbierają (kolory, scenografia, stroje, mieszanka stylów muzycznych). Nie tworzymy muzyki "po prostu" ale patrzymy na nią z punktu widzenia odbiorcy. A gdzie to nas zawiedzie na trzecim, czwartym czy piątym albumie? Przekonacie się. (śmiech) Wojciech Chamryk

PALE MANNEQUIN

131


Jak wyglądałoby życie bez muzyki? Lokalna prasa w Szwecji ogłosiła sensację, że komuś udało się przebić Opeth. Trzeci album Astrakhan "A Slow Ride Towards Death" stworzył ponoć nową niszę filmowego rocka progresywnego a ich wokalistę Alexandra Lycke nazwano najwspanialszym głosem Szwecji AD 2021. Jakby na przekór, innowacyjny longplay przepełniły emocje towarzyszące zakłóconemu związkowi miłosnemu z muzyką. Wyrazowi artystycznego uniesienia daje upust założyciel formacji i basista Per Schelander. HMP: "So it all will end where it started" (więc wszystko skończy się tam gdzie zaczęło) - co za nietypowe rozpoczęcie całego albumu "A Slow Ride Towards Death"! Dlaczego postanowiliście użyć ludzkiego głosu do wywołania pierwszego wrażenia u słuchaczy? Per Schelander: Podjęliśmy tą decyzją w ostatniej chwili. Oryginalna wersja rozpoczynała się od riffu, ale wydawała się mało porywająca. Jako że Astrakhan zalicza się do gatunku prog rock/metal, typowe byłoby użycie intro, najlepiej długiego. Zamiast tego uderzyliśmy od razu, wrzucając słuchacza wprost w utwór. Uwielbiam wstęp do "Great Southern Trendkill" Pantery. Pamiętam, że po załączeniu tego CD w odtwarzaczu, pogłośniłem i po-

wią mi tak fani, że posiada ona wymiar wizualny - może zabrać Ciebie mentalnie do innego miejsca niż to, w którym fizycznie się znajdujesz. W tym kontekście zgodzę się, że udaje nam się dzielić głębokimi emocjami. W tym procesie obie strony nawiązują kontakt ze swym wewnętrznym archipelagiem. Przystępuję do pisania muzyki oraz liryków dla Astrakhan bez wyraźnego planu, co dokładnie poprzez nie wyrażę. Nad tym zastanawiam się później, ale oczywiście zależy mi, żeby słowa z muzyką wzajemnie się uzupełniały. Jak głębokie są te myśli i uczucia w Twojej ocenie? Czy kontrolujesz je? A może to one kontrolują Ciebie? Czy podążanie za nimi możemy odnieść do powolnej przejażdżki w Foto: Astrakhan

szedłem do kuchni. Wystraszyłem się, gdy akcja rozkręciła się po dwóch sekundach - to było niespodziewane! Wasza muzyka ma moc przekształcenia uwagi słuchaczy w ich zachwyt (attention into affection), dlatego że używacie dźwięku jako języka do wyrażania głębokich myśli I emocji, zamiast jedynie do zabawy z falą akustyczną. Co o tym sądzisz? Kompozytorzy na ogół pragną aktywnych słuchaczy. Zdaję sobie sprawę, że nasza muzyka wymaga wiele uwagi ze strony odbiorców, aby zostać w pełni doceniona. Nie jest przeznaczona do słuchania biernego, gdy ktoś robi w międzyczasie coś innego. Wierzę też, bo mó-

132

ASTRAKHAN

stronę śmierci ("A Slow Ride Towards Death" to tytuł albumu - przyp.red.)? Lubię podejście "strumienia świadomości". Fascynuje mnie, co może wyjść z przyzwolenia sobie na swobodny przepływ energii. Okazuje się bowiem, że w ten sposób znajdujemy się blisko owych emocji oraz myśli. Zaczynając pisanie liryków w 2018/2019, nie zdawałem sobie sprawy, jak poruszane w nich tematy staną się wszystkim bliskie w 2020r. Na ogół moje teksty obracają się wokół zagadnienia straty. Tym razem, wyobrażałem sobie własne życie bez muzyki, czyli bez jednej z najważniejszych relacji w moim życiu. Miałem ku temu dobry powód. Muzyka to mój życiowy eliksir odkąd ukończyłem 15 lat; życiowa kotwica. Teraz zbliżam się do pięćdziesiątki i nawet, jeśli będę

się nią zajmować aż do śmierci - przeczuwam, że może nie być to możliwe dłużej niż 10 następnych lat. Widzisz, moja rodzina ma genetycznie przekazywane problemy z mięśniami, które mogą rzutować na ręce. Mój ojciec na to cierpiał, możliwe że ja też będę, a skoro tak, to pozostało mi jedynie 10 lat grania na basie na profesjonalnym poziomie. Potem... Raczej już nie dam rady. Oto moja powolna przejażdżka w stronę śmierci. Niektórzy fani nazywają "A Slow Ride Towards Death" filmowym rockiem progresywnym. Jak Wasze poprzednie artystyczne doświadczenia doprowadziły Was do tej niszy? Czy stanowią kontynuację i rozwinię cie Waszych wcześniejszych pomysłów, a może wręcz przeciwnie - staracie się stworzyć coś innego? Ja gram na basie w rozmaitych zespołach od 25 lat. Możliwe, że ktoś widział mnie na żywo wraz z House of Shakira, Royal Hunt lub Pain of Salvation? Astrakhan sformowałem na bazie idei dzielonej przeze mnie z moim bratem Jörgenem. Mieliśmy taką bożonarodzeniową tradycję, że spotykamy się w tym samym miejscu i piszemy wspólnie muzykę. Wówczas, w okolicy 1994/1995r., nie zastanawialiśmy się nad gatunkami, kierunkiem, stylem czy czymś podobnym. Po prostu pisaliśmy cokolwiek, sambę, reagge, rock, cokolwiek, z czystej przyjemności kreatywnego współdziałania. Zmieniło się to dopiero po kilku latach. Tak fajnie nam się pracowało a komponowanie wychodziło tak prosto, że postanowiliśmy stworzyć cały album złożony z 10 utworów. Uporaliśmy się z tym bardzo szybko, ale pojawił się problem ze znalezieniem odpowiedniego wokalisty. W międzyczasie obaj zajmowaliśmy się też innymi zespołami (po mojej stronie: Royal Hunt i Pain of Salvation). Perkusista Martin Larsson usłyszał nasze demo, spodobało mu się i próbował nas przekonać, abyśmy dokonali profesjonalnych nagrań. Widział w nas potencjał. Jesienią 2012r. zarezerwowaliśmy porządne studio, w którym przygotowaliśmy ścieżki perkusji, basu i klawiszy. Wiosną 2013r. spotkaliśmy Alexa Lycke, który sprawnie zaśpiewał. Marcus Jidell zajął się gitarami, ale wkrótce potem pochłonął go zespół Avatarium. Wiedziałem, kim chcę go zastąpić. Zadzwoniłem do Johana Hallgrena, z którym poznałem się w okresie mojego udziału w Pain of Salvation. Wyraził zainteresowanie, ponieważ i on opuścił PoS. Widziałem opinię, że śpiewający w Astrakhan Alexander Lycke to jeden z najwspanialszych szwedzkich wokalistów. Jak udało mu się osiągnąć ten poziom? Alexa wyróżnia naturalna zdolność do wyrażania głosem emocji. Praca z nim to jak spełnianie marzeń - jest świetnym wokalistą i frontmanem. Oczywiście, talent i dobry głos są nieodzowne, ale potrzebował też nad tym popracować. Zdobył licencjat z muzyki oraz aktorstwa, a także doświadczenie (wzdłuż i wszerz Europy) w głównych rolach dużych musicali: Jesus Christ Superstar, Miss Saigon, Hair etc. Potrzebował tego, żeby doskonalić nie tylko głos, ale również prezencję sceniczną. Dopiero Astrakhan to jego pierwsze przedsięwzięcie z oryginalną muzyką. Nie znaliśmy się osobiście przed nagrywaniem pierwszego albumu "Retrospective" (2013). Wcześniej próbowaliśmy z innymi dobrymi wokalistami, ale wszystko zaskoczyło dopiero z Alexem. Wprawdzie poszukiwał swojego rockowego charakteru jesz-


cze w studiu, bo wywodzi się ze świata musicali, ale obecnie z łatwością dzieli oba podejścia. Czy zagłębienie się we wspomniane musicale mogłoby okazać się interesujące dla heavy metalowców? Jak najbardziej tak. Zachęcam do sprawdzenia koncertówki Astrakhan "Superstar Experience", na której wykonujemy rockowy musical Jesus Christ Superstar. Ciekawe, jakby to brzmiało, gdyby Deep Purple go wykonało w czasach swej największej świetności? Pełno w tej historii krwi, potu, miłości i pasji. Naszej interpretacji bliżej do regularnego rockowego show, ale z naciskiem na opowieść oraz towarzyszące jej emocje. "Superstar Experience" utrwala zapis prawdziwego koncertu - tylko trochę poprawialiśmy w studiu, bo wiadomo, że słuchacz nie chce rażących usterek. Mikrofon Alexa stracił sygnał w trakcie "Poor Jerusalem", akurat w momencie, gdy pozostał sam z fortepianem. Dograliśmy to w studiu. Wracając do "A Slow Ride Towards Death", wprawdzie Wasz najnowszy album jest atmosferyczny, ale nie przytłacza słuchacza znajdującego się akurat w kompletnie innym nastroju. Jak udało Wam się osiągnąć ten balans? Nie myślę o tym podczas komponowania. Poszukuję ciekawych brzmień, riffów lub innych pomysłów, których dotąd nie słyszałem u innych zespołów. Staram się znaleźć nowe muzyczne rozwiązania i podnosić poziom własnej twórczości. Lubię myśleć o utworach jak o bohaterach noweli, którzy wyskakują z czymś nieplanowanym. Prawdopodobnie magia kreatywnego procesu muzycznego polega na tym, że kompozycje same znajdują swoje własne kierunki rozwoju. Często stanowią efekt popełnionego przeze mnie błędu, np. zagrałem nieprawidłowo akord rozstrojoną gitarą albo pomieszałem coś w Cubase (cyfrowa stacja do obróbki dźwięku - przyp. red.). Ale spodobało mi się to, co usłyszałem i utrwaliłem na albumie. "Youtopia" tak właśnie powstała, a to jeden z moich ulubionych kawałków na "A Slow Ride Towards Death". Wygłupiałem się z basem, starając się przypomnieć sobie starą szwedzką piosenkę folkową. Zamiast niej, spod moich palców popłynęła melodia-kotwica do "Youtopia". Uznałem, że to świetna ballada. Dodałem nieco partii fortepianu z fajnym opóźnieniem, ale to opóźnienie przesunęło cały motyw jedną ósmą nuty wprzód. W efekcie wszystko kompletnie się zmieniło, ale na lepsze. Kontynuowałem. W pewnym momencie chciałem dodać prosty rytm, ale nacisnąłem nieprawidłowy przycisk i usłyszałem zapętlony tom-tom (perkusja - przyp. red.). Strzał w dziesiątkę. Trzy wspomniane pomyłki doprowadziły mnie do ostatecznej wersji "Youtopia". W jej trakcie następują mini zmiany, które w sumie czynią z niej potwora! Żeby to zauważyć, musisz wsłuchać się od początku do końca. Dopiero w ostatnim refrenie ujawnia się ich sedno - zamazana wibracja nabiera krystalicznie jasnego sensu w końcówce. Lubię pisać utwory mówiące: "zaczekaj na to". Może odczuwany przez Ciebie balans wynika z balansu pomiędzy twórczym błądzeniem a intelektualizmem? Możliwe. Nie mniej istotnym atrybutem "A Slow Ride Towards Death" jest jego sterylne brzmienie. Jak wielką wagę przykładaliście do tego w studiu? Czy próbowaliście innego

podejścia? Jak dla mnie, ten LP jest kompletnym przeciwieństwem sterylności. Dążyliśmy do ciepłego i odważnego brzmienia. Moim zdaniem wszystkie współczesne albumy heavy metalowe są zbyt skompresowane i brzmią równie płasko, bombastycznie i nudno. Tymczasem, w Astrakhan chodziło od zawsze o oryginalność, którą chcemy się wykazać również w produkcji. Myślę, że powszechnie utrzymuje się błędny pogląd, iż istnieje coś takiego jak "dobry dźwięk". Głupota. Nie istnieje taki standard, którego każdy zespół powinien przestrzegać. Każdy muzyk brzmi i gra na instrumencie inaczej, producent powinien to wzmacniać, zamiast dążyć do brzmienia kogoś innego. My pracujemy z Marcusem Jidellem na wszystkich trzech albumach, ponieważ on myśli tak samo. Nagrywaliśmy bas oraz perkusję w tym

psychoanaliza w bardzo skomplikowany sposób roztrząsa proste sprawy, które normalnie są łatwe do zrozumienia. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie istnieje nic poza ludzkimi doświadczeniami. Świat jest pełen cudów. Zdarza się, że nie potrafimy czegoś wytłumaczyć. Ale potrzebujemy zachować ostrożność i uczyć się na błędach innych osób. Gdybyśmy zbyt wiele życiowej energii przeznaczali sprawom duchowym lub teoriom konspiracyjnym, mogłoby się to dla nas skończyć tragicznie. Czy słyszałeś o polskim zespole Dianoya? Wydaje mi się, że plastyczność ich stylu może mieć coś wspólnego z Astrakhan. To ciekawe, ale nie słyszałem o Dianoya. Jakiego rodzaju atmosferę poszukujesz słuchając muzyki innych zespołów? Czy zależy

Foto: Astrakhan

samym czasie i w tym samym pomieszczeniu, aby uzyskać lepszy klimat. Jak powiedziałem, nie ma czegoś takiego jak "właściwe brzmienie", ale jest coś takiego jak "właściwe podejście" - chcemy to uchwycić. Czasami przypisuję albumom barwy. Po obe jrzeniu Waszych video do "Lonesome Cry" oraz "Youtopia", zastanawiam się, czy kolor szary odpowiada "A Slow Ride Toward Death"? Kolory są wyjątkowym nośnikiem energii. Często wyobrażam sobie obrazy odpowiadające utworom i przyrównuję je do scen z filmów bądź tak jak Ty do kolorów. Myślę, że Astrakhan używa wszystkich dostępnych barw do skompletowania kompozycji, jednak głównie obracamy się w zakresie, w którym szarość przechodzi w czerń. Zwłaszcza najnowszy album jest mroczniejszy, poczynając od tytułu. Czy wierzysz, że nasz świat może być hologramem lub przynajmniej bardzo różni się od tego, co postrzegamy ludzkimi zmysłami? Nie. Stratą czasu byłoby zastanawianie się nad tym, czy to co my widzimy, doświadczamy lub czujemy jest czymś innym niż to, co faktycznie widzimy, doświadczamy lub czujemy. Taka

to od Twojego nastroju w danej chwili, a może masz wyrobione specyficzne pole zaintere sowania? Zawsze szukam szczerości, energii i obecności czynnika ludzkiego. Pragnę widzieć i czuć wewnętrzny świat muzyków; obserwować jak ich pasje, smutki, fantazje i ogólnie osobowość nabierają namacalnej formy poprzez muzykę. Jak wyglądałyby następne koncerty Astrakhan gdybyśmy byli wolni od restrykcji? Wolałbyś występować na dużych festiwalach z ekstrawaganckimi efektami wizualnymi, czy raczej w klubach średniej wielkości? Uwielbiam w Astrakhan to, że dajemy radę w obu sytuacjach. Używamy efektów wizualnych tam, gdzie możemy. Ale zdarzało nam się już grać mniejsze koncerty bez prądu i tam też pokazaliśmy się z najlepszej strony. Bardzo dobrze wspominam Polskę, do której wybrałem się zarówno z Pain of Salvation, jak i z Royal Hunt. Zależy mi również na powrocie do Japonii, tym razem wraz z Astrakhan. Ale tak naprawdę, to zagrałbym wszędzie, bo chcę pokazać ludziom, jak fantastyczny zespół tworzymy. Sam O'Black

ASTRAKHAN

133


posąg, ale wymaga jeszcze dopracowania detali.

Siła napędowa Idealny kandydat to musi być młody, z dwudziestoletnim doświadczeniem, siedmioma certyfikatami (lub albumami, jak zwał tak zwał), dojrzały, a jednocześnie wyluzowany i jeszcze do tego wiele oferować, w zamian niczego nie oczekując. Roberto "Ramon" Messina pokazuje, że tacy ludzie istnieją. Każdy ma jednak swoje "lifeblood" - siłę napędową, bez której nie mógłby się obejść. Dla niektórych artystów jest nią możliwość eksplorowania nowych pomysłów wykraczających poza to, czym dotychczas się zajmowali. Najnowszy album Secret Sphere "Lifeblood" z Ramonem za mikrofonem świadczy jednak o tym, że czasami powrót po latach do sprawdzonej konwencji wychodzi liderowi zespołu metalowego na dobre, gdyż wczorajszy figiel, greps i psot wyostrza dzisiejszy kunszt. HMP: Mamy wiele powodów, aby Wam pogratulować. Po pierwsze, najnowszego albumu "Lifeblood". Jak Twoim zdaniem został on przyjęty przez fanów? Roberto "Ramon" Messina: Zarówno nowi, jak i starsi fani gorąco reagują na "Lifeblood" dostajemy od nich bardzo pozytywne recenzje. Zwłaszcza osoby znające Secret Sphere już wcześniej cieszyły się z powrotu zespołu w znajomym składzie, czyli ze mną na wokalu. Jaki jest zatem sekret Waszego sukcesu? Kula! (gra słów: "Secret Sphere" można przetłumaczyć z angielskiego na polski jako "Sekretna Kula", przyp.red.). Poważnie, istnieje między nami wyjątkowa alchemia zwana

tem ambitniejszych zagrywek tu i tam. Nie zależy nam na produkowaniu produktów postrzeganych jako łatwo sprzedające się, raczej na dobrych i zapamiętywalnych melodiach. Czyli pomimo chętnie nadawanej Wam etykietki "prog power metal", przystępność poszczególnych utworów jest dla Was istotna? Tak. Osoby lubiące chwytliwą muzykę na pewno znajdą wśród utworów Secret Sphere coś dla siebie. Chciałbym jednak podkreślić, że zadbaliśmy, aby nie nudziły się one po trzech odsłuchach, jak to się czasami dzieje z popowymi hitami. Z drugiej strony, fani prog metalu doceniają interesujące pasaże oraz ciekawą atmosferę. Cieszy nas to, ale nasza strategia twórcza

Foto: Secret Sphere

"przyjaźnią", która czyni Secret Sphere czymś więcej niż tylko muzycznym projektem. Jeśli uznamy, że muzyka i sztuka potrafią mówić a potrafią - to nasza muzyka z pewnością mówi o zabawie, dobrej współpracy, kreatywności oraz instynkcie. Uwielbiamy dodawać osobliwość każdego spośród nas do utworów, z tym że coraz więcej kawałków powstaje na kanwie pomysłów Aldo Lo Nobile'sa, wzbogacanej następnie przez pozostałych. Aldo proponuje zazwyczaj pierwszą wersję struktury kompozycji, to od niego wychodzą pierwotne twórcze impulsy. Przynosi riff, linię wokalną, surowe partie instrumentalne; zmieniamy je; całość staje się coraz bardziej złożona, to znów prostsza. Kochamy proste i chwytliwe piosenki (szczególnie refreny), ale z delikatnym akcen-

134

SECRET SPHERE

nie sprowadza się do spełniania zachcianek odbiorców, bo takie podejście mogłoby skończyć się źle (np. wszyscy mogliby nas za to znienawidzić). Po prostu sami słuchamy muzyki o takich cechach i taką właśnie muzykę najbardziej lubimy komponować. Inną charakterystyczną cechą Waszej muzy ki jest jej eksplodująca dynamika. W moim odczuciu, niektórym power metalowym zespołom nie wychodzi dawanie czadu, bo brzmią chaotycznie zamiast dynamicznie. Czy wkładacie wiele trudu w uzyskanie odpowiedniego balansu? Nie aż tak dużo... Trochę dodajemy tu, obcinamy tam i git. To tak jak praca rzeźbiarza nad marmurowym blokiem, który już wygląda jak

Czy zawsze komponowanie przychodziło Wam lekko i naturalnie, również podczas prac nad Waszymi pierwszymi wydawnictwami? Już od pierwszego dema z 1997 roku cieszyliśmy się pracą w zgranym zespole, więc tworzyliśmy instynktownie. W międzyczasie dochodziło wszak do zdarzeń tymczasowo zakłócających grupową alchemię, takich jak zmiana line-upu lub problemy osobiste. Natychmiast odbijały się one na naszej muzyce, tak jakbyśmy wszyscy byli częścią jednego organizmu przechodzącego przez ciężki okres jako całość, a nie tylko częściowo. Stało się tak przynajmniej kilka razy. Po kilkuletniej przerwie (Michele Luppi śpiewał w Secret Sphere 2012 do 2020 roku, przyp. red.) powróciłeś do Secret Sphere. Secret Sphere doskonale dawało radę z Michele Luppi, jednak Michele zaangażował się w Whitesnake, a także miał błyskotliwą karierę pozamuzyczną. Odleciałem, gdy zapytali mnie o powrót. Natychmiast się zgodziłem. Tęskniłem za występowaniem na scenie wraz ze swoimi starymi kumplami. Wszystkie problemy związane z moim odejściem przestały mieć znaczenie. Co uważasz o "Portrait of a Dying Heart", "The Nature of Time" oraz o nowej wersji "A Time Never Come"? Że znacząco różnią się nie tylko od mojego stylu, ale też od tego, co Secret Sphere robiło wcześniej. Podziwiam, że zdobyli się na odwagę, aby spróbować grać coś innego, niż oczekiwano od marki Secret Sphere. Gdybym jednak sam miał ponownie zaśpiewać całe "A Time Never Come", to jeszcze bardziej postarałbym się je zmienić w stosunku do oryginału. I to nie tylko odnośnie interpretacji czy też w warstwie melodyjnej, ale również napisałbym inne liryki i tak bym zakręcił całością, aby wydawanie tego starego materiału w nowej odsłonie było uzasadnione artystycznie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby Michele Luppi odbiegł od mojej starej wizji. Analogicznie, bardzo chciałbym wykonywać na żywo numery z jego albumów "Portrait of a Dyiny Heart" i "The Nature of Tiime", ale robiłbym to po swojemu. A jak myślisz, dlaczego zdecydowano się akurat na "A Time Never Come"? Bo fani zawsze uważali go za nasz najlepszy longplay, chociaż najstarszy spośród nas miał w tamtych czasach zaledwie 23 lata. Chodziło więc o to, aby podkreślić wagę dokonania zespołu, ale w dojrzalszych okolicznościach. Czy zatem wskazałbyś "A Time Never Come" jako na drugi album, po który nowi fani powinni sięgnąć zaraz po zapoznaniu się z "Lifeblood"? Myśle, że tak. Sięgnięcie po oryginalną wersję "A Time Never Come" po wysłuchaniu "Lifeblood" mogłoby mocno zainspirować wszystkich, którzy doceniają sztukę oraz swobodną ekspresję. Najnowszy opublikowany przez Was post na Facebooku krzyczy: "Go Italy Go!". Ano właśnie, wygranie przez Włochy Mistrzostw Europy w piłce nożnej to następna sprawa, której chciałbym Wam entuzjastycznie po-


gratulować. Były takie momenty, gdy już myślałem, iż wygra Anglia, np. to oni strzelili pierwszego gola (i to w pierwszych minutach spotkania), a to Włochy zmarnowały pier wszego karniaka w dogrywce. Pamiętam to jako wspaniałą noc nie tylko ze względu na sportowe zawody, ale też z symbolicznego punktu widzenia. Żyjemy obecnie we Włoszech w ciężkich czasach, ponieważ sytuacja geo-polityczna wywiera na nas znaczną presję. Nasi reprezentanci wygrali olbrzymią imprezę sportową, mimo że drużyna składała się z wielu młodych i skromnych, ale perfekcyjnie zgranych osób. Odważę się powiedzieć, że z takich, jakimi są ludzie z Secret Sphere. Wprawdzie nie czujemy się żadnymi europejskimi zwycięzcami, ale z powodzeniem możemy "konkurować" (w artystycznym sensie) z gigantycznymi i wspaniałymi zespołami, które w pewnych aspektach są od nas silniejsze. Nawiązuje do tego inspirujący videoclip (towarzyszący utworowi) "Against All The Odds" o spełnianiu sportowych marzeń. Czy któryś z Was posiada jakieś konkretne sportowe marzenie? Wszyscy muzycy Secret Sphere uprawiają sport, ale nie po to, aby mieć sześciopak i spotykać się z fajnymi dziewczynami (mamy we Włoszech zbyt wiele pysznego jedzenia, aby zaprzątać sobie głowę sześciopakiem). To część naszej codzienności, ale też wartość poprawiająca jakość całego naszego życia. Pomaga nam w utrzymywaniu koncentracji, dobrego samopoczucia oraz pozytywnego nastroju w trudnych sytuacjach. Bardzo podoba mi się, gdy zespoły tworzą videoclipy ukazujące coś więcej niż tylko siebie na scenie. Wielką frajdę sprawia odkrywaniu klipów nakręconych do ulubionych piosenek. Czy podzielasz wynikającą z tą radość, tak jak wielu innych fanów rocka i metalu? Oczywiście, że tak. Jako przykład wspomnę o Skid Row "Eighteen and Life" oraz o Gunsowskim "November Rain". Jak można nie zakochać się w tych klipach i utworach? Skoro tak, to popatrzmy również na Wasz klip do tytułowego "Lifeblood". Jaką rolę pełni przechadzająca się po górskiej scenerii kobieta? Czy jest ona femme fatale a może pier wiastkiem kobiecym w zdominowanych przez macho Włoszech? Matylda jest młoda, mądra i zwyczajnie piękna. Symbolizuje czystość, wolność, ale także pokorę. Jest sobą i wygląda naturalnie w krótkiej białej spódniczce, co z kolei odnosi się, po pierwsze, do bezpośredniej relacji pomiędzy ludzkością a wszechświatem, a po drugie do wielkiej radości bycia częścią czegoś wspanialszego od nas - nazwij to powierzem, górami, bogiem, sztuką lub czymkolwiek co powoduje, że jesteś szczęśliwy. Za szczęściem czasami idzie wdzięczność. "Thank You" wyraża podziękowanie za szczęśliwy czas z kimś - w przeszłości, ale już nie w teraźniejszości. Szukałem, ale nie odnalazłem śladu cierpienia po rozstaniu. A może chodzi tutaj o modlitwę do boga, który dawniej dbał o świat, ale stracił przejawiać zainteresowanie ludzkim losem? "Thank You" zadedykowałem swojemu zmarłemu ojcu, który dorastał w biedzie, a jako dorosły ojciec każdego dnia ciężko pracował, aby zapewniać całej rodzinie kompletne i szczęśliwe życie. Podziękowanie pochodzi wprost z

Foto: Secret Sphere

mojego serca. Nie miałem okazji podziękować mu osobiście, patrząc mu prosto w oczy, kiedy jeszcze żył. Przy okazji ostrzegam innych, aby nie przegapili takiej okazji, bo niektórzy ludzie w naszym życiu zasługują na najwyższą wdzięczność. Czy nie ścięliście aby zbyt gwałtownie spokojniejszej części "The Violent Ones"? Spodziewałem się bardziej progresywnego fragmentu po magicznej solówce gitarowej, a zamiast niej usłyszałem kontynuację ostrego metalowego ataku. Jakbym dostał z liścia w twarz (śmiech). Nie, myśmy akurat tam niczego nie cięli. Celowo zrobiliśmy krótką przerwę w tym bardzo energetyzującym - i moim ulubionym na "Lifeblood"! - utworze. Cóż, ta przerwa nie rozwinęła się stylistycznie w kierunku Symphony X, za to "Solitary Fight" przypomina o "The Odyssey" tych Amerykanów. Zgadza się. To znaczy, prawdopodobnie tak. Przekonałem się o tym - z przyjemnością - po wsłuchaniu się. Waszą wyraźniejszą inspiracją wydaje się Helloween. Na składance "The Keepers of Jericho - A Tribute to Helloween" pojawiła się Wasza wersja "How Many Tears" (oryginalnie, z debiutu "Walls of Jericho", 1985, przyp.red.). Ostatnio Niemcy odrodzili się z trzema wokalistami. Skomentuję elokwentnie, że osobiście podoba mi się, gdy ktoś poszukuje całkiem nowych możliwości twórczych, tym bardziej gdy nie jest już w stanie przeskoczyć własnego poziomu z przeszłości. Rozumiem, co to oznacza, i właśnie dlatego sam nie powiedziałbym w ten sposób o Waszym perkusiście Marco Lazzarini, który dołączył ostatnio do Odd Dimension (Gabriele Ciaccia gra na klawiszach zarówno w Secret Sphere, jak i na wszystkich trzech longplayach Odd Dimension, natomiast Marco pojawił się na ostatnim krążku Odd Dimension "The Blue Dawn", również recenzowanym w niniejszym wydaniu HMP, przyp. red.). Uwielbiam ich wykonanie oraz styl. Marco i Gabriele mogą w ramach Odd Dimension cieszyć się obszarami prog metalu, które tylko w niewielkim stopniu są eksplorowane przez Secret Sphere.

W jaki sposób znajdują oni czas na wywiązywanie się z odpowiedzialności wynikających z bycia pełnoprawnymi muzykami dwóch oddzielnych zespołów? Każdy z nas był lub nadal jest muzykiem innych - mniej lub bardziej regularnie działających - kapel bądź projektów. Podkreślę raz jeszcze, że naprawdę ważne jest nas próbowanie nowych rzeczy, poznawanie swoich muzycznych predyspozycji, nawiązywanie oraz utrzymywanie kontaktów z innymi muzykami, występowanie przed rozmaitymi publicznościami. Takie doświadczenia uważamy za część drogi ku profesjonalnej oraz osobistej dojrzałości, która może tylko wzbogacić uprawianą sztukę. Panuje na niej żywy ruch, bo poszczególne jej elementy muszą wchodzić ze sobą w interakcję tak, abyśmy rośli w siłę. Co pozostaje w szafie, ryzykuje bezpłodność. Czy zarekomendowałbyś "The Blue Dawn" jako dobrą muzykę, a może tylko jako dobrą szkołę poszerzania horyzontów? Pierwsze, co zrobiłem po usłyszeniu drugiego singla Odd Dimension "Escape To Blue Planet", to wysłałem - w pełni zasłużone - gratulacje do Marco oraz do Gabriela. Odkąd pamiętam, zawsze rekomendujemy siebie nawzajem, ponieważ chcemy dać naszym fanom wszystko, co najlepsze. Szczerze dziękujemy i mamy nadzieję, że Wy również czujecie wsparcie ze strony fanów, również płynące z Polski. Czy słyszałeś jakieś polskie zespoły? Każdy Włoch ma kawałek serca w Polsce. Spośród rozmaitych dobrych polskich kapel, jakże można by nie wspomnieć o Behemoth? Urocze. Jakie są Wasze przyszłe plany koncertowe? Nagraliśmy właśnie materiał live ze studia, ale oczywiście chcemy grać live na scenie. Nie wirtualnie, tylko przed fanami. Zaplanowaliśmy w związku z tym kilka gigów (ale tylko we Włoszech i we Francji). Nie możemy się doczekać, aż pojawi się możliwość koncertowania w innych miejscach. Wybralibyśmy się do Polski, czemu nie? Chcę tam być, dać czadu, może jako headliner! Sam O'Black

SECRET SPHERE

135


Piękno zrodzone z frustracji Australijska ikona prog metalu nagrała w ciągu kilkunastu miesięcy lockdownu aż trzy nowe albumy studyjne: "I Wonder", "Sorella Minore" oraz "And The Beauty They Perceive", w ten sposób konstruktywnie wykorzystując okres najbardziej bulwersującego przekrętu politycznego XXI wieku. Zamieniliśmy na ich temat kilka słów z wokalistą, gitarzystą i producentem Deanem Wellsem. HMP: Teramaze pokazuje, że żadna przeszkoda nie może stanąć na drodze artystom, kiedy doznają eksplozji kreatywności. W ciągu ostatnich 12 miesięcy wydaliście aż trzy albumy zawierające niemal trzy godziny nowej muzyki. Wydaje się, że ostatnio niemal nie opuszczaliście studia. Dean Wells: Jako że jestem producentem muzycznym, faktycznie nie opuszczałem swojego studia przez ostatnie 18 miesięcy. Nasz psycho rząd utrzymuje nas w zamknięciu jak dzieci, w związku z czym kontynuujemy pisanie muzyki, zamiast siedzieć i narzekać na brak tras koncertowych. Staramy się wykorzystać czas najlepiej jak potrafimy, stąd tyle nowej muzyki, zrodzonej z frustracji. Czy moglibyśmy wskazać na "technikę, emocje, orkiestracje oraz chwytliwość" jako najmocniejsze elementy muzyki Teramaze? Nazywaj to jak chcesz. Gramy, cokolwiek dobrego z nas wypływa w danym czasie. Lubimy pisać zarówno 25-minutowe kolosy, jak i 3-4 minutowe piosenki z czterema akordami. Uważam, że wolność wynikająca z tworzenia progresywnego zespołu sprowadza się do tego, że fani nigdy nie wiedzą, czego mają się spodziewać, a to daje nam przestrzeń do swobodnego muzykowania. Wolność wynikająca z tworzenia metalowoprogresywnego zespołu Teramaze? Yeah, Teramaze można zaliczyć do gatunku "metal progresywny", aczkolwiek oprócz metalowych riffów, wykorzystujemy pomysły spoza tego rodzaju muzyki, czasami nawet popo-

we melodie. Naprawdę nie ograniczamy się. Możemy wydać w przyszłości mocniejszy metalowy album, jeśli najdzie nas na to ochota. Jak wiele komputerowo generowanych dźwięków wykorzystujecie? Cóż, zawsze używaliśmy syntezatorów oraz dźwięku fortepianu z komputera. Oczywiście, kiedy sekcja instrumentalna tego nie potrzebuje, to nie wciskamy tego na siłę. Dla mnie, są to narzędzia do robienia lepszej muzyki. Pierwszy spośród Waszych trzech najnowszych LP nosi tytuł "I Wonder". Nad czym się zastanawialiście / czym się dziwiliście? ("wonder" z angielska znaczy: zastanawiać się, dziwić, przyp.red.) Pisaliśmy "I Wonder" na ciężki temat poszukiwania nadziei, z bardzo mrocznej perspektywy. Pomimo tego, Wasza muzyka wydaje się pasować do radia, np. kawałek "Lake 401" z "I Wonder" odnalazłoby się w takiej konwencji. Czemu nie? Jak często grają Was australijskie radiostacje? Nigdy nie lansowały nas zbyt mocno żadne lokalne, komercyjne stacje radiowe, za to od lat pojawiamy się często na antenach niezależnych stacji metalowych. Żeby trafić do tych bardziej komercyjnych, "you gotta suck dicks", a ja nie zamierzam tego robić (śmiech). Przykładem takiej bardziej rozbudowanej kompozycji jest "Sorella Minore", którą uzupełniają utwory "Stone", "Take Your Shot"

oraz "Between These Shadows" na albumie zatytułowanym "Sorella Minore". Czy nie zastanawialiście się aby nad wydaniem tego jednego długiego kawałka oddzielnie? Tak naprawdę "Sorella Minore" stanowi kontynuację "Her Halo" LP (2015). Wspomniane trzy pozostałe utwory dodaliśmy po to, aby wypełnić album i nadać mu nieco różnorodności. A dlaczego "Stone" nazywa się "Stone", skoro opowiada o relacji z kobietą, a nie o żadnych skałach? Czy ma to coś wspólnego z kamieniem jako symbolem przejścia z jednego etapu życia w drugie? Ale "Stone" nie dotyczy zwykłej relacji z kobietą, tylko opowiada o mężczyźnie, który nie może zobaczyć się z własną córką, ponieważ ludzie nagadali jej okropne rzeczy o własnym ojcu. Do napisania tych liryków zainspirowała mnie prawdziwa sytuacja przyjaciela. Okładka trzeciego LP "And The Beauty They Perceive" kompletnie nie pasuje moim zdaniem do jego tytułu... Chodzi o sposób patrzenia na świat. Każdy widzi sprawy inaczej a czasami próba dostrzeżenia piękna w tragedii może okazać się niezastąpioną metodą przetrwania ciężkich czasów. To kwestia perspektywy. Jak postrzegasz piękno swojego miasta, Melbourne? Melbourne jest super za sprawą wspaniałego jedzenia i świetnej kawy! Ale najpiękniejszą częścią Melbourne są jego przedmieścia z widokiem na Ocean Południowy, a także z dostępem do jednych z najwspanialszych plaż na świecie. Kocham bliski kontakt z tutejszą wodą. Główny wers "Modern Living Space" ostrzega, że jeśli pozostaniemy samotni, to się rozpadniemy. Tymczasem, wskaźnik indywidualizmu (IDV) dla Australii wynosi 90, co jest drugim największym wynikiem na świecie (po USA, które dostało 91). Czy chciałbyś, aby Australia stała się bardziej kolektywistycznym, a mniej indywidualisty -

Foto: Teramaze

136

TERAMAZE


Każdy z nas jest w stanie wytyczyć sobie w życiu własną ścieżkę

cznym krajem? Nie. Napisaliście na Facebooku, że "Jackie Seth jest tutaj, aby wyrwać Was do tańca, poruszyć i roztrzaskać Wasze pieprzone łby". (śmiech) To dość rytmiczny kawałęk, przy którym równie dobrze można tańczyć, jeśli ktoś ma ochotę, a z drugiej strony brzmi na tyle ciężko, że można machać do niego łbem (śmiech). Odzwierciedla on moją miłość zarówno do metalu, jak i do muzyki pop. Co byś zrobił z głową króla, gdyby okazał się spoko gościem (nawiązanie do numeru "Head Of The King", przyp.red.)? Takim nie jest, udusiłbym go na ulicy, gdybym mógł. Czy Wasz ostatni występ odbył się w ramach ProgPower Festival 2019 w Niderlandach? Jak to wspominasz? Tak, niestety nie zagraliśmy żadnego koncertu od tego czasu. Było wspaniale, wszystkie aspekty dopisały: ludzie, występ, reakcje na naszą muzykę z drugiego krańca świata. Nigdy nie zapomnę jak tłum krzyczał: "ter - a - maze" z lekkim akcentem. Onieśmielało i jednocześnie oszałamiało nas to. Najzabawniejszym momentem ProgPower było pomylenie - przez kilku fanów - pozostałych członków Teramaze z "roadies" (śmiech). Boki zrywać. Czujesz głód koncertów? Tak, ale w tej chwili nie jestem w stanie podać żadnych szczegółów odnośnie naszych przyszłych występów. Z pewnością chcielibyśmy najpierw spotkać się wreszcie w tej samej sali prób, ponieważ nie robiliśmy tego od 18 miesięcy.

Spirit Adrift zaczynał jako solowy, poboczny projekt Nate'a Garretta. Dziś jest jego pełnoprawnym dzieckiem. Już od wydania "Chained to Oblivion" udowodnił, że potrafi swoją muzyką wiele opowiedzieć - początkowo melancholijnym, doomowym nastrojem, dziś - odważniejszym i szybszym. Najnowsza EPka "Forge your Future" ma równie mocne i dojrzałe przesłanie. To krytyka zachowań współczesnego człowieka, która zbiega się z trudnymi czasami, w których przyszło nam żyć. O koncepcie stojącym nie tylko za tekstami, ale również okładką, procesie twórczym i roli fizycznych nośników w życiu człowieka, jak przedstawił to teledysk grupy do singla "Wake Up", opowiedział HMP mózg Spirit Adrift - Nate Garett. HMP: Na waszej EP słychać wszystko, co was inspiruje: od doom/stoner metalu i hard rocka po klasyczny heavy metal. Łączenie ze sobą tych gatunków i sprawienie, by razem ciągle brzmiały dobrze wcale nie jest jednak takie proste. Jak udało wam się znaleźć bal ans pomiędzy tymi gatunkami? Nate Garrett: Dzięki! Po prostu staram się pisać taką muzykę, jaką chcę. Muzyka to moja prawdziwa obsesja. Towarzyszy mi przez całe życie. Wszystko, czego do tej pory przesłuchałem pochłonęło Spirit Adrift i słychać to w naszych wydawnictwach. Muzyka naszego zespołu to bezpośrednia reprezentacja mojej osobowości i życiowej muzycznej fascynacji. Dużo myślisz o melodii i o nią dbasz, co słychać w liniach wokalu, krótkich partiach gitar pomiędzy wersami, harmoniach, solówkach i czystych intrach, jak w pierwszym kawałku, "Forge your Future"… Czy możesz powiedzieć coś więcej o sposobie, w jakim piszesz muzykę? Całym procesie, który zaczyna się w twojej głowie. Moje kawałki zawsze zaczynają się od gitarowego riffu. Od tego momentu zaczyna pojawiać się reszta struktury piosenki. Zazwyczaj to oczywiste, która sekcja stanie się zwrotką, refrenem czy bridgem. To się stało naturalnym procesem. Nie muszę tego wymuszać ani zbytnio o tym myśleć, to się po prostu dzieje. Staram się pisać utwory i melodie, które są głębokie i ponadczasowe. Wszystko bierze się z głębi serca. Trudno jest sprawić, żebym był podekscytowany muzyką, więc kiedy wpadnę na

coś, co mnie ekscytuje, wiem, że to musi być coś dobrego. Nie próbuję się przekonywać, jeśli takie nie jest, bo w głębi duszy wiem, że to nieprawda. I twoje dźwięki są zainpirowane erą Dio w Black Sabbath. Co ci się tak podoba w "Mob Rules" I "Heaven and Hell"? To niesamowite albumy. Czasy Ozzy'ego są czymś bardzo wyjątkowym. W tym składzie tkwi wyjątkowa moc, więc nic nie jest w stanie przebić ten materiał. Ale gdy dołączył do nich Dio, byli w stanie wynieść muzyczne rzemiosło na zupełnie inny poziom. Te utwory są dumne i zapamiętywalne, a produkcja Martina Bircha to coś pięknego. Aranżacje stały się jeszcze lepsze i bardziej dynamiczne - właśnie dzięki obecności Dio. Zainspirowały was także solowe albumy Ozzy'ego. Czuć w waszej muzyce klimat "Crazy Train". Wiem, że Randy Rhoads miał duży wpływ na twój styl gry. "Wake up" przypomina trcohę "I Don't Know" z "Blizzard of Ozz", ale ten kawałek mógłby równie dobrze zostać wydany na "Bark at the Moon". Więc co z pozostałymi gitarzystami Osbourne'a? Czy taki, przykładowo, Jake E. Lee również jest dla ciebie ważny? Moi ulubieni, współpracujący z Ozzym gitarzyści to Randy, Zakk Wylde i Jake E. Lee, dokładnie w takiej kolejności. Wszyscy są ogromnie uzdolnieni na swój własny sposób. Wiele się nauczyłem od całej trójki.

Co jeszcze chciałbyś przekazać Waszym polskim fanom? Nie możemy się doczekać, kiedy powrócimy do Europy i zagramy dla naszych polskich fanów! Utrzymujcie wiarę, nadciągamy (keep the faith, we are coming). Sam O'Black

Foto: Spirit Adrift

SPIRIT ADRIFT

137


HMP: Cześć Lee, jak się masz? Oczywiście rozmawiamy, bo Twój nowy album "Radio On!" jest już dostępny! Lee, jesteś na muzycznej scenie od lat 80-tych, czy wciąż czujesz ekscytację kiedy wychodzi Twoja nowa muzyka? Lee Aaron: Jaja sobie robisz? Pewnie że tak! Jestem bardziej podjarana nowymi kawałkami niż rzeczami które robiłam w przeszłości. Wiesz, zawsze czuję że moja nowa muzyka to najlepsze co mam do zaoferowania. Z roku na rok czuję że jestem lepszą wokalistką, kompozytorką, producentką. Więc jak widzisz, powodów do ekscytacji jest dość dużo!

Foto: Spirit Adrift

"Forge Your Future" ma jedną z najpiękniejszych okładek, jakie ostatnio widziałam w metalu, świetnie współgrającą z zawartością. Jak wpadliście na ten koncept? Czy to śmierć stawiająca czoła słońcu, a może pustce? Czy to metaforyczna okładka? Chciałem czegoś naprawdę psychodelicznego. Udało mi się znaleźć Kubę Sokolskiego, artystę z Polski i podesłałem mu teksty piosenek. Chciałem, żeby każdy element oprawy graficznej współgrał z każdym utworem. Postać z okładki jest rozdarta pomiędzy dwoma niebezpiecznymi ścieżkami, więc decyduje się podążyć swoją własną. Każdy z nas jest w stanie wytyczyć sobie w życiu własną ścieżkę. Od momentu rozpoczęcia działalności zespołu, Spirit Adrift wydawało album prawie każdego roku (poza 2018, ale wydaliście wtedy przynajmniej singla). Jak znajdujesz energię, czas i inspirację, żeby to robić i utrzymywać to na niezmiennie wysokim poziomie? Każdą sekundę mojego życia poświęcam na rozwój i stawanie się lepszym muzykiem. Wszystko, co robię, jest powiązane z muzyką. To cały mój świat. Nawet, gdy robię sobie przerwy, wychodzę na kontakt z przyrodą, pływam kajakiem, spaceruję, czy cokolwiek w tym stylu, używam tych doświadczeń, by znaleźć w nich inspirację do kolejnych, muzycznych dążeń. Podejrzewam, że w 2021, a może 2022, pojawi się wasze nowe LP. Mógłbyś zdradzić więcej szczegółów? Skończyłem nagrywać demówki na nasz następny album. Mamy zamiar nagrać go studyjnie w przyszłym roku, kiedyś. Jeszcze zobaczymy, co się wydarzy. Teksty na EPce "Forge your Future" są niczym ostrzeżenie dla ludzkiej rasy. To pandemia spowodowała, że podjąłeś taki temat, czy ogólna kondycja świata? Co więcej, inspirują cię teksty Judas Priest i Dio. Kto, poza nimi, jest twoim ulubionym tekścia rzem? Tak, rasa ludzka ma prawdopodobnie przejebane. Ale nie mam na to żadnego wpływu, więc staram się żyć pełnią życia i pozostawać wdzięcznym za każdy dzień. Moim ulubionym tekściarzem wszechczasów jest najprawdopodniej Tom Petty. Nie mieści się w głowie jak jeden człowiek mógł napisać tyle perfekcyjnych piosenek.

138

SPIRIT ADRIFT

Niedawno miała miejsce premiera teledysku do "Wake Up". Płyty winylowe odgrywają w nim ważną rolę. Czy dla ciebie, osobiście, również są tak ważne? Wierzysz w fizy czność w erze streamingu w przemyśle muzycznym? Dorastałem słuchając muzyki zanim istniało coś takiego jak streaming. Okładki płyt i możliwość posiadania fizycznej kopii są dla mnie kluczowe. W innym przypadku pozbawiasz się pełnego doświadczenia. Byłem naprawdę zaangażowany w słuchanie każdego albumu, który kupiłem, ponieważ musiałem pracować, by pozwolić sobie na ich zakup. To była inwestycja - i to zupełnie inne doświadczenie, niż bezmyślne streamowanie jakiegoś gówna całymi dniami, poświęcając tylko częściowo uwagę temu, czego się własciwie słucha. Czy możesz powiedzieć coś więcej o samej pracy nad teledyskiem, konceptem, procesie powstawania? Nasz przyjaciel, Guilherme Enriques z Portugalii nakręcił ten teledysk. Pracowaliśmy razem jak do tej pory już trzy razy. Po prostu podsyłam mu swoje pomysły, przedyskutowujemy je i za każdym razem robi fantastyczną robotę. Jaki był najlepszy koncert, który kiedykolwiek zagraliście? Najlepszym koncertem był prawdopodobnie ten w Turbo Haus w Montrealu, w Kanadzie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem aż takiej mocnej reakcji ze strony publiczności. Ich miłość i ekscytacja były wręcz przytłaczające! Wasza najnowsza EPka idealnie oddaje ewolucję od czasów "Chained to Oblivion" do współczesności. Pierwsza płyta była bardziej doomowa, powolna, melancholijna, "Forge of Future" jest szybsza i weselsza, ale wciąż w stylu Spirit Adrift. Jak opisałbyś wasz progres? Jest coś, czego chciałbyś jeszcze spróbować w przyszłości? Nasz rozwój jest kompletnie naturalny i szczery. Ostatnio widziałem wypowiedź Fenriza, powiedział, że "nie jesteśmy sztucznymi, plastikowymi produktami, któte pozostają takie same, jesteśmy żyjącymi istotami, które naturalnie ewoluują". Coś w tym stylu. Zawsze potrafi świetnie ująć wszystko odpowiednimi słowami. Czuję to samo, co on. Iga Gromska

"Radio On!" to dla mnie album którego tytuł w zasadzie wykłada wszystkie karty na stół. To po prostu wysokiej jakości radiowy rock. Dobrze odczytałem tytuł? No tak, zdecydowanie w tytule jest dość duża podpowiedź i konotacja z AOR i radiowymi klimatami. I tak, czujemy że ta muzyka należy do radia, o tak. Każdy kawałek ma tą charakterystyczną, samośpiewną melodię, solidny refren no i tę muzykalność. Wydaje mi się że ludzie tęsknią za taka muzą. Ja tęsknię na pewno. Taki "Vampin" od razu narzuca skojarzenia z blues rockiem w trochę Aerosmithowym stylu. Nawet pierwszy akord gitarowy już zdradza, czego możemy oczekiwać... Wspaniale! Bardzo mi to schlebia, że widzisz to w ten sposób. Nasz gitarzysta, Sean przyniósł ten riff na jedną z naszych sesji kompozytorskich i od razu się zakochałam - czysty, młodzieżowo-rockowy riff, trochę heavy, trochę blues rocka a i mój głos jakoś od razu jakoś w naturalny sposób dopasował się do tego stylu i co najważniejsze, ten kawałek nadał ton całemu albumowi. Chcieliśmy otworzyć płytę mocnym, wykopnym kawałkiem, tak aby ludzie od razu zrozumieli czego powinni oczekiwać. Następne dwa numery są z kolei nieco bardziej hard rockowe, nawet jeśli refreny wciąż pozostają mocno chwytliwe... Co jest złego w chwytliwych refrenach? Dla mnie to trochę bez sensu, że w hard rockowym gatunku istnieje przekonanie, że jeśli zaśpiewasz chwytliwy refren, albo że ludzie złapią się na tym, że podśpiewują jakiś fragment albo wystukują rytm palcami, to jest to swego rodzaju zdrada gatunku czy coś w tym stylu. To dla mnie kompletnie bez sensu. Sądzę, że to jest właśnie sens pisania numerów, żeby każdy kawałek miał jakiś haczyk, coś na co złapią się ludzie i co będzie przy nich cały czas. Racja. Dla mnie idealnym tego przykładem jest "Devils Gold", kawałek który brzmi trochę jak młodszy brat "The Ghost Of Tom Joad" Springsteena. (śmiech) Uznam to za komplement! Choć w sumie ktoś już kiedyś powiedział mi, że to brzmi jak Fleetwood Mac, więc może coś w tym jest. To interesujące jak ludzie różnie widzą i słyszą nasze kawałki. Chciałam napisać coś klimatycznego ale też przerażającego, jako swego rodzaju komentarz do świata dzisiejszych, przeciętnych konsumentów. Wiesz, zawsze wydaje nam się że więcej rzeczy i pieniędzy uczynią nasze życie lepszym, ale nie zawsze tak jest. I o tym jest właśnie "Devils Gold". W sumie "The Ghost Of Tom Joad" trakto-


Dobrze mi z tym Lee Aaron to ciekawa postać. Nagrała kilka naprawdę wspaniałych płyt, które fani hard'n'heavy pamiętają po dziś dzień. Dziś kanadyjska wokalistka wciąż aktywnie kreuje swoją muzyczną drogę, choć już na zdecydowanie innej płaszczyźnie. To co Lee nagrywa obecnie, to po prostu przyjazny dla ucha, radiowy rock, którego słucha się zdecydowanie przyjemnie, choć bez wielkich wypieków na twarzy. Mimo to, miło było pogawędzić z niegdysiejszą, samozwańczą "Królową Metalu". wał o podobnych rzeczach (śmiech). Ale tak, to był oczywiście komplement, bo uwielbiam The Bossa. Fajnym highlightem Twojej nowej płyty jest też dla mnie numer "Wasted", numer który zaczyna się od spokojnej ballady a przeradza się w intensywnego rockera, ze świetną gitarową solówką! Dzięki! Kiedy Sean przyniósł ten akustyczny fragment na próbę, od razu wpadłam na pomysł, że ten numer może być czymś w rodzaju historii, która zaczyna się cicho i spokojnie, aby potem nabrać na intensywności - tak właśnie narodził się ten numer. To opowieść o dziewczynie która w końcu postanawia się odciąć od zaborczej rodziny. To numer nie o byciu straconym, bardziej o miłości która została w pewien sposób stracona. A Sean faktycznie zagrał tu nieprawdopodobne solo, uwielbiam je!

pięknych wspomnień i historii związanych z tamtymi kawałkami i te utwory, te płyty znaczą dla nich wciąż bardzo, bardzo dużo. Wiesz co mnie zastanawia? Wiele kobiet, które zaczynały od heavy metalu, poszły jednak w późniejszym okresie swojej kariery w bardziej radiowe klimaty - dajmy na to Doro Pesch, która najpierw dawała czadu z Warlock a potem na początku swojej solowej kari ery znacznie uprościła swoją muzę stawiając na komercyjne brzmienia i eksperymenty. Ty zrobiłaś to samo. Powiesz mi jaka historia się

za tym kryje? Cóż, tak naprawdę nie ma wielu kapel, które pozostały takie same przez całą swoją karierę. Chyba tylko AC/DC to taki band, któremu to się udało! Wiesz, ja lubię myśleć, że moja muzyka po prostu ewoluuje, tak jak i moje umiejętności kompozytorskie. Nigdy nie podchodziłam do tego na takiej zasadzie, że muszę nagrać kolejną płytę w stylu "Metal Queen". Po prostu siadam do pianina i gram piosenki, jeśli uważam że są dobre, to chce je nagrywać i nie zastanawiam się czy są w stylu moich starych płyt. Wydaje mi się że tak czy inaczej, ale każdy mój album brzmi jak Lee Aaron, ale tak, zdaję sobie sprawę że z biegiem czasu, moje kawałki stały się bardziej melodyjne i generalnie, dobrze mi z tym. Nie zastanawiam się nad tym zbyt dużo, nie analizuje. Wiem, że niektóre kawałki które były hitami w Kanadzie, nie stały się zbyt popularne w Europie. Ale ludzie na całym świecie mają różne gusta i wydaje mi się, że niemożliwym jest zaspokoić wszystkich jednocześnie, więc lepiej jest po prostu zaspokoić samą siebie (śmiech). Lee, dziękuje Ci za Twój czas. Jakieś słowo na koniec w stronę Polskich fanów Twojej twórczości? Oh, nigdy nie byłam w Polsce, ale chętnie bym się tam w końcu pojawiła! Może w 2022 uda się zabookować jakiś gig albo festiwal dla Lee Aaron band, kiedy to całe covidowe szaleństwo w końcu się skończy! Marcin Jakub

To co rzuciło mi się w uszy podczas słuchania "Radio On!", to produkcja, która uwypukla sekcję rytmiczną i czyni płytę dość "groovy", wówczas kiedy styl kompozycji jest zorien towany jednak w soft rockową formułę. Takie było założenie? Wiesz co, to mój band jest "groovy"! (śmiech). Mają ten specyficzny vibe i powiem Ci, że uwielbiam to w nich! Stonesi czy Aerosmith też mieli coś takiego specyficznego w brzmieniu. I widzisz, uważam że głównym aspektem dobrej produkcji, jest uchwycić ten specyficzny klimat kapeli. Ja produkowałam ten album i chciałam uchwycić ten klimat żywego bandu, nie nagrywaliśmy płyty ścieżka po ścieżce, po prostu chłopaki weszli w tym samym dniu do tego samego pokoju, rozstawili graty i dali czadu! Potem to wszystko zmiksował Mike Fraser, facet który pracował z AC/DC czy właśnie z Aerosmith. Wydobył z tych nagrań to co najlepsze, jednocześnie to całe ciepło, ale też naturalne brzmienie gitar czy wokali. Wyszło świetnie! Wiesz, rozmawiamy o klasycznym, rock owym graniu, ale robimy to na łamach Heavy Metal Pages czyli gazety bardziej o heavy metalu (śmiech). Wiesz, że fani wciąż uwiel biają takie Twoje płyty jak "Metal Queen" czy "Call of the Wild"? Bardzo mnie to cieszy. Cały czas gramy na koncertach "Metal Queen" czy "Barley Holding On". Moje występy to taki mix starego z nowym. Szanuje to, że wielu fanów wciąż słucha moich starych płyt. Myślę, że wszyscy kochamy muzykę, która była soundtrackiem naszej młodości. Wielu fanów mówi mi, że ma wiele

Foto: Lee Aaron

LEE AARON

139


TODD MICHAEL HALL Kojące dźwięki Niniejsza rozmowa z jednym z najsympatyczniejszych wokalistów heavy metalowych, Toddem Michaelem Hallem, odbyła się przy okazji premiery jego solowego albumu "Sonic Healing", utrzymanego nieoczekiwanie w klasycznie rockowym stylu. Wbrew pozorom, charakter albumu nie jest wcale niczym dziwnym, biorąc pod uwagę, że właśnie na takiej muzyce Todd się wychował. Zwłaszcza, od zawsze zależało mu, aby swoim śpiewem podnosić innych na duchu. HMP: Cześć Todd. Jak mija Tobie lato 2021 przy Saginaw Bay? Czy złowiłeś już trochę saginawskich mintajów? Todd Michael Hall: Wraz z rodziną czujemy się dobrze. Zarówno wiosna, lato jak i jesień są znakomitymi porami do życia w Michiganie, co oznacza, że jesteśmy akurat w środku najlepszego sezonu. Nie dorastałem w tradycji wędkarskiej (mojego ojca bardziej kręcą samochody), ale przyznam, że uwielbiam jeść świeże ryby a moja żona często je gotuje. Ktoś właśnie podesłał mi Twój najnowszy album "Sonic Healing" z uwagą, że jest on bliższy ZZ Top, Survivor i Aerosmith, niż Riot V. Zaskoczyło mnie to. Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać po tej płycie. Czy jest coś szczególnego, o czym heavy metalowcy powinni wiedzieć, zanim sięgną po ten album? To jak najbardziej logiczne, że ktoś mógłby się

zytywną energią. Dokładnie taką, jaka rozpierała muzykę z radia mojej młodości. Na obecnym etapie życia chcę dawać innym jak najwięcej radości. Mamy na świecie zbyt wiele negatywnych wibracji, mnie również czasami się ona udziela, ale celowo unikam jej na "Sonic Healing". Najlepsza muzyka ma moc podnoszenia nas na duchu w trudnych czasach i dlatego tytuł "Sonic Healing" idealnie pasuje. A zatem, czy odbija się to na charakterze liryków? Tak, aczkolwiek wszystkie liryki utworów wypełniających "Sonic Healing" powstały dopiero po powstaniu muzyki. Kurdt Vanderhoof pisał wszystkie partie instrumentalne i na bieżąco dzielił się nimi ze mną, abym mógł ich słuchać. A po kilku odsłuchach, każdy utwór sam zaczynał do mnie "śpiewać", zasiewając ziarno melodii wokalnych oraz liryków. Kawałek tytułowy ma np. stonowaną zwrotkę, która

Foto: Todd Michael Hall

po moim solowym albumie spodziewać konwencji heavy metalowej. Ale tak się składa, że zaśpiewałem na siedmiu heavy metalowych longplay'ach pod rząd i tym razem miałem ochotę na coś bardziej inspirowanego klasycznym rockiem, czyli muzyką mojej młodości. Myślę, że muzyka może być wspaniała niezależnie od tego, do jakiego gatunku byśmy jej nie zaliczali. Poza tym, tak naprawdę mój solowy album stanowi stylistycznie bliskiego kuzyna heavy metalu, także fanom melodyjnego metalu powinien się on spodobać. Jaką intencją kierowałeś się wybierając dla niego tytuł "Sonic Healing"? Drugą sprawą, na której bardzo mi zależało, było świadome wypełnienie całego albumu po-

140

TODD MICHAEL HALL

wybucha pełną mocą w refrenie - ten zabieg dynamiczny zainspirował treść liryczną owego kawałka, oczywiście w nawiązaniu do uzdrawiającej mocy muzyki. Przy okazji, czy lubisz wszystkie teksty utworów Riot V, zwłaszcza te, które śpiewasz na żywo? Jestem autorem trzech czwartych wszystkich tekstów z dwóch ostatnich albumów Riot V, bo są one dla mnie ważne. Kiedy spojrzę na historię, Riot zazwyczaj wyróżniał się pozytywnym przesłaniem. Być może, niektóre liryki mają wydźwięk bojowy, ale interpretuję je jako metaforę pokonywania trudności, na jakie każdy napotyka w życiu. Riot ma olbrzymią ilość autorskiej muzyki, więc prawdopodobnie niek-

tóre teksty piosenek mogą nie mieć ważkiego znaczenia. To wszystko, o czym wcześniej powiedziałeś, udanie uzupełnia okładka "Sonic Healing" widzimy na niej radio, mikrofon, głośnik, symbol systemu opieki zdrowotnej (wg teore tyków konspiracyjnych symbol satanizmu), rozmaite zegary. Urzekająca grafika. Nigdy nie słyszałem, żeby Caduceus symbolizował satanizm czy coś w tym stylu. Spotkałem się jednak z dyskusją, czy na pewno to on reprezentuje system opieki zdrowotnej, a może raczej "Rod of Asclepius" (pojedynczy wąż) bardziej odpowiada medycynie oraz uzdrawianiu? Stanowczo zapewniam, że po mojej stronie nie ma najmniejszej woli promowania satanizmu. Ta okładka jest na tyle ciekawa, że można się w nią wpatrywać przez całą godzinę słuchania albumu. Jak ważne jest dla Ciebie, aby ludzie to robili? Fajnie jest mieć świetną okładkę, która naprawdę oddaje muzyczną zawartość, ale także zawiera sporo drobiazgów zachęcających do dłuższego wpatrywania się w nią. Przy jej realizacji pracowaliśmy z Jean Michel z Designations Artwork. Ja zasugerowałem użycie symbolu medycyny, połączonej z elementami muzycznymi, a on urzeczywistnił tą wizję. Jestem zadowolony z rezultatu. Dzięki temu, że za każdym razem można odkrywać w niej coś nowego, zapewne najlepiej wypada w wersji winylowej? W obecnych czasach zwykliśmy oglądać okładki w malutkich formatach, podczas słuchania cyfrowych wydań. Ale wciąż wielu ludzi interesuje nabycie większych formatów winylowych, i wobec tego uważam za ważne, żeby okładka wyglądała dobrze w obu sytuacjach. Jedną z najwspanialszych zalet powrotu winylu do łask jest szansa, że ludzie dostrzegą detale okładki, kiedy patrzą na nią w większych wymiarach. Ogromne wrażenie robi na mnie, jak swobodnie posługujesz się głosem. Niektórzy wokaliści śpiewają siłowo, natomiast Ty lekko zupełnie tak, jakbyś wiedział coś, czego inni nie wiedzą. Wierzę, że każdy wokalista posiada własny unikalny dar / talent, który przekłada się na jego wyjątkowy ton. Tak się złożyło, że mój głos brzmi niewiarygodnie wręcz czyściutko, co prawdopodobnie wywołuje wrażenie, że śpiewam z łatwością. Zdarza mi się jednak, że chcę zaśpiewać z felerem i nie wychodzi mi to tak, jakbym chciał, ponieważ taki styl nie jest dla mnie naturalny. Ogólnie powiedziałbym, że kiedy śpiewam naturalnym głosem, przychodzi mi to bez trudu. Zwłaszcza, gdy wcześniej się rozgrzeję i zatoczę przed publicznością na żywo. Dla innych, feler może być czymś naturalnym; może wydawać się, że wkładają oni zbyt wiele wysiłku w śpiewanie, a wcale tak nie jest. Obserwowałem i takich wokalistów, którzy osiągają swój najlepszy ton poprzez głośne śpiewanie, ale oni zazwyczaj miewali problemy z utrzymaniem formy przez dłuższy ciąg koncertów. Widziałem również wokalistów brzmiących siłowo, ale robiących to znacznie ciszej, bo po prostu to ich naturalna barwa. Trudno wypowiadać mi się w imieniu innych, ale w moim przypadku, żeby utrzymać swadę przez całą trasę, muszę o siebie dbać, korzystać z właściwych monitorów (używam monitory douszne) i po występach nie śpiewać ani nie


mówić zbyt głośno. Twoja rada dla początkujących wokalistów, żeby jakoś chronili się przed skutkami ubocznymi śpiewania? Zacząć od uświadomienia sobie specyfiki własnego talentu i korzystania z niego, zamiast starać się za wszelką ceną naśladować kogoś innego. Ważne, aby zgłębiać swój własny głos. Wprawdzie można wyćwiczyć alternatywny ton i zakres bez szkodzenia samemu sobie, ale jeśli zaczyna boleć, to trzeba porzucić takie szaleństwa. Drugą sprawą jest zrozumienie, że co innego śpiewać na żywo, a co innego w studiu. Możliwe, że nie we wszystkich gatunkach, ale akurat w hard rocku i w heavy metalu zazwyczaj wkładamy więcej pary w studiu niż na koncertach. Ja tak z pewnością mam. Nie ukrywam dumy z faktu, że potrafię zabrzmieć na żywo bardzo podobnie jak na albumach, ale i tak potrzebuję wyluzować na trasach, żeby podołać do końca. Śpiewałem z rozmaitymi zespołami przez wiele lat i stąd wiem, że zorientowanie się jak to robić każdej nocy, zajmuje trochę czasu. Jeszcze jedna sprawa nie nadwyrężać głosu. Zarówno śpiewając podczas show, jak i mówiąc tuż po nim. Zwykła rozmowa z kimś w gwarnym pokoju może wywołać gorsze skutki niż śpiewanie. Nie można po prostu tego robić i oczekiwać, że nie odbije się to na głosie. Jestem zmęczony po każdym koncercie, szczególnie po takim dwugodzinnym, jakie są normą u Riot V. Aby odpocząć, w ogóle się nie odzywam, a jeśli już muszę to łagodnie. Później w ciągu dnia sprawdzam, czy dysponuję swobodnym falsetem. Jeśli tak, no to dobrze. Ale jeśli nie, przyjmuję, że nadwyrężyłem struny głosowe i odpowiednio modyfikuję własne zachowanie. Uważam, że jeśli ktoś dzień po śpiewaniu na żywo odczuwa fizyczny ból w gardle lub nie potrafi śpiewać równie dobrze dzień po dniu, to ewidentnie robi coś niewłaściwego; wówczas powinien odpocząć i przemyśleć własną technikę. Czym pozostali muzycy biorący udział w nagraniach "Sonic Healing" wywarli na Tobie pozytywne wrażenie? Możliwe, że to co powiem, wyda Ci się bardzo zwyczajne, ale nigdy nie pracowałem z kimś równie produktywnym muzycznie, co Kurdt Vanderhoof. Niesamowity talent! Zaczęliśmy od ustalenia, co mam nadzieję osiągnąć, tak abyśmy obaj znaleźli się od razu po tej samej stronie. W międzyczasie potrzebował on uregulować jakieś sprawy osobiste, ale pamiętam, jak pewnego dnia poinformował mnie, że jest gotowy do rozpoczęcia komponowania. W ciągu 21 dni od tego momentu napisał 18 utworów. Niesamowite. Mój biznes był wówczas zamknięty, więc w pełni skoncentrowałem się na muzyce. Tydzień po tym, jak Kurdt skończył swoje, ja opracowałem teksty i melodie wokalne do 16 numerów. Naprawdę doceniam, jak wielkim geniuszem jest Kurdt. To wspaniały gitarzysta, ale jeszcze lepszy kompozytor o fantastycznym wyczuciu melodii. Praca z nim sprawiła mi nieopisaną przyjemność i mam nadzieję, że jeszcze będziemy mogli coś wspólnie zdziałać. Po Internetach pałęta się plotka, że wpierw Ty pokazałeś mu swoje pomysły, ale on grzecznie zasugerował, aby dać sobie z nimi spokój i lepiej wymyślić coś całkiem nowego. Czy faktycznie tak było? Kiedy zwróciłem się do Joe O'Briena z Rat Pak Records w sprawie stworzenia solowego

albumu inspirowanego klasycznym rockiem, myślałem, że najsprawniej byłoby wykorzystać moje poprzednie pomysły i zmodyfikować je na styl klasycznego rocka. Joe zgadał mnie z Kurdtem Vanderhoofem, jako że obaj znali się już osobiście i on wiedział, że Kurdt też uwielbia klasyczny rock. Wtedy Kurdt wysłuchał moich pomysłów, ale chciał samemu napisać coś nowego, a do istniejącego materiału wrócić dopiero w razie konieczności. Okazał się on jednak bardzo kreatywny, obaj lubiliśmy jego kompozycje, i ostatecznie nie wykorzystaliśmy już moich pierwotnych kawałków.

Foto: Todd Michael Hall

W swoim solowym repertuarze masz taki utwór pt. "Lumpeny" (dokładnie na singlu "Fire" z 2019r.). Zadedykowałeś go Twojej żonie Lumpeny z Północno-wschodnich Indii. Czy chciałbyś opowiedzieć nam historię z jej udziałem? Udzielałem się w różnych zespołach od najmłodszych lat. Na początku lat 90., czyli w czasach, gdy ludzie wciąż komunikowali się tradycyjną pocztą, istniał fanklub mojego zespołu Harlet. Jakieś dzieciaki coś tam pisały, ja odpowiadałem udzielając informacji o Harlet a czasami załączałem też swego rodzaju formę małych listów, które odbiorcy mogli między sobą wymieniać. Lumpeny miała sporo korespondencyjnych przyjaciół i za pośrednictwem złożonej sieci znajomości, dostała od kogoś moją formę listowną. W 1993 roku otrzymałem coś podobnego od niej. Odesłałem jej standardową informację o Harlet. Następnie ona zaadresowała do mnie list, w którym się przedstawiła. W moim fanklubie było z 1000 dzieciaków, więc nie miałem czasu, żeby każdemu rzetelnie odpisać, ale pomyślałem, że akurat potrzebuję poinformować Lumpenę, że nie poszukuję korespondencyjnych przyjaciół. W trackie, sporo dowiedzieliśmy się wzajemnie o sobie i jednak kontynuowaliśmy znajomość. Nie pisaliśmy do siebie listów miłosnych, ale im lepiej ją poznawałem, tym silniejsza stawała się nasza relacja. W końcu zaprosiła mnie do Indii, poleciałem do niej w kwietniu 1996r., a w styczniu 1997r. zrobiłem to ponownie, tym razem z prośbą, aby za mnie wyszła. Wielokrotnie ją odwiedzałem w trakcie wyrabiania stosownej wizy oraz dokumentów rodzinnych. Ostatecznie wzięliśmy ślub w Kathmandu (Nepal), podczas mojej szóstej wyprawy w październiku 1999r. Po odpowiedniej ceremonii dołączyła do mnie na stałe w Michiganie, ale nadal odwiedzamy jej Indyjską rodzinę niemal każdego roku. Czy planujesz wydać kompilację złożoną z singli "Air", "Earth", "Fire", "Water"? Po wydaniu "Letters From India" w 2017r., jako prezent dla mojej żony, z zyskiem przeznaczonym dla fundacji charytatywnej, zaznałem niezwykle produktywnego okresu, podczas którego stworzyłem 30 utworów na przestrzeni dwóch kolejnych lat. Wszystkie zostały utrzymane w stylu pogodnego rocka. Nagry-

wałem je wraz z Andy'm Reedem z Reed Recording Studio w Bay City, Michigan. Twoje pytanie odnosi się do części tego materiału, ale mam też 14 innych, prawie ukończonych utworów, które również chciałbym wydać. Wydaje mi się, że większość osób woli cyfrowe formy zapisu muzyki lub streaming. No ja wprawdzie wolę CDs, ale też najczęściej słucham muzyki z iPoda. Rozważam wydanie podwójnego CD, które zawierałoby zestaw wszystkich kawałków z sesji z Andy'm Reedem, ale nie jestem jeszcze pewien, czy to zrobię. Mimo wszystko łatwiej wydać muzykę cyfrowo i nie widzę wystarczającego popytu na fizyczne CD. A co z następcą LP Riot "Armor of Light"? Ukończyliśmy około 15 utworów na nowy album. Dema nagraliśmy już jakiś czas temu. Wciąż potrzebujemy zrobić ich finalne wersje studyjne. Lockdown wstrzymał bieg wydarzeń, ponieważ Donnie ani Mike (dwóch starszych członków Riot, odpowiednio basista Don Van Stavern i gitarzysta Mike Flyntz - przyp. red.) nie chcieli wydawać takiego longplay'a w okresie, w którym nie moglibyśmy prezentować nowych utworów na żywo. Instrumentaliści kończą już swoje partie, ja wejdę do studia na przełomie lata i jesieni tego roku. Planujemy wydania nowego Riot V w 2022 r. Jak się czujesz, kiedy potrzebujesz powtarzać te same odpowiedzi w koło Macieju, bo dzi ennikarze uparcie zadają te same, przewidywalne pytania? Dla mnie to nie problem, ponieważ wychodzę z założenia, że każdy dziennikarz ma inną grupę odbiorców. Może i pytania oraz odpowiedzi się powtarzają, ale często odbiorcy widzą je po raz pierwszy. Czy masz jakieś nieprzewidywalne wezwanie do działania dla polskich fanów? Nie mam, natomiast chciałbym wyrazić wdzięczność. Muzyka jest moją pasją. Mam nadzieję, że pozytywnie wpływam na słuchaczy, analogicznie jak inni muzycy mnie inspirują. Także dziękuję za to, że słuchacie mojej muzyki. Doceniam Wasze wsparcie oraz to, że zachęcacie mnie do działania. Sam O'Black

TODD MICHAEL HALL

141


Bunt przeciwko brazylijskiej polityce Kiko się zbuntował. Dodał do nazwy swej formacji słówko Rebellion, przygotował politycznie zaangażowany, neoklasyczno - heavy metalowy album "Rebellion" i potępił WhatsApp. Przed skypowskim połączeniem, poprosił o pytania na piśmie, żeby odnaleźć gotowce. W pewnym momencie, poprosił mnie nawet o możliwość doczytania wszystkiego z kartki, a kiedy zamieniłem się w słuch, poczuł się dziwnie, że mu nie przeszkadzam. Nie dałem po sobie poznać, że w międzyczasie mnie obraził, bo sam wielokrotnie zaznaczał, że znieważa nie Polaków lecz Brazylijczyków - czyli większość swoich słuchaczy. HMP: Cześć, Kiko. Widzę, że starannie przygotowałeś się do tej rozmowy? Kiko Shred: Cześć. Tak. Popatrzyłem na odpowiedzi, które przygotowywałem wcześniej dla innych. Dobrze, że przesłałeś mi pytania przed spotkaniem, bo dzięki temu mogłem przyszykować gotowce. Niestety, trudno było dopasować mi wzory odpowiedzi do Twoich pytań. Szczerze, chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś nowego od Ciebie. Zacznijmy od prostego pytania. Dlaczego dodałeś słowo "Rebellion" do nazwy swojego zespołu? Wynika to ze wspólnie podjętej umowy pomiędzy mną a labelem Pure Steel Records.

za pośrednictwem liryków. Przeciwko czemu się buntujesz? (Rebellion oznacza bunt po angielsku - przyp. red.) Nie pisałem dotąd utworów o polityce, ale tym razem skierowałem swój bunt przeciwko brazylijskiemu rządowi. Czuję, że politycy nie robią tego, co powinni. Nadali medycynie zbyt dużego wymiaru politycznego i postawili interesy polityczne ponad zdrowie publiczne. Mieszkańcy Brazylii płacą na tyle wysokie podatki, że system opieki zdrowotnej powinien działać tutaj sprawniej. W praktyce, wcześniej działał okropnie, a teraz jeszcze gorzej. Politycy na to dostają wynagrodzenie, żeby ogarniali podstawową infrastrukturę kraju. Powinni le-

dzielne myślenie. Po to piszemy, żeby kreować bardziej konstruktywną narrację otaczającego świata. Jeden z utworów, "Information War" opowiada o tym, że ludzie wymieniają się informacjami poprzez aplikację WhatsApp. A po co się komunikują? To właśnie powinno być zabronione, bo wiedza stawia pytania i mąci oficjalną narrację. Diabła nie ma, więc nie należy doszukiwać się drugiego dna w tym, co podają w wiadomościach. Wątpliwości mają tylko zdesperowani ignoranci, niewykształcona biedota z faweli. Wszyscy inni przyjmują bezkrytycznie, co się do nich mówi. Jeden z wersów mówi: "nie wiem, komu mam wierzyć" - wielu Brazylijczykom brakuje elementarnej edukacji. Są biedni. Jeśli nie wierzysz w informację z TV, a czytasz dziwne rzeczy w Internecie, to lepiej pójdź do szkoły. Być może muzyka stanowi dla kogoś alternatywny świat, wolną od polityki przestrzeń. W notce prasowej napisano, że "Rebellion" to album dla fanów Helloween, Iron Maiden i Dio. Czy jednak nie powinny w tym miejscu znaleźć się raczej odniesienia do gitarzystów pokroju Axel Rudi Pell, Herman Frank i Yngwie Malmsteen? Inspirują nas różne style muzyczne. Ja jestem wielkim fanem Yngwiego Malmsteena, Axel Rudi Pella i innych gitarowych wymiataczy jak Steve Vai, Joe Satriani. Ale to Yngwie Malmsteen najbardziej wpłynął na to, jak czuję muzykę. Nasz wokalista Ed Gadlin chętniej słucha Helloweenu oraz (brazylijskiej) Angry. Perkusista Lucas Tagliari jest fanem power metalu, w szczególności Helloween i Iron Maiden (Iron Maiden nigdy nie grało power metalu - przyp. red.). Basista Will Costa uwielbia Rush. Słychać te wszystkie wpływy na "Rebellion". Możliwe, że ktoś dopatrzy się też u nas Dream Theater.

Foto: Kiko Shred

Chcę, żeby postrzegano nas jako zespół muzyczny a nie jako projekt jednego muzyka. Na najnowszym albumie znalazło się mniej utworów instrumentalnych niż na Twoich wcześniejszych płytach, oddałeś więcej pola wokaliście. Pod szyldem Kiko Shred wydałem trzy longplay'e: "Riding The Storm" (2015), "The Stride" (2018), "Royal Art" (2019). Faktycznie, zawierały one więcej instrumentalnego materiału. Na "Rebellion" znalazło się natomiast aż 7 utworów z wokalem i tylko 3 instrumentalne. To dlatego, że poczułem większą inspirację do pisania tekstów. Wzięła się ona ze szczególnie trudnych czasów, przez które przechodziła ostatnio Brazylia. Chciałem zabrać na ich temat głos i dotrzeć z moim przekazem do ludzi

142

KIKO SHRED

piej przygotowywać się na przyszłe wyzwania. Ludzie rozmawiali niemal wyłącznie o tym przez cały ostatni rok. I napisałeś o tym liryki utworów, tak? Przepraszam, nie widziałem tego pytania w skrypcie. Niektóre liryki o tym właśnie traktują, choć nie wszystkie. W pewnym sensie utwór tytułowy "Rebellion" o tym opowiada. Poza tym, napisałem o związanej z tym frustracji i depresji. Kawałki nie mają przesłania pozytywnego. Przechodzimy przez zły czas, więc naturalnie teksty nabrały negatywnego znaczenia. Jesteśmy nieustannie atakowani fatalnymi wiadomościami, więc jakże moglibyśmy myśleć i pisać o czymś wesołym? Wystarczy wyłączyć TV i włączyć samo-

I jak, podoba Ci się najnowszym album Yngwiego Malmsteena "Parabellum"? Tak, naprawdę kocham "Parabellum" (to podchwytliwe pytanie, bo rozmawialiśmy 30 czerwca 2021, a "Parabellum" miało się ukazać dopiero 23 lipca 2021 - przyp. red.). Wielu ludzi mówi jednak, że Malmsteen zbyt duży nacisk kładzie na techniczne wyrafinowanie, zaniedbując przy tym swój przebojowy potencjał. Jakie jest Twoje zdanie o równoważeniu wyrafinowania z przystępnością? Kiedy komponuję nową muzykę, wiem, że wielu innych gitarzystów będzie tego słuchać. Zależy mi na zadowoleniu tej grupy odbiorców. To dla nich shredduję. Jednocześnie, chcę też dać fajne refreny i sporo zapamiętywalnych motywów pozostałym słuchaczom. Sporo mo-


ich utworów ma uporządkowaną strukturę: zwrotka - bridge - refren. To dla mnie ważne; na wszystkich albumach, nie tylko na tym najnowszym. Jak Twoje podejście do muzycznej agresji ewoluowało w ciągu Twojej 25-letniej kariery gitarzysty? Pod koniec ostatniej dekady XX wieku obserwowałem, że sola gitarowe nie są już cool. Nu metalowe zespoły rzadko je grały. Ale solówki powróciły ostatnio znów do mody. W ciągu ostatnich 20 lat gitarzyści stroili swoje gitary niżej niż dawniej - w B, C, co znacznie różni się od standardowego strojenia. Być może brzmi to ciężej, ale ja osobiście nie lubię tak stroić gitary do grania solówek. Nie pasuje to do mojego stylu. Wobec tego stroję swoją gitarę zaledwie o pół tonu niżej. Malmsteen też tak robi. Przy okazji ułatwia to zadanie wokaliście. Poziom agresji jest inny u każdego gitarzysty. Zdarza się i tak, że charakter całych kompozycji narzuca gitarzystom konkretne podejście do ich grania. Niektóre melodie wymagają łagodniejszego traktowania. U mnie jest tak, że jak gram heavy, power metal lub czasami hard rock, to dostosowuję brzmienie gitary do kompozycji, a nie na odwrót. Ballada? Emocjonalnie. Metalowy killer? Agresywnie. Wspomagałem kiedyś Tim Ripper Owensa na jego trasie po Ameryce Południowej. Miał w setliście mnóstwo dynamicznych numerów, np. z albumu Judas Priest "Jugulator". Oczywiście potrzebowałem w nich dać czadu. Uważam, że dla każdego gitarzysty istotne jest, aby przekazywać wiele różnorodnych emocji, zamiast ograniczać się do jednej konwencji. Czy zaczynałeś w dzieciństwie od gry na instrumencie smyczkowym? Nie, od fortepianu. Oznacza to, że na samym początku grałem muzykę klasyczną. Następnie zainteresowałem się keyboardem (bardziej pop). W wieku 9/10 lat chwyciłem za gitarę elektryczną (Kiko jest rocznikiem 1983 przyp. red.). Od tego czasu rock'n'roll / metal to moja największa pasja. W międzyczasie uczyłem się też gitary akustycznej. W tej chwili gram zarówno na klasycznej, akustycznej, jak i na elektrycznej gitarze. Pracujesz jako nauczyciel? Tak. Uczę grać wszystkie gatunki muzyczne. Lubię blues (Steven Ray Vaughan, B.B. King, Albert King), muzykę klasyczną, brazylijską muzykę etniczną, bossanovę, sambę, jazz. Na pierwszym miejscu jest u mnie heavy metal. Tak się składa, że moi studenci przychodzą głównie doskonalić heavy metalowy warsztat. A co powiedziałbyś o muzyce neoklasycznej? W moim odczuciu definicja metalu neoklasy cznego gryzie się z definicją muzyki neoklasycznej (Igor Strawiński, Siergiej Prokofjew, Witold Lutosławski). Jak dla mnie, pionierami muzyki neoklasycznej byli Ritchie Blackmore i Uli Jon Roth. Podejrzewam, że musieli oni studiować muzykę klasyczną i barokową, słyszę to. W tym stylu chodzi o używanie - podczas gry heavy metalu - progresji akordów typowej dla muzyki klasycznej i barokowej (blues i rock'n'roll stosują zupełnie inną strukturę akordów). Rozpoczęło się to od utworu Deep Purple "Burn", gdzie sola klawiszowe nie mogłyby być bardziej barokowe. Inne europejskie zespoły to podchwyciły, zwłaszcza Malmsteen i Helloween. U wielu tego typu europejskich zespo-

Foto: Kiko Shred

łów dostrzegam klasyczne przygotowanie. Mam tutaj na myśli kapele niemieckie, brytyjskie, ale też fińskie (Stratovarius). Natomiast pojęcie muzyki neoklasycznej w tradycyjnym, nie rockowym ujęciu, faktycznie odnosi się do określonych lat (od "Pulcinelli" Strawińskiego 1919r. do jego "Żywotu Rozpustnika" 1951r. przyp. red.). Możliwe, że doszło to zderzenia terminologii. Mamy na YouTube dwa klipy promujące LP "Rebellion" - do utworów "Mirror" i "Information War". Czy uważasz, że wszyscy słuchacze powinni rozpocząć znajomość z Twoją twórczością właśnie od nich, nawet po dacie premiery całego albumu? Te klipy faktycznie są dobre na początek, bo w obecnych czasach obraz mocniej oddziałuje na ludzi niż sam dźwięk. Słuchacze lubią widzieć zespół, a nie tylko go słyszeć. Oprócz "Mirror" i "Information War", mamy też video do utworu tytułowego. Skoro są one właściwe na sam początek, to jaki cel przyświeca "Intro"? Chciałem, żeby na albumie znalazło się dokładnie 10 tracków, bo wszystkie moje poprzednie też miały ich dziesięć. Naprawdę nie chciałem rozpocząć od ciężkiego "Mirror". Wolałem zaproponować "Intro", aby poprzez nie skoncentrować uwagę słuchacza na muzyce. Czy uważasz swoją muzykę za otwartą na swobodną, indywidualną interpretację, a może przeciwnie - każdy powinien dążyć do pojmowania jej w jeden i ten sam, "właściwy" sposób? Fani mogą odbierać muzykę tak, jak chcą. Za pomocą instrumentów staram się wyrazić emocje i sprawić, aby ludzie chętnie mnie słuchali. Ktoś może poczuć się lepiej po spotkaniu z moją twórczością lub nauczyć się czegoś nowego. Bądź też wybrać się na swego rodzaju artystyczną wyprawę, próbując uciec od problemów dnia codziennego? Ale wówczas ten sam album mógłby być czymś kompletnie innym dla dwóch różnych słuchaczy. W szczególności, że jak sam przyznałeś, dotyka on problemów wewnętrznych Brazylii, niekoniecznie znanych wszystkim Europejczykom. Prawdopodobnie tak właśnie jest.

się jednak taki tekst: "You are not different than me when you look to the mirror" / "Nie różnisz się ode mnie, gdy spojrzysz w lustro". Pozwól, że zastanowię się, jakimi słowami to skomentować. Bo chodzi o wewnętrzną wojnę ideologiczną w Brazylii. Ludzie gniewają się wzajemnie na siebie. Zbyt wiele ich różni. Uważają różnice poglądów za powód do wzajemnej wrogości. Wystarczy, że ktoś lubi inną muzykę i już nie może należeć do tego samego grona przyjaciół. Ja natomiast chciałem powiedzieć w "Mirror", że wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi. Nie ma znaczenia kolor skóry, wyznanie religijne, status materialny, bo i tak ostatecznie każdy jest człowiekiem. Jesteśmy identyczni. Nie różnimy się. Czy myślałeś o jakiejś specyficznej grupie żołnierzy w "Honour To The Fallen Brothers"? Ten numer nie jest o żołnierzach, lecz o wszystkich ludziach, których straciliśmy, bo umarli. Powinniśmy darzyć ich godną pamięcią. Jak skomentowałbyś udział Doogiego White'a na "Rebellion"? Spotkałem Doogiego White'a w 2018 roku, w ramach południowo-amerykańskiej trasy "Metal Singers" (Brazylia, Chile, Peru, Paragwaj) z udziałem czterech wielkich wokalistów: Andre Matos, Udo Dirkschneider, Blaze Bayley i Doogie White. Ja tam grałem na gitarze, Lucas Tagliari na perkusji a Will Costa na basie (dwaj ostatni z mojego zespołu). Zaprzyjaźniliśmy się. W zeszłym roku poprosiłem Doogiego White'a o gościnne zaśpiewanie na naszym albumie. Wybrał utwór "Thorn Across My Heart". Czy jest jakiś kraj, do którego bardzo chciałbyś się wybrać, ale nie miałeś jeszcze takiej okazji? Niemcy, Anglia, ogólnie Europa i Ameryka Północna. Dobrze znam Amerykę Południową, ale nie miałem jeszcze okazji zobaczyć innych kontynentów. Chciałbym to kiedyś zmienić. Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla Twoich polskich fanów? Zapraszam Was do posłuchania mojej muzyki. Obserwujcie mnie na Facebooku i na Instagramie. Ale nie na WhatsAppie.

Zaraz na początku albumu, w pierwszym nieinstrumentalnym kawałku "Mirror" pojawia

Sam O'Black

KIKO SHRED

143


Znów w siodle Z przyjemnością ułożyłem pytania dla zespołu Rhabstallion. Ich debiutancki album "Back In The Saddle", który paradoksalnie ukazał się dopiero w 2021 roku, trafił bardzo w mój gust. To zresztą świetne, klasycznie brzmiące granie, osadzone głęboko w NWOBHM. Trudno więc przejść obok nich obojętnie. Basista Graham Hooper wystąpił w imieniu zespołu i odpowiedział wyczerpująco na wszystkie pytania. Mam nadzieję, że z jego wypowiedzi dowiecie się czegoś więcej o albumie, ale i o samej grupie. Dobrze, zatem zostawiam Was z, myślę, ciekawą lekturą! HMP: Witam! Cieszę się, że mogę zadać kilka pytań. Jak się macie? To chyba pierwszy wywiad dla Heavy Metal Pages? Graham Hooper: Tak, to nasz pierwszy raz, kiedy z wami rozmawiamy. Dziękujemy za zainteresowanie zespołem.

znajduje się większość naszych nagrań i niektóre na żywo z telewizji BBC. Ułożyliśmy to na tej płycie chronologicznie i możesz usłyszeć, i naturalnie poczuć, wszelkie zmiany w dźwięku na przestrzeni lat jakich dokonaliśmy w studio.

Zawsze musi być ten pierwszy raz. U was z kolei fonograficzny. Nie licząc kilku taśm demo dawno temu, to tak naprawdę pierwszy duży longplay ukazuje się dopiero w 2021 roku… Jesteście szczęśliwi, że w końcu do tego doszło? Jesteśmy absolutnie zachwyceni, że w końcu udało nam się nagrać ten album. Musimy podziękować Golden Core Label i ZYX Music za zaufanie, kiedy podpisali z nami kontrakt.

Nie ukrywam, że najważniejszym powodem tego wywiadu jest właśnie "Back In The Saddle". To może po kolei… Kiedy powstał pomysł na to, żeby napisać album? Dobre pytanie! Żeby ustalić plan akcji… To było podczas dnia spędzonego z Tommo pod koniec 2017 roku. Zaproponowałem, żebyśmy złożyli zespół z powrotem, ale na tym etapie nie byliśmy pewni, co przyniesie przyszłość. Z radością mogę powiedzieć, że od początku

riału był i nadal jest niewiarygodny. Powiedziałbym, że spełniło się marzenie, a każdy z członków zespołu wniósł dużo od siebie. Tommo jest naszym dyrektorem muzycznym i kiedy podrzucamy mu nasze pomysły, stara się nadać im kształt i formuje je w utwory, które mają sens. Następnie ćwiczymy je i dopieszczamy to tak, że kiedy docieramy do studia, praca jest już tak naprawdę skończona. Podczas prób bardzo ciężko pracujemy, i produkt końcowy zazwyczaj nas zadowala. To chyba było niezłe doświadczenie znaleźć się po tylu latach w studio… Jakbyś porównał sposób pracy z latami 80. a teraz? Wiadomo - sprzęt… Ale są pewnie jakieś plusy i minusy z jakimi Rhabstallion zderzał się na początku działalności i w momencie rejestracji debiutanckiego albumu. Powrót do studia był fantastyczny! Tak, sporo zmian zaszło w procesie nagrywania. Muszę jednak powiedzieć, że większość z nich znacznie ułatwia życie. Co ważne, w tym projekcie udało nam się ukończyć nagrywanie na północy Wielkiej Brytanii przed covidowym lockdownem i wtedy technologia naprawdę nam pomogła. To, że mogliśmy przejść przez proces miksowania lub produkcji na południu Anglii i masteringu w Kanadzie bez wychodzenia z domu, było niewiarygodne! Gdybyśmy wciąż pracowali z rzeczami typu ośmiościeżkowe taśmy, życie byłoby znacznie trudniejsze. Album brzmi jakby wyciągnięty z archiwum. Trafia idealnie w uszy wszystkich maniaków klasycznego, angielskiego heavy z początku lat 80. Zapytam więc wprost - były jakieś sztuczki z realizacją, czy po prostu przynieśliście swoje stare klamoty, wpięliście gitary i zaczęliście grać tak samo, jakbyście zatrzy mali czas? Od pierwszego dnia, na próbach, brzmienie Rhabstallion było oczywiste. Naprawdę nie musieliśmy zbyt wiele zmieniać, poza włączeniem trzeciej gitary. Kiedy piszemy nowe kawałki, styl mieści się w samych utworach w momencie ich wypuszczenia. Być może z lekkim południowym akcentem na niektórych z nich, ale na pewno nie ma wątpliwości, że jest to brzmienie Rhabstallion.

