HMP 81 Grzegorz Kupczyk

Page 1



Intro Po poprzednim numerze miałem wrażenie, że będzie sporo problemów w skompletowaniu materiałów na kolejną edycję Heavy Metal Pages. No i jakże inaczej... totalnie się pomyliłem. Owszem nie obyło się bez kłopotów, ale z całą ekipą uparcie dążyliśmy do celu, a efekt okazał się znacznie lepszy, niż oczekiwałem. Podobne odczucia możecie mieć, sięgając po nowe wydanie naszego magazynu, który zaczyna się mocno thrashmetalowo, ale tradycyjnego metalu jest w nim równie dużo, jeżeli nie więcej. Muszę mieć jakąś słabość do amerykanów z Exodus, bo to już kolejna okładka tego zespołu w ramach działalności Heavy Metal Pages. Tym razem rozmawialiśmy z perkusistą Tomem Huntingiem, który okazał się bardzo ciekawym interlokutorem. Inna sprawa, że "Persona Non Grata" to kolejny udany album w wykonaniu tej formacji. Mam nadzieję, że Wy drodzy czytelnicy, również chętnie sięgacie po to wydawnictwo. Zaraz za rozmową z Tomem, nieoczekiwanie pojawia się wywiad z Grzegorzem Kupczykiem. Jest to bardzo ważna postać polskiej sceny hard and heavy, a właśnie obchodzi ona czterdziestolecie swojej działalności artystycznej. Więc nie dziwcie się, że skorzystaliśmy z okazji i prosiliśmy Grzegorza o rozmowę, a że jest on urodzonym gawędziarzem, to odbyła się ona bez zarzutów. Poza tym z tej też okazji Metal Mind Productions wypuściła kolejną ciekawą kompilację zatytułowaną "40 lat na scenie", dość efektownie przypominając karierę Mistrza Kupczyka. Z dala od thrashu jest również Armored Saint, który od pewnego czasu przyzwyczaił nas, że wypuszcza ciekawe i solidne wydawnictwa. Tym razem zaprezentowali nam rejestrację show, w czasie którego w całości wykonali materiał z bardzo ważnego dla zespołu krążka, "Symbol of Salvation". Po omówionej czołówce wreszcie zaczynają się tematy związane ze wspomnianymi kapelami thrashmetalowymi. Wraz z Alanem Tecchio będziecie mogli przypomnieć sobie o Watchtower. A iskrą do tychże wspomnień było ponowne wydanie przez Dissonance Productions drugiego studyjnego albumu amerykanów, "Control and Resistance". Będziecie też mogli odświeżyć sobie inną formację, tym razem chodzi o crossoverowych prześmiewców z Lawnmower Deth, którzy po prawie trzydziestoletniej przerwie postanowili ponownie wspólnie pohałasować. W kolejnych artykułach dowiecie się o zupełnie nowych wydawnictwach Paradox oraz Death Angel. Takich bloków będzie w magazynie jeszcze dwa, a przewodzą nim m.in. E-Force, Prestige, nasz Tester Gier, Kryptos, Ravager, Stagewar czy też Demonztrator. Także thrashersi będą mieli o czym czytać. Dość ważnymi pozycjami w bieżącym numerze są wywiady z grupami bezpośrednio sięgających korzeni heavy metalu, a mam na myśli przedstawicieli nurtu

NWOBHM. Tych bardziej popularnych, Tokyo Blade, Vardis, a nawet Warfare, oraz tych mniej znanych typu Hammerhead czy Excalibur. Do tego grona, ze względu na czas swojej działalności, można dorzucić jeszcze Amerykanów z The Rods oraz Duńczyków z Alien Force. Co prawda, The Rods został przypomniany reedycjami przez High Roller Records, to już Alien Force postarało się wyjść z czymś świeżym, nagrywając zupełnie nowy krążek, "We Meet Again". Zresztą do tej ferajny powinniśmy zaliczyć również wymienionych już artystów, a tworzących forpocztę tego wydania Heavy Metal Pages. Jakby nie było każdy z nich zaczynał w latach 80. zeszłego wieku, a niektórzy jeszcze wcześniej. Na scenie NWOTHM oraz okolicach dzieje się bardzo wiele. Odzwierciedlenie tego znajdziecie też w bieżącej edycji. Z pewnością na pierwszy ogień pójdą nazwy, które już wryły się Wam w pamięć, chociażby Portrait, Hitten, Seven Sisters, Toledo Steel, Ashes Of Ares, Split Heaven, Eliminator, Lady Beast, Vandallus. Niemniej powinniście też zainteresować się tymi mniej nazwami takimi, jak Steel Fox, Serpent Lord, Sceptor, Tower, Blacksword, Fortress, Ültra Raptör, itd. Wśród nich są także polskie akcenty typu Bladestorm oraz Mad Teacher, którymi naprawdę warto się zainteresować. Nadmienię jeszcze, że choć te formacje to tzw. świeża krew to, nie wszyscy muzycy tworzący je to żółtodzioby. Oddzielnie chciałbym zwrócić uwagę na argentyński Feanor. Team prowadzony jest przez Gustavo Acosta i został odkryty przez nas stosunkowo niedawno. Zaczęliśmy go promować od wydania albumu "Power of the Chosen One" i myślę, że z konsekwencją będziemy robić to nadal. Oczywiście pod warunkiem, że będą trzymali poziom uzyskany na wspomnianym wydawnictwie. Przyglądając się zespołom hołdującym tradycyjnemu heavy metalowi, można lekko się zdziwić, jak wiele istnieje możliwości zaprezentowania tego same-go tematu. Jest to też atut tej całej sceny. Coraz częściej muzycy tych kapel sięgają po wpływy, które kiedyś nazywano vintage czy retro, a teraz określają słowem protometalem, czyli po elementy muzyczne, które dotykają wzorców i klimatów ciężkiego rocka z lat 70. Do tej grupy można zaliczyć Galaxy, Wanton Attack, Cherokee, oraz naszego Wija. Oczywiście te zapożyczenia pojawiają się na zróżnicowanym poziomie oraz w różnych formach. Tu ograniczeniem jest tylko wyobraźnia artystów. Natomiast w muzyce kapeli Wij wręcz mamy do czynienia z rockiem ze wplecionymi elementami protometalowymi. Niemniej sprawa warta jest poznania. Podobnie w tej kwestii jest ze współczesnym hard rockiem. Niby jest to mocno skostniały nurt, ale ci, którzy uwielbiają te klimaty, z pewnością mogą za-

świadczyć, że pełno jest w nich przeróżnych niuansów. Myślę, że dobrym przykładem mogą być zespoły, które zaprezentowaliśmy w bieżącej publikacji. Wymieńmy, chociażby Volcanova, Spitfire, Dimma, Johan Band i wspominany już Wij. Także doszliśmy do działu, gdzie wyrywamy się od głównych tematów poruszanych w Heavy Metal Pages. Oczywiście są to różne progresywne i bardziej melodyjne odmiany ciężkiego grania. Mamy więc przedstawicieli o symfonicznym zacięciu (Imaginature, Whyzdom), o powerowo-progresywnej wizji (Immortal Guardian, Images Of Eden), a także stawiających na progresywno-metalową oprawę (Haunted, Hollow czy Eldritch). W tym momencie trzeba wyróżnić progresywno-rockowy Amarok oraz formację MemoCrasher, którą najchętniej umiejscowiłbym na wspomnianej już scenie powerowo-progresywnej, ale muzycy umiejętnie wymykają się z niej, kolaborując z muzyką rockową czy inną alternatywą. Niemniej dla mnie MemoCrasher to odkrycie ostatniego czasu. Do tych "pobocznych" tematów z pewnością zaliczyć można grupy parające się ekstremalnymi odmianami metalu. W tym wypadku myślę o polskich formacjach Neaghi i Torture Of Hypocrisy. Pierwsza z nich bardziej zbratana jest z takim progresywnym death-thrashem, natomiast ten drugi z groove i indrustialem, choć nie jest mu obcy thrash. Jednak ten thrash w obu wypadkach stanowi bardzo ważną rolę. Bardziej radykalnym, a raczej mocno pachnący siarką thrashem, parają się natomiast hordy Knife i nasz rodzimy Sexmag (zapamiętajcie tę nazwę!). W tej sekcji znalazł się od lat wspierany przez nas folk-metalowy Velesar, który aktualnie promuje się swoim kolejnym udanym wydawnictwem, "Szczodre gody". No i myślę, że mimo wszystko ta, drużyna bardziej mieści się w głównym nurcie profilu naszego magazynu. Tak jak zespoły, które ogólnie są bardziej melodyjnie, ale wywodzą się z europejskiej sceny heavy/power metalowej, ale tej zdecydowanie mocniejszej i klasycznej. Myślę o grupach takich jak Brainstorm, Iron Fate czy FireWölfe, choć ci ostatni to rodowici Amerykanie. Niemniej ich spojrzenie na muzykę bardziej pasuje mi do tego, jak spostrzegają takie granie w Europie. Także w większości omówiłem zawartość najnowszego wydania Heavy Metal Pages. Mam nadzieję, że w miarę jasno przybliżyłem, czego możecie się w nim spodziewać, a tym samym zachęciłem do "wzięcia w garść" magazynu i przewertowania go od początku do końca. Ponieważ koniec roku sprzyja pewnemu wyhamowaniu, tym samym liczę, że tym chętniej to uczynicie. Michał Mazur

Spis tresci

Cover foto: Justyna “Justisza” Szadkowska

3 4 8 11 14 18 21 24 26 28 30

Intro Exodus Grzegorz Kupczyk Armored Saint Watchtower Paradox Lawnmower Deth Death Angel Vardis The Rods Tokyo Blade

33 34 36 38 40 42 44 46 50 53 54 56 58 60 64 67 70 73 76 80 84 88 90 92 93 94

Alien Force Seven Sisters Steel Fox Portrait Eliminator Toledo Steel Warfare Demonztrator E-Force Bloodkill Prestige Tester Gier Toxic Ruin Feanor Galaxy Bladestorm Hitten Split Heaven Hammerhead Excalibur Serpent Lord ScreamKing Harmonize Ashes Of Ares Tentation Tower

96 98 100 102 104 106 107 108 110 114 116 118 120 122 124 126 128 130 132 134 136 137 138 140 141 142

Count Raven Cult Of Scarecrow Apostle Of Solitude Oxblood Forge Kryptos Ravager Red To Grey Shartten Stagewar Mad Teacher Blood Sport Wanton Attack Sceptor FireWölfe Iron Fate Lady Beast Existence Blacksword Katana Cartel Brainstorm Stormwind Shadowland Vandallus Fortress Cherokee Hunted

146 149 152 154 156 162 164 166 168 172 174 178 180 182 186 188 190 192 194 195 197 198

Immortal Guardian Whyzdom Hollow Eldritch MemoCrasher Amarok Lords Of Black Imaginature Volcanova SpitFire Dimma Wij Johan Band Velesar Neaghi Knife Torture Of Hypocrisy Sexmag Ultra-Raptor Images Of Eden Zelazna Klasyka Live From The Crime Scene 199 Decibels` Storm 238 Old, Classic, Forgotten...

3


z numerów trwających po trzy, cztery minuty" (śmiech). Nowy album wydaje się być trochę nie na miejscu, bo inspirowało nas dosłownie wszystko, ale świetnie się bawiliśmy nagrywając go.

Żadnych zmartwień, tylko grill i piwo Premiera jedenastej studyjnej płyty legendy thrash metalu z Bay Area, Exodus, "Persona Non Grata", to nie tylko zakończenie ciszy ze strony zespołu od wydania "Blood In Blood Out", ale też zmagań perkusisty, Toma Huntinga, z chorobą. Tom opowiedział, jak zmieniły się jego nawyki po zakończeniu leczenia, co ceni w grze swojego idola, Clive'a Burra, a także co sprawia, że nowy album jest wyjątkowy. Wyczekiwane wydawnictwo, promowane jako "inspirowane całą dotychczasową dyskografią" i "najcięższe do tej pory" jest pełne smaczków: podobnie, jak poprzednio, gościnny udział ma tu jeden z byłych muzyków grupy, pojawiają się wpływy southern rocka, praca nad jednym z kawałków zbiegła się ze śmiercią Eddiego Van Halena, a płytę nagrywano w studiu DIY w górskim domu Toma - i to dokładnie w nim znajdował się w dniu naszej rozmowy. Udało mi się więc doświadczyć nowego albumu od środka. HMP: Przede wszystkim, jak tam twoje zdrowie? Czujesz się już lepiej? Tom Hunting: Tak, czuję się teraz o wiele lepiej. Lekarze nie znajdują już żadnych oznak raka, więc to dobra wiadomość! (śmiech). Ciągle próbują czegoś szukać, ale na szczęście im się nie udaje, więc jestem naprawdę szczęśliwy. To świetna wiadomość! Ostatnio świat obiegł inny, wielki news, mianowicie Scott

zam, z tych emocji wypadł mi kabel od słuchawek. Widzisz, słuchawki na kablu, wciąż jestem oldschoolowy (śmiech). Jako członek sceny thrash metalowej z bardzo długim stażem, w końcu byłeś perkusistą, który nagrał "Bonded by Blood", ale też takie albumy jak "Exhibit A i B" - kompletnie inna era Exodusa, co myślisz o rozwoju swojego zespołu przez te wszystkie lata? Patrzę na cały nasz katalog i zdecydowanie

Foto: Exodus

Ian z Anthraxu stwierdził, że Exodus powinien oficjalnie dołączyć do Wielkiej Czwórki thrash metalu. Kirk i Gary już do niej należą, ale jaka była twoja reakcja? Czujesz, że właśnie tam jest miejsce twojego zespołu, czy jako że zawsze byliście nieco bardziej undergroundowi nigdy nie zawracaliście sobie głowy Big 4 i nie ma to dla was szczególnego znaczenia? Zgadza się, nie ma już Wielkiej Czwórki, jest Wielka Piątka. W końcu tam jesteśmy! Wiesz, myślę, że nieważne, czy byliśmy undergroundowi, czy nie, historia naszego zespołu pokazała, że zasłużyliśmy, by się tam znaleźć i trzeba być za to wdzięcznym Scottowi. Wielkie dzięki, Scott! Przepras-

4

EXODUS

widać, że te albumy były przesiąknięte czasami, w których powstawały, muzyką, której wtedy słuchaliśmy i rzeczami w tym stylu. Swoją drogą, jestem naprawdę bardzo dumny z "Exhibit A" i "Exhibit B". Myślę, że są częścią okresu, w którym gra na perkusji sprawiała mi najwięcej przyjemności i robiłem to najlepiej w całym swoim życiu. To bardzo ciężkie płyty. Tak, uwielbiam w nich to, że są mroczne i pełne tajemnicy. To naprawdę długie kawałki i myślę, że ludzie znów tego oczekiwali po wydaniu przez nas "Blood In Blood Out" - epickich, rozwlekłych kompozycji, a my stwierdziliśmy: "e tam, nie, nowy materiał będzie złożony

Tak, podkreślaliście wielokrotnie, że "Persona Non Grata" nie będzie kontynuacją "Blood in, Blood Out", ale jest jedna rzecz, która łączy te dwie płyty - artysta, który pro jektował okładkę, Par Olofsson. Co zachę ciło was do dalszej współpracy? To wspaniały, bardzo utalentowany artysta. Zawsze podobały nam się jego prace, ale przede wszystkim lubimy go jako człowieka. To zabawne, bo kiedy przystąpiliśmy do projektowania tej okładki, pierwsze co zrobiliśmy, to zadaliśmy sobie pytanie: "Co będzie dobrze wyglądać na koszulkach?" (śmiech). No i wiadomo, plakatach, naszywkach i wszystkich tych gadżetach. Jest na niej mnóstwo detali. Prawda? Zrobił to perfekcyjnie! I udaje mu się to za każdym razem. Jesteśmy bardzo zadowoleni z końcowego efektu. Bardzo podoba mi się kolorystyka, tak jak w przypadku "Blood In Blood Out". Uwielbiam sposób, w jaki rysuje zombies, rozszarpujące i zjadające się wzajemnie (śmiech). To fajny kawałek sztuki. Przyjemnie się na to patrzy. A która okładka Exodusa jest twoją ulubioną? Moja ulubiona okładka? Zdecydowanie "Exhibit A". To, co mi się podoba w przypadku waszej nowej płyty to fakt, że komponowaliście i nagrywaliście ją wspólnie, wszyscy razem, w twoim domu w górach. Gdy rozmawiam z innymi zespołami często słyszę, że muszą lub nawet chcą pracować w tych czasach online. To ty wyszedłeś z inicjatywą, by jednak spędzić ze sobą czas na żywo, również towarzysko? To był sam środek pandemii, więc nagrywanie i spotykanie się w centrum wielkiego miasta nie wchodziło w grę. Mogliśmy, oczywiście, wynająć jakieś studio na wyłączność, ale w momencie, gdy robilibyśmy sobie przerwy, nie mielibyśmy nawet możliwości pójść coś zjeść, bo wszystko było zamknięte. Nie mogliśmy pojechać w trasę, nie mogliśmy zrobić kompletnie nic. Pewnego dnia przyszedł do mnie Gary i tak jakoś wyszło, że zaczęliśmy pisać nowy materiał. Swoją drogą to dokładnie ten sam dom, w którym się teraz znajduję, w Północnej Kalifornii, to tu powstawała nasza płyta. To był chyba maj lub czerwiec 2020 roku, dużo razem jamowaliśmy. Gary'ego bardzo mocno inspirowało górskie życie. Dużo spacerował. Nie mieliśmy żadnych zmartwień, codziennie tylko grill i piwo (śmiech). Muzyka sama płynęła. Dosłownie za moimi plecami, w tylnej części domu, znajduje się ogromny "man cave", to wystarczająca przestrzeń, by zbudować w niej studio. Zatrudniliśmy więc Steve'a Lagudi. Przyleciał specjalnie z Nowego Jorku, akurat nie pracował, bo Machine Head nie grało żadnej trasy. 26 sierpnia wielka ciężarówka podjechała pod mój dom, usłyszałem tylko klakson, gdy wjechała na podjazd. Była wypełniona sprzętem do nagrywania. Można powiedzieć, że zrobiliśmy z mojego domu studio DIY od podstaw, co było świetne.


Co do tekstów na nowej płycie, znów podej mują istotne kwestie. Są oczywiście związane z frustracją spowodowaną pandemią, ale też mówią o ogólnej kondycji ludzkości. Nigdy nie stroniliście od wypowiadania się ostro o polityce czy religii. Perspektywa nas tolatka różni się jednak od tej dorosłego. Czy są tematy, które chcieliście poruszyć tym razem, podyktowane tym, jak postrzegacie świat już nie jako młodzi, a dojrzali ludzie? Trafiłaś w sedno mówiąc o ogólnej kondycji ludzkości. Bo właśnie tym w większości zajmują się teksty tych utworów. Jeśli chodzi o upolitycznienie, to właściwie wszystko, czego doświadczamy w rzeczywistości, w której się znaleźliśmy, jest powiązane z polityką i stanem ludzkiej rasy. Wystarczy spojrzeć, jak ludzie traktują siebie nawzajem, te czasy są nieco mroczne, istnieje mnóstwo podziałów i nienawiści. Myślę, że to wszystko przekłada się na tworzenie muzyki. To Gary w większości pisze teksty, więc podejrzewam, że dokładniej odpowiedziałby na to pytanie. Rozwija się dzięki pisaniu i wnikliwym obserwacjom otaczającego go świata. Cóż, ludzkość jest dziś chaosem (śmiech). Nic więcej nie trzeba dodawać, musimy sobie wszystko poukładać na nowo. Który kawałek, ma według ciebie, najmocniejsze przesłanie dla ludzkości? Hmm, mówiąc szczerze, nie wiem, powiedziałbym, że cała płyta. Postrzegasz ją w pewnym sensie jako album koncepcyjny? Do tej pory nigdy tak o niej nie myślałem, ale im więcej razy ją przesłucham, tym bardziej może się taką wydawać. Swoją drogą, myślę, że to w przypadku "Exhibit A" i "Exhibit B" byliśmy najbliżej albumu koncepcyjnego w całej naszej karierze, również ze względu na budowę utworów, to były 7-minutowe kawałki, wydawało się, że już nigdy się nie skończą (śmiech). Myślę, że każda piosenka to jakaś opowieść. Komponując płyty nigdy nie zdarzyło się, żebyśmy z góry założyli sobie "hej, musimy napisać o tym i o tym". To się po prostu dzieje samo. Za teksty na płytach Exodusa odpowiadają zwykle Zetro i Gary, ale wiem, że jesteś

Foto: Exodus

Foto: Exodus

autorem tekstu do jednego kawałka na nowej płycie, "The Years of Death and Dying", tak jak "And Then There Were None" z "Bonded by Blood". To przejmujący tekst, co sprawiło, że poczułeś potrzebę napisania go? Ta piosenka początkowo była wierszem. Myślę, że zacząłem go pisać w 2017r., wiesz, zmarł wtedy David Bowie, Prince, Glenn Frey z The Eagles (właściwie wszyscy wymienieni przez Toma muzycy zmarli rok wcześniej, prawdopodobnie miał na myśli 2016r. przyp. red.), Tom Petty… To było pretekstem, by napisać ten tekst. Powoli zaczęły odchodzić legendy, nie tylko hard rocka i metalu, ale nawet soulu, wystarczy wspomnieć Arethę Franklin, a ostatnio Bill Withers, jeśli pamiętasz. Nie mogłem się pogodzić z tym, że wszyscy ci wspaniali ludzie są już martwi i w dalszym ciągu będą umierać, miałem obsesję na tym punkcie! (śmiech). Oczywiście, także w naszym najbliższym otoczeniu umierały bliskie nam osoby. Zacząłem więc pisać wiersz o śmierci, trochę z perspektywy ponurego żniwiarza. To kawałek w starym, dobrym stylu. Gdy powstała już muzyka i przyszedł czas, by Zetro dograł swój wokal, dowiedzieliśmy się, że odszedł Eddie Van Halen. Zmarł w dzień, gdy nagrywaliśmy wokale akurat do tej piosenki! Powiedzieliśmy Zetro: "poczekaj jeszcze chwilę, trzeba zmienić coś w

tekście" i wtedy dodaliśmy tam jeszcze cząstkę Eddiego. "The Years of Death and Dying" to więc mroczna opowieść o umierających legendach i nadal traktuję ją jak wiersz. Świetnie, że miałeś okazję go wykorzystać. Tak, pamiętam, jak powiedziałem o nim Gary'emu kilka lat temu i stwierdził, że powinienem kontynuować pisanie. Tak też zrobiłem. W okresie, w którym zaczęliśmy pracować nad płytą, napisaliśmy muzykę do tego tekstu i pomyślałem: "wow, to naprawdę długi kawałek, muszę zrobić coś więcej!". Jestem bardzo zadowolony z efektu końcowego, bardzo mnie zainspirował, by w dalszym ciągu pisać, a nie tylko grać. A jeśli chodzi o grę, który kawałek był dla ciebie najbardziej wymagający, a który sprawił ci najwięcej przyjemności? "Lunatic Liar Lord" jest pod tym względem bardzo ciekawy, na końcu pojawia się specyficzna sekc ja, zastanawiam się, jak osiągnąłeś ten efekt. Tak, "Lunatic Liar Lord" dał mi najwięcej frajdy, właśnie ze względu na perkusjonalia, których pozwolili mi użyć pod koniec. Musiałem obudzić w sobie wewnętrznego jazzmana, tylko ja, słuchawki i kilka szklanek whisky-soda, to była świetna zabawa (śmiech). Najbardziej wymagający był za to prawdopodobnie "The Fires of Division", ze względu na double bass. To dość długi numer, pełen zmian metrum. Co do tej piosenki, dokładnie pamiętam, jak powstawała. Gary miał w głowie riff. Akurat u mnie nocował i następnego dnia od razu wyskoczył z łóżka, kazał mi zaparzyć nam kilka kubków kawy i stwierdził, że ma gotowy kawałek, nad którym musimy popracować! Nie miałem nawet pojęcia, jakie ma zamiary, po prostu wziął gitarę i to było pierwsze, co wyszło spod jego palców. Całość napisał praktycznie od razu. Został u mnie jeszcze na kilka dni, dopisałem partie perkusji, efekt go zadowolił. Cały ten proces twórczy był najbardziej spontaniczną rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałem. Na "Blood in Blood Out" pojawił się, w gościnnym solo, Kirk Hammett, a na "Persona Non Grata" pojawi się wasz wieloletni gitarzysta Rick Hunolt. Czy są jeszcze jacyś byli muzycy Exodus, z którymi chcielibyście ponownie współpracować, poza tą dwójką?

EXODUS

5


Kochamy Ricka! Kirk jest wiecznie zapracowany, nigdy nie ma czasu, żeby z nami pojamować (śmiech). Chętnie znów bym z nim coś pograł. To samo, jeśli chodzi o Roba Dukesa, uwielbiam jego sposób śpiewania, chciałbym jeszcze kiedyś robić wspólnie muzykę. Tak sobie myślę, że zanim to wszystko się skończy, bo Exodus jest w takim momencie, że trzeba sobie uświadomić, że nie zostało nam zbyt wiele czasu, powinniśmy pojechać w trasę, na której zagralibyśmy przekrój każdej naszej ery. To byłoby wspaniałe. Ale planujecie zabrać Ricka także w tą nadchodzącą, jako gościa na trasie promującej nowy album? Bardzo byśmy tego chcieli i były takie plany, ale wiesz, Rick teraz poświęcił się swojemu życiu prywatnemu, prowadzi farmę, wychowuje dwójkę dzieci i nie zawsze ma dla nas czas. Nie wydaje mi się, żeby potrzebował wrócić do koncertowego stylu życia, chociaż wiem, że trochę za nim tęskni. Po prostu kocham tego człowieka i chcę dla niego jak najlepiej. Jesteś-

skoro lekarze musieli dosłownie wyciąć mi guz żołądka. Co zadziwiające, okazało się, że nie było aż tak źle. Myślałem, że będę miał więcej problemów jeśli chodzi o poruszanie się przy zestawie perkusyjnym, ale dobrze sobie radzę. Nie powiedziałbym, że musiałem zmienić jakieś nawyki w mojej grze. Tak długo, jak się czymś zajmujesz, niezależnie od okoliczności musisz po prostu grać dalej i dużo ćwiczyć. Zacząłem za to robić pompki i rzuciłem palenie. Jeśli chodzi o to drugie, wydaje mi się, że to ogólnie dobry pomysł, skoro miałem raka (śmiech). Nie mam żadnych fizycznych problemów. Wiesz, gra na perkusji sama w sobie jest niezłym treningiem! Im więcej gram, tym silniejszy się czuję. Zawsze uważałam Exodus za jeden z najbardziej wszechstronnych zespołów thrash metalowych. Ludzie lubią postrzegać ten gatunek jako nudny i powtarzalny, a wy, takimi płytami, jak np. "Force of Habit" udowadnia cie, że się mylą. Było tam trochę bluesowych klimatów, a na waszej nowej płycie pojawiła

na przykład, Muddy'ego Watersa i większości muzyki z tamtego okresu, to wszystko wkrada się w naszą twórczość. Szczególnie, gdy dorastasz i staje się to nieodłączną częścią ciebie. Tak, twoimi inspiracjami zawsze byli muzy cy CCR, Rush czy Led Zeppelin, założyłeś też bluegrassowy side-project Coffin Hunter. Planujesz jeszcze wrócić do grania bardziej klasycznego rocka? Wiesz, chciałbym zaangażować się kiedyś w funkowy projekt, grać rzeczy w stylu Cameo i Earth, Wind & Fire. Cover band Creedence Clearwater Revival też byłby interesujący. Na mój styl gry wpłynęło naprawdę wiele różnych inspiracji. Największą jest Clive Burr. Co ci się najbardziej podoba w jego grze? Uwielbiam jego drumrolls, ale przede wszystkim beaty. Jego technikę cechuje szybkość i dokładność. Był w stanie grać coś w stylu beatów disco na hi-hacie w kawałkach metalowych i nikt tego wcześniej nie robił! Nie zrozum mnie źle, bardzo lubię Nicko, ale brzmienie Clive'a podoba mi się najbardziej, tak jak sposób, w jaki prowadził zespół. Było mi bardzo smutno, gdy przestał grać w Iron Maiden i nigdy nie powiedział, co dokładnie spowodowało tę decyzję. Gra Nicko jest za to barwniejsza, bawi się tą muzyką. Clive ją po prostu prowadził, miał zabójcze brzmienie, był dziki, szybki i szalony. Wiesz, we "Wrathchild" gra tę część na hi-hacie jedną ręką! Zauważyłem to dopiero oglądając jeden z live' ów. Pomyślałem: "cholera, ten to dopiero ma szybkie ręce!" (śmiech). Inna część sekcji rytmicznej, Steve Harris, też wrzucał do swojej gry patenty sprzed lat, np. podkradając je z Rush i Uriah Heep. Tak, to świetna sprawa, że wprowadzili to do muzyki metalowej.

Foto: Exodus

my dla siebie jak bracia, z całą pewnością. Ale nie bądź zaskoczona, jeśli jednak zobaczysz Ricka na naszej trasie, nigdy nic nie wiadomo (śmiech). Wydaje mi się, że wszyscy jesteście dla siebie jak rodzina. Czy w związku z tym w najtrudniejszym okresie pandemii często się widywaliście, nie tylko zawodowo? O, jeśli dobrze pamiętam, to był 11 marca 2020. Byliśmy akurat w domach, cały świat powoli się zamykał. Minęły przynajmniej trzy miesiące, zanim z kimkolwiek się spotkałem, aż do maja czy czerwca 2020. Wtedy zaczął odwiedzać mnie Gary. To zabawne, bo on tak uwielbia życie wśród gór i lasów, że przesiaduje w moim domu prawie cały czas, nie tylko, by pojamować (śmiech). Miałam okazję kilkukrotnie zobaczyć Exodus na żywo. Fascynujące, że od tylu lat jesteście w tak świetnej formie! Czy w związku z twoją chorobą i operacją, którą przeszedłeś, musiałeś zmienić niektóre nawyki i czy wpłynęło to na grę na perkusji? Mieliśmy pewne obawy, ale nic dziwnego,

6

EXODUS

się wstawka "Cosa Del Pantano" i intro do "Lunatic Liar Lord", które są w podobnym stylu. To nawiązanie do tamtych lat? Co myślisz o "Force of Habit"? Twoja perspek tywa może być ciekawa, skoro nie grałeś na tej płycie. To prawda. Wiesz, jeśli chodzi o te kawałki, to spójrz, w moim domu na wszystkich ścianach wiszą gitary, niektóre walają się też na podłodze, o, tu na przykład są dwie (przekręca kamerę). Gdy Gary grał, nie wyznaczał sobie żadnych ram, to się zaczęło od luźnego jamowania w stylu Jimmy'ego Page'a, w nieco bagiennym, southern rockowym stylu. Brzmiało jak skrzyżowanie Led Zeppelin i Blackfoot! (śmiech). Powiedziałem mu: "Stary, musimy to mieć na płycie. Nazwijmy ten numer Pantano". To hiszpańskie słowo, oznaczające bagno. Co do "Force of Habit", uważam ją za świetną płytę. Podoba mi się sposób, w jaki została zmiksowana. Była naprawdę spójna, mimo że dotykała tak różnej stylistyki, trzeba też wziąć pod uwagę, że to były wczesne lata 90. Wszyscy uwielbiamy southern rock i rzeczy, które określiłbym mianem "dirty swamp music". Jestem wielkim fanem,

Wracając jeszcze do lat 90., jak wspominasz swoją krótką współpracę z Angel Witch w tamtym okresie? Jako nastolatek byłeś ich wielkim fanem. To było pięć fajnych miesięcy, myślę, że tyle to mniej więcej trwało. Pomijając, że to były czasy, w których Kevin został wykopany z kraju (z USA - nie uzyskał pozwolenia na dłuższy pobyt - przyp. red.) po nagraniu jednej koncertówki (śmiech). Mimo to, dobrze się bawiłem grając tę muzykę. To również część mojego dzieciństwa. Jako dzieciak, dopiero zaczynający naukę gry na perkusji, często jamowałem właśnie do kawałków Angel Witch. Gdy skontaktowali się więc ze mną, poszukując perkusisty w latach 90., od razu byłem jak: "oczywiście, że w to wchodzę, stary!" (śmiech). To był przyjemny okres. Wiele zespołów ma dziś problemy z manu fakturą winyli. Ten format szybko znów stał się popularny, do takiego stopnia, że w fabrykach są ogromne kolejki. To prawda, że opóźnienie związane z wydaniem "Persona Non Grata" na winylu było jedną z przy czyn, dla których musieliście przesunąć pre mierę płyty? Wydaje mi się, że to była bardziej kombinacja powodów, winyle, koronawirus, a jednym z najważniejszych była moja sytuacja. Tak, to oczywiste.


Musieliśmy poczekać, aż skończę leczenie i wydobrzeję po operacji, żebym mógł bez przeszkód być częścią promocji nowego albumu. Nie czuliśmy jednak pośpiechu, skoro cały świat i tak stanął w miejscu. To się przełożyło na zawartość tej płyty. Mamy 11 kawałków, a zazwyczaj wydajemy do dziesięciu. Graliśmy też kilka coverów. Do tego ten klimat, byłem we własnym domu, w studiu DIY. Nie czuliśmy presji. To samo, jeśli chodzi o miks, nagrania krążyły pomiędzy Stanami a Wielką Brytanią w tą i z powrotem, przed wydaniem albumu chcieliśmy wszystko dopracować do perfekcji. A co osobiście myślisz o powrocie płyty winylowej? Pamiętasz swój pierwszy album? Pierwsza płyta winylowa, jaką kiedykolwiek trzymałem w rękach, to był prawdopodobnie Joe Cocker. To była jedna z płyt z kolekcji mojej mamy. Myślę, że winyl to wspaniały nośnik. Opowiada o wiele bardziej złożoną historię, która zaczyna się już w momencie, gdy zdzierasz folię i patrzysz na ten duży obrazek. Podoba mi się ten powrót. Czasem organizujemy też winylowe imprezy. Wiesz, Will z Death Angel, mój dobry przyjaciel, ma zestaw DJski, bo pracuje też jako DJ w lokalnym radio. Puszcza tam metalowe klasyki prosto z płyt. Uwielbiam też polować na winyle, mogę godzinami siedzieć w antykwariatach. Po tym, jak przejrzę już wszystko w sekcji płytowej, przechodzę zazwyczaj do sekcji z książkami, więc zdarza się, że takie zakupy zajmują mi cały dzień. To bardzo relaksujące, nic ważnego do roboty, tylko taki spacerek (śmiech). Co zabawne, wydaje mi się, że to w czasach pandemii ludzie znaleźli sobie nowe hobby i zaczęli swoje winylowe kolekcje. Wspomniałeś o kumplu z Death Angel. To wasi młodsi koledzy, ale co z jeszcze młodszą, współczesną sceną thrash metalową? Widziałam cię kiedyś w koszulce Municipal Waste. Z nimi już graliście, ale czy są jakieś nowe, młode zespoły, z którymi też moglibyście współpracować? Inspiruje was nowa scena? Uwielbiamy Municipal Waste! Wydali kilka świetnych płyt, to idealny mix metalu z punk rockiem, a old-schoolowy punk to też nasza miłość. Są dobrzy w tym co robią, potrafią sprawić, że publiczność szaleje, to czysta przyjemność oglądać ich na żywo. Kolejny młody zespół, który moim zdaniem dobrze sobie radzi, z naszej okolicy, Bay Area, to Hell Fire. Bardzo chciałbym z nimi zagrać. Myślę, że chyba nawet kilkukrotnie mieliśmy już okazję. Z pewnością młoda scena jest dla nas inspiracją, ale wiele rzeczy jest. Inspiruje nas także to, co nawet nie jest metalem. Gary i ja słuchamy naprawdę wszystkiego, muzyki elektronicznej, Nine Inch Nails… Co do młodszych od nas zespołów, myślę, że pracują równie ciężko jak my, szczególnie w czasie pandemii. Municipal Waste znów koncertuje, co jest świetną wiadomością. Chciałbym kiedyś jeszcze raz pojechać z nimi w trasę. High on Fire to kolejny, niesamowity zespół, który lubię. Matt Pike jest geniuszem! Świetne riffy, świetny wokal. Zetro zapowiadał nowy album jako najcięższy, jaki kiedykolwiek nagraliście. Mam wrażenie, że jedną z cięższych w waszej dyskografii był "Shovel Headed Kill Machine", w którego tworzeniu wyjątkowo ani Zetro,

ani ty, nie braliście udziału. Chcąc nadać płycie ciężaru, myśleliście o tej płycie, jak o stylistyce, w której nie mieliście okazji się spróbować? Wpłynął w jakiś sposób na brzmienie "Persona Non Grata"? Wydaje mi się, że nową płytę zainspirowało wszystko, co do tej pory nagraliśmy. Tak, jak już wspominałem, nie mamy konkretnego planu na żaden album, to wszystko dzieje się samo. Osobiście uwielbiam grać kawałki z "Shovel Headed Kill Machine"! Zdarzało się, że włączaliśmy "Deathamphetamine" do naszego seta. Bardzo dobry numer, granie go na perkusji to świetna zabawa. Uważam, że Paul odwalił na tej płycie kawał dobrej roboty. Double bass, który się tam pojawia to naprawdę nie moja liga, nigdy nie będę na takim poziomie. To świetny perkusista. Zetro, tak, jak ja, próbuje się w różnych stylach. Też lubi materiał z "Shovel Headed…" i dobrze sobie radzi z partiami Dukesa. Chciałbym kiedyś zagrać "Shudder to Think", to jeden z moich ulubionych kawałków. Gary Holt był głównym producentem "Sho-

talowy Turbo. Jesteś zaznajomiony z polską sceną? Behemoth! (śmiech). Podobają nam się rzeczy, które pochodzą z waszego kraju. Europejski metal mocno na nas wpłynął, na przykład szwedzkie At The Gates. Szczególnie teraz, bo w latach dwutysięcznych zagraliśmy więcej europejskich tras, niż kiedykolwiek. Muszę się przyznać, że początek do "The Beatings Will Continue" z naszej nowej płyty podkradłem właśnie z At The Gates! (śmiech). Wracając do polskiego metalu, jesteśmy wielkimi fanami Behemotha, uważam też perkusistę Decapitated za świetnego muzyka. Niesamowity człowiek, wyniósł grę na tym instrumencie na kompletnie inny poziom. Osobiście nie wiem nic więcej o polskim metalu. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach w każdym kraju pełno jest bardzo dobrych zespołów metalowych. Na koniec dopytam jeszcze o plany koncertowe. Pomijając trasę promującą "Persona Non Grata" planujecie może trasę z kimś z Wielkiej Czwórki, teraz już Piątki, np.

Foto: Exodus

vel Headed…". Przy pracy nad "Persona Non Grata" mieliście Steve'a Lagudi i Andy'ego Sneapa, ale czy Gary również nadzorował proces nagrywania i mixu? Właściwie to tak, pomagał sporo przy wokalach. Większość muzyki była już gotowa zanim zaczęliśmy nagrywać, więc nie wymagała zbyt wielu zmian. W procesie tworzenia staraliśmy się próbować różnych rzeczy. Myślę, że Gary mocno wpłynął też na mój sposób gry na perkusji samymi riffami, które pisał. Gdy je grał, mówiłem mu: "kontynuuj, mam świetny pomysł, jaki beat do tego dodać!". Za każdym razem, gdy nagrywamy płytę, pomijając producenta, przede wszystkim każdy muzyk musi być usatysfakcjonowany ze swojej części. Czasem pytamy się wzajemnie: "Hej, powinienem grać ten riff w taki sposób?", "Powinienem to tak zaakcentować?", "Podoba ci się ta partia perkusji, czy średnio?". Wynika to z faktu, że wszystko musi być spójne. Pierwszy raz, gdy miałam okazję zobaczyć was na żywo był w 2015r. Waszym supportem był wtedy legendarny, polski zespół me-

Anthraxem? Zawsze doceniałam, że koncertowaliście w obstawie innego oblicza thrashu, Testamentem, Sodom czy Death Angel, ale cykl koncertów Big 5 byłby czymś! O tak, proszę, powiedz mi tylko, kiedy! Już myślałem, że ty masz w planach zorganizowanie takiej trasy (śmiech) Niestety nie, ale w takim razie ktoś powinien się tym mocno zainteresować (śmiech). Nie myśleliśmy o tym, ale teraz… To by było wspaniałe, gdyby ktoś nam to zaproponował, powiedzielibyśmy tylko: fuck yeah, zróbmy to! W takim razie pozostaje mi tylko życzyć realizacji tego pomysłu i powodzenia w promocji nowej płyty. Mam nadzieję, że fani przyjmą ją równie dobrze, jak ja. Dzięki za poświęcony czas. Również bardzo dziękuję. Do zobaczenia na trasie! Iga Gromska & Bartek Kuczak

EXODUS

7


tym po latach? Słyszałem o tym, ale nie mogę potwierdzić z całą pewnością, nie było mnie przy tym. Jednak zdradziły mi to bardzo zaufane osoby, więc jak sądzę coś w tym jest.

Jubilat nie myślący o emeryturze Grzegorz Kupczyk świętuje 40-lecie pracy artystycznej. Z tej okazji dyskografia tego wybitnego wokalisty powiększyła się o jubileuszowe wydawnictwo "40 lat na scenie". Ten podwójny album ucieszy nie tylko fanów zespołów w których Grzegorz przez lata śpiewał i nadal to czyni, ale też kolekcjonerów, zawiera bowiem sporo rarytasów, rozproszonych po różnych płytach, bądź dotąd niepublikowanych. W poniższej rozmowie wspominamy minione lata, przypominamy różne wydarzenia czy nazwy, ale jubilat w żadnym razie nie żyje tylko przeszłością, bo na luty 2022 zapowiada premierę kolejnego albumu Ceti. HMP: Zaczynając śpiewać pewnie nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałeś, że potrwa to tak długo i będziesz mógł, za Andrzejem Rosiewiczem, zanucić: 40 lat minęło jak jeden dzień? Grzegorz Kupczyk: (śmiech) Prawdę mówiąc nie! Ale muszę się przyznać, że od samego początku leżało to w mojej duszy, czekało na przebudzenie i szanse. Jak tylko to coś dostało możliwość - wybuchło! Autor tego tekstu Jan Tadeusz Stanisławski pisał go jakby również o tobie, bo w dalszej części mamy przecież słowa "ciebie na wiele

Wybrałem moim zdaniem pozycje najciekawsze, niektóre wręcz unikatowe jak Kredyt czy Panzer X. Dzięki współpracy i przyjaźni dostałem pełną swobodę działania, dzięki czemu mogę zaprezentować oryginalne wykonania, a są to wybitne wersje i wybitni muzycy. Podobno nikt na świecie nie wydał tego typu albumu, a już na pewno w Europie, nie wiem, ale tak mi doniesiono (śmiech). Zostało jeszcze bardzo dużo ciekawych pozycji, ale jak wcześniej mówiłem zbyt dużo tego. Tego typu rocznicowe rozmowy mają zwykle opracowany schemat wspomnień od kołyski

Dalej też mamy obce utwory. "Feel My X" i "Paint In Black" The Rolling Stones pochodzą z EP "Steel Fist" projektu Panzer X Petera z Vader. Jest on wielkim fanem starego, dobrego heavy i dlatego zaproponował ci udział w tych nagraniach, tym bardziej, że dobrze dogadywaliście się podczas wspólnych koncertów? Tak, to bardzo miłe. Pamiętam jak zadzwonił do mnie Mariusz Kmiołek po usłyszeniu płyty "Shadow Of The Angel" (jego grafik zaprojektował nam okładkę na ten album) i zaproponował mi udział w tym projekcie. Powiedział "trzeba ludziom pokazać, że nie tylko Dickinson, ale Kupczyk też tak umie" (śmiech). Zrobiło mi się ciepło no i stało się. Później zadzwonił do mnie Peter i już dogadaliśmy wszystko na amen. To była wyjątkowo przyjemna sesja. Jako że Piotr jest miłośnikiem militariów, a ja fanem Klossa, oprowadzał mnie po Olsztynie pokazując miejsca, w których był realizowany odcinek "Oblężenie", potem w hotelu godzinami słuchaliśmy wielu klasycznych rockersów. Zaczął padać śnieg i zrobiło się naprawdę wspaniale. Piękne chwile. Jednak wy zagraliście na żywo tylko raz, za to podczas twego XXX-lecia w Progresji w kwietniu 2012 roku - lepszej okazji nie można było sobie wymarzyć? Vader ma dużo pracy, Ceti także. Trudno to zsynchronizować. Może w końcu się uda. Wiem, że są plany aby nagrać kolejne kawałki i wypuścić pełny album Panzera.

Foto: Grzegorz Kupczyk

jeszcze stać", końcówka też jest dość optymistyczna, że czas trzeba puszczać przo dem? (śmiech) Dobre! Nie znałem tego (śmiech). Na pewno ważnym jest, aby nie za często oglądać się za siebie. 40-lecie na scenie podsumowałeś właśnie podwójną kompilacją "40 lat na scenie". Masz już w dyskografii różne wydawnictwa tego typu, firmowane nazwami Turbo, Ceti czy twoim nazwiskiem, ale ten album to rzeczywiście coś wyjątkowego, nie kolejna pozycja typu the best of? Tak, to fakt. Wymyśliłem sobie taką kompilację. Uznałem, że to będzie najlepsze podsumowanie. Nie chciałem robić kolejnej prezentacji utworów powtarzanych już dziesiątki razy. Brałem udział przecież w tylu ciekawych projektach i przedsięwzięciach, że uzbierało by się na czteropłytowy album, tylko po co?

8

GRZEGORZ KUPCZYK

do najnowszej płyty, ale zaproponuję coś innego, prześledzenie twojej bogatej kariery przez pryzmat 23 utworów zamieszczonych na tym albumie. Dysk pierwszy otwiera prz eróbka "Headless Cross" Black Sabbath, którą nagrałeś z Aion. Jak doszło do tej współpracy? Ojjj... z Migdałem znamy się kupę lat, z jego (Aionu) byłym managerem także. Nie znam szczegółów. Zadzwonił do mnie Michał Litewka i zapytał czy zechciałbym to nagrać. Oczywiście zgodziłem się, a że czas był wspaniały to wyszło tak fajnie. Dlatego pomyślałem, że dobrze się stanie jeżeli właśnie ten utwór otworzy płytę, jest jak hymn, uwertura. (śmiech) Czy to prawda, że Tony Iommi zaproponował ci współpracę po usłyszeniu tego wykonania, ale ktoś "życzliwy" wyrzucił jego list czy faks do kosza i dowiedziałeś się o

The Beatles czy The Rolling Stones, zapy tam przy okazji? A może z racji wieku ten dylemat był ci obcy, bo zaczynałeś od klasy ki glam, hard i prog rocka z początku kolejnej dekady? Stanowczo Beatles, Stonesów jakoś długo nie mogłem zaakceptować za wyjątkiem kilku piosenek. Tak naprawdę pokazał mi ich dopiero nasz bassman Tomek Targosz. On jest wielkim fanem Stonesów i co jakiś czas "sprzedawał" mi kolejne ciasteczka związane ze Stonesami. Teraz postrzegam ich inaczej. Temat nie był mi obcy. Przeszedłem długa drogę, zarówno edukacyjną jak i poznawczą. Glam kocham do dzisiaj. Takie zespoły jak Slade, Sweet czy Mud są dla mnie bardzo smacznym kąskiem. (śmiech) Swego czasu szerokim echem na naszej sce nie odbiła się twoja współpraca z deathmetalowym Esqarial, zakończona nagraniem albumu "Klassika". "Requiem" i "Sleeping In The Flame" pochodzą właśnie z tej płyty nie omieszkałeś przypomnieć, że przez te lata robiłeś różne rzeczy? Praca z Esqarial to także robota Mariusza Kmiołka. Z tą współpracą wiążą się niesamowite chwile. Gdy przyjechałem na ich próbę i się poznaliśmy to od razu nastąpiła niesamowita więź, praktycznie natychmiast staliśmy się sobie bardzo bliscy, a poziom empatii i duchowego wręcz porozumienia był nieprawdopodobny. Chłopaki mówią do mnie: "to my ci zagramy, a ty powiedz co o tym sądzisz", ja do nich: "to włączcie magnetofon i ja to zaimprowizuję". Tak zrobili i wszystkim nam szczęki opa-


dły. Po prostu zaśpiewałem jak swoje. Zero przerwy, po prostu poszło. To co słychać na płycie "Klassika" to absolutnie dziewicze linie melodyczne. Potem w studio tylko dodałem głosy czy z Marią Wietrzykowską chór. Efekt przeszedł nasze oczekiwania stukrotnie. Mamy też na "40 lat na scenie" aż cztery utwory z albumu "Memories", który nagrałeś z Krukiem. Wybranie akurat "Child In Time", "Jest taki samotny dom", "July Morning" i "Gypsy" jest jednocześnie potwierdzeniem, że dokonania Deep Purple, Budki Suflera i Uriah Heep są ci najbliższe? Niekoniecznie. Uważam, że te kawałki wypadły najlepiej, że są najbliższe oryginałowi i siedzą mi w serduchu. Dlatego właśnie one zostały wybrane. Od zawsze byłeś też fanem węgierskich zespołów, z Locomotiv GT na czele - nie korciło cię, by na potrzeby tej jubileuszowej kompilacji nagrać coś z ich repertuaru i z angielskim tekstem, co sami Węgrzy przecież też z powodzeniem czynili, wydając eksportowe wersje płyt z myślą o rynkach zachodnich? Oczywiście, że tak, ale po angielsku to już nie byłoby to. To specyfika tych zespołów, a po węgiersku zaśpiewać...? No mógłbym, ale ile czasu zabrałoby mi fonetyczne uczenie się wokalu? (śmiech) Nie można też pominąć wpływu polskich wykonawców, bo wiem, że byłeś pod ogrom nym wpływem Czesława Niemena, lubiłeś też jedyny LP Testu i pierwsze płyty SBB? Oj tak! To milowe kroki w polskiej muzyce. Płyty SBB szczególnie dwie pierwsze czy Niemen "Aerolit" zmiażdżyły mnie, chyba nie tylko mnie. Test - do dzisiaj brzmi, jakby

Foto: Justyna “Justisza” Szadkowska

wczoraj zostało nagrane, a solówki Darka są absolutem. Bardzo cenię też wiele innych zespołów jak Skaldowie czy Czerwone Gitary. Jestem wielkim fanem Jurka Grunwalda. Uważam, że ma przepiękny głos, a piosenki przez niego wykonywane to wyjątkowe partie. Udział twego mistrza w sesji nagraniowej debiutu Ceti "Czarna róża" musiał więc być dla ciebie nie lada wydarzeniem - pan Czesław zgodził się od razu, nie "gwiazdorzył"? Zgodził się od razu gdy usłyszał nasza muzykę, nie gwiazdorzył, ale do studia wszedł w dniu rozpoczęcia zgrań. Prawdę mówiąc myśleliśmy z Marysią, że już nie przyjdzie. Gdy pojawił się w studio prawie zemdlałem. Niemen podaje mi rękę!!! Rozmawiamy, śmiejemy się... Ahhhh!!! Warto przy okazji tych wspomnień dodać, że artystyczną atmosferą nasiąkałeś od najmłodszych lat, bowiem twoja mama Anna była aktorką i pięknie śpiewała, Foto: Grzegorz Kupczyk tata Czesław prowadził orkiestrę i był multiinstru mentalistą - można w sumie powiedzieć, że poszedłeś w jego ślady, skoro od roku 1989 prowadzisz "orkiestrę" Ceti, a poza śpiewaniem grasz też na gitarze i na basie? To prawda. Mama była piękną kobietą, o wspaniałym charakterze. Była cudowną mamą. Śpiewała mi kołysanki, opowiadała w przepiękny sposób bajki. Tato był odlotowym ojcem. Mimo swojego wieku (rocznik 1922) potrafił się tak wygłupiać, że niejeden współczesny ojciec nie miałby na to odwagi. On nauczył mnie grać na gitarze, harmonijce ustnej, próbował też nauczyć mnie gry na skrzypcach, ale to było chyba ponad jego możliwościami. (śmiech) Myślisz, że gdyby nie oni, twoje życie mogło potoczyć się zupełnie inaczej, zostałbyś nauczycielem czy lekarzem, nie wokalistą, bo przecież śpiewałeś od najmłodszych lat? Na pewno. Rodzice nigdy mnie nie ograniczali. Nie pamiętam abym kiedykolwiek był skarcony za wagary, naganę czy dwóję. Jeżeli coś takiego się wydarzyło i była z tego jakaś szkolna afera, to po prostu rozmawialiśmy o tym w domu. Mieliśmy do siebie wiele szacunku i zrozumienia. Można powiedzieć, że tolerancję wyssałem z mlekiem

matki. (śmiech) Na takiej kompilacji nie mogło też zabraknąć utworów Ceti. Jak je dobierałeś, skoro twój zespół ma już w dorobku kilka płyt tego typu, z niedawną "From Vault To Universe" na czele? To nie był problem. Wyszedłem z założenia, że skoro było już kilka innych kompilacji to nie ma sensu powtarzać "Lamiastraty" czy "Epitafium". One już były prezentowane. Doszedłem więc do wniosku, że lepiej zrobić skok poprzez ostatnie lata pokazując także "symfoniczne" oraz wręcz trashowe oblicze Ceti, jak np. utwór "For Those Who Aren't Here" czy "Ghost Of The Universe". Nie mogło też zabraknąć kawałka z płyty "Oczy martwych miast". Są też ciekawostki jak "Iluzjoniści fałszu", to jest polska wersja "Wizzards Of The Modern World" z "Brutus Syndrome", do tego choćby "Second Sin" z tegoż albumu czy "W dolinie światła" ze wspominanego albumu "Oczu martwych miast" - chciałeś pokazać, że Ceti jest wciąż aktywnym zespołem, nie ma mowy o odcinaniu kuponów i życiu tylko przeszłością? Dokładnie tak a "Iluzjoniści fałszu" to wersja zarejestrowana "przy okazji". Planowaliśmy wydanie "Brutusa..." w polskiej wersji językowej ale jakoś nie było weny. To nagranie jest jedynym z powstałych. Przypomniał mi o nim Tomek Targosz, wyleciało mi to z głowy. (śmiech) Przez lata marzyłeś o nagraniu drugiej części "Memories" i w końcu się udało, czego reprezentantem na "40 lat na scenie" jest "Livin' Like A Prayer" Bon Jovi - skąd pomysł na tę płytę akurat w akustycznej odsłonie?