Foto: Rhabstallion

Oczywiście, niektóre utwory są nowymi interpretacjami starszych numerów, które graliśmy dawno temu, jak "Day to Day" i "Sioux Child", które zawsze cieszyły publiczność. Jednak nowe kompozycje po prostu znalazły się na swoim miejscu i wierzę, że uchwyciliśmy brzmienie z naszych wcześniejszych lat. Wyszło to samoistnie. Nie myśleliśmy o tym zbytnio. Dla wyjaśnienia, naszym pierwszym nagraniem, które zostało wydane, było "Chain Reaction", które znalazło się na kompilacyjnym albumie "The New Electric Warriors" wydanym przez wytwórnię Logo Label w 1980 roku, a następnie wydaliśmy własnym sumptem singiel "Day to Day", a potem "Breadline" w 1981 roku, zanim rozwiązaliśmy kapelę w 1984 roku. W 1994 roku znowu na krótko się spotkaliśmy. Spinal Tap Records poprosiło nas o to. Stworzyliśmy płytę CD "Day to Day", na której

144

RHABSTALLION

2018 roku, kiedy zaczęliśmy próby, było jasne, że silna więź w zespole i osobiste doświadczenia każdego z członków dały pewność bardzo ekscytującej przyszłości. Dzięki sprawnemu pisaniu utworów w zespole, od pierwszego dnia było jasne, że należy skupić się na nagrywaniu i wydawaniu tego, co będzie miało być naszym debiutanckim albumem. Podsumowując, przypuszczam, że "Back in the Saddle" było czymś, co po prostu musiało nadejść. Nie mieliśmy wtedy podpisanego kontraktu z żadną wytwórnią, czuliśmy, że po prostu musieliśmy to zrobić! Napisać materiał to jedna sprawa, a zarejestrować - druga. To jeszcze pewnie świeże zdarzenia, możesz zdradzić więc, jak przebiegała sesja/sesje? Dreszczyk związany z pisaniem nowego mate-

Tytuł jest bardzo wymowny - "Back In The Saddle" to tłumacząc na polski "Z powrotem w siodle". Rozumiem, że teraz dopiero Rhabstallion się rozkręca i następne albumy będą trochę szybciej, co? (śmiech) Możesz się śmiać, ale z przyjemnością mogę powiedzieć, że mamy pięć nowych utworów w zanadrzu i jesteśmy gotowi do ich nagrania. Kiedy zrobimy ich jeszcze sześć, wejdziemy do studia, ponieważ widzimy następny album jako płytę z dziesięcioma lub jedenastoma utworami. Nagramy dwie partie po sześć i zobaczymy, co potem. Chciałbym również zapytać co działo się z Wami przez te wszystkie lata, od kiedy w 1984 roku grupa uległa zawieszeniu? Ja odłożyłem bas i prowadziłem firmę poligraficzną. Grałem tylko kilka gościnnych występów. Woody grał w Tredegar i Cloven Hoof, Stu grał w kilku lokalnych grupach, podczas gdy Tommo i Jack byli częścią różnych innych zespołów, głównie Lost Weekend, który wydał chyba siedem albumów. Część kawałków na "Back In The Saddle" nagraliście na nowo. Wcześniej były dostęp-


ne na kompilacji "Day to Day" z 1994r., a jeszcze wcześniej na waszych demo. Brak pomysłów, czas w studio gonił czy, może, zwykłe niezadowolenie z brzmienia ich wtedy? Brzmienie na płycie "Day to Day" było naprawdę OK. Na pewno mieliśmy mnóstwo pomysłów, ale czuliśmy, że starsze utwory, które przerobiliśmy, musiały zostać nagrane na nowo, ponieważ Woody przejął wokal od Steve'a, który z powodu zdrowia i względów logistycznych nie mógł wziąć w tym udziału. Woody w przeszłości przed The Rhabs grał tylko na gitarze i było dla niego ważne, aby odcisnąć swój ślad wokalnie na tym albumie. Wielką przyjemnością było obserwowanie, jak w studiu zmienia się z gitarzysty w prawdziwego frontmana. Skład Rhabstallion, można powiedzieć, jest unormowany od dobrych paru lat. Wcześniej też działaliście w prawie tej samej konfiguracji. Jak to robicie, że przez tyle lat nadal jesteście razem i potraficie wykrzesać z siebie tyle energii? Energia pochodzi z podekscytowania podczas grania. Kiedy możesz to robić z ludźmi, z którymi pracowałeś w przeszłości, którzy nadal są przyjaciółmi, to jest to niesamowita sprawa! Oczywiście mieliśmy małą przerwę na kilka lat (śmiech), ale wysiłek, jaki wnosi zespół i jego magia są bardzo widoczne, gdy się spotykamy. Trzy gitary w składzie to… (śmiech)… Czyżby inspiracja współczesnym Iron Maiden? Chyba, że Andy skupia się od niedawna tylko i wyłącznie na śpiewaniu… Staramy się mieszać gitary i, oczywiście, Woody może skoncentrować się na swoich liniach wokalnych, gdy jest to wymagane. Mamy trzech bardzo dobrych gitarzystów o całkiem różnych stylach. Stu jest bardzo metodyczny, Woody ma dzikiego, nieprzewidywalnego ducha, a Tommo trzyma linię rytmu do czasu, kiedy uwalnia swoje szalone solówki. Słuchając nowego materiału usłyszysz całą trójkę grającą w harmonii i zmieniające się solówki.

tego ruchu. Przy tak wielu fantastycznych zespołach, które się przebijały, trudno było nie być z tego dumnym. Wiele z nich jest nadal aktywnych, co pokazuje tylko długowieczność stylu NWOBHM. Rhabstallion stara się pozostać wiernym ruchowi tak dalece, jak to możliwe, ale jak w przypadku każdego przedsięwzięcia, nasz aktualny styl pisania został trochę zmieniony. Mamy nadzieję, że zachowamy nasze brzmienie tamtej epoki, ale z nutą świeżości. Mieliście jakieś relacje z innymi grupami? Wspominacie jakieś wspólne koncerty czy raczej Rhabstallion nie miał zbyt dużo szans, żeby dzielić scenę z tymi, którzy później zrobili sporą karierę, jak na przykład, Saxon, Iron Maiden czy Raven? W momencie kiedy zawieliśmy działalność w 1984 roku, mieliśmy za sobą wiele koncertów z różnymi artystami, i trudno jest wyróżnić każdy. W tamtym czasie graliśmy z Saxon, francuskim zespołem Trust, kiedy mieli Nicko McBraina za perkusją, Hanoi Rocks, Diamond Head i Stampede. Były to z pewnością kapele, które najbardziej zapamiętaliśmy. Jedne z tych koncertów, które przegapiliśmy, i wciąż mnie to denerwuje, była okazja występów z Def Leppard. Graliśmy z nimi co prawda w dużym pubie w Leeds zwanym Fforde Grene. Jednak to było wtedy, gdy dopiero się przebijali. Podczas rozmowy z chłopakami za kulisami tego koncertu usłyszałem od nich: "Szkoda, że nie mogłeś zagrać z nami pełnego zestawu koncertów". W tamtych czasach komunikacja nie była taka jak dzisiaj i nie mieliśmy pojęcia, że trasa jest jedną z opcji. Mogę powiedzieć, że to prawdopodobnie byłoby tym, co zrobiłbym, gdybyśmy mogli cofnąć się w czasie! Czy oprócz muzyki w Rhabstallion są jakieś inne pasje, którym poświęcacie czy poświęcaliście wolny czas? Piłka nożna, picie, golf i łowienie ryb. Tyle. To muzyka zajmuje ogromną część naszego życia.

Chciałbym teraz sięgnąć przeszłości. Jak to się stało, że w waszych żyłach zaczął płynąć heavy metal? Pamiętacie te główne impulsy? Dorastaliśmy, słuchając takich zespołów jak Free, Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple. To bardzo na nas wpłynęło. Zresztą, to był naprawdę dobry czas dla muzyki rockowej, a jakość utworów spowodowała, że przetrwały próbę czasu.

Czy waszym zdaniem teraz, współcześnie, byłby możliwy taki zryw jak NWOBHM, czy wręcz przeciwnie - heavy metal nie potrzebuje już zwracania na siebie aż tak dużej uwagi? Jak powiedziałem wcześniej, NWOBHM i heavy metal przeszedł próbę czasu. Myślę, że nadal będzie grany i być może przez wiele lat. Mam nadzieję, że przybędzie nowych zespołów, które utrzymają ten gatunek.

Każdy muzyk ma jakieś wzorce. Kiedy zapragnęliście sięgnąć po instrumenty, żeby samemu coś tworzyć, kto wywierał największy wpływ? Było ich wielu, ale skoro pytasz, powiedziałbym, że był to Roger Glover. Tommo kocha Michaela Schenkera, a Stu jest wielkim fanem Chucka Berry'ego. Ulubionym gitarzystą Woody'ego byłby Paul Kossoff, a jeśli o wokalistów to Axl Rose. Jack nie umie wybrać i jest rozdarty między Johnem Bonhamem i Ianem Paicem.

Chciałbym zapytać jeszcze o teksty. Poruszacie dużo spraw związanych z tak zwaną prozą życia. Nie kusiło nigdy, żeby poświęcić trochę miejsca na jakieś liryczne eksperymen ty, na fantastykę czy historię? Czujemy, że prawdziwe życie jest tam, gdzie powinniśmy być. Pomagamy publiczności odnaleźć siebie w muzyce. Jednak gdy Woody pisze teksty, nigdy nie wyklucza przejścia na inne tematy, jak na przykład fantasy, ponieważ ciągle ma wiele świeżych pomysłów. Tak więc wszystko może się zdarzyć...

Rhabstallion zaliczany jest do nurtu NWO BHM. Jak to z tym było, czy odczuwaliście to jakoś wtedy, że dzieje się coś wielkiego na waszych oczach i jak podchodzicie do tego teraz, kiedy z perspektywy czasu można na coś spojrzeć zupełnie inaczej? Tak, wtedy był to bardzo ekscytujący czas i było to wspaniałe doświadczenie być częścią

Rhabstallion był, jak widzę, również daleki od wszelkich sił nieczystych. Wtedy, w lat ach 80. było sporo zespołów, które, można tak powiedzieć, flirtowały z tym. Tak naturalnie to wyszło czy wiąże się to z jakimiś osobistymi przekonaniami? To naprawdę nie był nasz styl, by wnosić demoniczne lub gotyckie wpływy do naszej mu-

zyki. Być może wiele nocy, które spędzaliśmy w sali prób, która w rzeczywistości była salą kościelną, zniechęciło nas do tego pomysłu. Również w tamtym okresie już wiele zespołów zaczynało swoją działalność z takim klimatem w tle i to wyszło naturalnie. Krążek "Back In The Saddle" ukazuje się w niepewnych czasach. Nie wiadomo do końca jak będzie układała się sytuacja związana z koncertami. Domyślam się, że w Rhabstallion jest głód grania na żywo - w jakie miejsca chcielibyście dotrzeć z promocją albumu? Mamy już sporo zarezerwowanych koncertów. Ponieważ ograniczenia związane z Covidem zostały złagodzone, wystąpimy głównie w dużych klubach i na festiwalach. The Rhabs są najlepsi na żywo, a rezerwacje na festiwale są wypełnione na lata 2022/23. To jeszcze, na koniec, słowo o okładce. Moim zdaniem jest trochę nijaka. Jak to z tym wyszło, że prawdziwie oldschoolowa muzyka została opakowana w mało zachęcającą część artystyczną? (śmiech) Projekt pochodził z tła użytego na naszym pierwszym występie w 2019 roku. Zobaczyliśmy w tym dyskretną okładkę, a w rzeczywistości to utwory mówią same za siebie. Pomijając jednak wszystko cieszę się, że powstał taki album i że wciąż klasyczny, angielski heavy jest żywy. To były fajne chwile, kiedy mogłem posłuchać "Back In The Saddle", ale też bardzo się cieszę, że mogłem zadać Wam te parę pytań. Musimy kończyć więc ostatnie słowa zostawiam dla Was - na przekazanie jakichś myśli dla czytelników HMP i wszystkich fanów dobrego heavy metalu! Bardzo się cieszę, że podoba ci się nasz album. Nadchodził długo i nie był łatwy do ukończenia, ale mam nadzieję, że cała ciężka praca była warta wysiłku. Mam nadzieję, że twoi czytelnicy zobaczą nas na żywo w niedalekiej przyszłości. Z przyjemnością spotkamy się z nimi na koncercie. Mamy nadzieję, że następny album nie zajmie nam tak długo, jak poprzedni, bo inaczej będziemy w tarapatach! Na koniec, odwiedźcie naszą stronę internetową, dołączcie do listy mailingowej i śledźcie nas w mediach społecznościowych, jeśli to możliwe. Wielkie dzięki za poświęcony czas i zainteresowanie Rhabstallionem. Trzymajcie się! Lets Rockkkkkkkkk!!! Trzymajcie się zdrowo i mam nadzieję, do zobaczenia kiedyś na koncertach! Dzięki! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

RHABSTALLION

145


wspólnie czas i cieszymy się swoją obecnością. Myślę, że to w tym wszystkim najważniejsza rzecz.

Game Over Choć większości z Was serce podeszło do gardła, gdy zobaczyliście tytuł najnowszej płyty U.D.O., nie ma powodów do obaw. Ani zespół U.D.O., ani mistrz tej ceremonii, czyli sam Udo nie zamierzają żegnać się ze sceną. Wręcz przeciwnie! Na płytę trafił bardzo optymistyczny kawałek o nieprzemijalności heavy metalu, nadziei na jego trwałość, a sam tytuł płyty odnosi się do czasu pandemii, która - jak wyraża nadzieję Sven Dirkschneider - wkrótce będzie pieśnią przeszłości. Nazwisko Svena to nie przypadek... Oczywiście nie omieszkałyśmy zapytać go, jak to jest być dzieckiem znanego heavymetalowego wokalisty. ven, grasz z ojcem w jego wszystkich HMP: Sv grupach, także w DATOG. Jak się czujesz jako członek "old gang"? Sven Dirkschneider: (śmiech) Granie z nimi to świetna sprawa! Znają mnie od dzieciństwa, to znaczy, oczywiste jest, że mój ojciec dobrze mnie zna, tak jak Peter (Baltes) i Stefan (Kaufmann). Ci ludzie byli przy mnie przez całe życie. Teraz nareszcie mogę z nimi współpracować w muzycznym kontekście. To miłe. Czuję

ciągnęło mnie do heavy metalu. Kiedy chodziłem do szkoły, pojawiały się te typowe pytania, "kim jest twój ojciec", "co robi twoja matka" i wtedy dopiero robiło się dziwnie. Mówiłem: "tak, mój ojciec jest wokalistą heavy metalowym" i wszyscy byli zdziwieni, że to prawdziwa praca! Czasem rodzice podchodzili do mojej mamy i mówili jej "hej, słuchałem kiedyś Accept", więc wiesz, to bywało niekomfortowe, ale nigdy nie miałem z tym żadnego problemu. Większość

Foto: U.D.O.

się zaszczycony i jestem im bardzo wdzięczny za dane mi możliwości. Na jakim etapie życia uznałeś, że chciałbyś grać wraz z ojcem? Jako dziecko lub nastolatek myślałeś raczej, że "heavy metal to muzy ka ojców i dziadków" czy uważałeś, że bycie synem wokalisty metalowego to zaleta? Nie obawiałeś się ciągłych porównań, decydując się iść tą samą ścieżką? Nigdy nie miałem etapu, na którym nienawidziłbym muzyki, którą grał mój ojciec. Jeśli chodzi o heavy metal, zawsze czułem się w tym temacie swobodnie, zarówno jeśli chodzi o muzykę, którą puszczał w domu, jak i tą, którą wykonywał. To zawsze było coś, czego sam chciałem słuchać. Jako nastolatek poszedłem nieco inną ścieżką, kiedy zaczęły mnie interesować punkowe klimaty, głównie amerykański punk. Miałem wtedy swój zespół, Damaged, który też grał raczej w takim stylu, ale zawsze

146

U.D.O.

osób uważała, że to świetna sprawa. Moment, w którym faktycznie zacząłem grać z ojcem, był tak naprawdę bardzo spontaniczny. Gdy w 2014, może 2015 roku szukał perkusisty, byłem akurat na trasie z Saxon, zagrałem z nimi pięć koncertów. Mój ojciec pojawił się na jednym w 2014r., to było w Berlinie, żeby spotkać się z chłopakami z zespołu i oczywiście ze mną. Porozmawiali chwilę z Biffem, zdradził mu, że potrzebuje perkusisty i zapytał, czy może kogoś polecić. Biff na to: "tak, dlaczego nie weźmiesz swojego syna? Widzę, jak gra każdego dnia, na każdym soundchecku i jest fantastyczny! Dlaczego mielibyście nie współpracować?". Wtedy ojciec podszedł do mnie i zapytał, czy chcę dołączyć do zespołu. Myślę, że podjęcie decyzji zajęło mi ze dwa tygodnie, musiałem przemyśleć, czy dam sobie radę, czy nie. Finalnie się zgodziłem i zupełnie tego nie żałuję. Tworzymy zgrany team. Razem piszemy muzykę, teksty, linie wokalu. Po prostu miło spędzamy

Jak fascynacja punk rockiem wpłynęła na ciebie jako muzyka? Czy sposób gry, który wtedy wypracowałeś, pomaga ci nadal przy graniu heavy metalu? Zdecydowanie przydaje się przy graniu heavy metalu. Kiedy grasz punka, uczysz się budować prędkość. To szybka muzyka, pełna szalonych przejść i innych ciekawych wypełniaczy. Myślę, że to mi bardzo pomogło. Ale kiedy zacząłem się uczyć, jak grać metal, musiałem zrobić krok wstecz i poczuć groove. Punk też ma oczywiście swój własny, wyjątkowy groove, ale to coś innego. Musisz przyspieszać i tak dalej. Kiedy grasz materiał U.D.O. albo Accept, większą wagę przykładasz do właściwego tempa. To było coś, czego musiałem się na nowo nauczyć, uporządkować sobie tempo we własnej głowie, stać się swoim własnym metronomem, gdy wychodzę na scenę. To poziom wyżej od tego, co robiłem, grając punk rocka. Wydaje mi się jednak, że to świetna muzyka, żeby z jej pomocą się rozwinąć. Jako młody członek współczesnej sceny metalowej, śledzisz to, co dzieje się obecnie w heavy metalu, masz ulubione, nowe zespoły? Ten gatunek zdecydowanie przeżywa teraz drugą młodość. Oczywiście! Uwielbiam Amaranthe, słucham ich cały czas, kiedy jeżdżę samochodem. Mają świetne i bardzo dobrze przemyślane kompozycje. Śledzę wszystko, co wydają. Bardzo lubię również Eclipse, nie wiem, czy o nich słyszałaś, to szwedzki zespół. Cenię ich za songwriting. Tak więc śledzę, co dzieje się na obecnej scenie, lubię rzeczy w stylu Beyond the Black. Oczywiście nadal słucham również staroci. Uwielbiam oldschoolową muzykę, ale to bardzo ważne, żeby czerpać inspirację także z tej nowej. Jeszcze zanim wydaliście "Game Over", miałam następująca refleksję. Skoro DATOG to lżejsza i bardziej melodyjna strona Waszej (Twojej i Udo) muzyki, to musicie sobie ten ciężar odbić na "Game Over". Kiedy przesłuchałam "Game Over" okazało się, że są na niej tradycyjnie zarówno melodyjne, jak i cięższe kawałki. Pisząc utwory do zespołów czy projektów zastanawiacie się nad balansem ciężaru i lekkości, czy przychodzi wam to naturalnie? To zdecydowanie przychodzi naturalnie. W U.D.O., a szczególnie na "Game Over", każdy członek zespołu bierze udział w procesie tworzenia. Cała piątka rzuca pomysłami i razem pracuje. Kiedy ktoś mówi "mam na ten kawałek taki pomysł, spróbujmy zrobić to w ten sposób", reszta go słucha i ma otwarty umysł. To najważniejsza rzecz. Balans tworzy się naturalnie. Ktoś ma pomysł, w którym jest więcej melodii, a ktoś inny chce cięższy riff. Oba mogą pasować. Finalnie i tak uważamy, że jeśli kawałek nie chwyta od pierwszych minut, na przykład, gdy próbujesz ułożyć linię wokalu i od razu nie pasuje, to lepiej jest go odrzucić. Nie jesteśmy tym typem ludzi, którzy pracują sześć miesięcy nad jednym utworem. Jeśli dany pomysł od razu ci pasuje, to znaczy, że to będzie dobry numer. Zazwyczaj wszyscy spotykaliśmy się w studio twarzą w twarz, żeby razem pracować. Ale teraz, z powodu koronawirusa, musieliśmy przerzucić się na Skype'a i Zooma. Jestem dumny z końcowego efektu i że byliśmy w


stanie stworzyć tak dobre rzeczy. Myślę, że napisaliśmy mnóstwo kawałków, które zabrzmią świetnie na żywo. Mam dobre przeczucie, jeśli chodzi o nadchodzącą setlistę, na pewno znajdzie się na niej sporo numerów z "Game Over". Tytuł "Game Over" brzmi jak prowokacja. Choć w tytule chodzi krytykę ludzkości, wielu fanów obawia się, że to pożegnanie zespołu U.D.O. z graniem. Co kryje się za tym tytułem, czy naprawdę zamierza porzucić swoją muzyczną karierę? Nie, zdecydowanie nie. Mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to nie jest ani koniec U.D.O., ani kariery Udo (śmiech). Pomysł na tytuł pojawił się w marcu 2020. Nasz świat, jako muzyków, nagle się zatrzymał. Pomyśleliśmy: "to dla nas game over". Nie mogliśmy grać koncertów, nie mogliśmy ruszyć w trasę, nie mogliśmy robić tego, co kochamy i z czego żyjemy. Użyliśmy tego stwierdzenia jako tytułu roboczego, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że czemu nie, niech zostanie, brzmi nieźle. Braliśmy pod uwagę, że gdy ludzie zobaczą tytuł "Game Over", pomyślą "cholera, mam nadzieję, że to nie koniec U.D.O.". To bardzo ciekawe, jak ludzie reagują! Ale prawdziwe znaczenie tego tytułu ma związek z koronawirusem. Na szczęście dla przeciwwagi na płycie jest też numer "Metal Never Dies". Tekst wyda je się osobisty, zastanawiam się, czy nie mógłby równie dobrze brzmieć "U.D.O. Never Dies"? Tak, myślę, że to zdecydowanie tekst o całej karierze mojego ojca, ujętej w muzycznej formie. Zaczęło się od refrenu, który powstał wcześniej. Początkowo planowaliśmy, żeby to był typowy numer mówiący o ponadczasowości heavy metalu. Będzie trwać i trwać, bo zawsze znajdą się ludzie, którzy chcą słuchać tego gatunku. Tworzymy bardzo silną społeczność na całym świecie. Można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że to nie koniec tej muzyki. Później wpadliśmy na tekst pod zwrotki. Pomyśleliśmy, że dobrze uzupełnią główny zamysł, bo metal mojego ojca również nigdy nie umrze. Nigdy nie przestanie robić tego, co kocha, to oczywiste. Opowiedzenie jego historii dobrze współgrało nam z całością. W tym kawałku uderza jedna rzecz. Zwrotki i solo są bardzo w stylu Accept. Wiadomo, że U.D.O. ma długoletnią tradycję utworów w stylu Accept, ale te motywy w kawałku o "trwałości" metalu wydają się mieć dodatkowe znaczenie. To pierwotny głos Accept, więc czegokolwiek się nie dotknie, naturalnie będzie brzmiało jak Accept. Można, oczywiście, pisać zupełnie różny materiał, ale tak długo, jak on będzie w nim śpiewać, będzie on w acceptowym stylu. To zasługa bardzo zapamiętywalnego wokalu, który w wielu głowach kojarzy się z jednym. Tak więc "Metal Never Dies" nie był pisany celowo tak, by brzmieć jak Accept. Oczywiście, to nadal muzyka, którą chcemy tworzyć, ale nie ma sensu wiązać jej z tym zespołem, my robimy swoje, a oni swoje. To U.D.O. Udo Dirkschneider to Udo Dirkschneider - osobny byt, ale nadal oryginalny głos Accept (śmiech). W połowie płyty znalazła się ballada "Don't wanna say Goodbye". Jako, że nie brzmi jak typowa ballada U.D.O. i jest oznaczona jako bonus track, zastanawiam się czy nie jest to

na przykład niepublikowany wcześniej materiał lub cover. Nie, nagraliśmy ją podczas tej samej sesji, co inne utwory na "Game Over". W zasadzie historia stojąca za tym kawałkiem również jest dość osobista. Zrozumienie tekstu wymaga otwartego umysłu. Osobiście, porusza mnie taka muzyka, której tekst mogę odnieść do własnych doświadczeń. Gdy ludzie słuchają "Don't wanna say Goodbye" mogą mieć na myśli osobę, która zmarła, miłość swojego życia, którą stracili lub cokolwiek innego, w zależności od człowieka. To bardzo interesujące. Gdy słuchasz tego utworu, możesz stworzyć własną interpretację, pasującą do twojej własnej historii. Słuchałam Waszej ostatniej koncertówki. Mam wrażenie, że była nagrana w celu pod niesienia fanów na duchu w czasie pandemii. Tak, to był zdecydowanie jeden z najbardziej emocjonalnych koncertów, jakie zagraliśmy, nie tylko jako zespół, ale też jako oddzielni muzycy. Będę z tobą szczery: gdy zobaczyłem publiczność, natychmiast zaczęły mi płynąć łzy. To dlatego, że nie grałem wtedy na żywo od dziewięciu miesięcy, co było jak do tej pory moją najdłuższą przerwą. To sprawiło, że ta noc była wyjątkowa. Stwierdziliśmy, że musimy przygotować dobrą i długą setlistę, żeby ludzie też poczuli, że to coś niezwykłego. Udało nam się to zrobić, a ludzie również odwdzięczyli się energią, która wpłynęła na tę niezwykłość. Jestem bardzo szczęśliwy, że nagraliśmy to wydarzenie. Wyszło świetnie. Kiedy nagrywaliście koncertówkę "Pandemic Survival Show" we wrześniu 2020 niemal nie było możliwości grać koncertów. Jak to się w ogóle stało, że udało Wam się zagrać tak duży koncert w Bułgarii? Zwróciłam też uwagę, że sam amfiteatr jest zabytkowy. Nie spotkaliście się z obiekcjami, że tego rodzaju obiekt nie nadaje się do grania heavy metalu? Wiem, że po występie Iced Earth w antycznym amfiteatrze na Cyprze, zaprzestano organizować tam koncerty metalowe. Poproszono nas o zagranie tego koncertu już wcześniej w 2020. Stwierdziliśmy, że jeśli dadzą radę to zorganizować i jest możliwość wystąpienia na żywo w tak trudnym okresie, to dlaczego mamy nie spróbować i zrobimy to z przyjemnością. Ale nie byliśmy przekonani, że do niego dojdzie. Im bliżej września, tym bardziej się niepokoiliśmy, ale promotor i organizator zapewniali nas, że wszystko jest pod kontrolą, a show ma zielone światło. Postanowiliśmy więc również nagrać ten koncert, bo czuliśmy, że to będzie coś wyjątkowego. Gdy dotarliśmy na miejsce, wszystko było gotowe i bezpieczne. Staraliśmy się także nie robić nic nieodpowiedzialnego przed występem, żeby nikogo nie narażać, więc ludzie mogli być spokojni. Wirus się nie rozprzestrzenił i dla wszystkich to była wspaniała noc, nie tylko dla publiczności, ale też zespołu. Nie byliśmy wtedy pewni, czy coś takiego będzie mogło się jeszcze wydarzyć w przyszłości, więc tym bardziej cieszyliśmy się, że nie odmówiliśmy zagrania tego koncertu. W Polsce zdarzają się pesymiści, którzy twierdzą, że "już nic nigdy nie wróci do normalności", a już na pewno nie będzie normal nych koncertów. Wiem, jak rozwój pandemii i pandemicznych reguł powoduje rozgorycze nie u muzyków. Kiedy ostatnio rozmawiałam z Udo przy okazji "We are one", wyrażał opi-

nię, że już niedługo wszystko będzie ok. U Was w Niemczech też pojawiają się tacy pesymiści, jak w Polsce? Jaki klimat panuje w branży muzycznej? Wciąż jest bardzo ciężko, jeśli chodzi o organizację koncertów. Oczywiście, odbywają się, ale to coś w stylu występów na plaży, wydarzeń z ograniczeniami liczby osób i wymogami zachowania odstępu. Cierpimy również finansowo. Czasami słyszymy: "tak, możecie zagrać koncert, ale nie wolno wam sprzedawać biletów". To zabójcze dla promotorów i muzyków. Ale też jestem optymistą i wierzę, że wszystko może jeszcze wrócić do normy i w pewien sposób wróci. Zobaczymy, jak wirus potraktuje nas zimą. Szykujemy setlisty na listopad i grudzień, ale nie wiemy, co się wydarzy. Możliwość pojechania w trasę na normalnych warunkach byłaby czymś wspaniałym. Osobiście raczej nie spotykam wielu osób, które pesymistycznie patrzą na obecną sytuację. Myślę, że już w przyszłym roku powrócą festiwale, jakie znamy. Są wykonawcy, z którymi marzysz, żeby zagrać na jednej scenie? Z U.D.O., Dirkschneider & The Old Gang, albo solowo, jako perkusista. Oczywiście, jest wielu takich artystów. Judas Priest to chyba najlepszy przykład, jaki mogę podać. Albo AC/DC! Ale oczywiście jest też masa innych ludzi, z którymi chciałbym współpracować. Współcześnie mamy mnóstwo świetnych głosów kobiecych w heavy metalu. Nic nie mogłoby się jednak dla mnie równać z Judas Priest (śmiech). Zapytam jeszcze o samą grupę Dirkschndeider. Powstała między innymi, żeby grać kawałki Accept. Wydawało mi się, że w związku z tym, zespół U.D.O. zaprzestanie grania kawałków Accept i skupi się tylko na solowej twórczości Udo. Tymczasem na tym koncercie pojawiły się wyjątki. Moje przeświadczenie na temat podziału repertuaru U.D.O. i Dirkschneider było błędne? Nie mieliśmy w planach grać kawałków Accept na naszej nadchodzącej trasie, ale Bułgaria była pod tym względem wyjątkowa, bo chcieliśmy stworzyć równie wyjątkową setlistę, by zadowolić publiczność. Myślę, że dla obecnych wtedy ludzi to była świetna niespodzianka. Później, latem, stwierdziliśmy, że nie ma zbyt wielu okazji do koncertowania, więc dlaczego nie mielibyśmy się po prostu dobrze bawić, grając kilka numerów Accept? O to w tym wszystkim chodzi. Granie Accept to dobra zabawa dla publiczności, która chce pośpiewać, ale także dla nas, na scenie. Oczywiście, tak samo dobrze bawię się grając materiał U.D.O., ale wiesz, te kawałki to pewne dziedzictwo. Gdy zaczynasz "Princess of the Dawn", "Metal Heart", "Fast as a Shark" albo "Balls to the Wall", ludzie szaleją. To główne źródło radości przy graniu ich na żywo. Tu muszę trochę poprawić ojca (śmiech). Powiedział, że nigdy już nie zagra kawałków Accept z U.D.O., ale w sumie, dlaczego nie? Przecież to również jego spuścizna. To on połączył ten zespół, to on go stworzył, to jego historia i kariera. To jego głos, więc to jak najbardziej słuszne, żeby nadal wykonywać te utwory. Bardzo dziękuję ci za dzisiejszy wywiad i poświęcony czas. Miłego dnia. Wzajemnie. Życzę wam dużo zdrowia! Iga Gromska & Katarzyna "Strati" Mikosz

U.D.O.

147


został zerwany z powodu wybuchu grunge'u. Później Unchained zmienił profil na zespół tworzący muzykę autorską.

Pochodnia Rock'n'rolla Premiera The Mighty One "Torch Of Rock'N'Roll" okazała się doskonałym pretekstem do przybliżenia Wam postaci kanadyjskiego gitarzysty i wokalisty Tima Steinrucka. W jego duszy płonie rockowy ogień, odkąd 43 lata temu zapoznał się z Kiss "Destroyer". Ot tego czasu całe jego życie kręciło się wokół tego rodzaju muzyki. Produkował go sam Paul Stanley, przemierzył USA z repertuarem Van Halen, stworzył najbardziej autentyczny cover band ZZ Top na świecie, a ostatnio wydał trzeci autorski krążek swojej hard rockowej kapeli The Mighty One. Podczas rozmowy pokazał mi kawałek lasu obok swojego domu, ponieważ jak wielokrotnie podkreślał - Brytyjska Kolumbia to piękne miejsce. HMP: Co to znaczy, że jesteś "strażnikiem rock'n'rollowej pochodni" ("a guardian of rock'n'roll torch")? Tim Steinruck: (śmiech) Rock'n'rollowy ogień rozpalił się we mnie, gdy w wieku 13 lat dostałem swój pierwszy album Kiss pt. "Destroyer". Zakochałem się w tej muzyce. Wkrótce chwyciłem za gitarę. Mieszkałem na farmie w Brytyjskiej Kolumbii (Kanada), więc podpiąłem ją do bardzo długiego przedłużacza sięgającego od salonu, poprzez kurnik (mieliśmy tam aż 300 kur) aż do stodoły. Zagrałem swój pierwszy akord w życiu, poczułem wibrację, dźwięk eksplodował. Wyobrażałem sobie, że niemal wybuchł pożar. Ten ogień rock'n'rolla nadal płonie wewnątrz mnie a mam teraz 56

niedziela była najważniejszym dniem tygodnia. Wychodziliśmy wspólnie, spotykaliśmy się z innymi członkami lokalnej społeczności a wszystko odbywało się przy muzycznym akompaniamencie. Mój Ojciec był organistą, moja Mama śpiewała, cała rodzina występowała. W tym sensie moi rodzice zainspirowali mnie do wejścia w świat show-biznesu, przygotowali do stawania przed publicznością. Jestem im za to wdzięczny. Nie wiem, czy spodziewałeś się tego po rock'n'rollowcu, który gra na dużych scenach dla wielotysięcznych tłumów. Ważne, że osiągnąłeś wiele sukcesów muzycznych. Poprosiłbym Ciebie teraz o potwierdzenie trzech faktów - czy są prawdziwe? Po

I po trzecie, stworzyłeś również najwierniejszą kopię ZZ Top w postaci Leg ZZ, tak? Tak. Jestem wielkim fanem ZZ Top. Nasz zespół Leg ZZ był ich najbardziej autentycznym cover bandem. Posługiwaliśmy się identycznymi gitarami, studiowaliśmy wszystkie aspekty ich koncertów a ja miałem przyjemność porozmawiać osobiście z Billy'm Gibbonsem. Wesoło. Dyskografia Twojego obecnego zespołu The Mighty One składa się z czterech albumów studyjnych. Czy mógłbyś po krótce przedstawić ewolucję Waszej muzyki? Główne różnice sprowadzają się do zródła inspiracji. Debiut (2008) nagrałem sam, to ja byłem więc The Mighty One. Rozpadało się moje pierwsze małżeństwo, więc sesję traktowałem jako terapię, która pomogła mi przejść przez ten trudny okres. Wydawało mi się, że zagadnienie utraty kogoś bliskiego pozostanie głównym punktem zainteresowania całego projektu, ale tak się nie stało. W międzyczasie wydałem "God's Chair" (2010), ale nie ukazał się on pod szyldem The Mighty One, tylko podpisałem go własnym imieniem. Drugi album "Shift" (2012) tworzyłem w kompletnie innych okolicznościach. Studiowałem astronomię Majów, interesowałem się końcem ich kalendarza w 2012r. itp., więc o takich sprawach śpiewałem. Trzeci longplay "Torch Of Rock'N' Roll" (2021) miał być moją spuścizną, zawierającą obok nowych pomysłów również te z "ery Paula Stanley'a" lat 90. Styl utrzymywaliśmy taki sam, ale zmieniała się tematyka. Czy widziałeś video do numeru tytułowego? To jest moja autobiografia. Na tym video pojawia się sugestia jakoby grunge zakończył panowanie rock'n'rolla. Nagle dziwnie się poczułem, gdy wszyscy wokół zaczęli nosić rozpięte flanelowe koszule i zachowywali się na scenie jak zagubione dzieci gabiące się na własne buty, zamiast prezentować porządne show. To nieco przyćmiło pochodnię rock'n'rolla.

Foto: Foto: The Mighty One

148

lat. Cała moja droga życiowa została wyznaczona przez wspomniany moment. Pochodnia (torch) odpowiada mojemu życiowemu powołaniu a rock'n'roll jest jej źródłem energii. Robię wszystko co możliwe, aby go chronić, nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich ludzi na świecie, którzy go cenią. Wiem, że takich osób jest mnóstwo, w każdym wieku. Dostali kiedyś swój pierwszy album i od tej chwili ich życie obraca się wokół rock'n'rolla. Oto, co znaczy być "a guardian of rock'n'roll torch".

pierwsze, czy to prawda, że grałeś kiedyś w zespole Van Halen? Nie. Uczestniczyłem jednak w tribucie Van Halen, nazywającym się Unchained. Wiążą się z nim moje pierwsze większe doświadczenia sceniczne. Przemierzałem całe Stany grając kawałki Van Halen. Był to szczególny czas, ponieważ akurat Sammy Hagar powrócił do Van Halen, próbując stworzyć coś nowego, podczas gdy my koncentrowaliśmy się na ich klasycznym dorobku.

Dostałeś album Kiss, ale miałeś również muzykalnych rodziców. Jak wpłynęli oni na Twój muzyczny gust? Moi rodzice są niezwykle muzykalni. Ważną rolę w domu odgrywał kościół. Mieszkaliśmy na wsi - od najbliższego sąsiada dzieliła nas cała mila (około 1,6 km - przyp. red.). Każda

Po drugie, wyprodukowałeś solowy album Paula Stanley'a (Kiss) we własnym studiu? Nie. Na odwrót. Paul Stanley był managerem i producentem Unchained od 1989r. do 1993r. Wyprodukował nasz debiutancki album będący formą tribute dla Van Halen. Mieliśmy kontrakt z Polygram Records, ale

THE MIGHTY ONE

Ale tylko na kilka lat. Obecnie rock'n'roll znów jest cool a grunge'u mało kto w ogóle słucha. Okładka Waszego nowego albumu przypomina o okładce archetypowego albumu heavy metalowego Judas Priest "British Steel". Czy Twoim zamiarem od samego początku prac nad "Torch Of Rock'N'Roll" było zdefiniowanie, czym dla Ciebie jest bądź powinien być współczesny rock'n'roll? Zdecydowanie. Moim marzeniem od lat 80. było, aby dawać czadu na scenie, grając legendarne utwory i doprowadzając publiczność trzymającą rozpalone zapalniczki do szaleństwa. Okładka dokładnie to reprezentuje. Takie doświadczenia będą wkrótce dzielić wszyscy fani przychodzący na nasze przyszłe koncerty. Na Bandcampie napisaliście jednak: "Torch Of Rock And Roll burns brighter than ever before. A beacon of hope rising above the waves of darkness". Czy chodzi o nastanie jakichś nowych trendów? Pewnie. Z punktu widzenia makro - zgadza się. Żyjemy w bardzo wymagającym świecie. Chcę tworzyć muzykę, która wnosi słuchaczom więcej światła, podnosi ich na duchu, dodaje nadziei. Jestem przekonany, że "Torch Of Rock And Roll" dokładnie to robi. Swoją drogą, po-


zytywnym efektem covidu jest to, że bez niego nasz album nie oddziaływałby aż tak mocno na odbiorców. Covid umożliwił nam powrót do jaskiń, w przypadku The Mighty One ową jaskinią jest studio. Mogliśmy się w pełni skoncentrować na nagraniach. Straciliśmy wielu ludzi z powodu covida, ale dla mnie covid to był "a gift" (prezent - przyp. red.). Zapytałeś przed chwilą, czy widziałem video do utworu tytułowego. Oglądałem również to do "Burden". Lubię, jak operujecie w tym utworze kontrastem, przeciwstawiając łagodne motywy masywnej ścianie dźwięku. Zastanawiałem się, na ile jest to nowoczesne podejście? Dziękuję za Twój uprzejmy komentarz. "Burden" to akurat jeden z utworów, które napisałem pod koniec lat dziewięćdziesiątych, a więc ma już ponad 20 lat. Pasuje jednak do współczesności. Myślę, że kiedy kompozytor rockowy napisze naprawdę dobry utwór, staje się on ponadczasowy i zawsze dobrze się go słucha. "Burden" ma w sobie coś z Nine Inch Nails, bo wówczas bardzo ich lubiłem. Jest mroczny, ponury, a przy tym aktualny. Przeznaczyłem odpowiednio dużo czasu na jego właściwe opracowanie. Udziela mi się ta atmosfera, a video dodatkowo ją wzmacnia. A co powiesz o Waszym trzecim klipie? Wiem, że się nim obecnie zajmujecie. Sprostuję. Jako pierwsze opublikowaliśmy lyric video do "Coming On", później klip do "Torch Of Rock'N'Roll" i "Burden", a teraz planujemy czwarte video. Pracujemy jednocześnie nad trzema innymi teledyskami, nie chciałbym zdradzić ich tytułów, ale na pewno wywrzemy nimi mocne wrażenie na fanach. Wykorzystamy fragment ostatniego live stream show z Vancouver, podczas którego śpiewałem trochę w stylu mariachi po hiszpańsku. To dlatego, że naszym producentem był Meksykanin. A poza tym macie mnóstwo fanów w Kolumbii. W Kolumbii, Meksyku, Ekwadorze, Salvadorze, Argentynie i w Brazylii. Cieszymy się gorącym odzewem z tamtych stron. W ogóle, powiem Ci, że mamy znacznie więcej fanów w Południowej Ameryce oraz w Europie niż w Ameryce Północnej. Negocjuję kilka kontraktów w USA i w Kanadzie, ponieważ zależy mi na zwiększeniu rozpoznawalności The Mighty

Foto: The Mighty One

Foto: The Mighty One

One w naszych okolicach. Powodzenia. Na pewno powstanie video do "When This Is Over"... Tak, związane z covidem. Próbujemy w nim przewidzieć, jak życie będzie wyglądać, kiedy obecne lockdowny dobiegną końca. Pozwól, że powiem Ci teraz coś o kawałku "My Garden", bo sam wpadłem na to, że nie śpiewasz tam wcale o narkotykach. Tytułowy ogród to metafora świadomości, dlatego że ogrody na ogół są zorganizowane na zamkniętym terenie, w przeciwieństwie do chaotycznych lasów rosnących na otwartej przestrzeni (lasy jako metafora nieświadomości). Co dokładnie chciałeś przez to wyrazić? Trafiłeś niemal w dziesiątkę. Podoba mi się ta analogia. Osobiście, powróciłem pamięcią do okresu współpracy z Paulem Stanley'em i do zamieszania z grunge'm. Czułem się sfrustrowany, bo umknęło nam sporo możliwości. Znajdowałem się w nieciekawym położeniu. Ogród w mojej głowie nie był dobrym miejscem na spokojne spacery, więc starałem się, żeby ludzie się ode mnie odczepili (śmiech). Przypominałem sobie, jak nagrywałem muzykę i nagle musiałem opóścić studio, bo klimat był tak gęsty i niesprzyjający. A więc to nie tylko filozoficzny koncept, ale odpowiedź na bardzo namacalne przeżycia w

fizycznej przestrzeni. Zupełnie inną interpre tacją tego samego utworu "My Garden" może być ryzyko związane z opuszczaniem strefy komfortu wywołane sesjami coachingowy mi. (śmiech) Zgadza się. Jedyna droga do światła prowadzi poprzez ciemność. Pracuję zawodowo jako osobisty coach wielu klientów (w tym muzyków, producentów, inżynierów dźwięku, innych artystów) w szkole nagraniowej w Vancouver. Uwielbiam prowadzić sesje coachingowe, doradcze oraz mentorskie. Kto jest Twoim coachingowym supervisorem? (śmiech) Ufam własnemu instynktowi oraz własnej intuicji, ponieważ prowadzą mnie one we właściwym kierunku. Czy jeśli czytelnik tego wywiadu będzie potrzebować coachingu, może się z Tobą skontaktować? Jak najbardziej. Można wysłać do mnie wiadomość poprzez Facebook lub e-mail: timsteinruck@gmail.com Ostatnio Dee Snider powiedział mi, że czuje się jak coach, gdy śpiewa. Ja nie jestem pewien, czy to nie jest pomieszanie pojęć, ponieważ Dee Snider stoi w centrum akcji i nie zna specyfiki celów swoich słuchaczy. Myślę, że kiedy wokalista stoi w świetle reflektorów i mnóstwo ludzi go słucha - tak jak w przypadku Dee Snidera - to na takim wokaliście stoi odpowiedzialność za dzielenie się lekcjami z własnych doświadczeń. Niezależnie jak to nazwiemy, popularna osoba powinna być wzorem do naśladowania dla innych oraz ukazywać nowe sposoby skutecznego radzenia sobie w życiu. Ludzie na ogół nie potrzebują wcale być coachowani, ale często zdarza się, że potrzebują kierunkowskazów, które pomogą odnaleźć im własną tożsamość. To jest jedno z głównych zadań coachingu, ale nie tylko poprzez coaching można je realizować. Mnie inspirują ludzie tacy jak Dee, którzy pozytywnie oddziałują na innych, w piękny sposób. Wokaliści mogą czuć się odpowiedzialnymi za inspirowanie innych, ale z drugiej strony ważne jest, aby nie wyrządzali szkód emocjonalnych. Na jednym fejsbukowym filmie powiedziałeś niedawno, że gniew sam w sobie nie jest zły, ale w niektórych sytuacjach może szkodzić zdrowiu.

THE MIGHTY ONE

149


Zgadzam się z tym. Z wysoką rangą społeczną wiąże się wysoki poziom odpowiedzialności. Teksty piosenek mają znaczenie. Jako figura publiczna dostrzegam, że odpowiadam za to co mówię, jak mówię i dokąd ludzi prowadzę.

ostrożniej podchodzili do relacji międzyludzkich. A kiedy one się kończą, nie pozwalali sobie na sięganie emocjonalnego dna, w którym kompletnie by się zatracili. Mój przyjaciel przegrał. Nie ma go już wśród nas.

Bardzo ważne. "When This Is Over" to nowy utwór, zwiastujący przyszłość The Mighty One i przynoszący nadzieję. Widzimy na horyzoncie koniec lockdown'u, ale jeszcze nie nadszedł. Damy radę.

Zamiast śpiewać "Darker Side Of Me" z gniewem, wykazałeś się tam silną empatią w głosie. Co dokładnie chciałeś nam przez ten utwór powiedzieć? Zaprzyjaźnijmy się i prowadźmy konstruktywne relacje z własnymi cieniami. Kiedy idziemy drogą a słońce oślepia nas pełnym blaskiem, i tak mamy cienie. Każdy z nas jakieś ma. Jeśli je zignorujemy, to zupełnie tak jakbyśmy żyli tylko w nich. W rzeczywistości, w każdym człowieku tkwi zarówno światło, jak i cień. To nasza natura. Ważne, żeby zaprzyjaźnić się z obiema aspektami naszych osobowości.

Czy to ten sam przyjaciel, od którego dostałeś swój pierwszy egzemplarz albumu Kiss? Nie, ale on też w młodości uważał Kiss za swój ulubiony zespół. Spotkałem go, gdy miałem 22 lub 23 lata.

W ten sposób album ma zarówno intro, jak i outro. To celowe. Większość moich starszych, ulubionych albumów, je ma. Zaczynają się mocno, w trakcie ukazują głębokie emocje, stają się mroczne, ale kończą się happy-endem. Słuchanie takich płyt jest jak wybieranie się w podróż. Naszą intencją było zrobić to samo na "Torch Of Rock'N'Roll", ponieważ brakuje nam tego na wielu współczesnych wydawnictwach. W efekcie, zapraszamy na muzyczną przygodę, tak jak nas zapraszano, gdy byliśmy nastolatkami.

Tim, wywarłeś na mnie ogromne wrażenie, stawiając odważnie czoła problemowi samobójstw w "Kickin' Stones". To wielka sztuka, podjąć odpowiedzialnie taki temat wobec

Za każdym razem dostaję gęsiej skórki, gdy słyszę gitarowe solo w "Kickin' Stones". Zawarłeś w nim tak wiele pasji, jakbyś niemal usiłował powstrzymać nim kogoś przed ode braniem sobie życia. W ciemności tkwi piękny dramatyzm, kiedy podejmujemy wyzwanie uporania się z nią. Wskazane solo śpiewa bólem duszy mojego przyjaciela, ale też triumfem zwycięztwa nad ludzkimi słabościami. Zagrał je Colin Glennie (mieliśmy dawniej zespół Reality Cane, w którym Jeff Worobec grał na perkusji). Na początku powstało w wersji na klawisze w wykoFoto: The Mighty One

Płyty winylowe składają ze stron A i B. Wasz album doskonale pasuje do formatu winylowego. Piąty spośród dziesięciu utworów kończy się trwającym minutę outro, zaś szósty utwór wkracza z nową dawką energii. Dokładnie ten zabieg wykorzystamy na winylu. Zdradzę Ci mały sekret. Natrafiłem na tłocznię winyli w UK, która weźmie proch Jeffa Worobeca i rozsypie go wewnątrz specjalnej edycji winylowej "Torch Of Rock'N'Roll". W ten sposób dopełni się dedykacja albumu Jeffowi. Wow. To zaskakujące i przerażające. O ile pamiętam, Girlschool zarejestrowało kiedyś dźwięk zmarłej Kelly Johnson, potrząsając jej trumną w studiu nagrań. Nie wiedziałem tego, ale ciekawe. Na pewno poszukam informacji o tym. Ja ten pomysł wziąłem od Kiss. Oni zmieszali swoją krew z czerwonym atramentem w limitowanej edycji komiksu. Przy okazji wyjawię, że pracuję nad własnym komiksem nazwanym "The Mighty One And The Super Hero Of Light". Wykorzystam w nim wiele grafik z "Torch Of Rock' N'Roll". Pierwsza seria ukaże się w ciągu następnych trzech miesięcy (a rozmawialiśmy 27 lipca 2021r. - przyp. red.). Tobie powiedziałem o tym w pierwszej kolejności (śmiech).

odbiorców, których stanu emocjonalnego przecież nie znamy, bo nie wiemy, kto będzie słuchać wydawanej muzyki. Czy zastanawiałeś się nad tym, że być może "Kickin' Stones" wysłucha osoba o myślach samobójczych? "Kickin' Stones" dotyczy konkretnie jednej osoby, a mianowicie mojego najlepszego przyjaciela, perkusisty o imieniu Jeff Worobec. Znamy się od czasów Unchained. Dedykuję mu cały album "Torch Of Rock'N'Roll" z czterech powodów. Jak już wspomniałem, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Pomagamy sobie wzajemnie nieść pochodnię rock'n'rolla. Utwór "Kickin' Stones" odnosi się do sposobu, w jaki podchodzi on do swoich relacji z kobietami za każdym razem powodował implozję tych relacji. A kiedy do tego dochodziło, reagował nadmiernie emocjonalnie, jakby miał skończyć się świat. Niejednokrotnie usiłował targnąć się na własne życie. Naprawdę poniewierało to nim. Był alkoholikiem, reagował destrykcyjnie. Chcę ostrzec innych w "Kickin' Stones", żeby

150

THE MIGHTY ONE

naniu Jamesa Meyera (James odpowiada za partie klawiszowe na całym albumie "Torch Of Rock'N'Roll"). Ogólnie mogę powiedzieć, że wszyscy ludzie zaangażowani w The Mighty One w przeszłości, w ten lub inny sposób pojawili się na "Torch Of Rock'N'Roll". To nasza spuścizna (the legacy). Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość w jednej formie. Klawisze kojarzą mi się nieco z solowymi bal ladami Ozzy'ego Osbourne'a. Absolutnie. Coś w tym jest. Powiem Ci jednak, że "Kickin' Stones" to nasza odpowiedź na Guns N'Roses "November Rain". Słuchaliśmy tego na okrągło. Pracujemy teraz nad video do "Kickin' Stones". Czyli wyjawiłeś mi dziś kolejną tajemnicę (wszyscy się śmieją, przyp. red.). Jak ważne było dla Ciebie, żeby zakończyć album z "When This Is Over", zamiast pozostawić słuchaczy ze złamanym sercem w "Kickin' Stones"?

Kiedyś musi być ten pierwszy raz (śmiech). Czy "Christmas In The North 2020" to ostatni koncert, na którym zagrałeś? To nie był koncert The Mighty One, tylko mój występ wraz z norweskim Viking Queen. Chcieliśmy wyruszyć z nimi w trasę tego lata 2021, ale prawdopodobnie wydarzy się to dopiero w następnym roku. Jak już mówiłem, ostatnio The Mighty One zrobiło live streaming z gigu w Vancouver. Wkrótce pojawi się video stworzone na jego bazie. Co byś powiedział na koncert w Polsce? Super byłoby zagrać w Polsce. Zależy mi na zbudowaniu grupy fanów w Polsce, Czechosłowacji (wyjaśniłem mu, że mamy teraz oddzielnie Czechy oraz Słowację, przyp. red.) i w Rumunii. Uwielbiam wschodnią Europę. To miłe. Bardzo dziękuję Ci za rozmowę. Czy chciałbyś jeszcze coś dodać? Życzę wszystkim, żeby pozostali silni i zdrowi. Feel the fire, keep it burning, torch of rock'n' roll. Sam O'Black PS: Recenzja The Mighty One "Torch Of Rock'N'Roll" znalazła się w HMP 79, str. 230.


To celebracja wszystkiego, co do tej pory udało nam się osiągnąć w metalu Rozmowa z frontmanem Judas Priest przypadła na idealny moment. Dokładnie w rocznicę wydania "Painkillera", kilka dni po okrągłych, 70. urodzinach Halforda, w roku, w którym "Point of Entry" skończyło 40 lat i w którym Priest zaplanowało niespodzianki z okazji 50lecia istnienia. To nie tylko specjalna trasa koncertowa, przeniesiona na 2022, ale również wyjątkowe wydawnictwo "50 Heavy Metal Years in Music" - składanka dostępna na CD i winylu, a także w specjalnym boxie kolekcjonerskim, zawierającym, poza kompletną dyskografią zespołu, również kilkanaście niepublikowanych wcześniej koncertówek. Rob wyjaśnił jednak nie tylko stojącą za tym przedsięwzięciem ideę i odniósł się do wszystkich wymienionych rocznic, ale opowiedział też o autobiografii, ulubionym filmie, wchodzeniu w buty Ozzy'ego Osbourne'a i planach zaaranżowania kompozycji Judas Priest na orkiestrę symfoniczną, przy wszystkim odznaczając się typową dawką brytyjskiego humoru. Choć było to spotkanie z wyjątkową dla historii metalu osobą, udowodnił, że w każdym swoich wcieleń jest prawdziwy. Jako frontman największego zespołu heavymetalowego, artysta, przyjaciel i - po prostu - człowiek. HMP: Spotykamy się o ciekawej porze, bo w Polsce już prawie "żyjemy po północy", ale każda pora jest dobra, żeby porozmawiać z Metalowym Bogiem. Rob Halford: (śmiech) To świetnie! Jestem bardzo podekscytowany tą rozmową. "Living after midnight, rockin' to the down!". Przeczytałam twoją autobiografię. Czytało się ją jak dobrą powieść, co nie jest zaskocze niem, skoro jesteś tekściarzem i lubisz dobrą literaturę. Jest jedno pytanie, które muszę zadać. Czy po wydaniu książki udało ci się w końcu spotkać z Noddym Holderem? (W "Wyznaniu" Rob pisał, że mimo że on i front man Slade spędzili całe dzieciństwo i młodość mieszkając obok siebie, nigdy nie udało im się porozmawiać na żywo - przyp. red.) (śmiech) Nie, nadal nie spotkałem Noddy'ego. Wiele razy próbowaliśmy się umówić, ale wiesz, teraz on jest na jednym końcu świata, ja na drugim. To się wydaje nieprawdopodobne, że nigdy na siebie nie trafiliśmy, gdy mieszkał blisko mnie, w Beechdale, tuż za rogiem, tak jak napisałem w książce. Nasz dobry przyjaciel, Jude, który pracuje jako techniczny w ekipie Priest, przyjaźni się z Noddym i spotykają się w każde święta Bożego Narodzenia, więc trzymam kciuki, że w tą przerwę świąteczną również ja w końcu go spotkam. Gwarantuję, że zdjęcia z tego wydarzenia obiegną cały internet, więc na pewno się dowiesz, jeśli będzie to miało miejsce (śmiech). Czy postrzegałeś pisanie książki jako finałową część swojej własnej terapii? Wiesz, nigdy nie doceniałem, a może nawet nie dostrzegałem terapeutycznego znaczenia słowa pisanego i opisywania fragmentów własnego życia. Aż do momentu wydania książki wszystko, co ludzie o mnie wiedzą, powinni byli odczytywać z mojej muzyki. Muzyka, którą "mówimy", jest naszym życiem, w niej tkwi przesłanie. Nie chodzi tylko o moje życie, ale o życia wszystkich członków Judas Priest. Możliwość prawdziwego wyspowiadania się w formie książkowej była dla mnie nietypowym doświadczeniem. To była ciekawa podróż. Wszyscy nosimy masę wspomnień w naszych głowach i gdy w końcu pojawia się możliwość, żeby przenieść je na papier, a nawet nagrać

audiobooka, jest dziwnie. Wiesz, do tej pory nawet nie przeczytałem gotowej książki, ponieważ to ja nią jestem! Nie słyszałem też nagrania, bo nim również jestem. Wielu muzyków tak ma. Kończymy pracować nad płytą i zajmujemy się kolejnym projektem. Od dawna nie słuchałem, na przykład, studyjnej wersji "Screaming for Vengeance". Nie potrzebuję, w końcu byłem tam i to ja ją nagrałem. To, co chcę przez to przekazać, to że jeśli mówimy o książce jako terapii, to cieszę się, że udało mi się to zrobić, ale po jej skończeniu przyszła pora, żebym przeszedł dalej, do następnej wielkiej rzeczy, czymkolwiek ona będzie. Kilka dni temu skończyłeś 70 lat, więc spóźnione wszystkiego najlepszego, Rob! Bardzo dziękuję, jesteś pierwszym polskim metalheadem, który złożył mi życzenia urodzinowe. Wiem, że jedną z twoich największych inspiracji jest Pavarotti, który najlepiej śpiewał po 60 roku życia. W nawiązaniu do muzyki klasycznej, czy widzisz podobieństwa pomiędzy nią a heavy metalem? Już Deep Purple wprowadziło ją do rocka, inspirując się Bachem. Chciałbyś kiedyś zaaranżować stare numery

Priest na orkiestrę? Czy techniki klasycznego śpiewu pomogły ci przy trenowaniu własnego wokalu? To bardzo dobre pytanie. Z przyjemnością stwierdzam, że dla mnie, osobiście, Priest najmocniej zbliżyli się do tego, o czym mówisz, gdy nagrywaliśmy "Nostradamusa". Tak, pojawiły się tam takie partie. Jest tam jeden utwór w którym śpiewam po włosku. Starałem się przywrócić w nim ducha Pavarottiego. Od czasu wydania tej szczególnej płyty myślę, że byłoby wspaniale usłyszeć całego "Nostradamusa" instrumentalnie w wykonaniu orkiestry. Jeśli masz jakieś znajomości wśród polskich muzyków grających w orkiestrze symfonicznej, możesz im przekazać, że Metalowy Bóg wzywa ich, żeby to wspólnie zrobić (śmiech). Myślę, że byłoby to coś pięknego. Każdy aspekt "Nostradamusa" prosi się o to, żeby przedstawić go słuchaczom w takiej wersji. Na "Nostradamusie" skupiliście się na tematyce przepowiedni. Postrzegasz obecny, trudny czas jako spełnienie się jednej z nich? Jak odnajdujesz się podczas pandemii jako muzyk i uduchowiona dziś osoba? Myślę, że Nostradamus był niezwykłym człowiekiem. Z pewnością miał wyjątkowy dar jako wróżbita. Istnieją tacy ludzie. Pisałem o tym w biografii, gdy w jednym z klubów spotkałem kobietę podającą się za medium i powiedziała mi po śmierci mojego partnera, Brada, rzeczy, o których tylko my dwaj mogliśmy wiedzieć. Są różne znaki, sygnały, na które nasz mózg nie zwraca uwagi. Na co dzień wykorzystujemy jego możliwości w niewielkim stopniu. Ale są ludzie, którzy potrafią dostrzec więcej, obdarzeni czymś szczególnym. Zaraza, plaga i wszystko to, o czym mówiliśmy na "Nostradamusie" - możemy teraz tego znów doświadczyć. To przerażający etap w historii ludzkości. Tym ciekawiej byłoby przełożyć tę płytę i doświadczenia na musical. Wszystkie ludzkie tragedie były i mogą być przetwarzane na muzykę. Już od czasów "there'll be bluebirds over the white cliffs of Dover again". Muzyka pozwala dostrzec element duchowości i człowieczeństwa w każdym traumatycznym wydarzeniu. Przejdźmy do składanki 50 Heavy Metal Years, którą teraz wydajecie i specjalnego boxa pod tą samą nazwą. Utwory, które się na

Foto: Judas Priest

JUDAS PRIEST

151


nich znalazły były remasterowane z oryginal nych ścieżek przez Alexa Whartona w Abbey Road Studios w Londynie. Beatlesi są bardzo ważną częścią historii Judas Priest - jesteście ich fanami, pisaliście nawet kawałki w domu Lennona i Yoko Ono. Czy był to więc celowy zabieg? Nie, to nie było celowe. Ale to piękne, idealne miejsce, umożliwiające nam realizowanie takich przedsięwzięć jak to. To jak dodatkowe błogosławieństwo, szczególnie dla mnie i dla Glenna. Zawsze byliśmy największymi fanami The Beatles! Sama myśl, że nasze kawałki były remasterowane w tym samym budynku, w którym pracowali John, Paul, George, Ringo i George Martin jest niesamowita. To po prostu bardzo cool. Myślę, że świetnie koreluje z faktem, że pracowaliśmy nad "British Steel" w domu Ringo, który należał też do Lennona. Judas Priest i nasze życie w tym zespole ma w sobie mnóstwo z Beatlesów! W takim razie to świetny zbieg okoliczności. Tak, zdecydowanie. Lista utworów na "50 Heavy Metal Years" jest dość nieoczywista, co pewnie ucieszy fanów. Znalazł się tam nawet live "Green Manalishi" Petera Greena, z okresu, w którym powstało "Point of Entry", zdecydowanie nienajlepsza era Priest, ale jeden z waszych najlepszych coverów. Pojawia się także w kilku różnych wersjach live wśród ponad 40 płyt w specjalnie wydanym z tej okazji boxie. Co sprawia, że ten cover jest tak ważną częścią historii Judas Priest? Każdy zespół ma takie piosenki, do których wyjątkowo często nawiązuje w swoich setlistach. To są ważne utwory, które, patrząc na nie z perspektywy czasu definiują to, kim jesteś i jak dużo osiągnąłeś. Równie ważne, a może nawet bardziej, jest to, czy fani chcą je usłyszeć! A nasi fani chcą słuchać "Green Manalishi". Oczywiście nie gramy tego coveru cały czas. Zrobiliście z niego swój własny utwór. Tak, to był dokładny powód, dla którego postanowiliśmy zreinterpretować ten kawałek. To dowodzi, że każda dobra kompozycja może mieć wiele różnych interpretacji. Zrobiliśmy z "Green Manalishi" metalową bestię. Peter Green był muzycznym geniuszem, więc to oczywiście również jego zasługa.

"Point of Entry" kończy w tym roku 40 lat. Podobno nie przepadasz za tym albumem. Co dobrego jesteś w stanie o nim powiedzieć po tak długim czasie? Czy ten okres naprawdę był dla Priest tak trudny? Trudno znaleźć bootlegi z początku lat 80., w książce też niewiele o nim pisałeś. Chciałbym szybko wyjaśnić, że "Wyznanie" z założenia było książką o mnie, nie książką o zespole i albumach. Kiedy myślę o tym, jakie uczucia towarzyszyły mi przy "Point of Entry", myślę o tym, w jak zapracowanym okresie znajdowało się wtedy Priest - wydawaliśmy album dosłownie każdego roku i co roku jechaliśmy w trasę. Gdy to teraz wspominam, uważam, że to nadzwyczajne, że w ogóle byliśmy w stanie to robić! A jednak daliśmy radę, bo tego wtedy oczekiwano, nie tylko od Priest, ale od każdego. Wiesz, gdy metalowa maszyna zaryczy pierwszy raz, nie możesz jej już zatrzymać. Wróciliśmy więc do studia z garścią pomysłów i to one utworzyły te dwa czy trzy wspaniałe utwory na "Point of Entry". Ale gdy teraz miałbym porównać ten album z takim "Painkillerem", który dokładnie w dniu naszej dzi-

siejszej rozmowy kończy 31 lat… "Painkiller" to kolosalna płyta, to od początku do końca trafione strzały. Bang, bang, bang! Każdy numer to szczyt naszych możliwości. Na "Point of Entry", gdy przesłuchasz kawałki w stylu "Turning Circles" czy "Don't Go", jak dla mnie są dobre jak na tamte czasy, ale niekoniecznie dobrze oddają to, co nasz zespół potrafił, patrząc na to, co zrobiliśmy później. Mówiąc to, chciałbym zaznaczyć, że niczym nie różnimy się od innych zespołów, które mają własną przygodę z komponowaniem i nagrywaniem albumów. Każdy z nich jest częścią tego, kim sam jesteś w danym momencie. Dokładnie tak było z nami. Akurat w takim punkcie byliśmy przy danym albumie z naszymi uczuciami, pomysłami i muzyką i w takim stylu je nagraliśmy. To wciąż ważny dla Priest album, ale zdecydowanie nie jest to "British Steel" czy "Screaming for Vengeance" (śmiech). Ani "Firepower"! Ale oddaje to, kim jestem jako muzyk. Nie mówię o byciu członkiem Judas Priest, a byciu po prostu muzykiem. Kiedy myślę o wszystkich tych albumach i piosenkach, jestem świadomy, które są silniejszymi punktami niż inne. I jeden z tych silniejszych, "Screaming for Vengeance", o którym wspomniałeś, skończy w przyszłym roku 40 lat. Planujecie w jakiś sposób to uczcić? Może zagrać więcej utworów z tej płyty podczas waszej przyszłorocznej trasy z okazji 50-lecia? Tak, robimy to nawet teraz i będziemy pewnie robić na trasie 50 Heavy Metal Years, którą, jak wspomniałaś, przeniesiono na 2022. Jestem pewny, że jeszcze przejrzymy setlistę. W tym momencie jest tam już na pewno "The Hellion" razem z "Electric Eye". To dość trudne, bo nie mamy aż tak dużo czasu, który możemy poświęcić fanom, gdy wychodzimy na scenę i gdybyśmy mieli poświęcić go w większości na "Screaming for Vengeance", na pewno wielu z nich byłoby bardzo zadowolonych, ale równie wielu rozczarowanych. Gdy spojrzysz na to, czym dzisiaj jest Judas Priest, to celebracja wszystkiego, co do tej pory udało nam się osiągnąć w metalu. Miałeś okazję dwukrotnie zastąpić wokalistę Black Sabbath. Który kawałek był najtrudniejszy do wykonania na żywo, najbardziej wymagający wokalnie? O, to jest dobre pytanie. Istnieje wspaniały bootleg z koncertu, który zagrałem z Sabbath na Costa Mesa. Gdy się go słucha, można łatwo zauważyć, że musiałem zmienić styl śpiewania pod to konkretne show. Mój głos musiał wydobywać się z gardła, nie szyi czy klatki piersiowej. Ozzy jest wokalistą, który śpiewa w swój własny, bardzo specyficzny sposób. Musiałem spróbować go emulować w czasie tego występu. Nie jestem jednak Ozzym Osbournem. Tego dnia wystąpił Rob Halford. Nie ma chyba konkretnej piosenki, która okazała się najtrudniejsza. Nauczyłem się wszystkich, bo kocham każdy album Sabbath i wszystkie je znam. Musiałem się tylko nauczyć jak je odpowiednio wykonać (śmiech). Wolisz Sabbathów z Dio, czy z Ozzym? Jestem ogromnym fanem Ozzy'ego. Kocham Ronniego nad życie, jest moim mentorem, uwielbiam wszystko, co z nim związane i równocześnie uważam, że to co zrobił z Sabbath, było ważne. Ten zespół miał mnóstwo bardzo różnych wcieleń przez wszystkie lata. Black Sabbath to jednak dla mnie przede wszystkim

Foto: Judas Priest

152

To zaskakujące, że zespół działający od tak długiego czasu wciąż ma w zanadrzu niepublikowane materiały, którymi chce się podzielić z fanami, szczególnie w dobie internetu. W boxie, oprócz wszystkich studyjnych płyt znalazło się także kilkanaście płyt z niepublikowanymi wcześniej wykonaniami na żywo, w tym sporo nieoczywistych - jak np. Londyn 81'. Co sprawiło, że po tylu latach zdecydowaliście się wypuścić te koncertówki? Myślę, że gdy zespół decyduje się wypuścić wydawnictwo tego typu, jak nasz kolekcjonerski box set, ważne jest, żeby uwzględnić w nim takie nieoszlifowane diamenty. Coś, co naprawdę połączy cię z takim projektem. W innym razie będzie to tylko garść rzeczy, które i tak się już kiedyś wypuściło w świat. Wszystko, co znalazło się na "50 Heavy Metal Years in Music" zostało bardzo starannie wyselekcjonowane. Jest jak metalowe muzeum stworzone przez ekipę wspaniałych ludzi, którzy kochają Priest tak samo, jak my. Pracują naprawdę bardzo ciężko za kulisami tego projektu, przedstawiając nam propozycje do przesłuchania. Każdy kawałek na tym wydawnictwie, szczególnie wersje live, jest istotny. To zasadnicza część opowiadania historii Judas Priest przez ostatnie 50 lat.

JUDAS PRIEST


Tony i Geezer. Przyznałeś, że gdy pracowałeś nad swoim pierwszym albumem poza Priest z Fight, grałeś na basie i gitarze, nagrywając demówki. Ale mówiłeś też, że nigdy nie czułeś potrze by, żeby nauczyć się na nich grać, bo sam jesteś instrumentem, a raczej twój głos. Więc kiedy zdążyłeś się tego nauczyć? Glenn i Ian byli twoimi nauczycielami? Nie, jestem samoukiem. Przerobiłem tylko podstawy gry na każdym z nich, umiem naprawdę najprostsze rzeczy. To okazało się wystarczające, żeby skończyć demówki. Użyłem tych umiejętności tylko na potrzeby tego demo. Potrzebowałem ich tylko po to, by stworzyć zarys muzyki i znaleźć zespół - Jay Jaya, Briana Scotta i oczywiście Russa Parisha. Powiedziałem im: "Oto piosenki, chłopaki, nauczcie się tego i zróbcie, co musicie zrobić!" (śmiech). "Zapomnijcie, jak źle brzmi tu gitara, nie zwracajcie uwagi na perkusję". Była zaprogramowana tylko po to, by posklejać do kupy moje pomysły. Miałeś kiedykolwiek okazję porozmawiać z Brucem Dickinsonem o podobieństwach w waszym życiu, solowych karierach i wielkim powrocie do głównych zespołów? Nie wydaje mi się, żebyśmy poruszali te tematy w bezpośredniej konwersacji, takiej jak ta, którą my teraz prowadzimy. Ale to prawda, że podróżowaliśmy tą samą ścieżką w pewnym wycinku życia. Kiedy patrzymy na siebie i swoją twórczość, wszystko to, co się wtedy zdarzyło, wydaje nam się oczywiste. Chyba nie mieliśmy potrzeby o tym rozmawiać, ale czuję, że miał w tamtym okresie te same oczekiwania, pomysły i odczucia, co ja. Porównanie nas mówi samo za siebie, tak jak muzyka. Jesteś wielkim fanem Spinal Tap, tak jak ja. Czy kiedykolwiek rozmawiałeś o tym filmie z Ozzym? Wierząc plotkom, myślał, że to prawdziwy dokument. Na tyle, na ile znam Ozzy'ego, nie wiem, czy kiedykolwiek mieliśmy rozmowę o Spinal Tap. Opowiadałem w książce historię, gdy poszliśmy z Glennem pierwszy raz obejrzeć ten film. Pamiętam, że na seansie było mnóstwo oburzonych metalowców. Smucił ich chyba fakt, że się z nich nabijano. Uznali tę komedię nie tylko za osobistą obrazę, ale też obrazę metalu. Ale przecież to genialny dokument, bo wiele zespołów - szczególnie zespołów - może w nim dostrzec samych siebie, tak jak my. Opowiada o tym, przez co wszyscy przechodziliśmy. Satyra, bo trzeba przyznać, że to film satyryczny, może bazować tylko na świetności, czymś, co zajmuje już w kulturze istotne miejsce. Nie uważam więc tego filmu za obrazę. Gdyby nie metal, nie byłoby Spinal Tap! Jaka jest twoja ulubiona scena? Moja to zdecydowanie "It goes to eleven"! (śmiech) O, tak, ja bardzo lubię tę z jedzeniem, z kanapkami z miniaturowego chleba. Na backstage'u? (śmiech) Tak, właśnie ta! (śmiech) Uwielbiam też, gdy jeden z nich mówi "w porządku, poradzę sobie, jestem profesjonalistą!". Wiele osób w Judas Priest używało tego tekstu, to się nam wpisało w nawyk. Sam za każdym razem, gdy znajdę się w trudnej sytuacji, mówię do siebie "okay, przecież jestem profesjonalistą", tak, jakby to miało pomóc. Oczywiście nie pomaga, ale po prostu muszę to sobie powiedzieć! (śmiech).

Foto: Judas Priest

Nie myślałeś kiedyś, żeby zaprosić aktorów ze Spinal Tap do współpracy z Priest? Wspólnie wystąpić na scenie albo w teledysku. Nie mam pojęcia. Myślę, że niektóre rzeczy lepiej pozostawić takie, jakimi są. Każda próba ingerowania w oryginał wiąże się z ryzykiem, że to już nie będzie tak samo dobre. Istnieje brytyjska wersja Spinal Tap, "Bad News". Jest moim zdaniem równie dobra, naprawdę genialna. Bad News, ten fikcyjny zespół, dostał koncert na festiwalu Monsters of Rock i kiedy wyszli na scenę, publiczność obrzuciła ich puszkami po piwie i błotem. Wykorzystali to w filmie. Nie wiem, czy to samo nie czekałoby Spinal Tap. Tak więc niektóre rzeczy lepiej po prostu zostawić. Dzień, w którym rozmawiamy, 3 września, tak jak już wspominałeś, to 31 rocznica wyda nia "Painkillera". Przenieśmy się więc do tamtego okresu. Pamiętasz, który utwór powstał jako pierwszy, który był pierwszym pomysłem, który zapoczątkował pracę nad nim? O, to jest naprawdę świetne pytanie. Pamiętam, że pisaliśmy muzykę, która trafiła na "Painkillera" w Hiszpanii, blisko Marbelli, ale nie potrafię sobie przypomnieć, który kawałek był pierwszy! Bardzo dobre pytanie. Naprawdę powinienem pamiętać takie rzeczy. Muszę się skontaktować z chłopakami, wspólnie postaramy się znaleźć odpowiedź. Tak, większość materiału powstała w Hiszpanii, ale na nagrania przenieśliśmy się na południe Francji, do Miraval Studios. Pracowaliśmy ze znakomitym Chrisem Tsangaridesem i z nim składaliśmy kawałki w całość, ale od czego się zaczęło? Muszę zrobić dobry research. To bardzo ważny album w historii Priest. Podczas prac nad "Firepower" chcieliście przywrócić esencję "Painkillera", jego energię i styl, Ciekawi mnie, czy słyszałeś fanowską wersję jednego z utworów, "Lightning Strike", przerobioną tak, by brzmiała, jakby wydano ją na "Painkillerze". Nie, niestety tego nie słyszałem. Ktoś zrobił taki cover? Nie, to modyfikacja oryginalnego kawałka. Jest po prostu szybszy i w wyższej tonacji. Można ją znaleźć na YouTube. Będę musiał to sprawdzić! W szalonych labiryntach YouTube zawsze znajdzie się coś, o

czego istnieniu nie miałem pojęcia. Brzmi bardzo interesująco. Z przyjemnością tego posłucham. Próbuję sobie teraz wizualizować w głowie, jak mogłoby to brzmieć. Co do odmętów YouTube, w książce podzieliłeś się z fanami ciekawostkami dotyczącymi ciebie i zespołu, które można tam znaleźć, a o których nie każdy usłyszał, jak popowe demo Judas Priest z "You Are Everything" czy teledysk twojego projektu 2wo. Sprawdzałeś, ilu zainteresowanych je odszukało i jak je komentują? Nie, zostawiłem je same sobie. Jestem zbyt zapracowany, żeby to monitorować (śmiech). Ale jestem świadomy, że pewnie zmotywowałem trochę osób, żeby zapuścić się w te dość rzadko odwiedzane w historii Priest miejsca. Na koniec chciałabym nawiązać do polskich koncertów Judas Priest. Wiem, że festiwal Woodstock z 1969 miał duży wpływ na ciebie i twój gust muzyczny. Pojechałeś nawet doświadczyć tej atmosfery na organizowanym rok później evencie, na którym także grał Hendrix. W Polsce staramy się podtrzymywać klimat Woodstocku na festiwalu odby wającym się jeszcze niedawno pod taką samą nazwą, dziś Pol'and Rock. Zagraliście na nim kilka lat temu. Pamiętasz "nasz" Woodstock? Jak go wspominasz? Wydaje mi się, że dla polskich fanów metalu i muzyki ogółem to jedna z najważniejszych imprez. Z pewnością jest ważny kulturowo i społecznie, bo każda edycja jest wyjątkowa. Występ na tym festiwalu wiązał się dla nas z wielkim dreszczykiem emocji. Masa ludzi przyszła nas wtedy posłuchać! Wbrew pozorom zobaczenie ze sceny tak wielu metalowców, polskich fanów, było dla nas naprawdę niecodziennym widokiem, szczególnie, że byli tam też entuzjaści innych gatunków muzyki. Nie możemy się doczekać, żeby to powtórzyć. To była chwila wielkiej celebracji naszej twórczości i do dziś to u mnie silne, metalowe wspomnienie. Na szczęście Judas Priest wraca do Polski w 2022 w ramach trasy z okazji 50-lecia, więc mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Dzięki, że zgodziłeś się udzielić dzisiejszego wywiad. Również dziękuję i życzę ci udanego weekendu. Do zobaczenia w przyszłym roku! Iga Gromska

JUDAS PRIEST

153


Volcanova - Live At Gaukurinn 2021 the Sign

Pełen występ tych islandzkich stonerowców możecie zobaczyć po wpisaniu w wyszukiwarkę YouTube nazwy zespołu Volcanova. Jest tam materiał video z okresu lockdownu, więc bez publiczności, za to z dobrą jakością obrazu i dźwięku. Jak można wyczytać z sekcji komentarzy, część setu stanowiły kawałki z ich debiutanckiego albumu "Radical Waves" (2020), a część to nowe numery. Zdecydowałem się o tym wspomnieć w oddzielnej recenzji, ponieważ show Volcanova z tego samego klubu Gaukurinn stanowi moją pierwszą metalową imprezę offline po grubo ponad rocznej przerwie. To dlatego, że dnia 26 czerwca 2021 ogłoszono zakończenie wszelkich restrykcji wewnętrzkrajowych na Islandii (gdzie mieszkam od grudnia 2016r.), zaś 16 lipca 2021 wikingowskie power trio ponowiło gig w tym samym miejscu, tym razem wraz z publicznością - przyszło około 80 do 100 osób. W ten sposób Wy macie do wglądu całość na YouTube a ja cieszyłem się tym na żywo. Jak się trochę popości, to tym bardziej chce się później zaszaleć. W moim przypadku to wyglądało tak fajnie, że po powrocie do domu potrzebowałem przelać natychmiast myśli na ekran monitora i po prostu podzielić się z Wami tym radosnym wieczorem. W ogóle,

Rob Halford - Confess 2020 Headline Publishing Group

Ukazał się właśnie polski przekład autobiografii Roba Halforda "Confess", opracowany przez Jakuba Michalskiego. Nie zaglądałem do niego, więc nie porównam z oryginałem. Zanim jeszcze dostałem pierwsze wydanie "Confess" po angielsku, 5 października 2020r .wziąłem udział w sesji Q&A Roba Halforda (pytania i odpowiedzi). Księgarnia Rough Trade nadawała transmisję z Londynu poprzez aplikację Zoom. Najpierw dziennikarz rozmawiał przez pół godziny z Robem, a następnie każdy mógł zadać pytanie. Wypadały akurat 28. urodziny mojego filipińskiego męża,

154

to wyglądało tak, że o godzinie 19 szukałem sobie dat heavy metalowego Dimma a przez przypadek natrafiłem na obwieszczenie o Volcanovie godzinę później. A ponieważ mieszkam 20 minut pieszo od Gaukurinn, to chwyciłem za kurtkę, nałożyłem skarpety, zawiązałem sznurowadła buciorów i hetta wiśta wio wzdłuż Oceanu. Wejście kosztowało 1000 islandzkich koron, czyli w przeliczeniu na znane około 30 PLN. Widziałem, że piwko 1300 isk (40zł), no ja wolałem sobie przechylić szklankę Malta, niestety nie było, więc za colę policzyli mi 450isk (chyba 14zł). Tak orientacyjnie podałem, gdybyście byli ciekawi. W harmonogramie "Jack Friday" znajdowały się trzy kapele - Monkey Coup, Port i Volcanova, w tej kolejności. Pierwsi składali się z wyginającego się jak małpka wokalisty, gitarzysty i perkusisty, a grali pełniowybrzmiewający nu-hałas, chyba z taśmy. Spoko na imieniny Ądzisławka, ale dla Odina to już nieciekawe. Odniosłem wrażenie, że brawo bili uprzejmi znajomi. Port szczyci się wypracowaniem własnego brzmienia po wieloletnich dążeniach do stworzenia czegoś oryginalnego, a w praktyce grali atmosferyczny powolny metal, czerpiący troszkę z doomu, ale używający (też) przystępne growle. Występowali po ciemku, z ledwie oświetlonymi twarzami. Nie wypadli wcale źle,

tylko że to trzeba czuć, chyba raczej z zamkniętymi oczami i słuchawkami na uszach, a niekoniecznie w klubie. Za to pozytywną różnicę zrobiło Volcanova. Zamiatali z impetem, na setkę, doprowadzając publikę do euforii, jak TSA za swych najlepszych czasów, tylko że czyniąc to masywnym stonerem. Dosadna rytmika, bardzo szybkie tempa, wpadające w ucho melodie, czad, head banging i trzepotanie piórami. Dzielili się wokalami na spółkę - nie tylko basista i gitarzysta, ale i perkusista sporo śpiewał. Porwali widzów do intensywnego machania głowami, także na końu domagaliśmy się bisu: "Meira! Meira!" Potężna dawka pozytywnej energii. Życzę każdemu, aby co najmniej tak dobrze wyglądał Wasz pierwszy koncert po lockdownie. Zapowiedzi w wersji YouTube są po angielsku, zaś w moim przypadku mówiono wyłącznie po islandzku. A jak to mówią Vikingowie? Skál! (3.5)

więc alternatywnie poprosiłem Boga Heavy Metalu o złożenie życzeń urodzinowych. Rob nie miał z tym problemu, odpowiedział: "Życzę Ci wszystkiego najlepszego, spędź ten dzień egstrawagancko i pozostań zdrowy oraz szczęśliwy", a następnie udał zdmuchiwanie niewidzialnej świeczki. Książka dotarła do mnie kilka tygodni później. Wyglądała nad wyraz elegancko, z twardą okładką i dodatkową papierową oprawą. Na samym początku, wewnątrz, odnalazłem własnoręczny podpis autora, a następnie przystąpiłem do czytania z zapartym tchem, lecz po chwili przerwałem lekturę. No bo hej, gdzie jest ten Walsall? Którą to drogą Rob chadzał do szkoły na początku lat 60.? Koniecznie musiałem to sobie wygooglować. W dalszej części tekstu pojawiała się niezliczona liczba rozmaitych nazw, imion i tytułów, a ja za każdym razem zaglądałem do Internetu w celu poskromienia własnej ciekawości. Oczywiście, mnóstwo filmów, książek, zespołów oraz ikon kultury masowej inspirowało naszego bohatera, więc i ja chciałem je sobie przypomnieć. Mijały tygodnie, a następnie miesiące. Nie spieszyłem się. Uważam Roba Halforda za najwspanialszego wokalistę wszech czasów; niedościgłą ikonę, która zdecydowała się odsłonić pikantne szczegóły swojego niesamowitego życia. A skoro nadarzyła się taka okazja, to przyglądałem się detalom uważnie. Cały czas zastanawiając się, czy byłbym kiedyś w stanie poprosić o rozwinięcie

jakiegoś wątku, który nie został w pełni przedstawiony? Ile niedopowiedzeń znalazło się w "Confess"? W jakim stopniu Rob Halford jest postacią powściągliwą, a w jakim - niechętną do wybudzania demonów przeszłości i w konsekwencji wstrzynania niepotrzebnych niesnasek? Wiadomo, że Bóg śpiewać potrafi, ale czy również pisać książki? A jeżeli tak, to czy jest postacią wszechmocną, a może zwykłym człowiekiem o kilku talentach, ale też ludzkich ograniczeniach? Jaka prawda stoi za oficjalną narracją historii heavy metalu? Czy Rob Halford w ogóle pamięta, jak to wszystko było? Oto spowiedź reprezentanta Judaszowego Księdza na grubo ponad trzystu stronach, opatrzona fantastycznymi zdjęciami, ukazująca to, czego nie da się usłyszeć z longplay'ów. I ten niezapomniany głos: "I wish you happy birthday". Spojrzałem przez okno i ujrzałem kawałek Oceanu Atlantyckiego. Może i wody jest na świecie znacznie więcej niż ciał stałych, ale to mieszkańcy lądu są błogosławieni, że żyje wśród nas Rob Halford. (6)

LIVE FROM THE CRIME SCENE

Sam O'Black

Sam O'Black


Zelazna Klasyka

Tank - Filth Hounds Of Hades 1982Kamaflage

W historii muzyki metalowej czy rockowej powstało sporo zespołów, które swój byt zawdzięczają zainteresowaniu starszych, bardziej wtedy znanych kolegów po fachu. Pierwsze z brzegu przykłady to Van Halen i Alice Cooper. Pierwsi dostali solidny mecenat finansowy od Gene Simmonsa z Kiss i mogli zrealizować swój pierwszy longplay. Pod urokiem przedziwnej czarownicy z kolei znalazł się Frank Zappa, który umożliwił grupie zaistnienie na rynku. Gdyby poszukać to można by wymienić jeszcze kilka takich przypadków, a w świecie metalowym jednym z słynniejszych było powstanie Tank. Duży wkład w narodziny tej kapeli miał Fast Eddie Clarke z Motorhead. To on, parający się zawodem realizatora, niejako z konieczności, produkował album swojej formacji, "Iron Fist". W 1982 roku przyłożył więcej niż trzy grosze do powstania debiutu Tank. Niewiadomo jak inaczej potoczyłyby się losy załogi z Londynu, ale dobrze się stało. Dzięki takim wypadkom możemy cieszyć się jedną z najlepszych, a na pewno najciekawszych płyt w historii angielskiego heavy metalu. Grupa Tank została zaliczana do nurtu NWOBHM i od początku działała jako trio. Już w 1981 roku wydali przy pomocy, a jakże, Fast Eddiego, EP "Don't Walk Away". Trzy numery jakie zawierała mała płytka pokazywały niebywały potencjał załogi. Zresztą jak można było nie zwrócić uwagi na nośne i motoryczne numery jak tytułowy, "Shellshock" czy "Hammer On". Można rzec, że EP stanowiła preludium do dania głównego, które miało się ukazać rok później. Pomiędzy grudniem 1981 a styczniem 1982 roku, zaszyci w londyńskim Ramport Studio Algy Ward, Mark i Peter Brabbs z mozołem szyli pełny debiut. Z tej pracy wyszedł album pod tytułem "Filth Hounds Of Hades" i został wydany przez Kamaflage Records. Nazwa wzięła się od książki Viva Stanshalla, co kiedyś wyjaśniał perkusista "…brzmiało po prostu trafnie, ponieważ wszyscy

lubimy jego humor. Wydawało się, że po prostu opisuje rodzaj ludzi, którzy przyszli nas zobaczyć, kiedy zaczęliśmy. Byli tacy sami jak my. (…) wtedy nazywaliśmy ich The Filth, choć nie w uwłaczający sposób!". Także, jak widać, nie należy przypisywać żadnej większej filozofii do tytułu albumu. Zresztą w połączeniu z rysunkiem psów, których łby przypominały mitologicznego Cerbera, wszystko układało się idealnie. No i nazwa grupy - "Czołg" - co też sprawiało niezłe wrażenie bo muzyka jaką proponowało trio nie należała do łatwych i przyjemnych, chociaż nie stroniła od melodii i przebojowości. To typowy NWOBHM. Klasyczne granie w trio. Mięsisty bas, terkoczący jak stary diesel, we władaniu charyzmatycznego śpiewaka Algy Warda. Szybkie, chwytliwe, ale ostre riffy i kapitalne solówki wystrzeliwane spod palców Marka Brabbs, a jego brat dokonywał chłosty umysłu i uszy słuchaczy za pomocą swojego zestawu perkusyjnego. Złośliwi mogą powiedzieć, że to nieudana kalka Motorhead. Cóż… Każdy może mieć swoje zdanie, choć nie zawsze trzeba je wypowiadać głośno. O kopii nie ma mowy. Wystarczy posłuchać "Filth Hounds Of Hades", żeby zauważyć, że owszem, obie grupy funkcjonowały podobnie, ale stylistycznie Tank znacznie odbiegał od kapeli Lema, Clarke'a i Philthy Animala. Pewne numery grane były wolniej i w stricte heavy metalowym stylu, bez domieszki bluesa. Poza tym, chyba najważniejszą różnicą jest to, że Algy grał na basie w sposób właściwy, a Lemmy, co zresztą można wyczytać w publikacjach, stroił się jakby posługiwał się gitarą rytmiczną. Miało to gigantyczny wpływ na charakterystykę i wyjątkowość brzmienia Motorhead - co podrobić łatwo się nie dało. Zresztą Tank radził sobie świetnie - z miejsca zyskał wielu fanów i każdy kolejny album robił sporo zamieszania. No ale na czym z kolei polega specyfika "Filth Hounds Of Hades"? Myślę, że po dwóch-trzech pierwszych odsłuchach wprawne i chcące się dowiedzieć ucho znajdzie odpowiedź. Już na początku intryguje plemienne intro, które zgrabnie przechodzi w soczysty strzał "Shellshock". Jak na 1982 rok to na pewno brzmiało to dość świeżo i energetycznie. Wiadomo, że na rynku angielskim ciężko było tak po prostu się przebić, ale kapele napędzały się wzajemnie i inspiracje przychodziły zewsząd. Na pewno na plus albumu należy zaliczyć szybkość pomieszaną z piekielnie chwytliwymi melodiami. Słychać to dobrze w rozpędzonym "Struck By Lightning", gdzie z niesamowitą swobodą Algy łączy wokal z dudniącymi partiami basu a bracia Brabbs próbują nie rozjechać się w osobne strony. Można powiedzieć, że wiele kapel z tamtego okresu grało podobnie - no ale jednak nie każdy miał to "coś" co chwytało od razu. Kawałki nie dają wytchnienia. Każdy

następuje po sobie bez zbędnych przerw. Nie zdąży się człowiek otrząsnąć a już odpalona zostaje kolejna petarda w postaci "Run Like Hell". Nu, nu, to nie cover Pink Floyd! To bestia właśnie zrywa się z łańcucha. Wściekłe zaśpiewy i totalnie motoryczna sekcja robią swoje. Kąśliwa gitara przechodzi w pewnym momencie w naprawdę zgrabną solówkę a nad wszystkim unosi się zaraźliwa maniera śpiewu Algy'ego. Album "Filth Hounds Of Hades" to bardzo spójna rzecz. Numery są do siebie podobne, ale nie sprawiają wrażenia zlewających się w niestrawną papkę. W ciągu niecałych czterdziestu minut Tank upchał samą "Heavy Artillery" i nie było potrzeby studzić atmosfery jakimiś miałkimi dźwiękami o, na przykład, miłości. Zresztą mieli na ten temat swoje zdanie w odrobinę prowokacyjnym "Who Needs Love Songs". Świetne są zgrabne zagrywki gitary, jakimi Peter Brabbs ozdabia kompozycje. Nie stroni od prawdziwie bujających rytmów, jak chociażby w "That What Dreams Are Made Of", gdzie zresztą kapitalnie wtórują mu koledzy. Dają przestrzeń do ładnej solówki, po której utwór eksploduje i zbliża się do końca. Z kolei w szaleńczo przebojowym "Turn Your Head Around" klei potężny riff, a sekcja dudni aż miło. Taka przebojowość to znak rozpoznawczy Tank i jeden z argumentów za tym, że NWOBHM było w swoim wyrazie tworem niezwykłym. Sięgnął po ten utwór też Sodom na "Better Off Dead" jakieś dziesięć lat później, gdzie obok przeróbki "Cold Sweat" Thin Lizzy pokazują, ile wcieleń mogą mieć dobre kompozycje i jak mężnie znoszą próbę czasu. Wszystko co dobre, szybko się jednak kończy. Ten klasyczny okres Tank trwał do 1983 roku, kiedy to po albumie "This Means War" drogi Warda z braćmi Brabbs się definitywnie rozeszły. Algy ciągnął wózek dalej, biorąc do składu gitarzystów Micka Tuckera i Cliffa Evansa. Powstawały różne płyty, które jednak coraz mniej nawiązywały do klasyki "Filth Hounds Of Hades" czy dwójki "Power Of The Hunter". Nie były złe, ale czegoś brakowało. Współcześnie doszło nawet do tego, że figurują dwa Tanki - jeden Algy'ego, drugi sygnowany Tucker/Evans. Można tylko załamać ręce i włączyć sobie stare krążki grupy. Muzyka jest ponad wszystkim i nadal smakuje wybornie. Bo jak też kosztować tych dźwięków bez mrużenia oczu i kiwania głową? Się, kurczę, nie da. Kto słuchał ten wie, a kto jeszcze nie miał przyjemności poznać klasycznego okresu grupy Tank to niech czym szybciej po niego sięga. To świetne numery, zanurzone w klasyce hard rocka i obudowane mocnym, pulsującym metalowym rytmem. To po prostu "Blood, Guts & Beer"! Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA

155


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Aeonblack - The Time Will Come 2021 Black Sunset

Pewnie nie wszyscy o tym wiedzą, ale jak wytwórnia czy zespół wysyła płytę do recenzji, to zazwyczaj jest dołączony do niej list informacyjny, w którym jest przedstawiona krótka historia zespołu, okoliczności powstania płyty, ciekawostki o kapeli i/lub jej poszczególnych muzykach itp. Czasem zdarza się, że specjalistów od marketingu piszących owe notki naprawdę fantazja ponosi. O średnich płytach potrafią napisać, że "za parę lat będą postrzegane jako kanon gatunku" albo "zmienią na dobre oblicze metalu". W podobnym tonie utrzymany był list załączony do omawianego albumu, co przyznam się bez bicia sprawiło, że podchodziłem do niego jak przysłowiowy pies do jeża. Zetknięcie się z muzyczną zawartością albumu "The Time Will Come" pokazało jednak, że moje obawy były całkowicie nieuzasadnione. Co prawda, nowa propozycja Aeonblack albumem ponadczasowym raczej się nie stanie, jednak zawiera w sobie sporą porcję naprawdę solidnej muzyki. "The Time Will Come" to drugi długograj tej niemieckiej formacji, nie mniej jednak sam zespół do młodych nie należy. Jego początki sięgają roku 1988, ale tak naprawdę swe skrzydła rozwinął stosunkowo niedawno. Zapoznając się z muzyczną zawartością omawianej pozycji, od razu zauważymy, że nie mamy do czynienia z młokosami, którzy dopiero uczą się grać czy też trzeciorzędną kapelą, która dopiero opuściła garażowe mury. Wręcz przeciwnie. Album ten sprawia wrażenie dokładnie przemyślanego. Tu nie ma przypadkowych dźwięków ani niedopracowanych elementów. Jeśli zaś chodzi o stylistykę, to Aeonblack swobodnie porusza się po polu, które wcześniej było już wielokrotnie penetrowane przez takie kapele, jak ich rodacy Primal Fear, Wizard, czy też Brainstorm. Utworom zawartym na "The Time Will Come" na pewno nie można odmówić poweru. Już otwierający "Spekter in Black" atakuje słuchacza drażniącym riffem i nawałnicą perkusji. Nieco wiecej przebojowo-

156

RECENZJE

ści pojawia się na przykład w "I Won't Think About Tomorrow" oraz w niezwykłym utworze tytułowym, które sprawiają wrażenie zainspirowanego ostatnimi dokonaniami Judas Priest. Uważasz drogi Czytelniku, że dobry album heavy metalowy nie może się obejść bez chwytającej za serce ballady? Członkowie Aeonblack najwyraźniej podzielają twe zdanie w tej kwestii. "No Mans Land" to utwór, który nawet u najbardziej zatwardziałych osobników będzie w stanie wycisnąć łzy z oczu. Co jest główną istotą tego gatunku, przypomina za to kawałek "Raw, Loud & Furious". W końcu wgniatająca w fotel zwrotka i niesamowicie wpadający w ucho refren to nieodzowne elementy tego utworu. Album "The Time Will Come" pokazuje dobitnie, że czas Aeonblack niewątpliwie nadejdzie. A być może już nadszedł (4,5). Bartek Kuczak

Ainur - War Of The Jewels 2021 Rockshot

"War Of The Jewels" to już piąty album projektu Ainur. Wcześniej wydali krążki "From Ancient Times" (2006), "Children of Hurin" (2007), "Lay of Leithian" (2009) oraz "The Lost Tales" (2013). Oprócz tego mają na koncie DVD "Progressive Rock Night" (2012) a także parę singli. Za muzykę, kompozycje oraz ogólnie za cały projekt odpowiadają panowie Luca Catalano, Marco Catalano i Alex Armuschio. Każdy z nich obsługuje również instrumenty, kolejno: Luca gitary, Marco perkusję, Alex klawisze oraz dodatkowo główny wokal. Muzycznie to takie połączenie Ayron i Avantasia, a także Dream Theater, Nightwish i Within Temptation. Oczywiście wszystko przez pryzmat doświadczeń i umiejętności wspomnianych panów, co nadaje projektowy indywidualny charakter. Większość kompozycji przechyla się na stronę melodyjnego progresywno-symfonicznego power metalu, jednak jakość wykonania, kultura muzyczna niesie posmak sceny progresywnej, dzięki czemu propozycja Ainur przenosi nas w rejony muzyki bardziej ambitnej,

acz chwytliwej i melodyjnej. Formacja nie tylko muzycznie nawiązuje do wspomnianych kapel. Korzysta ona również z szeroko pojętego terminu rock opery, w sensie mnogości zaproszonych muzyków jak i wokalistów. Fani dobrych wokali mogą się również zasłuchać w "War Of The Jewels". Wymyślono je z wyobraźnią i pomysłem, nie mówiąc o samym wykonaniu. A przecież wśród solistów zaangażowanych przez Ainur nie ma jakichś znanych artystów, ale żaden z nich nie ma czego się wstydzić przed tymi najbardziej uznanymi (przynajmniej w tym ambitnym progresywno power metalowym światku). Kolejna kwestia to każda płyta tego przedsięwzięcia to konkretna opowieść, a wszystkie łączy świat wymyślony przez J.R.R.Tolkiena. Wielbiciele rockowo-metalowych oper oprawionych w ambitne melodyjno-progresywno-symfoniczno-power metalowe brzmienia może być mile zaskoczonych rozmachem, energią, majestatem i pomysłowością "War Of The Jewels". Jest jednak jeden szkopuł. Takich przedsięwzięć jak Ainur jest sporo i mimo, że większość z nich jest na bardzo dobrym poziomie to znamy i zachwycamy się jedynie tymi najbardziej popularnymi. Myślę, że nie inaczej będzie z tym projektem. Świadczy o tym chociażby to, że "War Of The Jewels" to moje pierwsze z nimi spotkanie. Tego faktu z pewnością nie zmieni moja pozytywna ocena całości. Sam z pewnością częściej sięgnę po którąś z płyt Ayreon czy Avantasia. No cóż taki los... (4) \m/\m/

Airborn - Lizard Secrets: Part Two - Age of Wonder 2020 Fighter

Airborn nie powinien się kojarzyć z młodszą australijską kopią AC/ DC, poza tym powstał sporo wcześniej, bo już pod koniec lat 90. Od tamtego czasu Włosi pokazują, jak dobrze (i na niezmiennie wysokim poziomie) grać power metal i mimo pochodzenia robić to w najlepszym dla gatunku stylu czyli niemieckim. Nieprzypadkowo, bo z Airborn współpracował wielokrotnie Piet Sielck z Hello-

ween i Iron Savior. Czasem jako pełnoprawny gitarzysta (na "Against the World"), czasem tylko wokal wspierający ("D-Generation") - i chociaż ich powiązania zakończyły się na "Dark Future Rising" z 2014r., wpływ Sielcka i niemieckiej sceny słychać u Airborn do dziś. W dobrym stylu, który zespół przez lata sobie wypracował. Włoska scena, choć nieco w cieniu, zawsze miała się dobrze, wystarczy przypomnieć Vanexę, która nagrała jeden z najlepszych albumów heavy metalowych końcówki lat 80. Tu jednak dominuje power. "Lizard Secrets: Part Two - Age of Wonder" to druga część koncepcyjnego albumu, opowiadająca historię futurystycznych gadów w klimacie sci-fi. Poza dobrą historią jest też porządne granie. Podobnie, jak poprzedniczka - prawie godzina muzyki. W stylu, który też od niej nie odbiega. Futurystyczny efekt znów budują klawisze Alessio Perardiego, które słychać już we wstępie pierwszego kawałka "Soultraveller". Perardi jest jednak równie dobrym wokalistą, który poza sporą skalą głosu ma też nad nim olbrzymią kontrolę, co rzadko się zdarza. Jego partie podpadają pod częstą power metalową "szantową" stylistykę, tak częstą u Running Wild i Helloween - najnowsza płyta drugiego ze składów jest ich zresztą pełna. Produkcyjnie - to wręcz bliźniaczka drugiej części "Lizard Secrets…". Nie jest to zabieg, za którym szczególnie przepadam, ale fani takiej konwencji nie będą zawiedzeni. Gitarowo Roberto Capucchio i Alessio Perardi znaleźli miejsce nie tylko na błyskawiczne popisy w solówkach (mój faworyt - solówki w "Troubles"), ale i zręczne zabawy tempem. Potrafią zwolnić (spokojne, melodyjne solo w "Golden Rules", gdzie również pięknie się harmonizują czy zakończenie wspomnianego "Troubles" - nawet w stylu wikingowych płyt Bathory) i budować kawałki jak należy. Podobnie jak równie wirtuozerski bas - w "Edge of Disaster" wysuwający się w pewnym momencie marszowo na pierwszy plan. Muzycznie Airborn pędzi tak samo, jak świat w tekście do "Speed of Life" - z prędkością światła. Kiedy już się wydaje, że przydałby się jakiś drobny przystanek, w połowie płyty pojawia się opowieść o zastanej w przedstawianym uniwersum przyszłości - wolny, trochę nawet refleksyjny "Condemned to Believe". Są i próby zmierzenia się z cięższym gatunkiem - momentami thrashowy (przez riffy, nie wokal) "Scarecrow Days" czy opowiedzenia wielowąt-


kowej muzycznej historii - kilkunastominutowy, kończący płytę "Star A Star". Recytacje, wyciszająca partia klawiszy i nawet nieco orkiestrowa sekcja, kolejne niezłe solówki, perkusista przechodzący przez różne tempa - zupełnie, jakby każdy instrument chciał raz jeszcze udowodnić ile potrafi. A nie musi. "Lizard Secrets: Part Two" jest wystarczająco napakowane szlifowaną przez ponad dwadzieścia lat istnienia zespołu techniką i nawet, jeśli komuś, tak jak mi, nie po drodze z power metalem w stylu niemieckim, który tu dominuje, Airborn nie pozwoli mu się nudzić. To propozycja z dobrą historią, dobrze zagrana i dobrze wyprodukowana. W niczym nieustępująca najnowszemu, zbierającemu pozytywny feedback albumowi Helloween z czerwca tego roku. (5) Iga Gromska

Amon Sethis - Part 0. The Queen With Golden Hair 2021 WormHoleDeath

Amon Sethis to francuski ensemble, który powstał w 2007 roku. "Part 0. The Queen With Golden Hair" to ich trzeci album studyjny, pierwotnie wydany własnym sumptem w 2020r., a aktualnie przypomniany przez WormHole Death Records. Wcześniej wydali "Part II - The Final Struggle" (2014), "Part I - The Prophecy" (2011) oraz EPkę "The Legend of the Seventh Dynasty" (2000). Od początku ich muzyka oscylowała koło melodyjnego progresywnego metalu oraz progresywnego power metalu z wieloma dodatkami, takimi jak muzyka symfoniczna, hard rock, heavy metal, itd. Charakterystyczne dla nich są też ornamenty orientalne, black metalowe naleciałości oraz bardzo długie albumy. Na początku było to dość ciężkie do przełknięcia, bo francuzi lubili długie kompozycje z jednostajnym klimatem. Niestety wtedy jeszcze nie byli wyrobieni w pisaniu muzyki, przez co utwory rozjeżdżały się im i popadały w dłużyzny. Efekt podkreślały dodatkowo wspomniane dodatki black metalowe oraz zbyt długie wydawnictwa, przez co słuchacz dość szybko popadał w nudę. Wraz "Part 0. The Queen With Golden Hair" sytuacja zmieniła się. Większość utworów to zwarte konstrukcje, a te dłuższe również trzymają się konkretów. Za to więcej jest dobrych melodii, dynamiki, ciekawie dobranych orientalnych interpretacji. Na pierwszy plan wyszedł melodyjny progresywny power metal, a dodatki

jak orkiestracje, progresywny metal, dozowane są w sporych dawkach ale znakomicie wyważonych, tworząc bardzo atrakcyjny collage. Black metalowych akcentów jest mniej ale są i dokładają i tak sporej ekspresyjności. Jak to w muzyce z pogranicza progresywnego poweru i progresywnego metalu dzieje się sporo albo bardzo dużo. Jest dynamicznie oraz klimatycznie, jest prosto ale i bardziej skomplikowanie, słowem kontrasty to standard. Do tego cała masa różnych pomysłów, idei i koncepcji muzycznych. Po prostu jest ciekawie. Jednak w wypadku tej płyty rządzi bezpośredniość i melodyjność, ma to trafiać do słuchacza, co w jakimś sensie przypomina Kamelot czy Myrath. "Part 0. The Queen With Golden Hair" jest bardzo długie, trwa godzinę i dwanaście minut, niemniej krążek słucha się w całości i to bez problemu. Każda kompozycja jest równie udana, jakkolwiek zupełnie inna, chociaż wyróżniłbym najbardziej nośną a zarazem mocno intrygującą "The Secret Letter" oraz bardzo klimatyczną i urokliwą "Eternal Love". Atrakcyjność tego albumu podkreśla również wokal Juliena Tournouda. Jak na poprzednich wydawnictwach nie wzbudził on mojego większego zainteresowania, to tym razem przykuł sobą moją uwagę. Zabrzmiał naprawdę ciekawie, także może zacząć próbować dobijać się do czołówki wokalistów z tej sceny. Poza tym jego charyzmę podkreślają także z rzadka pojawiające się kobiece glosy czy też popadający w blackową manierę głos męski. Instrumentaliści zagrali również rewelacyjnie, zrobili to z klasą oraz z swadą. Z przyjemnością można śledzić każdy z instrumentów. Każdy moment tego albumu dla lubiących taką muzykę będzie niósł wiele atrakcji. Nie wiem jak potoczą się dalsze losy tej formacji. Oby wykorzystali swoją szansę, bo tego roczna EPka nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Trwa ona niczym dobry longplay ale większość utworów to bonusy, czyli wersje alternatywne, orkiestracje czy inne "live'y". Całe szczęście jedyna premiera kompozycja "And then Comes the Rain / On the Way Back to Memphis" brzmi dość sensownie. Także na potwierdzenie klasy Amon Sethis musimy czekać do ich następnej płyty studyjnej. (4) \m/\m/ Anguish - Doomkvädet 2021 Sun & Moon

Czwarty longplay swedzkich necro - doom metalowców z Anguish nie przekonuje mnie. Ogólnie lubię doom, ale epicki lub heavy metalowy a nie taki ekstremalny, zahaczający o black metal. W mojej opinii, niedźwiedzie wokale J. Dee niweczą potencjał instrumentalistów. Fajniej słuchałoby mi się "Doom-

kvädet", gdyby w ogóle nikt tam nic nie śpiewał. To mógłby być nieco żwawszy odpowiednik Reverend Bizarre, no ale najwidoczniej ktoś musiał puszczać hafta do mikrofonu, żeby było ekstremalnie. Sorry, nie jestem zainteresowany widokiem na wpół przetrawionych resztek czyjegoś śniadania, a gdyby ktoś np. posypał się w trawmaju, to zmieniłbym wagon zamiast pisać o tym notatki. Na ostatnim utworze "Our Funeral" zaproszono gościnnie Daniela Arvidssona z Mammoth Storm oraz (ex) Draconian, a także Christoffera Frylmarka z Acolytes of Moros, (ex) Anguish. Niestety, nie zmienili oni mojego zdania, bo też growlują - nie wiem, jaki to ma sens. Szkoda tylko mocy zawartej w gitarach i wgniatających w pościel uderzeń perkusji. Idę słuchać "In the Rectory of the Bizarre Reverend". (2.5) Sam O'Black

Ankhara - Premonición 2021 Demons

Na przełomie wieków ten hiszpański zespół z powodzeniem kultywował tradycje tamtejszego power/ heavy metalu, ale w roku 2004, po wydaniu trzech albumów, było już po wszystkim. Przerwa trwała blisko 10 lat, po czym w roku 2018 Ankhara zaakcentowała powrót albumem "Sinergia", teraz zaś wydała następny. "Premonición" to powrót do wysokiej formy, 40 minut metalowego grania na niezłym poziomie. Akurat najsłabsze wydają mi się te typowo powerowe momenty, tak jak w singlowym "Huida", który jednak pod innymi względami jakoś się jeszcze broni, w bardzo sztampowym, również promującym tę płytę, "Esperando en la Eternidad" (powerowy refren do kitu, mocna zwrotka znacznie lepsza) czy w "Levantar Mi Alma", popłuczynach po Helloween czy włoskich zespołach z powerowej stylistyki. Jednak już w utworach czerpiących z tradycyjnego heavy lat 80. ("Tu Revolución", "Da la Cara", "Senderos de Espinas", "Otra Vez") jest już znacznie ciekawiej, tym bardziej, że wokalista Pacho Brea ma głos niczym najostrzejsza brzytwa, gitarowy duet Alberto

Marín/Cecilio Sánchez nie tylko lubuje się w solowych pojedynkach, ale zapewnia też świetne riffy, a sekcja też im niczym nie ustępuje. Są też utwory ("Lentamente", "Sin Suplicar", "El Cazador") jeszcze bardziej intensywne, mające w sobie coś nie tylko ze speed, ale nawet thrash metalu, co według mnie tylko uatrakcyjnia ten materiał. (4,5) Wojciech Chamryk

Antioch - V 2021 Iron Shield

No Panowie, co to ma być? Przy piątym wydawnictwie wena chyba opuściła tych wesołych Kanadyjczyków. Nawiązuje tu oczywiście do tytułu. Co prawda wszystkim swym poprzednim wydawnictwom nadawali rzymską numerację, nie mniej jednak zawsze dopisywali jakiś podtytuł. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Brak kreatywności w kwestii nazwania tej płyty jakoś sensownie w żaden sposób nie miał negatywnego wpływu na samą muzykę, gdyż ta jest wyśmienita i powinna zadowolić najbardziej wybrednych i wymagających słuchaczy. Tym, co cechuje wszystkie utwory zawarte na "V", jest masa niespożytej energii. Niech za przykład posłuży nam otwierający ten minialbum "Hang the Eagle". Zaczyna się ciekawym, niemal kosmicznym efektem gitarowym, który przechodzi w drażniący riiff. Moment wejścia perkusji naprawdę może wywołać ciarki. Sam wokal natomiast to pewien rodzaj melorecytacji, właściwie skandowania, które w pewnym stopniu kojarzy mi się z tym, co wyprawiał Tom Araya na nieśmiertelnym "Show No Mercy". Drugi utwór "On a Ledge" pokazuje nieco inne, bardziej melodyjne i bardziej klasycznie heavy metalowe oblicze tej ekipy. Główny riff utworu może się kojarzyć nieco z twórczością Judas Priest. Refren również wpada w ucho, a Nicholasa Allaire śpiewa a nie wydaje z siebie agresywne skandowanie. Co ciekawe, facet często rezygnuje ze śpiewania swą naturalną, powiedzmy sobie szczerze dość ciekawą barwą głosu i używa maniery typowej dla Udo Dirkschneidera. "The Facade of the Third Castle" wyróżnia się za to nieco orientalną solówką i dość niespodziewanym przyspieszeniem w środku (oj, potrafi wgnieść w fotel). Ten utwór jest w ogóle pełen różnych zmian tempa, nietypowych przejść i innych podobnych smaczków. Zaryzykuje stwierdze-

RECENZJE

157


niem, że to najbardziej zwariowany kawałek w tym zestawieniu. Pisząc o tym wydawnictwie, nie można nie wspomnieć o "Demon Wick". Mam tu na myśli szczególnie niesamowity, wręcz magiczny riff oraz refren, który przez długi czas nie będzie chciał opuścić Waszej głowy. Zwieńczeniem albumu jest utwór o tytule "Cloven Hoofs", gdzie chłopaki pozwoliły sobie na niewinny flirt z punkiem. Kawałek ten ma w sobie również coś z klimatu Motorhead. To taki brudny bezkompromisowy rockandroll (istnieje w ogóle w przyrodzie takie zwierzę rockandroll kompromisowy?). Ten lekki skok w bok nie wpływa jedna w żaden sposób na spójność tego albumu. Nadaje mu jedynie dodatkowego uroku niczym wisienka na torcie (4,5). Bartek Kuczak

Aphrodite - Orgasmic Glory 2021 Fighter

Według greckiej mitologii Afrodyta jest patronką miłości. Od 2019 roku, bo wtedy Aphrodite wypuścili swoją pierwszą płytę "Lust and War", również patronką speed metalu. W drugiej połowie lat 80. istniał już w Szwecji zespół pod tą nazwą, do tego składający się z samych kobiet. W kanadyjskim Aphrodite kobiety również nie zabrakło. Charyzmatyczna frontmanka w stylu Kate de Lombaert ze zbliżonego gatunkowo Acid, Tanza Speed, sprawdza się w swojej roli różnie. Jedni ją pokochają, inni mogą mieć z jej głosem problem. Kobiety w metalu od dawna mają swoją mocną reprezentację w postaci Chastain, Warlock czy Lity Ford, wszystkie jednak łączy ogromny talent wokalny. A przecież wspomniany już belgijski Acid to perfekcyjna fuzja brudu, agresji i szybkiego grania, gdzie wcale nie musi być idealnie. To również cecha Aphrodite - "Orgasmic Glory" jest albumem łączącym speed metal z energią niepoukładanego punk rocka i w tym tkwi jego największa siła. "Europa" to kawałek, który równie dobrze mógłby być grany przez ruch riot grrrls. Nie brakuje jednak tradycyjnego oblicza speedu, a wszystko to z warstwą tekstową opartą na greckiej mitologii. Takie tematy dobrze przyjęły się już w black metalu, m.in. u Macabre Omen, Kawir i Naer Mataron, jednak w swoim gatunku kanadyjska ekipa dobrze wyczuła niszę. Już w pierwszym, bardzo rozbudowanym kawałku opowieść o płonącej Troi wzbogaca

158

RECENZJE

znakomite dwuminutowe intro solo. Praca gitar i basu zasługuje na szczególne wyróżnienie, a odpowiadają za nią Yan Turbo - gitarzysta solowy i Jo Steel, który oprócz szarpania strun nagrał również partie perkusji. Być może dlatego instrumentalnie na "Orgasmic Glory" wszystko współgra doskonale, a wokal wydaje się być nieco z boku. Nie znaczy to jednak, że tu nie pasuje - to raczej kwestia produkcji. Tanza w gatunku jest znana nie od dziś, współpracując także z Demoną i Outline - jej charakterystyczny głos to czysta agresja, a takiego pazura nie brak też w kompozycjach całego zespołu. Sztandarową pozycją powinien być "Meadows of Asphodel" - kawał oldschoolowego, klasycznego grania, choć nie jest to wcale najszybsza z propozycji. Wystarczy posłuchać dzikiego "Dance Wild and Free" czy ocierającego się o power metal w stylu Omen "Chariot of the Sun" ze znakomitą solówką. Na koncerty, do wspólnego skandowania świetnie sprawdzi się zamykający album "Children of the Night". Można odnieść wrażenie, że płyta kończy się, ze względu na swoje zawrotne tempo, nieco za szybko i nie jest to kwestia gatunku. Brak tu po prostu wyraźnego zakończenia, ale lepiej zakładać, że zespół nie chce tak szybko kończyć pokazywać, na co ich stać. W końcu "Orgasmic Glory" to płyta o wiele lepsza od swojej, również niezłej, poprzedniczki. Aphrodite rozwija się jak należy, przedstawiając zupełnie nowe oblicze greckiej mitologii. Czas pokaże, czy zapiszą się na stałe także w panteonie speed metalowych bogów. (4,5) Iga Gromska

skoro restrykcje odebrały wielu ludziom pracę i zmniejszyły dochody, to lepiej żeby tak próbowali zarobić, niż gdyby mieli kraść. Tylko, że to nie jest argument przy próbie dokonania rzetelnej oceny albumu w heavy metalowym czasopismie. Uważam, że brzmienie mo-że dyskwalifikować muzykę. W sytuacji ukazywania się ogromnej ilości świetnych, niedocenianych albumów heavy metalowych, brzmienie jak najbardziej może być dla kogoś czynnikiem selekcji. Nie ma odpowiedniego brzmienia, to nie potrzebujemy takiego albumu, bo jest mnóstwo innych płyt do słuchania. A jeśli dzieciaki się tym jarają, to tylko źle wróży przyszłości heavy metalu, żeby się kiedyś nie okazało, że co drugi zespół inspiruje się i kopiuje Apostolicę. Gdyby to się przekształciło w oddzielny gatunek, to moglibyśmy doświadczyć powtórki z grunge'u. Horror nie polega na wizualnym image'u Apostolici ani nie tkwi w ich antyklerykalnych lirykach. Prawdziwy horror polega na tym, że certyfikowani specjaliści od Google Ads z Indii mogą wpaść na pomysł, aby ustawić kampanię SEM z keywordami odnoszącymi się do heavy metalu i wmówić masom, że to jest cool, że tego należy słuchać, i że teraz tak się gra. Tymczasem, to nawet nie stało obok parodii Pompidou. Nie zasługuje na przynależność do kategorii "heavy metal". Kaleczy, urąga i pokazuje środkowy palec naszemu ulubionemu stylowi. Śmieje się, że jesteśmy frajerami. Próbuje przedstawić heavy metalowców szerszej publiczności jako głuchych tępaków. Pretenduje do Eurowizji, nie dorastając do pięt Lordi. Nie będzie czarnym kaczątkiem płynącym tuż za nami, nie pozwólmy mu na to. (1)

by wśród wokalistów Ralfa Scheepersa (Primal Fear), Zahera Zorgati'ego (Myrath) czy Zaka Stevensa (TSO). Oczywiście są także wokalistki np. Madie z Nightmare. Natomiast wśród gitarzystów znajdziemy Ricky Marxa (Now Or Never), Stephana Forté (Adagio) czy Virgile'a (Schräpnel). Niestety zaproszeni muzycy nie są wstanie zatuszować braków przedsięwzięcia, a te umiejscowiły się głównie w kompozycjach. Ogólnie nie są one złe, ale na pewno nie są równoprawnymi partnerami do utworów wspomnianych chociażby Kamelota czy Avantasii. Całkiem niezły jest, rozbudowany, skupiający niezłe tematy muzyczne i klimaty "Gypsum Flower". W ucho wpada także szybki "Storyteller" czy też chwytliwy "Deja Vu". Reszta miewa przebłyski ale nie są w stanie zainteresować słuchacza tak, jak to jest na najlepszych pozycjach z tego gatunku. Albumu "Theater Of Sorcery" słucha się nawet z przyjemnością ale doznań - tych wyższych - nie zostawia on zbyt wiele. Natomiast jeśli chodzi o samo wykonanie, brzmienia oraz produkcję Avaland mieści się w standardach tej sceny, także odbiorca słuchając całość będzie czuł się komfortowo. Zespół tworzą młodzi muzycy i wszystko przed nimi, może wystartowali nienajlepiej ale nie zaliczyli totalnej wtopy. Po prostu mają solidny fundament do dalszej działalności, która może przynieść im i nam wiele radochy. I oby tak było. (3,5) \m/\m/

Sam O'Black

Axel Rudi Pell - Diamonds Unlocked II 2021 Steamhammer/SPV

Apostolica - Haeretica Ecclesia 2021 Scarlet

Scarlet Records zaufało im na tyle, że na dzień dobry podpisało z Apostolicą kontrakt na wydanie kilku longplay'ów. Może oni widzą popyt, ale ja słyszę plastik pozbawiony czynnika ludzkiego, zamiast metalowej sztuki. Ludzie ukrywający się za maskami pięknie grali już w antycznych greckich amfiteatrach, więc nie czepiam się anonimowego charakteru zespołu. Oceniam to, co słyszę, a słyszę plastik. "Haeretica Ecclesia" to taki ćwierć-suchar dla fanów Powerwolf i Sabaton albo frajda dla dzieci, które nic w życiu jeszcze nie słyszały. Kimkolwiek są autorzy, mają powód, aby wstydzić się pod tym podpisać. Z drugiej strony,

Avaland - Theater Of Sorcery 2021 Rockshots

Avaland to francuski ansamble założony w 2018 roku przez kompozytora, tekściarza, wokalistę i klawiszowca Adriena G. Gzagga. Muzycznie nawiązują do całej rzeszy melodyjnych symfoniczno-progresywnych power metalowych formacji, gdzie Kamelot jest gdzieś na przedzie. Niemniej ich debiut "Theater Of Sorcery" przygotowany jest niczym rock opery Avantasii, gdzie jest do opowiedzenia ciekawa historia oraz zaproszonych jest wielu gości. I to całkiem niezgorszych. Wymieńmy chociaż-

To prawda, że druga odsłona "Diamonds Unclocked" ukazała się z powodu nadmiaru wolnego czasu, ale zdecydowanie nie jest ona nudna. Przeciwnie - znalazły się na niej świetne interpretacje fajnych piosenek, a wśród nich takie, po które wielu fanów nigdy by samemu nie sięgnęło. "Lady Of The Lake" (Rainbow) jest bliskie stylowi Axela, ale niektóre pozostałe utwory zostały oryginalnie skomponowane przez muzyków niemających nic wspólnego z hard'n' heavy. Podobnej sztuki dokonał kiedyś Marek Piekarczyk na LP "Źródło". Pomimo zróżnicowanego repertuaru, cały album brzmi spójnie - to melodyjny i przebojowy hard rock. Z notki rozsyłanej przez Steamhammer wynika, że intro "Der Schwarze Abt" ma wprowadzać słuchaczy we właściwy nas-


trój, tak jak robi to każde inne intro na pozostałych longplayach Profesora Pella. Znamienne, że udało mu się uchwycić wspólny mianownik tak szerokich muzycznych inspiracji w postaci dwu minutowego instrumentala. Zagrany z przytupem "There's Only One Way To Rock" to jeden z ulubionych hitów Axela z dorobku Sammy'ego Hagara. Wspomniane już "Lady Of The Lake" to chyba najbardziej niedoceniona kompozycja Ritchie'go Blackmore'a, ale wersja z Rainbow "Long Live Rock'n'Roll" wydaje się niedopracowana w porównaniu z tym, jak tutaj oddano pełnię jej potencjału, zwłaszcza ze względu na całkiem nowe intro, więcej ognia w solówce gitarowej oraz zgrabniejsze zakończenie (niż stopniowe ściszanie jak na oryginale). Numer "She's A Lady" (Paul Anka) chodzi za Axelem już od lat siedemdziesiątych (a urodził się w 1960r.), dlatego nie należy się dziwić, że w końcu pojawił się taki cover. Da się tego słuchać; zwłaszcza pierwszy balladowy fragment może się podobać. Następny "Black Cat Woman" od Geordie (poprzedni zespół Briana Johnsona, zanim dołączył do AC/DC) łączy to, co najlepsze z obu istniejących oryginalnych wersji; śpiewający Amerykanin Johnny Gioeli nie daje nam żadnych powodów do skojarzeń z AC/DC, nie próbuje naśladować Briana Johnsona, a i tak na swój sposób daje tutaj czadu; z drugiej strony, lubię zwolnienie w środku z leniwie wleczącą się solówką gitarową oraz następujący po nim bridge z zamaszystymi, superciężkimi akordami gitary rytmicznej i basu (unisono, w tle). "Room With A View" (Tony Carey) to zaś ballada o niesamowitej melodii, którą Axel usłyszał po raz pierwszy w niemieckiej TV; jest to stary numer z 1988 roku, więc możliwe, że młodsze pokolenie kompletnie tej nuty nie kojarzy, chociaż to był w tamtych czasach hit. "Sarah (You Take My Breath Away)" to inny "złoty" przebój z końcówki lat osiemdziesiątych (tym razem Chris Norman), przy którym znów czuję się młodo, bo nigdy dotąd tego nie słyszałem; niewykluczone, że ma to jakiś walor sentymentalny, ale nie znam i nie podzielam. Trudno odnieść mi się też do "Rock'n'Roll Queen" (The Subways), bo to punk, chyba że indie, chyba że alternative, chyba że sam nie wiem co, a w dodatku ekipa Axela wykonała to bardziej minorowo; odrzucając etykietki, w sumie to fajnie bujający, spoko rock. Przyznam, że o ile lubię i szanuję The Rolling Stones, akurat "Paint In Black" nigdy nie darzyłem sympatią, po prostu nie czułem tego, ale Axel - inspirując się koncertem Stonesów z 1993 roku - wniósł ten utwór na kompletnie inny poziom, wykonując go jak rasowy hard rocker; teraz naprawdę uwielbiam tego słuchać - jak dla mnie,

występujące tam partie instrumentalne mogłyby się nigdy nie kończyć. Jeszcze dawniej, Screamin Jan Hawkins napisał "I Put A Spell On You" (1956r.), także możecie obejrzeć jego dziwaczny teledysk na YouTube, ale Profesor Pell wzorował się raczej na wersji Creedence Clearwater Revival; ogólnie odlot, przekonajcie się sami. Na koniec pozostał hymn ku wolności - niestety nie TSA "Bez Podtekstów", ale "Eagle" (Abba), z fantastycznie łkającymi partiami gitar. (4) Sam O'Black

Beltane Born - Beltane Born 2021 Nagelfest Music

Erika Ravna znamy z prog/power metalowego Wuthering Heights, gdzie sprawdzał się głównie jako kompozytor, pomysłodawca konceptów oraz gitarzysta. Oprócz tego obsługiwał inne instrumenty typu bas, klawisze, mandolina, a także śpiewał. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że projekt Beltane Born od samego początku do samego końca wymyślił i zagrał sam Erik Raven. Zresztą w opisie nie ma nic na temat gości, więc nie ma możliwości aby myśleć inaczej. Muzycznie na debiucie Beltane Born znajdziemy wszystko do czego przyzwyczaił nas Erik. Jednak w odróżnieniu do płyt Wuthering Heights, zdecydowanie mniej znajdziemy wpływów folkowych, a progresja stanowczo została usunęła się w cień, choć od czasu do czasu słychać jej akcenty. Pozostałe wpływy, które przez całą karierę były faworyzowane przez Erika, czyli hard rock, heavy metal i power metal, są rozłożone po równo i egzystują w swoistej symbiozie i równowadze. Sam Erik wskazuje na hard rock, jako element, który był zawsze u nieco na uboczu ale zawsze w sercu trwał nieustannie w pierwszym szeregu. Niemniej nie ma mowy aby ten styl dominował na debiucie Beltane Born. Ravn to zdecydowanie doświadczony muzyk oraz wytrawny kompozytor. Doskonale przygotował utwory na tę płytę. Przeważnie są one długie, rozbudowane, gęste, z wieloma pomysłami ale również ze świetnymi melodiami. Przeplatane są one krótkimi utworami, przeważnie instrumentalnymi, które spełniają przede wszystkim rolę pewnych antraktów, ale także nadają muzyce wyraźniejszego charakteru narracji. Generalnie ta muzyka choć bardziej konwencjonalna w żaden sposób nie pozwala na nu-

dę. Ogólnie każdy utwór został tak wyselekcjonowany, żeby tworzył całość muzycznego opowiadania. Dlatego też w wypadku tego albumu trzeba mówić o całokształcie, a przede wszystkim słuchać go w całości. Kształt przesłania albumu zamyka powieść ukryta w słowach każdego kawałka, a jego punktem wyjścia jest celtycki rytuał dotyczący święta Beltane. Wykonanie jest również znakomite. W ogóle nie słychać, że partie instrumentalne nagrywane są przez tego samego muzyka. Kiedyś było to nie do pomyślenia, teraz zaczyna być to standardem. Produkcja też jest bardzo dobra, ale niczego innego nie można się było spodziewać. Nie wiem czy Erika Ravna ponownie zobaczymy w nowym repertuarze Wuthering Heights. Związane jest to z jego chorobą, ale gdyby Ravn mógł pozostać jedynie sprawny jako muzyk studyjny, to Beltane Born jest w stanie godnie zastąpić Wuthering Heights. Ogólnie debiut nowego projektu oceniam pozytywnie, a powinien zapoznać się każdy fan dobrego melodyjnego ciężkiego grania. (4,5) \m/\m/

Blazon Rite - Endless Hall of Golden Totem 2021 Gates of Hell

Słuchając nowego albumu Blazon Rite "Endless Hall of Golden Totem", często wracałem myślami do ich zeszłorocznego wydawnictwa zatytułowanego "Dulce Bellum Inexpertis". Trudno było mi uniknąć wrażenia, że pierwszy długograj Amerykanów jest wręcz wzorcowym rozwinięciem konwencji ze wspomnianej EP. Korzeń ich twórczości pozostaje oczywiście wciąż ten sam. Dalej jest mocno wrośnięty w ziemię i nienaruszalny. Widać natomiast, że owo drzewo, do którego można by porównać tu muzykę kwartetu z Filadelfii, ewidentnie się rozrasta ponad ziemią. Muzyka Blazon Rite zakorzeniona jest głęboko w hard rocku lat siedemdziesiątych . Zresztą sami członkowie zespołu nie kryją swego zainteresowania proto metalowymi klimatami. Brzmienie albumu jest dość surowe, jednak nie do tego stopnia, by odrzucało ono mniej wprawione w takich dźwiękach ucho. Nie można go na pewno określić jako "garażowe", nie mniej jednak do sterylności mu daleko. W pewnych momentach odnoszę wrażenie, że "Endless Hall of Golden Totem" brzmi jak współczesna płyta heavy metalowa

nagrana za pomocą technik dostępnych jakieś czterdzieści lat temu. Co do samej muzyki, to utwory zawarte na omawianym wydawnictwie w większości należą do w tych wielowątkowych (mimo że nie są one długie). O schemacie zwrotka refren możemy w tym wypadku raczej zapomnieć. Zdarza się, że chłopaki w nieco niekonwencjonalnie wykorzystują typowe dla epic metalu środki (specyficzne wykorzystanie klawiszy w "Legends of Time and Eidolon" czy utworze tytułowym). Członkowie zespołu nie zapomnieli jednak, czym jest prawdziwa istota rockandrolla. Dość nośnym jego przykładem jest dynamiczny utwór, wpadający w ucho (choć nie banalny, gdyż popadania w banał na tym albumie nie uświadczymy) "Put Down Your Steel (Only for the Night)". Warto jeszcze wspomnieć o kawałku "The Night Watchman Of Starfall Tower", gdzie ewidentnie słychać ducha Rainbow. Czasem też bywa, że inspiracja zupełnie podświadomie wejdzie zbyt mocno. Słuchając wstępu do "Into Shore of Blood" od razu miałem wrażenie, że gdzieś to już słyszałem. Konkretnie w maidenowym "Alexander the Great". Nie użyje tu słowa "plagiat", gdyż moim zdaniem byłoby ono sporym nadużyciem, jednak podobieństwo tych dwóch gitarowych partii jest uderzające.Oczywiście absolutnie nie psuje to ogólnego odbioru tej kompozycji. Blazon Rite tym albumem zabiera nas w podróż do swojego fantastycznego muzyczno - lirycznego świata, z którego po dłuższym obcowaniu z tym dziełem nie ma ochoty się wracać. Chłopaki zdecydowanie nie stoją w miejscu, ani też nie kręcą się w kółko. Jak już wspomniałem na początku, widać jest pewien progres pod względem kompozytorskim oraz brzmieniowym. Nawet okładka znacznie ładniejsza. Zatem drogi Czytelniku, jeśli podobają Ci się ostatnie dokonania takich kapel, jak Legendry czy Wytch Hazel to śmiało możesz sięgnąć po "Endless Hall of Golden Totem" (4). Bartek Kuczak

Bloodbound - Creatures of the Dark Realm 2021 AFM

"Bloodbound jaki jest, każdy słyszy". Właściwie tą parafrazą mógłbym zakończyć recenzję zarówno tej, jak i każdej innej z ostatnich produkcji tej szwedzkiej ekipy. Jednak gdybym tak zrobił, pewnie dostałbym od szefa dyscyplinarne wypowiedzenie w trybie natychmiasto-

RECENZJE

159


wym ze wpisem do wszystkich możliwych akt. Przynajmniej spełniłoby się wtedy skryte marzenie pewnego polonisty z Rzeszowa. Zaraz, o czym to ja… A tak, o nowym Bloodbound. Więc "Creatures of the Dark Realm" to już dziewiąta pozycja w dyskografii tej formacji. Na pewno nie można chłopakom odmówić talentu do tworzenia ładnych melodii, interesujących harmonii, ciekawych patentów aranżacyjnych itp. Typowa dla melodyjnego power metalu przebojowość bije niemal z każdego utworu. Mam jednak dziwne wrażenie, że Bloodbound nie uniknął tego, co przytrafia się wielu tego typu zespołom będącym na analogicznym etapie swej działalności. Otóż, mam tu na myśli zbytnie popadnięcie w rutyniarstwo i pewne bezuczuciowe podejście do swej muzyki. Nie twierdzę, że "Creatures of the Dark Realm" to zły album. Wręcz przeciwnie, jest tu sporo fragmentów zasługujących na uwagę (chóralny refren w "When Fate is Calling", melodia "Death Will Lead the Way" i jeszcze kilka by się znalazło). Nie wiem, może się mylę, może po prostu nie mam wiedzy (pozdrawiam nauczyciela z Rzeszowa), ale mam wrażanie, że mimo brak w tym wszystkim tej pasji, która dawniej im towarzyszyła. "Creatures of the Dark Realm" to po prostu kolejna płyta wypuszczona na rynek pod szyldem Bloodbound. "I decyt", jak to mawia mój wujek z Ameryki. A te melodie, które tak chwaliłem? Owszem, tylko myślę, że pisanie ich na chwilę obecną prawdopodobnie nie sprawia chłopakom wielkich problemów. Co należy uznać za plus, to fakt, że omawiany album brzmi nieco surowiej od poprzedzającego go "Rise of the Dragon Empire". Nie jest to jednak taka zmiana, która w znaczący sposób rzutowała by na obraz tej płyty jako całości. Do brzmienia świetnego "Unholy Cross" sprzed dziesięciu lat i tak jeszcze trochę brakuje. Ci, dla których ideał heavy metalu, to muzyka uprawiana przez różne Sabatony i Powerwolfy wszelakie mogą zlać moje wypociny ciepłym moczem i kupić "Creatures of the Dark Realm" nawet w ciemno (3,5). Bartek Kuczak Bodyguerra - Fire & Soul 2021 Fast Ball

Jakoś się tak składa że Niemcy mają spore upodobanie do formacji grających schematycznego i grubo ciosanego staroszkolnego hard rocka. Bodyguerra to kolejna formacja z tej sceny, która ostatnio wpadła mi w ręce. Swój żywot rozpoczęła w roku 2010, aby trzy lata później zadebiutować albumem "Freddy… Nothing As It Seems". Jednak szczęście do zespołu uśmiechnęło się dopiero w roku 2018,

160

RECENZJE

abyście całość ocenili powyżej przeciętnej. (3) \m/\m/

kiedy wzięli udział w Graham Bonnet Tournee 2018. Ta trasa przyczyniła się do pewnego rozgłosu kapeli. Następnym krokiem miały być koncerty z Davidem Reece'em. Niestety covidowe szaleństwo skutecznie zniweczyło te plany. Za to w końcu pozwoliło skupić się na przygotowaniu następcy debiutu, czyli omawianej płyty "Fire & Soul". Większość kawałków to są dynamiczne acz schematyczne konstrukcje oparte o rocka i hard rocka. Utrzymane są one głównie w średnich tempach, epatują solidnością oraz konkretem. Wyróżniają się ciekawymi melodiami, niezgorszymi riffami i naprawdę dobrymi solówkami. Oczywiście w repertuarze zespół ma też wolne utwory ("Soultrail", "Fire & Soul") ale jak dla mnie są zbyt jednostajne i smętne. Nie pomagają nawet znakomite partie solowe. Są także ballady czy też rockowe ballady ("Behind The Clouds", "Belive"), ale jak dla mnie niczym się nie wyróżniają. W pewnych momentach muzycy skręcają w bardziej przebojowe rockowe rejony ("Magical Touch", "Steelheart"). I może dla niektórych ten pierwszy faktycznie może być przebojem. Mnie jednak najbardziej przypasował utwór "Breakout", który ociera się o heavy metalową motoryczność i estetykę. No i brzmi najbardziej świeżo ze wszystkich kawałków na płycie. "Fire & Soul" ma jeszcze dwa bonusy. Trochę dziwne te dodatkowe kawałki, jeden z nich to akustyczna pieśń-ballada, w dodatku po niemiecku, drugi zaś, to piosenka rockowa z bluesem i rock'n'rollem w tle o Świętach Bożego Narodzenia. Ważnym punktem Bodyguerra jest wokalistka Ela Sturm, której głos ma cztery oktawy. Śpiewa ona rockowo, wysoko, czysto, acz nie pieje, za to ma smykałkę do fajnych, wpadających w ucho melodii. Dlatego pani Sturm najlepiej sprawdza się w rockowych klimatach. Czyli teoretycznie jest ok. Mnie jednak brakuje w jej głosie tego rockowego brudu, pazura czy też mocy. Myślę, że zespołowi bardziej przydała się bardziej zwyczajna wokalistka. Brzmi to nieźle, dźwięki gitary jest oczywiście znakomity ale bardzo podoba mi się również mocno osadzona sekcja. Za tą kwestię odpowiada Rolf Munkes, to jego uszy i palce najbardziej przy tym się nagimnastykowały. Niestety pierwsze co usłyszycie na "Fire & Soul" to kalki, klisze i inne kopie. Może coś tam wam wpadnie w ucho ale nie sądzę

Bolido - Against the World 2021 Fighter

Chilijska formacja działa we współczesnym undergroundzie już od dłuższego czasu, bo ich debiutancki album został wydany siedem lat temu w 2014 roku, ma na koncie bardzo dobrze przyjętą płytę "Heavy Bombers" i nie zwalnia tempa. Bolido przygotowało prawie godzinę porządnego materiału "Against the World" już od pierwszego, tytułowego numeru pokazuje, że Panowie dobrze wiedzą, jak kupić słuchacza. Chwytliwy, mocno koncertowy w refrenach numer od razu sprawia, że chcemy dać płycie szansę. A słuchać dalej zdecydowanie warto. Bardzo Halfordowy "MIG Alley" (tu ukłony w stronę wokalisty Johnny'ego Trivino - nie jest łatwo śpiewać w ten sposób) i smaczne solowe partie basu Vica Deimosa - a to wszystko już w drugim kawałku! Bas w stu procentach sprawdza się także w kolejnej propozycji - "Time to be Yourself", gdzie panowie idą w bardziej hardrockowym kierunku (tak, jak później w mocno rock and rollowym "Heartbreaker") i nie boją się kombinować z użyciem cleana. Sam kawałek mógłby znaleźć się na albumie Satrianiego, wśród bardziej bluesowych kompozycji z "Surfing with the Alien". Zespół przyznaje zresztą, że nie obce są im wpływy z lat 70. i classic rock. Ślady tego gatunku można usłyszeć w refrenach "Angel in Black and White" ze znakomitą partią mówioną w stylu "The Sentinel" Judas Priest i Van Halen'owym "BHWF". Żeby zwolnić nieco tempa, Bolido zdecydowało się umieścić na płycie łączący rocka progresywnego i klasyczny metal prawie dziewięciominutowy "In Dreams", z echami lat 90. (grunge w wydaniu Alice in Chains, "Floods" Pantery). Rozbudowana kompozycja, zaczynająca się mocno charakterystycznym cleanem, chociaż płynie swoim wolnym rytmem, nie nudzi i w drugiej części, po przerwie przechodzi w zupełnie inny kawałek na wzór "Dreamer/Deceiver" Judas Priest. To właśnie druga część, utrzymana jednak nie w duchu początków Priest, a ery "Painkillera", jest najmocniejszym elementem "Against the World". Bolido zahacza nawet o glam metal z wyśpiewanym w tekście "Turbo" mottem "live fast, die young" - co cieka-

we, oprócz typowych, heavy solówek, małe wstawki harmonii gitar czerpią również z wczesnego Deep Purple. Nieobce są chłopakom również patenty Iron Maiden, czyli łączenie upamiętniania historycznych wydarzeń z metalem, bo ostatni na płycie "White Hell" został poświęcony bitwie stalingradzkiej. Można powiedzieć, że to słuchowisko - dwudziestominutowy, zilustrowany mówionymi partiami dźwiękowy obrazek pełen gitarowej precyzji (ponownie ukłony w stronę Trivino - tym razem w roli gitarzysty, brawa szczególnie za emocjonalną solówkę z okolic dziewiętnastej minuty). "Against the World" udowadnia, że Bolido to już zespół kompletny - trzymający się tradycji, ale z wypracowanym, własnym stylem, który nie boi się wyzwań i eksperymentów, a oprócz kilkuminutowych, chwytliwych bangerów, radzi sobie również z progresywnymi, mocno rozbudowanymi kompozycjami. Wśród albumów, które wyszły w tym roku - perła. (5) Iga Gromska

Brother Against Brother - Brother Against Brother 2021 Frontiers

Pamiętacie projekt Allen/Lande? Najwidoczniej szefowi Frontiers Serafino Perugino marzy się powtórzenie sukcesu współpracy Jorna Lande i Russella Allena, stąd powielanie tej formuły, tyle, że w nieco zmienionej formie. Mamy więc ponownie dwóch świetnych wokalistów, ale tym razem pochodzących z Brazylii i niezbyt znanych na arenie międzynarodowej: bardzo doświadczonego Nando Fernandesa i młodszego Renana Zontę, a skład dopełniają świetni sidemani z wszędobylskim Alessandro Del Vecchio na czele. Właśnie wydali pod szyldem Brother Against Brother debiutancki album, blisko 50 minut melodyjnego heavy metalu. Do warstwy wokalnej tych 11 kompozycji nie mam najmniejszych zastrzeżeń, obaj panowie są absolutnymi mistrzami. W dodatku nie dość, że świetnie dzielą się poszczególnymi partiami, to równie dobrze wypadają w duecie - nie tylko w refrenach. Muzycznie nie jest już jednak tak dobrze. Owszem, kilka utworów (opener "Two Brothers", patetyczny "City Of Gold", klimatyczny "In The Name Of Life" czy rozpędzony "Lost Son") to metalowe konkrety, taki hard'n'heavy na wysokim poziomie. W metalowo-


symfonicznej stylistyce Del Vecchio też się sprawdził ("Heaven Sent"), a już w nawiązujących do hard rocka, orientalizujących "Deadly Sins" (kłania się Rainbow) i "Whispers In Darkness" (tu z kolei słychać momentami echa Led Zeppelin) dał prawdziwy popis, podobnie jak obaj wokaliści oraz Jonas Hornqvist i Michele Sanna. Sęk tylko w tym, że mamy tu też nijaki, popowo-melodyjno-nowoczesny "What If", a do tego sztampowe, powermetalowe "Haunted Heart", "Demons In My Head" i "Valley Of The Kings", które tak naprawdę bronią się tylko dzięki klasowym partiom wokalnym. Dlatego za całość tylko (4), ale liczę, że nie jest to ostatnie słowo Brother Against Brother i na kolejnej płycie będzie już zdecydowanie lepiej.

jowało większą publikę, mimo, że wydawca zastrzega się, iż zainteresowanie formacją jest bardzo duże. Owszem jak ktoś zgra się z przekazem Burning Amp to może nawet przez jakiś czas się pokiwa w rytm muzyki, ale i tak w końcu muzyczne schematy zrujnują podjętą zabawę. Także mimo pewnych przebłysków raczej nie ma co liczyć ze strony tego ansamblu na coś ekstra. Dla mnie zespół i płyta to, co najwyżej solidny średniak nic więcej. (3) \m/\m/

Wojciech Chamryk Chalice Of Sin - Chalice Of Sin 2021 Frontiers

Burning Amp - Like A Rock 2021 STF

Burning Amp to niemiecki kwartet, który powstał w roku 2011. W roku 2019 debiutowali albumem "Dead End Road" aby po trzech latach wydać kolejny, właśnie omawiany krążek "Like A Rock". Ogólnie muzyczny świat Niemców to szeroko pojęty oldschoolowy hard' n'heavy. Niestety bardzo schematyczny, ocierający się wręcz o cytaty. Posłuchajcie taki "The Reason"... ciekaw jestem, czy też będziecie mieli podobne skojarzenia. Ogólnie na najnowszym albumie przeważają dość różnorodne dynamiczne kompozycje. Niemniej muzycy nie uciekają od zwolnień czy też klimatycznych fragmentów. Mają też pełną balladę "No Way Back" oraz balladowowo-rockowy kawałek "Father". W ten sposób wpisują się w przyjęte normy całego nurtu, gdzie wolny kawałek musi być. Co ciekawe wspomniana czytelność inspiracji w początkowej fazie odsłuchu jest mocno irytująca, ale z czasem człowiek przywyka i niektóre kawałki dostają pewnego animuszu a nawet poczucia świeżości. Chociażby rozpoczynający, dynamiczny "Easy" czy też podobny w zadziorności "Clear Words". Myślę, że takie granie dobrze sprzeda się też w warunkach koncertowych. Niestety ta ekscytacja na dłuższą metę nie tuszuje wykorzystanych przez Niemców grubo ciosanych wzorców. Za to podoba mi się rasowe brzmienie instrumentów oraz głos śpiewającego gitarzysty Christiana Löera. Jednak nie sądzę aby "Like A Rock" zawo-

Na okładce anielica walczy z diablicą, a na płycie mamy kolejną międzynarodową supergrupę z wytwórni Frontiers rodem. Oczywiście w jej składzie nie mogło zabraknąć niezmordowanego Alessandro Del Vecchio, a dopełniają go świetny wokalista Wade Black (ex Crimson Glory, Seven Witches czy Leatherwolf), gitarzysta Martin Andersen i perkusista Mirkko DeMaio. Zestawienie tych nazwisk nie pozostawia cienia wątpliwości co będzie grane: heavy/power metal w duchu lat 80. i 90., coś na styku Judas Priest, amerykańskich formacji z tamtych lat pokroju Riot, ale też i Stratovarius. Słuchanie takich płyt, po "przebojach" z udziwnionymi sympho-potworkami w rodzaju Metalwings, to prawdziwa ulga, bo mamy tu prawdziwą, mocną muzykę. Chalice Of Sin czerpią natchnienie nie tylko od wspomnianych wyżej zespołów: miarowy rocker "Miracle" ma w sobie coś z przebojowości Dio z okresu LP "Sacred Heart", Black też daje radę w tej konwencji; szybki "Sacred Shrine" łączy starą i nową szkołę power metalu, a "The Show" to potężny, iście thrashowy cios z ostrym refrenem i intensywnymi partiami perkusji. Świetny jest też przebojowy opener "Chalice Of Sin", niczym z drugiej połowy lat 80., ciut orientalny "I Stand" czy balladowy "Through The Eyes Of A Child", w którym wokalista, chyba z pewnym wsparciem, pokazuje się z nieco innej, bardziej lirycznej strony. Można więc podchodzić z pewną nieufnością do tych wszystkich projektów włoskiej wytwórni, ale nie da się ukryć, że wiele z nich trzyma poziom, co potwierdza też zawartość "Chalice Of Sin". (4,5) Wojciech Chamryk

nie na kolejny album z premierowym materiałem. Miejmy nadzieję, że nastąpi to w miarę szybko (5). Bartek Kuczak

Cirith Ungol - Half Past Human 2021 Metal Blade

Przyznam, że gdy usłyszałem o ukazaniu się EP-ki "Half Past Human" byłem lekko skonfudowany. Przecież od świetnego powrotnego albumu "Forever Black" nie upłynął nawet rok, a tu już kolejny materiał. Okazało się jednak, że ten minialbum zawiera cztery nagrane na świeżo niepublikowane wcześniej utwory pochodzące z okresu sprzed wydania debiutanckiego albumu "Frost and Fire" (czyli sprzed roku 1981). Ta informacja nie wzbudziła mojego entuzjazmu. Wręcz przeciwnie. Podczas mojej dwudziestoletniej przygody z muzyką metalową zdążyłem zauważyć, że takie wydawnictwa często są zapchajdziurą w dyskografii albo próbą wyciągnięcia kasy od wiernych fanów (ci mniej wierni zazwyczaj sobie tego typu płyty odpuszczają), a większość tych "wykopalisk" powinna pozostać głęboko w ziemi. Tym razem jednak pozytywnie się zaskoczyłem. Słuchając "Half Past Human" po raz pierwszy, nie mogłem uwierzyć, że tak świetne kawałki nie trafiły na żadną z dotychczasowych płyt zespołu. Weźmy sobie na przykład pierwszy z brzegu "Route 666". Kawałek ten, mimo że jest grany, powiedzmy to sobie szczerze przez dziadków (pomijam tu Jarvisa), to ma w sobie mnóstwo młodzieńczego luzu i charakterystycznej dla garażowych kapel naiwności. Przypuszczam, że u członków zespołu pamiętających jeszcze jego działalność w latach siedemdziesiątych zakręciła się łezka w oku z powodu wspomnień młodości. Riff rozpoczynający "Shelob's Liar" to zaś kwintesencja hard rocka ówczesnej dekady. Takie AC/DC na pewno by się go nie powstydziło, a myślę, że i sam mistrz Ritchie Blackmore by nim nie pogardził. "Brutish Manchid" udowadnia zaś, że Cirith Ungol był zespołem, który od samego początku miał jasną wizję swojego stylu. Ten kawałek spokojnie mógłby się znaleźć na "One Foot in Hell". Całość wieńczy rozbudowany, pełny bardzo przemyślanych zmian tempa utwór tytułowy. Ten zaś swym klimatem przypomina mi nieco "Fallen Idols" z płyty "Paradise Lost". Na uwagę zasługuje fakt, że wszystkie te utwory zostały napisane zanim Tim Baker dołączył do zespołu. To zadziwiające jak świetnie się w nich odnalazł, mimo że nie były one tworzone stricte pod niego. "Half Past Human" na pewno umili wszystkim fanom oczekiwa-

Crawling Manifest - Radical Absolution 2021 Self-Released

Łatki, szufladki, kategorie, ułatwienia... Zanim jeszcze zacząłem słuchać "Radical Absolution" zespół już raczył mnie poinformować, że to coś dla fanów Lamb Of God, Megadeth, Testament i Exodus. Owszem, w muzyce tych młodych Amerykanów nie brakuje odniesień do dokonań wymienionych wyżej zespołów, ale to poprawnie zagrany, nowoczesny, podziemny thrash, nic więcej. Czasem bardziej ekstremalny, gdzie indziej z wyrazistym groove, czasem odwołujący się też do tradycyjnego heavy, ale najczęściej monotonny i bez wyrazu, szczególnie kiedy chłopaki porywają się na dłuższe, rozbudowane kompozycje w rodzaju tytułowej czy "Nothing To Lose". Znacznie ciekawiej jest w utworach krótszych, bardziej jednorodnych stylistycznie (thrashowy "World War III", podszyty speed metalem "Revolution"). Są tu więc pewne przebłyski, ale jako całość drugi album Crawling Manifest nieźle mnie wynudził, chociaż trwa tylko 38 minut. (3,5) Wojciech Chamryk

Crisix - The Pizza EP 2021 Listenable

W oczekiwaniu na szósty longplay, hiszpański Crisix częstuje nas pizzą. Wprawdzie zimną, ale towarzysząca jej muzyka jest gorąca, bo ociera się o granicę thrashu z ekstremalnym metalem. Póki co usłyszeć mogłem tylko cztery nowe utwory: "No Tip For The Kid", "World Needs Mosh", "Raptors In The Kitchen" oraz "It's Tough To Cook A Song". Te tytuły, w zestawieniu z okładką oraz opakowaniem winyla, jakie zazwyczaj kryje wewnątrz pizzę, świadczą o zdrowym dystansie muzyków oraz o ich poczuciu humoru na miarę dawnego Anthrax. Trochę obawiałem się, że

RECENZJE

161


nic nie będzie słychać na tym albumie, ale jak przystało na odnoszący sukcesy współczesny zespół metalowy, brzmienie jest słuchalne - żywe, ale nie demówkowe. Crisix bawi się w najlepsze, hałasując bezkompromisowo, ale z wyczuciem. Nie zamula, tylko trafia w sedno gustu thrashersów za sprawą ekscytujących riffów, (często grupowych) okrzyków, dynamicznie łomoczącej perkusji oraz efektownych przerywników (na wpół żartobliwe głosy nawiązujące do dostawy pizzy, ale też pauzy wszystkich lub niektórych instrumentów). W efekcie, każda chwila wydaje się przemyślanym i niezbędnym elementem budującym przekonującą całość, której chce się słuchać znów i znów, wielokrotnie. Jakub Czarnecki postawił szóstkę Crisix "Against the Odds" (HMP 69, str. 157) m.in. za to, że Hiszpanie mieszają starą szkołę z nowoczesnym brzmieniem i wykazują się przy tym własną inwencją twórczą. Ja bym tak nie napisał o "The Pizza", bo uważam, że tym razem dostajemy starą szkołę bez wyraźnych nowoczesnych naleciałości. Ot, lata osiemdziesiąte. Innowacja polega jednak na tym, że rzecz nie tyczy się diabła ani rozpusty niskich lotów, tylko - przewrotnie - pysznego jedzonka. Ewidentnie wykorzystano starą muzyczną konwencję, żeby poprawić nam nastrój, zamiast siać patologię. Ogień kuchenny zastąpił ogień piekielny a dynamika gotowania destrukcyjną agresję. Jednocześnie w wykonanie włożono tak wiele zapału i pobudzono tak podstawowe instynkty, że w gruncie rzeczy nie czuć jakoby miało to być płytkie. Ludzkie zmysły doznają silnych bodźców, gdy w brzuchu burczy a przed sobą widzimy typową, smaczną pizzę. Naturalnie zapominamy o piekle i odruchowo sięgamy po kawałek. Równie fajnie jest sięgnąć po przedsmak szóstego longplay'a Crisix, a później spróbować samemu coś upichcić przy pomocy "Speed Metal Kitchen Of Doom". (-) Sam O'Black

Crossbones' Creed - Troublemaker 2020 Molot/Irond

Ten rosyjski zespół brzmi tak, jakby wywodził się z południowych stanów Ameryki, chociaż Soczi pod względem klimatycznym też niczego nie można zarzucić. W internecie pojawia się często informacja, że Crossbones' Creed grają hard rocka, ale to uproszczenie,

162

RECENZJE

wynikające przede wszystkim z tego, że obecnie coś lżejszego od ekstremalnego czy tradycyjnego metalu wrzuca się, niejako automatycznie, do wielkiego worka z łatką "hard". Tymczasem Evgeny Poznyakov i jego trzech kumpli grają hard'n'heavy na modłę lat 80. Jest więc ostro, ale i przebojowo ("Easy Ride", "Destination", "Water Is High"), nie brakuje typowych ballad ("Where You Belong") oraz utworów klimatycznych tylko częściowo, a później już siarczystych ("More"). Skojarzenia z blues/ southern rockiem budzi zaś kilka utworów czerpiących z bluesa ("My Way", "See You Again", tytułowy "Troublemaker", "When The Sun Goes Down") i nie jest to w żadnym razie czynione na siłę i bez polotu, bo słychać, że muzycy świetnie odajdują się również w tej stylistyce - aż trudno uwierzyć, że "Troublemaker" to ich debiutancki album. (5) Wojciech Chamryk

Cynik Scald - Aged Spirit 2019 Self-Released

Lipiec 2021. Dostaję do recenzji pliki z albumem wydanym, chyba tylko w formie elektronicznej, prawie dwa lata temu, dopełnione dwoma "nowymi" numerami singlowymi z roku ubiegłego... Albo ktoś dopiero się obudził i ruszył ze spóźnioną promocją, albo uważa, że "Aged Spirit" to ponadczasowe arcydzieło. Ano, nic z tego, bo długogrający debiut tego międzynarodowego składu (śpiewający Rosjanin, a do tego Amerykanin, Japończyk, Turek i Francuz) to bieda z nędzą, jakieś popłuczyny po Lordi, SOAD, Rammstein czy The Sisters Of Mercy. Zwykle brzmiące niczym parodia ("Silent Rainbow" po prostu rozbraja, tak jak morski "Storm" z adekwatnym cytatem), czasem tylko ciut ciekawsze, jak klimatyczny, śpiewany po rosyjsku "Drakon" czy "Cynik" z akcentami... reggae, ale to zdecydowanie zbyt mało. Eksperymentów jest tu zresztą więcej, ale doprawiony partią harmonijki opener "When The Sun Goes Down" brzmi niczym kpina z motocyklowego rocka, a "Can Dance Without You" to połączenie nowoczesnej elektroniki z klimatami bałkańsko/klezmerskimi. Singlowe "Lullaby" i "City Of Nemesis" są trochę ciekawsze, ale to i tak jakaś III liga, nic więcej hasełko reklamowe, że to muzyka dla fanów Ghost, Lamb Of God, Crematory czy Grave Digger jawi się więc niczym kiepski żart, zresztą nie pierwszy związany z tą

płytą. (1) Wojciech Chamryk

Dagorlath - 2010-2020 2021 Self-Released

10-lecie istnienia hiszpańscy powermetalowcy z Dagorlath uczucili wydaniem kompilacji. To osiem nagranych na nowo starszych utworów, pochodzących w większości z albumów "Inmortal" (2012) oraz "Última alianza" (2015). Nie wiem jak brzmiały te płyty, ale sound tej rocznicowej składanki jest zwykle syntetycznocyfrowy. Na szczęście nie zawsze, dzięki czemu opener "Inmortal" czy rozpędzony "Despertar" uderzają mocniej niż powerowa średnia. Reszta materiału jest jednak co nawyżej przeciętna - może jeszcze "La caída de Numenor" ma coś w sobie, bo Dagorlath grają w nim z większym pazurem, fajnie różnicują tempo, a Laura Illán i Marcelino Romero dodają do tego efektowne solówki syntezatorów i gitary. Można też posłuchać klimatycznej ballady "El eco de tu adiós", (tu z kolei plus dla wokalisty Daniego Hernándeza), ale jako całość "2010-2020" niczym szczególnym nie zachwyca - gdybym trafił na tę płytę przypadkowo w sieci, dałbym sobie z nią spokój już po kilku minutach. (3)

dziło się bez pudła: Bob Katsionis w patetycznym, czerpiącym od Maiden "Open Your Eyes" wypada po prostu fenomenalnie, podobnie jak Doogie White w epicko/ power/symfonicznym "Lost Sanctuary", okraszonym dodatkowo gitarowymi partiami Chrisa Webba (Solsikk, Biomechanical). Mamy tu również świetny duet Rasmus Bom Andersen (Diamond Head)/ Jennifer Diehl (Fire Red Empress) w dynamicznym "Temple Of Fear", a w "Unholy" poza Diehl udzielają się jeszcze Herbie Langhans (Avantasia, Firewind) i Aliki Katriou (Eight Lives Down), która śpiewa też w zróżnicowanym "God Of War". Ostatnim gościem jest Matt Mitchell (Furyon), ale akurat "Master Of You" wypada wokalnie tak sobie, nawet lider prezentuje się głosowo lepiej od Brytyjczyka, choćby w majestatycznym "No Man's Land". Kuleje jednak warstwa instrumentalna, bo to zagrany na wysokim poziomie technicznym, ale jednak dość sztampowy power metal - deklaracje Baune'a okazały się bez pokrycia: tyle, że gdzieniegdzie pojawiają się blasty ("Arise", "The Arconite"), ale to za mało, by móc napisać o "Lost Sanctuary", że zawiera też elementy zaczerpinęte z thrash czy death metalu. Całość jest jednak solidna, fani poweru nie będą rozczarowani. (4) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Dark Arena - Worlds Of Horror 2021 Pure Steel

Dan Baune's Lost Sanctuary Lost Sanctuary 2021 ROAR!

Wydawca zachwala, że Dan Baune to światowej klasy multiinstrumentalista, który po 10 latach sesyjnej pracy w Londynie postanowił zrobić coś na własny rachunek. Sam nigdy o tym gitarzyście nie słyszałem, nie mam też nawet jednej płyty powstałej z jego udziałem, ale do autorskiego debiutu pod szyldem Dan Baune's Lost Sanctuary podszedłem z zainteresowaniem. Zaciekawiło mnie bowiem to, że Baune postanowił wrócić na tej płycie do swych muzycznych korzeni, to jest NWOB HM, thrashu i melodyjnego death metalu, a do tego zaprosił wielu znakomitych gości, przede wszystkim wokalistów. To drugie spraw-

Podobnie jak Ironbound (wobec Iron Maiden), recenzowany album również może spoktać się ze skrajnymi reakcjami. Niewykluczone, że podzieli on fanów US power metalu na gorących wielbicieli i na hejterów, ponieważ brzmi jak oda do Helstara. Zastanawiałem się jakiś czas, po której stronie się opowiedzieć i ostatecznie uznałem, że żaden album Helstara nie był osnuty tak gęstym mrokiem jak Dark Arena "Worlds Of Horror". Fakt, że James Rivera jako pierwszy metalowy wokalista śpiewał o wampirach a jego najlepsze krążki budzą grozę, ale w moim odczuciu to Dark Arena mrozi krew w żyłach. Różnica jest taka, jakbym najpierw oglądał świetny horror a zaraz po nim zobaczył "The Plagues Of Breslau" (jeśli nie wiecie o co chodzi, to tym lepiej dla Was). Na tym polega twórcza innowacja, że na bazie już istniejących różnych składników ktoś proponuje coś innego, co dotąd nie pojawiło


się w identycznym kontekście. Mniejsza o wtórne dźwięki, nie będę ich analizować, bo w tym przypadku bardziej liczy się efekt wywierany na uważnych słuchaczy, czyli zmrożona krew w żyłach miłośników US power metalu. Osobiście przeraziłem się, gdy zagłębiłem się w temat i zacząłem analizować cały przekaz "pod mikroskopem". Postaciom zza światów towarzyszą upiorne wibracje, uruchamiające we mnie poczucie nieopisanego zagrożenia - jeszcze nigdy dotąd tak się nie czułem. Jednocześnie trudno się od tego uwolnić, to wciąga. I nie ma żadnego światełka na końcu tunelu, bo ostatnia ballada "Abandoned" ucina nikłe resztki nadziei. Tytuł "Worlds Of Horror" dobitnie informuje, że ta płyta zabiera nas w podróż do innych światów, a to ułatwia nam odseperowanie jej od wydarzeń z naszego realnego życia. Cokolwiek złego tam się nie stanie, dotyczyć to ma "światów horroru" a nie naszej osobistej przestrzeni. Gdyby Dark Arena chciała zapaskudzić Ziemię, nie podobałoby mi się to. A tak, dostrzegam, że to na pewno nie jest ich intencją. Ciekawy zabieg. Ostatni longplay Helstar z premierowym materiałem "Vampiro" ukazał się w 2016 roku a teraz nastał czas, abyście dali szansę Dark Arenie. (4.5) Sam O'Black

Deadwolff - Deadwolff 2021 Metal Assault

To kasetowa reedycja debiutanckiego demo Kanadyjczyków, opublikowanego w wersji cyfrowej w ubiegłym roku. Już z tego, jak na zdjęciach prezentują się Thomas Wolffe i Bobby Deuce można bez pudła wysnuć wniosek, że preferują metal starej szkoły, taki z przełomu lat 70. i 80. Na ich potrzeby ukuto zresztą zgrabne określenie the new wave of heavy rock'n'roll, całkiem adekwatne do tego co chłopaki grają. Termin hard'n' heavy też tu pasuje, bo to dźwięki totalnie archetypowe, czerpiące od Judas Priest z lat 1976-78, Triumph, W.A.S.P., April Wine czy lżej brzmiących zespołów nurtu NWOBHM, czyli tych zorientowanych bardziej hardrockowo. Deadwolff już dynamicznym openerem "Walking On Nails" sygnalizują, że nie tylko starannnie odrobili lekcje z przeszłości, ale talentu też im nie zabrakło. Grają dość prosto, ale z ogniem, do tego nie bawią się w liczne nakładki: kiedy Deuce wycina solówkę, Wolffe

(odpowiedzialny również za wokale i partie perkusji) zapewnia intensywny, basowy podkład, co daje bardzo dobry efekt. Puls basu stanowi też o sile, nieco glamowego, "Double Up" czy "Wanted Man's": szybkich, dynamicznych i całkiem przebojowych utworów. "Pedal To The Metal" i "Six To Midnight" są trochę mocniejsze, ale to cały czas brzmienie tak z 1979 roku, cudownie oldschoolowe i jak widać ponadczasowe. Szkoda, że rzecz wyszła, póki co, tylko na kasecie, bo jednak 12" MLP byłby dla "Deadwolff" wymarzonym nośnikiem dla mnie bomba i czekam na więcej. (5) Wojciech Chamryk

Deathblow - Insect Politics 2020 Sewer Mouth

Chłopaki z Salt Lake City zwrócili uwagę fanów oldschoolowego thrashu debiutanckim albumem "Prognosis Negative" z 2014 roku, a po wydawniczej przerwie wrócili z drugim, pełnym materiałem. "Insect Politics" w żadnym razie nie rozczarowuje, bo to siarczysty, pełen mocy thrash, a do tego niepozbawiony smaczków - zwolennicy klasycznych płyt Exodus, Forbidden, Metalliki czy Overkill znajdą na tej płycie mnóstwo dla siebie. Balladowe, melodyjne intro "Brain Bugs" to oczywiście zmyłka, ale Deathblow nie epatują brutalnością, nie gruchoczą kości, stawiając na dynamiczne, zróżnicowane utwory, których refreny da się nawet zanucić. Ważna wydaje się tu również równowaga pomiędzy partiami gitarowego duetu oraz sekcji, bo nie ma mowy o sytuacji soliści plus mało istotne, rytmiczne tło; wszystko współbrzmi, pasuje do siebie, co tylko uwypukla walory poszczególnych kompozycji, choćby "Nefarious Ends" czy "Through The Eyes Of Delusion". W finałowym "Behind Closed Doors" robi się co prawda zdecydowanie ostrzej, to jazda typu Motörhead na sterydach, ale mamy tu również balladową wstawkę i skandowany, wyrazisty refren. Podoba mi się też dynamiczny "Agent Zero", bo ma w sobie również coś z ducha tradycyjnego, melodyjnego, ale i niepokornego heavy lat 80., co tym lepiej świadczy o muzykach, najwyraźniej czerpiących nie tylko od klasyków thrashu. (5) Wojciech Chamryk

Dee Snider - Leave A Scar 2021 Napalm

Gdy na początku obecnego stulecia Dee Snider śpiewał na żywo pierwsze utwory ze swej solowej twórczości, fani Twisted Sister uznawali to za przerwę na wyjście do łazienki. Heavy metalowcy kojarzyli go głównie jako lidera sceny hair metalowej lat osiemdziesiątych. Owszem, cały czas pozostawał charyzmatyczną ikoną wolności, ale - tak wydawało się jeszcze do niedawna - mającą swoje najlepsze metalowe czasy dawno za sobą. Zdecydowanie odmieniło się to dopiero na "For the Love of Metal" (2018), czyli na inspirującym i przekonującym powrocie Dee Snidera do czołówki. Stylistycznie, zarówno "For the Love of Metal", jak i "Leave A Scar" to zupełnie inna szkoła grania niż Twisted Sister. Ktoś mógłby wręcz nazwać je nowoczesnym heavy metalem. Nic dziwnego, bo brzmią współcześnie, oba najnowsze krążki wyprodukował w końcu Jamey Jasta (lider metalcore'owego Hatebreed). Gitarom obniżono strój, ścianę dźwięku podbasowano na maksa itd. Pierwszy numer z zestawu "Leave A Scar", czyli "I Gotta Rock (Again)" nawiązuje oczywiście do Twisted Sister "I Wanna Rock", ale przede wszystkim przekazem, bo muzycznie to jest niesamowicie entuzjastyczne uderzenie heavy/ thrashowe, a nie jakieś tam shockhair-rockowe. Następne kawałki nie spuszczają z tonu, bo zarówno "All or Nothing More", "Down But Never Out",…, niech tam, po co wymieniać? Cały album eksploduje energią. Nie wspominając o tym, że w "Time To Choose" udziela się wokalnie George "Corpsegrinder" Fisher (Cannibal Corpse). "S.H.E." to wcale nie ballada, takową jest dopiero ostatnie "Stand", choć też nie do końca, bo to nie mdła pioseneczka o niczym, tylko drapieżne i dosadne wezwanie do wzięcia się w garść. Nie zapominajmy, że tak piorunujący efekt osiągnięto dzięki współpracy wielu muzyków. Nie tylko jeden Dee Snider szaleje jak buhaj (aczkolwiek z profesjonalnie wyszkolonym kontr-tenorem), lecz perkusista Nick Bellmore, gitarzyści Charlie Bellmore i Nick Petrino oraz basista Russell Pzutto również dają nam ogień. Nie brakuje inwencji w ich grze: melodii, ostrych riffów, łagodniejszych urozmaiceń, rytmicznych przejść, a także innych zapadających w pamięć patentów. Na oddzielne uznanie zasługują solówki gitarowe jak u Megadeth,

których nie trzeba specjalnie szukać, bo pojawiają się jakby "wszędzie". Dee Snider wydał tą płytę przede wszystkim dlatego, że miał wiele ciekawego do przekazania w lirykach i chciał podnieść słuchaczy na duchu, ale w międzyczasie jego zespół przygotował kawał świetnej muzyki, balansującej gdzieś pomiędzy nowoczesnością a old schoolem. Gdybym się uparł, to znalazłbym fragmenty zahaczające o sztampę, a nawet o nu metal, ale nawet takie prezentują się okazale w wykonaniu przedstawionej ekipy. Dee Snidera znów warto słuchać, a nie tylko wspominać. (4.5) Sam O'Black

Desaster - Churches Without Saints 2021 Metal Blade

W drugiej połowie lat 90. i na początku kolejnej dekady takie albumy jak "A Touch Of Medieval Darkness" czy "Tyrants Of The Netherworld" były niczym haust świeżego powietrza w stylistyce ekstremalnego metalu, chociaż tak naprawdę Desaster niczego nowego nie wymyślili. Dopracowali jednak siarczysty black/thrash do perfekcji, a od tego czasu wciąż są aktywni, wypuszczając właśnie dziewiąty już album. "Churches Without Saints" też trzyma poziom - jeśli ktoś kibicuje Niemcom od początku istnienia, na pewno nie będzie rozczarowany, a do tego dzięki tej płycie mogą zdobyć również młodszych fanów - nawet takich, których nie było jeszcze na świecie, gdy Infernal z kumplami zaczynali grać. Do tego, chociaż Desaster to zespół totalnie oldschoolowy, rzecz można uosobienie muzycznego konserwatyzmu, czego dowodem jest choćby nagranie tego albumu w sali prób, to mamy też na "Churches Without Saints" pewne eksperymenty. Od deathowej mocy niektórych utworów, przez całkiem melodyjne jak na tę stylistykę (posłuchajcie "Exile Is Imminent" albo "Learn To Love The Void"!), aż do swoistej trylogii "Churches Without Saints" / "Hellputa" / "Sadistic Salvation". Utwory te nie są ze sobą co prawda powiązane ani tekstowo, ani muzycznie, ale każdy jest dobrym przykładem odmiennego podejścia: pierwszy to miarowy, posępny numer, po części ballada; kolejny uderza z thrashową intensywnością, a trzeci łączy jazdę na najwyższych obrotach z mrocznymi zwolnieniami i wykrzykiwanym gnie-

RECENZJE

163


wnie refrenem. A mamy tu przecież jeszcze tak udane numery jak choćby "Failing Trinity" czy "Armed Architects Of Annihilation (In Clarity For Total Death)" - nie, mniej niż (5) za taką płytę dać nie mogę. Wojciech Chamryk

Distant Past - The Final Stage 2021 Pure Steel Publishing

Czym w 2021 roku może wzbudzić zainteresowanie szerszej publiczności heavy metalowy album? Fajną okładką? Wybitnym poziomem kompozytorskim? Szerokimi inspiracjami z rozmaitych gatunków? Staroszkolnym klimatem? Swobodą wykonawczą? Dającym do myślenia przekazem w tekstach? Cokolwiek by to nie było, Distant Past prawdopodobnie to ma. Przecież "The Final Stage" to album kompletny, nadający się do postawienia na najbardziej eksponowanym miejscu w każdym sklepie muzycznym na całym świecie. Powodem, dlaczego tak się nie dzieje, jest lansowanie staroci. Zaglądając choćby na stronę Empiku, w kategorii "ciężkie brzmienia" na pierwszy plan wychodzą przecenione Metalliki, Testamenty, nawet Turbo i Acid Drinkers kuszą "niską ceną". No dobra, może spróbuję fan.pl (ponad milion wydawnictw): posortowane wg daty premiery, od najnowszych - widzę Paradise Lost, Motörhead, Black Sabbath... Starocie. Czy w lokalnych sklepach osiedlowych też tak jest? Serio? Świat heavy metalu musi chyba wyglądać zupełnie inaczej dla osób kupujących nową muzykę w sklepach, a inaczej dla osób śledzących, co faktycznie dzieje się na scenie. Pamiętam jak nieraz za czasów szkolnych szedłem do polskiego sklepu muzycznego, nie znajdowałem niczego ciekawego i sfrustrowany wracałem do napiętego harmonogramu dnia codziennego. Zastanawiałem się, czy mam koniecznie słuchać to, co sklepy podsuwają mi pod nos, tylko chwilo przestałem czuć metal czy może to scena jest jałowa? Dopiero lektura Heavy Metal Pages przytłaczała ogromem fascynujących wydawnictw, wartych moich zaskórniaków. Tylko, że to już trzeba było zamawiać indywidualnie. Prawdopodobnie zdarza się tak, że to nie słuchacze tracą bakcyla, lecz wysycha ich źródło ulubionej muzyki. Można jeszcze przeglądać Spotify, YouTube itp., ale pobieżne podejście grozi ominięciem muzyki wymagającej głębszego

164

RECENZJE

skupienia. Jeśli sięgnęliście po Heavy Metal Pages jako do źródła udanych albumów heavy metalowych, to proponuję Wam sprawdzić Distant Past "The Final Stage". Nie są to debiutanci, bo istnieją od 2001 roku i właśnie ukazuje się ich czwarty longplay, ale jako regularny zespół Distant Past to nowa sprawa (dawniej tylko projekt studyjny). Ich najnowsza muzyka brzmi niepozornie, możliwe że wręcz przeciętnie, ale to za pierwszym odsłuchem. Daję Wam słowo, że może wkręcić się i ujawnić swoje indywidualne zalety dopiero za którymś razem. Powiem więcej - jego głównym przesłaniem jest wezwanie do zabicia smoka, czyli do wyjścia poza strefę komfortu. Muzycy poczują, że ich misja została zrealizowana z powodzeniem dopiero wówczas, gdy spojrzycie na świat z nieco innej perspektywy (bardziej szczegółowo opowiada o tym lider kapeli w wywiadzie). Także nie wszystko w heavy metalu zostało już wymyślone, bo w dalszym ciągu może on wywoływać inne myśli i świeże odczucia. Warto korzystać i dzielić się ze znajomymi tym, co bezcenne. Kiedy patrzę, jakie oceny stawiam innym albumom, do tego pasuje najlepiej czwórka, bo scena heavy metalowa jest tłoczna od świetnych nowości. (4) Sam O'Black

Doro - Triumph and Agony Live 2021 Rare Diamonds Production

Od wydania najważniejszego albumu w historii Warlock, "Triumph and Agony", zapewniającego im międzynarodowy rozgłos, minęły już trzydzieści cztery lata. Nowe wydawnictwo Doro nie jest więc celebrowaniem specjalnej, okrągłej rocznicy, a powrotem do przeszłości wywołanym zwyczajnymi sentymentami. Emocje, które słychać na tej płycie są prawdziwe, a odsłuch - bardzo zbliżony do wrażeń koncertowych, które nie tak łatwo jest przecież oddać. Dla fanów artystki "Triumph and Agony Live" jest pełen ciekawostek: Doro nigdy nie zaśpiewała tego albumu od deski do deski, a niektórych, pojedynczych utworów nie wykonywała na żywo wcale - ani jako Warlock, jeszcze w czasach jego działalności, ani solowo. Setlista także uległa delikatnym zmianom i tak koncert, zarejestrowany na Sweden Rock Festival, rozpoczyna "Touch of Evil" - energiczny otwieracz, bardzo wymagający wokalnie. Z tym, że chociaż dla wielu

wokalistów tak mocne rozpoczęcie mogłoby wpłynąć na niekorzyść dalszego seta, dla Doro nie jest to żadna przeszkoda. Choć w kwestiach komponowania mogła się już częściowo wypalić (singiel "Brickwall" wciąż tkwi w latach 80…), a momentami mocno eksperymentować ("Love me in Black"), wokalnie nadal trzyma podobny poziom, co kilkadziesiąt lat temu. Wersje kawałków z 2020 roku nie są więc w żaden sposób gorsze, niż te z pierwowzoru "Triumph and Agony" z 1987r. Miejsce Niko Arvaintisa, autora większości kompozycji, zajął przyjaciel Doro, gitarzysta Andy Bruhn. Z utworami Warlock radzi sobie znakomicie: choćby w takich szlagierach, jak "I Rule the Ruins", stałej pozycji w setlistach, wykonywany przez Doro długo po rozpadzie zespołu. Oczywiście tu, podobnie jak w największym hicie grupy "All we Are" pozostawiono miejsce na integrację z publicznością, która od lat jest wokalistki motorem napędowym - jej entuzjazmu nie mogło więc zabraknąć na płycie, także na okładce. Ta jest wariacją na temat oryginału: oprócz fragmentu z kultowymi już sylwetkami z "Triumph and Agony", jako tło pojawia się kolaż ze zdjęć z koncertów, co jest formą podziękowania fanom i zaznaczenia ich pozycji w życiu Doro. Poza wyczekiwanymi kawałkami są i te wspomniane mniej oczywiste, jak "Three Minute Warning" (gdzie Doro brzmi już, szczególnie w refrenach, na nieco zmęczoną, jednak nawet mimo to nie zwalnia tempa) i "Kiss of Death". Tu szczególnie cieszy praca gitar, idealnie odwzorowująca to, co w oryginale zrobił Arvanitis. Ten niespotykany dotąd na koncertach utwór, według samej wokalistki nigdy nie zagrany na żywo, ze swoim delikatnym wstępem staje się kolejną okazją, by ze sceny zwrócić się do fanów. Słychać, że nieco zapomniany klasyk był przez muzyków wyjątkowo dopieszczany: cała oprawa, od wstępu, klimatycznego tła, warstwy instrumentalnej jest świetnie przygotowana, a wokalnie to jeden z najlepszych występów Doro na albumie (a "Kiss of Death" pojawia się zaraz po wymagającym "Three Minute Warning"). Po dwóch nieoczywistych elementach setlisty, mniej więcej pośrodku, co jest już dla artystki znakiem charakterystycznym, pojawia się miejsce na nostalgiczny "Für Immer" - najpiękniejszą balladę w dorobku Warlock i jeden z ich największych klasyków, co publiczność odbiera z należytym entuzjazmem (wystarczy posłuchać chórków w partii klawiszy, nieustających nawet w momencie, w którym Doro przechodzi do swojej części!). Tu lata praktyki robią swoje i wokalnie to ponownie jedna z perełek na live albumie. Szybkie tempo przywraca umieszczony w tym miejscu "Cold Cold

World", w którym wokalistka, mimo zbliżania się do końca płyty, nadal pokazuje agresywniejsze oblicze swojego głosu. Znalazła się tu też jedna z bardziej wymagających solówek, pełna zabawy z tremolo i smacznych licków. Po nim znalazł się kolejny z rzadko pojawiających się w repertuarze kawałków, "Make time for Love", na który niektórzy fani również musieli poczekać ponad trzydzieści lat. Końcówka seta to już uczta dla wszystkich, nie tylko zagorzałych fanów Warlock. Nawiązując do tekstu, Doro wspomina demony zapowiadając "Metal Tango", kolejny ze sztandarowych numerów, w którym solówka również nie zmieniła się w stosunku do oryginału kompozycyjnie to wciąż jedna z najlepszych propozycji zespołu i cieszy, że po jego rozpadzie wciąż możemy ją w takiej formie usłyszeć. Choć jest to album koncertowy, którzy rządzi się swoimi prawami, niektóre rzeczy pozostają niezmienne i seta kończy "All we Are", jak to Doro ma w zwyczaju korzystając, że kawałek pierwszy raz pojawił się właśnie na "Triumph and Agony", z tym, że tym razem kończy album, zamiast go zaczynać. I jak słychać po głosach fanów - w tym miejscu, jako "pożegnanie" i oddanie hołdu najlepszej chyba płycie w dorobku Warlock - sprawdza się idealnie. Dobrych albumów koncertowych wcale nie ma zbyt dużo. Często są zwyczajnymi zapychaczami w dyskografii i okazją do wyciągnięcia paru groszy od fanów, pomiędzy pracą nad nowym materiałem, a wydaniem poprzedniego. "Triumph and Agony" to jednak płyta na tyle ważna w historii metalu, że możliwość usłyszenia jej po tylu latach ucieszy z pewnością wiele osób w środowisku, a jej pojawienie się w tym trudnym koncertowo okresie cieszy już wyjątkowo. Szczególnie na przyzwoitym poziomie, który dowodzi, że album wytrzymał próbę czasu. Sama Doro także nie próżnuje - pracuje nad materiałem na nową, solową płytę, a spragnionych usłyszenia jej live, ale tym razem naprawdę "na żywo", czekają koncerty - najprawdopodobniej również w Polsce. (5) Iga Gromska

Dragon's Kiss - Barbarians Of The Wasteland 2021 Firecum

Kolejne wznowienie, tym razem debiutanckiego albumu portugalsko-amerykańskiego projektu Dra-


gon's Kiss z roku 2014. Fani oldschoolowego heavy pewnie łykną tego longplaya bez popitki, tym bardziej, że udziela się tu przecież Adam Neal z Savage Master. Nie gra jednak na gitarze - od tego są inni, w tym Hugo Conim - ale śpiewa. I to całkiem nieźle: ostro, zadziornie, brzmiąc momentami ("Wild Pack Of Dogs") niczym Udo Dirkschneider, ale obdarzony wyższym głosem. Muzycznie Dragon's Kiss to heavy/power metal z lat 80. Nie jakiś rzucający na kolana, ale sprawnie zagrany, surowy i dynamiczny, tak jak w tytułowym openerze, "Ride Til We Die" czy "Castle Of The Witch". Są też momenty ostrzejsze, pod speed/thrash ("I Embraced The Serpent And The Devil In The Dark"), a na okrasę dwa udane covery, "Somewhere Up In The Mountains" Marquis De Sade i "Rock 'N' Roll Soldiers" New Order. Słucha się tego nieźle, ale czy kupiłbym tę płytę? Ano właśnie... Ale: (4) dam, bo jednak zasłużyli, poza tym wydawca zapowiada na jesień EP "The Last Survivors" z premierowym materiałem Dragon's Kiss, liczę więc, że może być ciekawiej. Wojciech Chamryk