GRZEGORZ KUPCZYK

9


Od dłuższego czasu marzyło mi się nagranie takiego krążka. Gram sporo akustycznych recitali, które są doskonale przyjmowane, często są wyprzedane. Chciałem to niejako utrwalić. Poprosiłem Tomka aby nagrał partie basowe, a resztą zajął się mój wieloletni przyjaciel Wiesiu Wolnik. Tomek także zaproponował kilka kawałków, w tym właśnie Bon Jovi. "Memories II" ukazała się dwa lata temu w postaci dodatku do "Metal Hammera" - znak czasów, teraz mało kto już kupuje płyty? To nie tak. Nie chciałem robic tego "dla pieniędzy" nie cierpię z powodu biedy (śmiech). To był wyłącznie niejako kaprys, który Metal Mind pomógł mi zrealizować. Pomysł umieszczenia (chyba po raz pierwszy w historii tego pisma) pełnej płyty jako dodatku uznałem za bardzo fajny. Wyobrażasz sobie sytuację, że za kilka lat

zabraknąć "Candles And Rain", "My City Will Die Soon" i "Drawn Soldiers"? Tak. Ten ostatni to jeden z unikatów. Wersja zarejestrowana w składzie dość alternatywnym. Praktycznie wtedy nie koncertowaliśmy. Nagraliśmy to dla siebie i odleżało swoje. (śmiech) Ta grupa też wystąpiła na twoim XXX-leciu w warszawskiej Progresji - pewnie ucieszył cię fakt, że chłopaki po kilku latach wznowili działalność i ruszyli w trasę przypominającą LP "Innym niepotrzebni"? Nie mam mentalnego podejścia. Nie dotyczy mnie. Ale cieszę się, że w ogóle coś się dzieje. I tak doszliśmy do Turbo. Pewnie z racji tego, że ta grupa też może pochwalić się liczny mi kompilacjami, w tym ubiegłoroczną "40th Anniversary - Greatest Hits", wybrałeś mniej oczywiste utwory, z "Armią" z powrot -

Wychodzi to znakomicie. Szkoda tylko, że nie mogła w nagraniach uczestniczyć Marihuana. Musieliśmy tak aranżować, aby jej brak nie był aż tak bardzo bolesny. Płyta powinna ukazać się w lutym roku 2022. "Oczy martywych miast" pokazały, że pol skie teksty to dobry wybór - na nowej płycie też ich nie zabraknie, w szlachetnej oprawie hard 'n' heavy? Będzie po polsku. (śmiech) Jubileuszową składankę wieńczy "Przemijanie" hardrockowego Kredytu. To efekt sesji nagraniowej w Polskim Radio Poznań w roku 1978, czy jakaś, już mocniejsza, późniejsza wersja? Niestety nie. To nagranie wyłuskane z moich archiwów. Piotr Mańkowski masterem wycisnął co się dało i jest całkiem nieźle. Brzmienie sporo odbiega od późniejszych produkcji, dlatego dodaliśmy to za porozumieniem z Metal Mind, jako swoisty bonus na zakończenie albumu. Wejść wtedy do studia nagraniowego to było coś. Twoje wcześniejsze zespoły: De Luxe, Wbrew, progresywny Quant, Ares, BUM, Kontrast czy S.E.J.F. nie miały chyba tyle szczęścia, ich nagrania nie przetrwały, jeśli powstały, więc nie mogłeś ich wykorzystać pracując nad programem tej kompilacji na 40-lecie? Niestety jest tak jak mówisz. Mam plan dosłownie przeryć swoje archiwa w poszukiwaniu tych nagrań ale muszę mieć na to dużo czasu - to setki kilometrów taśm złożonych w piwnicy. A jak nazywał się twój pierwszy zespół, ta grupa wokalna powstała jeszcze za czasów szkoły podstawowej, mająca na koncie tylko jeden występ? Nie było nazwy (śmiech). Były w składzie dwie śliczne dziewczyny Ela i Teresa. (śmiech)

Foto: Justyna “Justisza” Szadkowska

wydasz płytę, która będzie "dostępna" tylko w postaci streamingu i może w jakimś, bardzo limitowanym, nakładzie na winylu? Nie (śmiech). Tym bardziej, że wracają winyle i kasety. Sporo na "40 lat na scenie" fajnych efektów twoich artystycznych "skoków w bok", ale nie wszystkie - trochę brakuje mi tu czegoś z płyt Dragon, Stos czy Chainsaw, singli nagrywanych pod szyldem Artur Morgan Project, albo też ciekawostek w rodzaju piosenek ze sztuki "Usta Micka Jaggera", utworu z Acid Flamenco czy twojej wersji przeboju "500 Miles" Hooters, "500 mil". Skoro i tak płyty kompaktowe kupują teraz tylko najwięksi fani i kolekcjonerzy nie rozważaliście opcji dorzucenia jeszcze jednego krążka z tego typu rarytasami, stworzenia okolicznościowego boxu? Owszem, takie rozmowy są prowadzone, ale wszystko ma swój czas. Non Iron to kolejny zespół w którym śpiewałeś, praktycznie już od pierwszej płyty, na której pojawiłeś się gościnnie, nie mogło więc

10

GRZEGORZ KUPCZYK

nego CD "Awatar" na czele? Tak jest. Nie mogło jednak zabraknąć "Dorosłych dzieci", sztandarowego przeboju polskiego rocka - nie masz czasem dość tego utworu, bo wielu ludzi zdaje się nie dostrzegać, że po roku 1983 nie zapadłeś w sen zimowy, wciąż tworzysz, nagrywasz? Nie mogło zabraknąć "Dorosłych dzieci" ale nie chciałem kolejnego wycierania tego kawałka w oczywistej wersji. Wybrałem więc wersję akustyczną uznając, że to będzie do wytrzymania. (śmiech). Przyznaję, że "był taki czas, gdy oczom zabrakło łez" cytując piosenkę ze "Stawki większej niż życie", gdy miałem to śpiewać, ale widząc jak ludzie reagują, gdy to wykonuję zmieniłem mój stosunek do tego utworu. Aktualnie wykonujemy go także z Ceti podczas koncertów. Jak więc postępują prace nad kolejnym albumem Ceti, wyrobicie się z premierą na wios nę przyszłego roku? Płyta nagrana. Aktualnie jest w fazie zgrań.

Miałeś wtedy 15 lat. Gdyby w tym 1972 roku ktoś do ciebie podszedł i powiedział: chłopie, będziesz jednym z najlepszych polskich wokalistów, nagrasz ponad 40 płyt i zrobisz karierę, zareagowałbyś pewnie z wielką rez erwą i niedowierzaniem? Z pewnością (śmiech). Wtedy jednak myślało się praktycznie - szkoła budowlana, technikum energetyczne itp. Nikt nie traktował śpiewania serio, zresztą niewiele zmieniło się w społeczeństwie w kwestii ogólnej dotyczącej tego zawodu. Czyli możesz powiedzieć po sobie, że marzenia się spełniają, chociaż tylko ty wiesz ile kosztowało to wyrzeczeń i ciężkiej pracy? Tak, spełniają się. Marzenia są podstawą dążeń. Powtórzę tutaj to, co już niejednokrotnie mówiłem, a mianowicie - muzyka jest zaborcza, jest zazdrosna i bezwzględna, ale gdy się dla niej poświęcisz odda się bez reszty, a chwile z nią spędzone, każda sekunda będzie świętem. Tak jest ze mną i mam nadzieję, że tak pozostanie. Czego mogę ci więc życzyć na zakończenie tej rozmowy? Zdrowia - reszta przyjdzie sama. (śmiech) Wojciech Chamryk


W złym miejscu i czasie... Joey Vera to dość intrygujący rozmówca. Mówi spokojnie, dokładnie myśli nad każdym zdaniem, unika charakterystycznych dla wielu metalowych muzyków wtrąceń typu "you know" etc. Okazją do poniższej rozmowy była trzydziesta rocznica wydania kultowego dla wielu albumu "Symbol of Salvation". Joey powspominał dawne czasy, przypominając nam sporo anegdot związanych zarówno ze wspomnianą płytą, jak i okresem, w którym ona powstała. Działo się wtedy sporo. Zespołowi towarzyszyły wydarzenia wesołe, ale też bardzo smutne i zmuszające do refleksji. To jednak jest rozmowa nie tylko o przeszłości, bo jak wynika ze słów Joeya, na chwilę obecną sporo się dzieje w obozie Armored Saint. HMP: Witaj Joey. Od wydania Waszego ostatniego studyjnego albumu "Punching the Sky" minął już ponad rok. Spodziewaliście się aż tak dobrego przyjęcia tego wydawnictwa? Joey Vera: Cześć Bartku. Szczerze mówiąc trochę trudno mi odpowiedzieć na Twoje pytanie, ale spróbuję (śmiech). Gdy tworzę muzykę, staram się nie mieć konkretnych oczekiwań odnośnie tego, w jaki sposób zostanie ona odebrana. Z drugiej strony każdy z nas ma pewne, nawet podświadome nadzieje, że fanom nowa propozycja zespołu się spodoba. Minąłbym się z prawdą, gdybym twierdził, że w moim przypadku jest inaczej. Dobry obiór i pozytywne recenzje "Punching the Sky" na pewno były dla nas czymś miłym. Opinie o tej płycie były nawet nieco lepsze, niż zakładaliśmy, co tym bardziej nas cieszy. Fajnie, że poszczególne utwory, jak i całość albumu poruszyły ludzi. Jedno z Waszych kultowych wydawnictw, mianowicie "Symbol of Salvation" obchodzi w tym roku swoją trzydziestą rocznicę. Skąd w ogóle pomysł, żeby uczcić ją akurat albumem koncertowym? Właściwie o tym zdecydował zupełny przypadek. W roku 2018 dostaliśmy propozycję zagrania trasy, na której mieliśmy być główną gwiazdą. Jak zapewne wiesz, od wydania albumu "Win Hands Down" już trochę czasu minęło. Pojawiło się wówczas proste pytanie, co tak właściwie chcemy fanom zaprezentować. Mogliśmy w sumie zagrać nasz "greatest hits" oparty na wszystkich naszych dotychczasowych albumach, ale nie byłoby w tym żadnej nutki zaskoczenia. Zastanawialiśmy się nad tym dość długo, pojawiały się naprawdę różne pomysły. Między innymi zagranie w całości na żywo albumu "Symbol of Salvation". Zdawaliśmy sobie sprawę, że wielu naszych fanów uważa tę płytę za największe osiągnięcie Armored Saint w całej naszej karierze. Sam pomysł uznaliśmy za dobry, natomiast nie obyło się bez pewnych obaw. Jak już wspomniałem, był to rok 2018. Od wydania tego albumu już trochę czasu minęło, jednak od trzydziestej rocznicy dzieliły nas trzy lata. Mimo wszystko w porozumieniu z wytwornią, zdecydowaliśmy się na ten krok. Umówiliśmy się również na rejestrację jednego z koncertów i wydanie go w formie albumu, gdy wspomniany jubileusz nastanie. Pomysł spodobał się wszystkim, więc nie pozostało nam nic, tylko przystąpić do realizacji. Koncert w Nowym Jorku został nagrany zarówno w formie audio, jak i wideo powstałe z ujęć pięciu kamer. Dla nas, to było niezwykłe przeżycie, ponieważ

zrobiliśmy coś nietuzinkowego. Mieliśmy poza tym kupę zabawy, grając po wielu latach te utwory. Myślę, że dla fanów to też była niezła frajda, bo jak już wspomniałem, dla wielu z nich "Symbol of Salvation" to nasz najlepszy album. Właściwie od której strony by nie patrzeć, posunięcie to wydaje się całkiem sensowne. Część z tych numerów wypadła jakiś czas temu z waszej koncertowej setlisty. Niektóre zaś nigdy wcześniej nie były wykonywane

nać o rzeczach, które działy się dwa tygodnie temu, a co dopiero mówić o trzydziestu latach (śmiech). OK., odświeżenie tych kawałków niewątpliwie stanowiło niemałe wyzwanie, które wymagało nie mało czasu. Nie mniej jednak uważam, że stanęliśmy na wysokości zadania. Z drugiej strony mieliśmy przy tym kupę śmiechu i zabawy. Masa miłych wspomnień pozostanie z nami długo. Na Wasze koncerty zapewne przychodzi wielu młodych ludzi. Jakie uczucia Ci towarzyszą, gdy słyszysz, jak śpiewają oni razem z Wami kawałki, które zostały nagrane na długo przed ich narodzinami? To jest dopiero coś niesamowitego! (śmiech). Kiedy ukazał się "Symbol of Salvation", dla wielu osób był on pierwszym kontaktem z muzyką Armored Saint. Było to dla nich wprowadzenie w naszą twórczość, pierwsza płyta naszego zespołu, jaką mieli oni okazję usłyszeć. Zyskaliśmy wówczas sporą grupę fanów, którzy nie słyszeli wcześniej naszych pierwszych trzech płyt. Wielu z nich nie miało okazji też usłyszeć większości kawałków z "Symbol of Salvation" na żywo, gdyż w 1992 zawiesiliśmy działalność, a po naszym powrocie set lista była nieco bardziej urozmaicona. Myślę, że wielu naszych starych fanów pamiętających premierę tego albumu, jak i tych no-

Foto: Travis Shinn

na żywo. Czy potrzebowaliście dużo czasu, aby sobie je odświeżyć? W przypadku niektórych kawałków jak najbardziej tak. Oczywiście były tam też utwory, które regularnie pojawiały się podczas naszych występów na żywo. Mam tu na myśli "Tribal Dance", "Reign of Fire" czy choćby utwór tytułowy. Te kawałki nie przysporzyły nam wielu problemów, bo regularnie je ćwiczymy na próbach. Co innego na przykład "Tainted Past", "Spineless", czy też "Warzone". Nie pamiętam, kiedy graliśmy je ostatnio przed rokiem 2018 (śmiech). Jak słusznie zauważyłeś, niektóre utwory nigdy nie były prezentowane na żywo. Za przykład niech tu posłuży "Burning Questions". Właściwie musieliśmy się uczyć grać je na nowo. Trzydzieści lat to szmat czasu, więc pewne rzeczy miały prawo nam z głowy wylecieć (śmiech). Mam już swoje lata i czasami zdarza mi się zapomi-

wych, którzy jeszcze wtedy na świecie nie byli, bawili się dobrze na naszych koncertach i z przyjemnością sięgną po "Symbol of Salvation Live". Kiedy się nad tym zastanawiam głębiej, to wszystko z jednej strony wydaje mi się nieco zwariowane, z drugiej zaś naprawdę ekscytujące. Tych młodych ludzi przecież w wielu przypadkach w roku 1991 nie było jeszcze nawet w planach rodziców, a tu znają dobrze wszystkie teksty, nawet utworów niegranych dotychczas na żywo. Obserwowanie ich jak śpiewają te kawałki chórem, jest dla nas bardzo motywujące. Dość osobliwym utworem na "Symbol of Salvation" jest "Tribal Dance". Wykorzystaliście w nim nietypowe jak na metalową muzykę instrumenty. Pamiętasz, jak w ogóle zrodził się ten pomysł? Jasne. Pomysł pojawił się, gdy zaczęliśmy na-

ARMORED SAINT

11


zginął nagle. Na przykład w wypadku samochodowym… Oczywiście wszystko to było bardzo smutne, ale nie możemy całego życia spędzić rozpamiętując tamte wydarzenia. Trzeba w pewnym momencie się pozbierać i iść naprzód. Z perspektywy czasu uważam, że to nawet dobrze, że nie cierpiał zbyt długo. Oraz co najważniejsze, mieliśmy szansę się z nim pożegnać.

Foto: Travis Shinn

grywać ten album w roku 1990. Chyba ja wyszedłem z tą inicjatywą, jednak dobrze nie pamiętam, więc nie zamierzam się przy tym upierać. Dave Prichard kiedyś poznał nas ze swoim przyjacielem z dzieciństwa, z którym kiedyś mieszkał po sąsiedzku. Ogólnie był on perkusistą, jednak grywał na różnych nietypowych instrumentach perkusyjnych pochodzących z różnych części świata. Uważałem, że fajnie będzie mieć na płycie kogoś, kto znał Dave'a osobiście. Dave niestety opuścił ten świat rok przed ukazaniem się "Symbol of Salvation". Cierpiał na białaczkę. Dlatego dobrym krokiem było zaproszenie do udziału jego bliskiego przyjaciela. Sam nawiązałem z nim kontakt i zapytałem, czy byłby zainteresowany zagraniem w jednym z numerów na naszym albumie. Przystał na tą propozycję z nieskrywanym entuzjazmem. Sam wymyślił swoją partię do utworu "Tribal Dance". Zadbał o dobór instrumentów oraz kolejność, w jakiej grał na każdym z nim z osobna. Widać było, że jest niezwykle oddany temu, co właśnie robi. Ze względu na całą otoczkę, ta współpraca miała dla nas wszystkich bardzo osobisty wymiar. Poczekaj, jak ten gość się dokładnie nazywał? Na imię miał Aaron, ale nazwiska nie mogę sobie przypomnieć…

12

ARMORED SAINT

Plunkett. O, właśnie! Cóż więcej mogę o nim powiedzieć. Świetny muzyk, fajny gość i profesjonalista w każdym aspekcie tego, czym się zajmuje. W sumie w studio razem pracowaliśmy może parę godzin, ale i tak był to dla nas wszystkich magiczny czas. A jak udawało Wam się potem uzyskać ten efekt na koncertach? Efekt tych bębnów właściwie zawsze jest odtwarzany z nagrania (śmiech). Zarówno dziś, jak i w dawniejszych czasach. Wiesz, fajnie by było to zagrać całkowicie na żywo, ale na tą chwilę nie mamy takiej możliwości. Wspomniałeś o Davie. Pamiętasz może ten dzień, gdy dowiedziałeś się o jego śmierci? To nie była nagła śmierć. Właściwie to wszyscy żeśmy się na to przygotowywali od dłuższego czasu. Byliśmy świadkami tego całego procesu, terapii, wszystkich jego pobytów w szpitalu, zabiegów itd. Doszło do momentu, gdy wszyscy wiedzieli, że zostały mu tylko trzy tygodnie życia. Kiedy drugi z tych tygodni zbliżał się do końca, lekarze poinformowali wszystkich, że Dave właśnie odszedł. Niestety nie byli w stanie utrzymać go dłużej przy życiu. Była to oczywiście bardzo przykra wiadomość dla nas wszystkich. Za życia wielokrotnie odwiedzałem go w szpitalu, jednak w pamięci utkwiła mi jedna z tych wizyt. Dave był wówczas jeszcze przytomny, ale niestety mentalnie zupełnie nieobecny. Postanowiliśmy wtedy, że damy mu już odejść w spokoju. Niech ostatnie dni spędzi lepiej w gronie najbliższej rodziny. To było takie nasze symboliczne pożegnanie. Krótko po mojej wizycie stracił przytomność i już jej niestety nie odzyskał. Pogodziliśmy się z tym, gdyż od dłuższego czasu było pewne, że to się stanie. Mieliśmy czas, żeby przygotować się na jego śmierć. Pewnie przeżylibyśmy to inaczej, gdyby Dave będąc zdrowym człowiekiem i w pełni sił

Rok 1991, w którym ukazał się "Symbol of Salvation", był na pewno ważnym rokiem w historii muzyki rockowej oraz metalowej. Niie ma wątpliwości, że przyniósł on kilka albumów, które na stałe wpisały się w kanon. Jednak każdy kij ma dwa końce. Rok ten był też początkiem schyłku popularności klasy cznych odmian metalu. Grunge, który wywrócił ciężkie granie do góry nogami, znajdował się wówczas w swej najwyższej fazie rozwoju. Gdzieś tam zza winkla jeszcze nieśmiało, ale jednak zaczynał wyglądać nu metal. Zaś tzw. "prawdziwi metalowcy" coraz chętniej kierowali swój wzrok w stronę bardziej ekstremalnych form tej muzyki. Nie mieliście problemów z odnalezieniem się w tej nowej dla muzyki, którą gracie rzeczywis tości? Masz rację. To był okres wielu przemian na muzycznej scenie, który wielu artystów dotkliwie odczuło. Śledziliśmy bardzo dokładnie to, co się aktualnie dzieje, by być przygotowanym na wszystkie te zmiany i ich ewentualne konsekwencje. Szczerze mówiąc, już pod koniec lat osiemdziesiątych klasyczny heavy metal miał bardzo silną konkurencję. Mam tu konkretnie na myśli wszystkie te hair metalowe bandy lansowane przez muzyczne telewizje. Niewątpliwie nastąpiła poważna próba komercjalizacji heavy metalu. Było to ewidentne wypaczenie tego, czym ten gatunek był, dajmy na to w roku 1982 czy 1983, kiedy my zaczynaliśmy grać. Nie mogło to jednak trwać wiecznie. Wiele osób związanych ze sceną, w tym również ja, było przygotowanych na zmiany. Na początku lat dziewięćdziesiątych ciężka muzyka i cała scena z nią związana weszła w nowy etap rozwoju. Popularność zaczęły zyskiwać takie kapele jak Fishbone, Jane's Addiction, generalnie punk rock grany na różne sposoby. Grunge był gatunkiem, który w odpowiednim czasie trafił po prostu na podatny grunt. Poza Nirvaną były takie kapele jak Soundgarden, Pearl Jam, Alice In Chains i cała ferajna. Jeśli zaś mówimy o zespole Kurta Cobaina, to ich pierwszy album na owe czasy był niewątpliwie czymś naprawdę świeżym. Uwierz lub nie, ale uważam, że muzyka rockowa na tamtym etapie potrzebowała tego ruchu i tych wszystkich kapel, które go tworzyły. To, co było mainstreamem rocka w latach osiemdziesiątych, całkowicie wyeksploatowało swą formułę. Skłamałbym jednak, gdybym stwierdził, że w tamtym okresie wszystko szło nam łatwo. Sytuacja była o tyle ciekawa, że przyjaźniliśmy się z członkami paru kapel hair metalowych, a jednocześnie utrzymywaliśmy dobre relacje z muzykami będącymi częścią sceny grunge. Z perspektywy czasu uważam, że w tamtym okresie odnaleźliśmy siebie właśnie na albumie "Symbol of Salvation". To ciekawe, że gdy płyta ta ujrzała światło dzienne, mimo zmieniających się trendów, zyskała ona naprawdę wspaniałe recenzje. Jak już wspominałem, album ten zdobył też dla nas nowych słuchaczy, więc chyba bardzo źle nie było. MTV ciągle nadawało program "Head-


banger's Ball", gdzie puszczali tam nasz teledysk "Reign of Fire" i ogólnie nie stronili od klasycznego metalu. Z drugiej strony rynek muzyczny potrzebował odświeżenia, więc wytwórnie forsowały zespoły z nurtu grunge. Udało im się, bo spora grupa ludzi naprawdę chciała tego słuchać i wydawać swoje pieniądze na ich płyty. Wiesz, granie muzyki to z jednej strony sfera artystyczna, z drugiej zaś sfera biznesowa. Nie możesz oddzielić jednej od drugiej. Pogodziliśmy się z faktem, że ludzie wolą wydawać kasę na płyty Soundgarden albo Alice In Chains zamiast na Armored Saint (śmiech). Znaleźliśmy w złym miejscu i w niewłaściwym czasie, jeśli można to ująć w ten sposób. Zaczęły się oczywiście pojawiać w naszych głowach pewne wątpliwości. Ostatecznie cala ta opisana sytuacja przyczyniła się do zakończenia Waszej działalności w 1992 roku. Czy patrząc na te wydarzenia z perspektywy tych trzydziestu lat, uważasz że dało się w jakikolwiek sposób tego uniknąć? Szczerze mówiąc, myślę, że gdyby John Bush nie odszedł z zespołu i nie zasilił szeregów Anthrax, nadal byśmy to kontynuowali. Był to główny, choć na pewno nie jedyny powód takiego obrotu spraw. Wewnątrz byliśmy nieco rozdarci. Nie wiem, jak to by się wszystko skończyło, gdybyśmy nawet zdecydowali się zastąpić Johna innym wokalistą. Nie mam pojęcia, dokąd by nas to zaprowadziło. Z perspektywy czasu oceniam tą przerwę jako błogosławieństwo, które spłynęło na nas prosto z niebios. Zabawną rzeczą jest, a może nawet lekko ironiczną jest fakt, że nie toczyliśmy wówczas rozmów, czy robimy sobie przerwę. Po prostu każdy z nas uznał to za naturalną kolej rzeczy. Armored Saint na chwilę obecną przestaje istnieć. Ciekawe jest również to, że nikt z nas wówczas nie postrzegał tego jako chwilowego zawieszenia działalności. Nikt nie rozważał scenariusza, że za parę lat się spotkamy i pomyślimy o ewentualnej reaktywacji. Nic z tych rzeczy. Armored Saint wtedy na dobre przeszedł do historii (śmiech). Przynajmniej tak wówczas żeśmy to widzieli. Dopiero parę lat później pojawiła się okazja, by znów się zejść i przywrócić do życia naszą kapelę. Dalej już doskonale wszyscy wiedzą, co było. Zostawmy już może historię i zajmijmy się

Foto: Travis Shinn

teraźniejszością. Co na dzień dzisiejszy dzieje się w obozie Armored Saint? Pracujecie już może nad następcą "Punching the Sky"? Niekoniecznie (śmiech). Skupiamy się na innych aspektach naszej działalności. Wbrew pozorom dzieje się u nas nie mało. "Punching the Sky" to ciągle świeże wydawnictwo. Szykujemy się obecnie do trasy koncertowej, która będzie je promować, gdyż w tej materii pandemia Covid19 nieźle namieszała. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Jesteśmy bardzo podekscytowani faktem, że wreszcie będziemy mogli zaprezentować nowe utwory na żywo. Nie poświęcamy zbyt dużo czasu na tworzenie nowej muzyki. Nie piszemy cały czas. Bierzemy się za to dopiero wtedy, gdy uznamy, że nadszedł właśnie moment na wydanie nowego albumu. To jest dla nas najlepsza motywacja. Na obecną chwilę nie ma takiej potrzeby, gdyż zamierzamy bardziej skupić się na promowaniu "Punching the Sky" koncertami i ruszyć wreszcie w pierwszą trasę od kilku lat. Planujemy koncerty w miejscach, w których nigdy nie graliśmy wcześniej, co już samo w sobie jest ekscytujące. Polska jest jednym z nich. Druga sprawa to fakt, że skupiamy się obecnie również na promocji "Symbol of Salvation Live", więc na brak roboty nie narzekamy. Wywiady to fajna rzecz, ale bywa czasochłon-

na. Mamy już ustalone daty naszych koncertów. Nie podaliśmy ich na razie do publicznej wiadomości, bo nie wszystko jest jeszcze "klepnięte" na 100%. Mogę powiedzieć tylko tyle, że będzie to rok 2022. Szczegóły upublicznimy w swoim czasie. Mamy dobrego przyjaciela, który zajmuje się kręceniem filmów. Wraz z nim zamierzamy nakręcić film dokumentalny o Armored Saint. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z naszymi założeniami, ukaże się on jeszcze w 2022 roku. Ostatnią rzeczą, którą warto zaznaczyć, to fakt, że w przyszłym roku obchodzimy czterdziestolecie istnienia naszej kapeli i z tej okazji ukażą się ładne, winylowe reedycje trzech pierwszych albumów Armored Saint, do których niedawno odzyskaliśmy prawa. Dźwięk oczywiście będzie zremasterowany. Wydania te będą zawierały też parę niespodzianek. Myślę, że również wyjdą wersje CD, ale to winyle są dla nas priorytetem. Jak zatem sam widzisz dzieje się u nas niemało. Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Mam głęboką nadzieję, że spotkamy się na koncercie w Polsce. To ja Ci dziękuję. Miałem okazję grać w Polsce z Fates Warning i Anthrax. To były naprawdę wspaniałe chwile. Cieszę się, że będę miał okazję zagrać u Was z Armored Saint. Naprawdę kocham tu wracać. Miejmy nadzieję, że ten koncert będzie mógł się odbyć. To fakt. W Polsce na chwilę obecną są koncerty dozwolone czy całkowicie ich zakazali? Na dzień dzisiejszy (09.11.2021- przyp. red.) oficjalnego zakazu wydanego przez władzę nie ma, ale liczba zakażeń codziennie rośnie, więc powtórka z rozrywki jest całkiem realna. Ze względu na tą sytuację wiele zespołów decyduje się przekładać lub całkiem odwoływać zaplanowane występy. To trochę przykre, szczerze mówiąc. Jednak w zeszłym roku na jesień liczba zakażeń z tego, co pamiętam również rosła, a zaczęła spadać w okolicach lutego/ marca. Miejmy nadzieję, że tym razem też tak będzie. Obyś miał rację. Trzymaj się! Dzięki jeszcze raz. Na razie.