Eisenhand - Fire Within 2021 Dying Victims

To, że współcześnie coraz więcej zespołów powraca do tradycyjnego heavy nie jest niczym zaskakującym. Austriacy z Eisenhand robią jednak dodatkowy krok w tył. Może nawet kilka. Ich album "Fire Within" z muzyką prosto z podziemi Linz to fuzja old-schoolowego metalu z szybkim rock and rollem spod znaku Venom czy Motorhead. Brudne brzmienie, brudne, skandujące wokale, proste riffy, proste solówki. Na co komu wirtuozeria, skoro słychać energię i pasję, w wyniku których powstał kawał świetnego materiału. Przekombinować jest bardzo łatwo. Prosty, ale chwytliwy songwriting zawsze będzie w cenie. Panowie zaczęli pisać numery już w 2017 roku, a dwa lata później zaczęli pracę nad demówką. Czekanie się opłaciło, bo chociaż odejście od prób samodzielnego zarejestrowania materiału i znalezienie odpowiedniej wytwórni widocznie trochę zajęło, to płyta nie traci undergroundowego brzmienia. To klimat archiwalnych nagrań znajdowanych po latach, który współcześnie podtrzymywał między innymi Goat Horn (pre-Cauldron), Stone Dagger czy Midnight - jak Sata-

nic Rites, Overdrive i Gotham City. Ostatni z nich zespół wymienia zresztą jako jedną z inspiracji, u boku, co ciekawe, także polskiego Kata. Jazdę bez trzymanki rozpoczyna dźwięk startującego silnika w "The Engine", kawałka napakowanego old-schoolowymi patentami ze znajomo brzmiącym intro solo na czele. Gdy do wściekle szybkich riffów przypominających przyspieszony, wczesny hard rock na sterydach dochodzi wokal, mamy pełne spektrum stylu Eisenhand. W dobrym tych słów znaczeniu. Dla jasności, Iron Herv wcale nie jest znakomitym wokalistą, o którego umiejętności walczyłyby wszystkie współczesne składy heavy. Nie znaczy to jednak, że nie miałyby o co walczyć. Te z nich, którym bliskie są początki gatunku, z pewnością nie powstydziłyby się kogoś z taką charyzmą. W klimacie retro, w towarzystwie chórków i partiach stworzonych do skandowania na koncertach (choćby sam tytuł "Steel City Sorcery" - numeru o rodzinnym mieście zespołu) sprawdza się perfekcyjnie. Prostota kawałków Eisenhand, choć sama w sobie nie jest oczywiście żadnym zarzutem, to jednak nie taka oczywista sprawa. Przede wszystkim płyta nie nudzi. Szybkie tempo neutralizuje nieco bardziej podniosły, wolniejszy "Ancient Symbols", który przyspiesza w drugiej części, nawet w obrębie jednego numeru nie szczędząc zaskoczeń. Chwytliwe "White Fortress" (z jedną z najlepszych solówek na płycie), przestrzeń dla basu i perkusji, zahaczająca trochę o punk w stylu Misfits i The Adicts w "Ride Free", hipnotyzująca, balladowa pierwsza część kończącego album "Dizzying Heights". Jest w czym wybierać, co nie zdarza się tak często na bliźniaczo do siebie podobnych nowościach publikowanych m.in. na kanale NWOTHM Full Albums, na którym propozycja zespołu również się znalazła. Ostatni utwór w ogóle łamie konwencję powrotu do początków, szybkich strzałów, krótkich, chwytliwych numerów. To prawie 10 (!) minut muzyki przechodzącej przez wszystkie możliwe emocje, między innymi za sprawą czystego brzmienia gitary, kojarzącego się nawet z odległą gatunkowo "Spokoynaya Noch'" grupy Kino. Gitarzysta prowadzący, Adam Torpedo, choć na całości nie sili się na niepotrzebną wirtuozerię, udowadnia tutaj, że jest świetny w swoim fachu i nie musi torpedować słuchacza wyłącznie szybkimi, klasycznymi solówkami w stylu heavy. "Fire Within" to dowód na to, że chłopaki z Eisenhand odrobili porządnie lekcje historii gatunku. Z łatwością można się nabrać, że to faktycznie zaginione demo dobrze prosperującej, zapomnianej kapeli z połowy, a nawet początków lat 80. O nich, miejmy nadzieję, współczesna sce-

na tak szybko nie zapomni. (5)

tego zespołu jest to w zasięgu ręki. (4,5)

Iga Gromska \m/\m/

Emerald Rage - High King 2021 Stormspell

Entierro - El Camazots

Emerald Rage to kolejny przedstawiciel NWOTHM, który tym razem pochodzi z Akron z Ohio. Działają od 2016 roku i do tej pory nagrali sporo singli, EPek i innych nagrań demo. Poza tym są typowym przedstawicielem sceny, z której pochodzą i łączą w muzyce różne wpływy wywodzące się z tradycyjnego heavy metalu oraz power mealu. Już w rozpoczynającym ich debiutancki album "Into The Sky" słyszymy Running Wild, tak samo jest z wieńczącym album "Wings Of Solitude" ale w nim odnajdziemy też echa Thin Lizzy. W ten sposób odkrywamy, że amerykańscy muzycy nie trzymają się sztywnych ram tradycyjnego heavy metalu. Także nie zdziwcie się, jak "Dire Wolves" skojarzy się wam z Deep Purple czy też Uriah Heep (super brzmiące Hammondy). Zdecydowanie tradycyjnie jest w "Empress" tu muzycy Emerald Rage garściami czerpią z dokonań Motörhead. Tak samo jak w "Heart Of A Pagan" gdzie tym razem dość czytelne są wpływy Iron Maiden. Natomiast w "White Stag" Amerykanie konfrontują swoje umiejętności z dokonaniami Vicious Rumors a nawet Megadeth (tak przynajmniej to słyszę). Oczywiście tych nawiązań i wpływów jest jeszcze więcej i żeby to udowodnić można by w nieskończoności wymieniać całe mnóstwo kapel, ale chyba nie o to chodzi. Ważniejsze jest to, że muzycy mimo jasnych deklaracji i inspiracji grają tę muzykę po swojemu. Co ciekawe "High King" nagrała tylko trójka muzyków, śpiewający gitarzysta Jacob Wherley, drugi gitarzysta Patrick Kern oraz basista Erik Curry. Natomiast za perkusję odpowiadają urządzenia elektroniczne, ale w ogóle tego nie słychać, bo ma się wrażenie jakby grał żywy muzyk. Brzmienie też jest zadowalające, jedynie niekiedy niektóre solówki wybrzmiewają trochę amatorsko. Niemniej właśnie takie gitary podkreślają oldschoolowość całości. Ciekaw jestem jak potoczą się losy Emerald Rage, Amerykanie mogą odfajkować ciekawy start, nie jest to jednak gwarant dalszej dobrej kariery. Aby coś z tego było muzycy muszą przyłożyć się jeszcze bardziej oraz dodać jakiejś jakości i oryginalności. Nikt nie mówi, że będzie łatwo ale dla

2021 Self-Released

To bardzo nieoczywista płyta i trudno powiedzieć, czego można się po niej właściwie spodziewać. Entierro, czyli z hiszpańskiego "pogrzeb", zatytułował EP-kę "El Camazots", w nawiązaniu do jednego z bóstw majów, czyli nietoperza śmierci, choć jest zespołem z USA. Za nazwę odpowiada jednak nieprzypadkowy człowiek, bo gitarzysta Fates Warning, pionierów metalu progresywnego, Victor Arduini, który w międzyczasie udzielał się tylko we Freedoms Regin i projekcie z Butchem Balichem. Oczekiwań jest więc sporo. W odpowiedzi przychodzi muzyka - mająca nawiązywać do tradycyjnego heavy, a jednak dość uwspółcześniona, z domieszką innych gatunków, poweru, czasem thrashu, a nawet doomu/stonera. Ten ostatni słychać szczególnie w otwierającym płytę "The Penance", które silnie kojarzy się, nie tylko gitarowo, ale także sposobem śpiewania z grupą Kyuss. Być może widmo tego gatunku to naleciałość Arduiniego ze wspomnianego projektu Arduini/Balich, który poruszał się w podobnej stylistyce. Progresywne ciągoty gitarzysty słychać we wszystkich utworach. Ostrzejszy, mroczniejszy tytułowy "El Camazots" (z tekstem częściowo po hiszpańsku i mocnym thrashowym głównym riffem) jest przeplatany subtelniejszymi, solowymi wstawkami, z kolei "The Tower" to kompozycja zdecydowanie bardziej nowoczesna. Nie tylko gitara ma tu spore pole do popisu (znakomite, zróżnicowane solówki), ale również wokalista - Christopher Taylor Beaudette, będący też założycielem i basistą zespołu. W dość "nowoczesnych" refrenach z pozbawionym pazura echem pokazuje swoje delikatniejsze oblicze - i zdecydowanie wypada gorzej, niż w agresywniejszym wydaniu. Metalowej ciężkości całej produkcji ujmuje więcej podobnych "smaczków" m. in. trochę generyczne harmonie gitar i banalne wokalnie refreny w "The Past". Szkoda, bo zarówno Arduini, jak i Chris Begnal są nie tylko przyzwoitymi, ale i ponadprzeciętnymi gitarzystami, z czym, jak słychać w solówkach, idą w parze także zdolności kompozytorskie. Nie zawsze przekłada się to jednak na jakość kawałków na

RECENZJE

165


płycie. Choć nad EP-ką brzmieniowo czuwa duch m.in. staruszka Danziga, Entierro bliżej do nowoczesnego, ugładzonego oblicza gatunku. Takie rewolucje w brzmieniu i współczesnym podejściu do komponowania słychać w coverze "Call for the Priest" z początków Judas Priest na "Sin After Sin". Cieszy, że grupa umiała przełożyć klasykę na swój styl, jednak tym samym zabiła w niej to, co najistotniejsze - jednocześnie ciężką i lekką, hard-rockową esencję wczesnego metalu. Rzecz jasna, Entierro to zespół powstały w XXI wieku, który, co słychać, nie boi się eksperymentować. Progresywna natura Arduiniego wydawała się jednak bardziej kreatywna w Fates Warning, tak więc ci z fanów (trzeba podkreślić - starego oblicza tej grupy, bo współcześnie też nie dzieje się tam za dobrze), którzy z ciekawości będą chcieli sięgnąć po jego nowy projekt, mogą poczuć niedosyt. Trzeba jednak wziąć pod uwagę to, że grupa nie chce być kopią FW, ani Danziga, ani Priest. Trudno też oczekiwać, żeby dojrzali, wszechstronni muzycy chcieli odgrzewać stare patenty dawnego metalu, które słyszeliśmy już tysiące razy, skoro mogą i chcą wprowadzić coś nowego. Konsekwentnie wypracowują własny styl, co słychać i we własnych aranżach, jak i coverach, pytanie jednak, czy warto iść tą ścieżką. "El Camazots" to EP-ka ciekawa i zróżnicowana, jednak nieszczególnie zapadająca w pamięć. Czas pokaże, co obiecujący skład zespołu zaproponuje na albumie długogrającym. (3) Iga Gromska

Eradicator - Influence Denied 2021 Metalville

Wydawca określa najnowszy, piąty już, album Niemców mianem żelaznej pięści. Faktycznie coś jest na rzeczy, bowiem "Influence Denied" uderza z mocą najlepszych płyt germańskich thrashers z lat 80., atakując bez pardonu już za sprawą otwierającego album "Driven By Illusion". Skojarzenia z Kreator czy Destruction nasuwają się niejako automatycznie, ale zespół potrafi też zaproponować w nim całkiem melodyjny refren, klimatyczne zwolnienie oraz efektowne solówki obu gitarzystów. W kolejnych kompozycjach, równie mocnych i dynamicznych, również nie brakuje ciekawych patentów aranżacyjnych, bo choćby w "Hate Preach" czy "5-0-1" pokazuje co potrafi perkusista, "Jackals To

166

RECENZJE

Chains" i "Mondays For Murder" też mają kilka haczyków, a i dysponujący ostrym głosem frontman Sebastian "Seba" Stöber również radzi sobie wyśmienicie. Takie podejście bardzo urozmaica ten zwarty, trwający nieco ponad 47 minut materiał - potwierdzający, że Eradicator jest na fali wznoszącej i warto mu kibicować. (4,5) Wojciech Chamryk

Eternal Silence - Timegate Anathema 2021 Rockshots

"For fans of Epica, Within Temptation, Sonata Arctica, Lacuna Coil, Evanescence" - czytamy w prasowej notce. I fajnie, tylko z pewnym zastrzeżeniem: Eternal Silence nawet w połowie nie są tak dobrzy jak owe zespoły. Grają rzecz jasna na pewnym poziomie - "Timegate Anathema" to już przecież czwarty album Włochów, ale o jakichś szczególnych zachwytach nie ma mowy. Powodów jest kilka. Ten najbardziej rzucający się w uszy to taki, że gitarzysta Alberto Cassina powinien od razu zrezygnować z marzeń o zrobieniu kariery wokalnej i skoncentrować się na swym podstawowym zajęciu ("Lonely", "Red Death Masquerade"). Marika Vanni jest od niego zdecydowanie lepsza, chociaż z tego co słyszę nie jest raczej klasycznie wykształconą śpiewaczką i również ma słabsze momenty ("The Way Of Time"). W "Edge Of The Dream" czy "Heart Of Lead" brzmi już jednak zdecydowanie lepiej, nawet wtedy, gdy kolega bardzo odstaje, a już w melodyjnym "Glide In The Air" robi naprawdę bardzo dobre wrażenie. Nie jest to jednak muzyka jakichś szczególnie wysokich lotów: mamy tu poprawnie zaaranżowany i wykonany symfoniczny metal, czasem nawet za bardzo ciążący w stronę power metalu w tym najbardziej nijakim wydaniu ("My Soul Sad Until Death"). Finałowy "Red Death Masquerade" potwierdza jednak, że zespół ma też na tyle ciekawych pomysłów, żeby stworzyć z nich, pominąwszy te słabe wokale, kompozycję udaną od początku do końca, a nie tylko we fragmentach (pierwszy z brzegu przykład takowej to "Ancient Spirit"), może więc z czasem Eternal Silence wyjdą na ludzi? (2,5) Wojciech Chamryk

Evermore - Court Of The Tyrant King 2021 Self-Released

Melodyjny power metal skazano na zapomnienie, jednak na tej scenie trudno o nudę, ciągle coś się dzieje. Nie ma to porównania z tym, co wydarzyło się na początku tego wieku ale tytułów z taką muzyką ciągle jest sporo. Fakt większość z nich nie ociera się o najlepsze dokonania tego nurtu, ale zdarza się natrafić na dość solidną nowość. A bywa nawet, że dostajemy nawet coś więcej. Do tej kategorii możemy zaliczyć debiut Szwedów z Evermore. Muzyka, która znalazła się na "Court Of The Tyrant King" swoja bazę ma w twórczości takich tuzów jak Helloween, Stratovarius czy Edguy, ale jednak bliżej im do takich kapel jak Freedom Call, Astral Doors, Nocturnal Rites czy Hevenly. Muzycy z Evermore nie wymyślają niczego nowego, w siedmiu utworach zaklęte są dźwięki, które doskonale znamy. Tak samo jest z wigorem, dynamiką, żywiołowością oraz witalnością muzyki szwedzkich power metalowców, na co aktualnie raczej rzadko można natknąć się. Nawet wśród nowych dokonań weteranów tej sceny. Dopiero co wymienione walory mocno podkreślają wiarygodność tej formacji. Wszystkie kawałki na "Court Of The Tyrant King" porywają, Oczywiście pod warunkiem, że lubi się ten styl. Mkną one praktycznie bez przerwy do przodu, z niezwykła lekkością, choć nie brakuje im mocy. Tę zawdzięczają świetnym melodyjnym acz ciętym riffom oraz bardzo solidnej i mocno pulsującej sekcji rytmicznej. Nie bez znaczenia są również wyśmienite sola gitarowe. Tę magię funduje nam jedynie dwóch muzyków, Andreas Vikland (perkusja) i Johan Karlsson (gitary, bas, keybordy). Co bystrzejsi w wymienionym ekwipunku z pewnością wyłowili instrumenty klawiszowe, ale w wypadku Evermore to są sprawy marginalne, bardzo głębokie tło. No chyba, że weźmiemy pod uwagę intro "Hero's Journey", gdzie odgrywają one główną rolę, czy też takie momenty, jak organy na samym wstępie utworu tytułowego. Jednak największą uwagę przykuwa głos Johana Haraldssona. Jest niesamowity, po prostu świetny. Jego własny ale można doszukiwać się w nim echa Nilsa Patrika Johanssona, Tobiasa Sammeta, Michaela Kiske czy Timo Kotipelto. Myślę, że fani melodyjnego power metalu zostaną od

razu kupieni gdy go usłyszą. Wracając do kompozycji, są wszystkie świetnie skrojone, bezpośrednie, ze zna-komitymi melodiami, ale kryją w sobie również ciekawe pomysły. Ciężko jest wymienić, która jest le-psza od pozostałych. W zasadzie każda to hit, i ma coś specyficzne-go, co przykuwa uwagę. Niemniej dla mnie numerem jeden jest ka-wałek zamykający, "By Death Re-born", który jest trochę cięższy od pozostałych, ma niesamowite riffy i nieco mroczniejszy klimat. Album brzmi doskonale, w wypadku "Court Of The Tyrant King" zadecydowały wszystkie walory tego stylu, świetnie wyeksponowane przez producentów wydawnictwa. Generalnie album mocno dedykowany fanom melodyjnego power metalu. Myślę, że żaden się nie zawiedzie. (5) \m/\m/

Evil Drive - Demons Within 2021 Reaper Entertainment

Tworzący fińską kapelę Evil Drive muzycy nie są wcale świeżakami we współczesnej scenie metalowej, bo działają pod tym szyldem od ośmiu długich i płodnych lat - w roku powstania wydali swoją pierwszą EP, a dwa lata później pierwszy, obiecujący album "The Land of The Dead". Na najnowsze wydawnictwo kazali jednak poczekać fanom, od 2018r., trzy lata. Od czasu debiutu znacznie rozwinęli swoje umiejętności. Już za sprawą poprzednika, płyty "Ragemaker", zaciekawili sobą Reaper Enterainment. To zdecydowanie zasłużone wyróżnienie. Kobiecy wokal w melodycznym death metalu nie jest niczym nowym, a nawet stał się mocno spopularyzowany (wystarczy spojrzeć na sukces Arch Enemy czy ukraińskiego Jinjer), stąd też trudno o wyróżniającą się z tego tłumu wokalistkę, a zespół tego typu łatwo zaszufladkować gdzieś w mainstreamie. Umiejętności Viktorii Viren nie można jednak odmówić, a "barwę" jej growlu z łatwością można właściwie pomylić z… męską. Od powstania zespołu jest właściwie brutalnym i diabelsko zdolnym motorem napędowym Evil Drive, o czym można przekonać się już w otwierającym album "Payback". Poza wokalem wypada wyróżnić też znakomite wstawki solowe gitar w refrenach właściwie deathowa klasyka, jak i kończący numer tapping, pasujący tu równie dobrze jak w "Crystal Mountain" Deathu. Stąd też już


po tak obiecującym otwarciu można stwierdzić, że nie jest to kolejna ocierająca się o niezbyt smaczny metalcore kapela, a solidny zespół czerpiący nie tylko z klasycznego melo-death metalu (co słychać w "Breaking the Chains", mocno w stylu Children of Bodom), ale też heavy (zespół wielokrotnie wymieniał między innymi Iron Maiden jako jedną ze swoich inspiracji). To faktycznie słychać, a miks tych gatunków wypada bardzo interesująco - wystarczy posłuchać jak intro "We Are One" przechodzi w zabarwioną thrashem/deathem zwrotkę, by ponownie wrócić do maidenowskich harmonii! Thrashowe riffy usłyszymy także w "Bringer of the Darkness". Płyta ma również swoje jeszcze mroczniejsze oblicze w postaci niewinnie, bo również melodyjnie rozpoczynającego się "Lords of Chaos" - w brutalnych zwrotkach opatrzonych również chórem, łączącym sacrum z profanum. Nie tylko gitary współbrzmią ze sobą na "Demons Within", w "We Are One" podkreślają w refrenach partie wokalu, a w "Too wild to live, too rare to die" wprowadzają jeszcze więcej melodii (świetny riff pod refren!). To, czego na płycie dokonali Ville Wiren i J-P Pusa przebija właściwie wszystkie dotychczasowe dokonania w dyskografii zespołu, z czego na szczególne wyróżnienie zasługuje chyba pierwszy numer z "Demons Within", czyli już wspomniany "Payback". Innego rodzaju zaskoczeniem na płycie jest ballada "In the End" - ciekawy sposób na urozmaicenie tak agresywnej aranżacyjnie płyty, jednak w wykonaniu - bardzo przeciętny. I o ile u wielu growlujących wokalistów partie ich czystego wokalu w łagodniejszych kompozycjach są często przyjemnym zaskoczeniem (niech za przykład posłuży "They Rode On" Watain) w tym przypadku słuchacz woli, by Viktoria wróciła do swojego brutalniejszego oblicza. "In the End" za to świetnie demonstruje łagodniejszą stronę gitarzystów - solówka w okolicach pierwszej minuty, choć wolna, nie tak techniczna i zupełnie "niepopisowa", jest dowodem na kunszt kompozytorski autora, wybierającego inne skale, niż tylko dominantowe. Szkoda, że zabrakło go w pozostałej części tego kawałka. W kontekście całego albumu to jednak jednorazowa wpadka. Warto też pochwalić, oczywiście, sekcję rytmiczną. Od 2020 zespół powitał w składzie nowego basistę, którym został Matti Sorsa. Okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu: linie basu na "Demons Within" są wyśmienite (choćby breakdown w "Breaking the Chains" - idealne miejsce na małe basowe solo!). Perkusista także jest nowy - w 2019 roku do składu dołączył Antti Tani i po partiach zagranych na nowym albumie z pewnością zagości w zespole na dłużej. Evil Drive dowodzi, że

nawet po zmianie członków i wydaniu już dwóch przyzwoitych płyt nie przestaje się rozwijać i jest jedną z najciekawszych propozycji w melodycznym death metalu, a to dlatego, że nie boi się eksperymentów i łączenia nawet najbardziej skrajnych inspiracji. Miejmy nadzieję, że efekt kolejnych przyniesie równie dopieszczony album. (5)

lypse" (akurat cover Mortician, ale takie uderzenia słychać w wielu różnych momentach). Ben Carter bębni prawie tak dobrze jak Lala z Burning Witches (żółwik). Serio, to nie ma co paplać, thrash to thrash, Evile to Evile, a "Hell Unleashed" to "Hell Unleashed". (5) Sam O'Black

Iga Gromska

Evilizers - Solar Quake 2021 Punishment 18

Evile - Hell Unleashed 2021 Napalm

Po tym, jak Matt Drake opóścił Evile, za mikrofon chwycił jego brat Ol Drake a skład uzupełnił nastoletni gitarzysta Adam Smith, Anglicy dojebali do pieca i wydali najmocniejszy album w swej dyskografii pt. "Hell Unleashed". Fani czekali na to wydawnictwo aż 8 lat, ale teraz bez obaw mogą po nie sięgnąć. Wyszło świetnie. Thrashowy wpierdol, nokaut, tumult. Klasyka gatunku z przejrzystym, podbasowanym brzmieniem, która może podobać się nie tylko twardogłowym pijaczkom spod Żabki, ale ogólnie wszystkim metalowcom ceniącym starannie skomponowane i dobrze wykonane killery. Ol Drake drze mordę jak trzeba. Bardzo doceniam to, że Evile ogarnęło sprawę i dokładnie przemyślało wszystkie aspekty albumu, zamiast nasrać i rzucić ochłapy dla głuchych. Owszem, mnóstwo tu spontanu i agresji, ale emocje nie wymknęły im się spod własnej kontroli (jak u opętanego Blyatem Terrordome). Samodyscyplina w ramach samodzielnie ustanawianych reguł zachowana. Zresztą, cokolwiek bym nie napisał, wystarczy posłuchać, żeby od razu wiedzieć co tu się dzieje. To nie jest wymagająca w odbiorze sztuka. Każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie o Slayerze i o Kreatorze, natychmiast po odpaleniu będzie mieć trafną opinię, bo wszystkie zalety "Hell Unleashed" zostały wyeksponowane w miksie na pierwszym planie i podane wprost do ucha. Możliwe, że old schoolowcy pokręcą nosem, że to nie jest sound pokroju Sodom "Agent Orange", ale ja taki wręcz wolę. Grunt, że z głośników płynie moc, łeb sam macha, zaś poziom adrenaliny wzrasta za każdym kurwa razem. Jak ktoś tego nie czuje, to tam gdzieś obok Yngwie Malmsteen błyszczy, co kto lubi. A, i miałem jeszcze pochwalić te tureckie Istanbuły, brzmiące jak szklanki, np. na początku "Zombie Apoca-

Nie odpowiada mi metalowa plugawość. Lubię muzykę z mocnym, bezpośrednim przekazem, ale nie obrzydliwą. Skullview "Metalkill the World" jest chyba najbardziej spartańskim albumem mieszczącym się jeszcze w granicach mojego gustu. Niestety Evilizers "Solar Quake" brzmi zbyt topornie jak dla mnie. Może "Holy Shit" powinien zostać utworem tytułowym? Nie to, żebym wcale jej nie przesłuchał, bo właśnie kręci się Evilizers w moim odtwarzaczu po raz kolejny. To trochę tak, jak co poniektórzy wpatrywali się w kolejne odcinki "Świata Według Kiepskich" lata temu. Z tym, że w tym przypadku chodzi o kartoflowaty heavy metal zagrany prosto w twarz. Przynajmniej nie nudzą i wyróżniają się czymś z tłumu. Zaczynali od kowerowania Judas Priest, a teraz brzmią kompletnie inaczej od nich. Można by wyliczać, od których zespołów Evilizers zerżnął poszczególne riffy, bo faktycznie są mocno osadzone w klasyce, ale na tyle dziarsko grane, że spokojnie można to zaakceptować. Inspiracje mają w sumie szerokie - (prawdopodobnie) black metal, doom, speed, heavy metal, rock'n'roll, nawet punk. Groove pierwszego numeru "Solar Quake" może kojarzyć się z owensowskim okresem Judas Priest, ale już wokal należy do kompletnie innej bajki. Zbydlęcony "U.T.B" sprawdziłby się w zaganianiu krów do stajni, co by uciekały przed wystawionym na świeże powietrze głośnikiem. "Call Of Doom" to jakiś instrumentalny hymn wygwizdowa pośrodku Oceanu. Marszowe "Chaos Control" zawstydziłoby szpetotą Lemmy'ego, natomiast "Earth Die Screaming" pustoszy nią lasy i pola. Czy to są jakieś biesiadne przyśpiewki koczowniczych ludów zbieracko-łowieckich sprzed tysiącleci? Kiedy wydaje się, że zmiarkowali w "Shiver Of The Fate", bezceremonialnie wybijają to nam z głowy w "Terror Dream" z groteskową melodyką. "Disobey

The Pain" to chyba najbardziej niedopracowany i nijaki numer w zestawie, zrobiony chyba na szybko w studiu, a może to tylko moje wrażenie wywołane przesytem. Tytułowy "Holy Shit" (no dobra, nie tytułowy, ale już wiecie o co mi chodzi) to wzorowy przykład, jak nie należy grać ani śpiewać heavy metalu; fajne pomysły wymieszali bałaganiarsko, wykonali jak smark, wsadzili do blendera na pięć minut, zapomnieli zabezpieczyć w lodówce i po tygodniu nalali przypadkowym gościom, zatykając przy tym nos spinaczem od manowarowskiej bielizny. "Time To Be Ourselves" zagrali bardziej na luzie, przebojowo i chwytliwie - wolałbym, aby cały album został utrzymany właśnie w takim stylu. No, ale nie jest. Włosi musieli jeszcze dorzucić do pieca na koniec. "Ghost" to na wpół punkowa, na wpół rock'n'rollowa zabawa w The Beach Boys dla black metalowych nastolatków. Niezależnie, co zgryźliwego jeszcze napisałbym o tym Evilizers, i tak ich ocena jest kwestią wyłącznie subiektywną, bo mnie zniesmaczyło, ale inni mogą przy tym fajnie imprezować. Czasami mniej ważna jest jakość muzyki, a ważniejsze w jakim towarzystwie jej się słucha. (3) Sam O'Black

Ewig Frost - Ain't No Saint 2021 Discos Macarras

Na Metal Archives obok nazwy zespołu widnie black/speed metal/ punk. Ja natomiast na "Ain't No Saint" słyszę jedynie hard rock i heavy metal, no i trochę punka. Oczywiście szybkość jest, ale ta bardziej kojarzy się z rock'n'rollowym luzem i szaleństwem. Przez co muzyka Austriaków z tego albumu mocniej kojarzy się z dokonaniami Lemmy'ego i jego Motörhead niż black czy speed metalowymi hordami. Zresztą muzycy tej kapeli bardzo chętnie sięgają po inne klasyczne style, typu wspomniany rock'n'roll, boogie, blues czy swing. Co prawda w "De Gier" w pewnym momencie usłyszymy blackowe perkusyjne tempo ale to jak z awangardową końcówką w "1918", są to jedynie pojedyncze ozdobniki. A muzycy Ewig Frost lubią dodać swojej muzyce pikanterii. Wcześniej zespół był łączony z takimi kapelami jak Bathory, Celtic Fost i Venom. Niestety nie słyszałem poprzednich albumów, więc nie mogę odnieść się do tych porównań. Niemniej na "Ain't No Saint" nie słyszę tych inspiracji, no

RECENZJE

167


chyba, że chodzi o ten lekki brud w brzmieniu, ale ten też bardziej kojarzy się klasycznym heavy metalem czy punk rockiem. Kilku słowy, jak są jakieś podobne odniesienia to są bardzo, ale to bardzo dalekie echa. Muzyka Austriaków sprawia dość dobre wrażenie, jest w niej dość dużo ognia, w dodatku jest dobrze nagrana, klarowna ale z zachowaniem rockowego brudu. Może się podobać ale nie musi. Ja od czasu do czasu posłucham jej, ale nie sądzę abym jakoś specjalnie wracał do niej. A kolejną płytę też mogę posłuchać, pod warunkiem, że będzie zbliżona do "Ain't No Saint". Krótka (28 minut, dziesięć kawałków), zwarta, konkretna i pełna rock'n'rolla. (4) \m/\m/

Famous Underground - In My Reflection 2021 Self-Released

"In My Reflection" to najnowsza EP kanadyjskiego kwartetu. Być może gdzieś kojarzonego, ale dla mnie właściwie anonimowego, podobnie zresztą jak Slik Toxik, poprzedni zespół frontmana Nicka Walsha. Pamiętam tylko połączenie "Peace Sells" Megadeth i "Get Up, Stand Up" Marleya sprzed kilku lat, bo było to dość szokujące zestawienie, thrash i reggae. Na "In My Reflection" Walsh poniekąd kontynuuje to podejście, bowiem w "Until The End", balladowym numerze "pod" starą Metallikę oraz w "Ultra Mega", już bardziej heavy/htrashowym, nader udatnie naśladuje manierę i barwę głosu Dave'a Mustaine'a. Co poza tym? Otwierający płytkę "The Dark One Of Two" to tradycyjny heavy, solidny i tyle, a "Corrupted" jeszcze bardziej zadłuża się u wielkich lat 80., ale to nie ta klasa, bo wyszedł tylko prosty numer z ostrym wokalem. Jest tu jeszcze "Like An Animal", typowy, nijaki wypełniacz, próba nowocześniejszego grania. Można, nie trzeba. (2,5) Wojciech Chamryk Fargo - Strangers D'Amour 2021 Steemhamer/SPV

Początki historii hard rockowego Fargo sięgają pierwszej połowy lat siedemdziesiątych (a dokładnie roku 1973). Jego założycielem był Peter Knorn, który wtedy stał za mikrofonem. W roku 1976 Peter zrezygnował ze śpiewania na rzecz grania na basie. Wtedy też do zespołu doszli wokalista i gitarzysta Peter Ladwig oraz drugi gitarzysta

168

RECENZJE

Matthias Jabs (tak, ten co gra w Scorpionsach). W roku 1977 skład kapeli stabilizuje się, a Fargo stanowią Peter Ladwig, Hanno Grossmann (gitara), Peter Knorn oraz Frank Tolle (perkusja). Formacja uzyskuje także kontrakt płytowy. W roku 1979 ukazuje się ich debiutancki album "Wishing Well". Kolejne krążki to "No Limit" (1980), "Frontpage Lover" (1981) oraz "F" (1982). Po krótkiej trasie promującej ostatnią z wymienionych płyt Knorna opuszczają pozostali koledzy. Niemniej wokół zespołu i Petera dzieje się bardzo wiele. Grupą interesuje się Herman Rebell, który pomaga w skompletowaniu nowych muzyków oraz finansuje nowe nagrania. W końcu sprawa opiera się o ówczesnego menadżera Scorpionsów, Davida Krebsa, który ma swoją wizję co do ponownie rozkręcanej formacji i wymusza zmianę nazwy. W ten oto sposób powstaje Victory i ich płytowy debiut, ale to zupełnie inna historia. Do rzeczy... Peter Knorn współpracuje z Victory do 2011 roku. W roku 2016 ukazuje się jego książka "Bis hierhin und so weiter", której wydawcą była wytwórnia SPV. Summa summarum spowodowało to reaktywację Fargo. W roku 2018 dochodzi do wydania albumu "Constellation" a następnie jego kontynuatora, właśnie omawianego "Strangers D'Amour" (2021). Aktualnie grupa to trio. Oprócz filarów, dwóch Peterów (Knorna i Ladwiga) występuje jeszcze perkusista Nikolo Fritz (znamy go z Mob Rules). Natomiast na "Strangers D'Amour" natkniecie się na rasowego hard rocka. Otwierające "Rain Of Champagne" oraz "Gimme Thaty Bone", choć różne w szczegółach mają w sobie sporą dawkę energii, wigoru, animuszu i ogólnie brzmią dość świeżo, o co współcześnie jest dość trudno, jeśli chodzi o hard rocka. Nie inaczej jest z kolejnymi kawałkami ("Closer To The Sun" oraz "Time"), które są bardziej spokojne, ale za to każdy z nich przemyca własny bardzo ciekawy klimat. Całkiem niezły jest też kolejny dynamiczny utwór "Mary Says". Niestety na półmetku album traci na nośności, a to za sprawą zdecydowanie bardziej schematycznego podejścia do kompozycji. Dotyczy się to energicznego "Law Of The Jungle" oraz trywialnej ballady "Homesick". Najbardziej żal "Law Of The Jungle", bo ma dość fajny i nośny refren, ale niestety nie pozwoliło mu na zatuszowanie zupełnej zwyczajności tego kawałka. Pozostałe songi mi-

mo zwyżkowej tendencji nie zdołały podnieść dobrego wrażenia z początku krążka. Na pewno nie udało się to balladowej pieśni "Der Miss Donna Vetter", ze znakomitym tematem oraz klimatem. Nie mówiąc o doskonałej partii solowej. Nie udaje się to też dynamicznemu i chyba najbardziej nośnemu "No Reson To Cry" czy też bardziej tradycyjnemu, z bluesowym zacięciem, choć równie chwytliwemu "Car Expert". Natomiast kończący płytę "Why Don't You", przypominający bardziej Dire Straits, przez co zaliczył bym go do wspomnianych wcześniej, mniej udanych kawałków. No ale to oczywiście kwestia gustu, bo równie dobrze mogą one podobać się sporej rzeszy fanów hard rocka. Tym bardziej, że muzycy Fargo mogą pochwalić się znakomitymi umiejętnościami, feelingiem, a także doświadczeniem w poruszaniu się w hard rockowej estetyce, co zdecydowanie ułatwiają trafienie do zainteresowanych. Odbiór muzyki z "Strangers D'Amour" ułatwia również profesjonalna produkcja, ale aktualnie ciężko jest tę kwestie "położyć", nawet gdy pracuje się w tzw. studiach domowych. Ogólnie najnowszą produkcję Fargo można ocenić pozytywnie. Jest to też impuls dla takiej persony jak ja, aby zainteresować się wcześniejszymi dokonaniami tego zespołu. Niestety nowy album Niemców był moim pierwszym zetknięciem się z ich dokonaniami. Tak czy siak, Fargo dzięki tej płycie wzbudziło moje zainteresowanie, więc podejrzewam, że hardrockowi maniacy, którzy podobnie jak ja nie znali tej formacji, chętnie sięgną po "Strangers D'Amour" oraz ich pierwsze wydawnictwa. (4) \m/\m/

Fate's Hand - Fate's Hand 2021 Dying Victims

W ostatnim czasie australijski metal rośnie w siłę i pozytywnie zaskakuje. W 2018 świat poznał szerzej heavy-glam propozycję w stylu W.A.S.P., czyli Sabire z EP-ką "Gates Ajar", w 2021 swoje debiutanckie self-titled EP wypuściła grupa Fate's Hand. Choć jest to zupełnie inne granie, możliwe, że również okażą się mocnym zawodnikiem na współczesnej scenie. Zespół można nawet uznać za tamtejszą supergrupę, bo tworzą go członkowie znani ze Stargazer, Mongrel's Cross, czy Impetuous Ritual. Materiał promują jako pierwszy w Australii metal oparty

na tradycji gatunku, z czym częściowo można się zgodzić. W czterech znajdujących się na płycie numerach jest sporo charakterystycznych dla tradycyjnego heavy patentów (momentami może nawet zbyt generycznych), ale i nowoczesnych rozwiązań. Nie jest to oldschoolowe granie oparte w większości na power chordach, usłyszymy tu raczej kompleksowe, techniczne riffy. Tytułowy numer gwarantuje najwięcej zaskoczeń. Są tu nieoczywiste skale, ocierające się o rozwiązania czerpiące z innych gatunków (deathowo brzmiące dominanty w towarzystwie mroczniejszych, szepczących wokali), jak i klasyczne patenty heavy (ciekawe, melodyczne wstawki w bridge'u przed solówką czy samo tappingowe solo). Jak na debiutanckie EP produkcja stoi na bardzo przyzwoitym poziomie. Dobrze słyszalny (co samo w sobie jest już jakimś sukcesem), głęboki bas, klasyczne brzmienie gitar, wokal z vintage' owym pogłosem. Partie wokalu w wykonaniu Denimala, opisane jako "calls to arms" zasługują na szczególne wyróżnienie. Nie inspiruje się wysokimi, falsetowymi zaśpiewami w stylu legend Kinga Diamonda (swoją drogą strukturę jego kawałków dobrze słychać w "When the Wolf Comes") czy Roba Halforda, a raczej "głębszym" obliczem ich głosów. Denimal śpiewa z porządnym vibrato i do tego dość nisko, ale wybrzmiewa mocno i przede wszystkim niewymuszenie. Uzupełnia pracę gitar, zamiast je przekrzykiwać czy śpiewać zupełnie obok nich, co we współczesnym NWOTHM dość często się zdarza. Gitarzyści na albumie także radzą sobie bardzo dobrze. Każdy numer napakowany jest zmieniającymi się riffami i mikro-bridge'ami, zamiast opierać strukturę każdego utworu na jednym-dwóch, za co spory plus. O ile w obrębie pojedynczych utworów faktycznie sporo się dzieje, to w kontekście całej płyty niekoniecznie. Brakuje tu wyraźnego hitu, który zespół mógłby wykorzystać jako promujący ją singiel czy wyróżniającej się kompozycji (może ballady?) - wszystkie kawałki są właściwie bliźniaczo do siebie podobne. Trzeba mieć jednak na uwadze, że to dopiero pierwsza EP zespołu i mógł jeszcze nie odkryć wszystkich swoich kart. Być może na albumie długogrającym Fate's Hand pokażą sto procent swoich możliwości i udowodnią, że zasługują na miano pierwszej australijskiej grupy grającej klasyczne, dobrze znane fanom gatunku heavy. EP ukazało się pod szyldem Dying Victims Productions i jest dostępne na CD oraz dwunastocalowym winylu. (4) Iga Gromska


Foghat - 8 Days On The Road 2021 Metalville

Foghat obchodzi obecnie piękną rocznicę pięćdziesięciolecia działalności. Ten blues - hard rockowy zespół jest nie tylko ikoną popkultury dwudziestego wieku przywoływaną w filmach i powszechnie kojarzoną z hitami "Fool For The City" oraz "Slow Ride", ale nadal aktywną, żywą i regularnie nagrywającą nowe utwory supergrupą. Jej jedynym oryginalnym członkiem pozostaje do dziś brytyjski perkusista Roger Earl, ale śpiewający amerykański gitarzysta rytmiczny Charlie Huhn został wyznaczony na głos kapeli przez pierwotnego lidera Foghat "Lonesome Dave" Peveretta na łożu śmierci, gdy ten umierał na raka w 2000 roku. Charlie Huhn śpiewał na debiutanckim longplay'u Axel Rudi Pella "Wild Obsession" (1989), a także na czterech krążkach Victory (patrz: wywiad z Hermanem Frankiem w tym wydaniu Heavy Metal Pages), poza tym na szalenie popularnych albumach Teda Nugenta ("Weekend Warriors" 1978, "State Of Shock" 1979, "Scream Dream" 1980). Foghat zwrócił na niego uwagę, gdy Charlie koncertował z Humble Pie w okresie 1988 - 2000 (m.in. supportując Foghat). Gitarzysta solowy Bryan Bassett dołączył formalnie do Foghat dopiero w 1999 roku, ale intensywnie współpracował z "Lonesome Davem" Peverettem oraz Rogerem Earlem już od 1989 roku, tworząc alternatywę nazywaną Lonesome Dave's Foghat. Tylko basista Rodney O' Quinn jest stosunkowo nowy (w zespole od 2015 roku, czyli uczestniczył w nagrywaniu zaledwie jednego albumu studyjnego, "Under The Influence", 2016). Słuchając "8 Days On The Road" nie ulega wątpliwości, że ten ostatni doskonale zgrał się z Rogerem Earlem, tworząc sekcję rytmiczną przyrównywaną w wywiadach do lokomotywy. Mógłbym zakończyć wyrażając nadzieję, że Foghat opublikuje wkrótce kolejny, udany album studyjny, ale dla grzeczności wspomnę o nastej koncertówce w ich dyskografii, dlatego że jest ona promowana jako wydawnictwo jubileuszowe. Zawiera zapis występu z małego klubu w Nowym Yorku (dokładnie: 17 listopada 2019, Dayl's House Club w Pawling, Nowy York). Została bardzo czytelnie wyprodukowana, bo klub posiadał odpowiedni sprzęt do nagrywania. To najbardziej aktualna płyta od Foghat,

więc można się na niej przekonać, że przedstawieni muzycy pozostają w życiowej formie. Jeśli ktoś z Was po raz pierwszy sięga świadomie do twórczości owych blues-rockmenów, to "8 Days On The Road" umożliwia Wam właściwe pierwsze zetknięcie się z tematem. Najważniejszymi albumami w dorobku Foghat pozostają: "Energized" (1974), "Rock And Roll Outlaws" (1974) i "Fool For The City" (1975). To fakt, ale należy im się szacunek za to, że nie osiedli na laurach, tylko tworzyli i nadal tworzą następne longplay'e. Jestem przekonany, że nie wybrzmiała z ich strony jeszcze ostatnia nutka. Setlista recenzowanej koncertówki: "Drivin' Wheel", "Road Fever", "Stone Blue", "Chateau Lafitte 59 Boogie", "It Hurts Me Too", "Take Me To The River", "Eight Days On The Road", "Chevrolet", "Fool For The City", "Home In My Hand", "I Just Wanna Make Love To You", "Maybellene", "Play That Funky Music", "Slow Ride". (-) Sam O'Black

Gamma Ray - 30 Years Live Anniversary 2021 earMUSIC

Nie nazwałbym tego wydawnictwa patologią, ale fakt, że album z okazji trzydziestolecia Gamma Ray wyszedł przez przypadek, tak jak dzieci rodzące się dla 500 plus. Zawiera koncert z udziałem niedużej publiczności, którego rejestracji nie planowano. W ogóle to fani stanowczo zbyt długo czekają na nowy materiał studyjny tych słynnych, pierwszoligowych euro - powermetalowców, jeżeli w ogóle ktoś jeszcze żywi nadzieję, że zdołają oni wymyślić coś świeżego w przyszłości. Jak sam Dirk Schlächter powiedział w wywiadzie, ze względu na skromną pracę kamer, głównie jest to przeznaczone do słuchania a nie do oglądania, chociaż DVD i blue - ray też są dostępne. Do mnie dotarła tylko wersja audio. Setlista składa się zarówno z najstarszych, jak i z najnowszych kompozycji, ale połowa albumów studyjnych w ogóle nie została zaprezentowana. Nie znajdziemy tu np. niczego z "Somewhere Out in Space" (1997r.), które było przecież jednym z najważniejszych dokonań Gammy Ray. Tak jak na dwudziestopięciolecie istnienia kapeli, Niemcy wydali remaster "Heading for Tomorrow" (1990) na 2 CD, tak też teraz najwięcej utworów pochodzi właśnie z ich debiutu ("Lust for Life", "The Silence", "Heading for Tomorrow"), w do-

datku z udziałem samego Ralfa Scheepersa, który zaśpiewał też "One With the World" ("Sigh No More", 1991) oraz "Send Me A Sign" ("Power Plant", 1999). Z drugiej strony, najnowsze "Empire of the Undead" zaczynało się od "Avalon" i tutaj również zostało ono wykonane dość wcześnie. Ostatecznie na obu dyskach znalazło się po 7 kawałków; niektóre dłużą się po 10-15 minut. Nie brzmią perfekcyjnie, mnóstwo w nich niedociągnięć, ale dzięki temu są pełne żywego spontanu. Mimo wszystko udało im się efektownie dograć dźwięki publiczności, bo jednak trochę fanów przyszło 27 sierpnia 2020 do ISS Dome w Düsseldorfie, a poza tym ludzie słali e-maile z własnymi okrzykami, które basista Dirk Schlächter umiejętnie wmiksował. Osobiście, dość fajnie mi się tego słucha, dlatego że to stanowczo nie jest sieczka na trzy perkusje, tylko heavy metal w umiarkowanych tempach (poza fragmentami "Armageddon" z "Power Plant", 1999). Możliwe jednak, że fani pamiętają występy Gamma Ray ze znacznie większym patosem, którego tutaj będzie im brakować. Nie jest źle, ale ten album nie staje na wysokości celebrowania rocznicy, jego nazwa jest tylko zabiegiem marketingowym, brakuje mu efektu "wow". Trzydziestolecie wypadało raczej w 2019r. a nie teraz, bo już przed 1991r. Gamma Ray była regularnym zespołem z dużym longplay'em w dyskografii. Ostatni studyjniak ukazał się w 2014r a po nim wyszły dwie inne, oficjalne koncertówki - "Heading for the East" (2015r.) i "Lust for Live" (2016r.). Po co ta trzecia? Szanowna Pani Merkel, prosimy Waszmość o pińćset pluz. (3) Sam O'Black

Generation Steel - The Eagle Will Rise 2021 Pure Steel

Generation Steel to nowa nazwa na metalowym poletku, a jednak byłbym ostrożny z używaniem słowa "debiutanci". Zespół składa się z doświadczonych, profesjonalnych muzyków i to słychać na każdej płaszczyźnie - od kompozycji, przez technikę, na produkcji skończywszy. Pierwsze co zwraca uwagę to brzmienie. "The Eagle Will Rise" jest wyprodukowana w sposób którego nie powstydziłyby się nawet wytwórnie spod znaku Nuclear Blast. Uspokajam - nie chodzi o plastikowe przeprodukowanie. Skojarzenia, które się nasu-

wają, to rzeczy w stylu ostatnich wydawnictw Accept czy Riot V (nota bene za produkcję odpowiadał gitarzysta tych pierwszych, Uwe Lulis). Jest klarownie i nowocześnie, co akurat tym numerom robi naprawdę dobrze. Kompozycyjnie nie mogę tej muzyki określić inaczej niż dobrze skrojony, klasyczny heavy metal. Serio, nie nasuwają się tu na myśl żadne wyszukane określenia, ani odwołania do co oryginalniejszych wzorców. Panowie jadą na prostych, sprawdzonych przepisach germańskiego metalu spod znaku Accept czy Primal Fear. Kompozycje są melodyjne, sporo z nich zostaje w głowie na dłużej (jak "Warbringer", "Soulmates" czy "Temple of Malady"), technicznie też wszystko się tu zgadza. Po pierwsze panowie mogą poszczycić się bardzo zdolnym śpiewakiem - Rio Ullrich dysponuje mocnym głosem, a linie wokalne robią dobrą robotę i dodają materiałowi sporo hiciarskości. Podobnie gitarowo dzieje się całkiem sporo - choćby świetny riff prowadzący "Invoke the Machine" czy ciekawe zagrywki tremolo ("Temple of Malady", "Shadow in the Dark"). Żeby nie było - nie jest to płyta z gatunku 10/10. W czym zatem problem? Powiem tak - gdybym poznał ją jakieś 15-20 lat temu, będąc gdzieś na początku swojej drogi z metalem, z pewnością odebrałbym ją o wiele lepiej. Dziś to po prostu kolejny materiał metalowych weteranów (myślę że spokojnie mogę użyć tego słowa) w dobrej formie. Problem w tym, że nie jest to jeszcze poziom Judasowego "Firepower" ani Acceptowego "Blood of the Nations". Do tego krążek trwa prawie godzinę i w pewnym momencie zwyczajnie męczy, tym bardziej że wszystkie utwory mimo całkiem fajnych pomysłów i zróżnicowanych melodii, są utrzymane w podobnym klimacie (może poza trochę bardziej "wesołym" "Praying Mantis"). Sporo w tym umiejętności i pojęcia o komponowaniu dobrych numerów, natomiast świeżości niestety troszkę mniej. Być może dlatego gdzieś w połowie płyty zdarza się już ziewnąć, choć nie znaczy to że któreś piosenki wyraźnie odstają od reszty. Podsumowując - zasadniczo oceniam ten materiał naprawdę pozytywnie, bo jest po prostu fajny. Miły przymiotnik prawda? Tylko czy chcielibyście żeby ktoś tak określił Waszą płytę? (4) Piotr Jakóbczyk Godslave - Positive Aggressive 2021 Metalville

Nie jestem w żadnym razie jakimś wielkim fanem Godslave, ale trudno nie docenić podejścia i zaangażowania Niemców, bo grają od roku 2007, a tak naprawdę już od początku wieku, są naprawdę nieźli, zaś "Positive Aggressive" to już szósty album w ich dorobku.

RECENZJE

169


Ponoć dalsze istnienie zespołu było zagrożone, ale przetrwali, podsuwając fanom kolejny album, dostępny w kilku wersjach, w tym oczywiście na winylu. I są w formie, proponując thrash z jednej strony bardzo agresywny, ale przy tym dość melodyjny ("How About NO?" z wokalnym udziałem Britty Görtz z Critical Mess, "See Me In A Crown"), z siarczystymi solówkami duetu Bernhard Lorig/Manuel Zewe ("Positive Aggressive", "King Kortex") i wyżyłowanym śpiewem Thomasa Pickarda, brzmiącym często niczym szybsza i ostrzejsza wersja Udo Dirkschneidera, szczególnie w utworze tytułowym i "I Am What Is". Nie brakuje też odniesień do tradycyjnego metalu ("Flap Of A Wing", "Show Me Your Scars"), pojawiają się też bardziej techniczne patenty ("Straight Fire Zone", "From Driven", "Final Chapters First"). Godslave mogą więc zapisać "Positive Aggressive" po stronie plusów - kto wie, może to nawet ich najlepsza i najbardziej dojrzała płyta? (5) Wojciech Chamryk

Grenade - Konflikt 2020 Case Studio

Niewiele wiem o Grenade. Na pewno pochodzą z Pabianic, są kwartetem oraz grają thrash metal w starej oldschoolowej formie. I to raczej w amerykańskiej konwencji. Ich debiutancki album wydany został jesienią 2020 roku nakładem Case Studio. Na płycie znalazło się dziewięć kompozycji, w których odnajdziemy niezłe riffy, ciekawe sola, świetną gitarową narrację oraz przemyślaną pracę sekcji. Muzyka jest raczej bezpośrednia ale muzycy Grenade potrafią również zagrać technicznie. Czasami, tak jak w rozpoczynającym "Wiara", wykorzystują akustyczne gitarowe wtręty, które kojarzą się z Metallicą czy też Megadeth. W dodatku większość utworów zaśpiewanych jest po polsku. Brzmienie też jest sensowne. Nikt nie powinien być rozczarowany dźwiękiem. Jednak w muzyce tego zespołu jest coś, co ciągnie ją w przestrzeń zwyczajności, przeciętności czy też jednowymiarowości. Nie-

170

RECENZJE

dopracowane kompozycje? Szablonowość? Jednostajny wokal? Mimo wielokrotnego przesłuchania płyty ciężko mi jest to definitywnie przesądzić. W każdym razie jest w niej jakaś skaza, która raczej nie działa na korzyść Grenade, wśród całej masy młodych i starych kapel, które współcześnie proponują nam naprawdę ciekawy thrash. Niemniej nie skreślałbym tej pabianickiej formacji. Jak wspomniałem na początku, muzycznie na tym krążku jest sporo plusów, jedynie trzeba byłoby dodać jakąś iskrę aby całość zaczęła do nas "gadać". Proste, ale ciężko to osiągnąć. Większość grajków wiele by dała za taką recepturę. Może muzycy z Pabianic takowej się dopracują. Ogólnie trzeba wierzyć w krajan. (3) \m/\m/

Greyhawk - Keepers of the Flame 2020 Fighter

Chociaż Seattle to stolica grunge'u, uchował się tam power/heavy metalowy kwintet Greyhawk. Mając za sobą debiut z 2018 roku w postaci EP "Ride Out", przybywają z długogrającym albumem "Keepers of the Flame", okładką przypominającym unowocześniony Heavy Load. Muzycznie jest… niby w tym samym duchu, a jednak nieco bardziej w kierunku Manowar. I jednocześnie i lepiej, niż gorzej. Instrumentalnie to bardzo porządnie napisany album - wstęp "Frozen Star" nawiązuje do będącego oddzielną kompozycją intra, a już wyjątkowo Greyhawk postarali się w kwestii gitarowych solówek. Nie powinno dziwić, że chłopaków inspirowało Racer X i dokonania ojca neoklasycznego metalu Yngwie Malmsteen - ducha tego drugiego słychać praktycznie w każdej solówce ("Drop the Hammer" to już totalna fuzja Paula Gilberta i Szweda o dużym ego). Sporo ze stylu Racer X usłyszymy też w bardzo dobrym instrumentalu "R.X.R.O.". To jeden z tych kawałków, który, gdyby tylko został nagrany przez kogoś o bardziej znanym nazwisku w odpowiednim czasie, byłby coverowany przez młodych gitarzystów z wielkimi marzeniami równie chętnie, co "Technical Difficulties" czy "Far Beyond the Sun". Są nawet echa Eddiego Van Halena w solówce do "Masters of the Sky". Technicznie Jesse Berlin i Alika Madis są na poziomie światowym - gitary to najmocniejszy element Grayhawk. Gorzej, gdy przychodzi czas ocenić wokal. W typowo power-

metalowej odsłonie "Keeper of the Flame" brzmi właściwie jak parodia gatunku (np. "Frozen Star", "Black Peak"), podobnie, jak sam wizerunek zespołu. Na szczęście jest jeszcze drugie oblicze płyty, jak "Halls of Insanity" - choć produkcyjnie dość nowoczesne, przynajmniej od początku do końca jest porządnym kawałkiem. W wyższych rejestrach, jak w niektórych partiach "Don't Wait For The Wizard" głos Reva Taylora brzmi o wiele lepiej, niż w bardzo dziwnych liniach wokalu w "Ophidian Throne" (gdzie, swoją drogą, pozytywem jest dobry bas Darina Walla). Próby zmierzenia się z balladą wzbudzają mieszane uczucia - do niezłego refrenu i w zwrotkach "The Rising Sign" brzmi raczej jak Whitesnake niż Manila Road czy Running Wild. Tytułowy kawałek zespół zostawił na koniec i niestety reprezentacją płyty pozostaje jej gorsza stylistycznie, powerowa do bólu, część, której nie ratują nawet malmsteenowskie progresje i patenty. Połowa tego albumu to bardzo dobre numery, do których z chęcią by się wróciło, nie tylko zahaczające, ale będące wirtuozerią (nie mogę wyjść z podziwu, co wydarzyło się w "R.X.R.O."!). Niestety, druga część większość tych pozytywnych odczuć potrafi po prostu skreślić. A może dzięki temu "Keepers of the Flame" ma szansę dotrzeć do szerszego grona odbiorców, gdzie każdy skupi się na własnych faworytach? W takim przypadku to album na piątkę. Ode mnie - nieco mniej. (3,5) Iga Gromska

tytułowany po prostu nazwą zespołu jest zapoczątkowaniem nowego etapu w karierze tej formacji. Jak zespół wykorzysta swą szansę, pokaże bliższa oraz dalsza przyszłość, tymczasem skupmy się na tym co posłańcy Króla Młota mają do zaprezentowania swym słuchaczom w roku 2021. Jest czego posluchać. Na dzień dobry dostajemy mocny cios w postaci numeru "Awaken the Thunder". Otwarcie albumu można porównać do filmów Alfreda Hitchcocka, które witały widza prawdziwym "trzęsieniem ziemi". Pomimo mocarnego riffu i perkusyjnej nawałnicy utwór ten ma naprawdę spory przebojowy potencjał. Głównie za sprawą melodyjnego refrenu. Ową przebojowość można usłyczeć także w wielu innych kawałkach. Przykład? Choćby wybrany na pierwszy singiel "Hammerschlag" z udziałem licznych gości (na wokalu Titana wspomaga tam Gerre z Tankard, gitarowymi solówkami raczą nas zaś Isaac Delahaye z grupy Epica oraz Markus Pohl znany m. in. z grupy Mystic Prophecy). Skandowany po niemiecku refren tego numeru naprawdę powoduje ciarki w plecach. Dla miłośników starej szkoły heavy metalu smakowity kąsek będzie stanowił utwór "Into the Storm". Swym klimatem nawiązuje on bezpośrednio do wczesnych albumów Iron Maiden tudzież innych gigantów NWOB HM. "Hammer King" to płyta, na której coś dla siebie znajdą zarówno koneserzy oldschoolowego heavy metalu, jak i fani tej bardziej przystępnej i komercyjnej odmiany tej muzyki. Słowo "komercja" pojawiło się tu nieprzypadkowo, gdyż sami główni zainteresowani tym wyklętym w wielu kręgach słowem bez cienia wstydu i zażenowania określają swą twórczość. Za to należą im się brawa. I jeszcze za to, że mimo swej "komercyjności" grają dokładnie to, co chcą grać (5). Bartek Kuczak

Hammer King - Hammer King 2021 Napalm Recrds

Kiedy trzy lata temu słuchałem ich trzeciego krążka pod tytułem "Poseidon will Carry Us Home", miałem wrażenie, że jest to grupa z potencjałem. Warto nadmienić, że z potencjałem, który był nie do końca właściwie spożytkowany. Owszem, Hammer King miał wówczas na koncie trzy dość dobre albumy wydane przez Cruz Del Sur Records, co już pewną pozycję im dawało. Ciągle jednak miałem to nieodparte uczucie, że znacznie bliżej im do tzw "metalowego mainstreamu". Może bym się w tej kwestii nie założył a jakąś ogromną sumę (co najwyżej o browara ), ale czułem, że jakaś większa wytwórnia lada momemnt ich przechwyci. Intuicja mnie nie zawiodła. Hammer King trafił pod skrzydła Napalm Records, a nowy krążek za-

Heavy Sentence - Bang to Rights 2021 Dying Victims

Pierwszgo długograja Heavy Sentence często zdarzało mi się słuchać na przemian z ostatnią płytą fińskiego Bloody Hell "The Bloodening". Zapytacie zapewne, co łączy oba te wydawnictwa. Jest to zdecydowanie podejście do muzykowania, które można streścić słowami "mamy na wszystko wyjebane, po prostu gramy! I kij wam w zad, lamusy!". Jeszcze rzucę sobie cytatem z utworu "Age of Fire" - "Come


with us/ to places unseen/ denim and leather/whiskey and beer". Czysto rockendrollowe spojrzenie na życie, nieprawdaż? Co prawda nawet taki Marko Skou z Bloody Hell, to przy tych chłopakach z Manchesteru Artysta (celowo przez wielkie "A") i muzyczny wizjoner. Jednak mimo to na albumach obu wspomnianych kapel czuć pełen luz, hektolitry wypitego alkoholu i wielki środkowy palec wymierzony w stronę całego świata. Ogólnie muzykę graną przez Heavy Sentence można opisać jako miks brudu Motorhead, polotu wczesnego Iron Maiden (z okresu, gdy za mikrofonem stał jeszcze Paul Di' Anno) i punkowego niedbalstwa. Z tymi pierwszymi może kojarzyć się chociażby wokal Garetha Howellsa. Momentami przypomina Lemmy'ego, ale mocno przepitego i naładowanego speedem. Jakieś ozdobniki? Artyzmy? Udziwnienia? "Panie, idź Pan w ch..!" Na tym albumie rządzi przede wszystkim prostota. I właśnie to dużej mierze stanowi jego urok. Album "Bang to Rights" zostanie doceniony przez osoby, które czują rockendrolla, a całe swe życie traktują jako jedną wielką zabawę. (4) Bartek Kuczak

Hellcrash - Krvcifix Invertör 2021 Dying Victims Productions/Red Wine Rites

Hellcrash pochodzą z Włoch, istnieją od 2013 roku i grają we trzech speed/black metal starej szkoły. Wcześniej nie byli jakoś szczególnie aktywni wydawniczo (dwie demówki, split), ale zważywszy poziom "dokonań" wielu młodych zespołów z płytowymi falstartami to może i dobrze, że wydają debiutancki album "Krvcifix Invertör" dopiero teraz. Słychać, że to fani wczesnych płyt Venom i Slayer, w tym drugim przypadku również w kontekście oprawy graficznej. Łoją więc nader konkretnie, to 100 % old school w najczystszej postaci, preferując szybkie tempa i surowe brzmienie. Do tego wokalista Hellriser brzmi jak Cronos - czasem naprawdę trudno stwierdzić, czy w takim "Evil Executioner" lub "Alcoholic Brigade" nie udziela się czasem gościnnie frontman Venom. Czuć tu też momentami punkową surowiznę ("Into The Necropolis"), są utwory bardziej ekstremalne ("War Against Christ - Satan Or Die"), ale też czerpiące od tych grających bardziej melodyjnie zespołów nurtu NWOBHM, jak choćby Tygers Of Pan Tang ("Hordes Of Satan",

tytułowy "Krvcifix Invertör"). Podoba mi się również to, że Hellcrash bez kompleksów biorą się też za bary z dłuższymi formami, co najciekawiej wypada w trwającym ponad siedem minut, mrocznym "Mephistopheles". To jeden z tych utworów, który potwierdza, że z tych wyznawców wczesnego Slayera i maniaków Venom mogą być w przyszłości muzycy całą gębą, o ile rzecz jasna nie popadną w alkoholizm. (4,5)

nimi dalej. Czy aby tą pierwszą płytą nie ustawili sobie poprzeczki zbyt wysoko (5). Bartek Kuczak

Wojciech Chamryk Ian Parry - Brute Force 2021 Metal Mind

Herzel - Le Dernier Rempart 2021 Gates Of Hell

"Le Dernier Rempart" to debiutancki album pochodzących z Bretanii (północny rejon Francji) heavy metalowców. Dodajmy, że debiut całkiem udany. Jednym z głównych plusów tego wydawnictwa jest na pewno wokal Thomasa Guilessera. Dysponuje on bardzo czystą, ale jednocześnie potężną barwą. Wokalista ten unika charakterystycznych dla heavy metalu ozdobników, jednak fakt ten niczego nie ujmuje jego klasie. Zaryzykowałbym nawet stwierdzeniem, że jest dokładnie przeciwnie. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to kapela ta bazując na dokonaniach amerykańskich mistrzów epickiego heavy metalu, takich jak Manowar, Manilla Road czy Virgin Steele potrafiła zbudować swój własny dość unikalny styl. Nie można tu nie wspomnieć o utworze tytułowym, który co prawda jest tylko niespełna dwuminutową miniaturką, jednak usłyszymy w nim wyraźne wpływy ludowej muzyki z Bretanii. Gościnnie w tym numerze pojawia się Ronan Le Dissez, który w tym, oraz kilku innych kawałkach wspomógł zespół grając na flażolecie. Niektóre teksty również odnoszą się do regionu, z którego kapela pochodzi. Właściwie to od strony lirycznej album jest podzielony na dwie części. Pierwsze dwa utwory są inspirowane legendami i mitami Bretanii. Kolejne zaś opowiadają historię wojownika o imieniu Herzel. Muszę także dodać, że jeszcze niedawno nie byłem przekonany do łączenia heavy metalu z językiem francuskim, jednak coraz bardziej zaczynam akceptować takie zestawienie. Nie ukrywam, że obcowanie z "Le Dernier Rempart" przyczyniło się w niemałym stopniu do owej zmiany mojego stanowiska. Herzel to zespół który efektownie wszedł w świat klasycznego heavy metalu. Boję się tylko, co będzie z

Ian Parry uświetnia czterdziestą rocznicę swojej wokalnej kariery wydając solowy krążek "Brute Force" z premierowym materiałem. Wypada mu powinszować, ale zgodnie z tradycją gefeliciteerd składam i Wam. Oh. Ook gezellig hoor - mimo że akcja toczy się w izolacji, a nie w kółeczku przy ławie z jednym ciasteczkiem oraz filiżanką herbaty. A to dlatego, że nasz solenizant potrzebował dokładnie trzydziestu czterech sekund, aby wyrwać się sielankowej nudzie i pognać tak szybko, jak tylko nogi go poniosły, do własnej samotni. Od dawien dawna, coś kryjącego się głęboko w jego duszy domaga się wolności i rwie się do nieustannego ujarzmiania światła dziennego. Tkwią w niej również mroczne sekrety, a także rockowy ogień, więc im do niej bliżej, tym goręcej a im głębiej, tym emfatyczniej. Skojarzenia z brutalną siłą natury za nic jeszcze nie ręczą, kiedy przeszkadzajki mogą Wam przeszkadzać, bo okazuje się, że Iana warto wysłuchać w skupieniu zamiast oceniać jego album powierzchownie. Znajdziemy na "Brute Force" dziesięć rewelacyjnych utworów (plus cover Queen "One Vision"), którym niedaleko do hard rocka spod znaku Deep Purple ani do Queensrychowskiej progresji, chociaż brzmią unikalnie. Te numery frapują zamiast beznamiętnie powtarzać utarte schematy. Bywają ostrzejsze lub melodyjniejsze, niekiedy patetyczne, lecz zawsze stylowe. Łączą cechy hard rocka, heavy metalu oraz progresji. Obfitują w wyszukane pomysły, emanują szczerą radością grania i oferują dość przestrzeni, aby się w nich niepłytko zanurzyć. Są rozkosznie dojrzałe i aranżacyjnie zaawansowane, jednak zwarte i przystępne w odbiorze. Doprawdy, cudowna to muzyka. Dam Wam przykład. Spróbujcie doliczyć się, ile charakterystycznych motywów buduje gęstwinę "'Til The Day I Die". Tyle tam się dzieje, a jednocześnie ten utwór nie wykrzacza się, tylko na tyle lekko i swobodnie płynie, że nie wymaga od nas uprzedniego nastrajania ucha żadną wajchą. "Lethal Injection" to bodajże najgwałtowniejszy numer w zestawie, ale jego gwałtowność jest teatralna

a nie dzika - Iron Maiden tak grało na "Piece of Mind". Kawałek "My Confession" zawiera zaś ewidentne nawiązania melodyczne do blues rocka Jessy Martens, przy czym ja to dostrzegam po koncercie Jessy Martens Rockpalast 2018 w Bonn, podczas gdy tej niesamowitej artystce (jestem nią zachwycony) nie udało się zdobyć należnego uznania poza granicami rodzimych Niemczech, dlatego nie dziwię się, że Ian Parry w ogóle nie skomentował tego w wywiadzie. O opinię odnośnie przeróbki Queen "One Vision" w wykonaniu Iana Parry'ego poprosiłem znajomego fana Queen; napisał: "znam to, podoba mi się, super wchodzi". Końcowa refleksja: całe "Brute Force" super wchodzi i ma potencjał, aby pozostać z nami na bardzo długo. Gefeliciteerd allemaal. (5) Sam O'Black

Ibridoma - City of Ruins 2018 Punishment 18

Co kilka lat dochodzi we Włoszech do poważnych trzęsień ziemi, w wyniku których ludzie doznają (niekiedy śmiertelnych) obrażeń a starsze budynki ulegają uszkodzeniu. Piąty longplay Ibridomy "City of Ruins" powstawał z myślą o dodaniu odrobiny otuchy rodzinom ofiar jednego z takich trzęsień ziemi. Liryki nie opisują dokładnie szczegółów zdarzenia, a wręcz są na tyle enigmatyczne, że możecie je interpretować również w odniesieniu do innych sytuacji. W ten sposób, przesłanie albumu ma znaczenie uniwersalne - różnym odbiorcom może uświadamiać coś innego. Ja np. wyobraziłem sobie, jakby to było, gdyby podobny kataklizm zdarzył się w mojej okolicy, a mieszkam tuż przy szczelinie międzykontynentalnej (pomiędzy euroazjatycką a amerykańską płytą tektoniczną) i przez cały marzec 2021 (recenzując część albumów z 79 wydania Heavy Metal Pages) telepało mną niemal nonstop z siłą dochodzącą do 6 w skali Richtera, aż w końcu oddalony o kilkadziesiąt kilometrów wulkan wypuścił lawę. W lipcu 2020 do nieco słabszego trzęsienia doszło w Lubinie (woj. dolnośląskie), ale generalnie Polska leży na terenie asejsmicznym. Ktoś mógłby skomentować: "acha, czyli nie o nas śpiewają". Niemniej, jestem przekonany, że materiał zawarty na tym albumie pobudza wrażliwość i wyobraźnię, choćby za sprawą kompozycyjnego kunsztu. We wstępie do wywiadu stwierdziłem, że Ibridooma gra

RECENZJE

171


"współczesny heavy metal z pomysłem". Cóż, mnóstwo zespołów to robi. Melodie, riffy, solówki, rytmy i co tam jeszcze - cóż, mnóstwo zespołów je robi. Ale jest jedna rzecz, która naprawdę wyróżnia Ibridomę na scenie. Empatia. Żadna technologia nie zastąpi tak intensywnie odczuwanej empatii, jak to robi Ibridoma. Nie jest mi znany żaden inny zespół heavy metalowy, który zadebiutował w drugiej dekadzie obecnego stulecia i posiada w sobie tak wielki zasób empatii wobec rozmaitych, poważnych i typowych dla wielu ludzi na świecie, problemów. Samotność? "Night Club" LP. Emigracja z przymusu? "Goodbye Nation" LP. Tragiczna, nieoczekiwana śmierć bliskich? "December" LP. Można wymieniać dalej. W przypadku "City of Ruins" chodzi oczywiście o trzęsienia ziemi, ale jak się wsłuchamy, co śpiewa Christian Bartolacci na "City of Ruins", to odnajdziemy więcej zagadnień - a to huragany, a to niespełnione marzenia, innym razem zagrożenie ze strony Korei Północnej. Tak, tak, to i znacznie więcej znalazło swoje miejsce w lirykach omawianego albumu. Przyjmując, że muzyka to przede wszystkim język do przekazywania myśli, emocji i uczuć, a nie "nutki", wskazuję "zdolność do okazywania empatii" jako najmocniejszy punkt Ibridomy. A z perspektywy "nutek" - mamy tutaj solidne brzmienie oraz ekscytującą mieszankę wysokiej jakości atrybutów kompozycyjnych, aranżacyjnych oraz wykonawczych. Z szacunkiem wobec tradycji, ale z niepodważalną inwencją twórczą. Każdy spośród dziesięciu utworów trwa między 3 a 4 minuty, nie brakło wśród nich fajnej akustycznej ballady, ale poza nią to są same konkretne, jednocześnie ciężkie i melodyjne, numery. Jeśli Ibridoma przekroczy ten poziom w zimie (tzn. na następnym krążku), to przez całą Europę, od Południa po Północ, pofrunie moja koszulka, bo zamówię ją sobie z Włoch na Islandię. Teraz jest dobrze, stąd czwórka, ale wierzę, że z nowym gitarzystą będzie jeszcze lepiej, i wtedy padnie piątka. (4) Sam O'Black

Illusory - Crimson Wreath 2021 Rockshots

Nazwanie "Crimson Wreath" antywojennym manifestem w postaci 78 minut metalu progresywnego nie byłoby ani sprawiedli-

172

RECENZJE

we, ani logiczne. Wyraźnie potępiono na tym albumie wojnę, ale ludzka strata jest równie istotnym tematem, choćby z uwagi na trzyczęściowy, trwający ponad dwadzieścia minut "An Opus Of Lose And Sorrow". Muzyka zawarta na LP "Crimson Wreath" balansuje pomiędzy heavy, power, epic metalem a progresją, wyróżnia się bogactwem melodycznym i może przypaść do gustu odbiorcom spoza grona koneserów prog metalu. Illusory pokazuje, że czerpiąc z szerokiego dorobku metalu na przestrzeni dekad, można wciąż zaproponować coś nowego, ciekawego i zapadającego w pamięć. Pomysłów im nie brakuje - gdyby dopuszczalna długość nośnika CD nie ograniczyła ich inwencji do 78 minut, mogliby pociągnąć "Crimson Wreath" jeszcze dłużej, utrzymując uwagę słuchaczy. Główne punkty programu: "Besetting Sins" (nawiązali zarazem do Symphony X jak i do niemieckiego melodyjnego power metalu), "Crimson Wreath" (ta ballada upaja płynnie wykreowanym patosem), "Immortal No" (ten kawałek Grecy zdecydowanie bardziej zorientowali na riff niż na melodię), "All Blood Red" (chciałbym, żeby kiedyś Sabaton tak zagrało - z antyrasistowskim przesłaniem, nieodpartą melodyką oraz rytmicznym głównym wątkiem), "S.T. Forsaken" (rozpoczyna się łagodnie, ale później staje się wręcz drapieżne), "Ashes To Dust" (epic!), "A Poem I Couldn't Rhyme" (początkowy riff nieświadomie zerżnięli od Access Denied; całość to bardziej melodyjne podejście do US power metalu), "An Opus Of Lose And Sorrow" (nie przegapcie therionowskiej aranżacji pomiędzy cudnymi solówkami w połowie części "The Isle Of Shadows") i "Fortress Of Sadness" (tak, jak najbardziej mam ochotę na kolejny 10-minutowy odlot po "Opusie"). Rozmaite smaczki typu recytacje, chóry, partie fortepianowe i orkiestracje zmyślnie uzupełniają utwory i nie pojawiają się w nadmiarze. Głos Grigorisa Valtinosa (słynny aktor i filar greckiej kultury) pogłębia dramatyczność "Ashes to Dust" a kobiecy chór wzmacnia teatralny charakter "Fortress Of Sadness" (dialogi i didaskalia). Judas Priest "Nostradamus" zyskałoby, gdyby to Bogowie Metalu wymyślili interludium "All Shade Fade". Illusory "Crimson Wreath" można postawić na etażerce obok wydawnictw Iron Maiden, Jag Panzer, Fortress Under Siege, Savatage lub Queensryche. Warto nabyć go w fizycznej postaci również ze względu na przyjemną dla oka książeczkę ze zdjęciami oraz z wydrukowanymi (wymownymi) tekstami utworów. "The voice inside me has spoken one too many times. Not that I needed to listen, however I could not pretend I was deaf. Not this time." ("The Voice Inside Me"). Bezzwłocznie wsłuchajcie się

w Illusory "Crimson Wreath". (4.5) Sam O'Black

In/Vertigo - Sex, Love & Chaos 2021 Rockshots

Ten hard rockowy materiał wyszedł już w 2018 roku, ale wtedy zawierał sześć utworów, zaś teraz Rockshots Records przygotowało wersję z czterema kawałkami: "Chains", "Bad Enemy", "The Night" oraz "Take It". Gdy tylko Kanadyjczycy zaczynają od "Chains", to odruchowo podgłaśniam, bo zapowiada się czadowy zawrót głowy. Przekonajcie się sami, czy na Was też tak to działa. "Chains" to przeciwieństwo grunge'u w tym sensie, że zespół nie patrzy się podczas jego wykonywania na własne buty, tylko szaleje śmiało, tak jakby miał nam zaraz wyskoczyć z głośników. "Bad Enemy" oferuje znacznie więcej groove'u, jest bardziej zróżnicowane dynamicznie, zawadiackie, operujące kontrastem ciszy i hałasu. Ślady bluesa dały już nieco o sobie znać, ale dopiero "The Night" brzmi jak skrzyżowanie rhythm'n' bluesa Samanthy Fish z przebojowością Tygers Of Pan Tang (to drugie w refrenie, obłędnie wyeksponowanym w dalszej części utworu na tle oszczędnych uderzeń perkusji). "Take It" to kontynuacja najlepszych cech poprzednich kawałków, bo zawiera i fajnie pulsującą sekcję rytmiczną, i odrobinę rozkrzyczanych fragmentów, ale też ognistą solówkę oraz fantastyczne melodie. Cały kwadrans przebiega tak "fajnie", że jak dla mnie, owa EP-ka równie dobrze mogłaby nazywać się "Cool, fresh & trendy", tylko szkoda, że niestety nie takie są trendy w popularnej muzyce 2021 roku. (-) Sam O'Black

Iron and Hell vol. 1 2021 Gates of Hell

Po co wydawać cztery bardzo dobre EP-ki, skoro można wydać ge-nialną kompilację najciekawszych nowości? Na jednej płycie znalazły się cztery składy: jeden z żeńskim, trzy z męskim wokalem, przy czym wokalistka to najciekawsze odkry-

cie młodej sceny ostatnich lat. Nie bez powodu składankę otwiera "Deathstalker" Chevalier - i chociaż grupa wzięła swoją nazwę z francuskiego ("rycerz"), to pochodzi z Finlandii, kraju wielu metalowych zaskoczeń. Tak jest i w tym przypadku - tak surowego, wściekłego, brzmiącego niczym zaginione w latach 80. demo speed metalu nie spotyka się codziennie, a wokal Emmy Grönqvist to największe zaskoczenie, jeśli chodzi o kobiety na tym stanowisku od czasów Chastain i Acid. Kompozycyjnie jest równie dobrze - na pierwszy plan wysuwa się tłusty bas Sebastiana Bergmana. Sam kawałek, na wzór starych Sabbathów i Cirith Ungol, składa się z kilku przemyślanych części (prawie siedem minut materiału) ze znakomitą pracą gitar w harmoniach (tu panowie Mikko i Tommi pracujący wcześniej razem w Demon's Gate i te lata współpracy zdecydowanie są słyszalne). Vintage'owe brzmienie, inspiracja klasykami, autentyczność - tak najlepiej podsumować obie propozycje Chevalier. Bo jest jeszcze, niewiele krótszy, początkowo marszowy "Lifegiver", przez pierwsze dwie minuty będący instrumentalnym popisem i zabawą tempem (mroczne riffowanie, przywodzące na myśl raczej blackowe, niż heavymetalowe rozwiązania - choć w tym "horrorowym" kierunku szedł już King Diamond). Tu na wyróżnienie zasługuje perkusista - Joel - bębniący w Chevalier do roku, w którym ukazała się kompilacja (a wcześniej EP-ka zespołu, zawierająca dwa te same utwory - "Life and Death") obecnie zastępuje go Axel. Drugi wyróżniający się skład to Iron Griffin - solowy projekt Oskariego Räsänena z Mausoleum Gate, który jest tu odpowiedzialny za całą warstwę wokalno-instrumentalną. Na płycie znalazło się aż pięć jego utworów, a materiał kończy całą kompilację - mocne rozpoczęcie wymagało równie mocnego zakończenia. Pierwszy z nich jest gatunkowym zaskoczeniem to instrumentalne, elektroniczne intro w 8/16-bitowym stylu, przypominającym sountracki do gier na Amigę czy Commodore 64. Choć dziś w line-upie Iron Griffin również znajduje się, jak w przypadku Chevalier, wokalistka, to wszystkie kawałki na "Iron and Hell" są w całości dziełem Räsänena. Być może przydałby się tu potężniejszy, powermetalowy wokal, Oskari sprawdza się jednak w swojej roli, brzmiąc jak wyjęty żywcem z początków gatunku w latach 80., o czym możemy przekonać się już w "Message from Beyond". Utrzymany w duchu nieidealnego, ale chwytliwego DIY galopujący "Journey to the Castle of Kings", bardziej w stylu proto-metalu niż późniejszego heavy, mógłby być właściwie wizytówką Iron Griffin. To, co najlepsze, zostawiono jednak na


Iron Maiden - Senjutsu 2021 Parlophone

Sześć lat. Tyle przyszło nam czekać na nowy album studyjny Iron Maiden. Panowie przez te lata nie próżnowali: zdążyli w tym czasie odbyć trasę promującą poprzedni album "The Book Of Souls", zagrać retrospektywny tour "Legacy of the Beast", wydać dwie koncertówki z owych tras i... wejść do studia nagraniowego. Wg. doniesień, krążek był gotowy do wydania już w 2020 roku, ale wszystkie plany pokrzyżowała pandemia. Nie chcąc czekać w niepewności kolejne lata, zespół finalnie zdecydował się na premierę swojego nowego dzieła na jesieni 2021r. I chwała im za to! Jaki jest "Senjutsu"? Na pewno nie taki, jaki powinien być wg. wielu twardogłowych fanów, którzy jeszcze nie zorientowali się, że lata 80-te dawno odeszły i już raczej nie wrócą. Od ostatniego dźwięku kończącego "Seventh Son of a Seventh Son" utworu "Only The Good Die Young" wydarzyło się niezwykle dużo, a przede wszystkim: minęło 33 lata. Iron Maiden A.D. 2021 to zespół kompletnie inny od tego z roku 1988. Inny, nie znaczy gorszy. Po prostu, inny. I mówię tu nie tylko o muzyce, ale też o podejściu do komponowania, aranżacji, nagrywania czy też o inspiracjach. Pod szyldem Iron Maiden nie nagrywają już zbuntowani, rozgniewani młodzieńcy, a dojrzali, starsi faceci, którzy w zasadzie już nic nikomu udowadniać nie muszą. Robią to bo mogą. Bo chcą. Bo jeszcze mają coś do powiedzenia. Bo nikt im nie powie jak to mają zrobić, a nawet jakby ktoś im powiedział, to i tak zrobiliby to po swojemu. I ta bezkompromisowość pozostaje niezmienna w tym zespole od samego początku. Ekipa Steve'a Harrisa nigdy nie oglądała się na trendy, krytyków, czy nawet, niektórych fanów, którzy na przestrzeni lat, kierując się dziwną, pokrętną logiką, uznawali że to oni wymagają od zespołu takich a takich brzmień i utworów. "Senjutsu" przynosi z jednej strony dobrze znane brzmienia i melodyczny flow, z drugiej kilka zaskakujących zwrotów akcji i rozwiązań. Już otwierający pierwszą z dwóch płyt utwór tytułowy to coś czego u Maiden jeszcze nie było. Walcowaty, oparty na "wojennych" bębnach, głęboki numer z niepokojącym, gęstym klimatem, przerywany jedynie melodyjnym, nieco lżejszym refrenem i wspaniałymi, zadziornymi solówkami. Podświadomie oczekujesz, że za chwilkę nastąpi przełamanie, zmiana rytmu, szalona galopada. Ale nic z tych rzeczy. "Senjutsu" sunie niczym walec, zaskakując swoją rytmiczną konsekwencją. W tej sytuacji fajnym kon-

trastem jest drugi numer, singlowy "Stratego", w którym panowie pokazują, że jeszcze pamiętają jak zagrać dynamiczny, galopujący numer w starym stylu. To oczywiście przede wszystkim popis spółki Steve Harris - Nicko McBrain, ale urzeka również Bruce Dickinson, który buduje bardzo ciekawe harmonie wokalne. Razem z podśpiewującą gitarą Janicka Gersa, buduje mistyczną zwrotkę, która za chwilę przejdzie w przebojowy, ciężki do wyrzucenia z pamięci refren. Wspaniałą rzeczą jest też "The Writing On The Wall", pierwszy numer który ujrzał światło dzienne, zapowiadając nowy album. W opozycji do poprzednich dwóch numerów, urzeka swojskim, bluesowym brzmieniem, "lekkim" riffem i wspaniałą solówką Adriana Smitha. Mimo pozornej sielanki, numer ten ma w sobie też pewną dozę mistyki i niepokoju, które to towarzyszą tej płycie w zasadzie przez cały czas. "Lost In The Lost World" to pierwsze z czterech epickich i długich dzieł lidera formacji, wspomnianego już Steve'a Harrisa. To już numer znacznie bardziej zagmatwany i pokombinowany niż poprzednicy, ale znów, zaskakujący chociażby spokojnym, balladowym intro, w którym Dickinson po raz kolejny bawi się wokalami i harmoniami. Następny w kolejce "Days Of Future Past" jest nieco bardziej tradycyjnym, Maidenowym rockerem, może niezbyt odkrywczym, ale za to zdecydowanie porywającym. W tym momencie należy docenić, że panowie nie silą się na oryginalność czy nie zakładają, że każdy numer musi czymś zaskakiwać. Świadomość, że tradycyjny, metalowy banger jest wciąż w cenie, dodaje całej płycie smaku. Pewna doza zaskoczenia pojawia się w "Time Machine", numerze którego tematyka tylko z pozoru jest z "przymrużeniem" oka. Po raz nie wiem, który już raz, ze świetnymi wokalami wysuwa się Dickinson, który ewidentnie spędził w studiu dużo czasu, konsekwentnie dopieszczając swoje partie. To coś nowego, czego na poprzednich płytach Maiden nagranych po reunion, wcale nie było tak łatwo uświadczyć. Druga płyta rozpoczyna się od posępnej ballady "The Darkest Hour" i szczerze przyznam, że jest to obok "The Parchment" jeden z najbardziej wymagających momentów całego albumu. Tu atmosfera "Senjutsu" zdecydowanie jeszcze bardziej gęstnieje, przywodząc na myśl najciemniejsze odmęty "The X-Factor" czy "A Matter Of Life And Death". Czasami można mieć wrażenie, że za chwilę na gościnny seans za mikrofonem zawita Blaze Bayley. Nawet gitara Smitha, zwykle nonszalancko hippisowska, łka żałośnie, by za chwilę wymierzyć sążnisty cios za pomocą walcowatego riffu lub bezczelnie podbić pompatyczny refren. Nieco wytchnienia przynosi "The Death Of The Celts", następny epicki popis Harrisa, z masą zwiewnych, celtyckich melodii i podniosłych fragmentów. Nad całością kompozycji unosi się duch starszego brata zatytułowanego "The Clans-

man", ale w żadnym wypadku nie ma tu mowy o jakichkolwiek cytatach czy autoplagiatach, jak chcieliby tego co nie którzy. W następnym, wspomnianym już "The Deparchment" mózg operacyjny grupy wraca do cięższych klimatów, choć zaczyna akustycznym wstępem, w dość nieoczywistej formule. Wydaje mi się, że to jest właśnie najbardziej newralgiczny moment krążka, utwór skomplikowany, nieoczywisty, w swojej złożoności wspaniale chaotyczny, pełen zwrotów akcji i spontanicznych zmian melodii i tempa. Jest to też jedyny numer na płycie, w którym Harris dał w pełni wyszaleć się trójce gitarzystów, z których, o dziwo, najmniej aktywny i wyrazisty wydaje się być ten, który w zespole u boku Steve'a trwa najdłużej - Dave Murray. Murray co prawda od czasu do czasu wyskoczy ze swoim charakterystycznym, solowym "świdrem", ale zdecydowanie ustępuje pola bezbłędnemu technicznie Smithowi i szalonemu, nieobliczalnemu Gersowi. W ogóle muszę przyznać, że Gers jest tu dla mnie cichą gwiazdą tego albumu, szarą eminencją, która działając nieco na uboczu, nadaje poszczególnym kompozycjom charakterystycznego kolorytu. Całość albumu zamyka ostatnie z epickich dzieł Arry'ego, "Hell On Earth", który jest stworzonym z niebywałym rozmachem, swoistym grande finale "Senjutsu". To utwór przepełniony świetnymi melodiami, pięknym gitarowymi harmoniami, solówkami, zmianami tempa no i oczywiście wspaniałymi wokalami w wykonaniu Dickinsona. I serio, jestem pod wrażeniem tego, jak Bruce udanie wybrnął z bądź co bądź niełatwego zadania. Jak bardzo świadomy siebie, swoich możliwości i ograniczeń jest 63-letni wokalista. Jak potrafi przekuć swoje wady w zalety, jak wspaniale nadrabia pewne braki techniką, pomysłowością i emocjami, którymi operuje bezbłędnie. "Hell On Earth" to jego wisienka na torcie, posłuchajcie chociażby finałowego zwolnienia, w którym buduje nieprawdopodobnie melodyjną frazę na tle spokojnego, mrukliwego podkładu. Tak śpiewają tylko wielcy mistrzowie! Jeśli chodzi o finał albumu, odbył się on więc w wielkim stylu. Prawda jest jednak taka, że Maiden zawsze potrafili spektakularnie zamykać swoje wydawnictwa - "Empire Of The Clouds", "When The Wild Wind Blows" czy znacznie wcześniejsze "Rime Of The Ancient Mariner" czy "To Tame A Land" to jedne z wielu potwierdzeń tej tezy. Na koniec kilka słów o produkcji, za którą ponownie odpowiada wieloletni współpracownik zespołu, Kevin Shirley. "Jaskiniowiec", jak pieszczotliwie nazywają go koledzy, z jednej strony wykonał pracę mieszczącą się w standardzie swoich poprzednich dokonań, ale zrobił też krok na przód. Udało mu się uchwycić specyficzną atmosferę albumu, która jest wszechobecna praktycznie w każdym, pojedynczym dźwięku, odnalazł i nadał tym utworom wspólny mianownik, łącząc układankę w całość. Przypom-

nijmy, że Maiden nagrywało ten album "w locie", komponując i gotowe rzeczy od razu nagrywając. Shirley musiał uważnie słuchać pomysłów muzyków i umiejętnie dodawać dwa do dwóch. Wychodzi na to, że nie dokonał żadnego błędu w swoich skomplikowanych obliczeniach. Utrzymał przy tym krystalicznie czystą jakość brzmienia poszczególnych instrumentów, umyślnie pogrubił bębny McBraina, dodał trochę tłuszczu do zmysłowych riffów Smitha i melodyjnych zagrywek Gersa, zarazem odciążając wszędobylskie basowe pochody Harrisa, a w dodatku wyciosał wspólnie z Dickinsonem monumentalną, harmoniczną bryłę wokalnego złota. Co istotne, Shirley w produkcji płyt Maiden pozostaje sobą i nie stara się na siłę przekierować zespołu na wody, po których pływali w zamierzchłych czasach. W oparciu o wypracowany schemat, dodaje nowe elementy, poprawia już istniejące, a w efekcie osiąga jakość, na którą tylko wybitni malkontenci będą kręcić nosem. "Senjutsu" po pierwszych odsłuchach zostawia słuchacza w dość niewygodnej pozycji: wykręconego niczym pieczołowicie przygotowywanego precla, z ciężką do określenia miną i wielkimi wypiekami na twarzy. To album na swój sposób bezczelny i arogancki, stworzony z pełną świadomością nadciągającej krytyki ze strony ortodoksyjnych fanów, ale też nadciągającej z drugiej strony, fali zachwytów osób, które swoje umysły pozostawiły otwarte. Iron Maiden na swoim siedemnastym albumie studyjnym składa hołd nierdzewnej klasyce rocka, respektując przy tym swoją bogatą przeszłość. Muzycy zdecydowanie pokazują też, że z podniesioną przyłbicą patrzą w teraźniejszość i rysującą się przed nimi przyszłość, która czai się tuż za rogiem. Aktualne Iron Maiden to zespół dojrzały i szlachetny, mądry i doświadczony, zachowujący przy tym charakterystyczny zadzior i młodzieńczą bezczelność, które to cechowały ich muzykę i postępowania niemalże od początku. To wszystko pozwala im zachować swego rodzaju świeżość i wyróżniać się na tle wszystkich innych przebrzmiałych i stetryczałych gwiazd rocka, po cichu odcinających kupony gdzieś na obrzeżach historii. "Senjutsu" to kolejny obok wielu Maidenowych monumentów, który buduje nieśmiertelność zespołu, będącego chcąc czy nie chcąc, u schyłku swojej kariery. Słuchając tych nowych dźwięków, jestem jednak pewien, że nie jest to w żadnym wypadku pożegnanie z fanami. Zbyt wiele ognia ma w sobie ta szóstka facetów, aby ot tak po prostu zejść ze sceny. (6) Marcin Jakub

RECENZJE

173


deser: płytę zamyka znakomity "Lord Inquisitor", nie tylko lepszy gitarowo, ale również wokalnie (biorąc pod uwagę chórki) - oparty na prostym, bardzo klasycznym, wpadającym w ucho riffie. Środek płyty wypada nieźle, choć trochę mniej ciekawie (to znaczy - bez zaskoczeń, to po prostu przyzwoite, typowe heavy). Ilość utworów Iron Griffin równoważą jedynie dwa kawałki Atom Smasher. Tym razem tworzonych nie solo, a w duecie - to The Judge odpowiedzialny za całą sekcję rytmiczną, bas (przyjemne solo w "The Age of Ice") i perkusję oraz Gordon Overkill, wokalista i gitarzysta zespołu. Pokazują również swoje lżejsze oblicze w rozpoczynającym się balladowo "There lives a Beast within this Cave", które przechodzi w chwytliwy, klasyczny heavy metalowy kawałek z mocno podbitym basem. Numer jest dłuższy i instrumentalnie ciekawszy - co szczególnie słychać w solówkach zarówno basu, jak i - tym razem - gitar. Ostatni z Wielkiej Czwórki "Iron and Hell" jest świeży, debiutujący w 2020 angielski Phaëthon, brzmiący jak kolejny zaginiony klasyk. Na mocno charakterystyczny wokal, który raczej nie każdemu przypadnie do gustu, nałożono, podobnie, jak na gitary solowe, tyle pogłosu, że nie można tu nie mówić o chęci wpasowania się w "retro" brzmienie. Kawałki są jednak przyzwoite. "Sacrifice Doth Call", którym grupa rozpoczyna swoją część na składance, jest z nich najlepszy, ale warto też wspomnieć battle hymn w stylu Omen "To the Gallows" i wprowadzający w trans, oparty na mitologii "Bless us, o Ra" - znany, ale wciąż dobrze sprawdzający się koncept. Nazwa zespołu - Phaëthon - także została z niej zaczerpnięta, a dokładniej - od syna również powiązanego ze słońcem Heliosa. Wszystkie zespoły łączy brud, autentyzm i umiejętność napisania chwytliwych numerów w duchu przeszłości, są jednak zdecydowani faworyci. Najbardziej wyróżniający się? Iron Griffin. Faworyt z całej czwórki? Chevalier. O pozostałych grupach, miejmy nadzieję, też jeszcze nie raz usłyszymy. (5) Iga Gromska Ironbourne - Ironbourne 2021 Pure Steel

"Ironbourne" to debiutancki album szwedzkiej formacji o tak samo brzmiącej nazwie, ale jej korzenie sięgają jeszcze pierwszej połowy lat 80. Nic więc dziwnego, że słychać w tych utworach odniesienia do klasycznego hard rocka, NWOBHM czy generalnie metalu przełomu lat 70. i 80., bo to przecież muzyka ich dzieciństwa i młodości, można rzec ścieżka dźwiękowa czasów dorastania. Dlatego na tej udanej płycie sporo dla siebie znajdą fani choćby Black Sab-

174

RECENZJE

bath, Dio, Bathory czy Candlemass, czyli ponadczasowych dźwięków w świetnym wykonaniu; w dodatku bez brzmienia kojarzącego się z jakimś skansenem, nowoczesnym, ale surowym, bez nawet grama plastiku. Sporo tu również melodii i efektownych solówek, tak jakby czas zatrzymał się maksymalnie w 1985 roku ("The Dreamer", "Varsel", klimatyczna ballada "Too Late"). Znacznie lepsze wrażenie robią jednak utwory mocniejsze, szczególnie kojarzący się z doom metalem, majestatyczny "Elusive Reality", "Twilight Of Gods" czy dynamiczny "Covenant", bo właśnie w nich wokalista Torbjörn Andersson zdaje się najlepiej odnajdywać. Tak czy siak, jest konkret, wart: (5). Wojciech Chamryk

jako brudną, to czuję się zniesmaczony. Przepraszam, ale nie jara mnie syf. Nie wymagam od muzyki, żeby lśniła, nie o to chodzi; po prostu uważajmy z tymi pluskwami. Francja ma mnóstwo niesamowitej kultury i sztuki do zaoferowania, ale jak się do niej wybieracie, to przeanalizujcie wcześniej, na których artystycznych dziełach Wam konkretnie zależy oraz wczytajcie się w recenzje hoteli, żeby uniknąć kłopotów i rozczarowania. Nie wystarczy tam polecieć na trzpiota, aby doznać wspaniałych i niezapomnianych wrażeń. Koniecznie należy wszystko zaplanować i dokonać skrupulatnej selekcji, aby nie wdepnąć w Iron Lizard "Hungry For Action". (-) Sam O'Black

Kansas - Point Of Know Return Live & Beyond 2021 InsideOut Music

Iron Lizards - Hungry For Action 2021 The Sign

"Na gałązce usiadł ptak: zaszczebiotał, zatrzepotał, ostry dzióbek w piórka otarł, rozkołysał cały krzak. Potem z świrem frunął w lot! A gałązka rozhuśtana jeszcze drży uradowana, że ją tak rozpląsał trzpiot" (Julian Tuwim "Ptak"). Widząc to, jaszczur poczuł głód akcji. A że był to jaszczur żelazny, wszedł do studia nagraniowego. Nie usiadł, nie wiadomo ani co otarł ani w co, ale całe studio rozkołysał. Potem album z świrem frunął w lot a producent jeszcze drży uradowany, że go tak rozpląsał rock. Nie jakiś tam komercyjny rock do radia, tylko garażowy speedy rock'n'roll z Francji, zainspirowany: MC5, The Stooges, The Hellacopters, Zeke, New Bomb Turks, Zero Boys, Minor Threat, Gang Green i The Cramps. Niestety, recenzowany album brzmi beznadziejnie brudno, przez co poszczególne utwory zlewają się w jedną kupę hałasu. Tuwimowski ptak usiadł, potem odleciał, żelazny jaszczur jeszcze dodał swoje, a nikt nie posprzątał. Punk to punk, zaś Francja nigdy nie stanowiła wzoru czystości - według Le Parisien aż 1,3 miliona osób (29% mieszkańców) zaraziło się pluskwami w Ile-de-France w ciągu ostatnich pięciu lat; dlatego kiedy jakąś muzykę przedstawiają mi

Weterani z Kansas, chociaż rzecz jasna w bardzo odmłodzonym składzie, są niczym przysłowiowe wino. Niedawno wydali 16 już w dyskografii album, świetnie przyjęty "The Absence Of Presence", teraz zaś podsuwają fanom płytę zarejestrowaną na przełomie lat 2019-20, podczas trasy przypominającej klasyczny krążek z roku 1977. LP "Point Of Know Return" był jednym z największych sukcesów, nie tylko artystycznych, ale i komercyjnych, amerykańskiej formacji. Nic więc dziwnego, że doczekał się nowej wersji live, obejmującej edycję 2CD w digipacku oraz 3LP/2CD w limitowanym boxie. Mamy tu rzecz jasna komplet 10 kompozycji składających się na oryginalny materiał sprzed ponad 40 lat, kiedy na podwójnym "Two For The Show" z roku 1978, dokumentującym promującą go trasę, znalazło się ich tylko pięć. Zespół jest w formie, brzmi i gra wyśmienicie, nawet jeśli nie ma w nim już Kerry'ego Livgrena czy zmarłego niedawno Robby'ego Steinhardta; partie wokalne, za które odpowiadają Ronnie Platt, Billy Greer i Tom Brislin, też są bez zarzutu. Do tego wśród 22 utworów, poza największym magnesem, całością "Point Of Know Return", mamy też sporo ciekawostek, choćby balladę "Lonely Wind" z debiutanckiego "Kansas", podszyty funkiem i fusion, dłuższy niż w oryginale "Two Cents Worth" z "Masque" czy tytułową kompozycję z trzeciego albumu "Song For America", a nawet "Musicatto" z okresu pop/AOR, czyli z albumu "Power" z drugiej połowy lat 80. Jeśli więc

ktoś mieni się fanem Kansas, musi mieć ten album, innej możliwości po prostu nie widzę. (5) Wojciech Chamryk

Kiko Shred's Rebellion - Rebellion 2021 Pure Steel

Podczas wywiadu ustaliliśmy, że najlepiej zacząć znajomość twórczości Kiko od teledysków na You Tubie. Zgadza się. Tylko czy w ogóle warto, skoro ten brazylijski artysta nazywa swoich słuchaczy debilami z faweli a opowiadając o głównej grupie odbiorców swojego najnowszego albumu, zaczyna od nauczycieli gry na gitarze? Mnie zapaliła się alarmująca lampka natychmiast po odpaleniu pierwszego (po intrze) utworu - mikstura patatajki na dwie centralki z disco polo. Oczywiście ten styl trzeba znać i rozumieć, żeby go docenić, ale nie jesteśmy na saopaulońskim jarmarku, tylko wewnątrz czasopisma heavy metalowego. Hejże hola Kiko przygrywał Timowi Owensowi, Michaelowi Vescerze i Leather Leone. Techniki mu nie odmówię, tylko, że jeśli zaproponujemy omawiany album fanom Iron Maiden, Helloween oraz Dio (tak jak się stało w press kitcie), to możemy zostać posądzeni o brak gustu. Pure Steel Records promując w ten sposób Kiko podejmuje ryzyko poniesienia uszczerbku na wizerunku. OK, fani Yngwiego Malmsteena prędzej mogliby docenić Kiko, ale i tak próba zaimponowania komuś techniką gitarową w 2021 roku świadczyłaby o szaleństwie młodości. Zdaniem Profesor historii literatury polskiej Aliny Kowalczykowej szaleńcami są zaś "romantyczni indywidua, którzy przekroczyli pewną uznawaną miarę namiętności lub rozpaczy". Tymczasem "Rebellion" jest raczej wyrazem brazylijskiej rozpaczy niż brazylijskiej namiętności; bezsilnym głosikiem sprzeciwu wobec ludzkiej naturze; odchyleniem od obranego uprzednio (na wcześniejszych solowych albumach) kursu na gitarowe popisywanie się, poczynione przede wszystkim po to, aby wyrazić opinię o "wadach" słuchaczy. W jego ramach Kiko próbował utrwalić kilka chwytliwych melodii i przyznam, że po części mu się to udało. Zwłaszcza "Thorn Across My Heart" z wokalem Doogie'go White'a okazuje się niczego sobie. "Honour To The Fallen Brothers" również ujdzie. Tylko, że to jest za mało, aby wyrobić sobie status globalnie kojarzonego oraz uznawanego zespołu i wybić się z przygnębiającego śro-


dowiska debili zamieszkujących fawele. Kiko prezentuje się przyjemnie dla oka, może koncertowo wesprzeć inne zespoły przylatujące bez pełnego składu do Ameryki Południowej, prawdopodobnie świetnie odnajduje się w roli nauczyciela gry na gitarze. "Rebellion" potwierdza kilka jego mocnych stron. W pewnych okolicznościach może posłużyć za jego wizytówkę. Na tle obecnej sceny heavy metalowej wypada jednak nędznie. Ku trwodze wynikłej z naiwności, jakże można by uznać inaczej? Zanim Kiko napluje następnym razem słuchaczom w ucho, powinien zacząć od spojrzenia sobie w lustro. "You are not different than me"? Nie ma dwóch identycznych ludzi na świecie (m.in. na różnorodności polega piękno świata, nie pozwólmy technokratom tego nam odebrać), a często inne zespoły heavy metalowe prezentowane w HMP są bardziej ogarnięte - zarówno emocjonalnie, jak i brzmieniowo. (2)

Wczesny Kreator by się takiego albumu nie powstydził. Celowo piszę wczesny, gdyż ekipa Pana Petrozzy w swym obecnym stanie może tylko Killing pozazdrościć energii, talentu, chęci i zamiłowania do thrashu. Czy w muzyce tej kapeli znajdziemy coś oryginalnego? Oczywiście, że nie. Jakieś innowacje? Nie, to wszystko już było grane trzydzieści lat temu. Czy coś konkretnego jednak z tego wynika? Tak, jajco... ekhm... Chyba jedynie fakt, że thrash metal w swej pierwotnej, agresywnej formie ciągle ma się świetnie. Tak trzymać. Warto nadmienić, że "Face the Madness" to dopiero pierwszy długogrający album w dorobku Killing. Jest to debiut, który naprawdę rokuje na przyszłość. (4,5) Bartek Kuczak

Sam O'Black

KK's Priest - Sermons of the Sinner 2021 EX1

Killing - Face the Madness 2021 Mighty Music

Co by o Danii nie mówić, jakieś tam tradycje w thrash metalu posiada. Wystarczy wspomnieć tu nieodżałowane Artillery. Stamtąd też pochodzi perkusista znany i (niezbyt) lubiany perkusista jednej z najważniejszych kapel w historii tego gatunku. W ojczyźnie sexshopów oraz klocków Lego nie brakuje też przedstawicieli młodego pokolenia, którzy zdecydowali się uprawiać ten gatunek. Jednym z nich jest właśnie Killing. Cóż, nazwa (która w ojczystym języku członków zespołu, znaczy coś zgoła innego niż w języku angielskim. Odsyłam do wywiadu), okładka (na której ksiądz/zakonnik próbuje potraktować niemowlaka toporem. Wszystko na tle krucyfiksu) i tytuły takie, jak "Kill Everyone", "Legion of Hate" czy "Killed in Action" jasno dają do zrozumienia, że nie ma co oczekiwać tu kompromisów ani żadnych "zmiłuj się". Jeśli chodzi o muzykę, to chłopaki są ewidentnie zapatrzeni w starą niemiecką scenę z Zagłębia Ruhry. Nie ma tu miejsca na żadne ładne melodie, zwolnienia, czy inne subtelności. Dostajemy czterdzieści minut konkretnej młócki bez chwili wytchnienia (za wyjątek możemy uznać jedynie patetyczny wstęp do utworu "Straight from Kattegat" i krótki akustyczny przerywnik w "Killed In Action").