Foto: Travis Shinn

Bartek Kuczak

ARMORED SAINT

13


Obserwacje z wieży Jego głos można usłyszeć w wielu projektach i zespołach, ale tym najważniejszym, jak sam mówi, jest Watchtower. Ciężko się nie zgodzić z Alanem Tecchio, bo teksańska grupa to wyjątkowy twór na scenie muzyki metalowej. Szkoda, że od dłuższego czasu milczy, jednak wokalista zdradza, że trwają jakieś prace nad premierowymi kawałkami. Warto było więc przepytać Alana, bo rzucił trochę światła na to, w jaki sposób grupa działa, co da też pogląd dlaczego tyle czasu zajmuje im wydanie czegoś nowego. Miało być o Watchower i reedycji albumu "Control And Resistance", ale Tecchio okazał się bardzo otwarty i z chęcią szeroko opowiedział także o swojej muzycznej przygodzie i paru, myślę, ciekawych tematach… Zresztą, efekty poniżej! HMP: Cześć Alan! Świetnie, że zgodziłeś się udzielić paru odpowiedzi. Od razu zapytam - jak się miewasz w tych szalonych i dość przerażających czasach? Alan Tecchio: Dziękuję za taką możliwość. Na całe szczęście czuję się dobrze. Przechodziłem Covid we wczesnym roku 2020, przed lockdownami, ale przeżyłem. To faktycznie bardzo szalone czasy! Zespół Watchtower po wydaniu EP "Concepts Of Math: Book One" milczy. Od 2016 roku nie pojawiły się żadne dobre pomysły mogące zwiastować kolejny materiał i, skąd,

cie kolejny etap przemyśleń na temat algebry. Masz już jakiś zarys tego, o czym będzie "Księga Druga"? Żaden z tekstów niestety nie został jeszcze skończony. Mam trochę pomysłów, zgodnych z tym, co zespół zawsze podtrzymywał - dających szersze spojrzenie na to, co dzieje się w kraju i na świecie… Tak, jakby obiektywnie obserwować je z "wieży", z wysoka. Jest też kilka tekstów utrzymanych w podobnym klimacie, ale już autorstwa Rona i Douga. Chociaż może równie dobrze zostać wydany kompletnie odmienny materiał pod szyldem

Natomiast na rynku pojawia się kolejne wznowienie albumu "Control And Resistance". Na nim pojawiłeś się w roli wokalisty, razem z Ronem Jarzombkiem grającym na gitarze. Miło było znów wrócić do tamtego czasu z powodu tego wydawnictwa? Tak, z pewnością. Bycie częścią tej płyty było wspaniałe i możliwość obserwowania, jak znów zostaje wydana jest czymś bardzo wyjątkowym. Miałem szczęście być wokalistą w wielu zespołach, które kocham, ale Watchtower jest z pewnością najbardziej unikalną i interesującą grupą w jakiej kiedykolwiek się udzielałem. Mam wiele wspaniałych wspomnień z Berlina z okresu nagrywania tego albumu. To musiało być dla ciebie nowe wyzwanie. Wcześniej śpiewałeś w grupie Hades kawałki głównie heavy/power metalowe… To zdecydowanie nie było łatwe. Jason Mc Master pomógł mi z przesłuchaniem. Dał mi trochę rad w kwestii tego, jak śpiewać dopasowując się do ich nadludzkich zmian tempa i tonacji. Mimo wszystko to głównie Ron pomógł mi poruszać się po ich technicznych, muzycznych wodach. Gdy pracuję nad ich kompozycjami muszę głównie zapamiętywać partie poszczególnych utworów, a potem znaleźć sposób, żeby obniżyć trochę linię wokalu, by była bardziej przystępna dla słuchacza. Lubię myśleć, że to, co wnoszę do Watchtower, to linie wokalu i harmonie pomagające innym łatwiej przetrawić ich skomplikowaną muzykę. Kompozycja "Technology Incation" jest tego dobrym przykładem.

Foto: Watchtower

Jednak skupiasz się teraz tylko na Hades. To, co dzieje się w Watchtower, jest chyba głównie zależne od tego, co postanowią Rick i Doug? Hades właściwie też nie jest już aktywny. Tak - Doug, Ron i Rick bardzo chcieliby najpierw skończyć następne, "matematyczne" wydawnictwo i jeśli się na to zdecydują, z pewnością wrócę na pokład. Wracając do "Control And Resistance". Pamiętasz, jak przebiegała praca nad tym albumem? Gdy dołączyłem, płyta była już właściwie skończona, więc mój jedyny wkład, poza wokalem oczywiście, to dodanie kilku harmonii i melodii innych niż Jason (McMaster, wtedy już były wokalista). Harmonie na "The Fall Of Reason" są tego dobrym przykładem. Gdy dotarliśmy do Niemiec, od razu zajęliśmy się ostatnimi próbami przed produkcją, a potem poszliśmy prosto do studio ciąć kawałki.

do diabła, wzięła się matematyka? (śmiech) Ci goście - Doug, Ron i Rick - mieli w głowie ten matematyczny koncept od kiedy pracowaliśmy nad "Control and Resistance". Reszta piosenek, przewidywanych na płytę, jest już nagrana w wersji instrumentalnej i nagraliśmy też większość ścieżek perkusji. Jest to więc kwestia czasu zanim właściwie je skończymy, ale masz rację - w pewnym momencie prace utknęły w martwym punkcie. Mam nadzieję, że kiedyś doprowadzimy je do końca, ale nie jestem pewny kiedy. Tytuł daje jasno do zrozumienia, że zakłada-

14

WATCHTOWER

Watchtower. Gracie dość trudną muzykę… Alan, czy w tym można doszukiwać się powodu, dla którego tak ciężko o pojawienie się nowej płyty grupy? Właściwie nie jest to trudne, nawet, jeśli muzyka jest bardzo wymagającą rzeczą, czasem również dla słuchacza. To, o czym mówisz, ma więcej wspólnego z faktem, że zespół nie jest do końca aktywny. Wiesz, nie gramy prób… Staramy się jednak wrócić do formy i skończyć "Book 2". Na tym się teraz skupiamy i myślę, że skończenie go nie zajmie nam znów aż tak dużo czasu. No ale nigdy nic nie wiadomo…

Wznowienie zostało przygotowane przez Dissonance Productions. Czy oprócz nich były jeszcze jakieś inne wytwórnie ubiegające się o tę robotę i co zdecydowało, że jed nak postawiliście na Dissonance? Wznowienie tego było czymś, na co nie mogłem się nie zgodzić, bo po prostu nie miałem na to wpływu. Nie jestem nawet pewien kto ustalił to z Dissonance. Sorry, ale nie mam dobrej odpowiedzi na to pytanie! (śmiech). Wcześniej, w 2012 roku, reedycję robił Divebomb Records. Nie chcieliście, żeby wykonali po prostu dotłoczenie nośników, bo z tego co widać, ta i tamta nie mają żadnych dodatkowych nagrań?


Wybacz, ale znowu nie miałem z tym zbyt dużo wspólnego i nie pozostało mi nic innego, niż po prostu zgodzić się, by ta płyta znów wyszła. Niestety nie mamy żadnych dodatkowych kawałków, które moglibyśmy dodać jako bonus tracki. Nic mi nie wiadomo nawet o przyzwoitych nagraniach z koncertów, których moglibyśmy użyć w tym celu. A propo bonusów… Nie jestem ich zwolen nikiem, jeśli są w zbyt dużych ilościach, ale od Watchtower chętnie posłuchałbym więcej niż zakłada oryginalny album - coś stanęło na przeszkodzie, żeby dołączyć, na przykład, demo z 1987 roku "Instruments Of Random Murder"? To mogłaby być fajna rzecz do zrobienia, ale wydaje mi się, że wydali już masę rzeczy z wczesnych lat działalności z Jasonem w 2002 roku. Nazywało się to "Demonstration in Chaos" i myślę, że wszystkie kawałki z demo "Instrument" trafiły na tę płytę. Wydało ją Monster Records. Kolejny aspekt, który mnie ciekawi, to okładka. Skąd wziął się pomysł, żeby wykorzystać jako główny, motyw psa na łańcuchu, który oryginalnie był na rewersie? Cóż, Noise Records, nasza wytwórnia w tamtym okresie, dała nam do wyboru kilka różnych okładek. Spodobało nam się napięcie wyrażone poprzez smycz i psa. Mieliśmy nawet konkurs dla fanów, żeby wymyślili dla niego imię. Alan, pewnie czytasz i słuchasz tego pytania tysięczny raz, ale zdradź kiedy pierwszy raz pomyślałeś o sobie, że chcesz zostać profesjonalnym wokalistą? Gdy śpiewałem na moim pierwszym poważnym albumie z Hadesem w 1986. Nazywało się to "Resisting Sucecess" i otrzymałem wiele pochlebnych opinii na temat mojego głosu. Wydawało mi się, że stanę się wielkim, wpływowym wokalistą i będąc szczerym, trochę zadzierałem nosa. Później zaczęły się pojawiać negatywne recenzje, co spowodowało, że stałem się pokorny i na szczęście w efekcie zszedłem na ziemię. Doszedłem do wniosku, że wszystkie recenzje są takie same - i już w Foto: Watchtower

Foto: Watchtower

ogóle nie biorę ich pod uwagę! Chcę powiedzieć, że koniec końców to tylko opinia jakiegoś dziennikarza. Dlaczego miałbyś pozwolić komukolwiek wmówić sobie, że jesteś najlepszy czy najgorszy. Po prostu śpiewaj najlepiej, jak potrafisz. To moja filozofia, która od lat dobrze mi służy. Co więcej - mam taki typ głosu, który albo kochasz, albo nienawidzisz, więc… Niektórym się podoba, a inni nie mogą go znieść. Tyle. Od razu padło, że chcesz śpiewać czy miałeś kontakt z jakimiś instrumentami? Zawsze uwielbiałem śpiewać, już od dzieciństwa. Natomiast próby grania na każdym instrumencie, za który się zabierałem, wychodziły strasznie! (śmiech) Po prostu ssałem! Pamiętasz na kim się wzorowałeś, kiedy stawiałeś pierwsze kroki w tym fachu? Na pewno mój dobry przyjaciel, Sam Helsel, był kluczową postacią, która pomagała mi

przez pierwsze lata. Graliśmy razem w Prophecy i przez bardzo krótki okres także w Hadesie. Byłem bardzo wstydliwym nastolatkiem, a on mocno mnie wspierał i nieustannie motywował. Prawdopodobnie rzuciłbym śpiewanie, gdyby nie jego wsparcie w tym wczesnym okresie. Z tego co widzę, twoim pierwszym konkretnym zespołem był Hades, od 1985 roku jesteś tam wokalistą. Rozumiem, że wcześniej nie spotkałeś właściwych ludzi, z którymi warto było tworzyć kolektyw? Cóż, grałem z Samem w dwóch zespołach Akiron, a potem Prophecy, ale byliśmy wtedy dzieciakami. Swój pierwszy album nagrałem z Hadesem gdy miałem 19 lat. Później, pomijając Watchtower, śpiewałeś w kilkunastu grupach. Głównie klimaty power i progressive metal. Jak wspominasz udziały w tych projektach? Niektóre z nich, jak "Justice Of Fire" grupy Power były już napisane, wystarczyło, żebym je tylko zaśpiewał. W pewnym sensie byłem więc najemnym strzelcem. Nagrałem coś, z czego, jak do tej pory, została wydana tylko jedna piosenka, jakieś dziesięć lat temu z węgierską grupą Mind Mirrors. No ale tam musiałem napisać wszystkie teksty, melodie, harmonie i tak dalej... Śpiewałem też w Non Fiction i też pisałem to wszystko dla zespołu. Byłem członkiem Seven Witches przez dwie płyty i Jack Frost pozwolił mi napisać tam wszystkie partie wokalu. Obecnie mam zespół z dwoma Niemcami i jednym Amerykaninem. Nazywa się Level Fields i mamy jedno CD, "1104". W tym zespole również narzuciłem sobie obowiązek pisania tekstów, linii melodycznych i harmonii. Jednym z ciekawszych zespołów, z jakimi działasz aktywnie, to Mike LePond's Silent Assassins. Nagrałeś z Mike'm trzy albumy. To bardzo rozchwytywany człowiek. Jak się wam współpracuje? Byliśmy razem w Seven Witches i zapytał czy chciałbym być wokalistą w jego solowym projekcie. Byłem trochę zapracowany, bo zajmowałem się własnymi rzeczami, ale Mike

WATCHTOWER

15


pier czy online. Środowiska tego typu mnie przerażają i jestem w szoku, że tak to funkcjonuje. Przynajmniej tu, w Stanach, powoli zaczynamy przypominać komunistyczny kraj, w którym nie wolno ci wyrażać własnych poglądów bez bycia za to w jakiś sposób zaatakowanym.

napisał wszystkie teksty i linie melodyczne, co znacznie ułatwiło mi pracę. Bardzo swobodnie się z nim pracuje i pozwala mi upiększać wokale jak tylko chcę. To świetny człowiek i jeden z najlepszych basistów w świecie heavy metalu. Czerpiesz inspirację do tekstów nie tylko z matematyki (śmiech) ale i z bliższych metalowi klimatów, jak historia, mitologia, poli tyka czy sprawy socjalne. O czym pisać jest najciężej? Cóż, zostawmy mitologię LePondowi! Jest świetny w te klocki, to nie do końca moja działka. Polityka i socjologiczne obserwacje to prawdopodobnie moja ulubiona tematyka. Obecna sytuacja z wirusem jest trudna do opisywania, ale mam w głowie kilka luźnych pomysłów. To i polityka w Stanach Zjednoczonych to w dzisiejszych czasach bardzo delikatne kwestie. W świecie cancel culture, która może dopaść każdego, kto napisze coś, co się powszechnie nie spodoba, muszę być bardzo ostrożny z tym, co przenoszę na paFoto: Watchtower

Czy obecna sytuacja na świecie nie jest dla Ciebie dobrym tematem na kolejny album czy to Watchtower czy też z innym projektem? Jak najbardziej tak, ale jak już mówiłem, jestem w trakcie pisania kilku kawałków w tym stylu. Cały czas pracuję nad nimi zmieniając słowa, bo muszę być ostrożny, jeśli chodzi o sposób prezentowania moich opinii. Nigdy wcześniej się tak nie czułem i przyznam szczerze, że to ssie. Alan, jako że śpiewasz przez prawie całe życie, to na pewno wyrobiłeś sobie jakiś schemat pracy w studio. Chciałbym zapy tać, trochę też nawiązując do pytań o projek ty, w jakich bierzesz udział, jak radzisz sobie w studio co jakiś czas z zupełnie odmiennym stylem pracy każdego z zespołów? Mam w piwnicy bardzo małe biuro, taką budkę do nagrywania wokali, więc początkowo mogę pracować nad swoimi pomysłami u siebie. Kiedy mam już demo tego, co chcę zaśpiewać, rezerwuję czas w studio z moim inżynierem dźwięku i przychodzę dobrze przygotowany zarejestrować moje ostateczne partie. Home recording (nagrywanie w domu) to coś, w co wciągnął mnie Daniel Szabo z Mind's Mirrors i to najlepsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjąłem. Pozwala mi wystarczająco przygotować się do ostatecznej sesji nagraniowej i nie marnuję czasu w studio, próbując poszczególnych rozwiązań czy eks-

perymentując z czymkolwiek. Kiedy Alan Tecchio nie śpiewa, nie pisze nowych utworów ani nie jest w trasie to co zajmuje mu czas? Jestem mężem i ojcem dwójki nastolatków, więc ostatnio zajmuje mnie ich sportowa działalność. Mój syn to pływak i sam się w to wciągnąłem, żeby stać się tego częścią. Moja córka bierze udział w konkursach cheerleaderek i tym mniej lub bardziej zajmuje się żona. Głównie pracuję jako agent nieruchomości, który sprzedaje wyłącznie restauracje i hale cateringowe w Nowym Jorku i New Jersey. To spore wyzwanie podczas pandemii, ale daję radę. Jestem też zapalonym motocyklistą i uwielbiam jeździć na wszelkie przejażdżki. Większość wolnego czasu poświęcam jednak na pisanie książki z fotografem Frankiem Whitem, "Jersey Metal". Będzie częściowo autobiograficzna dla obu z nas, ale skupia się na wszystkim, co jest związane z heavy metalem w NJ od 1969 do dziś. Może się okazać, że podzielimy to na dwie książki, bo mamy ogromne ilości materiału do opracowania. Czy w związku z tym, że sytuacja z wirusem ulega lekkiej poprawie, fani Watchtower mogą się spodziewać zobaczyć grupę na jakichś koncertach w najbliższych miesiącach? To wątpliwe. Reszta mieszka w Teksasie, a ja jestem w New Jersey. Do tego nawet nie robią prób, więc przyszłe koncerty będą co najmniej problematyczne do zorganizowania. Jeśli miałbyś wybierać miejsca na koncerty, to gdzie najchętniej byś wrócił, a może chciałbyś dotrzeć ze swoją muzyką gdzieś, gdzie jeszcze was nie było? Z pewnością Europa. Tęsknię za fanami z Europy. Są zdecydowanie najlepsi! Chciałbym zagrać w miejscach, w których nigdy tego nie robiłem, jak w Południowej Ameryce, na Węgrzech i, oczywiście, w Polsce! Masz jakieś ulubione numery, które wprost uwielbiasz umieszczać w repertuarze koncer towym? Jeśli pytasz o Watchtower, powiedziałbym, że "Asylum", "The Fall of Reason" i "Control I Resistance". Tak, te z pewnością! No dobrze Alan, pora powoli kończyć, choć chętnie bym jeszcze poruszył kilka kwestii… Może następnym razem, przy okazji, na przykład nowej płyty Watchtower (śmiech)… Teraz jednak proszę o dobre słowo dla czytelników Heavy Metal Pages i fanów metalu w Polsce…! Dziękuję bardzo za możliwość udzielenia wywiadu. Życzę wszystkim zdrowia i dużo szczęścia. To wszystko dzięki wam! Dzięki serdeczne za wywiad i życzę zdrowia oraz powodzenia! Adam Widełka Tłumaczenie: Iga Gromska, Joanna Pietrzak

16

WATCHTOWER



Heresy part II Album "Heresy" z roku 1990 to ulubiony album wielu fanów Paradox. Nic więc dziwnego, że wieść o nagraniu jego kontynuacji "Heresy II. End Of A Legend" odbiła się w metalowym światku szerokim echem - tym większym, że za warstwę słowną odpowiadał Peter Vogt, jeden z autorów tekstów na "Heresy". Charly Steinhauer również nie zawiódł, opatrując historię wywiedzioną z pierwszej części świetną muzyką, gdzie power/speed/thrash metal przeplata się z bardziej epickimi partiami. Efekt końcowy zachwyca, a zespół, zdaje się już na dobre, odłożył plany muzycznej emerytury. HMP: W roku 2016 uczciliście 30-lecie powstania zespołu udanym albumem "Pangea", po czym znowu zrobiło się o Paradox cicho pewnie dlatego, że nie dysponowałeś składem, który mógłby zaangażować się w zespół w 100%? Charly Steinhauer: Skład z poprzedniego albumu "Pangea" składał się tylko z Tilena Hudrapa i mnie. Gus Drax i Kostas Milonas zostali zatrudnieni tylko do nagrania swoich partii na album i wykonali świetną robotę. Pó-

Blahy był impulsem do wzmożenia akty wności, trochę też pewnie na przekór pan demii i w sumie na kolejny jubileusz zespołu, tym razem 35-lecia? Pandemia nie dotknęła mnie aż tak bardzo, ponieważ w 2020 roku dniami i nocami pracowałem nad albumem. Powrót Axela był ważnym czynnikiem w tym procesie. Prywatnie jest on również moim najlepszym przyjacielem i przez lata utrzymywaliśmy stały kontakt. Już podczas tworzenia albumu "Pangea"

Foto: Paradox

źniej Tilen dołączył do U.D.O. i dlatego konieczne było stworzenie nowego składu. Najpierw spróbowaliśmy ponownie z oryginalnym składem z debiutanckiego albumu. Działało to całkiem nieźle przez kilka miesięcy, ale okazało się, że z różnych powodów nie będzie to miało przyszłości. To nie było to samo, co w latach 80. W 2018 roku basista Olly Keller, gitarzysta Christian Münzner i perkusista Axel Blaha powrócili do Paradox. Nie było jednak tak, że odpuściłeś, po prostu czekałeś na odpowiedni moment - powrót do Paradox pierwszego perkusisty Axela

18

PARADOX

powiedział mi, że chce znowu grać na perkusji, ale nie wiedział, czy będzie w stanie znowu pracować na dawnym profesjonalnym poziomie. Na "Heresy II. End Of A Legend" słychać, że potrafi to zrobić lepiej niż wcześniej. Ciężko na to pracował. Przypomnieliście sobie dawne czasy, lata kiedy mieliście przed sobą świetne perspek tywy, dzięki płytom "Product Of Imagination" i "Heresy", a gdy u progu lat 90. zmieniły się muzyczne trendy musieliście odpuś cić, bo nie było firm zaintreresowanych metalem, a słuchacze w większości też woleli

grunge? Zainteresowanie grunge na początku lat 90. sporo zniszczyło. Byłoby wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich gatunków metalowych, ale wszystkie wytwórnie skupiły się na zespołach grunge. Paradox nie był jedynym zespołem, który stracił wtedy kontrakt płytowy. Roadrunner Records była jedną z tych wytwórni płytowych, które były spragnione nowych zespołów, dlatego częściowo są winni tej farsy. Chwalebne lata 80. już minęły. Nie mogliśmy i nie chcieliśmy dłużej obserwować tego trendu, a potem zrobiliśmy sobie kilkuletnią przerwę, właściwie przestaliśmy więc cokolwiek robić we właściwym czasie. Później wydaliście siedem albumów, ale dla wielu fanów tym najciekawszym i najulu bieńszym jest koncepcyjny "Heresy" - skoro wróciły dawne wibracje pomyślałeś, że warto byłoby dopisać dalszy ciąg tej historii, choćby dlatego, że w roku 1990 nie mogliście nagrać całości, celując w czas trwania poje dynczego longplaya? Na pierwszy rzut oka widać, że dla fanów pierwsze albumy najbardziej cenionych przez nich uznanych zespołów stały się ich ulubionymi płytami. Na przykład, lubię "Bonded By Blood" Exodusa bardziej niż wszystko, co stworzyli później, nawet jeśli wydali świetne albumy. Inny przykład to Flotsam and Jetsam. Nowy album jest bardzo dobry, ale "Doomsday For The Deceiver" czy "No Place For Disgrace" są bezkonkurencyjne. W przypadku Paradox są to "Product Of Imagination" i "Heresy". Druga część "Heresy" nigdy nie była planowana i nigdy bym nie brał tego pod uwagę. Peter Vogt, który również napisał teksty na nasze dwie pierwsze płyty i z którym przez lata utrzymywałem kontakt, zasugerował mi tę historię w 2014 roku i zapytał, czy byłbym zainteresowany napisaniem do niej muzyki z Paradox. Od razu wiedziałem, że będzie to ryzykowne, jestem zwolennikiem tezy, że klasyki nie należy dotykać, ale historia Petera była po prostu zbyt dobra, by ją odrzucić. Jednak początkowo był to zły moment, ponieważ już wtedy pracowałem nad materiałem "Pangea". Utwory z tego albumu nie pasowałyby do koncepcji fabuły. Czekaliśmy więc aż do 2019 roku, zanim zaczęliśmy pisać muzykę do koncepcji tekstu. Skąd wybór tego właśnie tematu, 13-wiecznej krucjaty przeciwko Katarom? Pamiętam, że z racji opisywania tych krwawych wydarzeń musieliście nawet umieścić na okładce płyty informację, że bazujecie na fak tach, bo faktycznie taka rzeź Béziers mogła spędzić komuś co wrażliwszemu sen z powiek?


Pamiętam, że Peter Vogt chciał o tym wspomnieć na płycie. Ogólnie rzecz biorąc, pomysł napisania o Katarach wyszedł od Petera i jego brata Nigela. Kiedy pisali teksty do naszego debiutanckiego albumu "Product Of Imagination", obaj wciąż mieszkali w Niemczech. W 1988 roku przenieśli się na południe Francji i zainteresowali się historią swojego nowego domu. Po pewnym czasie zaproponowali nam wykorzystanie tego tematu na naszym drugim albumie, a my byliśmy podekscytowani i zgodziliśmy się na to. Największym paradosem wydaje mi się to, że wcześniej przez dość długi czas katarowie nikomu, może poza lokalnymi biskupami, nie przeszkadzali - gdy w grę weszły jednak kwestie polityczne i podporządkowanie południa Francji, ich dni były już policzone? Katarzy (zwani też Albigensami) byli najbardziej radykalnym, odrzucającym dogmaty nurtem średniowiecznego chrześcijaństwa. Głosili na przykład, że jedynym sposobem na zmazanie grzechów jest zostanie przyjętym do ich Kościoła. Kościołowi katolickiemu się to nie podobało i dlatego byli ścigani i poddani ostatecznej eksterminacji około 1400 roku. Autorami tekstów na "Heresy" byli wspomniani Peter i Nigel Vogtowie. Tym razem zwerbowaliście do prac nad "Heresy II. End Of A Legend" Petera - jak zareagował na wieść o tym pomyśle? Zgodził się od razu czy miał wątpliwości, na przykład takie, czy podoła po tylu latach takiemu wyzwaniu? Jak wspomniałem wcześniej, pomysł wyszedł od Petera. Nigel tym razem nie był w to zaangażowany, ale Peter miał w swoim archiwum jeszcze jedną historię na ten temat. Oczywiście po tylu latach nie lada wyzwaniem było dopasować do muzyki kolejną część, ale wyszło to znakomicie. Pracowaliśmy w taki sam sposób, jak przy pierwszej części. Część druga zaczyna się tam, gdzie kończyła się pierwsza? Można więc traktować "Heresy" i "Heresy II. End Of A Legend" jako dwa tomy jednej, większej całości, chociaż dzieli je aż 31 lat? To nie jest kontynuacja tej samej historii. "Heresy II - End Of A Legend" zawiera własną historię. W przeciwieństwie do "Heresy", która opiera się na prawdziwych wydarzeni-

Foto: Paradox

Foto: Paradox

ach, "Heresy II" jest opowieścią fikcyjną. Temat jest oczywiście bardzo powiązany. Tak więc w 1244 r. podczas oblężenia Montsegur, dwie grupy rycerzy miały za zadanie znaleźć "Skarb Katarów". Historia opowiada o niebezpiecznej podróży, jaką przeszły te dwie grupy, o wizjach, w którym dowiadują się o micie Jezusa Chrystusa, i że prawdziwym Mesjaszem był tak naprawdę Jan Chrzciciel. Wracając do pytania. Tak, kiedyś chciałbym mieć wspólne wydanie obu części. Mam nadzieję, że za jakiś czas to się stanie. Trudno było wam przestawić się na tryb pracy, gdzie każdy utwór musiał perfekcyjnie wręcz oddawać wymowę tekstu, a do tego stanowić całość z pozostałymi? Dużo wobec tego kombinowaliście, zmienialiście aranżacje, etc.? Skomponowanie muzyki do koncepcji historii zajęło mi pięć miesięcy. Peter dał mi trzynaście tytułów kompozycji, które musiałem przetworzyć. Nie było mi trudno skomponować utwory, ponieważ na szczęście nie zabrakło mi pomysłów, ale było to bardzo wyczerpujące, bo było dużo więcej pracy niż na "Heresy" z 1989 roku. Tym razem chciałem stworzyć więcej klimatu w poszczególnych kompozycjach. Najtrudniejsze było wypracowanie pod-

stawowych pomysłów, rozwijanie harmonii i tworzenie niezbędnego epickiego nastroju. "Heresy" z lat 80. było właściwie tylko konceptem tekstowym, a muzyka była czymś oddzielnym, tym razem teksty i muzyka są połączone. Efekt końcowy zaskakuje: nie tylko samą opowieścią czy też wielowątkowością samej muzyki, chociaż to wciąż stary, dobry power/thrash z domieszką speed metalu, ale też faktem, że to najdłuższy album w waszym dorobku, trwający ponad 75 minut? Z uwagi na ogromną liczbę utworów, wiedziałem że album będzie dłuższy niż zwykle i obawiałem się, że przekroczymy limit minut na płycie. Kiedy zaczynam pracę nad kompozycją, nigdy nie zwracam uwagi na to, jak długa ona będzie, ale czy jest dobra. Priorytetem zawsze jest to, aby utwory brzmiały tak, jak sobie to wyobrażam. Długość odgrywa tutaj podrzędną rolę. Fani też musieli czekać pięć lat na nowy album, a teraz dostają dużo muzyki. Domyślam się, że na ten moment jesteście bardziej niż usatysfakcjonowani i nawet gdyby miałaby to być ostatnia płyta Paradox, to wróciliście z tarczą: nawiązując do przeszłości zespołu, ale też proponując coś nowego, bardzo w dodatku ambitnego? Całkowicie się z tym zgadzam. Tym albumem, Paradox pozostawił po sobie ślad. Zawsze będziemy oceniani po dwóch albumach "Heresy". Niektórzy fani powiedzą później "ach, to ten zespół, który nagrał dwa klasyki "Heresy"...". Tak a propos, podtytuł "End Of A Legend" nie oznacza końca Paradox, a koniec serii "Heresy", nie będzie więc już trzeciej części. Z pewnością moglibyśmy teraz przejść na emeryturę. W całej naszej dyskografii nigdy nie wydaliśmy naprawdę złego albumu. Tylko kilka zespołów może to powiedzieć o sobie, ale wciąż mam w sobie zapał do stworzenia kolejnego albumu Paradox. Zakładam jednak, że na tę chwilę macie tak naładowane akumulatory, że ani wam w głowie rezygnować - tym bardziej, że do składu wrócili Christian Münzner i Olly Keller? Dokładnie tak to widzę, bo nie chodzi tylko o Charly'ego Steinhauera, ale o Paradox, w tym wszystkich członków zespołu. Jestem

PARADOX

19


szczęśliwy i dumny, że mogę pracować z tak wspaniałymi muzykami. Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi i znamy się od lat. W ciągu ostatnich trzech lat nie mieliśmy ani jednego nieporozumienia ani żadnej kłótni. Bardzo, bardzo dobrze ze sobą współgramy i dlatego nie ma potrzeby przechodzenia na emeryturę. To naprawdę ma sens. Koronawirus jednak nie odpuszcza, może więc być i tak, że koncerty znowu będą niemożliwe, co bardzo utrudni wam promocję nowego albumu? Niezupełnie, ponieważ Paradox nigdy nie był zespołem grającym długich tras. Wolimy grać pojedyncze koncerty lub na festiwalach, aby móc dotrzeć do jak największej liczby fanów. Jeśli pandemia potrwa dłużej, to poczekamy, aż się skończy. Jeśli tak się nie stanie, damy fanom nową muzykę. Nie uwierzysz, ile wywiadów udzieliłem do tej pory na temat nowego albumu. Zainteresowanie mediów nigdy nie było tak duże jak tym razem. Internet też pomaga rozpowszechniać naszą muzykę, więc na pewno nie zostaniemy zapomniani. Oczywiście brakuje mi osobistego kontaktu z fanami. Byłoby naprawdę wspaniale, gdybyśmy znów wrócili na scenę. Jeśli jednak wszystko będzie OK jak zamierzacie ułożyć selistę? Skoncentrujecie się na esencji materiału z "Heresy II. End Of A Legend", dopełniając go wybranymi utworami z "Heresy", żeby zaprezentować publiczności zarys całej historii, którą w całości będą mogli poznać w domu, z płyty bądź... z telefonu? Kiedy gramy koncerty, fani chcą usłyszeć jak najwięcej ze starego materiału i oczywiście im to prezentujemy. Gramy też poszczególne utwory z innych płyt. W zestawie nie powinno zabraknąć "Collision Course", a także "Infected" czy "Tales Of The Weird". Z nowego albumu powinny pojawić się kawałki takie jak "Escape From The Burning", "Mountains & Caves" czy "The Visitors". To powinien być dłuższy koncert. Przyznam, że wciąż podchodzę do tego całego streamingu niczym przysłowiowy pies do jeża, bo chociaż zdarza mi się słuchać muzyki w sieci, preferuję płyty, kompakty i kasety. Jesteś o kilka lat starszy ode mnie, więc masz

Foto: Paradox

pewnie podobnie? (śmiech) Tak, kupiłem wszystko podwójnie. Najpierw jako winyl, a potem jako format CD. Jeśli chodzi o streamowanie... Oczywiście dużo przyjemniej jest trzymać w rękach oryginalny produkt. Obejmuje to okładkę i wkładkę ze wszystkimi informacjami. Co do nielegalnego streamingu... Dla zespołów, które muszą żyć z muzyki jest on poważnym atakiem na ich istnienie. Mówimy o bezpośredniej kradzieży i grabieży. Dla Paradox jest to bardziej dodatkowa dystrybucja naszej muzyki, aby zyskać nowych fanów. Gówno mnie to obchodzi, ale prawdziwy fan kupi oryginał i nie będzie preferował streamingu. Niedawno z przerażeniem dowiedziałem się, że obecni nastolatkowie nie wiedzą już co to takiego płyta kompaktowa, a większość z nich nie ma na czym odtworzyć jej w domu, bo nawet w komputerach nie mają już napędów CD - znak streamingowych czasów? Zdecydowanie! To także znak dzisiejszego szybkiego tempa życia i powierzchowności. Rynek jest zalany przeciętną muzyką. Prawie nikt już nie poświęca czasu na życie z albumem. Ludzie chcą wszystkiego tak szybko, jak to możliwe. Dlatego nie widzę w przyszłości

żadnych nowych zespołów pokroju Metalliki, Iron Maiden, AC/DC, Kiss czy Motörhead. To początek końca. Złą rzeczą jest to, że często łapiesz się na takim stanie. Jestem tak niezmiernie szczęśliwy, że mogłem doświadczyć lat 80., ponieważ już nigdy tak nie będzie. Nie wszystko jest w dzisiejszych czasach złe, ale zdecydowanie nie jest już tak pięknie jak kiedyś. Z drugiej strony jednak młodzież wciąż chodzi na koncerty, kupuje koszulki - tyle, że zmienił się sposób dystrybucji muzyki i wystarcza im jej dostęp na wyciągnięcie ręki, ale bez konieczności gromadzenia fizycznych płyt - myślisz, że młodzi ludzie sięgną po "Heresy II. End Of A Legend", zaciekawi ich ta tematyka tak, jak waszych starszych fanów? Obawiam się czegoś przeciwnego, ale na szczęście jest wielu wiernych fanów Paradox, którzy to doceniają i poświęcą tyle czasu, ile potrzeba na dany temat. Jeśli historia nie dociera do nowych fanów, dotrze do nich najnowsza muzyka. Naszą poprzednią rozmowę zakończyłeś słowami, że chciałbyś podsumować karierę Paradox przekrojowym DVD - z tym końcem bym się zastanawiał, ale może naprawdę warto zarejestrować koncertowe wyko nania tego konceptu, bo to naprawdę byłoby coś wyjątkowego? DVD było tylko pomysłem, który miał być ostatnim wydawnictwem Paradox, ale jeszcze nie skończyliśmy grać i teraz nie wiem, czy to zrobimy. Byłoby też zdecydowanie za wcześnie na przedstawienie koncepcji "Heresy II..." w całej jej formie. Jeśli okaże się, że ten album będzie klasykiem, to będzie to coś, o czym moglibyśmy pomyśleć. Wtedy taki występ miałby sens. Wysiłek włożony w takie przedsięwzięcie byłby z pewnością bardzo, bardzo duży - w tej chwili wolałbym zacząć pracę nad kolejnym albumem. Zobaczymy, jak sprawy się rozwiną. Dzięki za wsparcie! Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Joanna Pietrzak

Foto: Paradox

20

PARADOX


Nigdy nie mieliśmy zamiaru być parodią Ooh Crikey, to znów oni! Lawnmower Deth, po trzydziestoletniej przerwie od nagrywania albumów i pop-punkowych eksperymentach w stylu "Billy", wracają do crossover-thrashowych i hardcore-punkowych korzeni, wynagradzając cierpliwość fanów prawie dwudziestoma nowymi utworami. Część z nich niektórzy szczęściarze mogli już usłyszeć na tegorocznej edycji Bloodstocku, a jeśli szczęście dalej będzie im dopisywało, na początku 2022, gdy "Blunt Cutters" będzie mieć swoją premierę, wybrane osoby zamawiające preorder dostaną wraz ze świeżym krążkiem również winylowy test pressing. To nie są jedyne niespodzianki, jakie przygotował zespół po tych wszystkich latach, udowadniając, że nie tylko wciąż zaskakuje, ale przede wszystkim nie traci niepowtarzalnego poczucia humoru (i nie ma się co dziwić, skoro to Brytyjczycy!). W naszej rozmowie nie zabrakło wspomnień z początku lat 80., autorefleksji i oczywiście… Kim Wilde. HMP: Wasza debiutancka płyta powstała w mniej niż tydzień, w Slaughterhouse Studios, z litrami piwa. Czy teraz, nagrywając "Blunt Cutter" ponad 30 lat później, mieliście podobny styl pracy? Może wybraliście inne alkohole, a może skręty? Gavin O'Malley: Wydaje mi się uczciwą odpowiedzią, że tym razem wypiliśmy ciut mniej alkoholu i o wiele więcej kawy. Ale zdrowa ilość piwa, wina, whiskey i cydru była mimo wszystko zamieszana w ten process. Nie chcielibyście palić blantów, o których śpiewamy, uwierzcie mi.

okazję udowodnić, że wciąż potraficie nagrać miażdżącą płytę! Z perspektywy czasu, żałujecie eksperymentów tego typu z przeszłości? Z Lawnmower Deth nigdy nie staliśmy w miejscu i mówiliśmy sobie: grajmy pop punk, thrash, czy cokolwiek. To wszystko tylko muzyka, którą nasza piątka powołuje do życia.

czesnych podgatunków, w którym chodzi głównie o zabawę? Zgadzam się, Municipal Waste są świetni i tak, słuchamy kilku zespołów podpadających pod tę kategorię. Footprints in the Custard i Raised by Owls to przykładowe dwa z nich i jesteśmy zachwyceni, że zagrają z nami na nadchodzącym świątecznym koncercie. To będzie zdecydowanie pamiętna noc. Czy nasi dobrzy znajomi Evil Scarecrow i może nawet Gamma Bomb też zaliczają się do tego nurtu? Jesteśmy z pokolenia, w którym nie istniało zbyt wiele podgatunków, po prostu jeśli coś jest dobre, to takie jest. Macie wrażenie, że dziś metal traktuje się bardziej poważnie, a może grający go ludzie nadal przede wszystkim dobrze się bawią?

Wiem, że Frank Zappa jest jedną z waszych największych inspiracji. On też miał w końcu świetne poczucie humoru, jeśli chodzi o łączenie go z muzyką. Co najbardziej lubicie w twórczości Zappy? W jakich aspektach kawałków Lawnmower Deth można, według was, najlepiej usłyszeć jego wpływ? Zgadza się, wielu z nas jest fanami Zappy. Dla mnie, osobiście, jeśli miałbym powiedzieć co doceniam w nim najbardziej, powiedziałbym, że to zależy. Frank jako gitarzysta i kompozytor, w porównaniu do czegoś w stylu "Watermelon In Easter Hay" kompletnie mnie rozwala! Uwielbiam też jego współpracę ze Stevem Vaiem, na przykład w "Stevie's Spanking" jest epicki gitarowy pojedynek między nim i bardzo młodym Dweezilem Zappą, nie wspominając już tekstu o pokrywaniu lubrykantem banana czy szczotki do włosów dla jakiejś panienki. "Yellow Snow" też zawsze będzie klasykiem. Wciąż staramy się nagrać cokolwiek, co będziemy mogli porównać z geniuszem Zappy, więc wyzwanie przyjęte. Zastanawiam się, skąd wzięły się wasze ksywki typu Koffee Perkulator czy Baron Kev von Thresh Meister Silo Stench Chisel Marbels? Zawsze były ikoniczne. Mr Flymo przywołał w swojej szopie czcigodnego demona Tsaclauqa i to on nadał nam te wszystkie ksywki.

Wszyscy mamy rozległe inspiracje i myślę, że to właśnie tworzy nasz zespół. Niczego nie żałujemy, a na "Billy" są kawałki, z których wciąż jesteśmy dumni i które do dziś gramy na żywo.

Miło widzieć, że wciąż siedzicie w thrashu po tych wszystkich latach. Wasz niespodziewany zwrot w stronę pop-punka na "Billy" nieszczególnie ucieszył fanów, którzy pokochali was za "Ooh Crickey…", a teraz macie

Po przesłuchaniu całego albumu miałam wrażenie, że dobrze wpasowalibyście się w podgatunek pizza thrashu w stylu Municipal Waste. Słuchacie współczesnego "party" lub "pizza" thrashu, jednego z niewielu współ-

Foto: Nick Parkes

Dla nas zawsze chodziło i będzie chodzić o dobrą zabawę. Bardzo podobał mi się bas na "Blunt Cutters"! Czy wpłynęły na niego wasze crust punkowe inspiracje? Zawsze inspirował nas punk i hardcore, więc cieszymy się, że doceniasz bas na naszej nowej płycie. Myślę, że naprawdę mocno się na niej przebija.

LAWNMOWER DETH

21


mam test pressingu, więc to naprawdę rzadka rzecz. Wasze kawałki są nie tylko zabawne, ale też satyryczne (tak, jak robił to Zappa!), komen tują na przykład sytuację polityczną. Minęło ponad 30 lat i wciąż jest masa rzeczy, które możecie wyśmiać czy skrytykować. Na czym chcieliście się tym razem najbardziej skupić? Pandemia też na to wpłynęła? Pomysły na niektóre rzeczy przychodzą w snach, jak "Swarfega". Albo wystarczy, że pomyśleliśmy o kimś tak wielkim jak NASA, kto mimo swojego nadęcia nadal nie wysyła na misje kosmiczne wystarczająco wielu kobiet, o czym opowiada "Space Herpes". W tych tekstach są genialne linijki, jedna z moich ulubionych pochodzi z "Now He's A Priest", gdzie Pete śpiewa "Listen to Venom, not going to heaven" (śmiech). Cieszę się, że do albumu będzie dołączona książeczka z tekstami, bo są przezabawne, no, przynajmniej dla nas. Pandemia nieszczególnie wpłynęła na tematykę, mieliśmy po prostu dzięki niej więcej czasu na pisanie kawałków. Foto: Nick Parkes

Jaka była reakcja fanów na wasze nowe kawałki, które zagraliście przy okazji występu na Bloodstocku w 2021? Wydaje mi się, że fanom naprawdę spodobały się nowe kawałki. Mamy szczęście mieć wspaniałą grupę hardcore'owych odbiorców. Mam nadzieję (i myślę, że już tak się stało), że "Raise Your Snails", "Deth, Maim, Kill" i "Into The Pit" będą ich ulubieńcami. Graliście na Bloodstocku trzy razy. Która edycja najbardziej wam się podobała? Wszystkie były niesamowite, więc trudno powiedzieć, ale pierwszy raz zawsze będzie wyjątkowy. Może główna scena w przyszłości okaże się najlepsza (nic nie sugerujemy, ale…). Nie jesteście już nastolatkami, więc patrzycie na świat z innej perspektywy. Niektórzy z was są już mężami i ojcami. Jak to jest być ojcem i jednocześnie nieszczególnie poważnym muzykiem thrash metalowym? (śmiech). Co jest bardziej hardcore'owe, wychowywanie dzieci czy granie thrashu?

(śmiech) Osobiście akurat nie mam dzieci, ale mogę powiedzieć, że w głębi duszy nadal mamy po osiemnaście lat. Po prostu nasze ciała są już stare i zniszczone. A możesz powiedzieć nam, jak dobrze wychować ślimaka? Lewa ręka - podnieść pięść. Prawa ręka - metal horns. Teraz położyć prawą na lewej. Oto idealny, metalowy ślimak. (całość jest nawiązaniem do jednego z kawałków na albumie "Raise your Snails" - przyp. red.) Poza muzyką, co najlepiej oddaje wasze poczucie humoru? Jesteście Brytyjczykami, którzy z niego słyną. Każdy kocha Monty'ego Pythona. Tak, Monty Python, Young Ones, Viz Comic oraz Derek i Clive. Czyim pomysłem było dorzucanie do zamówień preorderów wybranych szczęściarzy test pressingów winyli? To była decyzja wytwórni, czy wasza? Świetna sprawa. To wszystko dzięki wytwórni, nawet ja nie

Czy jest dla was coś, z czego nie wypada się śmiać? Jest trochę takich rzeczy, ale skupiamy się na obśmiewaniu tych, które możemy. Które kawałki sprawiły, że wybuchaliście śmiechem w czasie nagrań? Wydaje mi się, że to coś w stylu "Swarfega" lub "Goodnight Bob". Właściwie to "Space Herpes", nadal śmieję się jak idiota grając ten kawałek. Powstał ze zwariowanego geniuszu umysłu Chrisa Parkesa. Tylko Chris mógł wpaść na STD w kosmosie, "a cosmic S, T, Deeeee" (śmiech). "Good Morning Phil" i "Goodnight Bob" są ze sobą połączone (i pełne blastów), jaka jest ich geneza? Dlaczego nie zaczynają i nie kończą albumu? "Good Morning Phil" to typowy, krótki numer Lawnmower Deth, więc wydawało nam się, że najlepiej pasuje pośrodku tracklisty. "Goodnight Bob" to nasz hołd dla bliskiego przyjaciela. Mam przeczucie, że "Agency of C.O.B." było najtrudniejsze do skończenia, również ze względu na partie orkiestrowe, mam rację? To najdroższe dziecko Steve'a, ale raczej nie najtrudniejsze, bo dokładnie wiedział, co chce w tym kawałku osiągnąć. Podoba mi się vintage'owa stylistyka okładki, ale zastanawiam się, dlaczego znów nie zatrudniliście autora ikonicznej grafiki z waszego debiutu, Dana Seagrave'a? Tym razem chcieliśmy spróbować czegoś innego i za tę okładkę odpowiada Stu Brown. Nie mogliśmy niestety zdobyć praw autorskich do naszego pierwotnego pomysłu, ale jesteśmy zadowoleni z ostatecznego rezultatu. Prace Dana są świetne, ale obecnie już nas na niego nie stać.

Foto: Lawnmover Deth

22

LAWNMOWER DETH

Co zadecydowało o współpracy z Chrisem Clancym jako producentem płyty? Wydaje mi się, że zaproponowało go Cherry Red i gdy tylko usłyszeliśmy jego materiał, nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Chris zrobił cuda i wspaniale oszlifował nasze gówniane nagrania. Całość brzmi potężnie!


Czy Biff z Saxon w końcu wam wybaczył? Wiem, że kiedyś nieźle go wkurzyliście. Niestety nie wydaje mi się. Wszyscy uwielbiamy Saxon już od czasów nastoletnich. Biff, jeśli to czytasz, chcemy cię bardzo przeprosić. To, co powiedzieliśmy, nie miało na celu cię urazić. Byliśmy młodzi i głupi. Teraz jesteśmy starzy, ale wciąż głupi. Zaczęliście jako zespół-parodia (będąc równocześnie, oczywiście, dobrymi muzykami). Czy Bad News i Spinal Tap jakoś na was wpłynęli? Nawet wasz debiut przypomina nazwą ich albumy, "It is Lawnmower Deth". Właściwie nigdy nie mieliśmy zamiaru być parodią. Po prostu robiliśmy i nadal robimy to, co daje nam radość i pozwala się pośmiać. W naszych wczesnych latach działalności byliśmy zainspirowani Bad News i Young Ones razem z Motorhead i Venom. Złóż to w całość i wyjdzie ci Lawnmower Deth. Dlaczego chcieliście śmiać się akurat z thrashu, to dlatego, że zbyt wiele zespołów obśmiewało heavy metal? Próbowaliśmy grać thrashowe/hardcore crossoverowe rzeczy, ale przez nasz brak umiejętności brzmiało to jak parodia. Był jednak zespół, który to robił - Acid Reign. Jesteście przyjaciółmi, Kevin grał nawet w waszym zespole, czy jakoś na was wpłynęli, jako że zaczęli trochę wcześniej, niż wy? Swoją drogą Acid Reign też się reak tywowali, zastanawiam się, czy mieliście z tym coś wspólnego? Acid Reign to nasi dobrzy przyjaciele i Kev pojawia się nawet gościnnie na naszej nowej płycie. Ale za naszą reaktywację odpowiada Andy Copping, czyli facet odpowiedzialny za Download Festival. Zapytał, czy moglibyśmy się spotkać na potrzeby otwarcia koncertu Bullet For My Valentine w The Alexandra Palace w Londynie. Świat jest mały, bo okazało się, że Kev pracował w tym czasie jako ich gitarowy techniczny. Zgodziliśmy się i razem z Andym zaczęliśmy przygotowania do tego, co jak wtedy myśleliśmy, miało być tylko jednym gigiem. Gdy zeszliśmy ze sceny, Andy powiedział, że widzimy się na Download Festival za rok. Zaśmialiśmy się i stwierdziliśmy "ta, jasne, będziemy tam". A teraz proszę, jesteśmy tu gdzie jesteśmy i nagraliśmy nową płytę. Za wiele rzeczy musimy podziękować Andy' emu.

Foto: Lawnmover Deth

zgodziła się z wami współpracować po usłyszeniu waszej wersji "Kids in America"? (śmiech). Dobra, teraz na poważnie, dlaczego wybraliście akurat Kim spośród wszystkich tych ikonicznych kobiet z lat 80.? Kim, Ricky i cały zespół to kochani ludzie i bardzo łatwo się z nimi dogadać. W czasach bez internetu usłyszeliśmy w MTV "Kids in America" i uznaliśmy, że zagramy go w naszej, thrashowo-punkowej wersji. Okazało się, że Kim bardzo spodobała się ta wersja, bo zrobiliśmy z tego kawałka coś innego, swojego. Kto by pomyślał, nie? (śmiech). Ze wszystkich coverów jej spodobał się akurat nasz. Gdybyś powiedziała nam w latach 90., że nagramy z Kim świąteczną piosenkę i zagramy z nią i jej zespołem kilka koncertów, to pewnie zaśmialibyśmy się i powiedzieli, że nie ma opcji! Wystąpiła z nami na Download, a my z nią na Manchester. Co za akcja, takie doświadczenia są bezcenne. Ze wszystkich rzeczy, jakie przeżyłem w tym zespole, za tą jestem wdzięczny najbardziej.

Niewiele planujemy, ale z naszym zespołem nigdy nic nie wiadomo. Są jeszcze jakieś style muzyczne, które chcielibyście wypróbować w przyszłości? Próbowaliśmy jeszcze troche reggae i death metalu na "Ooh Crikey", a nawet zagraliśmy kiedyś glamowy koncert. Na nowym albumie jest też trochę Jap core'owych wokali. Wydaje mi się, że da się coś zrobić ze wszystkiego. Spójrz na Mr Bungle. Mieszają skrajne style bez żadnego wysiłku. Ostatnie słowa dla tych, którzy czekali wieki na wasz nowy album? Wiem, że brzmi to ckliwie, ale chcieliśmy naprawdę bardzo podziękować wszystkim fanom za wieloletnie wsparcie. Bez was jesteśmy tylko pięcioma, starzejącymi się gośćmi robiącymi hałas, grającymi ciotowate kawałki na trzech akordach. Kochamy was i mamy nadzieję, że nowy album spodoba się wam tak samo, jak nam.

A planujecie zaprosić równie niezwykłych gości na trasę promującą "Blunt Cutters"?

Iga Gromska

Opowiedz coś więcej o koncepcie stojącym za playlistą "Absolute Banging Metal \m/". Czyim pomysłem było stworzenie waszej osobistej metalowej "hall of fame"? Poza tym, świetnie się bawiłam przeglądając tytuły innych waszych playlist. Postrzegacie Spotify jako kolejne narzędzie do zabawy? Po prostu stwierdziliśmy, że fajnie będzie podzielić się z ludźmi tym, czego słuchamy, a może nawet pomóc im odkryć, kto śpiewa które kawałki. Jest w nas duch dawnych czasów, gdy wymieniało się kasetami. Wszyscy byliśmy częścią tej sceny. Teraz jest dużo łatwiej, jeśli chcesz posłuchać konkretnego wykonawcy, wystarczy, że znajdziesz go w internecie. W latach 80. to tak nie działało. Uwielbiałem dostawać taśmy z USA, Węgier, Szwecji czy reszty świata i poznawać nowe zespoły. Prawdopodobnie macie już dość ciągłych pytań o Kim Wilde, ale jakim cudem w ogóle

Foto: Lawnmover Deth

LAWNMOWER DETH

23


z nas miał swoje ulubione kawałki, które niekoniecznie pokrywały się z faworytami innych. Ostatecznie jednak, grając w zespole, trzeba czasem iść na kompromis. Na szczęście doszliśmy do porozumienia. Postawiliśmy na zróżnicowanie kawałków, i myślę, że wyszło to wszystkim na dobre.

My przeciwko światu Mark Osegueda, gardłowy Death Angel to to taki swojski, wesoły gostek. Niemal do każdej odpowiedzi przemycał jakiś żarcik, z którego obaj żeśmy się śmiali. A rozmawiać było o czym. Między innymi. O nowym wydawnictwie grupy zatytułowanym "The Bastard Tracks" będącego zapisem dość specyficznego występu grupy. Specyficznego co najmniej z kilku powodów. Jakich? Dowiecie się tego od głównego zainteresowanego. HMP: Witaj Mark. Właśnie na rynek trafiła kolejna płyta sygnowana nazwą Death Angel. Mowa tu o "The Bastard Tracks". Jest to zapis Waszego koncertu, który odbył się w The Great American Music Hall w Waszym rodzinnym San Francisco. Koncert ten był transmitowany poprzez streaming. Biorąc pod uwagę czasy, w jakich się to odby wało, pewnie długo nie trzeba było Was przekonywać. Mark Osegueda: Witaj kolego! Zgadłeś (śmiech)! Ten czas był zwariowany dla wszystkich i chyba całej branży dał porządnie w kość. My niestety nie byliśmy wyjątkiem (śmiech). Mimo tego całego zastoju próbowaliśmy sobie jakieś zajęcie znaleźć, co wydaje

Granie koncertu w dużej hali mając przed oczami same puste miejsca to chyba dość dziwne uczucie, nieprawdaż? Dziwne to mało powiedziane (śmiech). Przyznam, że wprawiające w lekkie uczucie dysonansu. Co prawda, z jednej strony odczuwałem niezwykła radość z faktu, że mogę wreszcie stanąć razem z resztą chłopaków na scenie, z drugiej zaś strony brakowało mi tych krzyków czy chóralnego śpiewania ze strony publiczności. Czasem miałem ochotę coś krzyknąć w stronę fanów stojących pod sceną, ale w ostatniej chwili się połapałem, że… tam przecież nie ma nikogo, kto mógłby mi odpowiedzieć (śmiech). Na kamerzystów w tej sytuacji za bardzo nie liczyłem, chociaż przyz-

Foto: Death Angel

się całkiem logiczne. Jednocześnie chcieliśmy dać coś też naszym fanom, za którymi naprawdę tęskniliśmy i których brak odczuwaliśmy najbardziej. Zebraliśmy się, podyskutowaliśmy o różnych opcjach i zgodnie doszliśmy do wniosku, że fajną sprawą będzie zagranie koncertu złożonego z utworów bardzo dawno niegranych przez nas na żywo oraz takich grywanych bardzo rzadko. Stworzyliśmy zatem setlistę złożoną z takich właśnie rarytasów. Wbrew pozorom wcale nie była to łatwa rzecz. Kiedy już dokonaliśmy selekcji, musieliśmy sobie poprzypominać te utwory. W niektórych przypadkach wręcz uczyć się ich od podstaw. Każdy z nas niestety musiał odrobić w swoim zakresie tą żmudną pracę domową. Myślę, że spisaliśmy się na piątkę (śmiech).