KK Downing najwyraźniej pozazdrościł swym dawnym kolegom z zespołu formy oraz sukcesów i postanowił powołać do życia swoje, alternatywne wcielenie Judas Priest. Sugeruje to nie tylko sama nazwa projektu tego legendarnego gitarzysty, ale również jego skład. Wokale na albumie "Sermons of the Sinner" nagrał bowiem nie kto inny, tylko Tim "Ripper" Owens ( który swą ksywkę zawdzięcza właśnie Downingowi). Koło zespołu kręcił się jeszcze dawny perkusista ekipy z Birningham, mianowicie Les Binks jednak ze względów zdrowotnych na albumie nie zagrał. To jak, jesteście gotowi na kilka kazań grzesznika? Prawdę mówiąc, gdy słuchałem omawianego albumu po raz pierwszy miałem nieodparte wrażenie, że mogłaby być to kolejna płyta Judas Priest. Czy owo odczucie zniknęło, gdy słuchałem albumu po raz drugi, trzeci, dziesiąty itd.? A skąd! Zresztą takie najwyraźniej było zamierzenie głównego zainteresowanego, gdyż pomijając już całą otoczkę typu nazwa, okładka, tytuły utworów itp., czysto muzyczne nawiązania do twórczości jego dawnego zespołu są nawet bardziej niż oczywiste. Spójrzmy na przykład na utwór tytułowy. Partia perkusji obsługiwanej przez Seana Elga do złudzenia przypomina tą, którą znamy z kawałka "Painkiller". Wstęp do "Hellfire Thunderbolt" przypomina zaś początek "Metal Meltdown". Tego typu (mniej lub bardziej ukrytych) zapożyczeń jest tu znacznie więcej i myślę, że osoby znające dysko-

grafię Judas Priest wyłapią je bez większych problemów. Jak twierdzi sam główny zainteresowany, jest to zabieg jak najbardziej celowy i doskonale zaplanowany. Znajdziemy tutaj też nieco z klimatu judasowego "Point of Entry". Mam tu na myśli utwory "Brothers Of The Road" oraz "Raise Your Fists". Jestem przekonany, że gdyby wspomniany album był nagrywany w roku 2021, brzmiałby właśnie tak. Chwała Downingowi za to, że nie próbuje udawać, że jego zespół jest czymś innym, niż jest w rzeczywistości. Nie próbuje on ukryć faktu, że mamy po prostu do czynienia z innym wcieleniem Judas Priest. W tym miejscu pewnie wielu z Was ma ochotę zadać pytanie, jak zespół ten ma się do swego pierwowzoru. Czy KK i jego ekipa swym "Sermons of the Sinner" przebili na przykład "Firepower"? Raczej nie. A zresztą, czy to ważne? Koniec końców dobrze się stało, że Downing postanowił na własną rękę kontynuować tradycje swojego dawnego zespołu. I to kontynuować na poważnie, bo kolejna płyta już podobno prawie gotowa. Wszystko zatem świadczy o tym, że KK's Priest to coś więcej niż chwilowy, jednorazowy wyskok będący kaprysem starszego pana (4,5). Bartek Kuczak

Thin Lizzy (numer tytułowy) i świetne melodie ("Holding Back The Tears"). Całość wieńczy bardziej rozbudowane, podniosłe "The Vision" (z motywem skopiowanym niemal 1:1 z "Hallowed Be Thy Name"). "The Night Goes On" jest do bólu oldskulowe, nawet jak na standardy NWOTHM. Poczynając od produkcji - trochę surowej, ale czytelnej i starannej. A skończywszy na samych numerach. Liczyłem że uniknę tego porównania, odmienianego przez wszystkie przypadki we wszystkim recenzjach, ale chyba niemożliwym jest pisać o tej płycie bez odniesień do Heavy Load. Tutaj wszystko brzmi jakby było napisane, a nawet zagrane i zaśpiewane przez braci Wahlquist. Do tego sowicie podlane akcentami NWOBHM, z naciskiem na wczesne Iron Maiden (i nie mówię tu wyłącznie o wcześniej wspomnianym "The Vision"). Czy należy się więc nagana za wtórność? No cóż, klisze faktycznie mogą czasem męczyć i z pewnością nie dadzą tej płycie wstępu do kanonu - to jeszcze nie ta półka. Z drugiej strony Rossi działa na bardzo wdzięcznych wzorcach, do tego na wysokim poziomie wykonawczym. Jasne, materiał pozostawia jeszcze sporo do życzenia - czasem przydałoby się mu trochę więcej mocy, dynamiki no i rzecz jasna jeszcze więcej "hiciarskości". Ale traktuję "The Night Goes On" jako dobry początek i mam nadzieję - zapowiedź czegoś więcej. (4,5) Piotr Jakóbczyk

Konquest - The Night Goes On 2021 Iron Oxide

W minionym roku do bogatego CV Barta Gabriela dopisana została kolejna niezależna wytwórnia Iron Oxide Records. Postaci Barta przedstawiać oczywiście nie muszę, dosyć powiedzieć że jeżeli podejmuje się on wydania jakiegoś materiału, to jest to już całkiem konkretna rekomendacja. A we wciąż rozrastającej się Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu, takowe bardzo się przydają, by z ich pomocą odsiewać ziarna od plew. Włoski Konquest to na dzień dzisiejszy kwartet, ale "The Night Goes On" powstało jeszcze jako dzieło jednego człowieka - multiinstrumentalisty Alexa Rossiego i myślę że jest to fakt o którym warto pamiętać oceniając ten krążek, bo facet spisał się na wszystkich frontach. Poczynając od wokali, przez chwytliwe riffy i bardzo sprawna sekcję rytmiczną, i wreszcie kończąc na naprawdę ciekawych kompozycjach. Mamy więc ciekawe zmiany tempa ("Too Late"), ciężkie, mięsiste riffy ("Keep Me Alive"), lżejsze wstawki a'la

Labyrinth - Welcome To The Absurd Circus 2021 Frontiers

Od paru ładnych płyt nie ciągnie mnie do Labyrinth, a przecież muzycznie nic złego nie wydarzyło się u Włochów. W zasadzie każda ich płyta trzyma poziom, szczególnie ta poprzednia "Architecture of a God" i najnowsza, właśnie przesłuchiwana "Welcome To The Absurd Circus". Zmęczenie materiału? Zbyt mocno nasyciłem się ich muzyką? Ciągle jest to ambitny oraz melodyjny power metal z sporym odniesieniem do progresywnego metalu i nieco mniej, do symfoniczno-neoklasycznych odmian power metalu. Już sama mieszanka tych stylów jest niejako pewnym warrantem na ciekawą muzykę, a przecież Włosi bardzo chętnie zaglądają jeszcze do innych stylów, w ten sposób tworząc jeszcze bardziej intrygującą muzyczną mozaikę. W dodatku bardzo udanie i z dużą

RECENZJE

175


wyobraźnią potrafią naszkicować kompozycje oraz melodie, nadając im różnorodne i indywidualne cechy. Zawierają one różnorakie, często atrakcyjne motywy, gdzie przeważają dynamiczne brzmienia ale nie omijają zwolnień czy bardziej klimatycznych wątków. Tym samym można spokojnie zatrzymać się przy każdym utworze "Welcome To The Absurd Circus" i znaleźć dla siebie coś bardzo atrakcyjnego lub przynajmniej co nieco łechtające własne ambicje. Wykonanie jest również bez zarzutu, a wręcz ociera się ono o wirtuozerię, o czym świadczą niekiedy brawurowo wykonanie partie począwszy od gitarzystów, po przez klawisze i sekcję rytmiczną, skończywszy na wokalu. Produkcja i brzmienia... w tej kwestii też można wypowiedzieć się głównie w superlatywach, co jeszcze bardziej nadaje klasy muzyce Labyrinth. To co mnie zastanawia pod czas przesłuchiwania "Welcome To The Absurd Circus" to jej niezwykłe ciepło, a przecież takich spokojnych, dość melancholijnych utworów, jak "A Reason To Survive" jest niewiele Przecież wspominałem, że na tym krążku przeważają energiczne brzmienia, a i zespół czasami potrafi nawet całkiem nieźle przyłożyć, tak jak w "The Unexpect". Ogólnie kolejna dobra płyta w dorobku tej włoskiej kapeli. Jednak, żeby nie słodzić tak chłopakom, dorzucę łyżkę dziegciu. Jest nim cover utworu Ultravox "Dancing With Tears In My Eyes". Nie dość, że kawałek nie pasuje do całego albumu to jeszcze interpretacja włoskich muzyków zupełnie do mnie nie przemawia. No ale oni tak mają, na wspomnianej poprzedniej płycie umieścili inny popowy hit, "Children" Roberta Milesa i zrobili to z podobnym rezultatem co teraz. Pomijając ten fakt mamy do czynienia z naprawdę dobrym wydawnictwem, choć z drugiej strony "Welcome To The Absurd Circus" nie zmienił mojego podejścia do tego zespołu. (4) \m/\m/

Laced In Lust - First Bite 2021 Rockshots

Lata 80. w lżejszym wydaniu również fascynują młodych muzyków, stąd istny wysyp zespołów grających hair/glam/sleaze/AOR. Australijski kwartet Laced In Lust również zapatrzył się w Teslę, Cinderellę czy Mötley Crüe, a do tego Alice'a Coopera, Scorpions, Status Quo czy nawet wykonawców

176

RECENZJE

pokroju Slade czy Gary'ego Glittera. Efekty tegoż są całkiem interesujące. Już otwierający album "Save Me (L.I.L. Woman)" to fajne połączenie surowej zwrotki z melodyjnym refrenem, a Torsten Steel z ostrym i zadziornym wokalem pasuje do tej stylistyki idealnie. Co ciekawe płyta jest długa, bo to aż 14 utworów - najwidoczniej zespół chciał na debiucie pochwalić się wszystkim co ma - ale w żadnym razie nie nuży, składając się z dopracowanych, zwięzłych i jednorodnych stylistycznie kompozycji. Czasem lżejszych, czasem mocniejszych, niekiedy też odwołujących się do bluesa czy blues rocka (cover "I Remember When I Was Young" rodaka muzyków Matta Taylora, określanego często mianem ojca australijskiego bluesa, "I'm Alone") czy rock'n'rolla ("On Parole"), ale generalnie równie udanych, prezentujących ciekawe podejście do klasycznych już patentów, melodii i brzmień. Jeśli to co napisałem powyżej kogoś nie przekonało, może odpalić na próbę "Hot Tonight" czy "Black Heart Murder", efekt będzie gwarantowany. (4,5) Wojciech Chamryk

Legendry - Mists of Time / Dungeon Crawler 2020 Golden Core

Nazwa Legendry raczej nie powinna umknąć żadnemu maniakowi NWOTHM. Wszystko co dotychczas wyszło spod ręki Vidarra i spółki, wyróżnia się po pierwsze naprawdę wysoką jakością, a po drugie dość dużą dozą oryginalności. Z pozoru to do bólu tradycyjne i wręcz toporne granie, które określiłbym mianem epic speed/heavy metalu, jednak nie trzeba więcej niż odrobina uwagi, by wyłapać w tej muzyce wielką fascynację prog rockiem lat 70. czy folk rockiem (pamiętając o dość bogatym muzycznym CV Vidarra, w którym akurat dominuje black metal). Każdy kolejny album formacji zdaje się coraz szerzej rozwijać rozbudowane koncepcje, nie zabijając przy tym barbarzyńskiego, "cymmeryjskiego" ducha utworów. Niestety pierwsze dwa krążki, wydane przez dosyć niszową Non Nobis Productions szybko zniknęły z wirtualnych półek sklepowych (wątpię, żeby kiedykolwiek pojawiły się na prawdziwych). Stąd wielka była moja radość na wieść, że zespołem zainteresowało się High Roller Records, a niedługo potem Golden Core Records, które to niezwłocznie podjęło się reedycji

"Mists of Time" oraz "Dungeon Crawler". Dziwi co prawda forma wydawnictwa, bo niewielu znam entuzjastów podwójnych wydań, z drugiej strony powód, którym je motywowano - czyli zwyczajna chęć odciążenia kieszeni fanów budzi szacunek. Do meritum otrzymujemy dwa dyski, z zawartością debiutanckiego "Mists of Time" oraz jego kontynuatora "Dungeon Crawler". Twórczość Legendry zaprasza słuchacza na przygody rodem ze świata Swords and Sorcery. Pierwsza z nich jest bardziej dzika, nieokrzesana i przestrzenna. Co ciekawe, dłuższe, rozwinięte utwory nie dają tu poczucia dłużyzn, a raczej przypominają budową konkretne, heavymetalowe strzały o prostej konstrukcji zwrotka-refren-zwrotka i bardziej rozbudowanych intrach/solówkach/zakończeniach (skreślić niepotrzebne). Doskonałym przykładem "For Metal We Ride", dający wrażenie prostego, energetycznego otwieracza o hymnicznym refrenie, po którym zauważamy że właśnie minęło 10 minut! "Phoenix of the Blade" to już pierwsze wyraźne ujawnienie wspomnianych wyżej progrockowych inklinacji (paradoksalnie, jeden z bardziej rozpędzonych, wręcz speedmetalowy, który w pewnym momencie zwalnia by trochę pokomplikować kompozycję klawiszowymi odlotami, aby w ostatnich 2 minutach powrócić z początkową agresją). Typowo epic metalowym rozmachem charakteryzują się jeszcze eponimiczny "Mists of Time" i zamykacz "Winds of Hyboria". "Dungeon Crawler" nie prezentuje specjalnego zwrotu stylistycznego, choć rozwija pewne koncepcje (więcej klawiszowych zabaw hammondami i syntezatorami) i proponuje delikatną zmianę klimatu. Samą nazwą albumu, panowie zapowiadają, że z dzikich stepów przenosimy się do lochów i jaskiń. Jest mroczniej, co słychać np. w "Shadows In The Moonlight", a nawet w doborze coverów - przebojowe "Necropolis" Manilli na "jedynce" versus mistyczne "Swords of Zeus" z repertuaru Lords of the Crimson Alliance. Mniej tutaj długich kolosów, a numery są jeszcze chwytliwsze (vide pierwsze trzy utwory). Z drugiej strony "The Conjurer" i "Edge of Time" to już naprawdę odważne mariaże z brzmieniem wczesnych lat 70. i swoją epickością zdają się nawiązywać bardziej do Jethro Tull, Uriah Heep czy Camel, niż do Manowar i Manilla Road. Mam nadzieję że przejście pod skrzydła wytwórni Andreasa Neudiego sprawi, że o Legendry zacznie mówić się nieco więcej. Niby jest to nazwa rozpoznawalna w środowisku, ale zdaje się gdzieś ginąć pośród kolegów z Visigoth, Eternal Champion czy Gatekeeper. Szkoda, bo choć nie odmawiam wielkości wspomnianym, to Legendry reprezentuje równie (jeśli nie bardziej)

oryginalne podejście do tematu, nie zamykając się na oddawanie hołdu herosom sceny lat 80. Powyższe wydawnictwo może być dobrą tego zapowiedzią. (5) Piotr Jakóbczyk

Legendry - Heavy Metal Adventure 2020 Golden Core

Nie ukrywam, że dość uważnie śledzę karierę Legendry. Od pierwszego albumu muzyka Vidarra i spółki wzbudziła moje zainteresowanie, jako konglomerat speedmetalowej surowości, epickich kompozycji i klimatu, a do tego rozbudowania utworów i szukania pomysłów w tradycji rocka progresywnego lat 70. W zeszłym roku ucieszyłem się więc na wieść, że zespół przechodzi pod skrzydła wytwórni Neudiego z Manilla Road - Golden Core Records i w tych barwach wypuszcza nowy minialbum, zaledwie rok po bardzo udanym LP "The Wizard and the Tower Keep". Co więcej, za bas w charakterze muzyka sesyjnego chwycił tu nie kto inny, jak Phil Ross, który dzielił scenę z Markiem Sheltonem przez ostatnie dwa lata jego życia. Na część właściwą krążka składa się co prawda tylko jeden kawałek premierowy i trzy covery, ale nie pozbawia go to atrakcyjności. Wręcz przeciwnie! Od początku Legendry potrafiło zaskoczyć świetnym doborem coverów i ich adaptacją - nie inaczej jest w tym przypadku. Na początku otrzymujemy bardzo urokliwą adaptację kultowego motywu "Anvil of Crom" Basila Poledourisa z legendarnego "Conana Barbarzyńcy" - wprost książkowe intro dla albumu epic metalowego. Zaraz potem "Metal" z repertuaru Manilli. Ciekawy wybór - jakby w kontraście do przerabianego na pierwszym albumie dynamicznego hitu "Necropolis". Tym razem Vidarr wybrał utwór wolny, nastrojowy i... ciśnie się na usta określenie "zachowawczy". Szczerze mówiąc - z pełnym szacunkiem i czcią dla wszystkiego co wyszło spod ręki wielkiego Marka Sheltona to chyba najsłabszy punkt na tej płycie. Prawdziwe atrakcje zaczynają się dopiero od trzeciej pozycji (czy w przypadku czarnego placka - strony B). Tu na warsztat wzięto "Broadsword" z repertuaru Jethro Tull. I ten nieoczywisty wybór okazał się istnym strzałem w dziesiątkę. Kompozycja idealnie wpasowuje się w stylistykę zespołu, a dodatkowe, rozbudowane zakoń-


czenie i bardzo zgrabne skorzystanie z syntezatorów brzmi świetnie. Na zakończenie mamy jedyny utwór premierowy o eponimicznym tytule. No i tu już zaczyna się prawdziwa zadyma. Legendry jak to ma zawsze w zwyczaju zabiera słuchacza w (nomenomen) przygodę, w stylu Swords & Sorcery, ale ze swoim charakterystycznym, barbarzyńskim zadziorem. Speedmetalowy, surowy killer, z wręcz "venomowym" riffem przewodnim. Konstrukcją trochę przypomina numery z debiutu, gdzie otrzymywaliśmy prosty początek zwrotka-refren-zwrotka, a potem długą, rozbudowaną, atmosferyczną solówkę. Tu co prawda zmiana klimatu nie jest długotrwała, bo po niespełna półtorejminutowym zwolnieniu wracamy na dzikie tory, które de facto wieńczą kompozycję, przechodząc w syntezatorowe outro. Tyle na temat części właściwej. Wersji CD towarzyszy jeszcze 6 bonusów - jeśli o mnie idzie, trochę rozczarowujących. Wątpliwej jakości wersje demo 3 utworów z pierwszej płyty (z czego "Phoenix of the Blade" i "Mists of Time" w dwóch wariantach) oraz instrumentala "Sky Burial". Cóż, atrakcyjne dla fanów, którzy lubią takie ciekawostki i alternatywne wersje utworów (ja do nich nie należę). Nie będę więc zaniżał oceny zespołowi, do którego mam wyjątkową słabość i podejdę do materiału w oderwaniu od bonusów. Wówczas wypada bardzo dobrze. Oczywiście, to raczej kategoria ciekawostki czy materiału promocyjnego. Ale - szczególnie za kultowe intro, fenomenalne wykonanie "Broadsword" i świetny numer tytułowy - myślę że warto mieć na półce. (5) Piotr Jakóbczyk

Lost Divison - Cuts And Scars 2021 Inverse

Posłuchałem tej płyty i opadły mi ręce. Rozumiem, że to debiutancki album Finów, ale od zespołu z siedmioletnim stażem można już wymagać czegoś więcej. Tymczasem na "Cuts And Scars" mamy niezbyt porywający hard'n'heavy: co najwyżej poprawny, a momentami po prostu amatorski. Na tle kolegów wyróżnia się gitarzysta solowy Jaakko Korpi; są tu też utwory nieco bardziej udane ("In Memoriam 2.0", "The Killer"), ale wszystko kładzie wokalistka. Maija Väisänen to najsłabszy punkt zespołu, jej głosowi brakuje skali, mocy, a nawet jakiejś fajnej barwy,

o jakimkolwiek różnicowaniu partii też nie ma mowy. Śpiewa więc, a raczej zawodzi, niczym 14-letnia debiutantka na pierwszych zajęciach wokalnych, w dodatku nie przebija się przez warstwę instrumentalną - być może producent zorientował się co i jak, dlatego litościwie nie wyeksponował jej głosu. Jeśli ktoś chce zrazić się do metalowych zespołów z wokalistkami, powinien włączyć "Trapped" czy "Insanity", efekt będzie murowany. (1) Wojciech Chamryk

Lost In Grey - Under The Surface 2021 Reaper Entertainment

Na promocyjnych zdjęciach członkowie Lost In Grey wyglądają niczym banda przebierańców, ale grać potrafią, to pewne. Dlatego, chociaż nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem takiego patetycznego, symfoniczno/teatralnego metalu, przesłuchałem kilka razy "Under The Surface", bo to udany i dopracowany materiał - wiele zespołów, poruszających się w podobnej stylistyce, mogłoby się od Finów sporo nauczyć. Słychać, że Lost In Grey tworzą doświadczeni muzycy, dlatego ich trzeci już album trzyma poziom od początku do końca i nie nuży, chociaż trwa blisko godzinę. Na szczególne wyróżnienie zasługuje tu finałowa kompozycja "Stardust", złożona z trzech zróżnicowanych części: "The Race" uderza intensywnością (blasty, skrzek), kontrastującą z sopranem Anne Lill Rajali i partiami chóralnymi; "Sand Castles" z wokalnym udziałem Andi'ego Kravljaèy (śpiewa też w kilku innych utworach) jest bardziej zróżnicowany, a majestatyczny "The Abyss" najbardziej z nich urozmaicony. Mimo tego, że kompozytorem wszystkich utworów jest klawiszowiec Harri Koskela to nie brakuje im gitarowej mocy ("Souffrir"), a skrzypaczka Emily Leone ma pole do popisu w bardziej klimatycznych numerach, takich jak folkowy nieco "Waves" czy śpiewany w ojczystym języku, oniryczny "Varjo". Są tu też krótsze, przebojowe utwory "Disobedience" i "Shine", tak więc "Under The Surface" idealnie pasuje do powiedzenia "dla każdego coś dobrego". (5) Wojciech Chamryk Lower 13 - Embrace The Unknown 2021 Pure Steel

Czwarty longplay "ohajowców" z

Tube) oraz do wyrobienia sobie własnego zdania, czy warto nabyć cały longplay. Subiektywna ocena: (2.5) Sam O'Black

Lower 13 jest ok, ale zachodzi duże ryzyko, że nie przypadnie on do gustu akurat tej grupie słuchaczy, do której adresuje go Pure Steel Records. Według oficjalnej zapowiedzi, łączy on najlepsze elementy nowoczesnego oraz klasycznego heavy metalu, reprezentuje gatunek "US metal" i został przepełniony heavy metalowym groovem, masywnymi riffami oraz wpływami progresji, w związku z czym wszystkie pokolenia metalowców mają się tym zachwycać. Tymczasem odnoszę wrażenie, że w "Embrace The Unknown" włożono tak wiele pracy i zaangażowania, że twórcy nie potrafili na końcu przyporządkować go do właściwej kategorii. Wbrew temu, co możemy wyczytać z Metal Archives, nie jest to ani heavy metal, ani speed metal, ani hard rock, lecz taki "open-minded melodeath" - wyraźnie przypomina Soilwork i Trivium, ale czasami prezentuje patenty charakterystyczne dla innych odmian współczesnego, amerykańskiego metalu. Jeżeli akceptujecie, szanujecie i lubicie jednocześnie heavy metal oraz melodeath, to może Wam się tego fajnie słuchać. Ale jeśli (tak jak ja) nie czujecie melodeathu, to prędzej wyrazicie dezaprobatę niż zostaniecie fanami. W konsekwencji, spodziewam się trochę negatywnej prasy odnośnie Lower 13. Nie dlatego, że ludzie na ogół boją się "nieznanego", ani nie dlatego, że zespół wyprzedza swój czas oferując rewolucyjną sztukę. Nie. Po prostu, mnóstwo tam growli oraz brzmień typowych dla melodeathu, natomiast znacznie mniej nawiązań do amerykańskiego old schoolu. Możliwe, że znalazłyby się motywy inspirowane Machine Head lub Meshuggah, ale mam nadzieję, że obecna amerykańska młodzież nie uważa tego za klasyczny heavy. Ostatni utwór "Continue On" ma w sobie troszeczkę z klasycznego rocka, ale to w sumie szczegół. Moja rozkmina świadczy o wadze prawidłowego posługiwania się nazwami gatunków oraz podgatunków muzycznych podczas przedstawiania nowej muzyki potencjalnym fanom. Udany album może przepaść, jeśli zaproponujemy jego wysłuchanie grupie oczekującej / szukającej w muzyce czegoś kompletnie innego. Ja nie zamierzam czepiać się tego, że barwa zielona to nie barwa niebieska. Jeśli już, to zachęcam wszystkich melodeathmetalowców do sprawdzenia teledysku ukazującego numer tytułowy (np. na You

Lucifer's Hammer - The Trip 2021 High Roller

Chilijscy heavy metalowcy w trzecią dekadę XXI wieku wchodzą z impetem i rozmachem. "The Trip", bo taki tytuł nosi ich najnowsza, trzecia w dyskografii produkcja zespołu to album, który z jednej strony przenosi słuchacza do czasów NWOBHM, z drugiej zaś w muzyce tego kwartetu wyraźnie słyszalne są wpływy kapel zza Wielkiej Wody, a konkretnie Riot czy Mercyful Fate. Lucifer's Hammer w swych kompozycjach nie unika ani melodyjności ani chwytliwości, nie mniej jednak nie pozbawia ich to mocy, a nawet pewnego rodzaju mroku. Generalnie sprawiają one wrażenie przemyślanych, dojrzałych, oraz dopracowanych w każdym niemal calu. Jeżeli miałbym wskazać swoich faworytów, na pewno w pierwszej kolejności będzie to "All Stories Come to the End". Pewnie niejedna osoba stwierdzi, że nie jest to nic specjalnego. Taki tam heavy utrzymany w średnim tempie. Tego typu opinie mają rację bytu do momentu, w którym nie zacznie się kosmiczna wręcz wymiana solówek. Jest ona ogólnie jednym z najmocniejszych punktów całego "The Trip". W tym kawałku możemy momentami usłyszeć również wpływy mistrza metalowych horrorów, czyli Kinga Diamonda. Wspominałem wcześniej o Riot. Inspiracje tą kapelą możemy dostrzec w kawałku "Illusion". Zwłaszcza jeśli przysłuchamy się wiodącemu riffowi oraz gitarowym solówkom. Takie kawałki, jak klasycznie rockendrollowy "Land of Fire" oraz "The Wind of Destiny" spokojnie mogłyby trafić na którąś z płyt Saxon (z tą drobną uwagą, że ten pierwszy na którąś z tych klasycznych z lat osiemdziesiątych, ten drugi zaś na którąś z ostatnich). Warto jeszcze zwrócić uwagę na kończący całość kawałek "I Believe In You", z którego bije niezwykła magia i ciepło. Co ciekawe, mimo to nie traci on ani grama ze swojego heavy metalowego charakteru (to zwolnienie w drugiej połowie wbrew pozorom jeszcze mu go nadaje). Hades i kumple chwalą się, że tym razem zainwestowali w dobre studio. Cóż, brzmienie "The Trip" może nie rozłożyło mnie na łopatki, jednak na pewno na plus

RECENZJE

177


można potraktować fakt, że słychać tu każdy instrument, co w tego typu wydawnictwach nie jest rzeczą oczywistą. Produkcja przypomina mi trochę debiut grupy Traveler sprzed dwóch lat. Lucifer's Hammer to niewątpliwie kapela z ogromnym potencjałem. Myślę, że usłyszymy o nich jeszcze nie raz (4,5). Bartek Kuczak

Lycanthro - Mark of the Wolf 2021 Alone

Lycanthro to kolejny kanadyjski zespół heavy metalowy z potencjałem. Założyciel, lider, wokalista i gitarzysta James Delbridge wyróżnia się wielką charyzmą - sprawdźcie jego wypowiedzi na You Tube. Ma zaledwie 22 lata, oddycha metalem i intensywnie działa w kierunku zdobycia swojego miejsca na scenie. Komponuje heavy/ US power metal po swojemu a produkcję powierzył lokalnym profesjonalistom. W efekcie trudno pomylić jego muzyczną propozycję z inną. Wprawdzie "Mark of the Wolf" jest niedoskonałe, ale uwieczniono na tym albumie duszę początkujących adeptów metalu w nieoszlifowanej, surowej i szczerej postaci. Osobiście nie podzielam opinii, że albumy Iron Maiden z Brucem Dickinsonem stoją na znacznie wyższym poziomie niż te z Paulem DiAnno, bo dla mnie maidenowski debiut też jest genialny. Nie potrafię przewidzieć, jak to będzie u Lycanthro. Całkiem możliwe, że następne albumy zostaną uznane za wyrastające ponad debiut na głowę z przedramieniem, zwłaszcza że właśnie zmienił im się gruntownie skład (z line-upu "Mark of the Wolf" pozostał tylko James Delbridge, przy czym obecny gitarzysta Forest Dussault dograł w ostatniej chwili solówki do pięciu utworów). "Mark of the Wolf" jest sztuką typu "zrób to sam". Może lekko koślawą, tu i tam trącącą grzechami młodości, wywołującą grymas na twarzach purystów, ale oryginalną i budzącą apetyt na więcej. Nie ma co wytykać detali, sami do tego dojdą, zgodnie z własną wolą i pomysłowością. Spodziewam się, że następna odsłona Lycanthro okaże się bardziej wyrafinowana, jednak ten debiut pozostanie z nami jako świadectwo żywotności heavy metalu wśród najmłodszego pokolenia XXI wieku. Niektóre utwory będą zaś stałym punktem setlisty wszystkich koncertów (nie tylko szalenie energiczny, semi-testamentowy

178

RECENZJE

"Crucible", ale prawdopodobnie też "Into Oblivion" z zabójczym groove'm jak u Overkill, czy też epicko natchniony "Evangelion"). Uwagi nie powinna również umknąć zaskakująca końcówka "Fallen Angel Prayer" - świetnie wkomponowali tam profesjonalny chór kameralny w thrashowy motyw oraz drapieżny okrzyk Jamesa "sanctuary", a cały efekt pogłębili dodatkowo poprzedzającym go "balladowym" fragmentem z partią fortepianu (swoją drogą, następującym po solowym popisie Forest'a). Wow, cóż za harmonia! Przyjemne melodie pojawiają się zaś w "Ride The Dragon" - nie powiem, że przypominają najnowsze numery rodzimego Turbo, ale mają coś z Iron Maiden; taki melodyjny metal to ja lubię. Ogólnie omawiany album został utrzymany w konwencji heavy/US-power metalowej, ale thrashowcy też powinni znaleźć na nim coś fajnego dla siebie. Notę stawiam skąpą dlatego, że Lycanthro w nowym składzie ma do zaoferowania znacznie więcej na następnych albumach, a "Mark Of The Wolf" trafi głównie do rąk oraz uszu osób od dawna osłuchanych w heavy metalu (czyli sporo wymagających przed zakupem). (3.5)

Gun" czy dynamiczny, chociaż tylko do czasu iście doomowego zwolnienia, numer "Omaha". Jeszcze ostrzejszy jest "Thunderbolt", ale na wysokości refrenu nabiera melodii, których nie brakuje też w "Nisei" czy w kompozycji tytułowej. Dopełniają te udaną płytę surowsze "An Act Of Valor" i "No Years Resolution", niczym z lat 80. - dobrze, że młodzi ludzie wciąż odnajdują w tych klasycznych dźwiękach coś interesującego dla siebie. Jak można łatwo wywnioskować na podstawie tytułów March In Arms to kolejni pasjonaci historii wojen i konfliktów zbrojnych, a piszą nie tylko o obu konflikatach światowych z lat 1914-1918 i 1939-1945, ale też o tych nowszych, choćby o Mogadiszu lat 90. Warto poświęcić tej płycie trochę uwagi, bo jest na pewno ciekawsza od debiutu - oby tak dalej! (4,5)

Sam O'Black

Mastord - To Whom Bow Even the Trees

Wojciech Chamryk

tord operuje czasami ścianą dźwięku, często posługuje się kilkoma planami harmonicznymi, ale równocześnie nie przytłacza nadmiarem motywów granych w ramach tych samych fragmentów utworów. Dlatego - pomimo świetnych melodii oraz brzmienia bardziej podbasowanego (czujemy je jako cięższe i nowocześniejsze) niż w tradycyjnym heavy metalu - byłbym ostrożny w przypisywaniu ich do kategorii melodyjnego power metalu. Jeśli już, to łączą najmocniejsze atrybuty progresu, heavy oraz power metalu. A więc wykazują się szerokim spektrum inspiracji, ogromną inwencją twórczą oraz zdolnością do przystępnego zaprezentowania złożonych pomysłów. Bywa tak, że mój słuch nie jest dostrojony do jakiegoś odsłuchiwanego albumu progresywnego, czyli zespół gra swoje, ja staram się skoncentrować, ale jakoś mi z nimi nie po drodze, dekoncentruję się i przyłapuję się na byciu myślami obok. W przypadku drugiego albumu Mastord nic takiego się nie dzieje. Przypisuję to logicznie uporządkowanym zmianom dynamicznym. Czas pokaże, czy będę jeszcze do tego zespołu wracać w przyszłości. (4.5) Sam O'Black

2021 Inverse

March In Arms - Pulse Of The Daring 2021 RFL

Opublikowany w ubiegłym roku nakładem zespołu drugi album March In Arms doczekał się właśnie oficjalnego wydania. Co oferuje "Pulse Of The Daring" w porównaniu z debiutanckim "March In Arms"? Na pewno więcej tradycyjnego heavy, gdy na pierwszej płycie nie brakowało też, zupełnie niepotrzebnych, nawiązań do nowomodnego rocka/metalu. Chłopaki postawili więc na power metal, wzbogacony licznymi odniesieniami do klasycznego heavy i thrashu, co poszczególnym kompozycjom tylko wyszło na zdrowie. Nie ma więc mowy o przynudzaniu, grają konkretnie, a eksperyment, to jest wykorzystanie w pierwszym utworze "1914" i finałowym "Not For Nothing" partii wiolonczeli i skrzypiec, też im się udał, szczególnie w tej drugiej, surowej i mrocznej kompozycji kłania się Black Sabbath, wzorzec nader zacny. Patetyczny i całkiem szybki "1914", drugi singiel z płyty, też jest niczego sobie, podobnie jak wybrany do promocji wcześniej "Welcome The Blitz", "Altar Of The

Mastord to już regularny zespół prog metalowy z dwoma albumami studyjnymi na koncie: "Trail of Consequence" (2019) oraz "To Whom Bow Even the Trees" (2021). Ten pierwszy powstał jako projekt studyjny gitarzysty i klawiszowca Kari Syvelä wraz z zaprszonymi gośćmi, a drugi to już efekt pełnej współpracy czterech Finów: oprócz Kariego, również basisty Pasi Hakuli, perkusisty Toni Paananen oraz wokalisty Markku Pihlaja. Markku śpiewał dawniej covery solowego Bruce'a Dickinsona w akustycznych aranżacjach, nic więc dziwnego że jego wokal jest porównywany do legendarnego głosu Żelaznej Dziewicy. W moim odczuciu Mastord brzmi jednak unikalnie. Udało im się wykreować ciekawą atmosferę, dzięki której łatwo skoncentrować się na tej muzyce przez 72 minuty. Wiele się w niej dzieje, ale nie ma mowy o kakofonii, technicznym popisywaniu się ani o drażniących dysharmoniach. Jest raczej przyjemnie niż nerwowo. Dominują umiarkowane tempa, nad którymi swobodnie płyną nieśpieszne, autorefleksyjne linie wokalne. Można powiedzieć, że poszczególni muzycy pilnują wzajemnie kolegów, żeby nie przesadzali z szybkością - wymiataniu gitarzysty towarzyszą synkopowane klawisze, a zbyt szybkiego perkusistę gaszą transowe melodie. Sekcja instrumentalna została dobrze zbalansowana w warstwie kompozycji, tzn. Mas-

Metalite - A Virtual World 2021 AFM

Metalite grają ponoć modern melodic metal. Dwa pierwsze człony tego określenia są jak najbardziej adekwatne do propozycji Szwedów, trzeci już nie bardzo. Gorzej: jak na moje, sterane już nieco rozmaitym łomotem uszy, to "A Virtual World" nie ma z prawdziwym metalem niczego wspólnego, chociaż pojawiają się na tym krążku powerowe zrywy czy mocniejsze riffy. Dzieje się tak, ponieważ sam wydawca zachwala, że Metalite przywracają metal tanecznym parkietom, taki to więc i "metal". W większości utworów mamy więc utemperowany, grzeczniutki sound, schowane, albo i przez długi czas niesłyszalne, gitary - o tym, że są dwie, dowiedziałem się z opisu płyty, nie ze słuchu. Do tego praktycznie w każdej piosence, bo inaczej trudno to coś określić, atakuje nas nowomodne, elektroniczne łupu-cupu oraz melodyjki tak nijakie, że nawet najgorsza tandeta z lat 80. to przy nich arcydzieła. "Perełek" parodiujących metal jest tu naprawdę multum, ale szczególne wyrazy uznania należą się twórcom "Beyond The Horizon", o którym powiedzieć koszmarek to


zdecydowanie zbyt mało. Gdyby wzmocnić brzmienie i zmienić aranżacje, byłaby to naprawdę fajna płyta z gatunku melodyjnego metalu, a tak jest gniot, którego posłuchałem do końca tylko dzięki świetnej wokalistce - Erica Ohlsson marnuje się w tym zespoliku oraz niektórym solówkom, jak choćby tej z "Talisman". Gdyby nie to, byłoby (0), a tak stanęło na (1,5).

folkowy "Milo moje libe" (świetny, dęty kaval) robią znacznie lepsze wrażenie, ale "A Whole New Land" trwa prawie 70 minut, więc tych kilka rodzynków ginie w morzu niestrawnego gniota-zakalca. (1,5) Wojciech Chamryk Metal Church - Classic Live 2020 Reaper Entertainment

Wojciech Chamryk

Metamorphosis - I'm Not A Hero 2021 Progressive Promotion

Metalwings - A Whole New Land 2021 Self-Released

Ten bułgarski zespół ma ponoć 28 (teraz już ponad 29, sprawdziłem) milionów fanów na YouTube, zafascynowanych utworem "Crying Of Ohe Sun". Owszem, słucha się go nawet dość przyjemnie, bo liderka grupy Stela Atanasova jest klasycznie wykształconą śpiewaczką i skrzypaczką, wie więc jaki zrobić użytek z elektrycznych skrzypiec. Zdziwiłem się jednak tym, że Metalwings jakoś wciąż nie mają wydawcy, co przy takim potencjale komercyjnym powinno nastąpić już dawno, muszą więc wydawać swoje płyty samodzielnie - czasem nawet, tak jak debiutancki album, tylko na CD-R. Po odsłuchaniu kolejnego, zatytułowanego "A Whole New Land", wiem już jednak co jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Symfoniczny metal Metalwings, doprawiony elementami power metalu i gotyku, jest niestety zbyt sztampowy i nijaki, nie ma tu mowy o poziomie reprezentowanym przez Epikę, Nightwish czy kiedyś przez Within Temptation. Druga liga, a może nawet trzecia - to aktualne miejsce Metalwings na obecnej scenie tego podgatunku i nie zmienią tego ani warunki głosowe, ani tym bardziej umiejętności liderki jako instrumentalistki. Jako autorka całego materiału oraz do tego aranżacji chóralnych oraz orkiestrowych, Stela Atanasova nie ma bowiem niczego do zaoferowania, proponując zwykle bardzo rozwleczone, przegadane, złożone z samych klisz kompozycje - trzeba wykazać się nie lada cierpliwością, by wysłuchać do końca "A Whole New Land", "I See Your Power" czy "Wonders Of Life". "Like A Willow Without Tears" brzmi z kolei tak mdło-popowo, że niektóre utwory Lindsey Stirling to przy nim heavy metal. Singlowy "Monster In The Mirror", balladowy "Passengers Between The Rails Of Life" czy finałowy, śpiewany po bułgarsku,

Lubię wydawnictwa z wytworni Progressive Promotion. Są to głównie materiały mniej znanych artystów, przynajmniej dla ogółu, jednak przeważają muzycy i zespoły ze sporym doświadczeniem oraz grające i tworzące naprawdę solidną i ciekawą muzykę. Dzięki temu mogę poznawać coraz więcej niezłych tytułów ze sceny progresywnego rocka. Co prawda, fani zdecydowanie mocniej obeznani z całym nurtem i z lepszym smakiem często sprowadzają te materiały do typowych a nawet przeciętnych. Mnie to jednak nie deprymuje i w pełni cieszę się większością płyt ze wspomnianej firmy. Tym razem mamy do czynienia z szwajcarskim zespołem Metamorphosis dla którego "I'm Not A Hero" jest szóstym albumem. Zawiera on rock neoprogresywny, przez który przemykają pomysły mogące kojarzyć się z Pink Floyd. Niemniej w instrumentaliści dodają muzyce swoich indywidualnych cech oraz ogólnych rockowych brzmień przez co uzyskuje ona osobisty charakter. Co według mnie jest już sukcesem. Większość kompozycji to długie utwory przepełnione lekkimi brzmieniami, przyjemnymi harmoniami, wpadającymi w ucho melodiami oraz refleksyjnymi i wyciszonymi klimatami, tworząc wrażenie pozbawionego nachalności, nienarzucającego się progresywnego rocka. Do tego dochodzą wyśmienity aranżacje uwypuklające walory muzyki tej formacji oraz znakomita gra każdego z instrumentalistów. Naprawdę nie ma co narzekać. A już głos i śpiew wokalisty Jean-Pierre Schenk to istna wisienka na torcie. Dla samego wokalu warto sięgnąć po "I'm Not A Hero", choć popisy solowe gitarzysty Oliviera Guenata czasem są również zajmujące. Na każdym kroku słychać doświadczenie, wyrafinowanie, pietyzm ale też artyzm. Jak dla mnie to wystarczy, żeby stworzyć dobrą płytę. No cóż, niektórzy chcieliby zawsze słuchać albumy wybitne, a i tak jakby taki dostali kręciliby nosem i szukali dziury w całym. Mnie zupełnie

Zabawne, że Mike Howe na tej płycie brzmi trochę jak Blitz Elsworth z OverKill. W ogóle kawałki bardzo przypominają załogę z New Jersey. No ale nie ma co się czepiać - "Classic Live" to rasowy metal. Amerykański heavy/thrash na wysokim poziomie. Zresztą o grupie Metal Church można by pisać elaboraty, bo grali w sposób wyjątkowy, z własnym stylem i mocą. W każdym swoim okresie umieli zrealizować materiał, który przyciągał. Mike Howe zmarł niespodziewanie w lipcu 2021 roku. Popełnił samobójstwo. Takie wiadomości zawsze uderzają jak rozżarzony pręt. Wypalają blizny. Na śmierć zawsze jest za wcześnie. Na jakąkolwiek. Na "Classic Live" mamy tylko dźwięk. Jednak oprócz charakterystycznej barwy głosu Howe'a, kiedy zamkniemy oczy, możemy wyobrazić sobie jak włada publicznością. Jak się zachowuje. Czasem tak mam - obcując z nagraniami na żywo zdarza się, że "widzę" zespół. Zarejestrowane reakcje zebranych pod sceną również pokazują, że płynie do nich niesamowita energia. Generalnie to niezła płyta. Jak ktoś lubi koncertówki, to będzie na pewno zadowolony odpalając ją i przez blisko godzinę oddając się misterium Metal Church. Powstała podczas trasy w 2016 roku, by uczcić powrót Mike'a na łono zespołu, kiedy Ronny Munroe odszedł, by zająć się karierą solową. Sięgnęli więc chłopaki po swoje starocie, kawałki, które zdecydowanie oparły się próbie czasu. W kontekście śmierci wokalisty na pewno odbiera się to wszystko inaczej, ale nie wolno zapominać, że Howe za plecami miał kapitalnych towarzyszy, z którymi zespolony tworzył całą magiczną aurę. Mamy więc selektywnie dudniącą w tle sekcję Steve Unger - Jeff Plate. Rick Van Zandt i Kurdt Vanderhoof tną riffy i wymieniają się solówkami. Wydawało się, że dla Metal Church ponowne zejście się z Howe będzie gwarancją stabilności. Niestety, po nagraniu dwóch albumów - "XI" i "Damned If You Do"- zespół znów staje przed ciężką decyzją co dalej. Nam zostaje muzyka z charakternymi wokalami nieodżałowanego front mana. Pozostaje włączyć i dać głośniej. Dla Mike'a. Metal Church - From The Vault 2020 Reaper Entertainment

Strasznie smutno brzmiał otwierający tą kompilację ukryty utwór instrumentalny w momencie wydania. Teraz, po roku od wydania, w momencie śmierci Mike Howe'a, brzmi jesz-cze bardziej przygnębiająco. Nieste-ty, czasu nie cofniemy, a jedyne, co można zrobić to wspominać same pozytywne rzeczy związane z wokalistą grupy. Album pod, teraz tym bardziej złowieszczym w wymowie tytułem "From The Vault" zawiera rzeczy,

których z jakichś względów zespół nie wydał. Jest garść nowych utworów i cała masa dodatków - covery, b side's i bonusy z amerykańskiego wydania albumu "XI". Nowa muzyka brzmi w porządku, ale nie są to jakieś kawałki rzucające o ścianę. Trochę utrzymane w klimacie ostatniej płyty "Damned If You Do". Niby są ostre gitary, ale całość trochę flirtuje z szeroko rozumianą przebojowością. Sekcja wydaje się mało kombinować i wypada zaledwie przyzwoicie. Generalnie jest dobrze, ale można odnieść wrażenie, że czegoś brakuje. Te utwory po prostu sobie "są". Może z tego powodu nie znalazły nigdzie miejsca? Tego niewiadomo. Odrzuty z sesji do "Damned If You Do" to również numery przyzwoite w swoim wyrazie. Zwłaszcza pulsujący "Mind Thief" może od razu się spodobać - są zadatki na przebój. Pozostałe z wokalem Mike'a są dobre, z równo pracującymi gitarami, choć na dłuższą metę nie są to jakieś szczytowe osiągnięcia Metal Church. Za to instrumentalne "Insta Mental" i "432hz" są ciekawe i pokazują, że jak się chce to można napisać naprawdę fajne strzały. Co do coverów - zabrali się panowie za Nazareth, Sugarloaf i Lead Belly'ego. Opinie są zawsze różne. Moim zdaniem wykonanie "Please Don't Judas Me" jest zachowawcze, jakby ze stresu przed zepsuciem takiego klasyka. Brzmi naturalnie mocniej, bo realizacja jest współczesna. Mimo wszystko jednak nie wnosi nic konkretnego ot, kolejny dobry cover. I tyle. Tego drugiego - "Green Eyed Lady" nie znam oryginału, więc nie będę się rozwodzić, choć to, jak słychać, fajny, pokombinowany numer. Z kolei szalenie przebojowy "Black Betty" (przerabiany dość często) autorstwa Lead Belly'ego zagrali szybko i ostro. Nawet szczyptą thrashu posypali swoją wersję - ale to też po prostu dobra interpretacja, lepsza jednak niż Nazareth. Więcej w tym przypadku ognia i czuje się większą swobodę. Kompilacja "From The Vault" ma jeszcze zamknięcie w postaci duetu z Toddem la Torre z Queensryche w utworze "Fake Healer", wersję z 2015 roku "Badlands" i dwa bonusy z amerykańskiego wydania "XI". To już gratka dla maniakalnych fanów, bo dla mnie te rzeczy nic znaczącego nie wniosły do odbioru tego krążka. Jedynie te dwa bonusy są, co słychać od razu, bardzo dobrymi utworami, pokazującymi, jak konkretnym krążkiem był "XI". Szkoda, że panowie nie zachowali atmosfery i nie przenieśli jej na ostatnie sesje. W zaistniałej sytuacji w Metal Church będzie ciężko myśleć w kategoriach lepsze czy gorsze, ale jeśli zdecydują się grać dalej to niech nagrają totalnie mocny album. Tak w hołdzie dla Mike Howe'a i jego osobowości scenicznej oraz talentu. Adam Widełka

RECENZJE

179


satysfakcjonuje zawartość "I'm Not A Hero", mieści wszystko co dobre, trafia przekazem w moją wrażliwość, jest w niej smak i co najważniejsze za każdym przesłuchaniem pozwala odnajdywać nowe szczegóły, na które nie zwracało się uwagi wcześniej. Po prostu dobra płyta, która może dać radość na wiele wieczorów. (4,5) \m/\m/

Midnite City - Itch You Can't Scratch 2021 Roulette Media

Trzeci album zespołu Roba Wylde'a niczym nie zaskakuje, ale trudno oczekiwać po byłym frontmanie glamowego Tigertailz, że nagle przestawi się na progresywny death metal czy inny post-rock. Na "Itch You Can't Scratch", trzecim już albumie formacji, króluje więc hard/glam/AOR z lat 80., nader atrakcyjnie podany. Jeśli ktoś lubił wtedy Whitesnake z amerykańskiego etapu kariery, Def Leppard czy Cinderellę, może bez wahania sięgnąć po tę płytę. Lider jest przy głosie (świetnie zaśpiewane "Crawlin' In The Dirt" czy "Blame It On Your Lovin'" sprawiają, że ręce same składają się do oklasków), do tego mnóstwo tu wpadających w ucho melodii, z "Fire Inside" i "I Don't Need Another Heartache" na czele. Fajnie też, że zespół nie zapomniał również o kompozycjach nieco mocniejszych, bo "Atomic", "Darkest Before The Dawn" bądź "Chance Of A Lifetime" są swoistym dopełnieniem tych bardziej komercyjnych/lżejszych numerów w rodzaju "They Only Come Out At Night" czy "Fall To Pieces". Płyta może więc to i niszowa, ale warta uwagi. (4,5)

kolekcjonerów. W 1986 roku zespół zakończył swą działalność, ponownie wracając na scenę w roku 2008. "And Gods Made War" tak na dobrą sprawę nie jest płytą zupełnie nową. Album ten zawiera bowiem utwory, które w roku 2012 znalazły się na płycie "Strenght And Honour". Kawałki te jednak zostały ponownie zmiksowane przez Cedericka Forseberga, a masteringu dokonał znany tu i ówdzie Bart Gabriel. Muzykę prezentowaną przez zespół na omawianym albumie można określić jako miks heavy, speed oraz thrash metalu. Zespół ten nie bawi się w jakieś rozwlekłe formy. Tylko jeden z kawałków trwa ponad pięć minut. Zwarta formuła "And Gods Made War" na pewno jest plusem tego wydawnictwa. Militia generalnie nie jest kapelą, dla tych, którzy w muzyce cenią sobie chwytliwe melodie, chociaż i tu znajdziemy pewne wyjątki. Na pewno za takowy możemy uznać "Before the Fall". Utwór ten ma dość wyrazisty riff i oraz dobrze zarysowaną linię melodyjną. Z podobnymi czynnikami mamy do czynienia w "Doomed", jednak tu większy nacisk jest położony na ciężar. Na albumie tym dominują jednak takie kawałki jak "Onslaught" (czy tylko mnie wokal Mike'a Soliza przypomina manierę Roba Halforda) oraz "Injustice", które to bardzo blisko zahaczają thrashową formułę. Pisząc o takim albumie, jak "And Gods Made War" nie sposób nie wspomnieć o warstwie tekstowej. Opisują one kondycję amerykańskiego (takie było pierwotne założenie autora, nie mniej jednak spokojnie można odnieść je do innych) społeczeństwa, które jest notorycznie ogłupiane przez media i różne wątpliwe autorytety. Zwróćmy uwagę na fakt, że liryki te powstały przed rokiem 2012 i ani trochę się nie zdezaktualizowały (4).

180

RECENZJE

Sam O'Black

My Haven - Until

Militia - The Second Coming

Militia to amerykańska kapela, która swą działalność rozpoczęła już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ich ówczesna działalność zaowocowała wówczas dwoma wydawnictwami demo oraz EPką "The Sybling", obecnie poszukiwaną przez wielu metalowych

Bartek Kuczak

2021 Pure Steel

2021 Skol

Militia - And Gods Made War

wkę w sam raz na tło np. dla starszych pań księgowych nudzących się w urzędach, bądź też dla kogoś, kto danego dnia nie chce już niczego słuchać, ale całkowitej ciszy wolałby uniknąć. Wierzę, że kultura potrafi łagodzić obyczaje, ale jeżeli faktycznie zdradza tendencję do obniżania ciśnienia tętniczego słuchaczy, to wówczas nie jestem przekonany, czy warto ją analizować w heavy metalowym czasopiśmie. Osobom mającym ochotę na coś ugrzecznionego i melodyjnego, polecam sprawdzić JJ Lin "Like You Do / Drifter" (2021), którego długa i drobiazgowa recenzja znalazła się na stronie internetowej Heavy Metal Pages. My Haven ma równie wiele wspólnego z energią heavy metalu, co Pierwszy Globalny Ambasador Singapuru, tzn. nic. Różnica polega na tym, że wspomniany Azjata niewiarygodnie mocno trafia w moją wrażliwość emocjonalną, zaś Finka wraz z jej towarzyszami pudłuje. Dostrzegam melancholię "Until", myślę że wokalnie jest OK, nawet słucham uważnie po wielokroć; na koniec nic mnie nie zniesmacza, ale też nic nie wywołuje pilnej chęci dzielenia się tym albumem z innymi. Gdyby hipotetycznie miał się zaraz odbyć koncert My Haven w Polsce, to miałbym problem z napisaniem czegoś konkretnego i prawdziwego, co zachęciłoby Was do przybycia na imprezę. Cyfrową wersję albumu można zakupić na Bandcampie za 8,50 euro a CD za 15 euro. Chyba lepiej zatrzymać monety w portfelu. (3)

Bartek Kuczak

Wojciech Chamryk

2021 Skol

tak. To zaledwie trzy utwory, jednak czuć w nic prawdziwy młodzieńczy entuzjazm oraz chęć do grania. Chłopaki wówczas (właśnie, wówczas bo dziś z racji to określenie średnio do nich pasuje) nie kalkulowali, tylko po prostu szli na żywioł. Należy też pamiętać, że byli wówczas częścią świeżej, dopiero co kształtującej się sceny US power metalowej. Ta świeżość jest obecna, a może nawet lekka naiwność jest obecna na kawałkach z "The Sybling". Wyjątkowy jest tu utwór tytułowy, w którym trafimy na fajną zabawę zmianami tempa. Z innych ciekawostek na "The Second Coming" znajdziemy na przykład nagranie z próby kawałka "Onslaught". Wersja, którą tu usłyszymy pochodzi z roku 1984. Ten kawałek znalazł się również na nowym albumie Militia zatytułowanym "And Gods Made War". Warto sobie porównać oba wykonania. Pozostałą część tego albumu stanowią dwa wydawnictwa demo, które Militia zarejestrowała w latach osiemdziesiątych prze swoim rozpadem skutkującym zawieszeniem działalności na kilka lat. Mowa tu o "Regiments of Death" i "No Submission" . Muszę przyznać, że jak na demówki brzmią całkiem przyzwoicie. Nawet porównując je ze współczesnymi wydawnictwami tego typu. Jeżeli zatem ktoś ma ochotę sięgnąć po nieco zapomnianą część historii amerykańskiej odmiany power metalu, to "The Second Coming" jest albumem dla niego.

"The Second Coming" to zbiór dotychczas trudno dostępnych kawałków amerykańskich power metalowców z Militia. Czy to zestawienie rozmaitych wykopalisk jest godne uwagi? Przynajmniej z jednego powodu tak. Tym powodem jest fakt, że dostajemy tu całą EP-kę "The Sybling", która w pewnych grupach fanów US power metalu ma status niemal kultowy. Pytanie, czy słusznie? Myślę, że

Podchodzę do My Haven "Until" z dystansem, ponieważ jest to otagowane jako fiński melodyjny metal z wokalistką (Teija Sotkasiira), zaś zespół wskazuje na swoim profilu Bandcamp na łączenie popowych oraz rockowych refrenów typowych dla lat 80. z melancholijnym metalem melodyjnym. Początkowo obawiałem się nudnawego materiału z archaiczną elektroniką dźgającą bębenki słuchowe, ewentualnie jeśli czegoś bardziej współczesnego, to byłaby to przeciętność wzorowana na Nightwish/Evanescence/Delain/ Within Temptation/ Ocean Dream itp. Tymczasem My Haven zrobił jeszcze coś innego zamiast dyskoteki bądź akcentów symfonicznych, zaproponował kojącą, nienachalną i niewinną rozry-

Neck Cemetery - Born in a Coffin 2020 Reaper Entertainment

Książki nie ocenia się po okładce, ale muszę przyznać, że płyta "Born in a Coffin" niemieckiej formacji Neck Cemetery wyjątkowo przykuwa uwagę. Hołduje mocno już old schoolowej szkole projektowania metalowych okładek, w związku z czym słuchacz mógłby obstawiać, że taka będzie również jej zawartość. Co do tego mam jednak mieszane odczucia. Całość rozpoczyna przesadzenie wesołe, momentami ocierające się o pop-rockowe klimaty gitarowe intro, trwające zaledwie minutę i nie pozostawiające zbyt dobrego pierwszego wrażenia - spokojnie można by się go pozbyć, z tym, że bez niego na całość albumu składałoby się zaledwie siedem utworów. Zaciera je delikatnie pierwszy pełno-


prawny kawałek na albumie, "King of the Dead", do którego zespół postanowił wypuścić nawet teledysk. Nie są to już młodzieniaszki, ale przynajmniej przekłada się to na bardzo solidny warsztat instrumentalny. Tu szczególnie doceniam pracę gitar i bas (co za brzmienie - na przykład w intro do "Feed the Night"!), co nie powinno dziwić, bo Mad Matt ma ze wszystkich największe doświadczenie do tego to ex-basista Havok. Pojawia się jednak problem w postaci wokalu. Jens Peters, znany też z Aleatory, z pewnością nie jest złym wokalistą. Ma dobry głos do metalu, co nie zdarza się dziś często i operuje nim technicznie na przeróżne sposoby, zamiast trzymać się jednej maniery (co słychać w "Banging in the Grave, gdzie dodatkowo pojawiają się też chwytliwe chórki), ale, być może ze względu na produkcję, wypada w Neck Cemetery zbyt łagodnie, wygładzenie i nieszczególnie klei się z warstwą instrumentalną. Ta ma swoje dobre momenty. Początkowy riff z "Castle of Fear" przypomina starą szkołę Running Wild być może nie bez znaczenia jest fakt, że panowie również są Niemcami. W tytułowym "Born in a Coffin" mocno flirtują z power metalem, co często zdarza się w refrenach na tej płycie. Ciekawie wypada więc "The Creed", w którym znalazł się ocierający się o death metal breakdown (z niesamowitym, wyróżnionym już brzmieniem basu) refrenami podszytymi thrashowymi riffami refrenami. To akurat nie powinno dziwić, bo jednym z gitarzystów zespołu jest obecny muzyk Sodom, Yorck Segatz, z którymi nagrał wiele współczesnych wydawnictw, m.in. "Partisan", "Genesis XIX" i "Bombenhagel". Stąd też "The Creed", ostatni numer (do niego zaraz przejdziemy) i stworzony do występów na żywo i wspólnego pokrzyczenia "Banging in the Grave" ("power from hell keeps as alive" wydaje się dewizą łączącą zespół z publicznością) są najmocniejszymi punktami płyty. Reszta wypada przy nich dość powtarzalnie, a przez to po prostu… poprawnie. Są i próby zróżnicowania albumu i pierwszą połowę kończy obiecująco zaczynająca się pół-ballada "The Fall of a Realm", która w późniejszej części okazuje się jednak również przeciętną kompozycją. Wolne partie są za to jak najbardziej interesujące. Najlepsze panowie postanowili zostawić na koniec. "Sisters of Battle" to najdłuższy na płycie, ponad siedmiominutowy kawałek, prawdziwe szaleństwo wypełnione dzikimi solówkami i agresywnymi riffami, w których także słychać thrashową duszę Yorcka. Właściwie to właśnie jego gitarowa robota w tym numerze, długim, ale bez miejsca na nudę, pozostawia dobre wrażenie po odsłuchaniu całości. Wystarczy je-

dnak puścić płytę od nowa, żeby niesmak po tym zupełnie niepotrzebnym intrze powrócił. Na obronę Neck Cemetery przypominam, że jest to ich pierwsze długogrające wydawnictwo (wcześniej pokazali światu demo "Death by Banging", do którego prawdopodobnie nawiązuje kawałek z nowej płyty "Banging in the Grave" i singiel "The Night False Metal Dies"). Być może potrzebują czasu na wypracowanie indywidualnego brzmienia i zgranie ze sobą wszystkich elementów. Bo oceniając je indywidualnie - niby wszystko się zgadza. Razem - czegoś brakuje. Czas pokaże, co będzie dalej. (3,5) Iga Gromska

Nightfear - Apocalypse 2020 Fighter

Nie ma lepszego sposobu na rozpoczęcie albumu niż porządnie zagrane solo perkusji. Perkusją stoi nie tylko otwierający album hiszpańskiego Nightfear "We Are Back", ale i cały album. Jest znakomite vintage'owe brzmienie z delikatnym pogłosem, jest nienaganna technika - Osckar Bravo decyduje się nawet na blasty. Są wojownicze, "wikingowe" refreny, jest orientalnie brzmiąca solówka - i choć gdy zwykle wrzuci się zbyt dużo do jednego worka kończy się klapą, to zdecydowanie nie w tym przypadku. Wokal ocierający się o geniusz ratującego w latach 90. Helloween Andreasa "Andiego" Derisa, zabójcze gitary na światowym poziomie, które nie boją się używać whammy bara ("Shine") czy pinch harmonics ("A Better World") jak broni. Należy jednak powiedzieć jasno, że to nie są debiutanci. Już w pierwszym kawałku zapowiadają przecież swój wielki powrót. Nighfear działa prawie od dziesięciu lat, a "Apocalypse" jest ich trzecią płytą - jak dotąd produkcyjnie najlepszą (słychać przepaść pomiędzy nią a "Inception" pierwszym LP z 2012 roku). Oczywiście kawałki ocierają się o powermetalowy kicz (np. przepełniony takimi powerowymi wstawkami i partiami wokalu jest "Shine"), a wcześniej zespołowi bliżej było do heavy, ale fani takiego grania raczej nie będą z tego powodu smutni. Szczególnie, że taka maniera zdarza się w prawie każdym refrenie. Pomijając to, kawałkom takim jak "A Better World" blisko nawet do Judas Priest z ery "Redeemer of Souls" i pomysłów Faulknera. Sam zespół od początku określa się jako miks pomiędzy

Nothing Sacred - No Gods 2021 Rockshots

Wydanie "No Gods" to szczególny moment: nie tylko dla zwolenników tego australijskiego zespołu, ale generalnie fanów prawdziwego thrashu o podziemnym statusie. Nothing Sacred powstali bowiem jeszcze na początku lat 80., by w ciągu kilku lat wydać niskonakładowe EP "Deathwish" i LP "Let Us Prey"; w tak zwanym międzyczasie 3/5 składu przewinęło się przez Hobbs' Angel Of Death, a gitarzysta Mark Woolley zakotwiczył nawet w nim na dłużej, biorąc udział w nagraniu kultowego debiutu tej grupy. Co było dalej łatwo przewidzieć, ale grupa nie dała tak łatwo za wygraną, reaktywując się w roku 2012 na serię okolicznościowych koncertów. Ich przyjęcie utwierdziło muzyków w decyzji, że warto wrócić na 100 %, ale trochę to trwało, nim zreformowany skład (trzch weteranów, nowi gitarzysta i wokalista) przygotował premierowy materiał. Zapowiedział go ubiegłoroczny singiel "First World Problems"/"Oracle". Ten ostatni, ostry i dynamiczny, wraz z siarczystym openerem "Final Crime", pochodzą jeszcze z lat 80. - miały trafić na drugi album grupy, który nie został wtedy nagrany. Nowości niczym im jednak nie ustępują, bo najwidoczniej czas zatrzymał się dla Nothing Sacred: to totalnie oldschoolowy thrash/ heavy metal, ostry i drapieżny. Dla mnie szczególnie efektowny, kiedy zespół wplata w niektóre kompozycje akcenty rodem z NWOB HM, tak jak w przypadku "Virus" czy "False Prophets". Ale i te pędzące do przodu niczym najbardziej rączy mustang (wspomniany już "First World Problems" czy "Killing You") to też najwyższa klasa, podobnie zresztą jak dość długo miarowy, mroczny "Cold Black" z dwuczęściową solówką i ultraszybką końcówką czy finałowy, najdłuższy z tej 10, "Stoner". (6) Wojciech Chamryk Nothing Sacred - No Gods 2021 Rockshots

Utyskiwania na najnowsze albumy Artillery miałyby większy sens w przypadku Nothing Sacred. Osobiście lubię Artillery i broniłbym ich wokalistę Michaela Dahla, pokazując dla kontrastu jak nowicjusz James Davies spowalnia dynamikę i niweczy wysiłki australijskich pionierów thrash metalu Nothing Sacred w stworzeniu przeciętnego longplay'a. Jeśli

brakuje Wam ognia w głosie tego pierwszego, to naprawdę spróbujcie wytrzymać 40 minut z "No Gods" a być może zmienicie zdanie i docenicie, że przystępne heavy metalowe podejście często się sprawdza, o ile jest wynikiem szczerego zaangażowania. Kiedy Australijczycy nazywają brak świeżości świadomym wysiłkiem, aby nie być jednowymiarowymi, myślę sobie, że zamiast się wysilać, powinni pójść odpocząć, wyspać się, nabrać sił i dopiero rozważyć penetrowanie jakichś innych wymiarów. Thrash thrashem, ale trzeba jednak o siebie dbać, żeby ogarniać nagrywanie udanej muzyki. James Davies brzmi, jakby był po siedemdziesiątce i powrócił do śpiewania bez rozgrzewki po dwudziestoletniej przerwie, ale wydaje mi się, że to się raczej nazywa "insomnia" ("bezsenność"). Utwory "Final Crime" i "Oracle" mają nawet potencjał, tylko że akurat one zostały stworzone 30 lat temu z myślą o drugim - nigdy nie wydanym - albumie Nothing Sacred. Gdyby pozostałe numery wydał amerykański tytan thrashu, to uznalibyśmy, że się pogubił. Ale dyskografia Nothing Sacred składa się wyłącznie z "Let Us Prey" (1988) i "No Gods" (2021), czyli oni uważają, że właśnie się nie pogubili, lecz przeciwnie - odnaleźli. Skoro tak, to dobrze dla ekologii, że żaden dysk winylowy ani CD nie został wypełniony twórczością Nothing Sacred w międzyczasie, bo takie dyski ciężko rozkładają się na wysypiskach. Jeśli zapomnimy o etykietce "thrash" i sami przeanalizujemy, co to w ogóle za gatunek słyszymy, to całkiem możliwe, że odnajdziemy tutaj doomowo - hard rockowe wibracje. W tym kontekście "No Gods" wypada jako tako przeciętnie, można posłuchać, ale w sumie po co? Przejrzyste brzmienie i sztampowe riffy to mało. Odnoszę też wrażenie, że poszczególni instrumentaliści nie pokazują siebie z najlepszej strony, bo stać ich na więcej, a ostatni utwór "Stoner" dobrze opisuje ich blokady twórcze: "Where have you been all my life? This perfect way to lose my mind. Build me up, I'll drag you down. Don't walk towards the blinding light. The soul decays, the spirit flies" ("Gdzie Ty byłeś przez całą długość mojego życia? To perfekcyjny sposób, abym oszalał. Buduj mnie a ja po-ciągnę Ciebie w dół. Nie podążaj w kierunku oślepiającego światła. Natura gnije, dusza odlatuje"). Nie mam za co chwalić "No Gods". Nic z tego nie będzie. (2) Sam O'Black

RECENZJE

181


tymi dwoma gatunkami, dryfując pomiędzy jednym a drugim w zależności od płyty. Mają też bardziej brutalne oblicze. Wyróżniający się w kontekście całej płyty jest zdecydowanie "Psichokiller", flirtujący z cięższymi podgatunkami - znakomity instrumental z Malmsteenowską solówką w okolicach trzeciej minuty - najlepszy dowód nie tylko umiejętności gitarzystów, ale i próbka dopracowanego brzmienia gitar i basu na całym albumie. Chociaż Lorenzo Mutiozabal to perła wśród wokalistów, to właśnie "Psichokiller" jest najlepszą kompozycją z "Apocalypse", pozwalającą wybaczyć niektóre generyczne rozwiązania. Słysząc, jak dobrze grupa radzi sobie z cięższym riffowaniem, można było oczekiwać, że na płycie pojawi się więcej takich smaczków, np. cover "Nuclear Winter" Sodomu. Jest to jednak autorska kompozycja, którą z legendami niemieckiego thrashu łączy tylko tytuł - warto ją jednak wyróżnić za przeszywające syreny we wstępie i świetną pracę basu. Mimo ogromnego talentu kompozytorskiego i techniki pozwalającej wykonać materiał na wysokim poziomie płyta nadal pozostaje, jak to się dziś często zdarza, odtwórcza - z inspiracji Maiden przeszli po prostu do Helloween. Słychać jednak tym samym, że Nightfear eksperymentuje i stara się dodać od siebie przynajmniej odrobinę na poprzedniej płycie odważyli się opowiedzieć spójną historię i nagrać concept album, na tej - jak sami przyznają - chcieli otworzyć kolejny muzyczny rozdział. Jeśli ich znakiem rozpoznawczym ma być perfekcjonizm - chyba nie może być lepiej. (4,5)

istnienia, z mężczyzną-frontmanem. Skład dopełnili basista Incinerator oraz perkusista John Berry (ten przynajmniej nie wstydzi się imienia i nazwiska, obywając się bez groźnie brzmiącego pseudonimu), a pierwszym dłuższym, po ubiegłorocznym splicie, efektem ich wspólnej pracy jest materiał "Serpent Death". Słowo "dłuższy" pojawia się tu nie bez przyczyny, gdyż ten album jest, jak dotąd, najobszerniejszy w dorobku Niemców. Zaczynają od ponad ośmiominutowego "Black Ritual Tower", numeru zakorzenionego w latach 80. i momentami nawet dość melodyjnego, a kolejne, trwające ponad pięć-sześć minut to: pierwszy singiel "Damnator's Hand", szybki i dynamiczny, miarowy i ze skandowanym refrenem "Circle Of Thirteen" oraz "Suppressive Fire", ostry, ale też całkiem melodyjny. Za to w drugim singlu (jest też teledysk) "Bleeding Heaven" chłopaki, niejako chyba dla równowagi, ostro już dokładają do pieca, podobnie jak w dwuminutowym z sekundami "Beneath A Steel Sky", "Faceless Mercenaries" czy "Void Dweller" - te numery mogłyby spokojnie ukazać się na którymś z wcześniejszych materiałów Nocturnal. Jako całość "Serpent Death" potwierdza więc, że Niemcy nie tylko wypracowali swój styl, ale też nie boją się go czasem urozmaicać, co osobiście poczytuję za plus tej udanej płyty. (5) Wojciech Chamryk

Iga Gromska

Odd Dimension - The Blue Dawn 2021 Scarlet

Nocturnal - Serpent Death 2021 Dying Victims

Avenger i spółka jakoś nigdy nie przepadali za dłuższymi wydawnictwami, preferując single, EP-ki i splity. Na czwarty album w ich dyskografii trzeba było jednak poczekać dłużej niż zwykle, bowiem jego poprzednik ukazał się wieki temu, na początku 2014 roku. Możemy jednak zespół usprawiedliwić, bo od tamtego momentu skład Nocturnal uległ niemal całkowitemu przeobrażeniu, pandemię też trzeba było uwzględnić w planach nagraniowo-wydawniczych. Zmiana najbardziej słyszalna jest taka, że wokalistkę Tyrannizer zastąpił Invoker, tak więc grupa wróciła do etapu z początku

182

RECENZJE

Koncept sci-fi o podróży dwóch mieszkańców Planety Vega w poszukiwaniu nowego miejsca do życia po tym, jak zostali nieoczekiwanie zaatakowani przez przybyszów z kosmosu, stał się kanwą opowieści przedstawionej na trzecim longplay'u włoskich prog metalowców z Odd Dimension. Podążając za nią uważnie, napotykamy na sześciu głównych bohaterów, którym odpowiadają głosy czterech wokalistów oraz dwóch mówców. Dokładnie, role podróżników Markusa i Eloise zaśpiewali Gianbattista Jan Manenti i Aileen (odpowiednio), pracownika jaskini Eristo słyszymy w wykonaniu Roberto Tiranti, zaś kochliwą Arabelle - Eliana Parodi; wersy strażnika Erika recytował Gigi Andreone a w Zarządcę / Twórcę docelowego miejsca wyprawy wcielił się Damien Dell'Amico

(tylko recytacja). Za "didaskalia" odpowiada Gianbattista Jan Manenti. Wszyscy wykazali się szczerym zaangażowaniem, ale osobiście rozczarował mnie głos Aileen w "Sands of Yazukia" - rozpoczęła baśniowo, prawie jak w japońskim anime lub w Alladin "A Whole New World" (stylizacja na: "I can show you the world / Shining, shimmering, splendid"), a kiedy kompozycja nabrała mocy, Aileen nie dostosowała tonu ani skali, pozostawiając wrażenie, że została zaproszona do studia po znajomości. Zwróćcie uwagę, co robi Jan Manenti w "Life Creators" (swoją drogą, ten gość niedawno wszedł do pierwszej ligii włoskich metalowych wokalistów w ramach zespołu The Unity). Stopniowo buduje napięcie, ukazując szeroką paletę środków wyrazu (od szeptu po zadziorny krzyk), ale cały czas bez wysiłku; w fragmencie od 3:27 do 3:42 łagodnieje (brzmi super!), a od 3:43 do 4:10 śpiewa unisono z Aileen. Chodzi mi o to, że ta chwilowa współpraca wyszła im fantastycznie, ale kiedy Aileen pozostaje sama na placu boju, faceci muszą pobiec i jej pomóc. Jan uratował jej partie w "Escape To Blue Planet", a w "The Invasion" broni się ona tylko dlatego, że przekrzykuje się z ogłuszającym hałasem ("popis" od 4:18 do 4:22 pokazuje jej granicę niekompetencji - może łudziła się, że sobie tego fragmenciku nikt nie zapętli?). Tyle w kwestii śpiewu. Cieszę się, że nie przegięli z długością konceptu jak przedostatni Therion. Składa się on z dwóch instrumentalnych introdukcji i ośmiu regularnych utworów, co łącznie daje 61 minut. Czterech instrumentalistów wykonało niemal całą warstwę instrumentalną w sposób przystępny dla rockowometalowej publiczności: gitarzysta Gianmaria Saddi, basista Gigi Andreona, klawiszowiec Gabriele Ciaccia i perkusista Marco Lazzarini. Fani włoskiego progresu mogą kojarzyć dwóch ostatnich muzyków z Secret Sphere. Pozostali również nie są nowicjuszami, stąd słychać, że wszyscy doskonale wiedzą, jaki efekt chcą uzyskać nie tylko ambitny i ciekawy, ale też konkretny. Z pewnością żadnemu artyście nie zabrakło okazji do rozwinięcia pomysłów i swobodnego pogrania fajnych dźwięków, np. w moim ulubonym - i przywodzącym na myśl rozwiązania aranżacyjne Rush - kawałku "The Blue Dawn" (tu gościnnie na klawiszach Derek Sherinian). Myślę, że Odd Dimension wysoko zawiesił sobie poprzeczkę w fazie planowania i komponowania "The Blue Dawn", przyłożył się do efektownej realizacji, ale główną grupą odbiorców i tak w praktyce pozostaną zapaleni fani prog metalowych konceptów sci-fi. Jeżeli się do nich nie zaliczacie, też możecie to polubić, ale jednak znajdziecie w HMP bardziej

ekscytujące pozycje. (4) Sam O'Black

Olórin - Through Shadow And Flame 2021 Rafchild

Olórin powstał kilkanaście lat temu, ale ostatnimi czasy jakby zszedł na plan dalszy - założony później Smoulder, w którym część muzyków tej grupy również gra, był jakby aktywniejszy, szczególnie wydawniczo. Pandemia dała jednak wszystkim więcej czasu, dzięki czemu debiutancki album Olórin stał się faktem. Wystarczy rzucić okiem na nazwę zespołu czy tytuły utworów i wszystko jest jasne - Amerykanie są zafiksowani na punkcie "Władcy pierścieni". Majestatyczny doom pasuje do takiej tematyki idealnie, tym bardziej, że trzyma poziom - to surowe, z jednej strony oszczędne, ale z drugiej całkiem dopracowane kompozycje. Szczególnie te najdłuższe utwory, jak "Descension" czy finałowy, poprzedzony instrumentalną miniaturą "Mornië" niczym z horroru, podniosły "The White Rider" z klawiszowymi akcentami, robią wrażenie, potwierdzając, że w dziedzinie tradycyjnego doom metalu Olórin radzi sobie wyśmienicie. Nieco gorzej jest z aranżacjami chóralnych refrenów, które zwłaszcza w "The Endless Stair" i najkrótszym na płycie (4'30''), najbliższym klasycznemu heavy "Durin's Tower", brzmią dość amatorsko. Ale i tak "Through Shadow And Flame" to całkiem udany debiut, a można go mieć na LP, CD lub MC, co kto woli. (4) Wojciech Chamryk

Oversense - Egomania 2021 Dr. Music

Oversense to niemiecki ansambl, który wykonuje melodyjny power metal. Powstał w roku 2012 w Obersinn i do tej pory nagrał EPkę "Dreamcatcher" (2014), duży debiut "The Storyteller" (2017) i omawianą, tegoroczną płytę "Egomania". Chciałoby się napisać, że ich power metal brzmi dość solidnie ale niestety przytłaczają go wycieczki muzyków w rejony pop-


rockowe, pop-gotyckie lub przebojowe strefy symfoniczno-powerowe. Dlatego czasami trochę ostrzej zagrają gitary czy solidnie popracuje sekcja, ale w większości utworów mocno królują radiowe melodie. Nie jest to na moje ucho. Niestety są muzycy, którzy brną w ten temat, a jak dla mnie jedynie Sonacie (Sonata Arctica) tylko na jednym ze swoich krążków udało się udanie zespolić elementy popu z melodyjnym power metalem. Cóż owi grajkowie wraz z niektórymi promotorami wykorzystują koniunkturę na takie metalowe disco czy metalizujący pop, ale przy okazji grzęzną w ślepym zaułku. Niemniej wyobrażam sobie, że ktoś szczerze lubi takie granie (żaden metalhead), tym bardziej że muzycy Oversense podeszli do sprawy bardzo profesjonalnie, a może nawet z zaangażowaniem. Utwory są dobrze napisane, fajnie zaaranżowane, znakomicie wykonane. Wydaje mi się, że nawet przekracza to pewną solidność. Słychać również, że w studio też się napracowano. Także w tych aspektach Oversense nie wciska bubli. Niestety samo podejście do muzyki zupełnie mnie nie przekonało i raczej nie ma szans aby mnie skusiło. W ten sposób "Egomania" nie wiele dla mnie znaczy, jednak jak ktoś polubił dźwięki z tego dysku niech się nie zniechęca i słucha tego co do niego przemawia. Po prostu... (1) \m/\m/

(na przykład w "Darkness and Light", gdzie w dodatku mamy dość intrygujące przejście w gitarowe riffy) czy różnych zabawach klimatem (szczególnie słychać to w utworze tytułowym). Nie tylko fakt, że kapela ta pochodzi z Grecji, może budzić skojarzenia z Firewind. Zresztą Paladine już przy okazji swojego debiutu nie uchronił się przed porównaniami z zespołem dowodzonym przez Gusa G. Inspiracje są jak najbardziej słyszalne, natomiast nie ma mowy o bezmyślnym małpowaniu. To akurat dobrze o nich świadczy. Jeżeli miałbym wyróżnić jakieś konkretne utwory z "Entering The Abyss", na pewno wskazałbym przebojowy, a jednocześnie nastrojowy "Mighty Heart", który sam lider Paladine - Nick Protonotarios określił jako najbardziej "paladinowy" kawałek na tym albumie. Jeżeli nie znacie jeszcze tej kapeli, to zacznijcie właśnie od wspomnianego powyżej tytułu. Ci, którzy oczekują nieco mocniejszych brzmień, również nie powinni czuć się zawiedzeni. "Hourglass in the Sky" zaczyna się riffem, którego nie powstydziliby się niejedni weterani thrash metalu. Nawet Nick w pewnych momentach zmienia tu swój liryczny śpiew w agresywne skandowanie (co swoją drogą świadczy tylko o jego wszechstronności). "Entering The Abyss" to album, który pokazuje, Paladine ma spore aspiracje. Jeżeli umiejętnie wykorzystają swoje szanse, to może nawet uda się im wbić do metalowego maistreamu. Kto wie… Panie Gus G., Pan lepiej uważa, bo w pańskiej ojczyźnie rosną Panu poważni konkurenci (4,5). Bartek Kuczak

Paladine - Entering The Abyss 2021 No Remorse

Paladine to grecki zespół, który działa na scenie od roku 2013. Zatem nowicjuszami nazwać ich nie można. Mają nawet na koncie pewne osiągnięcia. Za takowe na pewno można uznać występy przed Manilla Road, choć nie oszukujmy się, w ich muzykowaniu trudno znaleźć jakieś wspólne mianowniki z twórczością Ś.P. Marka Sheltona. Na swym drugim albumie zatytułowanym "Entering The Abyss" kapela ta porusza się w rejonach ulokowanych gdzieś pomiędzy power metalem a metalem progresywnym. Niby nic nowego, niby nic oryginalnego, jednak mimo wszystko warto się przy tym krążku zatrzymać choćby na chwilę. Wspomniana już progresywność objawia się przede wszystkim w konstrukcjach utworów, solówkach, brzmieniu riffów (posłuchajcie choćby tego z utworu "Between Gods And Men"), przepięknych pasażach klawiszowych

Pale Mannequin - Colours Of Continuity 2021 Ambient Media House

Okazało się, że już w trakcie sesji nagraniowej debiutanckiego albumu "Patterns In Parallel" (2019) muzycy Pale Mannequin tworzyli materiał na kolejną płytę. "Colours Of Continuity" została zarejestrowana rychło po premierze debiutu, w okresie listopad 2019 marzec 2020, tak więc zespół zdążył z większością prac przed rozpoczęciem pandemii; pozostał tylko miks i mastering, dzieło Magdy i Roberta Srzednickich z Serakos Studio. Album ukazał się dopiero w maju tego roku, ale warto było poczekać. Nie tylko z racji formy wydania CD (a warto zapoznać się z zawartością, bardzo efektownego od strony edytorskiej,

digibooka), ale też samej muzyki. Progresywny rock Pale Mannequin stał się bowiem znacznie ciekawszy i barwniejszy, zyskując przy tym na dynamice - "Colours Of Continuity" przebija "Patterns In Parallel" pod każdym względem, a to przecież udany i dopracowany materiał. Mamy tu więc charakterystyczny dla zespołu klimat i sporą dozę melancholii w bardzo melodyjnym wydaniu (opener "The Sleeper", przepiękny "Inkblot", na poły balladowy "Maniac`s Mind"), coś, co na pewno zainteresuje fanów Riverside, ale też na przykład Pink Floyd albo i Snowy'ego White'a z okresu "White Flames". Równie dobrze prezentują się szlachetnie przebojowe kompozycje singlowe: zróżnicowana rytmicznie i aranżacyjnie, dłuższa "Most Favourite Trap" i "Scattered", potwierdzając, że w żadnym razie nie jesteśmy skazani na radiowe katusze z dźwiękami muzykopodobnymi, o ile oczywiście znajdzie się ktoś zainteresowany ich emisją. Nastąpiło też twórcze rozwinięcie innych wątków z debiutu, bo już wtedy Pale Mannequin lubił dla kontrastu zabrzmieć mocniej. Dlatego "Inertia", początkowo fajnie kojarząca mi się z Budką Suflera z okresu pierwszych LP's, ma też niemal metalowe momenty (choćby doomowy riff w zwolnieniu), a w mrocznym utworze tytułowym mamy z kolei nie tylko surowiej brzmiące partie, ale też wokale ocierające się o growling. Z kolei fanów typowo progresywnej stylistyki pewnie najbardziej ucieszy finałowy "In Mono", ale nie będę zdradzał co i jak, warto posłuchać i odkryć samemu wszystkie smaczki tej długiej kompozycji. Zaciekawia też warstwa tekstowa, bo jak wyjaśnia lider grupy Tomasz Izdebski: "Inspirowaliśmy się tym, jak często nie jesteśmy w stanie dostrzec rzeczy z powodu zbyt wąskiej perspektywy, bycia zbyt blisko wydarzeń, które próbujemy analizować. Zrobienie kroku w tył i spojrzenie z daleka pozwala zrozumieć, dostrzec odcienie pośród tytułowych kolorów, podczas gdy z bliska - bywają one nie do odróżnienia. Sporo tekstów jest odniesieniem do potrzeby nieustannej kategoryzacji otaczającej nas rzeczywistości". Powstała więc piękna i pod każdym względem urozmaicona płyta, kolejny dowód na to, że polski rock progresywny wciąż ma się bardzo dobrze. (6) Wojciech Chamryk Paranorm - Empyrean 2021 Redefining Darkness

Hasła "kiedyś było lepiej" czy "przed laty wyglądało to zupełnie inaczej" z jednej strony śmieszą, jednak z drugiej sporo w nich prawdy. Weźmy bowiem zespół Paranorm, powstały w roku 2008, debiutujący albumem dopiero po 12 latach istnienia. Kiedyś było to nie do pomyślenia, żeby tak dobrze grający zespół musiał tak długo

czekać na długogrający materiał, nawet jeśli miałby on ukazać się nakładem jakiejś niszowej wytwórni czy nawet wydany własnym sumptem. Teraz takie późne debiuty nikogo już nie dziwią, znak czasów i tyle. Dobrze jednak, że "Empyrean" ujrzał w końcu światło dzienne, bo to kawał świetnej muzyki. Teoretycznie szufladkowanej jako progresywny thrash, ale dajmy sobie spokój z etykietkami: to po prostu mocny, zaawansowany technicznie, nierzadko wręcz finezyjny, a czasem nawet dość brutalny, metal, tak od Coroner do Vektor, jeśli mam już podać jakieś zbliżone stylistycznie nazwy. Poszczególne kompozycje są długie i rozbudowane, skrząc się licznymi fajerwerkami aranżacyjnymi czy świetnymi solówkami, że o poziomie perkusisty nie wspomnę, ale w sumie ten potencjał nie może dziwić, skoro zespół miał tyle lat na dopracowanie materiału. Można więc śmiało powiedzieć, że "Empyrean" to takie swoiste the best of Paranorm, skoro obok najnowszych mamy tu również starsze numery. Wszystkie uderzają jednak z taką samą mocą, tworząc zwarty, dopracowany album najwyższej jakości, z killerami "The Immortal Generation", "Edge Of The Horizon" czy "Intelligence Explosion" na czele - to prawie 55 minut muzyki, ale ani się obejrzałem, jak włączałem "Empyrean" po raz kolejny. (5,5) Wojciech Chamryk

Parish - God's Right Hand 2021 Dying Victims

Cztery utwory, cztery postaci biblijne, cztery historie. Debiutancka EP-ka proto-rockowej grupy Parish "God's Right Hand" przypomina, czym są Zaraza, Wojna, Głód i Śmierć. Każdy utwór poświęcono jednemu z Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Na słuchacza czeka też jednak przeprawa przez życie pozagrobowe. Odradza się także heavy rock ery przed metalem, jaki jest dziś znany. Parish udowadnia, że ma się dobrze. Wśród inspiracji formacja wymienia Witchfinder General, Coven i oczywiście Black Sabbath. Podobnie, jak w każdym z wymie-

RECENZJE

183


nionych zespołów, gra tu tylko jeden gitarzysta. Nie jest to jednak żaden mankament - świat protometalowego hard rocka udowadniał wielokrotnie, że przesterowany bas i gitara w stylu Iommiego to dla tego gatunku połączenie idealne. Iommi i Butler faktycznie zdaje się czuwać nad całą EPką jest tu solidne, chwytliwe riffowanie i współpracujący z liniami gitary i wokalu pulsujący bas. "God's Right Hand" od pierwszego utworu ("Apothecary") przypomina fuzję psychodelicznego rocka z lat 60. z pierwszymi płytami Black Sabbath. Rozpędzony, ciężki riff zwiastuje przybycie pierwszego Jeźdźca. Dominujący fuzz, brzmiący znajomo wokal pokrzykujący "Oh Lord!" przed, prosta chwytliwą, oparta głównie na pentatonice solówką - mamy tu wszystkie składniki sprawiające, że kawałek mógłby się znaleźć na "Vol 4." Ozzy'ego i spółki. Podobnie jest w przypadku "The Plea", który, szczególnie w harmoniach, jest trybutem dla "A National Acrobat". Równie dobrze można go też uznać za przepuszczoną przez cięższy filtr wersję Bang czy Jerusalem. Najdłuższa kompozycja na płycie, "In the Shadow of the Hill", to nieślubne dziecko "A National Acrobat" i "Snowblind", których ducha słychać w linii wokalu i solówce. Utwór zawdzięcza jednak swoje powstanie nie tylko czwórce z Birmingham, ale też… Iron Maiden. Członkowie zespołu, doceniając to, jak Maideni potrafią łączyć historię z muzyką, postanowili napisać tekst o siedemnastowiecznej bitwie pod Edgehill. Wojnę uosabia trzeci z Jeźdźców. Anglia jest dla Parish domem, z kolei opowieść o starciu, które doprowadziło do trzyletniego konfliktu jedną z wielu inspiracji. Nie powinna zwodzić nazwa, tytuł czy okładka zaczerpnięte z motywów chrześcijańskich. Członkowie zespołu czerpią nie tylko z tej religii, ale też - jak "Shadow of the Hill" - prawdziwych wydarzeń, również mitów, czy angielskiego folkloru. W stronę folku skłania się zamykający EPkę, najkrótszy "By a Bandit's Knife". Parish rezygnuje (przynajmniej początkowo) z silnego przesteru i daje muzyce więcej przestrzeni. Utwór jest hołdem dla psychodelii lat 60. i 70. To dowód na to, że muzyka Parish nie jest jedynie próbą zmierzenia się z gigantami, a udaną mieszanką wszystkich inspiracji nie tylko członków zespołu, ale też współczesnej sceny metalowej. Ostatni z Jeźdźców przybył. To nieczęsty przypadek, gdy chciałoby się, by Apokalipsa potrwała jeszcze dłużej. To nie tylko hołd dla prekursorów doom i heavy metalu, ale spójna i przemyślana EPka koncepcyjna, która nie jest jedynie ich kopią. Parish nie zwiastuje nią apokalipsy, a własny sukces, będąc jedną z najciekawszych współczes-

184

RECENZJE

nych propozycji w gatunku. Płyta ukazała się pod szyldem wytwórni Dying Victims Productions i została nagrana w analogowym Holy Mountain Studios. (5) Iga Gromska

Paul Gilbert - Werewolves In Portland 2021 Mascot

Już na poprzedniej płycie, nie bez kozery zatytułowanej "Behold Electric Guitar", Paul Gilbert potwierdził, że jest gitarzystą nad wyraz uniwersalnym, a trzymanie się jednej, wypracowanej przed laty stylistyki nie jest dla niego. Album numer 16 "Werewolves In Portland" akcentuje to tym dobitniej tym bardziej, że to w 100 % autorska i solowa płyta, bowiem Gilbert zagrał na wszystkich instrumentach. Można rzec, że bez pandemii by jej nie było, ale dzięki temu mamy okazję poznania gitarzysty Racer X i Mr. Big z nieco innej strony, kiedy jest również basistą i perkusistą. I trzeba przyznać, że daje radę, nawet w tych trudniejszych rytmicznie partiach numerów czerpiących z fusion zwłaszcza w utworze tytułowym i "Professorship At The Leningrad Conservatory" gra z dużym "czujem". Mamy tu też klimaty funky ("Hello North Dakota!"), inspirowaną dokonaniami The Beatles balladę "Meaningful" czy sporo blues rocka. Finałowego "(You Would Not Be Able To Handle) What I Handle Everyday" nie powstydziłby się sam Stevie Ray Vaughan, z kolei w "I Wanna Cry (Even Though I Ain't Sad)" Gilbert płynnie łączy bluesa z jazz rockiem, a poza przecudnej urody solówkami mamy w nim również fajny, basowy pochód - jednak co wirtuoz, to wirtuoz. Są też bardziej konwencjonalne utwory, można rzec piosenki bez wokali ("My Goodness" i "Argument About Pie"), tak więc całość jest nad wyraz dopracowana i urozmaicona zresztą po kimś takim jak Paul Gilbert nie spodziewałem się niczego innego. (5) Wojciech Chamryk Pharaoh - The Powers That Be 2021 Cruz del Sur Music

"The Powers That Be" to nie tylko tytuł piątego krążka amerykańskiej grupy Pharaoh, ale również otwierającego go kawałka. Dodajmy, że tytuł jak najbardziej adekwatny, gdyż czego jak czego, ale mocy to tu nie brakuje. Otwarcie tej płyty

jest naprawdę potężne, jednak nie jest ono pozbawione chwytliwości, a w solówkach gościnnie występujący tu gitarzysta zespołu Voivod Daniel Mongrain popisuje się swym talentem instrumentalnym. Zaskakujące zwolnienie w środku nadaje temu kawałkowi naprawdę magiczną aurę. Idąc dalej w głąb muzycznej zawartości tego albumu, trafiamy na bardzo melodyjny "We Will Rise", który w bezpośredni sposób nawiązuje do twórczości gigantów NWOBHM. Nieco zabawnym wydaje się fakt, iż sami muzycy twierdzą, że numer ten jest zainspirowany twórczością grupy... The Police. Swoją drogą ciekawe, co by na to powiedział Sting. Zostawmy jednak "gdybanie" na kiedy indziej i skupmy się na omawianym albumie. W podobnym tonie co "We Will Rise" utrzymany jest "Lost in the Waves". Nie, nie ma tam co prawda żadnych wpływów The Police (przynajmniej ja takowych nie dostrzegam). Usłyszymy tam natomiast maidenowe gitary i refren w stylu Helloween. Na "The Powers That Be" nie brakuje też thrash metalowych elementów (wstęp do "Ride Us to Hell"), jednak nie są one dominujące. Na uwagę zasługuje jeszcze numer "When the World Was Mine". Moment, w którym balladowy wstęp zupełnie niespodziewanie przechodzi w szybki galopujący riff, może wywołać w słuchaczu ciarki. Dużym atutem albumu jest śpiew Tima Aymara. Facet ewidentnie przechodzi drugą młodość, a "The Powers That Be" to zdecydowanie najlepszy album Pharaoh od strony wokalnej. Tim zaśpiewał tu swoje partie naprawdę wzorowo! (4) Bartek Kuczak

Plant My Bones - Stage 1.0 2021 Inverse

Fińska grupa oddaje pod ocenę swą debiutancką EP. Plant My Bones to troje młodych ludzi: Jenna Kosunen, nie tylko wokalistka, ale też klawiszowiec i basistka, gitarzysta Elias Ruuska oraz perkusista Konsta Ruuska. "Stage 1.0" potwierdza, że talentu im nie brakuje, a najbardziej kręci ich klasy-

czny rock przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Utrzymany w średnich tempach, dość surowy, ale zwykle niemocny pod względem brzmienia, nawet jeśli idący w stronę hard rocka ("The Tiger Song" z organowymi brzmieniami i nośnym refrenem, oparty na podobnych rozwiązaniach, ale bardziej gitarowy "Back On The Clouds"). Nawet jeśli zagrają nieco żywiej ("The Scheme"z dynamiczną perkusją, fajnym riffem i ostrym, zdublowanym śpiewem), to wszystko po chwili wraca do normy, za sprawą "Solar Soul" czy "Red River", nie bez przyczyny wybranego do promocji. Całości słucha się jednak bardzo dobrze, widać też, że to zespół mający coś do przekazania, nie próbujący tylko załapać się, na wciąż modny, nurt retro rocka. (4) Wojciech Chamryk

Pounder - Breaking the World 2021 Shadow Kingdom

"Jeśli jesteś zbyt cool żeby słuchać pierwszego W.A.S.P, to jesteś też zbyt cool dla mnie." - powiedział w ostatniej rozmowie z HMP Matt Harvey, lider amerykańskiego Pounder i te słowa bardzo to do mnie trafiły. Mam wrażenie, że w dzisiejszym metalowym światku wykształciła się spora grupa "prawdziwków", dla których większość nazw mniej ekstremalnych od Venom jest już obciachowa, kochanie Iron Maiden jest objawem pozerstwa, a funkcja ludyczna powinna zostać wykreślona z historii heavy metalu. Pounder tymczasem jest przykładem grania pokazującego, że można robić tradycyjne heavy o intensywności speed metalu, duchu Motorhead i riffach rodem z NWOBHM, a przy tym zawrzeć w nim luz, radość i klimat wczesnego Twisted Sister. Żeby było ciekawiej, mówimy o projekcie facetów związanych na co dzień z takimi nazwami jak Carcass czy Gruesome. I co teraz ekstremiści? "Breaking The World" idzie tropem tego klimatu o krok dalej od poprzedniczki ("Uncivilized" z 2019 roku). Prócz typowego już dla Pounder speedowego brudu i intensywności, jest tu sporo melodii pachnących amerykańskim hair metalem, jak np. w "Hard Road To Home", "Give Me Rock" czy "Never Forever" (w tym ostatnim mamy nawet syntezatorowe ozdobniki o niemal synth-popowym klimacie) to zresztą chyba najchwytliwsze momenty na płycie. Ale oczywiście po odsłuchu albumu zostaje w głowie troszkę więcej - jak choćby nie-


co wolniejszy utwór tytułowy z marszowym rytmem i hymnicznym refrenem. Jeśli idzie o nastrój, na pewno w porównaniu do "Uncivilized" jest tu zdecydowanie mniej mroku. Właściwie jedyne momenty gdzie mamy z nim trochę do czynienia to utwór tytułowy i bardziej klasyczny, rozpędzony zamykacz "Deadly Eyes". Całościowo "Breaking The World" prezentuje się bardzo przyzwoicie, ma wręcz potencjał płyty nadającej się na metalową imprezę. Co jeszcze ważne - nie dłuży się. Jest to krótki, konkretny strzał, nie pozbawiony mocy i melodii zarazem, a czerpiący z dosyć różnorodnych wzorców, które łączy wspólny rdzeń o nazwie heavy metal. Polecam jako przyjemny, niezobowiązujący materiał do posłuchania w samochodzie albo przy piwie. Czy to jakaś szczególna płyta z potencjałem na zostanie klasykiem? No pewnie nie, przecież to zwykły, generyczny metal. Ale na pewno zapewni sporo rozrywki. (4) Piotr Jakóbczyk

Project: Roenwolfe - Edge Of Saturn 2021 Divebomb

Drugi album tego amerykańskiego projektu ukazał się po kilku latach ciszy z jego strony. Na "Edge Of Saturn" Patrick Parris i Alicia Cordisco kontynuują ścieżkę obraną na debiutanckim "Neverwhere Dreamscape", proponując dopracowany, robiący wrażenie power/ thrash metal. Słychać, że przede wszystkim inspirowały ich rodzime zespoły (Nevermore, Forbidden, Toxik czy Realm), nie unikają też jednak nawiązań do dokonań duńskiego Artillery albo Control Denied, progresywno/tradycyjnie metalowego projektu Chucka Schuldinera z Death. Poszczególne utwory są więc dynamiczne: czasem bardziej powerowe (opener "Song Of Kali") czy stricte thrashowe ("Of Mice And Strawmen"), albo bardziej w stylu heavy/speed ("Mastermind Manipulators"). Łączą je wszystkie patetyczne, momentami epickie, a do tego całkiem melodyjne refreny - ten ze "Starbound Butcher Of My Dreams" jest wręcz przebojowy, a i "Something More" trudno pod tym względem odmówić chwytliwości. Balladowy, później wzmocniony, "Promethium" też jest niczego sobie, a Patrick Parris pokazuje w nim, że ma kawał głosu. Krótsze utwory dopełniają na "Edge Of Saturn" dłuższe kompozycje, tytułowa,

dość epicka w formie i "Aeternum Vale": z mocarnym, doomowym wstępem, partiami syntezatorów i thrashową łupanką w środku, przechodzącą w końcówce w jakieś etniczne, również wokalnie, partie. Mamy tu też "The Dreaming God", opisany jako alternate reality version, ale to typowy bonus, z szybkim tempem i ryczącym gościnnie, dość monotonnie, Luxem Edwardsem. Całość jednak zdecydowanie na: (5). Wojciech Chamryk

Rapid Strike - Rapid Strike 2021 WormHoleDeath

Ta chorwacka grupa gra metal od kilkunastu lat, chociaż zanotowała też pewną przerwę - pewnie dlatego "Rapid Strike" jest dopiero jej drugim albumem. Od razu rzuca się w oczy, że skład jest zaledwie trzyosobowy, wokalistka (nowa na pokładzie Brytyjka Bexie James) i gitarowy duet Hrvoje Madiraca/ Ante Pupaèić, dlatego wnoszę z brzmienia perkusji, że "zagrał" automat, co na pewno jest pierwszym minusem. Drugi, znacznie większy, to warunki głosowe frontwoman, śpiewającej bez wyrazu i niezbyt mocno. Na dobrą sprawę jej głos sprawdza się tylko w balladach ("Sailing On", "Losing You"), w utworach dynamiczniejszych, wymagających wokalnego "wygaru" pani James zdecydowanie rozczarowuje, zwłaszcza w wywrzeszczanym "Betrayal Is A Sin" i najsłabszym również od strony muzycznej, finałowym "Shout It Out". W innych utworach jest nieco lepiej, ale słychać, że stworzyli je gitarzyści zafiksowani na punkcie swych instrumentów, dlatego solówki są tu najważniejszymi i faktycznie najefektowniejszymi elementami; reszta partii często odstaje już in minus, co z każdym kolejnym odsłuchem doskwiera coraz bardziej. Rapid Strike mają więc potencjał, ale póki co jest tak sobie. Może do trzech razy sztuka? (2,5) Wojciech Chamryk Ravager - The Third Attack 2021 Iron Shield

Ravager z każdą kolejną płytą potwierdza, że teutoński thrash to nie tylko stara gwardia pokroju Sodom, Kreator, Destruction czy Tankard. I dobrze, bo liderzy tych klasycznych i kultowych zarazem zespołów przecież nie młodnieją, za jakiś czas ktoś będzie musiał przejąć pałeczkę w tej thrashowej

sztafecie. Ravager najnowszym albumem "The Third Attack" zgłasza więc swą gotowość do sukcesji po weteranach, proponując urozmaicony, bardzo udany materiał. Słychać na nim nie tylko odniesienia do twórczości w/w zespołów, ale też kapel amerykańskich, z wczesną Metalliką czy Exodusem na czele. Jest więc ostro, siarczyście ("Planet Hate", brutalny wręcz "King Of Kings"), ale też i technicznie ("Back To The Real World", "A Plague Is Born"). Sporo też w tych kompozycjach wpadających w ucho melodii, ciekawych motywów, takich jak w "My Own Worst Enemy" czy "Priest Of Torment", a to kolejny plus, bo nie sztuka wydać płytę z blisko trzema kwadransami łomotu i jazgotu, trzeba ten materiał jeszcze dopracować i zróżnicować. Najciekawszym przykładem takiego podejścia jest znakomita, rozbudowana kompozycja finałowa "Destroyer": najpierw balladowa, ale później już thrashowa do szpiku kości, pełna pędu i dzikiej energii, do tego z nawiązaniami do bardziej tradycyjnego metalu - to ponad osiem minut muzycznej uczty, nie tylko dla fanów thrashu. "The Third Attack" to bez dwóch zdań najlepsza dotąd płyta w dorobku Ravager i liczę, że nie spoczną po niej na laurach, bo stać ich jeszcze na wiele. (5) Wojciech Chamryk

Rhapsody Of Fire - I'll Be Your Hero 2021 AFM

Włosi ledwo co, bo w roku 2019, wydali album "The Eighth Mountain", na jesień mają już gotowy kolejny "Glory Of Salvation", ale nie pozwalają fanom o sobie zapomnieć, podsuwając im EP "I'll Be Your Hero". To długi materiał, trwa bowiem 40 minut, ale skierowany tylko do najzagorzalszych zwolenników Rhapsody Of Fire. Innych może zainteresować singlowy, całkiem udany i chwytliwy, chociaż mało metalowo brzmiący (schowane w miksie gitary) tytułowy utwór. Co do reszty mam wątpliwości, bo to taki misz-masz: japoński bonus "Where Dragons

Fly", jeśli wierzyć opisowi plików, nagrany na nowo, a do tego dwa numery koncertowe. "Rain Of Fury" i "The Courage To Forgive" zarejestrowano podczas trasy promującej "The Eighth Mountain" i jest to potwierdzenie, że na żywo zespół brzmi ciut mocniej (chociaż wciąż dość syntetycznie), a wokalista Giacomo Voli nie tylko daje radę głosowo, ale też świetnie nawiązuje kontakt z publicznością. Reszta materiału to już tylko ciekawostka, cztery wersje patetycznej ballady "The Wind, The Rain And The Moon": angielska, znana z ostatniej płyty, włoska, hiszpańska i francuska. Najwidoczniej zespołowi zamarzyło się coś na kształt "Father" Manowar, tyle, że nie zrealizowanego z takim rozmachem, bo Amerykanie nagrali aż kilkanaście wersji tej kompozycji, nawet po polsku. (3,5) Wojciech Chamryk

Rhabstallion - Back In The Saddle 2021 Golden Core

Piękne to są zrządzenia losu. Po latach artystycznej tułaczki, po nagraniu kilku taśm demo szmat czasu temu, w końcu udaje się zrealizować pełny album. Jeszcze, o dziwo, brzmiący tak, jakby go właśnie wyciągnęli z archiwum. Panie i panowie - przed wami najprawdziwsze NWOBHM z 2021 roku Rhabstallion i ich "Back In The Saddle". Nakładem Golden Core Records ukazuje się kompakt i winyl. Czarna płyta ma dodane cztery bonusy, których nie ma na CD i trochę inaczej ułożone kawałki. Zresztą jest to podwójne wydanie, w formie gatefold. Nieważne jednak jakie wpadnie wam w ręce, w obu przypadkach otrzymacie świetne granie utrzymane w klimacie początku lat 80. z deszczowej Anglii. No też w sumie jak ma być inaczej, skoro w składzie Rhabstallion są starzy wyjadacze. Zespół powstał w 1977 roku i działał do 1984, a później dopiero trzy lata temu zebrał się w kupę. Andy Wood, Stuart Toddington, David Thompson odpowiedzialni za gitary (Andy jest również wokalistą), a sekcja rytmiczna należy do Grahama Hoopera (bas) i Jacka Himswortha (perkusja). Wszyscy tworzyli Rhabstallion w większym lub trochę mniejszym stopniu na przełomie lat 70. i 80. Co z muzyką? Kurczę to świetna podróż w czasie. Album "Back In The Saddle" to niczym nie wymuszone granie. Zatrzymane w okresie rozkwi-

RECENZJE

185


tu NWOBHM. Momentami może przypominać trochę UFO czy inne hard rockowe załogi z tamtych lat, ale to nie dziwne, wszakże raczkujący heavy metal był oparty w głównej mierze na klasycznym fundamencie. Rhabstallion to nie brzmienie Iron Maiden albo Raven, bardziej zbliżyłbym ich do Saxon. Nawet czasem wokalnie przebrzmi echo Biffa Byforda, a rytmika przetoczy się kołami ze stali. Nie chodzi tu o analizowanie i rozkładanie na czynniki pierwsze. Nie dajmy się zwariować i zabić przyjemność obcowania z naprawdę dobrym krążkiem. Wiadomo prochu tutaj nie wymyślono i Rhabstallion dla poniektórych może być po prostu karykaturą zamierzchłych czasów, ale żeby dziś taki materiał wychodził spod palców młodzieży to by się gęba cieszyła. Bo "Back In The Saddle" to nie tylko porośnięty mchem schemat NWOBHM, to także umiejętnie wklejona nowoczesność i świeże, porywające riffy czy solówki. Pełen pasji śpiew i motoryka sekcji. To absolutnie nie jest kaprys starszych panów - to rzecz wynikająca z serca do muzyki! Co tutaj więcej pisać - trzeba słuchać. Dla fanów gatunku rzecz myślę obowiązkowa. Też głównie do nich jest adresowany "Back In The Saddle". Co nie znaczy, że wielbiciele szybszych i agresywniejszych tematów nie znajdą tu czegoś dla siebie. To solidna dawka muzyki na poziomie i odkrywanie jej przyniesie pewnie sporo zaskoczeń. To, mówiąc krótko, równa i szalenie pozytywna płyta. (5 ) Adam Widełka

Right Stripped - Daylight Into Darkness 2021 Self-Released

Jak na zespół założony jeszcze w początku obecnego stulecia Right Stripped poczynają sobie nad wyraz niemrawo - tyle, że po wieloletniej przerwie zdołali zmobilizować się i wydali niedawno czwarty album. Nie mam pojęcia do kogo "Daylight Into Darkness" jest adresowany: to ponoć progresywny metal, ale tak kiepski, że jakiegoś szczególnego powodzenia, poza kręgiem rodziny i najbliższych znajomych, tej płycie nie wróżę. Opener "We Will Rise" jest nawet niezły, ale Joe Kiesgen od razu potwierdza, że wokalista z niego żaden, a syntetyczne brzmienie też nie pomaga. Ba, następny w kolejności "Now That You're Sober" jest muzycznie jeszcze lepszy, bazując na patentach z przełomu lat 70. i

186

RECENZJE

80. i uderzając kąśliwym riffem, ale frontman nie odnajduje się w tej stylistyce, a jego słaby głos bardziej pasowały do jakiegoś zespołu grunge. Sam również chyba to dostrzegł, bowiem w utworze tytułowym mamy więcej growlingu, ale mimo symfonicznych aranżacji to żaden prog, a do tego całość brzmi potwornie, niczym z gry komputerowej sprzed lat. Nowoczesny "Inner Lies" z nijakim wokalem, od ryku czystego śpiewu, też nie ma mocy. W kolejnych utworach jest niestety podobnie, z kulminacją w postaci popowego koszmarka "Three Years" i 10-minutowego "Against The Tide", w którym Right Stripped miotają się od sztampowego, nowocześniej brzmiącego rocka do brzmień hard'n' heavy, próbując połączyć to wszystko w pseudo progresywnej formie. Niestety, nie wyszło. (1) Wojciech Chamryk

Robin McAuley - Standing On The Edge 2021 Frontiers

Robin McAuley jest aktywny od wielu lat, ale rzadko wydaje albumy solowe - poprzedni, bagatela, ukazał się w roku 1999! Oczy-wiście świetnie słucha się takiego(!) głosu z płyt Grand Prix, Far Corporation czy nagranych z różnymi składami Michaela Schenkera, ale premiera "Standing On The Edge" ucieszyła pewnie nie tylko mnie. Robin jest bowiem, mimo ukończenia 68 lat, w formie, a jego nowy materiał, w głównej mierze stworzony przez kumpla z Grand Prix, od wielu lat klawiszowca Uriah Heep Phila Lanzona, też trzyma poziom. Mamy tu więc 11 utworów, utrzymanych w stylistyce melodyjnego hard'n'heavy/ AOR lat 80., nieodległych od dokonań MSG czy Survivor, z którymi wokalista również przed laty współpracował. W dodatku każdy z tych numerów to potencjalny materiał na przebój - aż łapię się na tym, że zaczynam z Robinem podśpiewać, co wywołuje niejakie zdziwienie psa, nieprzyzwyczajonego do takich "atrakcji" przy słuchaniu muzyki. Świetnie "wchodzi" choćby opener "Thy Will Be Done", lżejszy "Late December", archetypowy dla lat 80. "Do You Remember" czy ballada "Run Away", w której Robin czaruje głosem niczym na płytach "Perfect Timing" czy "MSG". Są też utwory mocniejsze: "Standing On The Edge", "Chosen Few", "Supposed To Do Now", "Running Out Of Time" z wokalną "żyletą" oraz "Like

A Ghost" z klawiszowymi partiami nawiązującymi do The Who (Alessandro Del Vecchio, a jakże). (6), bez dwóch zdań. Wojciech Chamryk

Rubicon - Demonstar 2021 Rock City

Heavy/power metal w wykonaniu tego rosyjskiego zespołu jest więcej niż interesujący. OK, rosyjsko/ francuskiego, bo od dwóch lat gitarzystą Rubicon jest Bob Saliba, frontman grupy Debackliner (wywiad i recenzja do znalezienia w archiwalnych numerach HMP). Sama nazwa Rubicon nie jest zbyt oryginalna, bo tak nazywało się wczesne wcielenie grupy Night Ranger, firmujące w roku 1978 LP "Rubicon", ale ich młodsi, rosyjscy imiennicy grają znacznie ostrzej. Pomimo posiadania w składzie pianistki Ekateriny Pobedinskiej nie ma tu mowy o przeładowaniu aranżacji syntezatorowymi pasażami - rzecz jasna są one słyszalne, ale nie w nadmiarze, częściej jako introdukcje czy jakieś tła, w solówkach też wyżywa się gitarzysta. Dzięki temu "Demonstar" tylko zyskuje na mocy; tym bardziej nawet, że mamy tu również odniesienia do doom ("Snake King"), brytyjskiego ("Down The Darkness") czy nawet black metalu (blastowe "If It Bleeds" i "Robot God"). Swoje dokłada też wszechstronny wokalista Ivan Bulankov, mający w głosie coś z maniery Dickinsona. Szkoda tylko, że nie wszystkie utwory są na takim samym, wysokim poziomie, bo monotonny jako całość "Neon Gladiators" i sztampowy "The Darkness Machine" nieco odstają od reszty materiału, ale mimo tego "Demonstar" i tak trzyma poziom. (4,5) Wojciech Chamryk

Running Wild - Blood on Blood 2021 Steamhammer/SPV

Minęło pięć długich lat, od kiedy ostatni raz mieliśmy okazję usłyszeć nowy materiał najsłynniejszych piratów heavy metalu. "Rapid Foray" można zaliczyć do płyt udanych, jednak pod adresem

zespołu pojawiało się coraz więcej zarzutów fanów, dotyczących przypominającej automat perkusji czy też faktu, że dzisiejsze Running Wild to już bardziej solowy projekt Rolfa Kasparka. Choć faktycznie współcześnie grający z nim muzycy pojawili się w historii zespołu stosunkowo niedawno, bo kilka lat temu, Rock n' Rolf udowadnia, że choć Running Wild tworzą głównie jego zdolności kompozytorskie i (jeszcze) niewyczerpana kreatywność, obecny skład nie stanowi jedynie tła dla realizacji jego pomysłów. Tak jest w przypadku "Blood on Blood", płyty, którą Kasparek uznał za jeśli nie najlepszą, to jedną z najlepszych w swojej dyskografii. Zaangażowany w proces powstawania perkusista Michael Wolpers jest tu autorem ciekawych rytmicznych rozwiązań, a Peter Jordan (gitara) i Ole Hempelmann (bas) uzupełniają się z liderem jak należy. Uformowanie stałego składu bez konieczności współpracy z muzykami sesyjnymi to jednak nie jedyna mocna strona. "Blood on Blood" jest pełne skrajności, napakowane najlepszymi, stosowanymi dotąd przez Running Wild rozwiązaniami - i choć część z nich to powielanie dobrze sprzedających się schematów (wesołe, "pirackie" kawałki do pośpiewania w tłumie i wypicia rumu w gronie znajomych), są tu o wiele dojrzalsze zaskoczenia, nawiązujące, jak to Running Wild ma od lat w zwyczaju, do wydarzeń historycznych. Co ciekawe - te skrajności idealnie oddaje właśnie pierwszy i ostatni utwór na płycie. Jednak po kolei. Przy pierwszym zetknięciu z "Blood on Blood" słuchacz jest nastawiony po prostu na dobrą zabawę, o co muzycy dbają od lat i są w tym faktycznie niezastąpieni od czasów "Under Jolly Roger". Tytułowy kawałek, będący pochwałą braterstwa i wesołych riffów, fanów takiego oblicza ucieszy, innych może trochę zrazić infantylnością i przypominać odgrzewany kotlet. Takie jest i było (choć nie od zawsze) Running Wild pocieszne, braterskie i pirackie, jednak ten efekt przedstawienia zespołu "w pigułce" z lepszym rezultatem udało się osiągnąć jednemu z singli z albumu, "Diamonds and Pearls" - z chwytliwym, zapadającym w pamięć refrenem i instrumentalną pochwałą lat 80. Drugi kawałek pozbawia jednak wszystkich złudzeń i niewiary w możliwości zespołu: "Wings of Fire" to przypominający znakomitym riffowaniem (w czym Rolf jest najlepszy) "One shot at Glory" Judas Priest, bardzo dobrze napisany numer w zupełnie innym, niż pierwszy klimacie, w którym Kasparek ma okazję wykazać się także wokalnie. A wokal jest tu niezmienny, tak jak towarzyszący mu od lat na sesjach nagraniowych ukochany Gibson Explorer (choć na


"Blood on Blood" usłyszeć można także strata, a nawet telecastera!). Nie brakuje udanych solówek sztandarowym przykładem będzie "Crossing the Blades", kolejny utwór o braterstwie, bo tekst opowiada o muszkieterach - pełen świetnie zagranych arpeggios, z których ilością nie przesadzono. O podobną dawkę energii dbają też "Say your Prayers" czy "Wild & Free", które nie są tylko przypadkowymi wypełniaczami pomiędzy najmocniejszymi punktami albumu. Są także próby pozornego, "balladowego" wyciszenia w postaci "One Night, One Day" - wciąż jednak utrzymane w "zabawowym" klimacie - Running Wild ma swój sposób na takie numery, w końcu "Ballad of William Kidd" również nie był typową balladą. Najbardziej zaskakujący jest jednak dojrzały, dziesięciominutowy utwór poświęcony wojnie trzydziestoletniej, "The Iron Times (16181648)". Ciekawie rozwijająca się opowieść, przypominająca czasy (również pełniącego funkcję zamykacza albumu) "Treasure Island" takiego Running Wild nie mieliśmy okazji usłyszeć od lat. Nawiązań do poprzednich dokonań jest znacznie więcej: "The Shellback" to nic innego jak kontynuacja klimatu i konceptu z "Black Hand Inn", szczególnie tytułowego kawałka, z intro o średniowiecznym czy też celtyckim zabarwieniu. Jeśli chodzi o teksty, Rolf skupił się na jednym ze swoich ulubionych tematów, czyli przepowiedniach. Zamiast klasycznych nawiązań do Nostradamusa i Biblii, kilka utworów z "Blood on Blood" przypomina postać Jana z Jeruzalem. Tym razem jest jeszcze ciekawiej, bo płyta powstawała i została wydana w okresie również "przepowiedzianej" pandemii. Ta jednak nie tylko nie wpłynęła negatywnie na proces twórczy Running Wild, ale wręcz mu pomogła. Pięcioletnia przerwa, choć stosunkowo długa, okazała się być strzałem w dziesiątkę - pozwoliła materiałowi pisanemu już od czasów "Rapid Foray" dojrzeć. Niektórzy mogą mieć problem z różnorodnością "Blood on Blood" nie pod względem znalezienia się na niej utworów bardzo skrajnych, a ich brzmienia, które momentami także znacząco się od siebie różni (co słychać już pomiędzy pierwszym, a drugim - nie tylko klimatem, a produkcyjnie). Rolf tłumaczy jednak, że jest to celowy zabieg indywidualizowania piosenek, z których każda miała zrealizować założony przez niego cel - i może właśnie to spowodowało, że na płytę musieliśmy czekać tak długo. Osobiście mnie to nie razi, a dowodzi pewnej konsekwencji. Przede wszystkim słychać, że "Blood on Blood" to album z pomysłem, a nawet wieloma pomysłami, w końcu w dyskografii Running Wild nie znalazła się ostatnio aż tak rozbudowana

płyta, zahaczająca o tyle nawiązań do poprzedników i rozwiązań, które nawet nie były poprzednio stosowane (choćby, w niektórych przypadkach, zabawa formą kawałków i wyjściem poza schemat zwrotek i refrenów stosowany w większości z nich). Różnorodność to jedno, ale co z jakością? Z pewnością nie jest to zbiór samych hitów, jednak trudno mówić o tym, że którykolwiek numer znalazł się na płycie przypadkowo czy też "na doczepkę". Najważniejsze, że zespół będzie mógł poszerzyć setlistę o kolejne kawałki, które mają szansę stać się ich klasykami, szczególnie "Wings of Fire", "Crossing the Blades" i "The Iron Times"… Gdyby miało się okazać, że to ostatni album Rock n' Rolfa i spółki, z pewnością byłoby to godne pożegnanie. Widząc jednak zespół w takiej formie pozostaje mieć nadzieję, że tak się nie stanie. Zdania lidera, że "Blood on Blood" jest najlepszą do tej pory płytą Running Wild nie podzielam i trudno będzie znaleźć osobę, która je podzieli. Wciąż są tu powielane schematy i odrobina metalowego kiczu, czego trudno w takiej konwencji uniknąć. Z pewnością to jednak najciekawszy krążek piratów od lat. Niech więc statek pod banderą z wizerunkiem Adriana, maskotką zespołu wypłynie jeszcze w wiele równie ciekawych rejsów i nie pozwoli się zatopić. (4,5)

mi zwrotkami oraz etnicznym wyciszeniem i kolejnymi wokalizami. Singlowy "The Dusk Of Ramqu" i balladowy "The Lament To alQaum" są nieco lżejsze, więcej w nich transowych i akustycznych partii, a do tego szlachetnej przebojowości, szczególnie w przypadku tego drugiego utworu. Króciutki "Qasr al-Farid" to jakby wprowadzenie do mocarnego "The City Of Tombs", kolejnego utworu na tym albumie zbudowanego na kontrastach, z naprzemiennym dwugłosem: czysty śpiew wokalistki i growling, potwierdzającego, że Saratan nie zapomina o swych metalowych początkach. I finał: siedmiominutowny, piękny, epicki wręcz "Mysteries of The Ancient Pahts"; klimatyczny, właściwie instrumentalny, bowiem orientalne wokalizy Maggie to właściwie kolejny instrument, nie są tu jakoś szczególnie eksponowane, wtapiając się w podkład. Mamy więc ciągłą ewolucję, metalowy rdzeń plus etniczne eksperymenty i kto wie, czy nie najlepszą płytę w dyskografii Saratan - szkoda tylko, że tak krótką, bo to niespełna 35 minut muzyki, ale jest na to sposób, ponowne jej włączenie. (5,5) Wojciech Chamryk

Iga Gromska

Scald - There Flies Our Wail! 2021 High Roller

Saratan - Nabatea 2021 Self-Released

Orientalny metal Saratan staje się coraz bardziej wielowymiarowy. Już od blisko 10 lat Jarosław Niemiec z powodzeniem łączy etniczne klimaty i instrumenty z siarczystym wygarem, z każdym kolejnym wydawnictwem wchodząc na wyższy, można śmiało to powiedzieć, światowy poziom. "Nabatea" to już piąty album krakowskiej grupy, klasyczny concept album, opowiadający o starożytnym ludzie Nabatejczyków. Dlatego wszystko zaczyna się od klimatycznego, etnicznego, czysto instrumentalnego wprowadzenia "Bab al-Siq", po którym uderza surowy, majestatyczny "The One From Shara" z urzekającymi wokalizami Małgorzaty "Maggie" Gwóźdź. Mocy - blasty, męski, podszyty growlingiem ryk - nie brakuje też "Valley Of The Moon", kolejnemu bardzo intensywnemu utworowi, niczym z początków kariery Saratan, ale z delikatniejszy-

Scald powrócił! To parafrazując klasyka "Wieść której potrzebowaliśmy, choć na nią nie zasługujemy". Co więcej, to wieść pewna, poparta nie tylko kolejną reedycją i okolicznościowymi koncertami, ale także bardzo konkretnymi deklaracjami muzyków i - co najważniejsze - namacalnym, winylowym dowodem w postaci singla "There Flies Our Wail!". Biorąc pod uwagę tragiczne okoliczności rozwiązania grupy przed 22 laty, nikt chyba nie wierzył, że panowie postanowią kiedykolwiek zebrać się do kupy, zrekrutować nowego wokalistę i ponownie ruszyć w epicką podróż po morzach północy. A zapowiedź tej podróży jest co najmniej obiecująca. Rozpoczyna ją dźwięk rogu i bębnów, niby zwiastun płynącego drakkaru, wyłaniającego się z mgły. Za chwilę dołączają riffy - jeszcze nie doomowe i nie tak miażdżące, jakimi witało słuchaczy "Will of the Gods…", za to melodyjne, podniosłe, z folkowym zacięciem. Wreszcie na scenę wkracza Felipe Plaza. Nie wiem czy wybór nowego frontmana mógł być trafniejszy. Głos Agylla był dla Scald być może

najważniejszym, najbardziej wyróżniającym elementem. Prowadził tę muzykę przez bezkresne morza, mroźne tundry i przestrzenie Asgardu. Snuł opowieści, których słuchaliśmy wszyscy z zapartym tchem. Felipe nie mógł tego po prostu odtworzyć - musiał pokazać nową pasję, a przy tym zachować pełen szacunek do tradycji, wejść w świat stworzony przez swojego nieżyjącego idola i uchwycić ducha Scald. Myślę że podołał temu zadaniu. Nie rozwodząc się nad stroną techniczną - na moje ucho nienaganną, ale mimo wszystko nie najważniejszą w tej muzyce - jego głos świetnie wpasował się w nowy klimat zespołu. No właśnie… nowy? Zasadniczo możemy sobie wyobrazić że podobna kompozycja mogłaby się znaleźć na kolejnej płycie Scald, gdyby taka ukazała się w latach 90. Z drugiej strony, czujemy tu już pewien pierwiastek nowoczesności i ewolucji muzyków, którzy przez te ponad 20 lat bynajmniej nie próżnowali. Pamiętajmy, że za niepisanych spadkobierców Scald przez kilkanaście lat uznawano folk metalowy Tumulus. Myślę że ten okres działalności Ottara i Velingora jest tu wyraźnie słyszalny. Co więcej, to specyficzne uczucie słuchać stosunkowo nowocześnie wyprodukowanego i bardzo profesjonalnie zaaranżowanego Scald. Najwyraźniej słyszymy to na drugiej stronie singla, na której znajduje się odświeżona wersja klasyka "Eternal Stone". Potężniejsze, klarowniejsze i czystsze brzmienie niż w oryginale, może i nie zabija tamtego klimatu, ale z pewnością trochę go zmienia. Głos Felipe nie wydobywa się już przeraźliwie z otchłani, tak jak było to z Agylem, a riffy nie mają tego charakterystycznego brudu. I jasne, że trochę szkoda, bo były to jedne ze znaków rozpoznawczych Scald. Ale pamiętajmy, że tamto brzmienie było podyktowane ograniczonymi możliwościami technicznymi. Dziś zespół brzmi tak, jak tego chce, a jego duch jest zawarty w całej reszcie składowych kompozycji, tekstach, klimacie… Nie mam wątpliwości, że "There Flies Our Wail" to zapowiedź czegoś wielkiego. Ancient Doom Metal się zbudził i już lada dzień podniesie głowę - ja Wam to mówię! (5) Piotr Jakóbczyk

ScreaMachine - ScreaMachine 2021 Frontiers

Następny debiut z Frontiers i ko-

RECENZJE

187


lejny w barwach tej wytwórni zespół złożony z doświadczonych muzyków. Ich nazwiska kojarzą jednak pewnie tylko najbardziej zagorzali fani włoskiego metalu, trudno mówić o ScreaMachine jako o supergrupie. Warto jednak dać szansę jej albumowi, bowiem mamy na nim sporo dobrego, tradycyjnego heavy spod znaku Judas Priest, Accept, Iced Earth czy nawet Savatage. "ScreaMachine" to 10 wyrównanych, dopracowanych kompozycji, zagranych z dużą werwą i zarazem inwencją nie ma tu nostalogicznych powrotów na merkantylnym tle, ta muzyka wciąż ekscytuje i tętni życiem. Valerio "The Brave" Caricchio nierzadko brzmi niczym ostrzejsza wersja Roba Halforda ("The Human God", "Silver Fever"), giarowy duet Alex Mele/Paolo Campitelli też miał od kogo czerpać natchnienie ("Demondome", "52Hz"), a sekcja Francesco Bucci/Alfonso "Fo" Corace niczym od nich nie odstaje ("Darksteel"). A mamy tu przecież jeszcze tak porywające utwory jak: piekielnie chwytliwy "The Metal Monster", jeszcze bardziej archetypowy "Mistress Of Disaster" czy mroczny "Dancing With Shadows" z wyrazistym refrenem, wszystkie niczym z najlepszego okresu lat 80., tak więc (5) nie będzie w przypadku tego albumu żadną przesadą. Wojciech Chamryk

Secret Alliance - Revelation 2021 Punishment 18

Ubiegłoroczny debiut Secret Alliance "Solar Warden" to były nudy na pudy, mimo pewnych przebłysków. Gianluca Galli raczej nie czyta Heavy Metal Pages, ale może sam poszedł po rozum do głowy, bądź też pojawiły się inne recenzje, zbliżone do mojej. Istotne jest to, że kolejny album tej supergrupy jest znacznie ciekawszy. Podstawowy skład pozostał przy tym niezmienny: poza liderem tworzą go wokalista Andrea "Ranfa" Ranfagni, perkusista Ricardo Confessori, basista Tony Franklin i gitarzysta Alex Masi, wspierani przez kilku innych muzyków, choćby dwóch basistów. Mamy tu ponownie hard rock/rock progresywny, ale jakby nagrany przez inny zespół: wyrazisty, dopracowany w każdym elemencie, chwilami, tak jak w "Welcome On Planet Earth" (kłania się Rush), hardrockowym "No Stars" czy bluesowym "Upside Down", wręcz porywający. Mimo wyeksponowania syntezatorów sporo ich solówek, nie tylko w tym

188

RECENZJE

ostatnim utworze - mocy też tu nie brakuje, zwłaszcza w "Fire In The Sky" i "Seven Sisters". Warto też pochylić się nad urokliwą balladą "She Is Green" czy "The Arise" z wstępem a cappella i jazzowymi akcentami (solo fortepianu), a najlepiej sprawdzić całą płytę. Za debiut było (1,5), teraz z przyjemnością wystawiam (5). Wojciech Chamryk

Secret Sphere - Lifeblood 2021 Frontiers

Zanim machnięcie ręką na wieść o dziesiątym albumie włoskich powermetalowców, zastanówcie się, czego brakuje Wam w ultra-melodyjnym power metalu? Bo mnie np. zazwyczaj brakuje przejrzystości oraz porządku kompozycyjnego. Nie pomaga fakt, że często takie utwory są zbyt długie. Ale Secret Sphere pokazuje na "Lifeblood", że jednak się da. Fanów takiego grania prawdopodobnie przekonywać nie trzeba, bo i tak sami sięgnęli bądź sięgną po omawiany longplay. Album ukazał się 12 marca 2021r., więc to dość czasu, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Natomiast chciałem zwrócić się do heavy metalowców, żeby spróbowali "Lifeblood" akurat w dniu, w którym mają ochotę na coś "alternatywnego". Tutaj trzeba by otworzyć się na "komercyjne brzmienia"; nic na siłę, ale jak już zaakceptujecie, że mamy 2021 rok, to może się Wam spodobać, że te dziesięć numerów (nie licząc intra) obfituje w fajne pomysły. Ostatnio równie pozytywne wrażenie zrobił na mnie debiut Masterplan (oczywiśce mówimy o europejskim, melodyjnym power metalu). Nie chcę przez to powiedzieć, że zapomnicie o najnowszym Helloween, tylko że Secret Sphere może pasować również osobom, które nie czują gatunku. Właśnie sobie przypomniałem, że miałem podobnie z Ernestem Hemingway'em - opowieści wojenne mnie nudziły na szkolnych lekcjach historii, ale jak Hemingway o nich pisał, to pożerałem jedną książkę za drugą. Mniejsza już o to, że większość "Lifeblood"-ów trwa poniżej pięciu minut, bo nawet ostatnie "The Lie We Love" (8:17) to numer, przy którym siadam i zamieniam się w słuch. Tytuł tłumaczony jako "Sekretna Sfera - Życiodajna Krew" jak dla mnie pasuje idealnie. Osobiście, niewiele mówi mi fakt, że zaśpiewał tutaj powrotnie Roberto "Ramon" Messina, chociaż dla fanów to raczej istotne, ponieważ

ów "Ramon" był głosem pierwszych sześciu longplay'ów Secret Sphere (wydanych w okresie 1999-2010). Grunt, że dał czadu. Mój gust nie uległ nagle rewolucji, ale doceniam to, co słyszę. Bardziej chodzi mi o całokształt, niż o poszczególne motywy - np. ballada "Skywards" nie prezentuje niczego specjalnego z analitycznego punktu widzenia, ale w ogólnym rozrachunku sprawdza się. Podobnie, "Life Survivors" mogłoby znaleźć się w repertuarze Delain czy innego Within Temptation (mam nadzieję, że wyraziłem się jasno, chociaż to nie moje klimaty), ale tamtych nie trawię, a tutaj chętnie daję się ponieść nutkom. "The Violent Ones" teoretycznie powinien mnie przytłoczyć ścianą dźwięku, ale w praktyce wracam do tego numeru nie wiem po który już raz i jest git. Zagadką dla mnie pozostanie, co takiego zrobiło Secret Sphere, że nie przepadając za europejskim, melodyjnym power metalem, tym razem stawiam czwórkę? Czyżby chodziło o przejrzystość oraz porządek kompozycyjny? (4) Sam O'Black

Shumaun - Memories & Intuition 2021 Self-Released

Shumaun to kapela wymyślona i założona przez wokalistę, gitarzystę oraz klawiszowca Farhada Hossaina, który wcześniej występował z Iris Divine. "Memories & Intuition" to ich trzeci album, wcześniej wydali "Shumaun" (2015) oraz "One Day Closer To Yesterday" (2019). Natomiast zawartość "Memories & Intuition" to szeroko pojęty progresywny rock, a pierwsze co rzuca się w uszy, to niesamowite kompozycje oraz świetne melodie. Także płyta wciąga was od razu. Jak to bywa w tego typu muzyce, Farhad również miesza różnymi stylami, a robi to z dużą wyobraźnią. Słuchając tego krążka z pewnością natkniecie się na rocka, progresywnego rocka, hard rocka, heavy metal, progresywny metal, muzykę orientalną, jazz, fusion, itd. Niemniej przewodzi progresywny rock, a wtóruje mu progresywny metal. Jeśli chodzi o inspiracje lub inne skojarzenia to ich gama jest również szeroka. Staną wam przed oczami kapele Budgie, Led Zeppelin, Rush, Genesis, Iron Maiden, Fates Warning, Haken, Spock's Beard, Dream Theater i wiele, wiele innych. Jednak Farhad wszystkie te wpływy zestawia z wielkim wyczuciem, smakiem ale i fantazją.

Jest w tym bardzo kreatywny tak samo jak przy komponowaniu. Jego utwory są różnorodne, wielowarstwowe, emocjonalne, w różnych tempach, emocjach oraz klimatach. Także możecie czuć się jak w czasie podróży sentymentalnej ale zarazem będziecie odnosić wrażenie, że macie do czynienia z czymś nowym i świeżym. W wypadku "Memories & Intuition", tak samo jak przy innych dobrych albumach progresywnych, mam kłopot z wyłonieniem tych najlepszych utworów. Każdy z nich ma coś fajnego, coś co przykuwa uwagę, ale w takich wypadkach wolę skupić się na całości materiału, niż wyszukiwaniu w czym dana kompozycja jest lepsza od innej. Taki utwór "Prisoners" jest bardzo piosenkowy i łatwo wpadający w ucho, niby prosty ale z podniosłym i pompatycznym progresywnym klimatem. Natomiast "Invincible" to jedna z najdłuższych, mocno progresywno-metalowa i klimatyczna kompozycja z znakomitymi orientalnymi wtrętami, z pięknie zgranymi ciężkimi riffami oraz liniami wokalami. Na uwagę w tym utworze zasługuje również znakomite gitarowe solo. Równie długa jest kompozycja "Breathing Light", która niesie ze sobą znakomite połączenie własnych wpływów z tymi znanymi z Iron Maiden czy Dream Theater. Z kolei "Intuition Underground" zabiera nas w czasy gdy na półce z muzyką przeważały dokonania Led Zeppelin, Budgie czy Rush. Naprawdę świetna sprawa. Takich wyróżników jest sporo i to w każdym utworze, także "Memories & Intuition" słucha się w całości i z pełną uwagą. Jednak nie tylko muzyka koncentruje na sobie skupienie, robi to również głos i linie wokalne lidera, Farhada Hossaina, są naprawdę niesamowite i można o nich pisać tylko w samych superlatywach. Oczywiście Hossain nie uzyskałby tego efektu bez swoich współpracowników i gości. Jego stałym wsparciem są basista Jose Mora oraz gitarzysta Tyler Kim, sam obsługuje wspominane już gitary i klawisze. Za to perkusję obsługuje cała plejada wirtuozów tego instrumentu, Thomas Lang (Peter Gabriel, Paul Gilbert), Mark Zonder (Fates Warning, Warlord), Atma Anur (Jason Becker, Tony Macalpine), Leo Margarit (Pain of Salvation) oraz Chris Dechira. Są też inni goście, klawiszowiec Bill Whitney Tablas oraz wokalistka Studyana Skilarius. Generalnie pod względem wykonawczym jest wręcz genialnie. Do brzmień też nie ma zamiaru się czepiać, więc z czystym sumieniem polecam wszelkim progmaniakom nowy album Shumaun, "Memories & Intuition". (5) \m/\m/


SkyEye - Soldiers Of Light 2021 Reaper Entertaiment

Nie powiem, przyjemnie słuchało mi się drugiego albumu tych Słoweńców. Grać niewątpliwie potrafią, niezgorzej też komponują - niemal godzina przyjemnych wrażeń zapewniona. Problem jednak w tym, że to niemal plagiat na plagiacie, nic własnego... SkyEye najbardziej zapożyczają się u Iron Maiden i u frontmana tej formacji w wydaniu solowym, zresztą Jan Lešèanec nawet brzmi jak Bruce Dickinson, tyle, że barwę głosu ma ciut inną, to jedyna różnica. Jest też eksperyment, trwający prawie 15 minut, zamykający płytę "Chernobyl", złożona, wielowątkowa i bardziej progresywana kompozycja. I fajnie, ale Maideni robili takie rzeczy już dobre 40 lat temu, w dodatku zdecydowanie ciekawiej. Skoro więc każdego dnia do cyfrowej dystrybucji trafia 60 tysięcy nowych utworów, to nie wróżę SkyEye szczególnej kariery, bo na to są zbyt nijacy. (2) Wojciech Chamryk

Slabber - Apocryphal Diary 2021 Punishment 18

Chcieli grać heavy metal prosto i bezpośrednio, bez ballad i bez kombinowania. Wyszło spontanicznie i ekspresyjnie, ale z niedociągnięciami dostrzegalnymi wówczas, gdy słuchamy aktywnie oraz na trzeźwo. Album ani profil tej mediolańskiej kapeli nie wyróżnia się niczym magicznym. Jej historia sięga jeszcze 1998 roku, gdy Włosi działali pod szyldem Rapid Fire. W roku 2000 doszlusował do nich gitarzysta i główny kompozytor Marco Poliani. W 2004 wydali LP "Scream!", w 2007 rozpadli się z powodu różnic w wizji dalszego rozwoju muzycznego a w 2015 wznowili działalność ze składem utrzymującym się do dziś. Obok Marco Poliani, na perkusji bębni wmieszany jeszcze w końcówkę Rapid Fire - Marco Maffina, na basie udziela się Francesco Valerio, natomiast śpiewa Alessandro Bottin. Zadebiutowali oni LP "Colostrum" w 2017r., a niedawno rozbudowali dyskografię omawianym LP "Apocryphal Diary".

Kocham udany heavy metal, więc chciałbym potwierdzić informację z notki prasowej, że wszystkie 10 utworów wyróżniają się kompozycyjną oryginalnością łączącą old school ze współczesnością, mocnymi riffami, "histrionic" (no właśnie) wokalem oraz mnogością fajnych rozwiązań rytmicznych. Chciałbym się z tym zgodzić, ale nie do końca mogę. Kompozycje są bowiem wzorowym przykładem sztampy. Powstawały jeszcze podczas sesji nagraniowej, jak gdyby pisane na kolanie, byle je ukończyć. Nie bez kozery zadałem wokaliście pytanie, co to znaczy, że jego wokale są "histronic"? Odpowiedział, że ekspresyjne i że tak go opisywali w pierwszych recenzjach. To ciekawe, bo wg słownika języka angielskiego Cambridge Dictionary "histrionic" to nie do końca pozytywne określenie: "very emotional and energetic, but not sincere or without real meaning (…) showing a lot of emotion in order to persuade others or attract attention". I to się zgadza. Śpiew emocjonalny i energetyczny, ale nieszczery, bądź też pozbawiony znaczenia; również posługujący się emocjami w celu przekonania innych do siebie lub też w celu zwrócenia na siebie uwagi. A co to Slabber? Zaglądamy tym razem do słownika miejskiego: "someone who talks a lot of annoying shit... typically northern irish slang word" (w północno-irlandzkim slangu to ktoś, kto wygaduje dużo iritujących głupot). Ewentualnie, Szkotom mogłoby się kojarzyć "slabber" z cieknącą śliną, stąd po wpisaniu "slabber" w google / pictures, wykaskują fotki śliniaka. Okładka "Apocryphal Diary" ukazuje zaś potwora o drugiej głowie wyrastającej nad pierwszą głową, który skrobie coś w kajecie pomimo własnej ślepoty. Można zaglądnąć do butelki a potem uruchomić album, ale na bystro to naszych serc ani dusz nie zdobędą. Nie przyganiam za to, że ktoś chce sobie zaszaleć w wolnym czasie i odreagować po pracowitym tygodniu, ale od autorskich albumów musimy wymagać więcej, żeby scena heavy metalowa nie spoczęła w przyszłości na laurach. (3) Sam O'Black

Slowburn - Rock N' Roll Rats 2020 Fighter

Co roku wychodzi mnóstwo bliźniaczo do siebie podobnych płyt. Współcześnie - dwudziestolatków, którzy nie mieli okazji w latach 80. jeździć na Metalmanie, czy w skali światowej, być świadkami po-

czątków Iron Maiden czy glamthrashowego konfliktu. Próbują więc do tych czasów wrócić przynajmniej muzycznie, proponując powtarzalne riffy i składając to we własny materiał. Są jednak również składy doświadczonych muzyków, którzy, choć wydawałoby się, lata świetności mają już dawno za sobą, próbują sił w nowych zespołach. Takim przypadkiem jest Slowburn koncertujący u boku Grim Reaper i Cloven Hoof, powołany do życia jako side-project przez basistę Jorge Serrano, który chciał mieć gdzie się spełniać jako muzyk heavy metalowy. Od 2004 roku jest powiązany z thrashowym Rancorem i zatęsknił pewnie za swoją jeszcze bardziej odległą przeszłością w Nigromante, grającym właśnie heavy. Przebranżowienie się było najlepszą decyzją, jaką Serra mógł podjąć - wydany w 2020 album "Rock N' Roll Rats" (choć zespół powstał już pięć lat wcześniej) to kawał dopracowanego, przemyślanego materiału, w którym nie ma miejsca na przypadek i brak profesjonalizmu. To też zapowiada sugerujący dużo samym tytułem otwieracz "Still in the Fight". Tytułowy kawałek to z kolei dobra reprezentacja całej płyty - znakomite wokale, dynamiczne zmiany tempa (za sprawą garowego - Jorge Sáeza), chwytliwe, nie aż tak oczywiste refreny. Są i kawałki w stylu bardziej hard-rockowego oblicza gatunku, np. starego Judas Priest "Head in a Box" czy "Run Out", które, co dla albumu typowe, przechodzą później w nieco inną stylistykę. "Rock N' Roll Rats", mimo tego, co sugeruje tytuł, to też płyta z lekka power metalowa, w kierunku "Ample Destruction" Jag Panzer. Ich ducha słychać w pracy gitar (świetni Óscar Hernández i Mario Cano) czy zaśpiewach wokalu w "Metallist" czy "Victims of Ambition" (jednym z najlepszych na płycie!), gdzie partia rozpoczynająca się w okolicach trzeciej minuty jest najciekawszym chyba momentem - szaleńcza gonitwa riffów, przemyślana solówka z użyciem bardziej egzotycznych skal, pełne spektrum możliwości wokalu. Bez JC Warriora (ze stażem w przynajmniej ośmiu innych składach) nie byłoby Slowburn i trudno sobie wyobrazić, że grupa współpracowała kiedyś z innym wokalistą - a ich obecny zastąpił go w momencie przymierzania się do pierwszych nagrań. Jego sposób śpiewania to hołd dla największych - podobnie jak praca reszty zespołu, która coverowała w przeszłości legendy pokroju Mercyful Fate i Savatage. Na swoje klasyki również pracują, kto wie, czy za jakiś czas nie będzie nim chwytliwe "Night Protectors" czy będące mixem Maiden i solowych płyt Dio "Clever than You". Mimo że płyta faktycznie hołduje latom 80., nie tylko produkcyjnie czuć, że po-

wstała współcześnie - słychać też nowsze naleciałości obecnej metalowej sceny. "Rock N' Roll Rats" nie jest więc do końca ani oldschoolowym graniem, ani jedną z nowoczesnych odmian gatunku, podobnie jak skład trudno do końca nazwać debiutantami - to w końcu starzy wyjadacze, spełniający się pod nowym szyldem. Do płyty można z przyjemnością wrócić, pytanie, czy zostanie ze słuchaczem na dłużej, nie wnosząc do końca powiewu świeżości, który we współczesnym heavy by się przydał. Ale to wciąż kawał porządnego grania i słychać, że to zawodowcy wśród amatorów. Choćby ze względu na to oczekiwania są i będą wyższe. Poprzeczkę skład z Hiszpanii ustawił wysoko. (4,5) Iga Gromska

Sodom - Bombenhagel 2021 Steamhammer/SPV

Obszerny wywiad z Sodom wraz z wnikliwą recenzją "Genesis XIX" pojawił się w HMP 78. Dodałbym jedynie, że każdy fan samemu może rozstrzygnąć hipotezę, czy nie był to przypadkiem najlepszy album Niemców od 20 lat (od premiery "M-16", 2001), a więc najlepszy w drugiej połowie ich 40letniej kariery? Nowy skład faktycznie nadał Sodom rozpędu, bo 9 miesięcy po wspomnianym LP otrzymaliśmy kolejne ich wydawnictwo, a mianowicie EP "Bombenhagel". Składają się na nie 3 utwory, wydane w postaci CD-digipaka oraz 12'' czerwonego winyla o wadze 140g z wydrukowaną wewnętrzną wkładką. Przyjrzyjmy się im bliżej. "Bombenhagel" to oczywiście nowe podejście do klasyka z 1987 roku (album "Persecution Mania"), wykonane z nowym lineupem, przy czym solo gitarowe zagrał producent Harris Johns (zarówno na oryginale z 1987r., jak i na omawianej EP). "Coup De Grace" to już nowy numer, skomponowany przez nowego gitarzystę Yorcka Segatza i opisywany przez Toma Angelrippera jako "true thrash sensation" / "prawdziwa sensacja thrashowa". Miał on stanowić wezwanie do zastanowienia się nad postępowaniem ludzi, którzy doprowadzają ludzkość do upadku. O "Pestiferous Posse" Tom powiedział zaś, że brzmi jak "heavy artillery" / "ciężka artyleria"; kawałek zainspirował najsłynniejszy pojedynek na pistolety w historii Dzikiego Zachodu Ameryki, dokładnie pomiędzy braćmi Wyatt i Morgan a Virgil Earp i Doc

RECENZJE

189


Holliday - doszło do niego w październiku 1881r. w O.K. Corral, Tombstone, Arizona; ta historia to podobno metafora obecnych walk politycznych pomiędzy Demokratami a Republikanami. W moim odczuciu, wszystkie trzy utwory brzmią profesjonalnie a nie jak jakieś demo z przedprodukcji. Pokazują Sodom z mocnej strony. Fajnie się ich słucha. Zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Spodziewajmy się ich nowego LP w najbliższym czasie, być może już w 2022r. (-) Sam O'Black

Sommo Inquisitore - Anno Mille 2021 Metal Resistance

Mniej więcej tak mógłby zabrzmieć trzeci (lub czwarty) longplay Witchking, gdyby pewien Rzymianin przedstawił wcześniej swoje pomysły Krakowianom. Wprawdzie dzieli ich bariera językowa, ale poza tym - czemu nie? Sommo Inquisitore emanuje epickim klimatem smaganych ogniem rytuałów przy heavy metalowym akompaniamencie a Witchking odszedł od tolkienowskiej trylogii już na "Hand Of Justice". No, ale ponieważ scena nie jest wcale taka mała, ich drogi się nie zetknęły (jeszcze?) i Sommo Inquisitore zaśpiewał swoje. "Anno Mille" składa się z 8 numerów zamaszyście przedstawiających losy wiedźm nękanych przez świętą inkwizycję. Tytuł wskazuje na rok 1000, w którym odbył się zjazd (synod) gnieźnieński z gościnnym udziałem rzymskiego cesarza Ottona III. Włoskie oraz łacińskie liryki dodatkowo wzmacniają dramaturgię, nadając całości wyszukanego smaku, tak że ciężko byłoby ten album pomylić z jakimkolwiek innym. I to nie jest tak, że tracę głowę natychmiast po usłyszeniu języka rzadziej występującego na metalowych nagraniach. Muzyka nie tylko broni się, ale porywa brawurą i zaraża emocjonalnym zaangażowaniem. Brzmi dosadnie. Roznosi ją mroczna, ale niezwykle żywa energia. Przykuwa uwagę słuchacza i utrzymuje ją do końca. Powoduje, że po pierwszym wysłuchaniu załączamy ją ponownie. Ta subiektywna opinia ma silne i obiektywne podstawy. Mianowicie, do wartkiej, tradycyjnie heavy metalowej akcji wpleciono sporo niebanalnych rozwiązań aranżacyjnych. Czyli mamy świetne riffy, melodie, harmonie i rytmy, urozmaicenia, ciekawe zwolnienia i przyśpieszenia, przeplatające się lżejsze motywy z bardzo ciężkimi

190

RECENZJE

fragmentami, nazwijcie to sami; heavy metal pierwsza klasa plus atmosfera. Brzmienie albumu nieco przytłacza zamuloną ścianą dźwięku, ale to niekoniecznie wada, biorąc poprawkę, że na pierwszym planie dzieje się jakby "więcej" niż na średniawych albumach heavy metalowych. Brak wypełniaczy to mało powiedziane; każdy utwór ma do zaoferowania patenty zapadające w pamięć. Wokalista śpiewa zadziornym barytonem tutaj Wasze odczucia mogą być podzielone, bo niektórzy fani heavy metalu preferują tenory czyli wyższe głosy; dla mnie, dokonując oceny, ważne jest, że te wokale nie są nijakie, tylko mają swój zjawiskowy charakter. Przez moment zastanawiałem się, czy to nie jest jednak bas, ale wchodząc na te niższe rejestry, Sommo nie brzmi czysto. Aby się o tym przekonać, posłuchajcie pierwszej części "Angéle De La Barthe"; zauważcie jak dokonał tam przejścia z czystego tenoru w dramatyczny, podniosły, ale jednak amatorski basowy fragment. Następnie porównajcie to sobie z wzorem bas barytonu, wpisując w YouTube hasło "Thomas Quasthoff song to the evening star". Wtedy zobaczycie, że głos Sommo nie jest perfekcyjnie wyszkolony, z drugiej strony przypadkowa osoba z tłumu nie dałaby rady tak zaśpiewać, choćby nie wiem, jaką technologią by się nie wspomagała. Niemniej jednak, za dotkliwą szkodę uznałbym sytuację, gdyby ów Włoch na jednym albumie poprzestał. Mam nadzieję, że to dopiero początki jego muzycznej twórczości. (5) Sam O'Black

Sonic Haven - Vagabond 2021 Frontiers

Kolejna supergrupa z Frontiers rodem, ale wystarczy zajrzeć w życiorysy członków Sonic Haven, szczególnie wokalisty Herbiego Langhansa i perkusisty André Hilgersa, by przekonać się, że z niejednego muzycznego pieca chleb jedli. "Vagabond" to ich debiutancki album, opublikowany w maju tego roku - pewnie gdyby nie pandemia, nie byłoby owej płyty, ale nie ma co narzekać, bo ten materiał trzyma poziom. Zasadniczo to power metal, ale taki prawdziwy, rodem z lat 80., zero plastiku, zainspirowany tradycyjnym metalem i hard rockiem. Takie podejście od razu wyszło "Vagabond" na zdrowie, co już na starcie potwierdza tytułowy open-

er: szybki, mocny, ale melodyjny, z ostrym śpiewem. Dalej też można wyłowić sporo perełek, chociażby totalnie oldschoolowy "Nightmares", dynamiczny "End Of The World", w którym Carsten Stepanowicz za sprawą solówek zdecydowanie wysuwa się na plan pierwszy czy surowy, ale z melodyjnym refrenem, a jakże, "Blind The Enemy". Nie zabrakło też obowiązkowej ballady "Save The Best For Last" z fortepianem i smyczkami; koniec płyty w postaci "Striking Back" sprawia zaś, że od razu chce się włączyć ją ponownie, a trwa, bagatela, 54 minuty. (5) Wojciech Chamryk

thrash za przebrzmiałe "ok boomer", ale przechodząc obok lokalnej szkółki leśnej nie obchodzi mnie, czy jej łagiernicy znają thrash metal. To ma być bunt wobec ludowej tandety, alternatywa wobec fasadowego pustorędzia, nie pop, lecz frapująca energia. Stymulant o pozytywnych skutkach ubocznych. Terapia dla zwyrodnialców. Szalona zabawa dla ogarniających metalowców. Odchłamiacz dla korposzczurów. Ćpałem? Piłem? Nie, to tylko eksces palców nad klawiaturą, wywołany wysłuchaniem takiego albumu, jakiego pragnąłem wysłuchać. Coś, co postawiło na nogi mój dzień, nie dodało skrzydeł, ale wiary że wcale skrzydeł nie potrzebuję, aby stawiać czoła wyzwaniom hiperprzestrzeni grożącej wcześniej hekatombą. Satysfakcja z thrash metalu zrodzonego pod wpływem Overkill, ale żyjącego własnym życiem. (5) Sam O'Black

Space Chaser - Give Us Life 2021 Metal Blade

Podczas gdy Tom Angelripper z Sodom plecie bzdury, że tylko thrash metalowe zespoły z lat osiemdziesiątych dają radę, berliński Space Chaser jest słusznie zadowolony ze swojego trzeciego LP "Give Us Life". Ów krążek wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie, toteż pozwoliłem perkusiście Matthiasowi Scheuererowi, aby sam wystawił ocenę w skali od 1 do 6. Postawił piątkę a ja za tym idę, dlatego że każdą chwilę spędzoną z "Give Us Life" śmiało można uznać za ciekawie wykorzystany czas, tak przez twórców, jak i przez słuchaczy. Z perspektywy 39:33 minut spoglądamy na neony lat świetlnych, zaglądając tam gdzie nie trzeba i podważając dogmaty papieskie o życiu poczętym z ciała kobiety. "Zarówno urodziny, jak i śmierć, są aktem przemocy". "Rozważmy otwarcie bram do totalnego chaosu". "Miliardy światów musi przepaść bez śladu, zanim powstanie jeden świat nadający się do wyklucia na nim życia". "Jeśli gwiazda zachowa się jak supernova, to eksploduje i tysiące rozsypanych części zrodzi szansę na nowy początek". Te zdania widzicie w cudzysłowiu, ale oni trochę inaczej się wyrazili, mniejsza z tym. Bądź co bądź, Space Chaser "Give Us Life" to taka supernova wśród metalowego chaosu. Eksplodowali, dali szansę na nowy początek, przeszli oczekiwania samego Toma Angelrippera, olali moczenie ogórka w octcie, zagrali w gierkę komputerową, doznali cryoshoku (cokolwiek to jest), wysłali sygnał o nieśmiertelność do A.O.A. Nie ukrywają się za maskami, hej jestem Sebastian, Matthias, Martin, Leo i Siegfried - wykrzyczeli, pokazali, zagrali i zdobyli moje uznanie. Możliwe, że ogół obecnych nastolatków uważa

Spitfire - Do Or Die 2021 Massacre

Ten bawarski zespół z powodzeniem realizuje własny pomysł na gorący rock'n'roll. Podobno najpierw przyszykowali trzydzieści utworów z myślą o swoim trzecim longplay'u, a następnie zamienili je na kompletnie nowe kawałki, bo stwierdzili, że ten album jest wagi życia i śmierci, więc musi zawierać ciekawszy materiał niż to, czym już dysponowali. Osobiście fanem nie zostanę, ale myślę, że trzeba Spitfire "Do Or Die" dać młodzieży, bo młodzież właśnie potrzebuje takich przebojów. Zwłaszcza ta niemiecka młodzież, bo jednak więcej mówi się i pisze o Spitfire w języku niemieckim niż jakimkolwiek innym, tak jakby Niemcy byli bardziej zainteresowani. Problemem wydaje się nazwa kapeli, bo Spitfire'ami nazywa się sporo formacji, wobec tego można się zdezorientować, kiedy szuka się ich w sieci (np. w wyszukiwarkę Facebooka należy wpisać hasło "SpitFire Rock'n' Roll"). Ich muzykę określiłbym bardziej precyzyjnie jako XXIwieczny heavy rock z silnie eksponowanymi refrenami oraz częstymi zmianami dynamiki podkreślającymi przebojowy potencjał. Na albumie znalazło się trzynaście krótkich i konkretnych utworów. Chociaż pierwszy z nich, "Ride It Like You Stole It" został opatrzony efektownym teledyskiem (z kompletnie nie-holenderskim wyobra-


żeniem, czym jest rower), nie prezentuje jeszcze monachijskiego Spitfire'a z najlepszej strony, bo nie jest aż tak chwytliwe jak drugie "Like A Lady", nie wspominając o sztandarowym "Death Or Glory". Jedną z największych zalet "Do Or Die" jest to, że może podobać się osobom nieosłuchanym w ciężkich brzmieniach, a więc istnieje szansa, że ktoś rozpocznie przygodę z rockiem właśnie od tego krążka. Ta muza idealnie nadaje się na prezent dla nastolatków czy też do knajpy w stylu Chucka Norrisa. Fani bezpośredniego podejścia do hard rocka też oczywiście mogą znaleźć tutaj wiele dla siebie. Zdziwiłbym się, gdyby nie lansowali jeszcze tego w rockowych stacjach radiowych w Niemczech, bo poszczególne utwory mają atrakcyjną powierzchowność. "Writing On The Wall" to np. podobna estetyka co Red Hot Chili Peppers, The Off Spring i Green Day. Co ja mówię, zdaje się że są to różniące się od siebie estetyki rockowe. No, może i tak, ale - jak już wspomniałem - młodzież takich rzeczy chce słuchać a ja nie widzę powodu, aby stać komuś na drodze, niech chwytają. Numer "80s Rockstar" w żadnym razie nie jest old schoolowy, Spitfire odświeżył tutaj entuzjazm sprzed półwiecza, ale dokonując liftingu towarzyszącego mu brzmienia. Jeśli ktoś jeszcze sam nie wpadł na to, że słyszy sztampę, to początek "Die Like A Man" nie mógłby być bardziej cliché; najpierw zdziwiłem się, że ktoś odlicza "one two fuck you" na studyjnym nagraniu (jeszcze?), ale słuchacz wcale nie musi się nad tym zastanawiać, skoro ten rock'n'roll buja jak powinien. Z pewnością, wielu będzie utożsamiać się z frazą "It's me against the world / It's eye for an eye / Tooth for a tooth / A thousand battles but no weapons to choose" (utwór "Eye For An Eye", tłumaczenie: "Oto ja przeciwko światu / Oto oko za oko / Ząb za ząb / tysiąc walk toczonych pomimo braku odpowiedniej broni"). I dobrze, niech się z tym utożsamiają, odrobina buntu niech im wyjdzie na zdrowie. W ogóle, lirycznie, przez całą płytę przewija się sporo takiego niedojrzałego, gamoniowatego marudzenia, ale zauważmy słowa, które padają w "Another Mile", bo to nie drobiazg, tylko szalenie ważny komentarz: "I'm here to raise my glass / To the future and the past / So many stories to be told" ("Jestem tu by wznieść toast/ Za przyszłość i za przeszłość/ Mając tak wiele historii do opowiedzenia"). A zatem, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Album kończy się kolejnym cliché: "Too Much Is Never Enough" (z udziałem Franka Pané - Bawarczyka znanego m.in. z Bonfire). Chwila, gdzieś już to zdanie słyszałem... ano, chyba u innego Spitfire'a, Sheikha Spitfire'a (och!), bo on to

"too much is never enough" śpiewał w refrenie Witchseeker "Lust for Dust". Dotąd myślałem, że najpopularniejszym powiedzonkiem 2021 roku pozostanie Dee Sniderowe "If you do the crime, do the time". Teraz zaś dochodzi do tego "too much is never enough". Czyli wychodzi na to, że Spitfire kształtuje slang. Pozwólmy młodszym jarać się tym gównem. (5) Sam O'Black

Starlight Ritual - Sealed In Starlight 2021 Temple Of Mystery

Starlight Ritual zaczynali od doom metalu, ale z każdą kolejną EP-ką odchodzili od niego coraz bardziej, by obecnie grać coś na styku hard'n'heavy. Na pewno wyszło to ich debiutanckiemu albumowi na zdrowie, bowiem "Sealed In Starlight" to zwarta, urozmaicona i dopracowana płyta. Słychać, że poza mrocznym doom metalem, od wczesnych płyt Black Sabbath począwszy, chłopaki musieli katować też wczesne produkcje Rainbow, Judas Priest czy Iron Maiden, by poprzestać tylko na kilku najważniejszych nazwach. Dało to efekt w postaci surowych, dość oszczędnych aranżacyjnie, ale i melodyjnych utworów. Czasem zdecydowanie szybszych ("Marauders", "Burning Desire", "The Riddle Of Steel"), które tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że postąpili słusznie, rezygnując z dość jednowymiarowej w sumie stylistyki. Mamy tu jednak również mocarne, utrzymane w średnich tempach, podniosłe numery ("One For The Road", "Lunar Rotation"), tak więc zwolennicy poprzedniego wcielenia Starlight Ritual również znajdą na "Sealed In Starlight" coś dla siebie. Zwolenników obu opcji pogodzi zaś długaśna kompozycja tytułowa, rzecz w stylu od ballady do galopady. Mocny debiut, oby tak dalej! (5) Wojciech Chamryk Steignyr - The Legacy Of Wyrd 2021 Art Gates

Jak wiadomo z historii Celtowie byli nad wyraz mobilni, dotarli na przykład na tereny dzisiejszej Polski, a przez Galię-Francję również na Półwysep Iberyjski, czyli do obecnej Hiszpanii, gdzie zasymilowali się z tubylczymi Iberami. Nie rozumiem więc czemu lider Steignyr nie może grać celtyckiego folk metalu jako Juan Molina, ale jeśli jako Jön Thörgrimr Fjönir

jest bardziej kreatywny to OK, w sumie w niczym mi to nie przeszkadza. Sęk w tym, że piąty już w dyskografii Steignyr album "The Legacy Of Wyrd" nielicho mnie wymęczył, a nawet znudził - to niezbyt porywające, monotonne granie na jedno kopyto, gdzie w dodatku wiele utworów trwa 5-6 minut. Co gorsza w tych folkmetalowych produkcjach często bywa tak, że nawet jeśli któryś z elementów składowych jest słabszy, to ten drugi wyróżnia się na plus, ale w przypadku Steignyr nie ma o tym mowy. Łoją więc nad wyraz schematycznie death/black, powermetalowe wtręty są totalnie nijakie, a i folkowym partiom brak tej swoistej lekkości, mimo wykorzystywania tradycyjnego instrumentarium. Czasem brzmi to po prostu karykaturalnie (skoczny "Everything Silent", ni to folk, ni power metal), tak jakby zespół na siłę próbował połączyć w danej kompozycji różne elementy, bo może do siebie przypasują, ale niestety, to próżne wysiłki. Owszem, przyjemnie słucha się tych bardziej balladowych fragmentów, jak w utworze tytułowym; trudno też nie docenić starań i potencjału wokalistki, szczególnie w partiach śpiewanych sopranem ("Edevane", "Rhythm Of Time"), ale to wszystko zbyt mało jak na płytę, która trwa blisko 67 minut... (2) Wojciech Chamryk

Stratofortress - Anthems Of The World 2021 Elevate/Infinite

Official tribute album to Stratovarius i wszystko jasne. "Anthems Of The World" jako hołd dla fińskiego zespołu sprawdza się jednak połowicznie, bo część z tych nowych wersji najzwyczajniej w świecie nie trzyma poziomu oryginałów, albo jest ich wiernym odwzorowaniem 1:1, co według mnie też mija się z celem, nawet jeśli w "Destiny", wykonywanym przez cover band Stratosphere, gra sam Timo Tolkki. W innych utworach też udzielają się byli lub obecni muzycy Stratovarius bądź Kotipelto, basista Jari Behm i gitarzysta Juhani Malmberg, zaś za master-

ing całości odpowiada gitarzysta grupy Matias Kupiainen. Inne gwiazdy to choćby Mike LePond (Symphony X) i świetni wokaliści Bob Katsionis (Firewind) i Patrik J Selleby (Bloodbound, Shadowquest), dzięki którym "Hold On To Your Dream" i "Anthem Of The World" lśnią pełnym blaskiem. Świetne jest też "Eternity" w wykonaniu Dark Horizon czy "Playing With Fire" (Gépmadár oraz Peter Schrott, wokalista znany z "The Voice of Hungary"), ale już "Black Diamond" został przez wokalistkę Beto Vazquez Infinity położony kompletnie - dziwię się, że tak słabe wykonanie zakwalifikowano do programu tego wydawnictwa. "Shine In The Dark" (Magma Lake), "The Kiss Of Judas" (Silent Saga i kolejna słaba wokalistka) oraz "Halcyon Days" (Sunrise) również niczego nie wnoszą - efekt końcowy to długaśna - 76 minut muzyki i 14 utworów, których powinno być maksymalnie 9-10 płyta, która jako całość zainteresuje pewnie tylko tych najbardziej oddanych fanów Timo Kotipelto i spółki. (3) Wojciech Chamryk

Street Lethal - Welcome to The Row 2019 Fighter

Hiszpańska formacja prosto z ulic Barcelony jako kolejna wyraźnie zaznacza obecność kobiet we współczesnym heavy metalu. Stojącej na czele zespołu wokalistki Hell Rose Lethal nie da się jednak porównać ani z Doro (choć Warlock jest wymieniany jako jedna z jej inspiracji), ani z Kate de Lombaert - to głos ani brudny, ani doskonały, po prostu - poprawny. Lekka dawka agresji w dość wysokim wokalu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. "Welcome to the Row" to pierwszy album Street Lethal (choć aktywni byli już od 2014 roku), być może lepszym posunięciem byłoby okrojenie go do EP-ki - materiał i tak trwa niewiele ponad 30 minut i składa się z 6 numerów. Zdecydowanie tworzonych przez ludzi osłuchanych nie tylko z klasycznym, ale też współczesnym metalem (słychać tu jakieś echa Cauldrona czy Skull Fista - np. w "Roll Racing"), nie na siłę, ale za to dość odtwórczych. Gdyby tylko płyta była tak samo mocna jak jej zakończenie - dopracowany (i najlepszy) "Into Your Mind", całość wypadłaby znacznie lepiej. Jest intro na basie, jest przestrzeń dla perkusji (przypomi-

RECENZJE

191


nającej brzmieniowo automat szczególnie w jej własnej solówce rozpoczynającej "Tyrants"), są nieco neo-thrashowe chórki - w sumie sześć minut porządnego numeru z pełnym spektrum możliwości Hell Rose. Nieco gorzej jest dokładnie pośrodku płyty ("Roll Racing" ze stadionowymi, łagodnymi zaśpiewami, średni "Rulers of the Underworld"). Otwierający numer tytułowy wcale nie jest zły - to zbiór riffów, które słyszeliśmy już u wszystkich przedstawicieli dzisiejszej sceny. Są i klasycy. Fragmenty pomiędzy zwrotkami a refrenami do złudzenia przypominają nowsze płyty Megadeth - nie tylko instrumentalnie; wokalistka kradnie Mustaine'owi kilka linii wokalu. Parafrazując, najbardziej lubimy te kawałki, które już kiedyś słyszeliśmy, także i w tym przypadku propozycja Street Lethal po prostu będzie się podobać. Ale czy zapadnie w pamięć? Z tym może być już trudniej. "Welcome to The Row" doczekało się też teledysku, w którym muzycy prezentują nienagannie klimatyczne 80s stylówki, ale wcale nie muszą nadrabiać wyglądem. Gitarowo Dann Atomic i Chris Lethal spisują się znakomicie (przykładem niech będzie solówka w tytułowym numerze czy w "Searching the Wild" - esencja heavy). Tym bardziej szkoda, że nie pozwolili sobie na powiew świeżości. Co innego, gdyby hołdowali naprawdę wczesnej klasyce ale płyta zdecydowanie nosi znamiona nowoczesności. Jest dzięki dobrej produkcji czymś pomiędzy klasycznym graniem, a nową sceną i ma się wrażenie, że grupa ciągle szuka jeszcze swojego miejsca i brzmienia. Niech szuka. "Welcome to the Row" to dowód na to, że młode pokolenie zostało przez tradycję gatunku bardzo dobrze wyszkolone, ale nie da się ich pomylić z pionierami. Oczywiście, to akurat zaleta, da się za to pomylić z wieloma jego współczesnymi przedstawicielami, szczególnie, że w samej Hiszpanii scena robi się coraz silniejsza. Do obecnych umiejętności dodać element od siebie - i będzie naprawdę nieźle. (3,5) Iga Gromska

Teramaze - I Wonder 2021 Wells Music

Teramaze spędziło co najmniej rok w studiu, nagrywając ciągiem trzy albumy jeden po drugim. Klamrą je spinającą jest poszukiwanie artystycznego piękna jako antidotum na przyziemną frus-

192

RECENZJE

trację. Australijczycy rozpoczęli pracę w przytłaczająco mrocznym stanie, gdy brakowało im poczucia nadziei. Skoro zdawali się sięgać wręcz dna Oceanu (pierwszy utwór nazywa się "Ocean Floor"), to jakże mogliby ujrzeć promień nadziei własnymi zmysłami, nie wspominając o pięknie? Oczy ich duszy przesłaniał mrok grubszy niż odległość od ziemi do lecącego ponad chmurami samolotu (bo przecież dno Oceanu znajduje się jeszcze dalej od powierzchni ziemi). Moim zdaniem, jałowym byłoby opisywanie form i struktur muzycznych "I Wonder", ponieważ każdy słyszy, że tam jest solówka klawiszowa, tu spokojny śpiew, a gdzie indziej dynamiczny przeskok. Analogicznie, jałowym byłoby doszukiwanie się piękna w zewnętrznym opakowaniu (powierzchnia wody) przesłaniającej wewnętrzny świat oceanicznej głębiny. Jako że nie odważyłbym się samotnie wskoczyć do Oceanu, posłużę się pomocą Friedricha Schillera (17591805), którego być może kojarzycie jako twórcę poematu "Oda Do Radości" (słowa hymnu Unii Europejskiej), chociaż był on i poetą i wybitnym niemieckim filozofem. W wieku 34 lat pisał listy do swojego przyjaciela Christiana Gottfrieda, w których zachwycał się Emmanuelem Kantem (17241804), chociaż wyrażał niezadowolenie z dwóch kantowskich stwierdzeń: "nie istnieją obiektywne kryteria piękna", "doświadczenie estetyczne odnosi się wyłącznie do przyjemności odczuwanej przez podmiot, a nie do właściwości przedmiotu". Jeżeli Friedrich Schiller miał rację - a wielu mu ja przyznaje - to Australijczycy mają dostęp do piękna, choćby oczy ich dusz były przesłonięte mrokiem siódmego stopnia piekła. Tytułowe "zastanawianie się" ("I Wonder") jest funkcją umysłu podmiotu wobec czegoś innego niż sam podmiot, skoro ów podmiot potrzebuje poszukiwać nadziei, czyli jeszcze jej nie ma. Schiller pisał we wspomnianych listach do przyjaciela: "Rozumowanie teoretyczne łączy reprezentację z reprezentacją, aby uzyskać wiedzę, a gdy jest ono aplikowane do wybranego konceptu, to w efekcie powstaje logiczny osąd. Lecz gdy rozumowanie teoretyczne aplikujemy do intuicji, to wtedy powstaje duchowy osąd. Praktyczne rozumowanie, dla kontrastu, łączy reprezentację z wolną wolą po to, aby działać. Podstawą rozumowania praktycznego jest wobec tego autonomia lub wolność. Efektem użycia tego drugiego filaru będzie moralny osąd, zaś efektem podejścia autonomicznego - estetyczny osąd". Kluczowe pytanie przy ocenie Teramaze "I Wonder" nie brzmiałoby w przedstawionych okolicznościach, czy ta płyta jest denna, słaba, przeciętna, dobra, bardzo dobra, a może wybitna? Potrzebujemy konkretniejszego kryterium. Czy można "I Wonder" zaaplikować do konceptu progresywno -

metalowego? Tak. Do intuicji? Teramaze nie ma dostępu do intuicji, kiedy nadzieja pozostaje jeszcze niedostępna. Nie widać nadziei - nie słychać intuicji. Wolna wola umożliwiająca działanie została nadmiernie naruszona przez restrykcje. Pozostaje logiczny osąd. Prawda lub fałsz. Muzyka nie jest zdaniem logicznym. Z logicznego punktu widzenia, nie jest ani prawdą, ani fałszem. Nie odnajdujemy ani nadziei, ani tym bardziej piękna poprzez "zastanawianie się" zaprzągnięte do muzykowania. Twórcy nie osiągnęli celu swojej pracy. Może dlatego, Teramaze nie poprzestało na nagraniu jednego longplay'a, tylko kontynowało nagrywanie. Myślę, że "I Wonder" jest nietrafione, ale tym bardziej cieszę się, że ukazało się "Sorella Minore" oraz "And the Beauty They Perceive". Nie zmienia to jednak faktu, że Teramaze "I Wonder" może być piękne obiektywnie i posiadać właściwości piękna, niezależnie od tego, że twórcy potrzebowali szukać go dalej. Schiller zdefiniował piękno obiektywne jako coś jednocześnie autonomiczne (niepodlegające presji zewnętrznej) i heautonomiczne (wewnętrznie samo siebie determinujące). Jeżeli komentujemy, że jakiś element muzyki jest "dobry" lub "słaby" i w związku z tym powinniśmy go zmienić, to naruszamy autonomię tej muzyki, wtrącamy się, narzucamy na nią presję, aby nie płynęła swobodnie, tylko żeby zgadzała się z wcześniejszymi założeniami. Popatrzmy, co się stało w wywiadzie, gdy podjąłem kwestię autonomii oraz heautonomii muzyki Teramaze. Pytanie: "Czy moglibyśmy wskazać na technikę, emocje, orkiestracje oraz chwytliwość jako najmocniejsze elementy muzyki Teramaze?". Dean Wells odpowiedział: "Nazywaj to jak chcesz. Gramy, cokolwiek dobrego z nas wypływa w danym czasie. (…) Uważam, że wolność wynikająca z tworzenia progresywnego zespołu sprowadza się do tego, że fani nigdy nie wiedzą, czego mają się spodziewać, a to daje nam przestrzeń do swobodnego muzykowania". Konkluzja: Teramaze nie gra na "I Wonder" subiektywnie pięknej muzyki według subiektywnego osądu niektórych ludzi. Teramaze gra obiektywnie piękną muzykę według kryterium obiektywnego piękna Friedricha Schillera. Sam O'Black Teramaze - Sorella Minore 2021 Wells Music