24

DEATH ANGEL

nam, że stanęli na wysokości zadania i klaskali po każdym kawałku (śmiech). Mimo wszystko uważam, że fajnie było zagrać ten show i pokazać go wszystkim naszym fanom i przyjaciołom, którzy naprawdę tęsknili za muzyką na żywo. Nie tylko naszą. W przyszłości jednak zdecydowanie lepiej mi się będzie występować, gdy będę miał przed oczami żywych ludzi (śmiech). Wcale się nie dziwię (śmiech). OK., wspom niałeś o kryteriach tworzenia setlisty tego występu, jednak jakby się nad tym zastanowić, to na dobrą sprawę bardzo duża część Waszych utworów je spełnia. Masz rację. Układanie tej setlisty do łatwych zadań nie należało. Wręcz przeciwnie. Każdy

Na promocję albumu wybraliście kawałek "Where They Lay", który faktycznie chyba już dość dawno nie był grany na koncertach. To prawda. Ostatnio na żywo graliśmy go chyba jakoś w okolicach roku 2010 po tym, jak ukazał się album "Relentless Retribution", a jeśli dobrze pamiętam, to nawet na trasie promującej tamtą płytę nie był on stałym punktem. Tym razem nie było dyskusja. Musiał być zagrany i tyle! (śmiech). Jeśli zaś chodzi o promocję, to zdecydawiliśmy się na "Where They Lay", bo na tym albumie brzmi on najbardziej "live" i zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych kawałków. Na "The Bastard Tracks" nie zabrakło coveru. Skąd pomysł, by sięgnąć akurat po "Falling off the Edge of The World" ze świetnej płyty Black Sabbath "Mob Rules"? To kolejna istotna kwestia. Bardzo zależało nam na oddaniu atmosfery prawdziwego koncertu Death Angel. Kiedy gramy jako headliner, zawsze mamy w zanadrzu jakiś cover. To już taka nasza tradycja, jeśli można tak to nazwać. Graliśmy już też utwory Black Sabbath z okresu, gdy ich wokalistą był Ronnie James Dio. Wiele razy sięgaliśmy po ich "Heaven and Hell". Ale nie tylko. Czasami graliśmy coś z repertuaru Kiss i innych podobnych kapel. Skąd pomysł akurat na "Falling off the Edge of The World"? Trzy albo cztery lata temu graliśmy świąteczny koncert w San Francisco. Zaczęliśmy od tego coveru i tłum zgromadzony pod sceną po prostu oszalał. Tak, jak mówiłem, chcieliśmy mieć na tym albumie przeróbkę cudzego utworu, by nadać temu koncertowi autentyzmu, a zgodnie z ideą, jaka przyświecała "The Bastard Tracks", wybraliśmy taki cover, który graliśmy jedynie kilka razy. Wybacz to oklepane pytanie, ale w tym miejscu chyba nie mam wyjścia i muszę je zadać (śmiech). Preferujesz bardziej Black Sabbath na wokalu z Ozzym Osbournem czy Ronnie Jamesem Dio? Oba te wcielenia kocham tak samo. Uwielbiam obu tych wokalistów, uwielbiam wszystkie nagrania, jakie popełnili z Black Sabbath. Jeśli miałbym natomiast wskazać swój ulubiony album w całej dyskografii tej kapeli, to mój wybór bezwzględnie pada na "Sabotage". Postać na okładce albumu dzierży klasyczne muzyczne nośniki jak płyty winylowe czy kasety magnetofonowe. Jesteś entuzjastą tych formatów? Pytam, gdyż ta moda na "retro" nie wszystkim muzykom się podoba. Nawet tym którzy grali już w latach osiemdziesiątych. Ja na pewno się do tej grupy nie zaliczam, gdyż jestem wielkim entuzjastą płyt winylowych. Cieszę się, że młodzi ludzie odkrywają na nowo ten nośnik. Kasety to inna sprawa. Nie kupuję ich choćby dlatego, że na tą chwilę nie mam w domu niczego, na czym mógłbym je sobie puścić. Jednak mimo wszystko i tak je lubię (śmiech).


Nie da się ukryć, że rządek kaset fajnie wygląda na półce. Dokładnie! (śmiech) Mam kumpli, którzy zbierają kasety i trudno mi się z Tobą nie zgodzić w tej kwestii. Natomiast jeśli chodzi o okładkę, to te winyle i taśmy znalazły się tam też z innego powodu. Symbolizują one nasze stare, zapomniane utwory, którym my na "The Bastard Tracks" przywracamy nowe życie. Słuchając tego albumu, nie mogę wyjść z podziwu, że po tylu latach ciągle jesteś w tak świetnej kondycji. Mam tu na myśli wokal. Jak Ty to robisz? Przede wszystkim bardzo Ci dziękuję za tą opinię. Drobiazg. Jednak bardzo miły (śmiech). Jak to robię? Po prostu staram się dbać o swój głos standardowo bez jakichś udziwnień. Nie piję w ogóle kawy. Zamiast tego piję herbatę albo czystą wodę. Kiedy ruszamy w trasę, zabieram ze sobą zapas herbaty i miodu. Poza tym nie palę papierosów i dużo ćwiczę. To właściwie jest podstawa. Jeśli nie wyrobisz sobie właściwej pracy strun głosowych i przepony, to wszystko inne tak naprawdę na nic się nie zda. Szczególnie jest to ważne podczas trasy, gdy narażasz swój głos na codzienny wysiłek. Na długich trasach staram się też ograniczać ilość wypowiadanych słów poza sceną do niezbędnego minimum (śmiech). Może się to z boku wydawać śmieszne, ale naprawdę świetnie wpływa na kondycję wokalną. Zależy mi na tym, gdyż na koncertach chcę dawać z siebie wszystko oraz chcę, by moja kariera wokalna trwała jak najdłużej. Serio nie pijesz kawy? Jak sobie w takim razie radzisz ze zmęczeniem i niedospaniem, które przecież są stałym elementem każdej dużej trasy koncertowej? Tak jak powiedziałem, piję dużo herbaty. Ona też zawiera kofeinę, a z własnego doświadczenia wiem, że pita w ogromnych ilościach potrafi dać naprawdę niezłego kopa (śmiech). Staram się też zawsze wysypiać, nawet jeśli warunki temu niezbyt sprzyjają, co na trasie często niestety się zdarza. Bycie wyspanym też ma dobry wpływ na kondycję wokalną, więc jest to jak najbardziej w moim interesie.

Foto: Death Angel

W przyszłym roku planujecie kolejną trasę z Exodus i Testament. Obejmie ona jednak tylko USA. Co z Europą i resztą świata? Nie zapomnieliśmy o Europie. W okresie letnim zamierzamy do Was zawitać na kilka letnich festiwali. Na niektórych będziemy headlinerem, na niektórych będziemy supportowali inne zespoły, co wcale nam w niczym nie przeszkadza. Mam nadzieje, że wszystko uda się doprowadzić do szczęśliwego finału. Trzymamy za to kciuki, bo naprawdę brakuje nam występów przed publicznością. Wy chyba naprawdę lubicie grać razem z tymi dwoma wspomnianymi kapelami. Mówisz o Testament i Exodus? Tak. Wiesz, my wszyscy razem jesteśmy dla siebie jak jedna wielka rodzina. Przyjaźnimy się od czasów, gdy byliśmy jeszcze nastolatkami. Kiedy schodzimy ze sceny, zawsze w garderobie jest wesoło. Mamy takie poczucie wspólnoty, które najlepiej oddają słowa "my przeciwko światu". To jest coś po prostu niesamowitego. Każda wspólna trasa to dla nas naprawdę wielkie przeżycie. Mam nadzieję, że jeszcze niejedna taka trasa przed nami. Ostatni Wasz wspólny koncert w Polsce pamiętasz?

Jasne! To było na początku 2020 roku. Wrocław? Tak, dokładnie. Niesamowity show, uwielbiam występować przed Waszą publicznością! Dajecie czadu. Kiedy scena thrashowa zaczęła się rozwijać w San Francisco, Ty byłeś jeszcze nastolatkiem. Jak patrzysz na te wydarzenia z dzisiejszej perspektywy? To były naprawdę wspaniałe czasy i uważam, że fakt, iż mogłem brać w tym udział to autentyczny dar od losu. Fajne w tym wszystkim było to, że cała ta społeczność była ze sobą autentycznie zżyta. Mogłeś iść na dowolny koncert thrashowy i mogłeś być pewien, że spotkasz tam wszystkich tworzących tą scenę. Każdy znał każdego. Byliśmy jedną wielką spójną ekipą. Jasne, był w tym wszystkim widoczny ten element współzawodnictwa. Jednak to była zupełnie zdrowa rywalizacja, które wszystkim nam pomagało się rozwijać i iść naprzód. Nikt nikomu nie podkładał kłód pod nogi. Nigdy nie zapomnę pierwszego koncertu, który grałem z Death Angel. To był 26.11.1984 i graliśmy przed Megadeth. Grał z nimi wtedy gościnnie Kerry King. Później była trasa ze Slayerem promująca ich album "Hell Awaits". Ogolnie z tamtego okresu mam masę niezapomnianych wspomnień, które już zawsze ze mną pozostaną. Śledzisz zapewne poczynania młodych kapel thrashowych. Uważasz, że mają dziś łatwiej, niż Wy w latach osiemdziesiątych? Jasne. Jest kilka młodych kapel, których nagrania naprawdę lubię. Mam tu na myśli takie grupy jak na przykład Lost Society. Czy mają łatwiej, to zależy akurat od tego, na który aspekt ich działalności spojrzymy. Na pewno mają dużo więcej udogodnień, jeśli chodzi o promocję i dotarcie do potencjalnego odbiorcy. Internet zdecydowanie takie rzeczy ułatwia. Uważam, że starsze zespoły uprawiające dany gatunek powinny wspierać te młodsze. Jakby nie stara gwardia thrashu, to by ich nie było. Z drugiej strony młodzi thrasherzy przyciągają do sceny młodszą publikę, która z czasem pozna takie kapele, jak Death Angel. Jak sam widzisz, występuje tu wzajemna pomoc. Nawet jeśli jest ona mimowolna.

Foto: Death Angel

DEATH ANGEL

25


NWOBHM było ruchem kulturowym a nie gatunkiem muzycznym Gitarzysta i wokalista Vardis, Steve Zodiac, z pierwszej ręki przekazał nam, jak to było z brytyjskim heavy metalem na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. "Nie uważam się za kogoś innego niż autora piosenek, który gra Rockn'Roll na gitarze (…) Inni robili swoje a my dobrze bawiliśmy się boogie".

Macie stały skład od 2009 roku. Co sprawia, że ciągle wytrzymujecie ze sobą tyle czasu? (śmiech) Po prostu nauczyliśmy się wzajemnie siebie tolerować (śmiech). To jest najistotniejsza rzecz, jeśli chcesz grać w zespole i nie zwariować (śmiech). Death Angel to kapela tworzona przez pięciu ludzi o pięciu różnych osobowościach, które muszą się zgrać. Kiedy przyjmowaliśmy do zespołu nowe osoby, patrzyliśmy nie tylko na to, czy dany kandydat jest świetnym muzykiem, ale też na to, jakim człowiekiem jest prywatnie. Myślę, że ten skład jeszcze ma wiele do pokazania. Trzymamy się razem, bo cały czas gdzieś z tyłu głowy migota nam hasło "my przeciwko światu" (śmiech). Tolerancja tolerancją, ale chyba nie chcesz mi wmówić, że u Was zawsze jest różowo i nigdy nie ma żadnych spin między poszczególnymi członkami kapeli (śmiech). Spiny i kłótnie są czymś jak najbardziej naturalnym, kiedy pracuje się w grupie. Zdarzają się one w każdej paczce przyjaciół (śmiech). Jesteś także autorem tekstów, który czerpie inspiracje z otaczającego świata. Do jakich wydarzeń dziejących się obecnie chciałbyś kiedyś nawiązać w swoich lirykach? Ja cały czas piszę o bieżących wydarzeniach. Uważam, że styl muzyki, który uprawiamy, wymaga właśnie takiego przekazu. To nie jest wesołe granie. W tekstach skupiam się na rzeczach z otaczającego nas świata, które mnie wkurzają i irytują. Staram się jednak nie robić tego w sposób bezpośredni. Chcę, by słuchacz zawsze miał chociaż lekko uchyloną furtkę na własną interpretację.

HMP: Jak wspominasz atmosferę brytyjskiej sceny heavy metalowej 1980 roku? Steve Zodiac: Cóż, do 1980r. koncertowaliśmy w całej Wielkiej Brytanii przez 3-4 lata, wyjeżdżając w trasy z naszego rodzinnego miasta - Wakefield, West Yorkshire. Wielka Brytania była trudnym miejscem dla zwykłych ludzi w latach 70.: bezrobocie wysokie, zarobki niskie, a perspektywy ponure, ale scena muzyki na żywo pojawiała w większych ośrodkach miejskich w całym kraju. Była to ucieczka zarówno dla artystów, jak i dla publiczności. Występowaliśmy, ile się dało. Na 100 MPH Tour w 1980r. graliśmy w Manchester Denton Leisure Centre i Cedar Ballroom w Birmingham. Na północy kraju scena była nieco bardziej podzielona na kapele ze wschodu oraz z zachodu. Niemniej - Liverpool, Manchester, Leeds i Newcastle pełniły funkcję ważnych przystanków na każdej dużej i małej trasie. Graliśmy często też w Birmingham i w Midlands, ale tam cierpieliśmy / korzystaliśmy (w zależności, jak na to spojrzeć) z powodu "syndromu półfinałowego Pucharu Anglii". Stafford, Wolverhampton i Brum były dobrze skomunikowane z północą i z południem, więc zwykle przyciągały większe tłumy przyjezdnych. W 1979 roku przenieśliśmy się do Londynu, który znajdował się w samym sercu branży - wiesz, wszystkie wytwórnie i wydawcy. Stanowiliśmy rock'n'rollowe trio z Wakefield, które potrzebowało występować w londyńskich klubach, żeby mieć jakiekolwiek szanse na sukces w muzycznym biznesie. Pierwszy kontrakt płytowy podpisaliśmy po tym, jak zagraliśmy w Music Machine w Camden. Historia heavy metalu jest podatna na stron niczość tego, kto ją opowiada. Co, Twoim

Pracujecie już nad następcą "Hominicide"? Dwa lata od jego premiery już powoli mija… I tak, i nie. Skłamałbym, gdybym stwierdził, że kompletnie nic w tym kierunku nie robimy, bo mamy szkice kilku utworów. Oczywiście wymagają one dopracowania i trzeba nad tym przysiąść, ale na chwilę obecną nie jest to nasz priorytet. Na to przyjdzie odpowiedni czas. Obecnie skupiamy się na promocji "Hominicide". To właśnie jemu chcemy poświęcić zbliżającą się trasę. Wiesz, promowaliśmy go już, ale niestety Covid nam przerwał tą trasę, przez co czujemy ogromny niedosyt i potrzebę nadrobienia strat. Zatem do zobaczenia na którymś z koncertów. Kiedyś tam (śmiech). Jak będzie tylko okazja, zawitamy do Polski! Trzymaj się! Bartek Kuczak

26

DEATH ANGEL

Foto: Vardis

zdaniem, jest najsłabiej rozumianym lub najbardziej przeinaczanym aspektem historii heavy metalu? Tzw. "Historia Heavy Metalu" jest w dużej mierze fikcją, która istnieje tylko w umysłach dziennikarzy próbujących nakreślić granicę między tak szalenie różnymi aktami twórczymi, jak np. Black Sabbath, Deep Purple, Motörhead, Judas Priest i Iron Maiden. Swoją narrację nazywają liniowym postępem a następnie naginają poboczne odgałęzienia gatunku, aby mieściły się na ich skali. W latach 70. prawie nigdy nie słyszałeś określenia "heavy metal", a jeśli już, było ono wymienne z "heavy rockiem" lub "muzyką heavy". Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu była ruchem kulturowym, a nie gatunkiem, z mnóstwem młodych zespołów o różnych wpływach, tworzących różną muzykę. Tylko ludzie, których wtedy nie było, chcą nadać temu wspólną szufladkę. Posłuchaj nagrań, mieszczą one już w sobie całą historię. Które heavy metalowe zespoły z UK miały w Twoim odczuciu potencjał, aby stać się trzecie po Black Sabbath i Judas Priest, ale nie osiągnęły sukcesu, na jaki zasługiwały? Czy wpisałbyś Vardis na taką listę? Gdybyś zapytał Halforda, nie sądzę, by nawet on powiedział, że Jusas Priest zostało drugim Sabbathem. Nigdy nie umieściłbym Vardisa na tej liście, gdyż muzycznie i estetycznie to nie było to, co chcieliśmy osiągnąć. Od najmłodszych lat interesowałem się wszystkimi rodzajami muzyki, nie będąc zbyt świadomym gatunku, a ponieważ chciałem stworzyć własną ich fuzję, nie sądzę, aby Vardis pasował idealnie do jakiejkolwiek jednej kategorii. Nie chcę komentować sukcesów ani po-


rażek innych zespołów. Jedyne, co powinno nas interesować, to odpowiedź na pytanie, czy wykorzystywano pełen potencjał muzycznych talentów. A jak było z realizacją Waszego potencjału? Nasza reputacja została zbudowana dzięki energii występów na żywo, więc od pierwszego zjazdu powrotnego Vardis w 2014 roku nosiłem się z zamiarem reedycji "100 MPH". Celem było uchwycenie tego intymnego charakteru klubowego show na płycie na żywo, a "100 Club" był jedynym dużym klubem w Londynie, w którym nigdy wcześniej nie grałem. Chciałem tam stąpać po deskach, na których pocili się Chuck Berry, BB King, Muddy Waters, Sex Pistols i The Rolling Stones. Rok 2020 był 70. rocznicą "100 Club" i 40. rocznicą "100 MPH", więc gwiazdy na niebie wydawały się wyrównywać. Piosenka "100 MPH" jest zawsze najbardziej pożądana przez fanów na koncertach, więc pomyślałem, że to będzie okazja, by zagrać ją po raz pierwszy od 1986 roku! Co czyni "100 MPH" jedną z najbardziej ekscytujących koncertówek najgorętszego okresu NWOBHM? Nie będę porównywać tego nagrania z koncertówkami innych zespołów, ale myślę, że ten album trafił w gusta tak wielu ludzi i nadal jest dobrze pamiętany, ponieważ spędziliśmy wtedy cztery lata w trasie i doskonaliliśmy nasze rzemiosło, energetyzując tłumy, a następnie sami karmiąc się tą energią. Fani byli absolutnie szaleni, przynosząc swoje banery domowej roboty, kurtki Vardis i zdzierali swoje ubrania w mosh pitcie. Niemal jak tłum piłkarski... Więc uchwycenie tego na płycie było naturalnym punktem wyjścia. Odkryliśmy już, że swobodna improwizacja jest integralną częścią Vardisa i to po części dlatego nasz album tak silnie nawiązuje do przeszłości. Przypuszczam, że przynajmniej 20% "100MPH@ 100Club" to improwizacja. Oczywiście piosenki mają fundamenty, które musimy precyzyjnie uderzyć z impetem, ale kiedy wszyscy jesteśmy w rytmie, pozwalamy się "zrelaksować", cieszyć chwilą i pozwolić muzyce działać na nas w taki sam sposób, w jaki działa na publiczność. Każdy występ na żywo Vardis jest inny. Nigdy nie gramy dwa razy w ten sam sposób, nawet na próbach. Co oznacza nazwa Vardis? Imię jakieś dziewczyny? Czy usunęliście człon Quo z oryginalnej nazwy Quo Vardis (źródło: Metal Archives) po to, aby ludziom łatwiej skandowało się Vardis na koncertach? Imię dziewczyny po polsku? Nie wiedziałem o tym, mógłbyś nas przedstawić? Nasza pierwotna nazwa brzmiała Quo Vadis, po łacinie "dokąd idziesz?", czego dowiedziałem się z filmu z 1951 roku z Robertem Taylorem. Podobało mi się, bo jako dziecko czułem się trochę zagubiony! Przed naszą pierwszą EPką postanowiłem dodać "R" i porzucić Quo, ponieważ może istnieć tylko jedno "Quo". W Waszym Facebookowym opisie ("About") napisaliście: "Hard rockowy Vardis zachował unikalny ciężki groove". Co to właściwie oznacza "ciężki groove" w muzyce hard rock owej? Które spośród Waszych utworów są dobrym przykładem tego terminu? Jak to się ma do muzyki bluesowej? Czy "heavy groove" pojawił się w hard rocku za sprawą blue -

Foto: Vardis

sa? Ciężka muzyka była wszędzie wokół nas we wczesnych latach 70., nawet na listach przebojów. Zespoły takie jak T Rex, Slade i Bowie z epoki Ziggy'ego miały na nas spory wpływ - wyobraź sobie rockowców tańczących w szybkim tempie, w rytm ciężkiego rocka, niemal boogie-woogie pop z lat 50., jak Little Richard czy Fats Domino. To jak najbardziej naturalne, że następne pokolenie muzyków rockowych przeniosło ten ciężar w różne muzyczne kierunki lat 80. Natomiast my po prostu dobrze bawiliśmy się z boogie. Groove w "Living Out of Touch" z "100 MPH" i "Boogie Blitz" z "Quo Vardis" są dobrymi przykładami. Co skłoniło Cię do nazwania swojej kompi lacji z 1981 roku "Metal Power"? Czy pró-bowałeś przekraczać granice "typowego" heavy metalu i stać się szybszym, głośniejszym, cięższym od wszystkich innych? I wreszcie, czy uważasz się za autora terminu "power metal"? Nie, to nie było stwierdzenie o sile naszej muzyki w stosunku do kogokolwiek innego. Myślę, że wytwórnia wymyśliła ten tytuł, ale nie pamiętam na pewno. W tamtym czasie nie uważałem nas za zespół heavy metalowy, tak jak jesteśmy teraz określani, więc nie próbowałem świadomie przesuwać granic gatunku. Myślę, że fani powodowali, że graliśmy głośniej i szybciej: zwykłem mawiać: "Czy jest dla was wystarczająco głośno?" Krzyczeli "Nieee", a potem "Czy to dla was wystarczy szybko?" a oni krzyczeli "Nieeeee", więc graliśmy głośniej i szybciej, dopóki ich nie powaliliśmy, a oni mogli tylko wiwatować, gdy zadałem im te same pytania później! Nie uważam się za kogoś innego niż autora piosenek, który gra rockn'roll na gitarze. Jak powiedział Vernon Presley: "powinieneś zdecydować, czy zostać gitarzystą, czy elektrykiem, ale nigdy nie widziałem gitarzysty, który byłby centa wart". Dlaczego Vardis rozpadło się w 1986 roku? Czy scena heavy metalowa straciła swój rozpęd w Wielkiej Brytanii po 1986 roku? Rozdzieliliśmy się w 1986 roku, ponieważ przez poprzednie dwa lata byliśmy uwikłani w prawne batalie z byłym zarządem, który okradł nas na dużo pieniędzy i praw do produkcji i w związku z tym prawie w ogóle nie graliśmy na żywo. Większość brytyjskiego biznesu mu-

zycznego była prowadzona przez wyzyskujących kretynów, którzy byli w nim albo dla ego, albo w celu wykorzystania talentu lub (najczęściej) z obu powodów. Album "Vigilante" był czymś w rodzaju pożegnania: "pierdol się". Nie chciałem być częścią przemysłu muzycznego, którego gówno obchodziła muzyka i muzycy. Cieszę się, że większość z tych ludzi nie żyje lub jest niedołężna, kiedy wydajemy nasz drugi album w tym stuleciu. Czy jesteś w pełni zadowolony ze swojego albumu "Red Eye" (2016)? Ile piosenek skomponowałeś dla jego następcy? Nie, nie jestem w pełni zadowolony z "Red Eye". Album nie został ukończony w 100% tak, jak sobie wyobrażałem, ponieważ Terry Horbury coraz bardziej chorował w studiu i tragicznie zmarł podczas miksowania albumu w 2015 roku. Ten smutek przyćmił wszystko, gdy ja i Joe Clancy skończyliśmy album jako hołd dla niego. Terry miał taki słodki głos, naprawdę żałuję, że nie mogliśmy zaśpiewać z nim więcej chórków. Jestem dumny z finalnego produktu, nie zrozum mnie źle, ale nigdy nie powiem, że jestem "zadowolony". Jest wystarczająco dużo nowych piosenek napisanych na dwa kolejne albumy, ale ja skupiam się na tym, żeby wrócić do grania na żywo w przyszłym roku. O albumach studyjnych pomyślę później. Jak aktywni artystycznie są ostatnio członkowie Vardisu? Byliśmy tak szczęśliwi, że na kilka dni przed zamknięciem znaleźliśmy nagrania w puszce na nowy album, iż nie potrzebowaliśmy dodatkowej motywacji, aby spędzić czas na doskonalenie "100MPH@100club". To podwójny album, więc mieliśmy 2 godziny nagrań do miksowania i masteringu, a dzięki wszystkim narzędziom internetowym ja i Joe mogliśmy współpracować między Newcastle w Anglii i Zervos, moim studiem w Grecji. Przekopałem się też przez archiwa i zebrałem kilka rarytasów, singli i stron B do projektu retrospektywnego. Ja, Joe i Roly mieszkamy bardzo daleko od siebie, a podróżowanie jest niemożliwe, więc nie byliśmy w stanie spotkać się od ponad roku. Trzymamy kciuki, że już niedługo się spotkamy, a w 2022 roku Vardis będzie ponownie koncertował i nagrywał. Sam O'Black

VARDIS

27


Tak długo jak żyjemy, będziemy pisać muzykę! Ależ gaduła z tego Davida! Naprawdę ten wywiad mógłby być dwa, albo nawet trzy razy dłuższy i byłby tak samo ciekawy. No ale nie zawsze wynika to ze stażu, ale z wnętrza. W przypadku gitarzysty The Rods jednak długość życia w świecie hard/heavy metalowym zgrabnie łączy się osobowością. Mimo, że ten wywiad przeprowadziłem korespondencyjnie, to odniosłem wrażenie, że jest strasznie miłym gościem. Cierpliwie odpowiedział na pytania, w ciekawy sposób odniósł się też do poruszonych kwestii. Czasem też mówił, co ważne, za wszystkich w zespole. Pokazuje to, jak mocne więzi spajają tę grupę i rozwiewa wątpliwości, dlaczego budzą tak dobre emocje. To był dla mnie zaszczyt i przyjemność! Przed Wami sam David "Rock" Feinstein! HMP: W związku z tym dość ciężkim i niepewnym czasem, w którym przyszło nam egzystować, chciałbym zapytać czy odczułeś jakoś mocno całą tą sytuację, czy zdrowie Twoje i chłopaków z The Rods nie zostało wystawione na próbę? David "Rock" Feinstein: Cóż, na szczęście radzimy sobie naprawdę dobrze, zwłaszcza w kontekście tego, co obecnie dzieje się na świecie. Przy czym, każdy dzień to niewiadoma. Nie możesz być pewien, co przyniesie jutro. No i tak sobie żyjemy: dzień po dniu. Dzięki za troskę! Nie ma co też rozmawiać o mało przyjem nych sprawach kiedy są tematy znacznie ciekawsze! Pewnie domyśliłeś się, co może być pretekstem do wywiadu… Tak, tak, to najnowsze reedycje wczesnych płyt The Rods przygotowane przez High Roller Records.

świetne wznowienia? Carl i ja od zawsze chcieliśmy wznowić nasze stare albumy. Zainteresowanie ze strony High Roller Records przyszło w idealnym dla nas momencie. Jak już wspomniałem, spisali się na medal i umożliwili fanom zdobycie kopii albumów, które od dawna były nieosiągalne. Czy od razu byliście skłonni ku High Roller Records czy dopiero po jakimś czasie zapadła decyzja i kogo jeszcze braliście pod uwagę do tej pracy? Inne wytwórnie też były zainteresowane wydaniem tych albumów, ale uznaliśmy, że High Roller zrobi to najlepiej. No i, jak widać, nie przeliczyliśmy się! Masz jakieś ciekawe wspomnienia związane z pracą nad tymi wydaniami czy wszystkim zajęła się High Roller Records i wy zobaczy-

su! David, muszę zapytać - co spowodowało, że w ogóle powstało The Rods? Cóż, początkowo The Rods było dla nas tylko sposobem na zarabianie na chleb graniem w klubach. Nie planowaliśmy nagrywania płyt, jeżdżenia w trasy koncertowe i tego wszystkiego, co się z tym wiąże. Ponieważ jednak Carl i ja jesteśmy zapalonymi kompozytorami, zaczęliśmy więc pisać utwory, nagrywać je, a koniec końców wytwórnia zaproponowała nam kontrakt. Tak to było. Każdy muzyk ma swoje wzorce, swoich idoli. Kto więc inspirował młodego Davida Feinsteina by był coraz lepszy? Sztukę gry na gitarze zacząłem zgłębiać w czasach, kiedy grałem na gitarze rytmicznej w zespole Ronniego. Najbardziej zainspirowali mnie Jeff Beck, Richie Blackmore, Jimi Hendrix, Pete Townsend i wielu innych. Nadal uważam ich za swoich idoli. Nie mogę też odmówić sobie zapytania o Elf. Jako kuzyn Ronniego Jamesa Dio grałeś tam z nim na gitarze. Jak wspominasz tamten czas? Granie z Ronniem było niesamowitym doświadczeniem! Elf był kapitalnym zespołem, a też same czasy były wyjątkowe. Wszyscy tworzący zespół muzycy byli parę lat starsi ode mnie, ale to Ronnie szczególnie mi imponował. Traktowałem go jak starszego brata, choć byliśmy tylko kuzynami. Przeżyłem z Elf wspaniałe chwile, których nigdy nie zapomnę. Czy przez późniejsze lata utrzymywałeś kontakty z Ronniem, rozmawialiście na temat waszych zespołów - Dio i The Rods? W ostatnich latach życia Ronniego byliśmy ze sobą blisko. Odwiedzałem go w Los Angeles i nocowałem w jego domu. Rozmawialiśmy o muzyce, sporcie i życiu tak w ogóle. Myśleliśmy o zorganizowaniu reaktywacji Elf i zaczęliśmy pracować nad nowymi kawałkami. Ronnie nawet chciał grać na basie, tak jak kiedyś. A muszę dodać, że był świetnym basistą! Naprawdę, to były cudowne chwile, których nigdy nie zapomnę. A gdyby zaproponował Ci w latach 80. dołączenie do swojego zespołu, zgodziłbyś się? Jakoś na początku lat 90. Ronnie zaproponował, żebym dołączył do jego solowego zespołu. Naprawdę chciałem, ale wówczas moje życie osobiste i inne obowiązki nie pozwoliły mi przyjąć jego propozycji. To była bardzo trudna decyzja, ale musiałem się z nią zmierzyć.