Album "Sorella Minore" składa się z dwudziestopięciominutowej kontynuacji opowieści o dwóch siostrach, którą Teramaze przedstawiło na swoim wcześniejszym LP, "Her Halo" (2015), uzupełnionej o trzy inne utwory. W warstwie lirycznej głównej części chodzi o to, że po śmierci starszej siostry w podej-

rzanym wypadku, młodsza siostra została porwana przez The Tyrant i zamknięta w odosobnieniu po to, aby następnie przymusowo poślubić wstrętną bestię o pseudonimie "ojciec". W międzyczasie próbowała ona przekonać The Tyrant, aby ją wypuścił, zanim dojdzie do jej spotkania z owym "ojcem". Całej opowieści towarzyszy video (dostępne choćby na YouTube). Pozostałe utwory płyty są luźno związane z konceptem, ale przewija się przez nie motyw kłamstw stojących na drodze pomiędzy pięknem a brzydotą, przy czym piękno zostało uosobione w konkretnych postaciach oraz podkreślone poprzez dysonans moralno-estetyczny ze szczyptą duchowości. Nawiązując do typów osądu schillerowskiego wymienionych w recenzji "I Wonder", możemy zauważyć, że znaczącą rolę w zachowaniach postaci odgrywała ich intuicja, zaś nadzieja płonęła żądżą autonomii oraz wolności (fragment liryków utworu tytułowego: "To begin a life / she's bruised inside / but she'll find a light", w wolnym tłumaczeniu: "Zaczynając życie / ma wewnętrzne rany / ale znajdzie światło"). A skoro tak, to warto spróbować dokonać nie tylko logicznego, ale też duchowego, moralnego i estetycznego osądu "Sorella Minore". Pełnia piękna Teramaze nie stała się łatwiejsza w odbiorze z powodu pojawienia się ludzi odbieranych ludzkimi zmysłami w tekstach - dlatego, że pierwszym słowem całego LP "I Wonder" i tak były dzieci ("children"), ale nade wszystko dlatego, że to po prostu nie miałoby sensu (filozofowanie nie ma na celu wpojenia w nas absurdalnego myślenia, a jeśli już to ustrzeżenie nas przed nim!). Innymi słowy, uchwycenie piękna nie sprowadza się do śpiewania o kobietach. Powiem więcej - przejaw zdolności ludzi do sięgania ponad zmysłowe możliwości jest często uważane przez filozofów za najwyższą ekspresję człowieczeństwa. "Czujemy ograniczenia naszych zmysłów, ale nasza racjonalna natura uwalnia nas od tych limitów, czyli fizycznie możemy troszkę doświadczyć, ale intelektualnie możemy wzbić się wyżej" (źródło cytatu: Friedrich Schiller, "On the Sublime: Toward the Further Development of Some Kantian Themes"). Teramaze sugeruje to we fragmencie tekstu utworu tytułowego: "She's a stranger to the music from my window (…) She's looking at the world between my eyes" (w wolnym tłumaczeniu: "Ona jest obca dla muzyki dobiegającej z mojego okna (…) Ona patrzy na świat po-


między moimi oczami"). Byłoby wspaniale, gdyby "Sorella Minore" wzmagała naszą wrażliwość duchową lub moralną. Może w tym pomóc symfoniczny rozmach jej warstwy instrumentalnej na skalę niespotykaną ani na "I Wonder", ani na "And The Beauty They Perceive". Nie chcąc sugerować konkretnych szkół moralnych ani duchowych (czytaj: muzycy Teramaze są wielkimi chrześcijanami, ale ja pisząc recenzję stronię od mieszania się w religię), postawmy sobie jeszcze tylko pytanie o indywidualną ocenę subiektywnie postrzeganego piękna. (-) Sam O'Black

Teramaze - And The Beauty They Perceive 2021 Wells Music

Arystoteles by się nie zgodził. Ignorując poszukiwania absolutnego piękna, rozróżniał "dobro" od "piękna" jako dwie odrębne koncepcje, posiadające wszak pewne wspólne kryteria osądu. Wyznacznikami piękna w IV wieku p.n.e. nazywał on symetrię, porządek oraz stanowczość (Encyclopedia of Philosophy, M 3.1078a30-b6). W jego rozumieniu muzyka (ale także poezja i taniec) miała imitować wybrane elementy ludzkiej natury (np. interesujące nas tutaj w kontekście omawiania ostatnich albumów Teramaze - "piękno") poprzez rytm, harmonię, melodię i głos. Nie potrafiłbym odnieść tego do "I Wonder" ani do "Sorella Minore", ponieważ nie odnajduję wyraźnych znamion symetrii, porządku oraz stanowczości na tych płytach, co oczywiście nie oznacza, że ich tam nie ma. Przychodzi mi to łatwiej, kiedy skoncentruję się na rytmice, harmoniach oraz melodiach utworów składających się na "And The Beauty They Perceive". Aby to Wam wyjaśnić, musiałbym odnieść się do matematyki, dlatego przy okazji zastrzegam, że już Aristippus (który reprezentował drugie pokolenie wstecz wobec Arystotelesa) stanowczo odrzucił matematykę jako dziedzinę mającą cokolwiek wspólnego z dobrem i z pięknem, tzn. dążymy do obiektywności, ale nie zapominając o relatywizmie. Patrząc na okładkę, pomyślałem, że kompletnie nie pasuje do jej tytułu, ale nie ulega wątpliwości, że ta grafika jest symetryczna, bo (mówiąc po ludzku) jakbyśmy narysowali pionową kreskę od górnego czubka trójkąta do połowy odpowiadającej mu podstawy, to widzielibyśmy, że wszystko co po lewej od tej kreski, to jest do-

kładnie to samo, co wszystko po prawej od tej kreski. Na pewno zgodzicie się, że na okładce panuje porządek, bo każdy kształt jest sensownie rozmieszczony, estetycznie zorganizowany w ramach zgodnej struktury i jedno nie wpierdala się na drugie. Stanowczość wyraża się poprzez ostrość krawędzi trójkąta oraz nieskrępowanie grubych baniek, które są jakie są, a co tam - stoją niezłomnie po środku bieli i nic sobie nie robią z tego, że wszyscy fani Teramaze się na nie gapią. Prosta sprawa okładka jest piękna z perspektywy zwolenników Arystotelesa. Odrobinę trudniej rozkminić, czy te same cechy posiada sama muzyka, a chcielibyśmy dociec, czy jej rytmy, harmonie, melodie oraz wokale imitują ludzkie piękno? Wolałbym powiedzieć po prostu, że "tak" i tyle, dlatego że uwiera mnie to pytanie. Metalowcy lubią powtarzać, że ich muzyka niczego nie imituje, tylko powstaje naturalnie. W ogóle, "piękno" gryzie się z metalem. I nie tylko ono, bo komputerowo generowane dźwięki tak chętnie wykorzystywane przez Teramaze, moim zdaniem również gryzą się z metalem. Fani Fear Factory, Burzum, And Oceans (i innych ewidentnie metalowych, ale nasyconych elektroniką zespołów) nie zgodziliby się z tą ostatnią uwagą. Gdybym stwierdził, że "Modern Living Space" jest bardzo stanowcze, to Lemmy by się uśmiał. Gdybym próbował doszukiwać się jakiejś symetrii w "Jackie Seth", to obawiam się, że klasycznie wykształcony muzyk natychmiast odrzuciłby moje starania. Analogicznie sprawy się mają z porządkiem. Wiecie co? Obiektywnie czy subiektywnie, pięknie czy szkaradnie, elokwentnie czy ordynarnie, na zakończenie przybiję im piątkę. (5)

ją mnie do refleksji, że muzyka uznawana przeze mnie dotąd za łatwą w odbiorze może wcale taka nie być, ponieważ tutaj to dopiero jest przystępnie! Całość składa się z samych konkretnych pomysłów nawiązujących do komercyjnego hard rocka lub do słynnych pop rockowych ballad. Niby nic nowego, ale wszystkie kawałki są fajne (brak wypełniaczy) i bardzo przyjemnie słucha mi się ich wiele razy pod rząd, także "Blue Dream" może sprawdzić się jako relaksująca odskocznia od mocniejszych brzmień. The Blue Scream gra w moim odczuciu łagodniej od Loudness. Świadczą o tym np. tradycyjnie rockowe, jakby wyjęte z komercyjnego amerykańskiego radia lat 70., (ewentualnie rolling-stonsowskie) ballady "I'll Be Lovin' You" i "Run Baby Run", a także nie mniej old schoolowe, słodkie wstawki w "Only Lonely Paradise". Czasami jednak zdarza im się stosunkowo mocno dorzucić do pieca. "Breaking Out" mogłoby znaleźć się w repertuaże W.A.S.P., natomiast "Fire And Fire" to krzyżówka ugrzecznionego Maltese Falcon z Guns'N'Roses. "Hey Get Out" jest wprawdzie balladą, ale pokazującą ostre pazurki, zwłaszcza ze względu na chóralne skandowanie na tle zdecydowanego podkładu rytmicznego (najlepsze lata Scorpions?). Najbardziej rozpędzonym numerem w zestawie okazuje się "T.N.T (Dynamite)", który stylistycznie pasowałby do Enforcer. Ostatni kawałek "Wake Me Up" puszcza oko do Judas Priest "Turbo", a to dlatego, że zespół bawi się tam elektronicznie generowanymi rytmami. Jeśli podejdziemy do niego z odpowiednim dystansem, to wypada on zabawnie. Warto sprawdzić omawiany album, bez spinania się, za to dla gwarantowanego relaksu. (4)

Sam O'Black

Sam O'Black

The Blue Scream - Blue Dream

The Harps - Love Strikes Doves

2020 Self-Realesed

2021 Sleaszy Rider

"We are New Wave of Hair Metal band in Japan The Blue Scream!!!" - przedstawiają się jako japońscy reprezentanci nowej fali hair metalu. Wyglądają seksi i grają sensowne piosenki. W związku z ich wspólnym występem z moim ulubionym młodym zespołem Hell Freezes Over (speed metal), postanowiłem podzielić się z Wami wrażeniami po wielokrotnym wysłuchaniu ich debiutu "Blue Dream". To taki luźny zbiór 9 utworów rockowych, które skłania-

O istnieniu Andry Lagiou dowiedziałem się przypadkiem, kiedy YouTube podsunął mi jej świetne wykonanie "Burn" Deep Purple podczas przesłuchań w ciemno greckiej edycji programu "The Voice of...". Później skojarzyłem, że śpiewała też gościnnie na "Pawn And Prophecy" Mike LePond's Silent Assassins; kiedy więc zobaczyłem jej nazwisko w składzie zespołu The Harps nastawiłem się na coś dobrego i w żadnym razie nie były to złudne nadzieje. "Love

Strikes Doves" to generalnie klasyczny hard rock, powrót do czasów największej świetności takich zespołów jak Black Sabbath czy Rainbow, ale i mniej obecnie znanych, pokroju Spooky Tooth czy Babe Ruth ("Immortal Soldier", "Pink Palm Tree", "Wireflame", "Red Line"). Lagiou doskonale odnajduje się w tej konwencji, śpiewa wyraziście, ostro i z dużą klasą. Ma zresztą nieliche wsparcie, bowiem sesyjnie The Harps wzmocnili: wspomniany już Mike LePond, wybitny basista, gitarzysta Collibus Stephen Platt i klawiszowiec zespołu Uli Jon Rotha Corvin Bahn. Jego partie wysuwają się na plan pierwszy w klimatycznym, balladowym openerze "Lovecircle", w równie delikatnym, wieńczącym płytę "Blue Lovecircle" czy w "Vunerably In Love", w którym słychać i fortepian, i Hammondy. Miarowy "Bloody Sun" dopełniają z kolei wejścia fletu, a "Walked On A Street" ma w sobie coś z bluesa, nieodległego przecież od ciężkiego rocka przełomu lat 60. i 70. W tych lżejszych utworach wokalistka również wypada znakomicie, a "Love Strikes Doves" broni się zarówno jako całość, jak też za sprawą pojedynczych utworów. (5) Wojciech Chamryk

The Skull - The Endless Road Turns Dark 2018 Tee Pee

Przeminął niedawno nie pierwszy i nie ostatni etap cyklu "(…) życie śmierć - życie - śmierć - życie (…)" dla chwalebnego Erica Wagnera. W jego ostatni album studyjny wsłuchiwałem się namiętnie zwłaszcza w okresie, gdy The Skull występowało na berlińskiej edycji Desertfestu 2019. Pamiętam to jako wywołujące silne przeżycia dzieło kultowej a jednocześnie undergroundowej kapeli, złożone z ośmiu stylowych utworów, trwające trzy kwadranse i wykraczające daleko ponad moje aktualne potrzeby estetyczne. Obecnie chętnie do tego longplay'a wracam, wspominając Erica Wagnera. Uważam, że odszedł on w wysokiej formie artystycznej, dysponując dobrym głosem i reprezentując znakomity styl. Chciałbym wierzyć, że osoby znające Erica osobiście podzielają moją opinię, ale o tym przekonamy się tak naprawdę dopiero wtedy, gdy usłyszymy zapowiadany na 2022 roku jego solowy album. Dopóki do tego dojdzie, Czacha "Niekoncząca się Droga Przechodzi w Mrok" pozostaje idealnym zwieńczeniem

RECENZJEG

193


wagnerowskiego dorobku muzycznego. Utwór tytułowy rozpoczyna płytę konkretnie - od razu słyszymy świetny riff, silny groove i ten jedyny w swoim rodzaju, nawiedzony a przy tym dojrzały i przekonujący głos. Klimat łączy dwie pozornie sprzeczne cechy, z jednej strony będąc kusząco złowrogi, ale też autentycznie wyluzowany; to trochę tak, jakby diabeł wyszedł na przerwę zaciągnąć się szlugiem i popatrzeć na przypadkowo przechadzających się po parku młodzieńców. "And so the endless road turns dark / In all four corners of the park / One by one they will be done / Walk with me to the sun" (wolne tłumaczenie: "No więc niekończąca się droga przechodzi w mrok / we wszystkich czterech krańcach parku / załatwią się jeden po drugim / Ty lepiej chodź ze mną ku słońcu"). A gdy już zbierze swą grupkę chętnych, wyzna im, po co się zebrali: "We are gathered here today / to mourn a fate unkind" (wolne tłumaczenie: "zebraliśmy się tu dziś / by opłakiwać zły los"). Nic dziwnego, to już było wiadomo wcześniej, tylko że nie wszyscy metalowcy słuchali uważnie tekstu od samego początku, ha! "Ravenswood" sprawia wrażenie szybszego, może dlatego, że ktoś tam chce się uwolnić ze strachu przed ciemnymi i gniewnymi niebiosami oraz jak najszybciej znaleźć się z dala od żerujących na padlinę kruków. "Breathing Underwater" to wyznanie skruchy grzesznika przed samym Bogiem, choćby jedynym grzechem miał być grzech pierworodny a każdy krok poczyniony za życia świadomie wieść ku światłu. Na końcu słyszymy jednak sugestię "it was my saddest song" / "to była moja najsmutniejsza pieśń" - czyżby Eric Wagner miewał wątpliwości odnośnie kwestii wiary, życia i śmierci? Możliwe, ale odbieram to raczej jako wskazówkę dla słuchaczy, aby zauważyli, że to największy paradoks ukazany na longplay'u. "The Longing" wyraźnie zdradza natomiast odczucie tęsknoty za połączeniem się z duchem zmarłego towarzysza. Paradoksalnie, właśnie dlatego, że zawsze istnieje możliwość połączenia się z osobą po drugiej stronie, nie ma potrzeby, aby kogokolwiek opłakiwać - takie połączenie jest jak najbardziej osiągalne na płaszczyźnie emocjonalnej, podczas snu. Czymże jednak jest snem? Czy tylko kilkugodzinnym okresem pomiędzy wieczorem a porankiem, a może też dłuższy okres pomiędzy jednym ziemskim wcieleniem a kolejnym ziemskim wcieleniem, po reinkarnacji? "So you see there's no need to weep for me / before I go to sleep I pray / All that's in my heart be with me still / As I slowly die today" (w wolnym tłumaczeniu: "Więc widzisz, nie ma potrzeby po mnie płakać / Modlę się zanim iść do łóżka spać / Wszystko co tkwi w moim sercu nadal pozostaje we mnie / Wtedy gdy z wolna usypi-

194

RECENZJE

am"). Liryki następnego na płycie utworu "From Myself Depart" brzmią bardzo poetycko; rozumiem je jako ujęcie kategorii "prawda", "kłamstwo" w kontekście życia doczesnego sprowadzonego do snu na jawie. "Who has made you bitter makes me wise / Once before my dying eyes" (w wolnym tłumaczeniu: "Ten kto uczynił twoje życie kwaśnym jednocześnie uczynił mnie mądrzejszym / Ale dopiero tuż przed śmiercią"). Tyle okrutnego kłamstwa tkwi w doczesnych ludzkich żywotach, że śmierć wydaje się powrotem do jedynego stanu wolnego od słyszenia kolejnych kłamstw. Do kłamstw dochodzi tylko podczas snu na jawie zwanego życiem. "As The Sun Draws Near" został opatrzony fajnym videoclipem z autentycznymi ujęciami koncertowymi The Skull. Naszemu bohaterowi więdły nie tylko uszy od kłamstw, ale też oczy od sztucznego blasku, gdy stwierdzał: "Lately I've been trying to stay alive / Behind these tired eyes / Can hardly wait for a different view / Nothing but blue skies" (wolne tłumaczenie: "Ostatnio usiłuję pozostać żywym / Pomimo zmęczonych oczu / Ciężko czeka mi się na prawdziwy obraz świata / Póki co jedyne co widzę to niebieskie niebo"). Prawdopodobnie chodzi o nadmierną ekspozycję na sfałszowane widoki, zdjęcia oraz filmy w social mediach, których przeglądanie odbiera wolę do życia tym, którzy - podobnie jak Eric - nienawidzą kłamstwa, kiczu i fałszu. Sam utwór wypada tak sobie, przeciętnie (z premedytacją?), zwłaszcza w kontekście kolejnego numeru "All That Remains (Is True)", w który naprawdę cały zespół włożył mnóstwo szczerego uczucia. "O Lord / Please take my soul / Take me in your arms / Rest assured / And as I lay, lay me dawn / To sleep throught the night / Forever in your heart / All that remains is true" (wolne tłumaczenie: "O Boże / Proszę odbierz moją duszę / Weź mnie w swą opiekę / Abym spoczął w pokoju / A kiedy już leżę to czuwaj abym leżął / Śpiąć całą noc / Na wieki w Twoim sercu / Wszystko co pozostaje jest nareszcie prawdą"). Komentarz zbędny. Ale to nie koniec. Zapętlamy do samego początku konceptu. Powracamy do tych samych wersów, które już słyszeliśmy na początku całego albumu. Oto bowiem w "Thy Will Be Done" zmarły reinkarnuje, rodzi się na nowo, zaczyna naukę życia od nauki oddychania i przekonuje, że droga przechodząca w mrok naprawdę jest drogą niekończącą się. (6) Sam O'Black The Vicious Head Society - Excition Level Event 2021 Self-Released

Trudno nie docenić ogromu pracy włożonego przez Grahama Keane'a podczas tworzenia i nagrywa-

nia tej płyty, ale drugi album The Vicious Head Society nie jest niczym szczególnym. To progresywny metal jakich wiele: niezbyt porywający, często co najwyżej poprawny, co doskwiera tym bardziej, że sporo na tej płycie naprawdę długich kompozycji. 10-minutowy tytułowy opener jest nawet ciekawy, ma symfoniczne akcenty, a lider okazuje się nie tylko niezłym gitarzystą, ale również klawiszowcem. Wygląda jednak na to, że Keane rzucił na początek to, co miał najlepszego, bo z każdym kolejnym utworem napięcie słabnie, zaś na wysokości kolejnego kolosa "Judgement" robi się już po prostu nudno, mimo orientalno-etnicznych akcentów w warstwie rytmicznej, a nawiązanie do King Crimson też za bardzo pachnie plagiatem. Oczywiście są tu tak zwane "momenty", jak instrumentalny "YP138" czy zróżnicowany, również pod względem wokalnym (growling, czysty śpiew, patetyczny chór) dwuczęściowy "Hymn Of Creation", ale raczej nie będę wracać do tej płyty. (3,5) Wojciech Chamryk

The Vintage Caravan - Monuments 2021 Napalm

Basista Hot Breath, Anton Frick Kallmin, zwrócił mi uwagę podczas wywiadu, że powinienem zainteresować się The Vintage Caravan, skoro zarówno oni, jak i ja, pochodzimy z Islandii. "Monuments" to wprawdzie inny album od (słusznie) zachwalanego w ostatnim HMP Kruka "Be There", ale myślę, że oba wydawnictwa mogą przypaść do gustu tej samej grupie odbiorców. Zawierają bowiem hard rock brzmiący świeżo, żywo i aktualnie, choć nawiązujący do tradycji gatunku. Oba prezentują też mnóstwo zajefajnych partii instrumentalnych. Interesujące, że stronka music-map.com wskazała na bliskie podobieństwo The Vintage Caravan do Dead Daisies to nie tylko ma sens stylistycznie, ale też obie kapele stoją na tym samym poziomie wykonawczym. Pomimo podbasowanego brzmienia, "Monuments" nie brzmi na-

tarczywie, lecz właśnie przyjemnie. Przypisuje się mu niekiedy łatkę "heavy psych", ale to chyba raczej ze względu na wyraźne korzenie bluesowo-proto-metalowe, bo zawartość tej płyty nie mogłaby płynąć bardziej "normalnie". Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie sprawdziłem videoclipu do "Crystallized". Vikingowie świetnie tam się bawią, żartują z zakopywaniem się po szyję w czarnej plaży na tle słonecznych islandzkich krajobrazów, rozpalają ognisko wewnątrz ciemnych jaskiń, zapuszczają w głąb wodospadu, walczą z trollami, by w końcu... ściągnąć gogle VR (okulary wirtualnej rzeczywistości). Ogłuszeni szaleństwem odchodzą z zajmowanej części siedziby Opery Narodowej Harpa, ale po drodze mijają ich muzycy Volcanova (sprawdźcie recenzje w tym samym numerze HMP), którzy po chwili sięgają po te same gogle. Wesoło. Wracając do "Monuments", przyznam, że udało im się osiągnąć dwie rzeczy być łatwymi w odbiorze plus cieszyć się swobodnymi improwizacjami na prawdziwych instrumentach. Świadczą o tym najdobitniej takie numery jak "Forgotten" czy też "Torn In Two". Magiczne sola oraz motywy balladowe przewijają się zresztą przez całą długość albumu. Z bardziej zwartym "Said & Done" kontrastuje niestety rozlazłe i niepasujące do reszty "Clarity". Szkoda, że tak zakończono cały longplay, bo sam utwór działa jak relaksujący masaż uszu, ale niweczy pieczołowicie konstruowaną spójność materiału. Mogliby przynajmniej opatrzyć go gwiazdką oraz dopiskiem "bonus". Nie rozstrzygnę, czy "Monuments" to najlepszy album w dyskografii The Vintage Caravan, ale z pewnością dostałem ochoty na więcej i tego samego życzę wszystkim słuchaczom. PS: Skoro oni zakończyli nieodpowiednio, to i ja dodam coś, co mógłbym już sobie darować. Okładka wygląda jak sejm postawiony na mchu i obserwowany na tle zorzy polarnej. But... "This One's for You". Skál! (4) Sam O'Black

The Wring - The Wring Project Cipher 2021 Self-Released

Do nagrania drugiej płyty The Wring gitarzysta Don Dewulf zwerbował nader zacnych gości. Śpiewa więc Marc Bonilla, znany ze współpracy z Keithem Emersonem czy Glennem Hughesem, za perkusją zasiadł Thomas Lang


(Robert Fripp, Peter Gabriel), a ścieżki basu nagrali Jason Henrie i Bryan Beller (Joe Satriani, Steve Vai). Taki skład nie mógł więc popełnić czegoś zwyczajnego i banalnego, "The Wring Project Cipher" to progresywne, dopracowane granie. Ciekawe jest to, że lider nie zamierzał tworzyć epickich, kilkunastominutowych kolosów; na ten materiał składają się zwykłe, chociaż urozmaicone piosenki, trwające najczęściej w granicach czterech minut. Dlatego całość "The Wring? Project Cipher" zamyka się w niecałych 30 minutach, potwierdzając zarazem, że liczy się treść, nie forma. Najbliżej tym utworom do dokonań Rush, przywoływanym zresztą przez recenzentów, ale porównania do Fates Warning czy Queensryche są już chybione, bo The Wring brzmią znacznie lżej, bez tego całego, metalowego sztafażu. Dewulf w każdej kompozycji potwierdza, że gitarzystą jest wybornym (w jednym utworze wspiera go Jason Sadites), a opener "The Light", instrumentalny "Cipher" czy "Steelier" to prawdziwe perełki - warto pochylić się z większą uwagą nad tym albumem. (4,5) Wojciech Chamryk

Thy Row - Unchained 2021 Rockshots

Heavy rock ma się nieźle, wciąż powstają młode zespoły, zafascynowane ciężką muzyką z lat 70. i 80. Jednym z nich jest fiński kwintet Thy Row, debiutujący właśnie albumem "Unchained". To ze wszech miar udana i do teg urozmaicona płyta. Heavy metal, hard rock, hard'n'heavy - jak zwał tak zwał, istotne jest to, że Mikael Salo i spółka grają naprawdę na poziomie i z ogromną werwą, po prostu od serca. Zaczynają od singlowego, skocznego i dynamicznego "Road Goes On" z melodyjnym refrenem, poprawiają zadziornym "The Round" z gościnnym udziałem Teemu Mäntysaari, gitarzysty Wintersun oraz nośnym, totalnie ejtisowym, tytułowym "Unchained" - lepszego początku płyty nie można sobie wymarzyć. A dalej wcale nie jest gorzej, za sprawą choćby surowego, miarowego "Horizons", zróżnicowanego "Hidebound" z wokalnym udziałem Ilji Jalkanena i gitarowym Bena Varona, który udziela się również w klimatycznej balladzie "Down On My Knees". No i finał: trzyczęściowa, rozbudowana kompozycja "The Downfall", hard rock w

trzech, nader odmiennych odsłonach, zatytułowanych "Killing All Inside", "Beyond Reason" i "Fragments Of Memory" - nawet nie tyle, że warto, "Unchained" trzeba posłuchać. (5)

należy. Wręcz przeciwnie. Wciąż oczekiwanie na premiery takich longplay'ów może ekscytować. Ciekawe, co tam wkrótce D.D. Verni wymodzi na "Cadillac Band" - nie zdziwiłbym się, gdybym całkiem zapomniał o "Sonic Healing" po ukazaniu się solowego krążka założyciela Overkill. (3.5)

Wojciech Chamryk

Timo Tolkki's Avalon - The Enigma Birth 2021 Frontiers

Wygląda na to, że projekt Avalon jest obecnie jedyną formą aktywności byłego gitarzysty Stratovarius, skoro ostatnią płytę solową wydał kilkanaście lat temu, a jego inne projekty również milczą. Ale może to i lepiej, bo dzięki temu Tolkki zdołał przygotować najciekawszy materiał sygnowany tą nazwą, może nawet najlepszy w już blisko 10-letniej karierze Avalon. To rzecz jasna wciąż symfoniczny power metal, ale brzmiący świeżo, skrzący się od pomysłów - znacznie lepszy od drugiej płyty "Angels Of The Apocalypse". Tu nie ma mowy o sztampie czy nudzie, lider solidnie popracował na kompozycjami i aranżami, a do tego - jak to ma w zwyczaju - zaprosił nader zacnych i licznych gości. Caterina Nix czy Fabio Lione śpiewali już na pierwszej płycie Timo Tolkki's Avalon, teraz też wiele wnoszą do "I Just Collapse", "Memories", "Dreaming" i "Without Fear". W "Memories" udziela się również Brittney Hayes (Unleash The Archers), dająca też popis w balladzie "The Fire And The Sinner" Tolkki naprawdę ma wyczucie kogo i w jakiej roli obsadzić, żeby wokale pasowały idealnie do danej kompozycji. Udała mu się ta sztuka nawet z Jamesem LaBrie, który nie jest już przecież w najwyższej formie, a w popowym "Beautiful Lie" radzi sobie bez zarzutu. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że lider nader oszczędnie dozuje solówki, ale jak już się na nie decyduje, to nie ma zmiłuj, tak jak na przykład w "Another Day". Cieszy więc, że ten utalentowany muzyk wrócił do twórczej formy i najwyraźniej przeżywa drugą młodość oby ten stan rzeczy utrzymał się jak najdłużej. (5) Wojciech Chamryk Todd Michael Hall - Sonic Healing 2021 Rat Pak

Kto kojarzy Todda Michaela Halla z Riot V, zaś Kurdta Vanderhoofa z Metal Church, ten może czuć się lekko zawiedziony po za-

poznaniu się z "Sonic Healing". Głównie dlatego, że album ten nawiązuje do komercyjnego, amerykańskiego hard rocka (ZZ Top, Survivor, Aerosmith), zamiast do US power metalu. Niemniej, zagrane jest to profesjonalnie, szczególnie wokale, także jak ktoś to lubi, to mu się spodoba. Mnie na początku męczyły te wszystkie namolne, ciężkostrawne, niezgrabne melodie, tak jakby sekcja instrumentalna miała kłopot z nadwagą, a komuś myliła się masywność z wydętym żołądkiem (beknięcie). Po części dotyczy to całej dyskografii Metal Church, ale "Sonic Healing" muli jeszcze bardziej (ale mi się chepło!), co jest tym bardziej dostrzegalne, że wokal Todda brzmi czyściutko i lekko. Sporo wysiłku kosztuje aktywne śledzenie każdego detalu od początku do końca płyty. Utwór "Let Loose Tonight" wypada na tym tle jak szalony rock'n'roll. "Overdrive" z pozoru przypomina Judas Priest "Sin After Sin", ale to ze względu na "Let Us Prey / Call For The Priest", który nie miał nigdy szans stać się szlagierem. Usuńmy fajną perkusję i głos z przebojowego "Like No Other" a poczujemy gwałtowną potrzebę dopracowania gitar. Kurdt prawdopodobnie chciał bardziej wykazać się żwawą energią w "Somebody's Fool", a wyszło mu coś na kształt ścieżki dźwiękowej do "Kevin Sam W Rockowym Domu". Najbardziej banalnym, nużącym i niepotrzebnym wydaje się "The Other Side". Za to "Not With A Sword" pasowałoby rytmicznie do Metal Church "The Dark" i chyba ta kompozycja nie wymagałaby wielu zmian, aby się wśród tamtej setlisty odnaleźć. W ogólnym rozrachunku, album brzmi mdło. Zupełnie inaczej sprawa wygląda, kiedy słuchamy całości w tle, wtedy łatwiej się przyzwyczaić, dostroić ucho do takich częstotliwości. Z czasem wchodzi coraz lepiej, a to akurat ważne. Jak można się domyślić (lub wyczytać z wywiadu), założeniem muzyków było przekazanie fanom pozytywnych, kojących wibracji, tak aby przynajmniej na chwilę oderwali się od otaczającego negatywizmu - szacun za takie podejście. Jak sobie teraz pomyślę o zespolikach tępo łojących hardcore / cross over, to cieszę się, że tutaj jestem atakowany właśnie takimi, a nie innymi harmoniami. W porównaniu do znanych mi albumów z klasycznym rockiem, całość "Sonic Healing" wypada w miarę w porządku, ale ta stylistyka do przeszłości wcale nie

Sam O'Black

Triton Devs - Stay Alive 2021 Rockshots

Triton Devs łączą na "Stay Alive" tradycyjny hard'n'heavy z nowoczesnym sznytem. Nie mam pojęcia, czy coś takiego jest akurat modne wśród użytkowników serwisów streamingowych, albo grupa próbuje kreować jakieś nowe trendy. Wiem za to, że jako całość "Stay Alive" nie broni się nawet w najmniejszym stopniu. Blacky Lee Stone, lider tej grupy, zdecydowanie przesadził, przechodząc ze skrajności w skrajność, czasem nawet w obrębie jednego utworu. Dlatego takie "The Show" (miks klasycznego metalu przełomu lat 70./80. i ekstremalnego) oraz "Summer Day" (elektronika, plastikowy sound i klimaty funky) są wyjątkowo niespójne, sprawiając wrażenie zlepku przypadkowych pomysłów, a nie dopracowanych, zwartych kompozycji. Z kolei "This Summer Day" to właściwie pop, ale taki najgorszej kategorii - kudy mu do AOR lat 80., który pojawia się w niektórych recenzjach w odniesieniu do zawartości "Stay Alive". "Metallus", zgodnie z tytułem jest mocniejszy, ale wokalny duet czysty głos/ryk to kolejny dysonans, mimo świetnych solówek. Akurat popisy Stone'a są najmocniejszym punktem tej płyty ("Hell's Fest", kolejny instrumental "Magic Rainbow"), Mike Terrana wiadomo, to też klasa, ale cała reszta... (1) Wojciech Chamryk

Turbulence - Frontal 2021 Frontiers

Co powiecie na prog z pogrążonego w chaosie Libanu? Ciekawe, prawda? Pierwsze moje skojarzenie - po zobaczeniu okładki i tytułu Turbulence "Frontal" - odnosi się do

RECENZJE

195


podwójnej eksplozji w Bejrucie 4 sierpnia 2020 roku. W jej wyniku śmierć poniosło 207 osób, rannych zostało 7500 a 300 000 ludzi straciło dach nad głową. Tamtejszym mieszkańcom już wcześniej brakowało podstawowych środków do życia a ulice regularnie blokowały demonstracje. Dostęp do elektryczności nie był czymś oczywistym. Dlatego fakt ukazania się solidnej płyty metalowej z Libanu świadczy o harcie ducha i zasługuje na naszą uwagę. Tematem konceptu lirycznego Turbulence "Frontal" jest jednak jeszcze coś innego. Mianowicie, wszystkie teksty opowiadają prawdziwą historię robotnika budowlanego Phineas Gage, który przeżył przebicie czaszki przez żelazny pręt podczas wypadku. Stracił czoło, zmienił się fizycznie i psychicznie, ale przeżył. Niezależnie od przedstawionych okoliczności, muzyka sama się broni. Tych osiem utworów nie poraża innowacją, w żaden sposób nie próbuje redefiniować gatunku, ale dobrze brzmi i nadaje się do posłuchania któregoś deszczowego wieczoru. Są długie, ale to spoko, bo lekko płyną. Czasami bywają agresywne i mechaniczno-szorstkie (prawie Meshuggahowa końcówka "Crowbar Case"), innym razem rzewne. Najbardziej podoba mi się swoista, emocjonalna tkliwość zaklęta w artystycznej melodyjności, nadająca muzyce życiowego pulsu; tkliwość niebanalna, bo jej wibracje pogłębiono złożonymi, instrumentalnymi improwizacjami, ale z zachowaniem spójnego tonu. Numetalowy growl na samym początku "Ignite" zakłóca nastrój, ale poza nim Omar El Hage wybija się dojrzałym rozmantyzmem śpiewania, zupełnie tak jak Ray Alder w swych magicznych momentach. Co nietypowe, najbardziej zachwycił mnie jednak klawiszowiec Mood Yassin. Aranże brzmią o niebo lepiej właśnie dzięki jego wszechstronnej grze. Zaprezentował także wspaniałe sola - sprawdźcie jego nieziemski duet z gitarzystą Alainem Ibrahim w "Faceless Man". Mood często dominuje w głównych partiach utworów i fajnie, że to robi (zwłaszcza w "Perpetuity"). To jemu zawdzięczamy sprawne przeskoki w "A Place I Go To Hide" pomiędzy natarczywymi łamańcami rytmicznymi a relaksującymi fragmentami balladowymi (miejsce, w którym bohater konceptu doznaje ukojenia przed własną psychiką). Nie zdziwiłbym się, gdyby maczał on palce w programowaniu partii perkusji (niestety potraktowana w pełni syntetycznie; zdaje się że perkusista Sayed Gereige odszedł z zespołu i nie brał już udziału w sesji). W pewnym momencie zapominam, że słucham albumu z Libanu. Jak dla mnie, nowy Turbulence stoi na poziomie kontynuatorów amerykańskiej szkoły progresu, ewentualnie niewiele mu do nich brakuje. Jako

196

RECENZJE

właściwą wizytówkę zespołu polecam (trwający niewiele ponad dwie i pół minuty) przerywnik "Dreamless", dlatego że krótko pokazuje on to, co w moim odczuciu najlepsze na omawianym LP. Alternatywnie, na YouTube można znaleźć oficjalny teledysk do "Madness Unforeseen" (z udziałem profesjonalnych aktorów) oraz lyric video do "Ignite". Jeśli Wam to odpowiada, rozważcie wsparcie Libańczyków poprzez zakup ich muzyki w fizycznej postaci. (4.5) Sam O'Black

sama płyta z orkiestrą jest świetna - nie bez kozery Udo wolał jej nie wydawać pod szyldem U.D.O.), wśród energicznych kawałków nie każdy jest killerem (o takim "Back Off" z "Holy" to możemy sobie tylko pomarzyć). Jeśli zaś chodzi o kawałki z puli średnich temp, te najlepsze wylądowały na początku płyty - "Holy Invaders", "Empty Eyes". Co ciekawe, właśnie do tej kategorii kawałków należy też singiel promujący płytę - hymniczny "Metal Never Dies". Niestety w tej kategorii część kawałków cechują aż nadto melodyjne refreny. Jednym zdaniem "jest jak dawniej, tylko słabiej". To oczywiście nie kwestia "Game Over" tylko ogólny trend płyt U.D.O., które z jednej strony zachwycają stałością stylu, a z drugiej nie są tak dobre, jak jego płyty sprzed około 20 lat. (4) Strati

U.D.O. - Game Over 2021 AFM

Właśnie zdałam sobie sprawę, że w krótkim czasie recenzuję już trzecią płytę Udo. Najpierw była to płyta z orkiestrą, później pandemiczna koncertówka i teraz regularna płyta. Mimo budzącego grożę tytułu, Udo nie tylko nie zamierza się żegnać ze sceną, ale i nader owocnie wykorzystuje czas, w którym nie można w pełni grać koncertów. I choć wokalista poszalał sobie z różnymi stylami na krążku z orkiestrą, na "Game Over" w większości wrócił do tego, czego chyba wszyscy oczekujemy od płyt U.D.O. Każdy, kto zna krążki wokalisty, bez problemu wyobrazi sobie zawartość "Game Over". Jak zawsze jest trochę acceptowo-pełzających intr, trochę wyrazistej gitary w stylu Wolfa Hofmanna i więcej niż trochę znaku rozpoznawczego U.D.O. czyli chóralnych melodyjno-skandowanych refrenów. Na krążku są cztery bardziej energiczne kawałki: "Fear Detector", "Prophecy", "Metal Damnation" i "Like a Beast", dwa utwory czerpiące z hard'n'heavy - "I see Red" i "Kids and Guns". Są też dwa kawałki, które przez swoje popowe inklinacje brzmią jak echo po pracy przy płycie z orkiestrą, to lekki "Unbroken" i ballada "Don't Wanna Say Goodbye". Pozostała część płyty to kawałki utrzymane w średnim tempie, niekiedy bardzo po "udowemu" kroczące. Płyty słucha się z przyjemnością - każdy fan U.D.O. poczuje się swojsko słuchając "Game Over". Ja też tak się czuję. Wiem jednak, że to nie to samo, co "Holy" czy "Man and Machine". Przuznam, że wolałam, kiedy Udo te swoje luźniejsze kawałki ubierał w żartobliwy swing (pamiętacie na pewno "Trainride in Russia" lub "Cut me Out"), niż w hard rocka. Nie pasują mi też te lżejsze kawałki, które podejrzewam o poorkiestrowe echo (choć

Vexillum - When Good Man Go To War 2021 Scarlet

W ostatnich kilku latach Vexillum jakby stracili tempo, zdołali jednak w końcu nagrać i wydać następcę "Unum" z 2015 roku. I fajnie, bo siarczystego, dobrze zagranego power/folk metalu nigdy za wiele, a Włosi są w tej stylistyce naprawdę nieźli. Singlowe utwory "Sons Of A Wolf" i tytułowy pokazują zespół w nieco bardziej melodyjnej odsłonie; szczególnie ta druga kompozycja jest nad wyraz chwytliwa. Zespół jednak w żadnym razie nie idzie na łatwiznę: płytę otwiera długaśny, trwający ponad 11 minut i zróżnicowany utwór "Enlight The Bivouac", mamy tu też kompozycje ostrzejsze (mocarny "The Deep Breath Before The Dive", "Last Bearer's Song") czy zorientowane bardziej folkowo ("Flaming Bagpipes", "The Tale Of The Three Hawks"). Czymś więcej niż ciekawostką jest też finałowa, zaśpiewana po włosku, klimatyczna ballada "Quel Che Volevo", zresztą woka lista Dario Valessi jest bardzo mocnym punktem Vexillum, co nader dobitnie potwierdza choćby w "Voluntary Slaves Army" czy "Prodigal Son". (4,5) Wojciech Chamryk Volcanova - Radical Waves 2020 Believe Music/The Orchard Music

Ciężcy jak Electric Wizard, rozpędzeni jak Airbourne, bezkompromisowi jak Motörhead, brudni jak Brand New Sin, wyluzowani jak Corruption, radykalni jak Sleep -

takimi, w moim odczuciu, definiują się Islandczycy z Volcanova na swym debiucie "Radical Waves". Skądinąd wiemy, że podążają tym kierunkiem konsekwentnie, więc śmiało możemy uznać omawiany longplay za ich wizytówkę. Zawiera on intro oraz dziewięć konkretnych strzałów w dziesiątkę. Ich energię tak skutecznie uchwycono, że kawałki aż nią kipią, także nikt nie powinien mieć wątpliwości, że owi młodzi Vikingowie naprawdę to czują, a nie tylko odgrywają jakieś tam retro. Okładka może mylić, bo ani to punk, ani surfer rock. Po prostu dobrze znany stoner rock/metal, ale zagrany przekonująco i pomysłowo, z zapałem. O przynależności gatunkowej świadczą dobitnie takie przesiąknięte psychodelią motywy, jakie słyszymy np. w "Stoneman Snowman". Ten utwór nadaje przy okazji dodatkowej dynamiki następującemu po nim hicie "Sushi Sam", w którym perkusista Dagur Atlason przechodzi samego siebie a basista Thorsteinn Árnason wraz z gitarzystą Samúel Ásgeirsson sprawnie mu wtórują. Na koncercie widziałem, że oni to grają jak metalowi wariaci, w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Tą parę utworów można sobie skojarzyć z parą Motörhead "Capricorn" / "No Class", i to na sterydach. Podobny kontrast uchwycono na samym początku "M.O.O.D", który ma w sobie coś z Wagnerowskiego The Skull - tylko jakoś Erica Wagnera brakuje w dalszej części. Chłopaki dzielą się śpiewaniem na spółkę; dają radę, ale jednak sprawiają wrażenie, jakby wokal był u nich drugorzędnym dodatkiem. Zdecydowanie ciekawiej dzieje się w warstwie instrumentalnej. I właśnie dla niej warto znaleźć trzy kwadranse na uważnie wsłuchanie się w Volcanova "Radical Waves". Wówczas bardzo możliwe, że przypadnie to Wam do gustu i na stałe zagości w Waszych odtwarzaczach. Jestem przekonany, że jeszcze nie raz zaznam frajdę wysłuchania omawianego materiału na żywo, dlatego że w tej części świata mamy tylko jeden kraj, jedno miasto i jedną rozrywkową ulicę. W każdym razie, Volcanova gra na wysokim poziomie, oceniając obiektywnie, niezależnie od miejsca, w którym zechcecie się z nią zapoznać. (4.5) Sam O'Black


Vulture - Dealin' Death 2021 Metal Blade

Niemcy są regularni jak mało kto, mniej więcej co dwa lata podsuwając fanom kolejny longplay. "Dealin' Death" to ich drugi album wydany przez Metal Blade, tak więc włodarze tej wytwórni są pewnie z osiągnięć Vulture zadowoleni. Fani siarczystego speed/thrash metalu starej szkoły również nie będą tu mieli powodów do narzekań, bowiem chłopaki nie stracili formy i łoją nader konkretnie. Akustyczno-syntezatorowe intro "Danger Is Imminent" to typowa zmyłka, bo po niecałej minucie uderza "Malicious Souls", rasowy heavy/speed w duchu lat 80. Później jest już tylko szybciej i ostrzej. Niekiedy co prawda lżej, tak na modłę NWOBHM ("StarCrossed City") czy surowego, kontynentalnego metalu ("Below The Mausoleum", patetyczny "The Court Of Caligula"), a szybki, speedowy numer potrafi urozmaicić balladowe zwolnienie ("Multitudes Of Terror"), podstawą są jednak utwory kojarzące się z Destruction czy innymi mistrzami prawdziwego metalu. Wśród nich wyróżniają się "Count Your Blessings" i "Flee The Phantom", a z tych nieco bardziej melodyjnych singlowy utwór tytułowy - ostry, ale też z unisonami, solowymi popisami obu gitarzystów i wyrazistym refrenem. Pisząc o debiutanckim albumie Niemców wspomniałem, że nie jest to propozycja jakoś szczególnie oryginalna, ale Vulture z klasą i pasją nawiązują do najlepszych metalowych wzorców z lat 80., tak więc warto się z "The Guillotine" zapoznać. Przy okazji "Dealin' Death" mogę to tylko powtórzyć, dodając, że zespół gra teraz jeszcze bardziej stylowo. (5) Wojciech Chamryk

War Dogs - Die By My Sword 2020 Fighter

Nowa fala heavy metalu opiera się wciąż na kilku tych samych mniej lub bardziej znanych kapelach, jednak na szczęście są wyjątki od reguły. Panowie z hiszpańskiej formacji War Dogs stawiają na granie

w stylu Omen i Manilla Road, a więc z domieszką epic-powerowej strony gatunku. Efekt jest jeszcze ciekawszy, bo wokalista, Alberto Rodriguez, brzmi jak wyciągnięty z lat 90.-00., mogąc spokojnie sprawdzać się w alternatywie, grunge'u czy nowszych podgatunkach (słychać kontrast nowoczesnej linii wokalu z klasycznym riffowaniem, np. w "Master of Revenge"). To nie powinno przeszkadzać - tradycjonalistów może nieco zrazić, osłuchanych głównie ze współczesnością - przyciągnąć w nowe muzyczne rejony. Szczególnie, że w klasycznym graniu w stylu lat 80. też sprawdza się znakomicie dowodem niech będzie "Kill the Past" - wypełniona po brzegi porządnymi riffami, harmonizującymi gitarami (w jednej z najlepszych solówek na albumie) i… właśnie partiami wokalu, które także harmonizują. Tych, którzy lubią sobie pokrzyczeć, ucieszy krótki, szybki i na temat "Ready to Strike" z agresywnymi chórkami w refrenach. Fanów współczesnej sceny heavy niech dodatkowo zachęci fakt, że płytę zmiksował sam Olof Wikstand, ale "Die By My Sword" zdecydowanie nie jest kopią Enforcera. "Skandynawski" styl, jeśli chcemy go na siłę szukać, będzie słyszalny w zaśpiewach o stylistyce "battle hymnów" w stylu "Last Rites" Omena (np. numer otwierający album - "Die by my sword"). Z kolei wspomniana Manilla Road nie pozostaje tylko wymieniona pośród inspiracji i nie tylko duchem jest obecna na albumie - zmarłemu w 2018r. Markowi Sheltonowi poświęcono jeden z kawałków, "The Shark" (w nawiązaniu do pseudonimu pod którym znany był muzyk). Do jego wykonania War Dogs zaprosili współczesnego wokalistę Manilli Bryana Patricka. I chociaż wokal przypomina partie z "Reach for the Sky" Cloven Hoof, to instrumentalnie wstęp utworu wyraźnie nawiązuje do dorobku Manilla Road - bardzo przypomina budową "Necropolis". "He gave heavy metal to the world" - śpiewa o Sheltonie Patrick i nie da się nie przyznać mu racji - od początku lat 80. jego wkład w rozwój gatunku jest bezcenny. Spuściznę słychać w całym numerze - War Dogs zostawili na tę okazję swoje najlepsze solówki. Z robotą gitar mam jednak pewien problem. Jednocześnie to znakomicie riffujący w stylu Jake'a E. Lee na "Bark at the Moon" gitarzyści, z drugiej strony w solowych partiach czasem brak im dobrego pomysłu na frazę i wydają się czasem… nie stroić (np. bridge w "Master of Revenge" - o dziwo solówka jest już zagrana bardzo porządnie). O wiele silniejszym punktem jest sekcja rytmiczna - bardzo dobrze wypełniający przestrzeń perkusista José V. Aldeguer i kreatywny basista Manuel Molina (co za popis w "Ready to Strike"!). Dość cieka-

wą propozycją jest nawiązujący nieco instrumentalnie do Kinga Diamonda "The Lights Are On" mocno wyróżniający się na płycie kawałek. Końcówka płyty jest ogólnie rzecz biorąc ciekawsza, co wpływa na odbiór całości - jak śpiewał Rodriguez w jednym z numerów "leave the past behind" - co było, to było, a "Die By My Sword" jest, całościowo, naprawdę niezłe. Przeszłości gatunku nie trzeba jednak zostawiać, a tak, jak robią to chłopaki z Hiszpanii - czerpać z niej, potrafiąc jednocześnie dodać coś nowego. (4,5) Iga Gromska

Wheel - Preserved in Time 2021 Cruz del Sur Music

Po 8-letniej przerwie, Niemcy z Wheel przerwali milczenie i wypuścili być może najlepszy krążek w dotychczasowej karierze! Wyzwanie było spore, bo po pierwsze mamy do czynienia ze słynnym testem trzeciego albumu, po drugie (jak wyżej wspomniałem) z powrotem po kilku latach. Muszę przyznać, że z rozmowy jaką odbyłem z Benjaminem Hombergerem nie wynikało, aby w grupie dokonały się przez ten czas jakieś znaczne zmiany, a jednak słuchając "Preserved…" mam nieodparte wrażenie, że to trochę odmieniony zespół. W porównaniu do poprzedniczek, "Preserved…" jest przystępniejsza. Więcej tu melodii i "zapamiętywalnych" motywów, kompozycje są bardziej zwarte i dojrzałe, album wydaje się być bardziej zdecydowana, "osiadły" w stylistyce. Nie ma tu już zbytniego nawiązywania do starszego grania spod znaku wczesnego Sabbath czy Pentagram, ani brzmienia nasuwającego skojarzenia ze stonerem. Brak też przesterowanych wokali i growlowanych wstawek, które pojawiały się na "Icarus". Mam wrażenie że muzycy znaleźli chyba stabilną przystań, w której czerpią ze źródeł tradycyjnego, epickiego doom w stylu Candlemass, Trouble czy Solitude Aeturnus. Osobiście najwięcej słyszę tu tych ostatnich, pewnie dlatego, że głos Arkadiusa Kurka nieodparcie kojarzy mi się z Robertem Lowem. Dodatkowo sporo tu melancholii, znanej nam dobrze z takich albumów jak "Into the Depths of Sorrow". Z drugiej strony niektóre riffy i orientalne melodie ("At Night They Came upon Us", "Daedalus") przynoszą bliskie skojarzenia z zespołem Leifa Edlinga. "Preserved…" to siedem rozbudowanych kompozycji o śpiewnych

refrenach, klasycznych, masywnych riffach i specyficznym nastroju. Nie jest to typowa epickość, ani w mistycznym stylu Candlemass, ani barbarzyńskim na modłę Solstice. Nie jest to też typowy "smutek" charakteryzujący Solitude Aeturnus. Jest tu za to dużo… Kontemplacji? To chyba najlepsze określenie jakie przychodzi mi do głowy. Tak tekstowo, jak muzycznie odnosimy wrażenie jakbyśmy słuchali rodzaju przypowieści, rozważań o przemijaniu. Co do samych kompozycji trudno wyróżnić tu poszczególne utwory. Cóż, nie zabrzmi to być może specjalnie zachęcająco, ale zasadniczo wszystkie są w dosyć podobnym duchu. Jednak w tym przypadku to niekoniecznie wada. W dziwny sposób, album ani nie przynudza, ani się nie dłuży, a każdy z numerów zostawia po sobie jakiś ślad. Subiektywnie mogę powiedzieć, że najchętniej wracam do wspomnianych wyżej "At Night They Came upon Us", podniosłego "Deadalus", niemal balladowego "When the Shadow Takes You Over" i trochę bardziej marszowego "After All". Summa summarum, dla fanów traditional doom "Preserved…" to album, który chyba nie może się nie sprawdzić. Wszystkie składowe, od riffów, przez kompozycje, na atmosferze i produkcji skończywszy, są zrobione wg najlepszych przepisów. Jeśli tak ma wyglądać obecne oblicze Wheel, to jestem jak najbardziej za. (4,5) Piotr Jakóbczyk

Wheel - Resident Human 2021 OMN Label Services

Hala islandzkiej Harpy wypełniła się śmiechem tłumu, gdy Bruce Dickinson przeczytał w grudniu 2018 moje pytanie: czy wierzysz w istnienie zmiennokształtnych reptilian, śpiewając "Snake eyes in heaven - the thief in your head"? Ze względu na rechot publiczności, Bruce nie musiał już nic dodawać poza "yeah". Tym razem, angielsko-fiński Wheel na poważnie skomentował kondycję ludzkości w kontekście rzekomej pandemii rzekomego wirusa, wskazując niebezpieczny eksperyment medyczny (szczepienie) jako nadzieję na zakończenie politycznej narracji marketingowej. Wykazali się odwagą, mieszając propagandę mass mediów w atmosferyczny prog rock/metal. Przyznam jednak, że to tylko jedna gafa, bo "Resident Human" traktuje bardziej o ludzkiej naturze w szerszym kontekście.

RECENZJE

197


No, jest jeszcze finansowany przez Sorosa wątek Black Lives Matter, ale z drugiej strony - podatność na manipulację niedoinformowanym tłumem należy od zawsze do natury rasy ludzkiej. Autor liryków dodał: "dobrze się stało, że wydanie tego albumu przeciągnęło się w czasie, bo dzięki temu napisałem lepsze teksty". Lepsze od tekstów Daily Mail, no może. Fani mieli Wheel "Resident Human" nie tylko słuchać, ale też o nim myśleć i dyskutować. Jeśli komuś podniosło się ciśnienie, to wcale nie przepraszam, tylko cieszę się, że więcej niż jedna osoba reaguje na przekaz Wheel. Wykraczanie poza pospolitość uważam za jedną z kluczowych cech sztuki rockowej i metalowej. Oczywiście, czytałem, jak podzielone są opinie słuchaczy Wheel - niektórzy przywołują tytuł ich debiutu z 2019r. "Moving Backwards", inni interpretują nazwę zespołu jako kręcenie się w kółko. Ale nie brakuje też głosów doceniających klimat, sekcję rytmiczną oraz nowoczesne brzmienie. Porównuje się ich do Tool, ale też do Chevelle, Karnivool, Soen. "Resident Human" nie jest wcale długie (50 minut), ale składa się z siedmiu utworów, z czego trzy przekraczają dziesięć minut. W akcji okazuje się to dość wymagające do aktywnego słuchania. Osoby niewprawione w prog mogą poczuć się zmęczone, a trzeba zagłębić się w temat wiele razy, żeby go polubić. Poszczególne ścieżki zmiksowano utrwalając "przejrzystość" i "soczystość" najnowszych modeli instrumentów brzmienie dosadne, mocne, ciepłe, suche, przy tym rozłożone na wiele planów, ale zdecydowanie nie oldschoolowe. Swoją drogą, to ciekawa zagadka, czy Wheel "Resident Human" ma brzmienie suche czy mokre? Innymi słowy, bardzo przetworzone i sprawiające wrażenie, że zespół gra "z oddali", czy surowe i sprawiające wrażenie, że zespół gra "tuż przy mikrofonie"? Jak dla mnie druga opcja; kiedyś sprzedawca sklepów z instrumentami tłumaczył mi różnicę pomiędzy nowoczesnym soundem gitarowym a Fenderami podłączonymi do Marshalli i wierzę, że Wheel gra na najnowszym sprzęcie, ale pogłosu oraz innych sztuczek elektronicznych używają bardzo oszczędnie. W tej sytuacji, można spróbować podejść do tego jako do muzyki w tle, np. studenci lubią czasami pisać projekty zaliczeniowe ze słuchawką na uszach i tu Wheel by się sprawdziło. A jeśli siedzicie głęboko w nowoczesnym progu, to prawdopodobnie odniesienie do Tool byłoby najbardziej adekwatne. Osobiście wolę mimo wszystko najnowsze Astrakhan... (4) Sam O'Black

White Thunder - Maximum - A Journey Of A Billion Years

Whyzdom - Of Wonders and Wars

2021 Self-Released

2021 Scarlet

White Thunder to kapela z Włoch, która powstała w roku 2011. Zaczynali od grania klasycznego heavy metalu, co zdecydowanie słyszymy w ich nagraniach. Jednak z czasem, wraz ze znacznym opanowaniem gry na instrumentach oraz rozszerzeniem muzycznych horyzontów, rozwinęli swoją muzykę kierując się w rejony progresywnego heavy metalu. Zdecydowanie poszli drogą wytyczoną przez Dream Theater, co mnie jednak cieszy. Oczywiście idą swoimi ścieżkami i trasami, dzięki czemu ich dokonania wciąż brzmią świeżo i budzą zainteresowanie. Nie ma też co się dziwić, że muzycy White Thunder ze swobodą przeplatają swój świat muzyczny innymi stylami, jak rock, progresywny rock, jazz, melodeath czy też dient, itd. Ogólnie wychodzi im to bardzo naturalnie, na luzie, a nawet ze swadą. Oczywiście kompozycje są przeważnie rozbudowane oraz wielowątkowe. Raz zagrane bardzo technicznie i zawile, innym razem dość prosto i bezpośrednio. Muzycy umiejętnie żonglują tempami, atmosferą i ogólnie klimatem. Bywa, że wtrącają krótkie utwory aby dodać jeszcze więcej różnorodności. Wszystko charakteryzuje się niesamowitą pomysłowością i kreatywnością. Atmosferę podgrzewają również umiejętności techniczne poszczególnych instrumentalistów, którzy potrafią przykuć uwagę swoim kunsztem. Nie brakuje też melodii, ten aspekt podkreśla znakomity głos oraz umiejętności wokalisty Mattia Fagiolo. Zresztą niesamowitego śpiewaka, który potrafi wpleść wszelkie odcienie i techniki wokalu. No, poza growlem, którym wspomaga Fagiolo kolega z zespołu, gitarzysta Alesandro De Falco. Ci co uwielbiają wszelkie brzmienia progresywnego metalu bardzo chętnie wysłuchają debiut White Thunder, a być może pozostaną z tym zespołem na dłużej. Włosi mają potencjał. Tym bardziej, że formacja nie tylko przygotowała świetne kompozycje oraz muzykę ale rewelacyjnie ją nagrała oraz obdarzyła znakomitym brzmieniem i produkcją. Nie zabrakło również ciekawych tekstów, które dotyczą, jak to sami muzycy określają: analizy dynamiki najbardziej intymnych i kontrowersyjnych emocji. Prog maniacy czas na łowy. (5)

Whyzdom tak ostro gra symfoniczny metal, że może podobać się metalowcom sceptycznym wobec tego gatunku. Piąty longplay Francuzów cechuje heavy metalowa moc, power metalowa wrażliwość na fantastykę, progresywne zagęszczenie kompozycji, mnogość świetnych riffów gitarowych (lider Vynce Leff, ale także Régis Morin), ciekawe melodie oraz dojrzały mezzosopran operowo szkolonej wokalistki (ta sama Marie Mac Leod śpiewa już na trzecim albumie Whyzdom). Nasz redakcyjny kolega Marek Teler zachwycał się "niesamowitymi partiami orkiestry" w recenzji poprzedniego wydawnictwa "As Time Turns to Dust" z 2018 roku (przewodnik po tej płycie możecie odnaleźć w HMP nr 69, str. 182). Ufam, że Vynce Leff jest fachowcem i doskonale wie, co robi, ale uważam, że o ile orkiestracje są podstawowym środkiem aranżacyjnym, to efekt końcowy wywołuje dokładnie te same wrażenia estetyczne, co inne udane, współczesne albumy heavy/ power/ prog metalowe. Byłbym skłonny stwierdzić, że pod względem energii, Whyzdomowi bliżej do Burning Witches, Crystal Viper, Pyramaze, Dark Quarterer, czy nawet Iron Savior, niż do Nightwish lub Epica. "Wanderers And Dreamers" rozpoczyna album potężnie, majestatycznie, nagle, wręcz agresywnie, tak żebyśmy wyobrazili sobie wielki, epicki i niepohamowany wystrzał metalowego ognia. "There was no real chance from the start. The dice were loaded much too heavily (…) But when the time has come, we will take a leap of faith and face our destiny, right in the eye of the storm". / "Nie mieliśmy praktycznie żadnych szans od początku. Kości losu były mocno przeładowane (…) Lecz gdy nadejdzie właściwy czas, znów uwierzymy w siebie i stawimy czoła naszemu przeznaczeniu, mierząc się dokładnie z sednem wyzwania" (swobodne tłumaczenie). Nikt tutaj nas nie upupia, tylko zachęca do brania byka za rogi. Nawet jeśli utwór "War" zaczyna się balladowo, to nie dajcie się zwieść, bo tym mocniej zaatakuje Was dalszy ciąg kompozycji, i to już w 23-iej sekundzie. Jeszcze bardziej zaskakują trąby na początku "Pyramids", bo kontrastują z nimi wściekłe, zajadłe riffy gitarowe - czy to aby nie symfoniczny thrash? Chyba jednak nie, bo później dochodzą obłędne melodie, przesuwające ciężar z

\m/\m/

198

RECENZJE

thrashu w kierunku power metalu. Wiele się tam dzieje - jak wspomniałem na początku, album cechuje progresywne zagęszczenie kompozycji. Instrumentalny fragment w środku "Ariadne" wraz ze zwolnieniem przywodzącym na myśl Symphony X brzmi fenomenalnie, lecz gdy struktura tego utworu powraca do swego głównego wątku, trudno oprzeć się wrażeniu, że już to słyszeliśmy u Therion. "Stonehenge" niemal wpisuje się miejscami w scenę reprezentowaną przez Nightwish, ale to właśnie tutaj Whyzdom absolutnie nokautuje wszystko, co Nightwish zazwyczaj gra, dlatego że gitary i perkusja brzmią tutaj porządnie heavy metalowo, a nie chucherkowato. "Of Wonders and Wars" jest bardzo spójnym albumem, ale nie konceptem - z pewnością wątek spalenia Notre Dame luźno pasuje do "legend i fantazji" w pozostałych lirykach, bo jest faktem, jednak nie dziwię się, że ta kwestia również została poruszona, bo wokalistka Marie Mac Leod mieszka w pobliżu Notre Dame, tak więc to wydarzenie bezpośrednio ją dotknęło. Podsumowując, Whyzdom "Of Wonders and Wars" to nie tylko wzorowy symfoniczno - metalowy album, ale też wartościowa propozycja dla wszystkich fanów ciężkich brzmień. (5) Sam O'Black

Wizards of Hazards - End of Time 2020 Inverse

Tajemniczy, fiński twór, który przez ponad 20 lat funkcjonował jako Black Wizard, a od siedmiu jako Wizards of Hazards, w zeszłym roku po raz pierwszy ujawnił się światu. Na początku poprzez EP "Blind Leads The Blind", a niedługo potem longplayem "End of Time". Enigmatyczny kwartet czarodziejów prezentuje tradycyjne, doomowe oblicze, silnie inspirowane wczesnym Black Sabbath, Witchfinder General czy Reverend Bizarre. No cóż, nie będę oszukiwał, że nie będąc maniakiem podobnego brzmienia, można się takim graniem znużyć (co sam w pewnym momencie odczułem). I tak w zasadzie myślę, że dla wielu powyższe zdania mogłyby posłużyć za całą recenzję - pasjonaci poczuli się pewnie właśnie niczym dzik, który właśnie dorył się do pięknych, dorodnych żołędzi, pozostali z kolei wiedzą już, że materiał ma bardzo nikłe szanse na wzbudzenie ich zainteresowania. Muszę jednak przyznać, że choć


do niedawna z pewnością zaliczyłbym się do tego drugiego grona, to jednak nie żałuję sięgnięcia po ten krążek. Pierwsze co przemawia na jego korzyść, to spójność kompozycji i brzmienia, przy całkiem zróżnicowanych utworach (oczywiście jak na te standardy), a warto przy tym pamiętać, że jak zdradzili muzycy, materiał powstawał w zasadzie na przestrzeni ponad 20 lat. Po wtóre - mamy tu naprawdę kilka miażdżących riffów - choćby w archetypowym wręcz "Boots of Lead", mocno kojarzącym się z Witchfinder General. Podobnie otwierający płytę "Masters of Dread" przygniata ciężarem już od pierwszych dźwięków, by zaraz potem przerodzić się w prawie heavy metalowy, stosunkowo szybki numer z chwytliwym, niemal wesołym refrenem. Na wyróżnienie zasługuje też bardzo klasyczny, mroczniejszy, Sabbathowy "Witching Sabbath", z charakterystycznym przejściem. Z drugiej strony mamy nieco inny "Children of the Damned", który w refrenie już w zasadzie nie przypomina nawet doom metalu. Uczciwie oddać więc trzeba, że jest tu na czym zawiesić ucho. Szkoda tylko, że nie brakuje także zwyczajnej przeciętności. Do tego jak podejrzewam, nie każdemu podejdzie specyficzny wokal Ville Willmana, który brzmi trochę jak... Blaze Bayley. Ja się przegryzłem i wyłapałem w nim sporo uroku (a we wspomnianym wyżej "Witching Sabbath" gość próbuje być trochę jak Messiah Marcolin i nawet nieźle mu to idzie!). Słychać w tym głosie sporo pasji i natchnienia aby przekazać jakąś opowieść, ale daje też trochę poczucia "przymulenia" (czyli znów - entuzjaści gatunku powinni łyknąć). Cóż... Obawiam się trochę, że album po prostu przepadnie w morzu tych tylko "przyzwoitych", tym bardziej, że poprzeczka w gatunku została ostatnio podniesiona naprawdę wysoko. Ale to też dzieło z tych, przy których w sumie warto chwilę się zatrzymać kiedy już się na nie natkniemy. (3,5) Piotr Jakóbczyk

World Of Damage - Invoke Determination 2021 WOD

Kolejny projekt. Jego liderem jest Norweg Kjell Age Karlsen, gitarzysta znany chyba najbardziej z Chrome Division. Solo gra klasyczny hard'n'heavy, a na swą debiutancką płytę zaprosił multum gości, jakieś 12 osób. To w większości wokaliści, zwykle bardzo znani,

choćby z Dimmu Borgir, Kamelot, Conception, Soilwork czy The Night Flight Orchestra, tak więc po "Invoke Determination" sięgnie pewnie spore grono fanów metalu, zainteresowanych tym materiałem z racji udziału swych idoli. Od razu wspomnę, że jednak nie wszystkie utwory trzymają poziom, nienaturalne, syntetyczne brzmienie też nie jest ich atutem. Są tu też jednak całkiem niezłe kompozycje, tak jak patetyczno/ ekstremalny opener "I Will Not Conform" z duetem Maurice Adams/ Shagrath, jeszcze bardziej siarczysty "Cancel" (Bernt Fjellestad), miarowy "Fire Burns My Name" (Björn "Speed" Strid) czy ballada "Breathe (Little Angel)", w której śpiewają wokaliści znani z płyt Conception, Roy Khan i Aurora Amalie Heimdal. Instrumental "Black Moon" to też klimatyczne, balladowe granie pod muzykę dawną, podobnie jak następujący zaraz po nim, bardziej bluesowy i w sumie nijaki, bo Karlsen najwyraźniej nie odnajduje się w takim graniu, "Spoke In The Wheel" (Eddie Guz). Płytę kończy druga wersja "I Will Not Conform", wzbogacona syntezatorową solówką Dereka Sheriniana - w tej sytuacji można było sobie darować tę pierwszą, skoro ta jest zdecydowanie ciekawsza, a płyta i tak trwa ponad godzinę. (3,5), bo goście to jednak nie wszystko. Wojciech Chamryk

Wraith - Undo The Chaos 2021 Redefining Darkness

Na Metal Archives piszą, że Wraith to blackened speed metal/ punk. Kiedy jednak posłuchałem ich trzeciego już albumu "Undo The Chaos" okazało się, że black/ speed to i owszem, ale punk już niekoniecznie, może z jednym wyjątkiem, a do tego autor tej łatki zapomniał o thrashu, również dość istotnym w muzyce Amerykanów. To co grają Wraith można więc określić wypadkową dokonań Motörhead, Venom, Midnight i Toxic Holocaust, od razu więc widać, że są ukierunkowani na ostrą, dynamiczną jazdę, ckliwych ballad czy symfonicznego patosu raczej tu nie uświadczymy. Na dobrą sprawę nie byłoby zresztą kiedy, bo poszczególne numery trwają zwykle od niespełna dwóch minut do trzech z sekundami, będąc kwintesnecją sonicznej agresji. Finałowy "Terminate" jest najdłuższy (4'14'') i to najbardziej urozmaicony/rozbudowany utwór na tej płycie, ale i tak mamy tu sza-

leńczy speed metal z wściekle wykrzykiwanym refrenem, zresztą w innych kawałkach Matt Sokol poczyna sobie jeszcze śmielej - po tym co zaprezentował w "Born To Die" czy w kilku innych utworach, castingi na wokalistę blackowych zespołów ma wygrane w tak zwanych cuglach. Mnie jednak najbardziej podobają się te klasycznie metalowe utwory w rodzaju "Mistress Of The Void" czy "Cloaked In Black", w których zespół łączy w idealnych proporcjach speed z tradycyjnym i dość mrocznym metalem lat 80., albo z thrashem, tak jak w "Dominator". (4)

Wojciech Chamryk

nie; my cały czas nie możemy powtarzać, bo gdybyśmy cały czas powtarzali, to nic nowego byśmy się nie nauczyli; ale powtarzanie w nauce muzyki jest ważne i myślę, że to chyba miała na myśli ta przedpotopowa nauczycielka, kiedy to powiedziała Yngwiemu Malmsteenowi. Teraz w C minor. Cewna cedpotopowa cauczycielka cowiedziała cedyś, ce cauczanie cuzyki co cównie cowtarzanie; cy cały czas cie cożemy cowtarzać, co cybyśmy cały czas cowtarzali, co cic cowego cyśmy cię cie cauczyli; cle cowtarzanie c cauce cuzyki cest cażne c cyślę, ce co cyba cała cca cyśli ca cedpotopowa cauczycielka, cedy co cowiedziała Cyngwiecmu Calmsteencowi. Teraz w Si Vis Pacem. Sivispacemewna sivispacemedpotopowa sivispacemauczycielka sivispacemowiedziała sivispacemedyś, sivispaceme sivispacemauczanie sivispacemuzyki sivispacemo sivispacemównie sivispacemtarzanie; sivispacemy sivispacemały sivispacemas sivispacemie sivispacemożemy sivispacemtarzać, sivispacemo sivispacemyśmy sivispacemały sivispacemas sivispacemarzali, sivispacemo sivispacemic sivispacemego sivispacemyśmy sivispacemię sivispacemie sivispacemuczyli; sivispacemle sivispacemarzanie sivispacew sivispacemuce sivispacemuzyki sivispacemest sivispacemażne sivispacemi sivispacemyślę, sivispacemże sivispacemo sivispacemyba sivispacemiała sivispacema sivispacemyśli sivispacemta sivispacemtopowa sivispacemuczycielka, sivispacemedy sivispacemo sivispacemiedziała Sivispacemwiemu Sivispacemsteenowi. Teraz w Tocatta. Tocattewna przedtocattewna tocatuczycielka tocattowiedziała tocattadyś, tocattaże tocattauczanie tocattamuzyki tocattato tocattałównie tocattarzanie; tocattamy tocattały tocattas tocattanie tocattażemy tocattarzać, tocatto tocattabyśmy tocattały tocattas tocattarzali, tocattato tocattanic tocattaowego tocattaśmy tocattasię tocattanie tocattaczyli; tocattale tocattarzanie tocattwa tocattauce toccatauzyki tocattajest tocattażne tocattaj tocattaślę, tocattaże tocattato tocattaba tocattamiała tocattana tocattaśli tocattata przedtocattewna tocatuczycielka, tocattakiedy tocattato tocattawiedziała Tocattawiemu Tocattasteenowi. (-)

Yngwie Malmsteen - Parabellum

Sam O'Black

Wojciech Chamryk

Xenos - The Dawn Of Ares 2021 Iron Shield

Na ubiegłorocznym, debiutanckim albumie "Filthgrinder" Xenos zabawili się w tribute band Slayera. Nawet z niezłym skutkiem, ale osobiście preferuję klasyczne dokonania amerykańskiej formacji i pewnie nie jestem w tym odosobniony. Wydana na początku roku płyta przepadła oczywiście w kontekście koncertowym, ale chłopaki nie odpuścili, poświęcając dodatkowy czas na pracę nad kolejnym materiałem. Efekt to "The Dawn Of Ares", płyta znacznie ciekawsza od poprzedniczki. Zdecydowanie mniej na niej odniesień do Slayera - oczywiście są one słyszalne, ale już nie tak jednoznaczne, wymieszane w niezłych proporcjach z wpływami Annihilator, Megadeth czy Xentrix. Sound co prawda trochę niedomaga - cyfra, więc bębny nie mają odpowiedniej mocy, ale cóż zrobić, znak czasów i produkcja taka, jaki budżet. Rekompensuje to na szczęście poziom poszczególnych kompozycji, zwłaszcza pędzącego wściekle openera "I Am The Machine", równie siarczystego "The Healer" czy "Shields". Na przeciwnym biegunie są długi, rozbudowany numer tytułowy, niejako kompozycja programowa płyty i balladowy "Still To The Front", pokazujące, że Włosi nie zamierzają być tylko klonem gigantów z przeszłości. I dobrze, bo od razu przekłada się to na znacznie wyższą notę końcową, to jest: (4).

2021 Music Theories

Pewna przedpotopowa nauczycielka powiedziała kiedyś, że nauczanie muzyki to głównie powtarza-

RECENZJE

199


38 Special - Strenth In Numbers Rock & Roll Strategy 2021 BGO

38 Special powstał w roku 1975 z inicjatywy gitarzysty Dona Barnesa i wokalisty Donniego Van Zanta (tak z tego klanu Van Zantów). Muzycznie nawiązuje do amerykańskiego rocka, słowem sounthern rocka. Jednak zawsze wydawali mi się ciut ostrzejszymi przedstawicielami tego nurtu, mimo, że muzycy tej formacji zawsze mieli tendencje do pisania wpadających w ucho kawałków. I chyba dla tego zawsze miałem słabość to tego zespołu. Oba albumy "Strenth In Numbers" (1986) oraz "Rock & Roll Strategy" (1988) powstały w okresie chyba najbardziej komercyjnym dla 38 Special. Ciągle w ich muzyce było słuchać amerykańskiego rocka oraz hard rocka ale coraz bardziej przechylała się w stronę stadionowego rocka i AORu. Powodowało to, że ich granie można było kojarzyć z ZZ Top ( z okresu albumu "Eliminator" i "Afterburner"), Aerosmith (tego od czasów "Permanent Vacation"), a także z bardziej rockowym i melodyjnym Bryanem Adamsem ("Reckless" i "Into The Fire"). Sporo w tym także klimatów Journey czy też REO Speedwagon. Także prawdziwi twardziele zbytnio nie mają czego szukać w dokonaniach 38 Special, co najwyżej ich graniem ucieszą się fani ostrego rock'n'rolla. W sumie w zestawie przygotowanym przez BGO Records, na dwóch dyskach, znalazło się dwadzieścia jeden zgrabnych i konkretnych kawałków, które można sobie nucić i przy których można przytupywać nóżką. Nie ma w nich jakiejś szalonej głębi ale znajdziemy tam wprost porywający do zabawy rock' n'roll. Jak ktoś oczekuje nieokiełznanego chaosu i mocy, albo zagmatwanych i technicznych struktur to nic z tych rzeczy. Na wszystkich płytach 38 Special rządzi bezpośredniość, melodyjność, zestawiona z rockowym czadem. Zespół nie wstydzi się też wolniejszych i zahaczających o melancholię kawałków. Poza tym w muzyce jest wielka solidność a nawet klasa, jeśli chodzi o takie granie. A całość ciągle brzmi wiarygodnie. Nie ma

200

RECENZJE

co rozkminiać poszczególnych kawałków, trzeba wchłaniać całość. Każdy kawałek jest równie dobry, jednomiernie przykuwa uwagę, choć żaden nie przypomina drugiego. I w żaden sposób nie ma poczucia, że któryś z nich jest wypełniaczem. Fani southern rocka, hard rocka, AORu, melodyjnego rocka i metalu jeżeli nie znają powinni poznać dokonania 38 Special. \m/\m/

Czym dłużej karmi się uszy dźwiękami z "Into The Dark Past", tym mocniej dociera do nas, że właśnie mamy do czynienia z krążkiem o potężnym potencjale. Jak wspomniałem wcześniej, wielką zaletą jest moc oraz brak sztywnych ram gatunkowych. Muzycy nie trzymają się kurczowo jednego azymutu. Granice są płynne i sprawia to, że debiut Angel Dust nawet po wielu latach od wydania ciągle absorbuje uwagę słuchacza. Co ważne, ta nie jest w żaden sposób wymuszona. Odnoszę wrażenie, że "Into The Dark Past" zyskał moją aprobatę bez jakichkolwiek żmudnych odsłuchów, dumania i marszczenia czoła. Od pierwszych minut Angel Dust rozdaje karty.

trzech gitarzystów Nuno Martins, Luis Figueira, Hugo Monteiro stanęło na wysokości zadania. Tchnęli życie w te kawałki, choć napisane są one pod bardzo silnym wpływem brytyjskiej legendy (zwłaszcza po 2000 roku). Fragmentami album potrafi zaintrygować. Chociażby motywem, jaki śpiewa chór w jednym z utworów. Generalnie jednak Attick Demons to formacja mało oryginalna i nie zanosi się, żebym chętnie sięgał po inne pozycje, ani na to, żeby ten materiał częściej lądował w moim odtwarzaczu. Wszystko poprawnie, ale przydałoby się ciut więcej własnego charakteru. Wtedy możliwe, że byliby bardziej przekonujący.

Adam Widełka

Adam Widełka

Angel Dust- Into The Dark Past 2021 High Roller

Niemiecki Angel Dust to zespół, który po świetnym starcie w połowie lat 80., rozpędził swoją karierę na dobre dopiero jakieś dziesięć lat później. Wtedy zaczął regularnie wydawać płyty gdzieś do początku lat dwutysięcznych. Natomiast styl zespołu na przestrzeni lat się zmieniał. Ze speed/thrashu przeszli w melodyjny power metal. Ciągle jednak była to grupa mogąca zaskoczyć i wciąż warto o niej mówić. Teraz okazja jest pierwszorzędna, bowiem na winylu nakładem High Roller Records po raz kolejny ukazała się reedycja ich debiut. Wcześniej w 2020 roku ukazały się dwa pierwsze albumy Angel Dust - "Into The Dark Past" z 1986 roku i wypuszczony dwa lata później "The Dust You Will Decay". Remasterowane, kapitalne wydania winylowe kuszą, by wziąć je w ręce. Debiut Angel Dust to w sumie jedna z ważniejszych, choć niekoniecznie wsparta dużą popularnością, płyta. Zawierająca w raptem czterdziestu minutach niesamowity ładunek energii. Te przenikające się wzajemnie gatunki speed, thrash a nawet ten mający eksplodować potem power metal. Szybka, ale cholernie melodyjna to płyta. W sumie materiał został nagrany w czwórkę, a tak naprawdę wszystko co stało się po "Into The Dark Past" to zupełnie inna historia. Tylko tutaj znajdziemy grę dwóch gitar Andreasa Lohruma i Romme Keymera, odpowiedzialnego też za wokale. Trzon grupy perkusista Dirk Assmuth i basista Frank Banx - mieli trochę inną wizję Angel Dust, więc kolejny album powstał w innej konfiguracji.

Attick Demons - Atlantis 2021 ROAR!