Foto: The Rods

Jesteś zadowolony z końcowego efektu? Tak, wznowienia wydane przez High Roller są kapitalne! Świetnie się spisali i jesteśmy z nich bardzo dumni. Zasłużyli na najwyższe słowa pochwały. Produkt końcowy prezentuje się rewelacyjnie! Reedycje płyt The Rods bywały na rynku bardzo rzadko. Pierwszą płytę kupić na kompakcie było niemożliwością, chyba, że był to pirat. David, zdradź proszę, skąd pomysł na to, by w końcu grupa mogła mieć naprawdę

28

THE RODS

liście dopiero efekt finalny? Udostępniliśmy High Roller wszystkie materiały, których mogli potrzebować, żeby poskładać atrakcyjne wydawnictwo. Nie wiedzieliśmy jednak, co planują z nimi zrobić, póki nie dostaliśmy do rąk gotowego produktu. To ludzie z wytwórni byli w pełni odpowiedzialni za te wznowienia i bardzo nas cieszy, jak wywiązali z tego zadania. No ale jednak pojawiły się pewnie jakieś wspomnienia czy wzruszenia. To szmat cza-

Chyba przez to, że uczestniczyłeś aktywnie w muzycznym życiu końca lat 60. to w The Rods pojawiało się sporo coverów - jak np. "You Keep Me Hangin' On" The Supremes, który znów rozpropagowało Vanilla Fudge. Było też "Communication Breakdown" Zeppelin. Wszyscy w zespole byli zgodni co do wyboru tych numerów, czy raczej były poparte długimi dyskusjami? Zawsze staraliśmy się szukać utworów, które moglibyśmy wziąć na warsztat i przerobić. Wybory podejmowaliśmy wspólnie, ale patrząc z perspektywy czasu, niektóre z nich nie były trafione. Rozmawialiśmy o nich, owszem, lecz nie były to pogłębione dyskusje. W reedycjach High Roller Records pojawią się trzy pierwsze albumy. Czy są jakieś plany wobec późniejszych, wcale nie gorszych


"In The Raw", "Let Them Eat Metal" i "Heavier Than Thou"? Chcielibyśmy, żeby pozostałe albumy też zostały doczekały się wznowień. Wielu fanów o nie wciąż prosi. Mam nadzieję, że tak się stanie, a znów z pomocą przyjdzie High Roller Records. Davidzie, powiedz proszę słowo o okładkach waszych albumów. Takie okładki jak "Let Them Eat Metal" czy "Wild Dogs" pasowały do waszej muzyki. Czemu więc The Rods nie mieli więcej takich projektów tylko w większości z okładki na fanów spoglądaliście wy ze zdjęcia? To trochę tak jak w bluesie, tam też często jest po prostu zdjęcie muzyków… (śmiech) Zawsze uważaliśmy, że okładka albumu powinna coś przekazywać i być ciekawa, a może nawet kontrowersyjna. Niektóre nasze okładki były świetne, a inne - nieszczególnie. Często wszystko sprowadzało się jednak do budżetu. Czasem wytwórnię stać było na zapłacenie świetnemu artyście za wprowadzenie naszej wizji w życie. Okładka "Wild Dogs" jest tego świetnym przykładem. Ale innym razem pieniędzy brakowało, a wówczas sięgaliśmy po zwykłe zdjęcie zespołu. Chociaż myślę, że fanom to nie przeszkadzało, bo chyba chcieli zobaczyć, jak naprawdę wyglądamy. W tekstach poruszaliście wiele tematów. Często bardzo życiowych, jak kobiety, seks, muzyka rockowa czy narkotyki… Rozumiem, że wszystko wynikało z autopsji..? (śmiech) Chyba staraliśmy się wyjść naprzeciw oczekiwaniom fanów. Pisać o tym, czego każdy mógłby doświadczyć. Przede wszystkim zależało nam na dobrej zabawie. Czy współcześnie gra się Tobie "lepiej" niż w latach 60.,70, czy 80.? Są jakieś znaczące różnice przemawiające za tym, że warto było wrócić? Czy gram lepiej niż kiedyś? Cóż, na pewno gram inaczej, ale nie wiem, czy faktycznie lepiej. Moje brzmienie i styl zawsze było charakterystyczne. To chyba się nie zmieniło. Nie wiem, czy mógłbym je zmienić, nawet gdybym chciał! Obecnie trochę inaczej podchodzę do tekstów i grania, ale nadal słychać, że to ja. Współcześnie The Rods tworzy czterech muzyków. Jakie możliwości otworzyło przed Tobą i Carlem zatrudnienie Freddy'ego i Michaela? Zdaje się, że skład The Rods w trio to już przeszłość. Skoro będziemy grać z nowymi muzykami, to i zespół będzie inny. Nie będzie to dawne The Rods, lecz jego nowe wcielenie, dające nam nowe możliwości muzycznej ekspresji. Freddy i Mike są znakomitymi muzykami, a przy tym świetnymi, bezpretensjonalnymi facetami. Nie możemy się z Carlem doczekać, by zobaczyć, co ten skład będzie mógł zaoferować fanom. Bardzo się na to cieszymy! Na albumie "Hollywood" śpiewał Rick Caudle. Dlaczego współpraca trwała tak krótko? Rick Caudle… co za wspaniały wokalista! Na album "The Hollywood" złożyły się utwory, które po napisaniu nie pasowały do The Rods. Wymagały innego wokalisty, więc zaczęliśmy poszukiwania. To Carl znalazł Ricka, a kiedy ten wysłał mi kasetę z nagraniem swojego śpiewu, to szczęka mi opadła! Świet-

Foto: The Rods

nie też spisał się w studiu. Przy czym, ten album to taki jednorazowy, jakby to ująć, "skok w bok". Nie jest to typowy album The Rods. Znalazły się na nim świetne kawałki, które zostały świetnie wykonane, ale są po prostu inne. A co z Garrym Bordonaro? Co spowodowało, że jednak nie zdecydował się grać w The Rods dalej? Garry? Nie mam pojęcia dlaczego… Chyba był już zmęczony i nie pozostawało mu nic innego niż odejść. Nadal uważamy go za naszego brata, życzymy mu jak najlepiej i nie mamy do niego żalu. Tworzyliśmy jeden zespół, na dobre i na złe, a taka więź nie znika tak po prostu. Czasem życie układa się nie po twojej myśli, ale przecież trzeba walczyć dalej. Tęsknimy za nim i mamy nadzieję, że ma się dobrze. Sytuacja z wirusem zdaje się trochę łagodnieć. Czy w związku z tym planujecie jakieś większe koncerty i gdzie ewentualnie będzie można zobaczyć The Rods w najbliższych miesiącach? Wirus zdecydowanie odmienił świat. Mamy nadzieję, że w 2022 roku zagramy jakieś koncerty. Zobaczymy. Skoro jesteśmy przy koncertach - masz jakieś ulubione miejsca, w które lubisz wracać ze swoją muzyką albo takie, w których bardzo chciałbyś zagrać? Graliśmy na całym świecie i powiem ci, że cieszyło nas to, ale absolutnie nie było to ważne, gdzie byliśmy. W każdym kraju przyjęcie było znakomite: w Brazylii, Japonii, Niemczech, Anglii, Holandii… za długo by wymieniać. Chciałbym wrócić w każde z tych miejsc. Czy, oprócz naturalnie muzyki heavy met alowej, czas Davida Feinsteina pochłania jakieś ciekawe hobby? Hobby pozwalają mi się pozbyć stresu. Grywam w golfa, kiedy pogoda na to pozwala. Mieszkam na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych, dlatego też chadzam trochę na ryby. Bardzo lubię też pisać. Kiedy jesteś muzykiem i tekściarzem, to praca zawsze cię znajdzie.

Mój przydomek nadał mi sam Ronnie, jeszcze kiedy graliśmy w Elf. To długa historia. Zostawmy ją na inny raz. Wracając jeszcze do przeszłości. Czy mógłbyś przytoczyć jakieś ciekawe anegdoty z sesji nagraniowych The Rods albo coś co szczególnie zapadło w pamięć w ciągu tras koncertowych? Cóż, dużo jest w tej kwestii do powiedzenia. Po zastanowieniu, to jednak nagrywanie "Wild Dogs" chyba najbardziej zapadło mi w pamięć. Polecieliśmy do Anglii, gdzie miesiąc spędziliśmy w studiu. Potem kolejny miesiąc zajęła trasa z Iron Maiden, po której wróciliśmy do studia, żeby dokończyć produkcję. To było wspaniałe doświadczenie i świetne koncerty z Iron Maiden. Po prostu kapitalne czasy! A współcześnie jak ludzie reagują na waszą muzykę - czujesz nadal w powietrzu fascy nację heavy metalem czy raczej wpadają sprawdzić, czy żyjecie? (śmiech) O dziwo mamy fanów, których nie było nawet na świecie, kiedy nagrywaliśmy nasze wczesne albumy. Cieszy nas, że zachowaliśmy oddanych ludzi i przyjaciół, ale zdobyliśmy też nowych. Tak długo jak żyjemy, na pewno będziemy pisać muzykę. W takiej czy innej formie. Kropka. No nic, pora kończyć. Pewnie mógłbyś jeszcze długo odpowiadać, a ja mógłbym zadać jeszcze sporo pytań, jednak objętość numeru ma swoje granice. Chyba, że mój szef Michał zrobi kiedyś numer Heavy Metal Pages poświęcony The Rods! (śmiech) No ale na dziś to wszystko, a ostatnie słowo należy do Ciebie… Tak, masz rację! Mógłbym gadać godzinami. Chciałbym podziękować wszystkim naszym fanom, przyjaciołom oraz ludziom takim jak ty czy nasi współpracownicy, którzy poświęcają nam czas i nie pozwolili nam odejść w zapomnienie. Mówię to prosto z serca. Dziękuję! Dzięki serdeczne i szczerze pozdrawiam. Życzę zdrowia! Keep rockin'!!! Adam Widełka Tłumaczenie: Adam Nowakowski

David, pamiętasz jeszcze skąd wziął się twój pseudonim - "Rock"?

THE RODS

29


Nowoczesny samurai w tradycyjnie metalowej furii Andy Boulton okazał się przysłowiowym brytyjskim dżentelmanem. Po wielokroć powtarzał, że nie znosi próżni i niemal każdą wolną chwilę przeznacza na tworzenie muzyki. Na długo przed wydaniem tradycyjnie heavy metalowego LP Tokyo Blade "Fury" - zapowiadanym na końcówkę stycznia 2022 - z dumą wyznał, że ukończył już sześć utworów na następny album. Ów pochłonięty twórczym wirem gitarzysta nie tylko zgodził się, abym do niego zadzwonił, ale do słuchawki zaprosił też wokalistę Tokyo Blade, Alana Marsha. HMP: Tokyo Blade nie jest już zespołem powracającym, lecz regularnie funkcjonującym. W ostatnim czasie, wydajecie już trzeci longplay: po "Unbroken" (2018) i "Dark Revolution" (2020), teraz przychodzi czas na "Fury" (2022). Wydaje się, że musi u Was panować świetna, twórcza atmosfera? Czy jest to dokładnie taki stan, do jakiego dążyliście przez wiele lat? Andy Boulton: Czasy się zmieniły. Scena wygląda dziś kompletnie inaczej niż w latach osiemdziesiątych. Rożnica polega na tym, że dawniej zespoły miały szansę dostać od wytwórni pieniądze za nagrywanie albumów, na-

stąpiliście na żywo choć raz? Andy Boulton: Nie. Problem z Tokyo Blade polega na tym, że mieszkamy w znacznych odległościach od siebie, tzn. w kompletnie innych częściach Anglii. Ja z Alanem jesteśmy sąsiadami, więc możemy często pracować wspólnie nad muzyką (tak jak dziś), ale pozostali muzycy są rozsiani po kraju. Andy, czy nowy album nagrywaliście wspól nie w Twoim domowym studiu? Andy Boulton: Zgadza się, u mnie. Nagrywam tutaj różne rzeczy od dłuższego okresu czasu. Album "Unbroken" rejestrowaliśmy je-

Foto: Tokyo Blade

tomiast dzisiaj praktycznie już nie. Taka sytuacja niekoniecznie była dla nas korzystna, ponieważ wiązały się z nią silne efekty uboczne Tokyo Blade zawiesiło kiedyś działalność ze względów finansowych. Odkąd powróciliśmy w oryginalnym składzie, tworzymy taką muzykę, jaką chcemy, bez komercyjnej presji. Skoro teraz jest fajnie, to dlaczego nie nazwaliście nowego LP np. "Bright Revolution", tylko "Fury"? Alan Marsh: Bo na świecie wcale dobrze się nie dzieje - choćby ze względu na wprowadzane przez polityków restrykcje. Rządy państw wywierają na ludziach nieadekwatnie dużą presję i odbierają wszystkim podstawowe wolności, za które starsze pokolenia oddawały życie podczas wojen i powstań narodowych. Czy po ukazaniu się "Dark Revolution" wy-

30

TOKYO BLADE

dnak w innym studiu. Nie odpowiadało nam to w pełni, więc w ciągu trzech lat skompletowałem odpowiedni sprzęt we własnym domu. Mnóstwo pieniędzy wydałem na technologię zapewniającą znakomite brzmienie. Bardzo ważnym aspektem powstawania heavy metalowego albumu jest rejestracja prawdziwej perkusji. Czy masz odpowiednie ku temu warunki w domu? Andy Boulton: Cóż, Steve Pierce nagrał partie perkusji we własnym zakresie, a następnie wysłał mi gotowe ścieżki. Czy jesteście w pełni zadowolony z brzmienia "Unbroken", "Dark Revolution" i "Fury"? Andy Boulton: Z "Unbroken" tak, "Dark Revolution" - nie... Miksując "Dark Revolution", użyłem oprogramowania, któremu nie

powinienem zaufać. Nisko-średnie frekwencje zostały tam zbytnio wyeksponowane, w związku z czym album brzmi mętnie. Powinienem ufać wyłącznie własnemu słuchowi, a wówczas efekt wyszedłby znacznie lepszy. Lubię "Dark Revolution" jako zbiór numerów, ale mogłoby ono brzmieć znacznie przejrzyściej. Co do "Fury" - jak najbardziej, jestem bardzo zadowolony. Postaram się jednak, aby następny album je wszystkie przebił. Dostrzegacie podobieństwo pomiędzy prze biegiem kariery Tokyo Blade a Tygers Of Pan Tang? Przecież wywodzicie się z tej samej sceny i po powrocie zdołaliście już sporo nagrać: Tygers Of Pan Tang 4 LPs, Wy 3LPs, z tym że Wasz ostatni jest podwójny... Andy Boulton: Nie wiem. Obaj rozpoczynaliśmy w tym samym czasie, dorastaliśmy w tych samych okolicznościach i inspirowaliśmy się podobną muzyką, więc na pewno są między nami jakieś podobieństwa, ale nie obserwuję ostatnich poczynań Tygersów. Nie przywiązuję dużej wagi do tego, co robią inne zespoły. Oni robią swoje, a my swoje. Możliwe, że Tygers Of Pan Tang gra współcześnie podobnie jak Tokyo Blade, ale nie słyszałem ich najnowszych nagrań. Skupmy się zatem na "Fury". Zdaje się, że został on opatrzony najbardziej "tokijską" okładką w całym Waszym dorobku. Czy było to zamierzone? Andy Boulton: Tak. W okresie promocji "Dark Revolution" udzielałem wywiady wielu osobom takim jak Ty. Często komentowali, że odeszliśmy graficznie od japońskiego klimatu. Uznałem wówczas, że byłoby fajnie do tego powrócić. Nie chcę teraz tłumaczyć okoliczności powstawania poprzednich okładek. Grunt, że postanowiliśmy umieścić - w centralnej części obrazu "Fury" - samuraja przeniesionego do nowoczesnego świata. Wszyscy uwielbiamy ten projekt. Jak określilibyście swoje podejście wobec długości studyjnych albumów heavy metalowych? Andy Boulton: "Fury" jest bardzo długie. Nie planowaliśmy tego. Napisaliśmy wiele wspaniałych utworów. Trudno było dokonać selekcji, więc zdecydowaliśmy się wydać je wszystkie, w myśl zasady: "let's give the fans funny for money". Do premiery pozostały jeszcze trzy miesiące, ale już wiemy, że "Fury" będzie albumem podwójnym. Ukaże się na dwóch płytach CD. Nie szykujemy winylu. W ogóle, nie zastanawialiśmy się nad takimi rzeczami. Cały czas komponujemy. Jesteśmy muzykami, więc ubimy pisać nową muzykę. Robimy to cały czas, bez przerwy, również dzisiaj. Ukończy-


liśmy już sześć nowych utworów na następny album. Lubimy być zajętymi czymś konstruktywnym. Niektóre tak długie albumy składają się z intra, outra, rozmaitych przerywników... Tego typu elementy pojawiają się na "Fury". Np. początek "Blood Red Night" mogłoby uchodzić za intro, gdybyście zdecydowali się umieścić je na otwarcie albumu, a nie jako track numer dwa. Deklamacja w "Message On The Wall" przypomina niemal interludę. Wprawdzie nie ma żadnego outra, ale LP pozostawia nas zziębniętymi po kość ("chill to the bone" - przyp.red.), jeśli wsłuchamy się w liryki ostatniego utworu "Message On The Wall". Czy oprócz komponowania kawałków, organizujecie również całe płyty na ich bazie, tak aby jak najlepiej słuchało się ich słuchało za jednym zamachem w całości, od początku do końca? Andy Boulton: Trudne pytanie. Nie zwracamy uwagi na to, jak albumu będzie się ludziom słuchać. Mówiony wstęp w "Message On The Wall" wziął się prawdopodobnie z mojej fascynacji Pink Floyd - ich utwory bardzo często zawierają podobne, niezmiernie interesujące motywy. Tymczasem Tokyo Blade gra heavy metal. Zależy nam na fajnym riffie, dobrym wokalu, itp., a nie na tym, czy komuś fajnie będzie się słuchać całego albumu od początku do końca. Owszem, wspomniane przez Ciebie elementy urozmaicają "Fury", ale to tylko dodatki. Dam Ci inny przykład... Alan, jak to się nazywało? Nie pamiętam zawartości "Fury" (śmiech). Jedno intro napisałem pod wpływem frustracji, że świat panikuje na wieść o wirusie o niemal zerowej śmiertelności. Większość muzyki napisał Andy, większość tekstów i melodii wokalnych - Alan, ale Wasz drugi gitarzysta, John Wiggins, również podpisał się jako autor niektórych kawałków. Jaka była jego rola? Czy był on pomysłodawcą np. tych unikatowych partii gitar na "Cold Light Of Day"? Andy Boulton: John Wiggins miał garść dobrych pomysłów. Zazwyczaj, jak coś wymyśli, gra mi to. Jeśli wszyscy coś lubimy, to używamy tego, proste.

Alan Marsh: John angażował się też na poprzednich płytach Tokyo Blade. Andy Boulton: I tak, to on wymyślił intro do "Cold Light Of Day". Ten kawałek bardzo różni się od pozostałych. Andy Boulton: E tam, Tokyo Blade nie komponuje według jednego, sprawdzonego szablonu. Nie, żebym krytykował takie podejście, bo fani często wręcz oczekują, że na następnych albumach pojawi się określona formuła. Tak robi np. AC/DC ze swoim heavy bluesem. Natomiast my nie. Tworzymy coś i jeśli pozostali członkowie zespołu to polubią, to zostaje. A jeśli nie, to nie. Niemniej jednak, Tokyo Blade ma swój styl, w ramach którego chcemy się poruszać, żeby fani się nie dziwowali. Po usłyszeniu "Fury" nikt nie powie: "ach, to nie ma nic wspólnego z Tokyo Blade". Na "Cold Light Of Day" też za bardzo nie odbiegamy od naszego stylu. To cały czas tradycyjny heavy metal.

Foto: Tokyo Blade

Natomiast pisanie liryków kusi zawsze idealną okazją, aby zaskoczyć fanów. Który fragment tekstu uważacie za najodważniejszy? Alan Marsh: Nie wiem. Może "Kill Me Till I'm Dead"? Alan Marsh: O, tak (śmiech). To piosenka o zabójczych uzależnieniach. Wielu moich idoli odeszło przedwcześnie z powodu uzależnień. Odradzamy fanom pójście ich śladem. Andy: Tokyo Blade jest w stu procentach wolne od wszelkich uzależnień. Nikt z nas nigdy nie miał kontaktu z narkotykami, nie ćpaliśmy, ani nawet ich nie tknęliśmy. Nie zrozum mnie źle, nie potępiam nikogo, gdyż każdy sam powinien dokonywać wyborów. Jeśli ktoś chce ćpać, to jego wybór i jego odpowiedzialność. Całe życie to sztuka dokonywania wyborów. My trzymamy się ścieżki wolnej od narkotyków. Podejrzewam, że pozostali muzycy Tokyo Blade próbowali troszkę tego i owego na samym początku działalności kapeli. Na szczęście nikt nie doświadczył poważnych konsekwencji.

Foto: Tokyo Blade

Co to znaczy "I'm a man out of time, but I'm not a man in a box, I've committed no crime, I won't feed it I don't need it, I'm not a man in a box" (frag ment tekstu "Man In A Box" - przyp.red.)? Alan Marsh: Śpiewam o mediach społecznościowych. Nie bujam się

po Facebooku, Twitterze, Instagramie, itp. Podejrzewam, że wielu ludzi desperacko poszukuje w nich sposobu, aby świat zwracał na nich uwagę. Pozostali potrzebują dowiadywać się w trybie natychmiastowym, co dzieje się na świecie. Ja tak nie mam. Nie podzielam tego trendu. Andy Boulton: Fajne liryki. Podkreślę jeszcze raz, że nie oceniamy nikogo z wyższej pozycji, ani nic takiego. To kwestia decyzji. My postanowiliśmy nie bawić się w wymienione platformy. Średni nasz wiek to około 60 lat. Świat podąża w jakichś kierunkach z zawrotnym tempem, ale my pozostajemy old school - owi. Jeśli zastanowisz się nad muzyką, przy której dorastaliśmy, tj. Led Zeppelin, Pink Floyd, Deep Purple, Black Sabbath, to wokół tych zespołów panowała dawniej aura tajemniczości. Nie lansowali się w przestrzeni publicznej, nie pokazywali wszystkim zdjęć własnych samochodów ani swojego piątkowego obiadu. Miało to swój walor - ludzi nęci tajemnica. Poza tym, nikt w Tokyo Blade nie ma wybujałego ego, nasze postępowanie nie dyktuje ego. Jesteśmy po prostu muzykami, zajmującymi się muzyką z nadzieją, że ktoś będzie chciał jej słuchać. Jeśli tak, to świetnie. A jeśli nie, to wcale nie muszą, ich decyzja. Z takim nastawieniem idziemy przez całe życie. Nie spoglądamy na świat z żadnego wyższego poziomu. Jeśli ktoś woli sięgać do Facebooka co pięć minut i dzielić się wszystkimi wydarzeniami, no to spoko. Ale to nie dla nas. My nie pochodzimy z obecnej ery (śmiech). Jesteśmy podróżnikami w czasie. Jak myślicie, które kawałki z "Fury" są podatne na bycie niedocenianymi przez słuchaczy, więc moglibyśmy o nich więcej pomówić? Andy Boulton: Nie wiem... Może "Rhythm Of The Gun"? Andy Boulton: Yeah, ten numer może nie wpaść w radar wielu fanów. Możliwe. Ale

TOKYO BLADE

31


wiesz, zawsze znajdą się zarówno zwolennicy jak i malkontenci. Kwestia gustu. Rzecz w tym, że świetna muzyka wymaga niekiedy wielu odsłuchów, zanim nam się wkręci. Za pierwszym razem może zabrzmieć niepozornie. Fani, w obliczu wielkiej masy ukazujących się heavy metalowych płyt, potrzebują swego rodzaju przewodnika. Alan Marsh: Do niektórych dźwięków trzeba dorosnąć. Andy Boulton: Wiele w tym prawdy. Wydaje mi się, że to samo możnaby powiedzieć o twórczości każdego zespołu na świecie; o każdym albumie. Za pierwszym razem coś nie wywiera na nas wrażenia, ale później powracamy do tego samego nagrania i zachwycamy się nim. Można odkryć w nim coś, czego nie zauważyliśmy przy pierwszych kilku odsłuchach. Gdybyście mogli cofnąć czas, czy opracowalibyście "I Am Unbroken" jako utwór tytułowy LP "Unbroken"? Andy Boulton: Trudno powiedzieć. "I Am Unbroken" powstało jako efekt jammu. Album nazwaliśmy "Unbroken" aby podkreślić, że po tylu latach nadal działamy i tworzymy, pomimo wszystkich problemów, jakie napotkaliśmy po drodze. W ciągu czterdziestu lat grania muzyki nie zarobiliśmy na niej ani centa, absolutnie nic, a i tak nadal się nią zajmujemy. John zaproponował tytuł płyty już po jej ukończeniu. Tytuł "Dark Revolution"

Ty wymyśliłeś (Andy zwraca się tutaj do Alan'a, przyp.red.). Alan Marsh: Przy czym wtedy mieliśmy utwór o tym samym tytule. Andy Boulton: No właśnie. Chciałeś, aby został kawałkiem tytułowym. "Fury" to zaś Twój żart. Niektóre utwory są tak agresywne, iż pewnego razu stwierdziłeś, że nazwiemy je "Fury". Pozostali uznali to za świetny tytuł.

Foto: Tokyo Blade

Andy, chciałbym Ciebie jeszcze zapytać, jak się czujesz, kiedy grasz na innych instrumentach niż na gitarze? W projekcie The Last Renegades bębniłeś ponoć na perkusji, a innym razem trochę śpiewałeś. Andy Boulton: (śmiech) Sprostuję. W The Last Renegades nie grałem na perkusji, lecz na gitarach, klawiszach i na północno-amerykańskim flecie. Kocham ten ostatni instrument. Nie czuję się natomiast wokalistą (śmiech). Wręcz staram się nie śpiewać (śmiech). W każdym razie, muzycy lubią próbować czasem czegoś nowego. Mam już taki charakter, że powtarzanie tego samego szybko mnie nudzi. Czasami wpadam więc na zwariowane pomysły. Szczególnie w ciągu ostatnich dwóch lat bardzo potrzebowałem ciągle coś robić - uciekałem od próżnowania. Aczkolwiek słuchałem na Twojej stronie internetowej, jak śpiewasz "Rosanna" oraz "Romeo And Juliet". Andy Boulton: Zgadza się, śpiewałem to. Przez moment udzielałem się z przyjaciółmi w cover bandzie. Zaśpiewałem większą część dwóch utworów (śmiech). Zabawnie było uchwycić moment wspólnego muzykowania.