Wytwórnia Rock of Angels Records postanowiła uczcić 10 rocznicę wydania pełnego debiutu Attick Demons. Album, jaki wtedy przygotowali Portugalczycy, nosi tytuł "Atlantis" i ukazał się w 2011 roku. Teraz, pierwszy raz, ma się pojawić na winylu i z ekskluzywnymi bonusami w postaci pięciu utworów w wersjach akustycznych. Pod okładką stworzoną przez Polaka, Tomasza Marońskiego, kryje się całkiem niezły heavy metal. Album oryginalnie masteringowany był w Szwecji przez samego Andy LaRoque i jego brzmienie nie zniechęca. Materiał jest dynamiczny, mocno wzorowany na tym, do czego przyzwyczaili nas chłopaki z Iron Maiden. Nawet wokal do złudzenia przypomina Dickinsona. Można więc powiedzieć, że mamy poprawną imitację słynnej grupy. Inspiracja to jedno, ale trzeba jeszcze te dźwięki jakoś zagrać. W tym aspekcie "Atlantis" to kawał porządnie zrealizowanej płyty. Niekoniecznie piałbym nad nią z zachwytu, ale całkiem nieźle się tego słucha, mimo, że drażnić może duże podobieństwo do ekipy Steve Harrisa. Jednak od strony warsztatowej do nikogo występującego na tym krążku przyczepić się nie mogę. Cały skład - Artur Almeida (wokal), Goncalo Pais (perkusja), Joao Clemente (bas) i

Blind Guardian - Imaginations From The Other Side - Special Edition 2020 Nuclear Blast

Rocznicowe wydawnictwa to dla maniaków danego wykonawcy przeważnie gwarancja przyspieszonego pulsu i drżących rąk, kiedy sprawdzają stan swojego konta. Coraz więcej i częściej pojawia się takich wypasionych reedycji. Nie każdy musi je kupić, ale rzadko kiedy jest u fana tyle siły, żeby oprzeć się takim luksusom. Zwłaszcza, że często dostajemy przy takiej okazji coś ekstra. Lubię wczesny Blind Guardian. Ten niemiecki band swoimi pierwszymi płytami naprawdę powoduje, że chce się tego słuchać. Taki speed metal z zakusami na power jest dla mnie akceptowalny i od czasu do czasu wracam z uśmiechem do takich albumów jak "Battalions Of Fear", "Follow The Blind" czy "Tales From The Twilight World". Później - przyznam się szczerze - nie są dokonania Ślepego Strażnika jakieś wybitne. Zbyt dużo pojawiło się elementów power metalu i piosenek o, mówiąc żartobliwie, elfach, krasnoludach, wróżkach i innych baśniowych stworach. Nie miałem zbyt wiele styczności z późniejszym etapem twórczości, ale nie byłem zniesmaczony, kiedy przyszło mi zderzyć się z pięknie wydaną, na swoje 25 lecie, płytą "Imaginations From


The Other Side". I to od razu w najwyższej wersji. Nazwana Earbook zawiera trzy kompakty i Bluray. Remaster i remix albumu z 2012 roku plus koncert z Oberhausen (CD i Blu-ray) oraz na deser "Imaginations…" w formie instrumentalnej i bonus w postaci nagrań demo. Jest czego słuchać! Płyta oryginalnie ukazała się w 1995 roku. Blind Guardian nadal był na fali wznoszącej, ale już zaczynał eksplorować mocno tereny power metalu. Przez skręcenie w tą stronę ich brzmienie stało się bardzo efekciarskie i, mimo, że nadal był to stricte metalowy band, można odnieść wrażenie, że nastąpił spory krok w kierunku bardziej komercyjnemu wydźwiękowi. Czy udany? Czas zweryfikował "Imaginations…" dość łaskawie. To jeszcze jest ten Guardian, jaki może przyciągnąć i zatrzymać. Naturalnie - nie każdy musi się w tej płycie zakochać. Kompozycje imponują szybkością ale też ładnie aranżowanymi wokalami. Często się zazębiają z szarpiącymi partiami gitar i mknącą sekcją. Z jednej strony sprawia to wrażenie potęgi, ale też mogą trochę śmieszyć te zaśpiewy. No, ale takie uroki power metalu. Panowie starają się wytworzyć ciekawą aurę. Po szaleńczej jeździe wprowadzają nas w klimat niemal dworskich melodii. Do Jethro Tull bardzo daleko, ale kto chłonny baśniowych tematów może poczuć się ukontentowany. Gdyby nie trochę wioskowe klawisze próbujące przebić się przez ścianę gitar, to w pewnych momentach nadal te kawałki po latach mogłyby powodować ciarki. Tak, niestety, trochę traci to na uroku. Zresztą album oparty jest na fundamencie speed/power metalu. Trzeba lubić takie granie. Bo to nie jest ani klasyczny heavy metal, ani też bardziej agresywna forma w postaci chociażby thrashu. Power metal rządzi się prawami, które, niekoniecznie muszą być rozumiane. Na siłę poznawać sens pewnych rozwiązań jest bezcelowe. Choć daleki jestem od tego, żeby napisać, iż "Imaginations…" to muzyka śmieszna i w totalnym bezguście. Fragmentami chłopaki dają ostro do pieca. Tylko często ta "skoczność" melodyjek i wspomniane podkłady klawiszy mogą razić w uszy. Tak trochę jakby chcieli pokazywać muskuły, ale tęsknili do pluszowych misiów. Tfu, elfów. W kontekście wcześniejszych płyt ten krążek jest wyraźnie inny. Słychać ewolucję grupy. Zły nie jest na pewno, ale musi znaleźć swoich amatorów. Bo pewne aranże nie są dla każdego. Nawet jeśli się komuś wydaje, że da radę to może okazać się, że album przerośnie słuchacza. Dla tych, którzy siedzą w gatunku jest to jedna z najlepszych propozycji. Deli-kwenci, którzy sięgną po tę muzykę z ciekawości mogą nie dotrwać do końca, ale będzie to dla nich stra-

sznie trudne. Koncert, jaki został dołożony w tym wydawnictwie to zapis występu w Oberhausen datowany na 2016 rok. Grupa wykonała tam cały "Imaginations From The Other Side". Jako, że ten materiał nie różni się niczym od wersji studyjnej, nie ma zasadności, żeby rozpisywać się jakoś wybitnie. Dla tych, którzy lubią koncertówki, naturalnie na plus będzie wyczuwalna energia. Słychać, że jest to współcześnie grane i całość jest mocno odświeżona. Publiczność też swoje robi. Dla sympatyków Blind Guardian na pewno był to magiczny wieczór. Udało się na krążku uchwycić atmosferę występu i do niczego przyczepić się nie da. Można w sumie pokrótce o tym wydaniu na 25 lecie "Imaginations From The Other Side" napisać, że to udany jubileusz. Jeśli byłbym maniakiem Blind Guardian to nawet słuchając trzy razy tego samego, tj. album, koncert i wersje instrumentalne, za każdym miałbym ciarki na plecach. Jednak to stanowczo dla mnie za dużo. Od wielkiego dzwonu mogę wrócić do wersji studyjnej, ale bez kontaktu z tym materiałem też przeżyję. Reasumując - specyficzne granie dla ludzi, którzy czują ten klimat. Adam Widełka

Blind Petition - 30 Years In A Hole -1991 Rarities & Outtakes 2021 Pure Steel Publishing

W rodzimej Austrii to zespół kultowy, istniejący od roku 1974, chociaż aktywny wydawniczo dopiero od początku lat 80. Przed laty Blind Petition doczekali się już kompilacji "Gold", teraz firmują podobne wydawnictwo z archiwaliami. Druga część tytułu, 1991 Rarities & Outtakes, wyjaśnia wszystko; to aż 15 utworów w wersjach demo, próbnych i odmiennych niż oryginalne. Nie ma co ukrywać, z racji brzmienia oraz niższej jakości muzycznej większości z nich to płyta tylko dla najbardziej zakręconych fanów grupy i kolekcjonerów, ale mamy tu też kilka perełek. Fakt, najciekawsze są te już wcześniej publikowane, na przykład szybki "Danger" z zadziornym głosem Gary'ego Wheelera i melodyjnym refrenem, znany z CD "Elements Of Rock" czy "Hero 2010", czyli nowa wersja "Hero Hero" z albumu "Perversum Maximum", jeszcze z roku 1988. Mogą też zaciekawić, nawiązujące do bluesa, "Forever Free" i "All That We Started", ale ta formuła nie zawsze się sprawdza, bo

utrzymany w podobnej stylistyce i raptownie urwany "Stardust" brzmi niczym jakaś wprawka, mimo fajnych partii slide. Bardziej szkicem niż ukończoną kompozycją jest też hard/bluesowy "Shock Therapy"; zapożyczenia od Accept w "Breaker Of Your Heart" czy Rainbow ery po 1979 roku w "Catch Me I Fall" też są takie sobie. Z ostrzejszych numerów wyróżniam "Steelhunter", dobrą przeciwwagę dla rockowego, ale nijakiego "Deny" czy "Hero Of The Ring" w klimacie country/southern rocka z chwytliwym, chóralnym refrenem. Z takich ciekawostek wyróżnia się też klimatyczny instrumental "Just One Night", z etnicznymi bębnami i partią sitaru, ale jako całość "30 Years In A Hole -1991 Rarities & Outtakes" to nic więcej, jak tylko ciekawostka.

ro na końcu. Niecałe pięćdziesiąt sekund delikatnych gitar akustycznych tworzących ładną melodię. Polecam wszystkim, którzy lubią niepopularne, intrygujące grupy. Speed metal mało oczywisty, choć zbudowany na prędkich riffach i motorycznej sekcji. Album powinien przynieść poczucie dobrze wykorzystanego czasu - a jeśli nie, to chociaż okaże się w jakimś stopniu absorbującą historyczną ciekawostką. Adam Widełka

Wojciech Chamryk Carnivore - Retaliation 2018 Listenable

Breathless - Breathless 2021 Dying Victims

Nazwę zespołu można tłumaczyć dosłownie jako "zdyszany" albo ładniej - "bez tchu". Muszę przyznać, że jest trafna, bo muzyka, jaką grała ta belgijska grupa może w takim stanie nas zostawić. Dzięki Relics From The Crypt każdy może spróbować jak to jest. Warto, choć ten jeden raz. Rok 1985 i na rynku ukazuje się "Breathless". Dwa lata po założeniu grupy. Później ślad się urywa i tak naprawdę jakichś konkretnych informacji próżno szukać. Bywa i tak. Natomiast dźwięki, jakie po sobie zostawili, nie przynoszą wstydu. Album jest zwięzły. Tylko trzydzieści pięć minut ale za to bardzo intensywne. Belgowie grali szybko, choć nie wyznawali zasady czym szybciej, tym lepiej. Raczej starali się urozmaicić swoje kompozycje, na przykład mającymi tworzyć aurę niepokoju chóralnymi zaśpiewami czy zwolnieniami. Sporo ciekawych rozwiązań przynosi ta płyta. To taki speed metal, ale mocno zakorzeniony w klasyce hard rocka. Udało mi się wyłapać nawet jakieś bardzo daleko idące przebłyski inspiracją chociażby Uriah Heep. Brzmi całość solidnie. Z muzyką Breathless obcowało mi się nadzwyczaj przyjemnie, mimo, że poznałem ich w momencie otrzymania materiału do recenzji. Od razu przypasował mi klimat i sposób wyrazu. Już okładka zachęca, żeby przekonać się co takiego kryje - dwa walczące Velociraptory kotłują się tak jak wystrzeliwane po kolei kawałki. Ukojenie przychodzi dopie-

Osobliwe intro wprowadza nas w drugą płytę Carnivore. Album "Retaliation" ukazał się w 1987 roku i był swoistą kontynuacją tego, co na debiucie dwa lata wcześniej zaczął Lord Petrus Steele (jeszcze parę lat przed Type O Negative istniało inne życie Piotra). Niedawno, bo w 2018 roku, ukazała się kolejna reedycja materiału. Tym razem sprawą zajęli się Listenable Records i poddali całość ponownemu masteringowi, opakowali w zmienioną okładkę i dodali bonus w postaci "Nuclear Warriors Demo". Moim zdaniem niepotrzebnie ruszali artwork, bo pierwotny projekt jest o niebo lepszy i ma świetny klimat. No ale cóż… Kwestia z jaką od lat mierzy się fan metalu i będzie pewnie nie raz się zderzać. Na szczęście muzycznie brzmi "Retaliation" przyzwoicie. Album to totalny crossover, zagrany z zębem i bez cienia fałszu. Peter Steele jawi się tutaj jako baczny obserwator i bezlitośnie wyraża w tekstach swoje poglądy. Śpiewa o wojnie, o polityce, o życiu podlewając to wszystko swoim charakterystycznym cynizmem. Wtórujący mu gitarzysta Marc Piovanetti (zastąpił występującego wcześniej Keitha Alexandra) i perkusista Louie Beateaux to takie same "świry" więc materiał jest niesamowicie spójny. Zresztą niemożliwym byłoby grać coś takiego i nie być zaangażowanym Carnivore nie byłoby wtedy tak energetyczne i szczere. Całe dwanaście utworów aż kipi od mocy i przekazu. To czasem bardzo kontrowersyjne tematy, być może nie będące dla każdego do przełknięcia. Słuchając "Retaliation" przez chwilę przemknęło mi porównanie do Franka Zappy. Tu oczywiście jest inna muzyka, ale Peter Steele jest równie "cięty" co słynny gitarzysta i niektóre fragmenty są instrumentalnie bardzo pogmatwa-

RECENZJE

201


ne. To nadaje ciekawego klimatu tej muzyce, powodując, że Carnivore nie było tylko jednym z wielu zespołów grających fuzję thrashu z core, z klasyczną odmianą metalu, czy nawet szczyptą punku. Z każdym kolejnym odsłuchem ten szalony miks dużo zyskuje. No więc "Retaliation" to nie tylko szybkość, nie tylko gęste dudnienie basu i rwane tempa perkusji. To swoisty komentarz Petera Steele to nurtujących go kwestii. Przy okazji obudowany naprawdę udanymi kompozycjami. Panowie pozwalają sobie nawet na niezłą interpretację klasyka Jimi Hendrixa "Manic Depression". Co prawda wypada on jak zaginiony utwór Venom, ale nie gubią w swojej grze aury oryginału. To tylko potwierdza, że Carnivore to nie byli faceci z pierwszej łapanki a solidni muzycy, świadomi swoich umiejętności, przez co tworzyli grupę wyróżniającą się ze swojej niszy. Adam Widełka

Deztroyer - Climate Change 30th Anniversary Edition 2020 Golden Core

Jeśli są w Polsce fani grupy Deztroyer to pewnie wiadomość o wydaniu rocznicowym ich jedynej płyty "Climate Change" przyjęli gromkimi brawami. Pierwotnie album ukazał się w 1991 roku i teraz mija 30 lat, a to jak wiadomo, idealny pretekst do uczczenia takiej rocznicy. Jak zrobić to idealnie? Naturalnie materiał poddać ponownemu masteringowi i dodać całą masę ciekawych dodatków. Tak właśnie postąpiła wytwórnia Golden Core Records w grudniu 2020 roku. Jedynym zgrzytem jest zmieniona okładka, ale być może oryginalną grafikę LP otrzymamy w środku książeczki. Na pierwszym dysku mamy wspomniany debiut studyjny Deztroyer, który mimo działalności od 1985 roku, to dopiero sześć lat od założenia "dorobił" się tego zaszczytu. Przed grupa spłodziła cały rząd taśm demo, które znalazły się na drugim krążku. Można więc śmiało powiedzieć, że to nie tylko wznowienie "Climate Change", ale i pokaźna antologia twórczości thrasherów pochodzących z Hesse. Deztroyer nie sili się na nadzwyczajny progres. Nie chcą brzmieć banalnie, ale też nie słychać w ich muzyce szukania poklasku za wszelką cenę. To taka zmyślna mieszanka niemieckiej szorstkości i toporności, znanej chociażby z pierwszych płyt Kreator, z sposobem podejścia do thrashu zza wielkiej wody. Najbar-

202

RECENZJE

dziej nie-niemiecki w wyrazie jest wokal. Brzmi trochę amerykańsko, co niewprawione ucho może zmylić. Instrumentaliści zgrabnie łączą prostotę z intrygującymi motywami. Sekcja bardzo swobodnie ozdabia poszczególne fragmenty. Bez taryfy ulgowej mkną przez ten materiał. Dominują szybkie tempa, z dość ciekawymi rozwiązaniami, ale też nie należy się spodziewać jakichś ultra-super-aranżacji. To od początku do końca thrash metal, ale bardzo dobrze napisany i odegrany. To może się podobać i zachęcić do szybkiego powrotu. W latach 1987-1989 Deztroyer wydał aż pięć taśm demo, z czego cztery znalazły się na tym wydawnictwie. Szkoda trochę, że nikt nie pokusił się o włączenie do "Climate Change 30th Anniversary Edition" jeszcze koncertu, jaki był fonograficznym debiutem. Widocznie niezależnie ukazujący się w 1987 roku "Live In Erbach" był poza zasięgiem Golden Core Records. No ale cieszmy się tym, co mamy, bo to też cała masa dobrych dźwięków. Zaczynamy od "The Forz" (1989), potem "Big Suprize" z 1988, następnie "Drink And Forget" z tego samego roku a przygodę z demówkami kończy "Homicidal World" nagrane w 1987 roku. Tak więc jest to odwrotna chronologia, ale w niczym to nie przeszkadza. Równie dobrze można sobie posłuchać wybranych utworów - żadnych innych dodatków na dysku numer dwa nie uświadczymy. Słuchać wszystkiego w ciągu to prawdopodobnie zbyt wiele (czas wskazuje na około 76 minut). Zwłaszcza, że mimo wszystko obcujemy z podobną konstrukcją kompozycji i zbyt często nie udaje się zwalniać. Natomiast jako wartość historyczna cały ten zestaw to wielki skarb. Udanie pokazuje jaki progres przeszedł Deztroyer przez lata aż do wydania "Climate Change". To, myślę dla każdego szanującego się fana thrashu łakomy kąsek. Słucha się tego nadzwyczaj przyjemnie bo jakość jest w pełni zadowalająca. Naturalnie nie jest to jakaś świetna produkcja (zresztą jak mogłaby być?!), ale jest gwarancja niezłej selektywności oraz klarownej barwy instrumentów. W każdym razie ten szorstki thrash nie sprawia wrażenie rejestrowanego w kanałach gdzieś pod miastem. Cóż… Jak dla mnie każda kapela mogłaby mieć tak dobrze przygotowaną reedycje swoich płyt. Jest czego słuchać a i to, co wystrzeliwane jest z głośników daje poczucie pozytywnie spędzonego czasu. Dla maniaków thrashu - mus. Adam Widełka Dream Evil - Dragonslayer 2021 Punishment 18

Kolejna grupa, z którą za mocno w życiu kontaktu nie miałem, to Dream Evil. Ich debiut fonogra-

ficzny, wydany w 2002 roku, "DragonSlayer", był tematem mojego skupienia w ostatnich dniach, ze względu na reedycję popełnioną przez Punishment 18 Records. Mówiąc na marginesie, bardzo wierną oryginałowi, bowiem nie kusiło nikogo, żeby dodać masę dodatkowych nagrań czy majstrować przy okładce. Fajnie, bo pierwszy album szwedzkiej ekipy to niezła rzecz. Naturalnie wrzucam "DragonSlayer" do worka z naszywką "Tyłka nie urwało", bo to znów materiał, jaki bazuje na tym, co zostało już dawno odkryte i opatentowane. Jednak sposób w jaki Dream Evil grają swój power metal może się podobać. Moim zdaniem powstała płyta ciekawa przede wszystkim zwracająca uwagę ogromnym pokładem energii. Od początku uszy atakują melodyjne refreny, co nie jest ujmą, wszakże już lata temu klasyczny heavy czy nawet power metal stosował ten zabieg. Duża zasługa tego, jak wygląda i brzmi "DragonSlayer", jest w tym, kto ten materiał pisał i nagrywał. Bo oprócz dysponującego intrygującą barwą głosu Niklasa Isfeldta i grającego na basie Petera Stalforsa, to pozostała trójka wniosła chyba najwięcej doświadczenia i miała okazję uczestniczyć w życiu co najmniej kilku konkretnych załóg. Gitarzysta i klawiszowiec Fredrik Nordstrom to facet mogący pochwalić się uczestnictwem w sesjach Hammerfall, Arch Enemy, In Flames czy Spiritual Beggars. Gitarą prowadzącą w Dram Evil zajmował się niejaki bardzo utalentowany Gus G. Gość chyba najbardziej kojarzony z późniejszym epizodem u samego Ozzy Osbourne'a ale też szarpiący struny w Firewind. Za perkusją siadł Snowy Shaw, który wtedy miał możliwość pochwalić się współpracą z Kingiem Diamondem i Mercyful Fate. Z tego miksu osobowości wyszedł zgrabny album, oparty na mocnym, klasycznym fundamencie. W 2002 roku Dream Evil wyszli naprzeciw znanym i kojarzonym patentom z metalowego świata i przygotowali coś, co okazało się na tyle chwytliwym, ale i z pazurem, że nie przynosi wstydu nawet po dwudziestu latach po premierze. Pojawiają się co prawda jakieś fragmenty kojarzące się z muzyczką w stylu Nightwish, ale na szczęście nie ma tego dużo. I poniekąd mogę zrozumieć lekki patos - wszakże to krążek lirycznie oparty na fantasy i smokach. Z kącika ciekawostek: w ładnej balladzie "Losing You" linia wokalu i sama

melodia może kojarzyć się bardzo z "Rock'n'roll Children" Dio, i też w ostatnim numerze jest echo tej kompozycji. To niesamowite, jak wielki wpływ wywarł Ronnie na rzesze muzyków! Jak dla mnie to "DragonSlayer" nie jest złą płytą. Co ważne, udało się jej uniknąć pokrycia kurzem przeszłości - brzmi świeżo i przynajmniej w większości swoich 46 minut się po latach broni. Słucha się tego nieźle i materiał mnie nie zmęczył. Przebija się ciekawy warsztat muzyków i pewne, nawet współcześnie, intrygujące pomysły i rozwiązania. Przymykając oko na pewne fragmenty to zupełnie nie umiałbym napisać, czego w debiucie Dream Evil nie mogę zdzierżyć, a to tylko o nim dobrze świadczy… Adam Widełka

Economist - Iceflowered - Complete Works 2021 Golden Core

Niemiecki Economist nie jest chyba mocno znany. Zresztą - wypowiem się za siebie. Tak, nie był mi znany ten zespół, aż do niedawna, kiedy wręczono mi do recenzji najświeższe wydawnictwo Golden Core Records. Dwie płyty i w sumie cała twórczość działającego w latach 1992-1995 zespołu określającego się jako wykonawca gatunku progresywny thrash metal. To wydawnictwo to "Iceflowered - Complete Works" (2021) i zgodnie z tytułem są tutaj wszystkie nagrania, jakie popełnił zespół. Po względem wydawniczym jest tylko jeden mankament - demo "Psycho Rotten Creatures" (1992) rozbito na dwie części, więc początek jest na dysku pierwszym i żeby dokończyć słuchanie, trzeba wstać z kanapy. Nie lubię takich motywów i ciężko mi przełknąć taką postać rzeczy. Cóż jednak, się zdarza. Mogli usunąć te rarytasy i wersje live a zyskano by miejsce, żeby całe demo zamieścić jak Bóg przykazał. Granie trochę mnie zaskoczyło. Faktycznie jest to coś na kształt progresywnego thrashu. Takie klimaty jak ze środkowego okresu Voivod. W każdym razie można podciągnąć… Album "New Built Ghetto Status" brzmi nieźle. Niedawno spojrzałem na nazwiska muzyków i okazuje się, że bębniarzem Economist był późniejszy pałker Manilla Road czyli Andreas "Neudi" Neuderth. Partie perkusji są ciekawe i słychać, że faktycznie nie gra tutaj ktoś z pierwszej łapanki. Cały skład wypada interesująco zresztą - Axel Schott śpiewa przekonująco, zarazem bez


popadania w jakieś dziwne maniery, Roger Dequis wycina niebanalne riffy a Guido Holzmann wydaje się udanie współpracować z Neudim. Muzyka jest szybka, ale połamana i nie do końca da się przewidzieć co zdarzy się za chwilę. No, przynajmniej za pierwszym razem. To ważne jednak, bo dzięki temu materiał zyskuje, okazując się mało "kwadratowy", co za tym idzie, chętniej sięgamy po coś takiego później. Muszę przyznać, że debiut grupy to bardzo przyzwoite granie, z pomysłem i energią. Demo "Psycho…" powinno się słuchać w sumie przed pełnym albumem. Dostarcza trochę mocniejszego podejścia do kompozycji ale nie pozbawione jest to wszystko składu i ładu. Muszę też zauważyć, że mimo długości kompozycje Economist zaciekawiają i nie ma tutaj mowy o upychaniu czegoś na siłę. Na drugim dysku jest też gratka w postaci niewydanego dotychczas oficjalnie drugiego albumu "Mind Movies". Pochodzący z 1995 roku materiał nie ustępuje jakoś strasznie poprzedniczce. Nadal to pomysłowe potraktowanie szeroko rozumianego thrash metalu, choć odniosłem wrażenie, że raczej jest to po prostu progresywny metal. Nawet momentami zahaczający o jakąś melodyjność. Zwłaszcza w wokalu. No ale jeśli się przyzwyczaimy to pozostaje cieszyć się w pełni zróżnicowanymi kompozycjami obfitującymi w intrygujące riffy czy rozwinięte partie perkusyjne. Jako całość wydawnictwo "Iceflowered - Complete Works" jest wyczerpującym świadectwem twórczości tej niemieckiej grupy. Znajdziemy na dwóch dyskach całą masę nietuzinkowej muzyki, swobodnie przechodzącej z thrashu do progresu i nawet liżącej klimat takich wykonawców jak Rush. To pokręcona ale potrafiąca przyciągnąć muzyka, zagrana z zębem i bez spiny. Trzeba też się trochę z tymi utworami oswoić, więc materiał może nie "wejść" za pierwszym razem. Też natłok dźwięków i długość płyt uniemożliwiają podejście w jednym ciągu. Mimo wszystko warto sięgnąć po "Iceflowered…" chociażby dla sprawnej gry instrumentalistów.

lera. Były to albumy "Plastic Planet", "Black Science" oraz "Ohmwork". Na tych wszystkich płytach Geezer wraz z kolegami próbował odnaleźć się w nowoczesnym metalu. Czy to mu wyszło? Trudno mi powiedzieć, bowiem nowoczesny metal to nie moja domena i ciężko mi taką muzykę oceniać. Ogólnie niezbyt wiele odnalazłem ta tych płytach, co by wzbudziło u mnie zainteresowanie. Raptem kilka fragmentów i kawałek "Seance Fiction" z krążka "Plastic Planet", który jako jedyny z całej solowej twórczości Butlera miał dla mnie jakiś sens. Pamiętam, że jak wychodził ten album w 1995 roku, to jakieś tam poruszenie wywołał. Niestety jednocześnie przyniósł spore rozczarowanie, właśnie tym, że poszedł z muzyką w nowoczesne rejony. Kolejnymi wydawnictwami Geezera zainteresowanie było jeszcze mniejsze. Myślę, że taki sam odbiór solowej działalności basisty Black Sabbath był również tym razem. Z tego powodu włodarze/marketingowcy BMG wpadli na pomysł aby ponownie wydać te płyty w formie boxu. Aby uatrakcyjnić wydawnictwo dołączyli czwarty krążek (bez tytułu), na którym zgromadzili wstępne i niedokończone wersje nowych utworów przygotowywanych na czwarty solowy album Geezera Butlera. Nagrania choć w bardzo surowej formie jasno przedstawiały, że formacja konsekwentnie kierowała się w obranym przez siebie kierunku. Mimo to udało im się nawet mnie zainteresować, krótką wolną kompozycją z niesamowitym klimatem ("Cycle Of Sixty"), która mocno przypominała mi Black Sabbath w podobnym wydaniu. Słowem te wszystkie dodatkowe utwory niczego nie wniosły i z pewnością nie stanowią atutu wizji solowych dokonań Geezera Butlera. Nie ma też mowy aby zmienić moje zdanie o formacji Butlera. Być może kilku fanów sięgnie po ten box, ale nie sądzę aby zyski z jego sprzedaży zachwyciły kogokolwiek w BMG. Moim zdaniem chybiona inwestycja. \m/\m/

Adam Widełka

Hammers of Misfortune - The Bastard 2021 Cruz Del Sur Music

Geezer Butler - Manipulations Of The Mind - The Complete Collection 2021 BMG

Stosunkowo niedawno BMG wydała wznowienia wszystkich trzech solowych produkcji Geezera But-

Czasem dostaję jakąś partię płyt do recenzji i są wśród nich rzeczy, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Tak jak na przykład "The Bastard" amerykańskiej formacji Hammers Of Misfortune. Intrygujący album, który zostaje, tak

przy okazji, wznowiony na winylu przez Cruz Del Sur Music. Przyklejono im łatkę progresywnego metalu. Nie jest to żadna pomyłka - grupa porusza się dość sprawnie w różnych podgatunkach metalu. Łączy sobie to, co akurat jest potrzebne i z jakiegoś względu pasuje do wyrazu kompozycji. Ciężko jednoznacznie sklasyfikować, czego jest najwięcej. Pojawiają się rozmarzone, współgrające ze sobą wokale - damski (basistka Janis Tanaka) i męskie gitarzystów Mike Scalziego oraz Johna Cobbetta. Grupa sięga też po coś na kształt growlu, przyozdobione szybkimi tempami. Z drugiej strony umieją stworzyć ciekawy klimat i wciągnąć w swoją opowieść. Całość liczy około 46 minut, ale materiał nie dłuży się ani jotę. Dużo jest krótkich utworów, a album sprawia wrażenie, zdaje się, intrygującego konceptu. Hammers Of Misfortune to całkiem sprawna formacja a ich "The Bastard" napawa optymizmem w poznawaniu kolejnych punktów dyskografii. Cieszę się, że wpadła mi w ręce. Sam pewnie bym po to nigdy nie sięgnął, a tak poznałem rzecz nietuzinkową, interesującą i, przede wszystkim dla mnie, nie chcącą być na siłę zbyt progresywną. Najnowsze wydanie winylowe bogate jest w nowy mastering zrobiony przez Justina Weisa, okładkę typu gatefold z oryginalną grafiką i wiele ciekawych zdjęć. Tak opakowana muzyka z tego krążka zrobi jeszcze większe wrażenie - i o to chodzi. Warto sprawdzić!

minutach materiału zawarli multum siarki, opętania i totalnej energii. Głównie grają bardzo prosto, bez jakichś wymyślnych riffów czy nad wyraz połamanej pracy basu i perkusji. Nie znaczy to jednak, że zespół nie porywa. Trudno się oprzeć rozpędzonym kompozycjom. Jak na takie współczesne podejście do tematu to Insane na "Wait And Pray" zdaje egzamin. To, że album pojawił się dobrych dwadzieścia lat po erupcji legendarnych formacji z pola thrash metalu możemy zanotować jedynie czytając wkładkę. Muzycznie natomiast starają się tworzyć klimat rodem z lat 80. Wychodzi to nieźle i bez szczegółów dotyczących wydawnictwa można pomyśleć, że to jakiś zaginiony materiał z epoki lub niepublikowane nagrania jakichś tuzów sceny z USA. Okej - to album, którego można słuchać i słuchać, ale również warto wziąć pod uwagę sytuację, że będzie on tylko jednorazową przyjemnością. Wszakże skoncentrowane są tu dźwięki dobrze znane i nie odbiegające znacznie od klasycznych pierwowzorów. No ale nie będę siać fermentu. Insane ze swoim "Wait And Pray" sprawiło mi sporo radości a to chyba jest najważniejsze, także śmiało sięgajcie po ten krążek i sami poddajcie się temu sprawnie zagranemu thrash metalowi rodem ze słonecznej Italii. Adam Widełka

Adam Widełka

Juicy Lucy - Juicy Lucy - Lie Back And Enjoi It - Get A Whiff A This 2021 BGO

Insane - Wait And Pray 2021 High Roller

Szczerze to do niedawna nie miałem pojęcia o istnieniu tej kapeli. Poniekąd to nie dziwne, bo włosi z Insane są w stanie zawieszenia od 2005 roku a jedyny pozostawiony przez nich ślad funkcjonowania to album, który wpadł mi w ręce jakieś parę dni temu. Nie myląc z grupami pod tą samą nazwą z Toskanii i Apulii, panowie z Marche nagrali krążek pod tytułem "Wait And Pray". To płyta skonstruowana według znanej i przez lata eksplorowanej formuły - zadaj jak najwięcej ciosów w jak najkrótszym czasie. Słychać, że w tej kwestii trio tworzone przez gitarzystę Luke Perozziego i braci Matta i Dona Montironich odpowiedzialnych za sekcję rytmiczną, chętnie pobierało nauki chociażby od Slayera. W tych trzydziestu trzech

Juicy Lucy to zespół, o którym niewielu pamięta, a jak już, to raczej są to fani, którzy swoje przeżyli. Tym bardziej cieszy mnie to, że od czasu do czasu, wśród wydawców pojawia się ktoś, kto postanawia przypomnieć tę formację. Może, któryś z młodszych fanów sięgnie po ich muzykę i pozostanie z nimi już na zawsze. Oby tak było. Tym razem BGO Records powróciło do trzech pierwszych studyjnych krążków Juicy Lucy ("Juicy Lucy" (1969), "Lie Back And Enjoi It" (1970), "Get A Whiff A This" (1971)), gdzie formacja przede wszystkim gra blues-rocka. Zdecydowana większość materiału muzycznego penetruje właśnie te rejony. Kompozycje są bardzo urozmaicone i przemycają różnorodne spojrzenie na ten temat. Można wyłapać podejście prekursorów białego bluesa Alexisa Kornera oraz też Johny Mayalla, a także

RECENZJE

203


wtedy młodych i gniewnych, Cream, Free, a nawet Led Zeppelin. Kolaborują z wieloma stylami, rock'n'rollem, folkiem, country, hard rockiem, rockiem, rockiem psychodelicznym, jazzem itd... co zdecydowanie chroni ich muzykę przed nudą. Ciekawie wygląda też wykorzystywane instrumentarium. Oprócz tego najczęściej spotykanego w rocku oraz bogatego wachlarza instrumentów klawiszowych (hammondy, fortepian, pianino), kapela korzystała również z harmonijki, saksofonu, gitary steel, itd. Te dwa ostatnie instrumenty nazwałbym nawet znakami rozpoznawczymi Jouicy Lucy. Sama gra muzyków jest niesamowita. Pełna luzu, feelingu, oparta na improwizacji i tam gdzie trzeba nie pozbawiona zadziorności. Niestety takie utwory jak "Who do You Love?" to jednak rzadkość u Anglików. Ale niekiedy pobrzmiewa potężny elektryczny rhythm'n' blues, kolaborujący z rock'n'rollem i hard rockiem, gdzie rządzi gitara steel oraz słychać heavy rockowy sznyt. Zdecydowanym faworytem z omawianej trójki albumów, jest debiut anglików. Nie tylko ze względu na "Who do You Love?". Świetne są tu blues-rockowe "Shes Mine, Shes Yours" i "Train" zagrane z hard rockową dynamiką. Niesamowite są także "Just One Time", sennie ciągnący się kawałek, z niesamowitym klimatem oraz "Are You Satisfield", jak dla mnie utwór z duszą Rolling Stones. Całkiem niezłe są również dynamiczne "Willie the Pimp" oraz "Lie Back and Enjoy It" z albumu "Lie Back and Enjoy It", a także "Midnight Sun" z "Get A Whiff A This". Te trzy płyty Jouicy Lucy są głownie dla fanów bluesa i maniaków hard rocka, ale tradycyjni heavy metalowcy też nie powinni się wzdrygać, wszak korzenie tego stylu sięgają właśnie bluesa.

poruszając klimaty fantasy czy też historii. Muszę przyznać, że wcześniej nie rzucili mi się na uszy, ale absolutnie nie żałuję spotkania. Wiadomo - Manilla Road była jedna - jednak "Mists Of Time" słucha się nadzwyczaj dobrze. Kompozycje są wielowątkowe i ozdobione charyzmatycznym wokalem. Dominuje bardzo dynamiczne granie osadzone na gęstym podkładzie sekcji rytmicznej. Pojawiają się też całkiem intrygujące wstawki aranżacyjne, świadczące o tym, że Legendry snują swoją opowieść starając się nie powielać czegoś bezmyślnie, ale wyciągnęli wnioski z przeszłości. Masywne riffy i dudniące bębny z pulsującym basem tworzą osobliwy hołd mrocznym zakamarkom epickiego metalu. Czym dłużej zanurzamy się w świat na "Mists Of Time", tym łatwiej jest zgubić świadomość, że muzyka ta nagrana została w 2016 roku. Mimo, że wydanie nowe, winylowe, ma trochę zmienioną tracklistę (rozbita na dwie płyty) w stosunku do pierwszego, Non Nobis Productions na kompakcie, to w żadnym wypadku dla kogoś nie znającego materiału nie będzie miało to znaczenia. Całość jest naprawdę wciągająca i strasznie równa. Kompozycje, mimo swojej długości, nie nudzą a wręcz zachęcają do głębszej interakcji z muzyką, która łączy w sobie niebanalne pomysły, sprawny warsztat oraz najlepsze fragmenty twórczości Manowar i wspomnianej już na początku legendy Kansas. Zresztą Legendry zamieścili na "Mists Of Time" całkiem udany cover "Necropolis"… Adam Widełka

\m/\m/

Miecz Wikinga - Grona Gniewu 2021 Ossuary Records

Legendry - Mists Of Time 2021 High Roller

Magia i moc Manilla Road jest silna. Zespół Marka Sheltona odcisnął ogromne piętno na wielu młodszych formacjach, chcących podbijać te same rejony. Jednym z takich tworów jest amerykańskie Legendry, którego debiut zostaje wznawiany właśnie przez High Roller Records na podwójnym winylu. Grupa działa od 2015 roku i ma na koncie już trzy pełne albumy. Grają coś z pogranicza epic metalu a power metalu, w tekstach

204

RECENZJE

Szczerze przyznam, że płyta ta nie zestarzała się w ciągu 17 lat ani trochę. Inna sprawa, że już w 2004 roku, kiedy wychodziła, była stara jak pierwsze nagrania Kata. Dobra, żarty na bok! Sprawa jest poważna. Oto niezastąpione Ossuary Records wykopało z czeluści pierwszą z, zakładam, wielu pereł rodzimej sceny hard'n'heavy - debiutancki album Miecza Wikinga zatytułowany "Grona Gniewu". Zakładam że większość z naszych czytelników wie z czym mamy tu do czynienia, ale jeśli jednak ktoś nie bardzo kojarzy o co ten szum, to śpieszę z wyjaśnieniami. Miecz Wikinga skopał tą płytą po mordzie całą masę fanów klasycznego grania, którzy po prostu nie byli

gotowi na powrót takich klimatów, takiej jakości, takiego uderzenia w czasach, kiedy metal niebezpiecznie zaczął romansować z hip-hopem czy elektroniką a staroszkolny heavy metal zepchnięty został głęboko do podziemia. "Grona Gniewu" z marszu zostały okrzyknięte objawieniem rodzimej sceny a zespół utonął w zachwytach. Niestety, dość nieoczekiwanie, formacja najpierw zmieniła nazwę, aby zmierzyć się z klimatami modernmetalu a potem zniknęła całkowicie z metalowej mapy Polski, jak się okazało - na zawsze. Mamy rok 2021 i "Grona Gniewu" ponownie goszczą w naszych odtwarzaczach, tym razem już w formie solidnie przygotowanego jewel case'a z książeczką, masą świetnych zdjęć z czasów świetności formacji i oczywiście krążkiem CD, którego nie boimy włożyć się do kieszeni playera (z pierwszą edycją "Gron…" bywało różnie). Materiał doczekał się solidnego remastera, który z jednej strony brzmi rasowo, ale - tu moje ogólne wrażenie - nieco obdziera z charakterystycznego brudu oryginalny materiał. Ale uznajmy, że idzie się do tego przyzwyczaić i nie jest to rzecz która w jakikolwiek sposób przeszkadza w odbiorze. Słuchając tego albumu ciężko jest mi powstrzymać emocje, po nawet po tylu latach, znam teksty niemalże na pamięć i śpiewam je razem ze Smokiem. I tak, wciąż nie jestem fanem otwieracza, za to przy "Żelaznych Mirażach" moja głowa samoistnie rwie się do headbangingu, choć włosy już przerzedzone a i szyja już nie tak wytrzymała co w młodzieńczych latach. W zasadzie, ta sama podnieta co wtedy utrzymuje się przy takich strzałach jak numer tytułowy czy "Odsieczy Czas", które niszczą dynamiczną szarżą sekcji rytmicznej i ciętymi, melodyjnymi riffami. "Jesteś Krainą Sposobności" wciąga klimatem a "Husaria Lepszego Stworzenia" tratuje niczym ciężka jazda konna. "Karmazyn", choć szorstki, zwłaszcza wokalnie, potrafi ująć swoją bezpośredniością, a "Anielski Puch" urzeka "kostrzewskim" klimatem. Płyta przelatuje przez głośniki niczym nagła nawałnica, przypominając, że ogólny zachwyt nad zespołem w żadnym wypadku nie był przesadzony. I wiecie co? Kiedy "Husaria…" dobiega końca, czuję niebywały smutek. Smutek, że tak dobra płyta, nie doczekała się kontynuacji. Że tak świetny zespół w tak spektakularny sposób zamknął swoją dyskografię po czym po prostu… zapadł się pod ziemię. "Grona Gniewu" to klasyk. Być może zabrzmię niedorzecznie, ale jest to krążek który spokojnie można wrzucić do jednego wora z "Kawalerią Szatana" Turbo czy "Oddechem Wymarłych Światów" Kata, opisać jako "najlepsze płyty polskiego heavy" i wystrzelić w kosmos, aby cały wszechświat dowiedział się, że Polacy potrafią w

heavy metal. Nie pozostaje mi nic innego jak podziękować Mieczom za masę wspaniałych muzycznych doznań, a Ossuary Records za to, że dokonali tej swoistej rezurekcji. Czapki z głów, Panowie! (666 / 6) Marcin Jakub

Mindless Sinner - Turn On The Power 2021 Pure Steel

Po kapitalnej EP "Master Of Evil", jaką jakiś czas temu miałem przyjemność recenzować, przyszła pora na reedycję debiutanckiego, pełnego albumu szwedzkiej formacji Mindless Sinner. Krążek o tytule "Turn On The Power" ukazał się w 1986 roku, a dziś wznawia go Pure Steel Records. W taki sposób drugie życie (po latach) zyskuje jeden z lepszych krążków w historii heavy metalu. Szwedzi, poza melodiami jakie przenoszą sobie w genach, mają jeszcze świetny zmysł do łączenia ich z ostrymi riffami i motoryczną sekcją. Już EP pokazywało wielki potencjał tej kapeli, ale "Turn On The Power" po prostu miażdży. Zupełnie jakbyśmy podłączeni byli do tej rozdzielni z okładki, a tajemnicza pani jest o krok od wpuszczenia w nasz organizm potężnej dawki muzycznej mocy. Album potrafi napędzić na cały dzień. Ba! Mindless Sinner nie chce wychodzić z głowy tygodniami! Mimo wielu kapitalnych płyt z tamtego okresu to po przesłuchaniu "Turn On The Power" możemy mieć problem z sięgnięciem po cokolwiek innego. Przez trzy lata dzielące pełny album a EP w grupie nic się za mocno nie zmieniło, poza kosmetycznym odświeżeniem wakatu basisty. To też pokazuje, jak scalił się zespół i mimo wszystko, jak duży progres poczynił. Już od pierwszych sekund muzyka chwyta nas za gardło i nie ma zamiaru puścić. Rozpędzony, ale szalenie melodyjny heavy metal to wizytówka Mindless Sinner. Zwracają uwagę świetne wokale Christera Goranssona, mocne, szczere i idealnie sklejone z pozostałymi instrumentami. Gitarzyści Magnus Danneblad i Jerker Edman zmyślnie uzupełniają się solówkami i sypią riffami o sile kołków rozporowych dając gwarancję długiego nucenia motywów po zakończonych odsłuchach. Sekcja jest z kolei w pełni wykorzystana. Perkusista Tommy Johansson i basista Christer Carlson mają swoje pięć minut, a nawet więcej - raz za razem są odpowiedzialni za szkielet utworów i oprócz trzymania prędkości cza-


sem tworzą za pomocą niskich tonów całkiem ładny klimat. Dawno żadna płyta nie dała mi takiej radości. To jest esencja heavy metalu. Nośne, szybkie, ale nie pozbawione chwytliwości granie. Klasyczne podejście do tematu ale zarazem bijąca od tej muzyki świeżość sprawia, że "Turn On The Power" słucha się świetnie. To też muzyka, która nie musi się narzucać - ona po prostu niepostrzeżenie przejmuje władzę nad organizmem i to już po chwili od wciśnięcia przycisku "play"… Adam Widełka

Mother's Finest - Iron Age 1981 Atlantic

Aretha Franklin goes heavy metal, czyli funk rockowy zespół Mother's Finest wydał 40 lat temu swój najcięższy album "Iron Age". Sekcja instrumentalna brzmi na nim nie lżej niż u Saxon, lecz wokalnie Afro-Amerykanie postawili na soul. Ta muzyka nie została pierwotnie tak doceniona, jak powinna, ponieważ nie pasowała do czarnego bluesa a zbyt wielu prezenterów rockowych stacji radiowych chciało w tamtych czasach lansować wyłącznie białych artystów. Mother's Finest nie oglądało się jednak na nikogo, tylko dawało czadu. W efekcie powstała świetna mieszanka szalenie ekspresyjnych głosów (głównie Joyce "Baby Jean" Kennedy i Glenn "Doc" Murdock, ale też dodatkowo Carly Gibson i Sami Michelsen) z potężną perkusją (Dion Derek Murdock) oraz ostrymi jak brzytwa gitarami (basista Juan Van Dunk, gitarzyści Gary "Moses Mo" Moore i John "Red Devil" Hayes). Oczywiście hard'n'heavy było w 1981 roku na topie w USA, ale to nie tak, że popowa formacja poszła za modą nie mając nic do powiedzenia, tylko grali wiarygodnie, szczerze i przekonująco, z zapałem. Kiedy słucham "Iron Age", natychmiast udziela mi się jego żywe brzmienie i poprawia humor. Podkręcam głośność. Nawet jeśli siedzę akurat sam w domu, czuję się jak na jakiejś grubej imprezie i kołyszę jak świr. Pierwsze takty "Move 'On" ostrzegają, że za chwilę rozpęta się huragan. Wkrótce wchodzi wokal legendarnej Baby Jean i albo ogarnia nas histeryczna ekstaza, albo to nie jest dla nas właściwy dzień na rock'n'roll. Prawie połamałem stół. Kolejne numery tylko kontynuują ten kurs, aż się kopci. "Rock'N'Roll Tonite" oraz "U Turn Me On" są lepsze niż

AC/DC, swobodniejsze niż Kiss i bardziej łobuzerskie niż Sex Pistols - dlatego, że to jest heavy fucking metal na 100%. "All The Way" ma teoretycznie wyraźnie zaakcentowaną rytmikę utrzymaną w średnich tempach i jakieś tam zwolnienia, ale w praktyce również wywołuje niekontrolowane reakcje. Tchu można próbować złapać przy van-halen-owskim "Evolution" z fajnymi chórkami jak u Erica Claptona. Wokale w "Illusion (C'mon Over To My House)" brzmią jakby Janis Joplin zmartwychwstała, ale czy wyobrażaliście sobie kiedyś Janis Joplin w repertuarze heavy metalowym? No tutaj można tego doświadczyć. "Time" to też zresztą taki wehikuł czasu, bo zawiera rozmaite elementy z poprzednich dekad, a jednocześnie wykracza w czasie do przodu, nasuwając pytanie, czy ten cały album nie został przypadkiem nagrany w XXI wieku? A może wraz z kolejną reedycją postawiono nowe ścieżki perkusji? Takie gary słychać na całej płycie, ale trzeba przystanąć w tańcu i ich posłuchać, aby to zauważyć. Heavy metalowcy daliby się pokroić w dalszej części tej samej epoki za tak "pompatyczne", a jednocześnie "żywe" i soczyście brzmiące partie perkusji. "Gone With Th' Rain" odpowiada zaś na pytanie, jak mogłyby grać hair metalowe kapelki, gdyby zależało im na czymś więcej niż wyglądzie. Nie zdziwiłbym się, gdyby inspirowali się tam np. Judas Priest lub Scorpions. Na koniec pozostał jeszcze "Earthling", działający tak, jakby zaproponowali rock'n'rollowy strzał na bis. Nie wiem jak Wy, ale ja na jednym odsłuchu nie poprzestanę. Już wiem, co zrobić, zamiast wsiąść w samolot, kiedy nie ma w kraju ani jednej imprezy a tylko ja jeden potrzebuję balangi. Sam O'Black

Picture - Heavy Metal Ears 1981 Backdoor

Wielu Polaków ma coś wspólnego z Holandią, więc fajnie byłoby przypomnieć Wam o dobrym heavy metalowym zespole Picture z Rozenburg (okolice Rotterdamu), zwłaszcza że obchodzimy w tym roku czterdziestolecie ich znakomitego albumu "Heavy Metal Ears". Ta kapela pozostaje wciąż aktywna, czyli możliwe, że będziecie zainteresowani wybraniem się na jej koncert. Gitarzysta Jan Bechtum powiedział mi, że "o ile współczesna scena metalowa w Holandii to głównie gotyk oraz metal sym-

foniczny ze wspaniałymi wokalistkami, to dawniej łączyło się tam hard rock z metalem; my też tak robiliśmy, ale brzmieliśmy energiczniej i bardziej true". Energiczniej do tego stopnia, że te pierwsze wydawnictwa Picture (włącznie z "Heavy Metal Ears", ale nie tylko) podejrzewa się o położenie fundamentów pod cały gatunek euro power metalu. Z dzisiejszej perspektywy, recenzowany album łatwo zaklasyfikować do szufladki Motorhead / Girlschool / Tank, ale został on wydany jeszcze przed "Iron Fist" i tuż po "Hit And Run". Nie wspominając o tym, że w październiku 1981r. Tank dopiero raczkował z króciutką EPką "Don't Walk Away". Biorąc to pod uwagę, zauważmy, że Holendrzy faktycznie należeli do pionierów. Nie nazwałbym ich wizjonerami, bo nie dumali nad przyszłością, tylko robili swój rock'n'roll "tam i wtedy" (może brak myślenia długoterminowego przyczynił się do jakiegoś wydarzenia skłaniającego ich do nazwania jednego kawałka "Unemployed"?). W praktyce miało to już dynamikę ostrzejszą od typowego heavy metalu. Nie chodzi tylko o szybkie tempa, bo szybcy to byli już rock'n'rollowcy 30 lat wcześniej, a ciężkie brzmienia śmigały już za Deep Purple "Burn" (1974). Jan Bechtum, który jest autorem większości riffów oraz struktur kompozycji Picture, skomentował, że "Ritchie Blackmore inspirował mnie agresywnym, rytmicznym pikowaniem, a także solami opowiadającymi swoje odrębne historie; zwłaszcza "Made In Japan" nauczyło mnie, jak eksponować jednocześnie rytm oraz solówki w tym samym czasie". Chcę przez to powiedzieć, że "Heavy Metal Ears" nie powstało ani z próżni, ani w próżni. W październiku 1981r. to musiała być logiczna, świeża kontynuacja, jakiej mnóstwo młodzieży tak bardzo pragnęła, ponieważ utożsamiała się z owymi dźwiękami, jako czymś należącym do jej pokolenia. Następne osoby rozwijały to dalej - dzisiaj można uznać Helloween za krzepkich dziadków euro power metalu i jestem absolutnie przekonany, że gdyby nie Picture, Helloween i tak dokonałoby tego samego. Scena metalowa była oczywiście gęsta na początku lat 80., wielu wnosiło wibracje nurtu NWOBHM na nowy poziom, sięgało znacznie dalej, kreowało odmienne gatunki. Holendrzy również mieli swoje Picture "Heavy Metal Ears". Nietrudno się o tym przekonać, dlatego że na program składa się 9 ekscytujących utworów, z czego większość trwa do 3 minut a wszystkie zamykają się w 33 minutach i 16 sekundach. Nie widzę potrzeby ich drobiazgowej analizy, bo tutaj chodzi o porywającą dynamikę żywych dźwięków a nie o poszczególne fragmenty. Zamknijcie oczy i skorzystajcie ze swych nastrojonych do heavy metalu usząt. Fantastisch

muziek, echt wel. Sam O'Black

Piledriver - Letters Of Steel 2021 Golden Core

Kolejna pozycja, z jaką nie miałem wcześniej do czynienia. Golden Core Records ostatnimi czasy chętnie wznawia stare tematy z niemieckiej sceny hard czy, nawet jeszcze, krautrocka. Tym razem jest to "Letters Of Steel" Piledriver z 1980 roku. Szczerze to współcześnie ta muzyka brzmi bardzo archaicznie. Nawet w momencie wydania na świecie hard rock grało się zdecydowanie ciekawiej. No ale jakiejś turbo-tragedii nie ma. To rzecz adresowana do, myślę, fanów starego Status Quo, wczesnego UFO, pierwszych dokonań Scorpions czy ogólnie pojętego hard rocka zakotwiczonego w latach 60 i 70. Nie bierzecie jednak tych porównań tak na sto procent na serio, bo album "Letters Of Steel" wypada przy tych wyżej, niestety, blado. To jedynie jakiś azymut pozwalający szerzej określić rewir, w jakim poruszała, albo próbowała poruszać się grupa. No ale grali sobie chłopaki z Pile-driver swoje numery. Głównie brzmiące bardzo piosenkowo, nawet może i nadawałyby się na jakiś przegląd piosenki wesołej. Krążek jest dość krótki, ale też dzięki temu materiał nie jest jakiś rozwlekły. Czym dłużej słucham "Letters Of Steel" to szerzej się uśmiecham. To też unikalne na dzisiejsze czasy granie muzyki rockowej. O, coś a la nasze wczesne Turbo. Gdzieś potrafią zapodać zadziorny riff czy przyspieszyć, ruszyć bardziej motorycznie jeśli chodzi o sekcję, ale mimo wszystko całość jest lekka i przyjemna. Dopiero w końcówce coś się zaczyna dziać, ale usłyszą to ci, którzy do niej dotrwają. To raczej świadectwo pewnego okresu. Album nie ma jakichś poważnych argumentów, żeby wracać do niego częściej. Trochę utartych już wcześniej schematów - jak np. mogące się kojarzyć pewne harmonie z Blue Oyster Cult - które nie są na tyle frapujące jak oryginał. Ciężki orzech mam do zgryzienia, bo niemiecki zespół zarejestrował przyzwoity materiał, do którego w sumie potężnych zastrzeżeń mieć nie można. Z drugiej strony jednak mając w pamięci, że wtedy eksplodował heavy metal a i nawet istniały grupy, jakie w podobnych klimatach grały, po prostu lepiej, to pozostaje tylko traktować "Letters Of Steel" jako ciekawostkę. Do-

RECENZJE

205


brze, że jest, ale nic ponadto.

Ten materiał został poddany reedycji przez High Roller Records dla ludzi uwielbiających grzebać w archiwum kanadyjskiego Razor i dla tych, którzy lubią przyjmować muzyczny wpiernicz z jakiejkolwiek strony. Jeśli nie wystarcza ci oficjalna dyskografia to śmiało sięgnij po ten krążek - przedprodukcyjne demo albumu "The Executioner's Song" z 1985 roku. Mimo, że jest to w zasadzie taka próba generalna przed ich debiutanckim, pełnym longplayem, to słucha się tego trochę inaczej. Naturalnie ze względu na to, że utwory są w zupełnie innej kolejności i część z nich nie trafiła na właściwy krążek. Jakość "Escape The Fire" jest bardzo dobra, więc ten zmasowany, kanadyjski atak jest bardzo dobrze odczuwalny. Ten materiał portretuje grupę w okresie chyba najbardziej wściekłym i maksymalnie oddaje ducha tamtego czasu. To rozpędzony, wrzący Razor Anno domini 1984. Ciężko się o tym pisze - lepiej wziąć i posłuchać. Słowami trudno opisać dokładnie emocje, jakie towarzyszą przy odsłuchu takiej muzyki. Próba natomiast może być zmącona ze względu, na przykład, na amok jakiego dostał recenzujący i, wynikiem czego, komputer na którym powstawał tekst, został rozbity. Zachowało się tylko tyle: "To absolutny mus, totalny świst w umyśle - jak kula wystrzelona z samopowtarzalnego karabinka. Dźwięki, które szatkują powietrze i tworzące wibracje, od których wrażliwy organizm ludzki dostaje szaleństwa".

lat utwory zawarte na tych taśmach brzmią nieźle i można rzec, że muzyka grupy zbyt mocno się nie zestarzała. Reina Negra to nadal pulsujący i soczysty heavy metal, który powinien zainteresować nawet najbardziej wybrednych koneserów gatunku. To, że kawałki śpiewane są w ojczystym języku, dodaje tylko pikanterii i jest jedyną egzotyką - poza tym numery na "Aquelarre" w niczym nie odbiegają od rzeczy wydawanych w tym samym okresie w Anglii, Niemczech czy USA. Są chwytliwe, ale i ostre riffy. Motoryka sekcji, umiejętnie zagrane harmonie i ciekawe solówki. No i kapitalne, melodyjne linie wokalu! Jednak egzotyka ma swoje, niezaprzeczalne, plusy. Jedyne, na co można kręcić nosem w przypadku tej pozycji, to kwestia tego, że grupa zostawiła po sobie zbyt mało kawałków. W miarę słuchania będzie na pewno apetyt na więcej. Wiem, wiem - piszę to z przymrużeniem oka - bo przecież nie mamy na to wpływu. Wytwórnia wyszła więc naprzeciw tym, którym bodźców jest niewystarczająco. Dodatkowo zamieszczono na krążku cztery kompozycje rejestrowane na żywo i co najważniejsze, nie powtarzają się one z tym, czego słuchaliśmy wcześniej. Niestety, ale jakość tego fragmentu "Aquelarre" jest tylko dla najbardziej zagorzałych zwolenników wsadzania nosa w archiwa. Co prawda jest dość czytelnie, ale nie selektywnie i słychać, że pochodzi to z amatorskiego zapisu i ma wartość sentymentalno-historyczną. Tak czy siak to ciekawa rzecz. Bardzo dobre granie w klasycznym stylu bez zbędnych eksperymentów. Sympatyczny rodzynek w cieście muzyki zdominowanej przez rozpoznawalne nazwy. Wiadomo - dla ludzi zorientowanych heavy z Hiszpanii, Francji czy Węgier to żadne tam novum, ale jednak dla tych mniej osłuchanych Reina Negra będzie, być może, miłą niespodzianką.

Adam Widełka

Adam Widełka

Adam Widełka

Primal Scream Nyc - Volume One 2021 Divebomb

Za oknem gorąco jak w piecu ale nie ma co się załamywać - żyć trzeba. Tym bardziej nie rezygnować ze słuchania muzyki. Tej szybkiej i energetycznej w szczególności. Gorzej i tak nie będzie, bo od samego siedzenia i tak człowiek się poci, więc jak sobie nawet pogra na powietrznej gitarze i pomacha łbem to te najbliższe minuty zyskają tylko i wyłącznie kolorytu. Muszę przyznać, że warto było pomalować sobie sobotnie przedpołudnie wznowieniem pozycji "Volume One" nowojorskiej formacji Primal Scream uszykowanej przez Divebomb Records. Od 1986 roku formacja pozostaje w niebycie. W ciągu zaledwie dwóch lat działalności wypluła jeden, ale za to bardzo ciekawy, krążek. Być może na pierwszy kontakt "Volume One" niczym szczególnym nie przyciąga, ale zasiewa ziarenko, które pozwala sięgnąć po ten materiał później. Primal Scream popełnili album nasycony solidnym i bardzo energetycznym thrash metalem. Oryginalnie liczy sobie on dziesięć kawałków i na liczniku mamy około 31 minut. Optymalnie jak na taki ładunek szybkości. Chociaż nie jest to pęd na złamanie karku i bez ochoty do wplecenia jakichś niuansów. Utwory są zwarte i skonstruowane w oparciu o jasne schematy gatunku z wolną przestrzenią na niezłe solówki czy naprawdę chwytliwe aranże. Żeby też była jasność - ja "Volume One" nie traktuję jak jakiś wybitny album thrash metalu. Powstały lepsze. Jednak materiał zawarty na tym krążku jest zwyczajnie bardzo dobry i bez zbędnych ceregieli uderza tam, gdzie trzeba. Nie jest to album odkrywczy. Primal Scream nie wynaleźli na swojej jedynej spuściźnie prochu ani nie wpłynęli na rzesze innych grup. Zostawili jednak po sobie płytę na tyle chwytliwą, na tyle intrygującą, że zwyczajnie głupio by było ją po odsłuchu rzucić w kąt bez słowa. Dla ciekawych jako bonus są trzy numery w wersji demo. Adam Widełka Psychic Pawn - Eulogy: The Complete Anthology 2021 ThrashBack

\m/\m/

Tym razem włodarze ThrashBack

206

Records przypominają nam zapomnianą death metalową kapelę, Psychic Pawn. Pierwszy dysk wydawnictwa, które nam zaproponowali, wypełnia ich duży debiut "Decadent Delirium". Pierwotnie wydany w roku 1994 przez wytwórnię Cacophonous Records. Natomiast drugi dysk zawiera dwa dema "Wake Of Entity" (1992) oraz "Expedient Demise" (1991). Oba dyski wypełnia bardzo solidny death metalowy chaos. Przeważnie jest on bezpośredni i podany na szybkości. Niemniej cechą tej kapeli jest sięganie we fragmentach po ciekawe techniczne konstrukcje. Niestety muzycy Psychic Pawn nie byli na tyle odważni aby całkowicie oddać się graniu technicznego death metalu. O tyle jest to ciekawe, o ile owe urywki zagrane są z sporym polotem i werwą. Niestety muzycy Psychic Pawn zdecydowanie lepiej czuli się w prostszych formach. Do mnie z kolei bardzo przemawiały nieliczne, ale bezpośrednie rytmiczne thrashowe zagrywki. Poza tym oprócz różnych szybkości odnajdziemy też tempa średnie, a w kilku momentach można nawet wyłapać doomowe metrum. Może trudno w to uwierzyć ale w muzyce Amerykanów odnajdziemy również pewną dawkę melodii. Nie są one oczywiste, ale jak ktoś się wsłucha z pewnością je wyłapie. Są też momenty, gdy muzycy sięgają po klimatyczne i pełne zadumy elementy akustyczne, czego najjaskrawszym wyróżnikiem jest króciutki instrumental, "Crown Of Thorns". Ogólnie "Decadent Delirium" brzmi dość dobrze ale do współczesnej produkcji nie umywa się. Wydaje mi się, że nawet ówczesne produkcje - chociażby takich Cannibal Corpse - wybrzmiewały znacznie lepiej. O dziwo produkcja dem nie była jakaś feralna. Owszem kawałki na nich zawarte nie maja tej studyjnej soczystości i brzmią dość sucho, ale ogólnie sprawiają dobre wrażenie. Kompozycje są przeważnie udane, przemyślane i dopracowane. Czasami mam wrażenie, że są nawet ciekawsze od tych na dużym albumie. No cóż, death-maniacy będą mieli o co zahaczyć swoje uszy, choć po prawdzie myślę, że mają muzyki tej starszej i współczesnej aż nadto. Jak dla mnie "Eulogy: The Complete Anthology" to pozycja dla najbardziej zagorzałych fanów klasycznej ekstremy.

RECENZJE

Razor - Escape The Fire 2021 High Roller

Reina Negra - Aquelarre 2021 Fighter

Hiszpański Reina Negra to heavy metalowy zespół, działający w latach 1981-1987. Niestety zostawili po sobie tylko taśmy demo, których dziś możemy posłuchać chociażby z najnowszego wydawnictwa firm Fighter Records oraz Xtreem Music pod tytułem "Aquelarre". Ten zbiór nagrań demo z lat 1984-1986 dostępny jest jako CD i winyl. Mimo upływu

Requiem - Steven 2021 Golden Core

Kolejna starsza pozycja z niemieckiej sceny progresywnego hard/ kraut rocka poddana reedycji przez Golden Core Records. Tym razem w tradycyjnej postaci winyla i kompaktu drugiego życia doczekał się Requiem i ich album z 1980 roku - "Steven". Nigdy nie byłem jakimś zagorzałym fanem takich grup od naszych zachodnich sąsia-


dów. Nie, nie wynikało to z jakiejś niechęci. Raczej czasem daje się we znaki mój brak dociekliwości. Tyle. Natomiast teraz miałem chwilę na zapoznanie się z tym materiałem, który, tak się składa, w ogóle pierwszy raz pojawił się na srebrnym nośniku. Jak przystało na zespół eksplorujący rewiry progresywnego rocka dużo jest tutaj klawiszowych pejzaży. Śmiało również Requiem porusza się w trochę szybszych fragmentach. Słychać, że to dźwięki zbudowane na patentach wymyślonych parę lat wcześniej, choć nie psuje to ogólnej przyjemności z poznawania krążka. W roku 1980 muzyka mocno ewoluowała ale i tak sporo było takich sposobów wyrazu jak "Steven". Gdzieś tu czuć ducha Pink Floyd, gdzieś znów pobrzmiewa trochę przestrzennych klimatów i natchnionych aranży. Album ma jakieś czterdzieści minut co też jest w pewnym sensie pozytywne, bo nie ma mowy o ciągnięciu czegoś na siłę. Mam wrażenie, że swoją opowieść Requiem zamknęli w idealnym czasie - daje to poczucie bardzo spójnej płyty. Może nie każdemu będzie takie granie odpowiadać, ale jeśli ma się odrobinę otwarty umysł i pamięta najlepsze momenty z Genesis, Yes, Pink Floyd czy (nawet!) jakieś Uriah Heep podsycone na średnim ogniu, to naprawdę "Steven" będzie mógł stać się jedną z ciekawszych pozycji w płytotece. Niekoniecznie ta rzecz wejdzie za pierwszym razem, ale zasieje malutkie ziarenko, które zacznie kiełkować i ciągnąć do siebie raz za razem. Naturalnie, dla mnie, nie jest to jakaś ultratotal-mega odkrywcza płyta i nie zamierzam sobie nóg połamać biegnąc po nią do sklepu ale jeśli będzie okazja, by mieć swój egzemplarz - nie będę się zbyt długo zastanawiać.

bardzo surowy, ale chwytliwy rock'n'roll. Można powiedzieć, że to takie "mniej znane" AC/DC. Zresztą, jeśli ktoś musi, to niech podobieństw szuka, ale myślę, że nie o to tutaj chodzi. Takie zespoły są niezwykłe z tego względu, że mimo jakichś powiązań prezentują całą gamę własnych pomysłów i swój indywidualny plan na muzykę. I takie właśnie jest "Blood Brothers". Wokal Angry Andersona jest jakby mieszanką Dana Mc Caffertego z odrobiną Briana Johnsona, ale brzmi nietuzinkowo i intryguje od początku albumu. Do tego akompaniament świetnie naoliwionej maszyny wyrzucającej chropowate riffy i przystawiającej rytmiczne pieczątki punktową sekcją. Chłopaki serwują słuchaczom bezkompromisową ale i bardzo luźną w wyrazie muzykę, potrafiącą porwać od pierwszych sekund. Album jest dość zróżnicowany, mimo zwolennicy teorii spiskowych będą nadal twierdzić, że to gorsza wersja AC/DC. Po rozpadzie grupy w 1987 roku krążki wypuszczają bardzo rzadko. Dość długo, bo aż 13 lat od premiery "Blood Brothers" fani czekali na następcę. Rok temu się doczekali i mogli poznać "Outlaws". Smutne jest to, że większość muzyków tworzących wcześniejsze składy Rose Tattoo już niestety nie żyje. Dlatego nie dziwi, że wokalista od niedawna zwerbował nowych współpracowników by dalej pchać ten wózek. Bo pewne rzeczy ma się do końca swoich dni… W końcu ten zespół nieprzypadkowo ma w nazwie "tatuaż". Warto sięgnąć po "Blood Brothers" żeby przekonać się chociażby o potędze niczym nie zmąconego rock'n'rolla. Taki odsłuch rozwieje wszelkie wątpliwości. Ja nie mam co więcej pisać - takie grupy się kocha albo nie. Adam Widełka

Adam Widełka

Satan - Court In The Act Rose Tattoo - Blood Brothers

2021 Listenable

2021 Golden Robot

Dzięki Listenable Records na początku 2021 roku wyszła reedycja kompaktowa debiutu Satan. Kolejna już zresztą na rynku, jaką można dołączyć do kolekcji. Odrobinę wcześniej ta sama wytwórnia wypuściła edycję winylową, a dokładniej dwie - jedną zwykła, drugą na kolorowym placku. Teraz też nie sięgamy po nic nowego. Standardowy digipack bez żadnych bonusowych nagrań i zmian graficznych. Chwała za to. Jeśli jeszcze ktoś nie kojarzy albo nie miał styczności z grupą to Satan był i jest jedną z ważniejszych, a już na

Pisanie o takich legendach jak Rose Tattoo jest cholernie dziwne. Ciężko się tutaj do czegoś przyczepić a pianie z zachwytu nie jest wskazane - to goście z tych, którzy robią po prostu to, co kochają, a nie zależy im na splendorze i ogromnym, komercyjnym sukcesie. W najbliższym czasie ma się ukazać reedycja na podwójnym winylu albumu "Blood Brothers", więc mimo wszystko spróbuję coś skrobnąć. Ci Australijczycy to prawdziwe bestie. Od końca lat 70. trwają przy swoim grając charakterny,

pewno jedną z bardziej interesujących grup nurtu NWOBHM. Ich debiut to kopalnia mocarnych riffów, chwytliwych melodii i motorycznej sekcji. W sumie - mogłoby się wydawać - klasyczny angielski metal początku lat 80. I tak, i nie. Moim zdaniem Satan, mimo wielkiej konkurencji, zachował swój charakter i brzmienie. Panowie Russ Tippins, Steve Ramsey (obaj gitary) wraz z basistą Graeme Englishem stanowili trzon zespołu i, co też dokumentuje wydawnictwo "Early Rituals" (Listenable Records), byli jedynymi, którzy zostali z okresu poprzedzającego debiut. Start Satan, ten oficjalny, fonograficzny, też w stosunku do innych znaczących kapel NWOBHM, był opóźniony. Kiedy Raven atakował "All For One", Saxon "Power And The Glory" a Iron Maiden "Piece Of Mind", to Satan wkraczał dopiero na salony. Wraz z wokalistą Brianem Rossem (też w Blitzkrieg) oraz garowym Seanem Taylorem grupa umocniła się w posadach i udoskonaliła pomysły i brzmienie znane z taśm demo dostępnych na wspomnianym "Early Rituals". Warto prześledzić sobie progres kapeli i wyciągnąć wnioski. Nie powiedziałbym, że Satan miał pecha czy coś w tym stylu. Tak jak pisałem - zachowali swoje brzmienie i pomysł na siebie. Po latach "Court In The Act" nadal zaskakuje szybkością i profesjonalizmem. Brzmi soczyście i roztacza jedyną w swoim rodzaju aurę. Zadziorne riffy, pulsujący bas, niejednostajna perkusja i, wreszcie, śpiewający zarażającą manierą Brian Ross tworzą jeden z jaśniejszych punktów w historii angielskiego heavy metalu. Generalnie album obfituje w nośne numery i nie znajdziemy tutaj ballady w sensie stricte (oprócz akustycznej miniatury pod koniec). Też potrafią zagrać świetnie bez wokalu - udany, wielowątkowy utwór "Dark Side Of Innocence". To kąsek dla tych, którzy lubują się w szybkiej, melodyjnej ale też interesującej muzyce, mającej korzenie w hard rocku lat 70. Po latach Satan brzmi świeżo i intensywnie. Nie ma mowy o żadnej ściemie i współcześnie ten krążek może uchodzić za podręcznik do grania heavy metalu. Zawsze to wielka przyjemność wracać do takich płyt jak "Court In The Act". Adam Widełka Satan - Early Rituals 2020 Listenable

Satan to jedna z ciekawszych formacji NWOBHM. Z jednym z ciekawszych życiorysów. Muzycy tej grupy dawali jej nowe wcielenia - Blind Fury w latach 1984-1985 oraz Pariah 1988-1989 i 19971998 - ale też są wierni pierwotnej nazwie. Od 2011 roku Satan znów działa i ma się dobrze. I niesie za

sobą specyficzną aurę klasycznie angielskiego metalu, jaki dojrzewał z początkiem lat 80., kiedy to wszystko było piękniejsze. Co prawda ostatnią nagraną w klasycznym składzie płytą jest pochodząca z 2018 roku "Cruel Magic", ale fani grupy mają też powód do zadowolenia za sprawą wytwórni Listenable Records, bowiem dwa lata później wrzucili na rynek wyjątkową kompilację. Są pewnie tacy, którzy mają pełną dyskografię Satan, ale na pewno większość z radością przyjmie informację, że teraz bez problemów mogą posłuchać trzech wczesnych nagrań demo grupy. Właśnie one są zawartością "Early Rituals". Każde z innym wokalistą, każde z innego okresu. Pierwsze cztery kompozycje to "First Demo" / "Guardian Demo" z 1981 roku, potem mamy do czynienia z "Into The Fire" datowane na 1982 rok, a kończy tę wycieczkę w przeszłość "The Dirt Demo" z okresu sprzed drugiej płyty - 1986. Obcujemy z klasycznym heavy metalem. W różnych składach, ale jak wiadomo, Satan często dopadały roszady. Trzon stanowią dwaj gitarzyści Russ Tippins i Steve Ramsey oraz basista Graeme English. Perkusiści to Andy Reed (1-4), Ian McCormack (5-10) oraz najsłynniejszy Sean Taylor (11-14). Gardła zdzierali odpowiednio Trevor Robinson (1-4), Ian "Swifty" Swift (5-10) oraz Michael Jackson (11-14). Całości słucha się nieźle jak na nagrania demo. Muszę przyznać, że brzmienie jest bardzo dobre, mimo, że nie czuć, aby poddane zostało jakimś zmianom. Także wszystko na "Early Rituals" z zachowaniem dóbr przeszłości i przyzwoitości. Dwie pierwsze sesje to jeszcze czas przed debiutem. Już tutaj grupa porażała techniką, dbałością o klimat i samymi kompozycjami. Szybkość, motoryka i chwytliwość. Potem, na "Court In The Act" pewne rzeczy zostały dopieszczone i powstał finalnie jeden z lepszych krążków całego NWOB HM. Doszedł Brian Ross na wokal i Sean Taylor pojawił się w składzie tłuc w bębny. Chyba nie mogło być lepiej… Z kolei "The Dirt Demo" to jakby przedsmak "Suspended Sentence" z 1987 roku. Mamy tutaj Satan, który po przejściu wczesnego okresu jest silniejszy i jeszcze szybszy. Widać, że grupa się dotarła instrumentalnie, a zmiana wokalisty - tu wskoczył pan Jackson - nie spowodowała dra-stycznego chybotania wcześniej obranego kursu. Kurczę,

RECENZJE

207


takie kompilacje jak "Early Rituals" spokojnie mogą służyć za, taki powiedzmy, niewydany pełny album. Co prawda trochę długi, ale zawierający całą masę świetnej muzyki, która po latach nie traci nic ze swej sprężystości, energii i, przede wszystkim, mocy. Słucha się tego bardzo dobrze. Zarówno od początku do końca jak i pojedynczych kawałków, wyrwanych z kontekstu. Album "Early Rituals" nie dość, że portretuje zgrabnie początkowy okres jednej z lepszych angielskich grup heavy metalowych, to jeszcze pokazuje jak taka muzyka wyglądać powinna. Elementarz. Adam Widełka

Sphinx - Here We Are 2021 Golden Core

Jak to powiedział jeden znany gość - człowiek uczy się całe życie. No i w kwestii muzycznej jest tak samo. Ciągle poznajemy coś nowego, a przynajmniej ja tak mam. Nawet jak bardzo mocno okopię się w swoich dobrze znanych i cudownych dla uszu rzeczach, to i tak w jakimś momencie pojawiają się świeże tematy. A bo to ktoś coś gdzieś włączy, a to mignie mi w Internecie albo, co naturalne, Michał podrzuci do recenzji w związku z reedycjami. No z tego ostatniego powodu poznałem włosko-niemiecki Sphinx. Z ręką na sercu nie znałem tego wcześniej. Zresztą grupa wydała tylko jeden album "Here We Are" w 1981 roku. Teraz dzięki Golden Core / ZYX będzie odświeżony i w końcu trafi po czasie na sklepowe półki w postaci winyla i kompaktu. Płyta intryguje od samego początku. Wita nas takie progresywne granie które ochoczo skręca w kierunku hard rocka. Nawet, nawet muska heavy metal. Przynajmniej riffy i motoryka utworów może skłaniać do takich wniosków. Jest też sporo momentów nastrojowych wokali, aranży i lżejszych partii. Najczęściej odzywają się klawisze, malując subtelne tła lub, kiedy potrzeba, odzywają się zadziornie. Jednak nie sposób się nie uśmiechnąć przy "I Quell Angelo". Brzmi to jak piosenka z San Remo. Tyle tylko, że z ostrzejszymi wstawkami w stylu prog rocka z, niestety, dość banalną melodyjką klawiszy. Całość ratuje niezłe gitarowe solo na końcu. Można tę piosenkę uznać za próbę pokazania się z lirycznej strony. Niech im będzie. Zwłaszcza, że Sphinx umiał napisać świetne kawałki. Już kolejny poka-

208

RECENZJE

zuje, że dłuższe formy nie przerażają muzyków i nikt się nie gubi a wręcz przeciwnie - rozgrywają się i aż szkoda, że takie numery jak "Spirit Of Life" muszą się skończyć. Czasem fragmenty tej płyty mogą sprawiać wrażenie takiego Jethro Tull na koksie. Tego z połowy lat 70. Czym dłużej będziemy słuchać "Here We Are" to mocniej będą się uzewnętrzniać inspiracje formacjami działającymi dekadę wcześniej. Na przykład Uriah Heep czy Deep Purple. Być może przez gęsto używane klawisze/organy. Kurczę, ten Sphinx naprawdę mnie zaskoczył. Szczerze - to mogłaby być jedna z ciekawszych pozycji progresywnego rocka z lat 70. tylko została nagrana dziesięć lat później. Materiał nie przynosi wstydu. Brzmi świeżo i w każdej kompozycji jest próba zaciekawienia słuchacza. Wiadomo, że nie będzie to album wybitny, bo oparty jest na fundamentach wkopanych w gatunek parę, albo paręnaście lat wcześniej, jednak to zadziorne i inteligentne granie. W skrócie mówiąc to sam początek i trzy ostatnie kawałki w zupełności wystarczają, żeby Sphinx "Here We Are" znalazł się na wyższej półce w domowych zbiorach. Adam Widełka

basu i perkusji. Druga część krążka skręca ku klasycznej odsłonie metalu i mniej, moim zdaniem, jest naleciałości power metalu. Jest sporo "kroczących" motywów, a pewne fragmenty mogą nawet brzmieć jak próba wskrzeszenia Black Sabbath z okresu, kiedy śpiewał w nim Tony Martin. Takie granie może się podobać. Myślę, że w momencie wydania - a minęło już 21 lat - "Undead" mógł uchodzi za świeży i solidny. Są również kompozycje z mocną perkusją tłukącą gęsto w podkładzie basowym i szatkującymi partiami gitar, gdzie dla przeciwwagi następują totalnie meodyjne refreny. Nawet Tad Morose zahaczają o twórczość Iron Maiden (późny okres) czy Dio. Nie twierdzę, że celowo, ale na pewno słychać lekkie nawiązania gdzieś pod koniec płyty pobrzmiewają echa twórczości Małego Wokalisty O Wielkim Głosie. Generalnie "Undead" to udana rzecz. Ciężko mi się do czegoś przyczepić. Gdybym poznał tę grupę dawniej, być może dziś miałbym ich wszystkie płyty. To urozmaicone granie, na szczęście bez niebezpiecznego ocierania się o patos. Raczej umiejętne sięganie do przeszłości i filtrowanie jej, by wykorzystać na swój sposób odkryte lata temu patenty. Do tego szczypta melodyjności, którą Szwedzi mają we krwi i mamy efekt w postaci całkiem niezłej płyty, która, jak wspomniałem, życia nie wywróci do góry nogami, ale potrafi porwać i przytrzymać na pewien czas. To na pewno jedna z ciekawszych pozycji w dyskografii grupy.

nieć, a więc i ich mniejsze labele, jak np. Scratch, Sri Lanca czy Tales Of Thrash. Część grup ze "stajni" została wykorzystywana przez niskobudżetowe wytwórnie, co z perspektywy czasu zwyczajnie pewnym muzykom położyło się cieniem. Na szczęście współcześnie metal znów przeżywa swój wzlot i rzadko kompakty z tą muzyką leżą w jakichś koszach za grosze, a raczej zespoły mogą cieszyć fanów pięknymi wydawnictwami, przygotowywanymi przez pasjonatów. Ten zbiór, ten tytuł "The Best And The Rare Of Gama Records", to rzecz dość frapująca, by nabrać ochoty na wniknięcie głębiej i szerzej w albumy, jakie zostały reprezentowane. Są nazwy kojarzone - Stormwitch, Tyrant, SDI, Necronomicon - ale też znalazło się miejsce dla tych, którzy na CD wylądowali pierwszy raz. Warto wspomnieć chociażby Poker, Requiem, Piledriver (nie mylić z tym z Kanady!) czy Floating Opera. Są też nazwy zapomniane, będące jak perły w błocie - Midnight Darkness, Maniac lub Renegade. Niekoniecznie ta kompilacja musi wywołać trzęsienie ziemi, jednak jeśli w jakimś stopniu wywoła zainteresowanie którymś z zespołów to będzie jej małe zwycięstwo. Warto pielęgnować dobrą muzykę, jeśli nawet jest ona odrobinę staromodna… Adam Widełka

Adam Widełka Tad Morose - Udead 2019 Punishment 18

Tad Morose to zespół pochodzący ze Szwecji i z powodzeniem działający od 1991 roku. Pierwotnie grupa proponowała progresywny metal. Później natomiast skłoniła się ku power/heavy metalowi. Szczerze - to dla mnie novum - nigdy nie słyszałem żadnej płyty tej formacji, więc obcowanie z albumem "Undead" było moim premierowym. Ładne wydanie od Punishment 18 Records pokręciło się trochę w odtwarzaczu, a ja mogłem wyrobić sobie o tej muzyce jakieś zdanie. Album "Undead" nie odmienił mojego życia, ale pozwolił dość przyjemnie spędzić z nim parę godzin. To power/heavy metal w szwedzkim wydaniu - czyli melodyjne podejście do sprawy. Dźwięczny, ciekawie prowadzony wokal, plastyczne gitary i punktująca sekcja rytmiczna. Pojawiają się też klawisze, których zadaniem jest wypełnienie tła i odegranie jakichś tematów. Momentami Tad Morose brzmi konkretnie, zwłaszcza w odcinkach, kiedy zostają same instrumenty. Wtedy pozwalają sobie na bujające riffy i klasyczny stukot

Tokyo Blade - Night Of The Blade 2021 High Roller

The Best And The Rare Of Gama Records 2020 Golden Core

Nie przepadam za kompilacjami, ale tutaj jest temat szczególny. Dwa kompakty wypchane po brzegi materiałem z prężnie działającej kiedyś wytwórni Gama. W latach 80. była uważana za jedną z ważniejszych dla nowej sceny w Niemczech. Rzeczy jakie znajdziemy na krążkach to znak czasów. Nie znaczy to jednak, że mamy do czynienia z zgnuśniałym metalem, który tak porósł mchem, że nie słychać zupełnie nic a tym bardziej nic się z tego nie rozumie. Powiedziałbym, że jest to ciekawy przewodnik po nazwach, z których niektóre są bardziej kojarzone, a z kolei pewnych warto się nauczyć. Nawet po latach potrafią zaskoczyć i zrobić piorunujące wrażenie. W 1990 roku Gama przestała ist-

Tokyo Blade to jedna z bardziej znanych kapel nurtu NWOBHM. Ich dwa pierwsze albumy i wydane po nich dwie EPki to podstawa tego zjawiska. High Roller Records stara się przypominać, co ważne z przeszłości, więc i na ten zespół przyszła pora. Tym razem na winylu - dwójka - "Night Of The Blade". Żadnych cudów związanych z szatą graficzną czy dorzuceniem miliona bonusów. Jedyna ekstrawagancja to różnokolorowe winyle. Poza tym wkładka, teksty, zdjęcia pełna profeska, do czego zresztą HRR przyzwyczaił. Muzycznie to klasyka brytyjskiego grania z początku lat 80. Soczysty heavy metal z mocnym wokalem i do bólu chwytliwymi gitarowymi solówkami. We fragmentach bardzo lirycznie, nostalgicznie i z pewną dozą romantyzmu. W ciągu 35 minut płyty dominuje na "Night Of The Blade" motoryczne podejście do wykonywanej muzyki i strasznie nęcące, szarpiące za serce, riffy.


Krótki album - krótka recenzja. Nie widzę sensu, żeby się rozpisywać, bo jak to mówią "jaki koń jest każdy widzi". Jeśli natomiast ktoś ma pewne wątpliwości, albo nie miał z Tokyo Blade żadnej styczności, to mogę z uśmiechem zasugerować, by czym prędzej nadrobił zaległości. No, chyba, że ktoś lubi popsuć sobie efekt słuchania to wtedy śmiało można sięgnąć po jedną z tysiąca wcześniej napisanych recenzji w muzycznych magazynach czy portalach, w których rozłożono album na czynniki pierwsze. Tak czy siak - niekwestionowana klasyka! Yeah!

Co do wydawnictwa to jak zwykle HRR pieści nasze uszy i oczy. Naprawdę ładnie wyglądają te nowe winyle, zwłaszcza biały z czerwonym "rozbryzgiem". Brzmią też dobrze więc kolekcjonerzy, do startu, gotowi… Bach! Adam Widełka

Adam Widełka Trouble - One For The Road/ Unplugged 2021 Hammerheart

Tokyo Blade - Night Of The Blade… The Night Before 2021 High Roller

High Roller Records przedstawia reedycję na winylu materiału, który oryginalnie był drugą płytą Tokyo Blade. Pierwotnie wydał to w 1998 roku Zoom Club Records z dodatkowymi utworami. Rzecz do tamtego czasu była niepublikowana nigdzie indziej. Był to swoisty rarytas. Oryginalnym wokalistą Tokyo Blade był (i jest obecnie) Alan Marsh, z którym grupa zarejestrowała debiut. Niestety Alan odszedł i na jego miejsce znaleziono faceta o imieniu Vic Wright. No i z nim właśnie wydano "dwójkę". Zresztą zadomowił się on w obozie Ostrzy na dłużej. Nie mam tutaj zamiaru rozpisywać się o samej płycie, bo już o niej wcześniej parę zdań popełniłem. Co do takich operacji mam swoje zdanie - jeśli muzycy mają taką potrzebę wydawania czy nagrywania swoich płyt z nowym/starym wokalem to okej. Dla mnie to ciekawostka, ale nie rusza mnie to jakoś wybitnie. Na szczęście nie jest to Re-recording albumu, tylko dograna kwestia wokalu. No ale tak czy siak jest to jakaś ingerencja w pierwotny materiał. Nie potępiam ani przesadnie nie zachwalam "Night Of The Blade… The Night Before". Muzycznie naturalnie jest to klasyka NWOBHM. Konkretny album. Jeśli ktoś lubi takie łamigłówki, porównywanie brzmień wokali czy, w innej sytuacji, na przykład gitar, to może spędzić sporo godzin na odnajdywaniu różnic między Alanem a Wrightem. Ja nie zamierzam tracić na to czasu - lubię Tokyo Blade ale też nie jestem jakimś fanatykiem, żeby uskuteczniać takie akcje. Traktuję tą pozycję jako historyczną ciekawostkę i świadectwo interpretacji pierwszego wokalisty.

No i co z tego, że Eric Wagner nie doczekał się wydania EP z 1994 roku oraz poszerzonej wersji akustycznej koncertówki z 2017 roku na winylu / dwóch CD? To kiepski materiał, zaś kruchość ciała ludzkiego nie jest żadną nowinką. Każdy organizm ludzki prędzej czy później umiera. Nie powinno to być powodem ani do paniki, ani do zakłócania życia żyjącym. Niby co miałbym z tym zrobić? Zamknąć się w domu, nie spotykać ze znajomymi, nie podróżować po świecie, szprycować się eksperymentalnymi preparatami, może nawet zmienić sposób oddychania? Bo co, bo w TV powiedzieli, że ludzie nie są istotami nieśmiertelnymi? Odkąd pamiętam, było tak, że słabi odpadali. Ktoś nie jest w jakiejś dziedzinie dość mocny (np. ma zbyt słaby system immunologiczny), to niech spada. Zawsze starsze pokolenia miały taki stosunek wobec młodszych. Autoryteci wobec nowicjuszy. Pracodawcy wobec pracowników. Chlebodawcy wobec potrzebujących. Nie widzę powodu, aby nagle mocniejsi mieliby podporządkowywać się pod słabszych. "One For The Road", każdy ma jeden żywot, nie więcej, szanujmy swój czas. Not plugged? So unplugged. Eric Wagner to znakomity wokalista i poeta, na zawsze takim pozostanie w naszej pamięci. W latach 80. stał na czele jednego z najwspanialszych zespołów doom metalowych świata (Trouble), w obecnym stuleciu zajebiście śpiewał w formacjach Blackfinger oraz The Skull, a w międzyczasie trochę sobie pospał. Słychać to na "One For The Road", bo Eric jest tam równie energiczny co Joe Biden. A przecież tak często pokazywał - zarówno wcześniej, jak i później - że tradycyjny doom metal może dodawać słuchaczom energii bardziej niż yerba mate. Nawet ostatni longplay "The Endless Road Turns Dark" (2018, The Skull) przenosząc nas poprzez mrok ku światłu, kończył się słowami: "having dreams I've been waiting for / my real life to begin / who ever thought that I would be / awakened to

so much more" (w luźnym tłumaczeniu: "spełniając marzenia po okresie oczekiwania / moje prawdziwe życie właśnie się rozpoczyna / kto by pomyślał, że mógłbym / wybudzić się do tak wielu nowych rzeczy"). Zarówno na "One For The Road", jak i na "Unplugged", Eric niemal śpiąc śpiewa niemal o tym, że śpi. Gdyby chodziło o liryki, to spoko, ale to charakter muzyki kołysze nas do snu. Mamy zdjąć jeansy tudzież skóry i założyć piżamki? Wykonanie gitarzystów i perkusisty jest bez zarzutu, grają naprawdę solidnie pod względem technicznym, można posłuchać (pominę milczeniem spierdolony cover The Doors "Waiting For The Sun"). Ale chwila, chwila. Trouble to innowator, legenda, ikona, współtwórca całego gatunku doom metal, a nie psychodelizująca zgraja grunge'owców ani bluesowy big band z pustawego pubu, na jakich tutaj się ewidentnie kreowali (odpowiednio, EP nawiązuje stylistycznie do grunge'u a koncertówka akustyczna do stetryczałego, odtwórczego bluesa). Przecież to jest przerażająco słabe w porównanie ze szczytowymi osiągnięciami Trouble: "Trouble" (1984), "The Skull" (1985), "Run To The Light" (1987), "Trouble" (1990). Kompletnie inny poziom! Zeszli ze szczytu już na "Manic Frustration" (1992), kierując się w znacznie mniej doomowym kierunku, ale to wydawnictwo miało jeszcze swoich zwolenników. W 1994 roku wydali EP w limitowanym nakładzie 1500 CD, które sprzedawali wyłącznie podczas własnych koncertów. Wprawdzie muzykę inaczej się odbiera, kiedy dostaje się ją bezpośrednio od kapeli, ale prawdziwy powód ograniczonej dystrybucji sprowadza się do tego, że wydawca Def American zerwał z nimi kontrakt. Na owym EP (zwanym pierwotnie: demo "One For The Road") znalazło się pięć kawałków. Moglibyśmy ich teraz posłuchać, ale raczej jako ciekawostkę, bo nie odzwierciedlają one spuścizny Trouble. Mówiąc wprost, to piąta woda po kisielu, wyraz zagubienia twórczego, powód do zniesmaczenia. Miejmy więc nadzieję, że prawdziwa jest pogłoska o zarejestrowanym przez Erica Wagnera albumie solowym, który z założenia ma ukazać się pośmiertnie, ponieważ powinniśmy pożegnać go jakoś inaczej. Sam O'Black Viking - Do Or Die 2021 High Roller

High Roller Records wznawia na winylu dwie pierwsze płyty amerykańskiej załogi thrash metalowej Viking. Na pierwszy rzut ucha można pomyśleć, że grupa powinna pochodzić ze Skandynawii, ale od pierwszych sekund debiutanckiego albumu nie mamy wątpliwości, że twór jest typowo z kraju Wujka

Sama. Prosto i na temat - Działaj albo giń. Taka jest też warstwa muzyczna na krążku z 1988 roku. Okres, kiedy wielkie kapele z gatunku już mocno siedziały w swoich fotelach, obserwując konkurencję, a ta prężyła muskuły odgrażając się, że kiedyś zajmie ich miejsce. Nie wiem, czy Viking miał zakusy na to, by być liderem jakichś rankingów ale swoją wściekłością mógłby obdzielić parę innych załóg. Taki, kurcze, powinien być thrash metal. Bliżej tutaj do Slayera niż Megadeth. Szatkujące riffy wypychają membrany, dudniąca sekcja daje solidny fundament pod całokształt szaleństwa. Nawet wokal ma w sobie obłąkańczą manierę przypominającą Toma Arayę. Album "Do Or Die" to dynamiczna rzecz. Bez jakichś zająknięć, bez owijania w bawełnę. Kompozycje są proste, ale nie prostackie, kipiące od energii i niosące w sobie wielki ładunek mocy. Całość bardzo selektywna, więc nie brzmi to też jak nagrywane gdzieś w piwnicy samego Belzebuba. Z każdym kolejnym numerem Viking budował sobie u mnie wrażenie pozytywne, bo zdaję sobie sprawę z tego, że w thrash metalu na pierwszym miejscu powinna być szczerość i energia, a wirtuozerię można oddać komuś. Chłopaki pokazują jednak, że mimo tego całego nabuzowania, nie tracą zimnej krwi i dzięki temu nakreślili mocny i dobrze zagrany album. Warto sięgnąć! Adam Widełka

Viking - Man Of Straw 2021 High Roller

Ten album to doskonała kontynuacja debiutu grupy. Nawet można powiedzieć, że na "Man of Straw" amerykański Viking poszedł o krok dalej i dodał do swojej muzyki jeszcze więcej wściekłości, ale i pewnych progresywnych elementów. Na najnowszej reedycji winylowej od High Roller Records obcowanie z tak cudowną muzyką będzie jeszcze przyjemniejsze! Bez bonusów i nie logicznych zmian w wydawnictwie - krążek daje nam potężnego kopa przez swoich dziewięć pierwotnych kompozycji.

RECENZJE

209


Viking z dużą swobodą łączy agresję z zmyślnymi wstawkami czy zagrywkami. Jednocześnie na swojej drugiej płycie pozostaje wciąż surowy i szorstki. Album dalej jest otulony inspiracjami od Slayera, mądrze wykorzystanymi i przekutymi w własny sukces. Może Viking nie stał się jakąś wybitną drużyną, ale swoim zdecydowanym i szaleńczym graniem bezdyskusyjnie odcisnął znaczne piętno na maniakach thrash metalu. W pewnych momentach zastanawiałem się czy nie przytrzymać głośników - tak rozpędzony bywa Viking, ciskający mordercze riffy i a pulsujący bas jest niczym głaz na ludzkim karku. To album będący jak tasak w nieodpowiednich rękach. Chwila nieuwagi a głowa od machania może niespodziewanie… odpaść! Przesłuchałem w życiu trochę płyt w podobnej stylistyce, ale Viking sprawia wrażenie bardzo świeżego grania. Nawet po dłuższej chwili od odsłuchu muzyka nadal drażni zmysły i ciężko jest się od niej uwolnić. Zdaje sobie sprawę, że coś wpłynęło na to, że grupa jest dziś gdzie jest ale w swoim krótkim życiu zdążyłem się również przyzwyczaić, że miernikiem sukcesu w thrash metalu nie zawsze jest granie z mocą buldożera. Tak czy inaczej - oba albumy tej amerykańskiej załogi warto mieć albo chociaż poświęcić im trochę czasu. Adam Widełka

Warfare - The Songbook Of Filth 2021 HNE Recordings

Muszę przyznać, że chyba sto lat nie słuchałem angielskiego Warfare. No i po takiej długaśnej przerwie wpada w łapy najnowsze wydawnictwo Paula Evo. Perkusista, wokalista grupy w latach 19821993, a od 2017 samotny szef, przygotował ciekawą kompilację. Zawierający trzy płyty album "The Songbook Of Filth" to zbiór przeróżnych utworów i parę niespodzianek, jakie powinny ruszyć każdego maniaka szybkiego grania. Można śmiało powiedzieć, że "The Songbook Of Filth" to idealny przewodnik dla kogoś, kto chciałby dopiero zacząć przygodę z Warfare. Wiadomo, że najlepiej robić to za pomocą albumów studyjnych, ale akurat ten trzypłytowy zbiór sprawia bardzo pozytywne wrażenie i widać, że Paul starał się aby kruszył kości. Jakość utworów jest czasem różna, chociaż nie odbiega od siebie jakoś bardzo drastycznie. Na dyskach znajdziemy wy-

210

RECENZJE

brane kawałki z różnych płyt Warfare, rzeczy nagrane podczas wielu koncertów czy artyści pozwolili na rejestrację muzyki na próbach. Poza tym Paul Evo zaprosił znakomitych gości, ponieważ wrzucił tutaj też zupełnie nowe utwory i część z ostatniej płyty wydanej w 2017 roku. Tuż przed swoją śmiercią w 2018 roku, chyba ostatnie partie gitary zagrał Fast Eddie Clarke, a o basie przypomniał sobie, odkładając butelkę, Pete Way (ex-UFO). Ich dziełem jest chociażby "Misanthropy", kawałek utrzymany w starym klimacie, z gęstą sekcją i prawdziwie szczerą solówką, jakiej nie powstydziłby się Eddie w czasie wczesnego Motorhead. Wśród innych znakomitości z metalowego światka, jacy zgodzili się wspomóc Evo, są tutaj Lips (Anvil), Cronos (Venom), Algy Ward (Tank), Mantas (Venom Inc.), Tom Angelripper (Sodom), a nawet Wurzel (ex-Motorhead) czy sam… Lemmy! Dzięki pomysłowi Paula, ale też niezawodności Hear No Evil Recordings, możemy w pełni zanurzyć się w twórczość jednej z głośniejszych (nomen omen) grup w historii metalu. Nie tylko strzelającej decybelami, ale jak można się przekonać dzięki "The Songbook Of Filth" mającej swój jasno określony styl i proponującej bardzo energetyczne i chwytliwe kawałki. Ten mini boks może posłużyć również starszym słuchaczom do tego, aby ponownie sięgnąć po studyjne krążki i przypomnieć, być może, masę fajnych wspomnień. Ta kompilacja to, miejmy nadzieję, rozgrzewka przed nowym krążkiem, już w pełni z premierowym materiałem. Podsumowując - "The Songbook Of Filth" to ciekawe wydawnictwo, chociaż starsi maniax (może?) potraktują to w kategorii ciekawostki i niekoniecznie będą mogli znaleźć tutaj coś, co ich bardzo zaskoczy. Tak czy inaczej te trzy płyty to kawał niezłej muzyki, która, jak słychać, wciąż się broni. Adam Widełka

White Heat - Soldier Of Fortune 2021 High Roller

Miód na uszy! High Roller Records użyło swojej mocy i mamy możliwość znów, po odświeżeniu, kupić całkiem niezły singiel brytyjskiej grupy White Heat. Odrobinę zmieniona okładka skrywa restaurację audio przez Patricka W. Engela z Temple Of Disharmony. Wszystko odbyło się za pomocą oryginalnego transferu,

także brzmi wybornie. Nie ma mowy o jakichś ingerencjach i innych cudach. Możemy poczuć się jak dzieciak, który biegł z tym singlem w 1984 roku do domu, by jak najszybciej położyć na gramofon. Pierwotnie na stronie A był "Soldier Of Fortune", a kiedy przewróciliśmy stronę można było usłyszeć "Love Maker". Dwa zadziorne strzały w stylu NWOB HM. Motoryczne, ale nie pozbawione polotu i finezji. Na reedycji HRR dostajemy dwa bonusy - zarejestrowane przez ówczesny skład (John Tucker, bas; Kevin Cassidy, perkusja; Jon JJ Cox, gitary; John Dunning, wokal) utwory z 1983 roku, które jednak nigdy, aż do teraz, nie były oficjalnie wydane. One też utrzymane są w podobnym klimacie. W żadnym wypadku stylistycznie nie ma powodów do obaw. Mamy cztery równe nagrania, jakich potrzebuje każde spragnione NWOBHM ucho. White Heat pokazało na tym singlu pazur. Dobrze naostrzony szpon. Brzmi mocarnie, motorycznie, z smakowitą gitarą i cholernie chwytliwym wokalem. To tylko cztery numery, ale słucha się tego jak dobrego longplaya. Wciąż więcej i więcej… Palce wciskające "repeat" są lepkie od klasyki heavy metalu! Adam Widełka

Wishbone Ash - Number The Brave 2021 BGO

Powinienem się cieszyć, że wśród nowej partii płyt do recenzji znalazło się Wishbone Ash. Bardzo lubię ten brytyjski zespół. Jednak po niezwykle udanych latach 70. w nową dekadę grupa wkroczyła z lekką korektą składu i, niestety, odświeżoną muzyką, która mało co przypominała klasyczne dokonania. Właśnie taki jest album "Number The Brave". Na "Number The Brave" długoletniego basistę i wokalistę Martina Turnera zastąpił John Wetton (kojarzony chociażby z występów w King Crimson) a materiał przypominał granie spod znaku lekkiego rocka. Nie są to złe piosenki… Właśnie piosenki. Grupa zaproponowała zmianę kursu na pogodne, chociaż z fajnym feelingiem, kawałki. Wishbone Ash od zawsze stawiali na niezwykłe harmonie wokali i pojedynki dwóch gitar, ale to, co było jeszcze parę lat temu ich wielką zaletą, zmieniło się w przekleństwo. Krążek chce brzmieć jak soft hard rockowe kapele. Momentami wręcz ocieka słodkimi refre-

nami i pulsującymi rytmami. Jest to cały czas na granicy kiczu, a po paru razach pewne motywy nie chcą wyjść z głowy. Dla kogoś, kto nie zna pierwszych czterech albumów Wishbone Ash ta płyta będzie się podobać. Dla fanów klasycznego rocka i wczesnego portretu grupy przygoda z tym materiałem może okazać się bardzo ciężka. Trzeba wyrzucić z głowy stare dzieje i podejść do tych piosenek z otwartą głową - wtedy okażą się niezłymi numerami, co potwierdza talent kompozytorski Wettona i długoletniego lidera, Andy Powella. Mnie się jednak strasznie gryzą z wczesnym wcieleniem Ash i przypomina mi to sytuację, jaka była u Budgie. Też w podobnym okresie, bo w 1981 roku, wydali "Deliver Us From Evil" gdzie diametralnie zmienili brzmienie i kompozycje. Powstała przebojowa papka. Niestety, mimo bardzo dobrego warsztatu muzyków, "Number The Brave" nie zatrzyma nas niczym więcej jak tylko chwytliwymi refrenami i gęstym basem, który chciałby napędzać okoliczne dyskoteki… Adam Widełka




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.