Czy jesteś aktywny jako nauczyciel muzyki? Przyjmujesz studentów? Andy Boulton: Dawniej bardziej, ale nadal uczę kilku ludzi. Pomagałem znajomym ze wspomnianego cover bandu z komponowaniem oraz podczas gigów w lokalnych pubach. Szczerze mówiąc, jest to dla mnie metoda, aby dorobić troszkę pieniędzy. Czego brakuje Ci w recenzjach albumów Tokyo Blade? Andy Boulton: Nie analizuję recenzji. Najłatwiejszą rzeczą na świecie jest skomentować coś, co zostało już zrobione. Ale przyznam, że cieszy mnie, gdy widać, że autor naprawdę słuchał, o czym opowiada. Fajnie mi się z Tobą rozmawia, bo widzę, że zapoznałeś się z "Fury", znasz trochę liryków i przeznaczyłeś czas na moją twórczość. Bywa jednak tak, że ktoś napisze bez głębszego zastanawiania się, że nie lubi Tokyo Blade. W porządku - nie oczekuję od nikogo, że polubi wszystko, cokolwiek wydamy. Ktoś nie lubi, to niech się nie męczy. A jeśli komuś się podoba, to świetnie. Mnie również było bardzo przyjemnie z Wami rozmawiać. Dziękuję. Andy Boulton: Dzięki. Życzymy fanom, aby odnaleźli tyle samo radości w słuchaniu Tokyo Blade, ile my czerpaliśmy w studiu. Oczywiście, to samo tyczy się następcy "Fury". Życzę również, abyście wszyscy byli bezpieczni, zdrowi i szczęśliwi! Sam O'Black

Foto: Tokyo Blade

32

TOKYO BLADE


cią stylu Alien Force. Masz całkowitą rację, oba te zespoły od zawsze były moją inspiracją i znalazło to odzwierciedlenie w utworach.

Nigdy nie jest się za starym na heavy metal W każdym numerze Heavy Metal Pages trafi się wywiad z kapelą, która powróciła po jakiejś niewyobrażalnej ilości lat niebytu. Można by wręcz napisać, że to tradycja i w zasadzie nic zaskakującego. Warto jednak spojrzeć z innej strony - doczekaliśmy się wspaniałych czasów, kiedy powroty stają się nie ewenementem, ale wręcz są przez nas oczekiwane. Musiały minąć lata niepewności czy granie heavy metalu ma jeszcze sens, musiały minąć lata braku czasu na granie z powodu rodziny i pracy. Okazuje się, że to wiek dojrzały jest idealnym czasem na granie heavy metalu. Potwierdza to także duński Alien Force. O powrocie i pierwszej płycie nagranej od lat 80. opowiadał nam gitarzysta zespołu, Henrik Rasmussen. HMP: Współcześnie wiele heavymetalowych zespołów lat 80. wraca do grania. Najczęściej jednak muszą zamienić przynajmniej jednego muzyka. Jak udało Wam się wrócić w takim samym składzie, w jakim nagraliście dwie pierwsze płyty? Henrik Rasmussen: Przez te wszystkie lata od wydania naszego debiutanckiego albumu, spotykaliśmy się prywatnie i Alien Force zawsze było tematem do rozmowy. Graliśmy też w różnych sytuacjach, więc kiedy nadeszła okazja na ponowne zjednoczenie się, to było po prostu dla nas coś naturalnego.

czasu, mamy wspaniałą współpracę. Wytwórnia pomaga nam w globalnej dystrybucji albumu i kontaktuje nas z tymi, którzy mogą być nami zainteresowani. Wśród kawałków z "We meet Again" znalazły się utwory napisane w latach 80? Nie. Pytam, bo płyta brzmi jak kontynuacja tego, co robiliście w latach 80. Skoro wszystkie kawałki są nowe, to przyznasz, że brzmi to jak -

"Sceptical Feeling" wydaje się być inspirowany raczej amerykańskim heavy metalem lat 80. To dobre skojarzenie? Hmm... Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Może to brzmi trochę bardziej melodyjnie po amerykańsku, ale też z nutą Judas Priest... Ciekawe spostrzeżenie... Kiedy nagrywaliście płyty w latach 80. byliś cie bardzo młodzi. Dojrzałe osoby pewnie w ogóle nie pasowały Wam do świata heavy metalu. Wyobrażaliście sobie fakt, że sami za 35 lat znów wrócicie do nagrywania heavymetalowych płyt i występowania na metalowych festiwalach? Jak porównacie swoje nastawienie w latach 80. i dziś? Nigdy nie jest się za starym na heavy metal. Ale, oczywiście, starzejemy się. Nasze życie codzienne się zmieniło wraz z rodzinami i innymi rzeczami. Nasze serca jednak biją tak samo, kiedy występujemy na scenie i gramy, tak, jak to było kiedyś za młodu. Wciąż chcemy tego samego, czyli występować dla naszych fanów, przyciągać nowych... wszystkie-

Tytuł nowej płyty jest bardzo dosłowny. Rzeczywiście powrót Alien Force to także Wasze ponowne spotkanie po 35 latach? W pewnym sensie my nigdy nie odeszliśmy! Próbowaliśmy odbudować zespół kilka razy, ale okoliczności nam to utrudniały. Jedną z nich, zdecydowanie przykrą, była strata naszego gitarzysty, Michaela Wenzla, który zmarł na raka. Były też inne przeszkody, które uniemożliwiały nam podjęcie się tego przedsięwzięcia. To po prostu było wtedy za trudne. Czy któraś z powracających kapel była dla Was inspiracją na zasadzie "oni mogą, to i my możemy"? Nie, to nie miało nic do rzeczy. To, że powstała nowa płyta, to zasługa fanów, Gdyby nie oni i ich wsparcie ze wszystkich stron świata, album i ponowne spotkanie się w ogóle nie miałyby miejsca. Ale na pewno jedną z inspiracji był występ na Keep it True. Gdyby nie ten koncert, pomyślelibyście w ogóle o powrocie? Koncert na Keep it True był zdecydowanie naszym punktem przełomowym, a późniejsze koncerty w Europie tylko to potwierdziły. Prawdopodobnie do niczego by nie doszło, gdyby nie zaproszono nas na ten festiwal. Jest to wydarzenie o ogromnym znaczeniu, tam zespoły tam mają szansę się odrodzić. Są tam też fani z całego świata, którzy wspierają zespoły i chcą poznać coś nowego. Tak się właśnie stało w naszym przypadku. Wydał Was From the Vaults. Jako, że w skład tej wytwórni wchodzą metalowi muzycy, domyślam się, że nie byli tylko dystrybutorem gotowej płyty, ale pomagali Wam wrócić i dostarczali wskazówki. A może się mylę? My też zaczęliśmy nagrywać, kiedy wszystko było gotowe. From the Vaults skontaktowało się z nami podczas nagrywania. Od tamtego

Foto: Alien Force

byście "po prostu nagrali trzecią płytę", zupełnie jakby nie było tej przerwy? Dwie kompozycje ("Killing Hour" i "Song For You") zostały napisane w latach 90., wszystkie inne są relatywnie nowe. Ale, cieszę się, że o tym mówisz, ponieważ na tej płycie były robione pewne zabiegi, by uzyskać efekt i nastrój lat 80. Ważne jest dla nas trzymanie się naszych korzeni, zwłaszcza z pierwszego albumu "Hell and High Water". Klasyczne riffy z dobrą melodią zawsze były czymś charakterystycznym dla Alien Force. Jeśli chociaż zbliżyliśmy się do tego, to cel został osiągnięty. W Waszej muzyce słychać echa Judas Priest i Accept. Domyślam się, że kiedy zaczynal iście, obie kapele były Waszą inspiracją. Te echa słychać także w "We meet Again". Domyślam się, że wyszło to naturalnie i nawiązania do Judasów i Accept są po prostu częś -

go, czego chcieliśmy, wtedy, kiedy byliśmy młodsi. Jedynym problemem jest to, że jesteśmy już starsi. (śmiech) Ciało i organizm już nie są takie same, a to robi różnicę. Gdybyśmy tylko mogli burzilibyśmy mury gołymi rękami. (śmiech) Czy w latach 90. wierzyliście, że granie heavy metalu w przyszłości będzie miało jeszcze sens? Oczywiście! Nigdy nie przestaliśmy wierzyć, tak jak wszyscy wierni fani, którzy codziennie wspierają zespoły. Dzięki za poświęcony nam czas! Wszystkiego dobrego! Trzymajcie się! Dzięki za wsparcie! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Szymon Paczkowski, Agata Hołowicka

ALIEN FORCE

33


Zanim uznacie, że panowie z Seven Sisters to kopia Maidenów, za radą ich wokalisty, Kyle'a, spróbujcie uważniej wsłuchać się w ich najnowszy krążek, "Shadow of the Fallen Star Pt. 1". To pierwsza część kosmicznej podróży utrzymana w klimacie scifi, a muzycznie: mieszanka klasycznego heavy, progu i power metalu, pełna zwrotów akcji nie tylko w opowieści, ale także kompozycjach: licznych zmian tempa czy tonacji. Zespół stara się uciec przed szufladkowaniem, a to, co robią na pierwszej części swojego dwupłytowego wydawnictwa, jest najlepszym sposobem, by to zrobić. Warto dodać, że fanami Seven Sisters są muzycy z Grim Reaper i Diamond Head. Brzmi interesująco? Nasza rozmowa również taka była. HMP: Wasza muzyka jest inpirowana głównie sceną heavy metalową z lat 80., ale słychać tu także mocną inspirację neoklasyką, wiele licków i solówek brzmi tak, jakby mogły być napisane przez wirtuozów pokroju Malmsteena (jak w kawałku tytułowym). Kto jest odpowiedzialny za pomysł wprowadzenia takiego stylu gry do waszych kompozycji? Słuchacie też muzyki klasycznej, poza neoklasycznymi shredderami? Kyle McNeill: To kawał komplementu, nawet, jeśli jest niezamierzony, dziękuję! Regularnie słucham muzyki klasycznej - głównie

brakuje "uczucia" nie zwracali uwagi na właściwe rzeczy. Jest mistrzem ekspresji w równym stopniu, co techniki! Myślę, że przeoczono także jego umiejętności kompozytorskie. Znów mówię tu o jego wczesnych utworach. Będziecie promować wasz album u boku Toledo Steel i Eliminatora. Wiadomo, że to wasi znajomi po fachu, z wytwórni, ale czy macie też ze sobą kontakt poza nią? Słuchacie wzajemnie swojej muzyki? Graliście już kiedyś wspólne koncerty, więc tym razem to była wasza inicjatywa, czy pomysł wytwórni?

Foto: Seven Sisters

kompozytorów z okresu baroku, ale ostatnio wpadłem w niebezpieczną otchłań, jaką jest klasyka z dwudziestego wieku i nieco bardziej współczesne, eksperymentalne rzeczy. Ostatnio źle mi z tym, że nie będę żyć wystarczająco długo by przesłuchać tyle muzyki, ile jest do przesłuchania na tym świecie. Jest mnóstwo niesamowitej muzyki której nigdy nie odkryję. Mogę pocieszać się tylko myślą, że gdzieś tam jest i sprawia radość innym ludziom. W kwestii Yngwie'go, Graeme i ja jesteśmy wielkimi fanami jego stylu gry, więc nie jest niespodzianką, że miał wpływ na nasz styl! Spędziłem dużo czasu analizując jego technikę gry prawą dłonią przez lata mojej kariery jako gitarzysta i uwielbiam jego frazowanie. Szczególnie w jego wczesnych kompozycjach. Ludzie, którzy mówią, że w jego grze

34

SEVEN SISTERS

Przyjaźnimy się z obydwoma zespołami od naprawdę długiego czasu. Na pewno dłużej, niż jesteśmy kumplami z wytwórni! Graeme i ja spotkaliśmy się po raz pierwszy na koncercie Eliminatora. Można więc powiedzieć, że bez nich nie byłoby Seven Sisters! Scena "klasycznego metalu" w Wielkiej Brytanii jest dość mała. Przyjaźnię się z przynajmniej jednym członkiem większości funkcjonujących tam dzisiaj zespołów i regularnie z nimi rozmawiam. Mieliśmy także wiele razy okazję wspólnie zagrać. Miło jest być częścią ruchu, który razem idzie do przodu. Czuję, że wzajemnie się inspirujemy, by ciągle się rozwijać, w bardzo zdrowy sposób. Wydaliście także split ze znanym i lubianym w metalowym undergroundzie Haunt. Jak

wspominasz tę współpracę, czuliście, że ci goście rozumieją tę muzykę w taki sam sposób, jak wy? Trevor i ja pisaliśmy ze sobą online niedługo po wydaniu naszej drugiej płyty. Bardzo wspierał i nadal wspiera naszą twórczość. Myślę, że jest większym fanem naszej muzyki, niż my! Myślę też, że Trevor i ja pozostaniemy przyjaciółmi na całe życie. Mamy dużo wzajemnego szacunku dla tego, co robimy i po prostu dobrze się rozumiemy. Jest niesamowicie pracowitą osobą. Patrzę na niego jak na przykład tego, co sam chciałbym robić z Seven Sisters. Zawdzięczamy mu większość naszych ostatnich sukcesów i jesteśmy za to bardzo wdzięczni. Michael "Miro" Rodenberg jest odpowiedzialny na mastering waszej nowej płyty. Pracował wcześniej z Epicą, Avantasią i Edguy. Myślisz, że to głównie on wpłynął na brzmienie "Shadow of a Fallen Star Pt. 1"? Bo wydaje mi się, że jest tam wiele kom pozycji, które brzmią bardziej jak epic/power metal, np. "Whispers in the Dark". Jednym z głównych powodów, dla których zaprosiliśmy do współpracy Miro i Gatestudios, były power metalowe "smaczki", słyszalne przez całość trwania nowego albumu. Czuliśmy, że ktoś, kto jest przyzwyczajony do supergęstych nagrań z potężnym brzmieniem będzie umiał zbalansować nasze podejście w duchu D.I.Y. do nagrywania i miksowania elementów płyty. Nagrałem wszystko, poza perkusją i sam zmiksowałem album. Byłem bardzo zestresowany, zwracając się do Miro z moim skromnym miksem, ale był na tyle dobry, że zgodził się popracować nad naszym materiałem i potraktował go z najwyższym szacunkiem. Prawdziwy profesjonalista, w każdym tego słowa znaczeniu! Nie moglibyśmy być bardziej szczęśliwi z rezultatów. Mógłbyś opowiedzieć o szczegółach nagry wek i najwcześniejszych konceptach albu mu? Miałeś konkretny pomysł na tę płytę, od początku do końca, czy zmieniał się on w trakcie pracy? Koncept delikatnie się zmienił, w tym sensie, że początkowo chcieliśmy nagrać tylko jeden album. Kiedy zaczęliśmy pisać dla reszty chłopaków podstawową wersję historii, którą ma opowiadać, szybko zdaliśmy sobie sprawę, że to zbyt rozbudowana opowieść, by zmieścić ją na jednej płycie. To oni zasugerowali, że powinniśmy rozłożyć nasz pomysł na dwie. Wszyscy bardzo się tym podeskcytowaliśmy i dało mi to poczucie wolności, które pozwoliło mi rozwinąć skrzydła w kwestii komponowania i próbować rzeczy, których do tej pory jeszcze nie robiłem. Co wam się tak spodobało w kosmicznej estetyce, że postanowiliście zbudować wokół niej cały koncept nowej płyty, a właściwie dwóch? Widzisz powiązania między naturą kosmosu a heavy metalu? Jestem wielkim fanem sci-fi. Powieści, filmy, komiksy i sztuka, wszystko, co mieści gatunek science fiction bardzo mnie fascynuje i myślę, że bardzo pasuje do heavy metalu! Nie chcieliśmy kolejnej płyty w tematyce fantasy, bo niosło to ze sobą ryzyko, że staniemy się powtarzalni. Staramy się próbować czegoś nowego z każdą płytą. Tematyka sci-fi pomogła nam wpaść na pomysły, które różniły się od poprzednich albumów. Poza tym, kosmos jest po


prostu cool, dlaczego mielibyśmy o nim nie pisać? Rozpoczęliście od klimatycznego, instru mentalnego "Andromeda Rising", który gładko przechodzi w kolejny, cięższy kawałek. To dobrze znana konstelacja, czy ten fakt był powodem, dla którego zdecydowaliście się rozpocząć kosmiczną podróż w tym miejscu? Może ma ona dla ciebie specjalne znaczenie? Cała opowieść dzieje się w galaktyce Andromedy, stąd też nazwa. Chciałem znaleźć coś, co wyznaczyłoby ton całości płyty, ale równocześnie brzmiało na tyle epicko, by wzbudzić zainteresowanie słuchacza. W kwestii łagodności i "czystych" kompozycji wydajecie się być ekspertami. Intro, bridge w "The Artifice" i piękna, zbalansowana ballada "Wound of Design" to najlepsze momenty na albumie. Myślisz, że rozwinęliście się i dojrzaliście, jeśli chodzi o taki rodzaj kompozycji, w porównaniu do tego, co robiliście w 2014? Dzięki! W naszym brzmieniu zawsze było miejsce na tego rodzaju elementy, nawet na naszym pierwszym demo, które wydaliśmy, ale zdecydowanie od tamtej pory polepszyliśmy nasze podejście. Myślę, że im dłużej coś robisz, tym lepszy się stajesz. Lubię bawić się dynamiką, kiedy komponuję. To skuteczny sposób, by sprawiać, by kawałki zawsze brzmiały świeżo. Różnicowanie dynamiki daje nam też więcej opcji brzmieniowych, jako że jesteśmy zespołem bazującym na muzyce gitarowej - większość moich ulubionych brzmień to coś "pomiędzy", niekoniecznie clean, ale też nie zbytnio przesterowane. To właśnie wtedy gitara naprawdę błyszczy! Mówiąc o "Wound of Design", każdy instrument miał w nim okazję pokazać to, co umie najlepiej. Szczególnie podobała mi się partia basu. Gaz Martin to stosunkowo nowy członek Seven Sisters, tak jak perkusista. Jesteś zadowolony z nowej sekcji rytmicznej? Jak zaczęła się wasza współpraca? Nie mógłbym być bardziej zadowolony! Obaj są niesamowicie pracowitymi ludźmi, którzy wnoszą dużo kreatywności i entuzjazmu. Czuję, że jestem szczęściarzem, mogąc dzielić zespół z trzema innymi osobami, które poświęcają mu się w takim samym stopniu jak ja. Znalezienie Gaza to był czysty fart. Steve, nasz pierwszy perkusista, miał kumpla, który go znał i wydaje nam się, że to właśnie dzięki niemu Gaz dowiedział się, że szukamy basisty. Był jedyną osobą, która się z nami skontaktowała, gdy wstawiliśmy ogłoszenie. Na szczęście okazał się idealnym kandydatem! Poznaliśmy Sama dzięki Gazowi. Ta dwójka znała się już od lat i grali ze sobą zanim obaj dostali się do Seven Sisters. Sam był właściwie naszym kierowcą, zanim stał się naszym perkusistą. Gdy Steve poinformował nas, że zamierza odejść z zespołu, zapytanie Sama, czy chciałby go zastąpić wydało nam się naturalną rzeczą. Osobowościowo też bardzo do siebie pasujemy, dobrze się rozumiemy, a jego umiejętności jako perkusista sprawiają, że był to idealny wybór. Co, twoim zdaniem, sprawia, że muzyka Seven Sisters jest wyjątkowa w porównaniu do innych zespołów ze sceny heavy metalowej? Trudno powiedzieć, bo każdy, kto nas słucha,

będzie miał inne wrażenie tego, jak według niego brzmimy. Jak dla mnie, jest jasne jak słońce, że czerpiemy inspiracje z progu i gatunków spoza etykietki "heavy metal", a wydaje się, że to umyka wielu osobom. Byliśmy porównywani do Iron Maiden więcej razy, niż mógłbym sobie przypomnieć, a moim zdaniem w niczym ich nie przypominamy. Oczywiście, też na nas wpłynęli, ale na kogo nie? Nie brzmimy jak oni. Pierwszą rzeczą, która, jak mi się wydaje, odróżnia nas od reszty NWOTHM zespołów to mój wokal. Nie brzmi tak, jak opisałabyś typowy głos w klasycznym zespole metalowym. Nie śpiewam w wysokim rejestrze, a ton też nie jest czymś standardowym. Kolejna rzecz to nasze kompozycje, sposób, w jaki budujemy dynamikę, zmiany tempa, metrum, tonacji i inne zabiegi, które wprowadzają zmiany do utworu. Skupiamy się na tym, by były jak najbardziej zróżnicowane, bez nadmiernego skupiania się na wprowadzaniu tych zmian. Myślę, że dlatego ludzie postrzegają nas jako kolejną kopię Maiden. Oceniają nas po pozorach, a gdyby poświęcili nam więcej uwagi, zdaliby sobie sprawę, że pod tą powierzchnią dzieje się o wiele więcej, że świeżo podchodzimy do klasycznego heavy metalu. "Truth's Burden" ma spory potencjał, żeby sprawdzić się jako kawałek koncertowy, dzięki refrenom i chórkom. Myślisz, że nowy materiał ma potencjał na stałe zagościć w setlistach, nie tylko na czas promocji płyty? Zdecydowanie! Jesteśmy zespołem koncertowym. Zawsze mieliśmy zamiar wykonywać nasz nowy materiał na żywo. Mamy już kilka zabookowanych koncertów w Wielkiej Brytanii pod koniec października i będziemy grać podczas nich cały album, od początku do końca. To najlepsza część związana z wydawaniem nowej płyty: obserwowanie, jak kawałki ewoluują na scenie i jak się do nich przystosowujemy. To nieustający proces. Z którego utworu na "Shadow of a Fallen Star Pt. 1" jesteś najbardziej dumny i dlaczego? Skończenie którego z nich było najwięk szym wyzwaniem? To trudne pytanie! Z technicznego punktu widzenia, tytułowy kawałek, "Shadow of a Fallen Star" może być utworem, z któtego jestem najbardziej dumny. To dobry przykład tego, o czym mówiłem przy okazji poprzedniego pytania. W ciągu czterech minut masz tam trzy zmiany tonacji, zmiany tempa, dynamiki, podwójną gitarę solową, dwie solówki, trzy refreny... Cały ten pozorny nonsens naprawdę ze sobą współgra i myślę, że to sprawia, że to chwytliwa piosenka. Najtrudniejszą do skończenia była pierwsza, otwierająca album, "Andromeda Rising". Od dłuższego czasu miałem w głowie główną melodię. Wiedziałem, co chcę z nią zrobić, ale zajęło mi tygodnie prób i błędów, zanim zrobiłem to we właściwy sposób. Nie jestem klasycznie wykształconym kompozytorem, żeby umieć aranżować partie orkiestrowe w myślach, więc przeniesienie ich z mojej głowy do prawdziwego świata było niełatwym zadaniem. Jestem jednak bardzo zadowolony z efektu.

koncercie, czy może ktoś pokazał im albumy Seven Sisters? Tak, to było surrealistyczne doświadczenie, przeczytać takie komentarze od Steve'a i Briana. Stało się to możliwe, bo dzieliliśmy tę samą wytwórnię! Wydaje mi się, że nasz szef, Steve Beatty, pokazał im naszą drugą płytę, "The Cauldron and The Cross". Ich feedback był bardzo miły. To wzmacniające doświadczenie, zostać dostrzeżonym przez muzyków, których podziwiasz przez większość życia. Ważne jest jednak, by sodówka nie uderzyła ci do głowy! Wasz nowy album zostanie wydany nie tylko na winylu, ale też na kasecie. Myślisz, że będą świętować swój wielki powrót, tak jak to było z winylami? Wierzysz w materialność muzyki? Trudno powiedzieć. Nie wydaje mi się, że są w stanie kiedykolwiek osiągnąć taki sam rodzaj popularności, jaki osiągnął w ostatnich latach winyl. Chcę też przez to powiedzieć, że coraz więcej zespołów będzie wydawać swoją muzykę na kasecie tylko dlatego, jak trudno jest teraz wydać ją na winylu. Zajmujące się tym zakłady produkcyjne są przeładowane do takiego stopnia, że to aż niedorzeczne. Osobiście, bardzo lubię kasety. Da się je łatwo przerabiać i możesz wykazać się kreatywnością w kwestii opakowania - są także tanie w produkcji i można je też niewielkim kosztem kupić. Oczywiście, nie są doskonałe, ale wyglądają fajnie, więc kogo to obchodzi? Wiem, że jesteście podekscytowani konecrtem na Deserfest w 2022 roku. Co jest dla was tak specjalnego w tym festiwalu? Są miejsca, gdzie chcielibyście zagrać poza nim? Tak, zdecydowanie jesteśmy! Byliśmy trochę zaskoczeni, gdy się z nami skontaktowali, bo z tego, co wiemy, ten festiwal jest nastawiony bardziej na stoner/doom. I tak byliśmy zaszczyceni. Chcemy grać wszędzie! Na ten moment jesteśmy po prostu podekscytowani samą możliwością grania znowu koncertów, nieważne gdzie. Oczywiście, marzymy, by grać na dużych scenach. Bardzo chcielibyśmy wystąpić na Bloodstocku - to festiwal w Wielkiej Brytanii, na którym wiele razy byliśmy jako widzowie. Mamy nadzieję, że kiedyś ulegną naszym umowom i uda nam się tam zagrać. "Pt. 1" w tytule płyty sugeruje, że powstanie część druga i właściwie już to wcześniej potwierdziłeś. Czego możemy się spodziewać w przyszłości, czy następna płyta pokaże inne oblicze Seven Sisters, czy zostanie utrzymana w stylistyce pierwszej części? Zgadza się, nadchodzi druga część! Staramy się utrzymać brzmienie w podobnym stylu na tyle, na ile to możliwe, w kwestii produkcji, żeby całość stanowiła jedno, wielkie, muzyczne przeżycie. Jak już mówiłem, zawsze staramy się mieć świeże podejście do naszych pomysłów. Nigdy nie przestaniemy starać się być lepszymi, zarówno jako indywidualni muzycy, jak i zespół. Nasz główny cel to opowiedzieć historię poprzez naszą muzykę - dlatego tematyka sci-fi tak dobrze się sprawdza. Horyzont Zdarzeń jest limitem!

Wiele gwiazd gatunku pozytywnie wypowiadało się o waszej twórczości, np. muzycy z Grim Reaper i Diamond Head. To również wasze inspiracje. Jak dotarli do waszej muzyki? Powiedzieli te wszystkie miłe słowa po

Iga Gromska

SEVEN SISTERS

35


były bardziej techniczne i melodyjne. W wielu przypadkach było nawet zbyt pompatycznie (śmiech). I faktycznie, wiele zespołów zwróciło się w kierunku bardziej pierwotnego, surowego brzmienia, więc od tamtej pory tego szukaliśmy.

Szukając surowego brzmienia Steel Fox to brazylijski zespół, zafascynowany klasycznym brzmieniem lat 80. I chociaż uaktywnili się wydawniczo dopiero w ostatnich latach, to "Red Snow", drugi album w ich dyskografii, potwierdza, że są bardzo pojętnymi uczniami mistrzów starego, dobrego power/heavy metalu. Gitarzysta Daniel Camelo opowiada o niełatwych początkach zespołu, sytuacji fanów i metalu w Brazylii lat 80. , kolejnej dekady oraz czasów obecnych, naznaczonych pandemią. HMP: Z racji wieku pamiętasz pewnie czasy największej świetności tradycyjnego heavy metalu - ta fascynacja sprawiła, że sam postanowiłeś zająć się muzyką, czego efektem było założenie Steel Fox? Daniel Camelo: Dokładnie tak! Założyłem zespół razem z moim bratem, zmarłym w 2012 Júlio Alcindem i innymi przyjaciółmi z dzieciństwa. Wszyscy zaczęliśmy słuchać ciężkiej muzyki w drugiej połowie lat 80. i wczesnych 90. Śledziliśmy w tamtym czasie wiele etapów i faz metalu, więc mamy to w sobie. Moi rodzice słuchali klasycznego i progresywnego rocka z lat 70., więc przyszło mi to naturalnie. Konsekwencją tego procesu była gra na instrumencie. W latach 80. nie mieliście w Brazylii, podob -

tach i bycia w zespole. Założyliście Steel Fox w roku 1997, ale pierwsze lata istnienia zespołu można chyba traktować jako czas takiego swoistego przetarcia, nabierania doświadczenia, etc.? Oczywiście graliśmy już przed skrystalizowaniem się zespołu, ale wszystko było trochę bez zbytniego zaangażowania. Imprezy, nastoletnia zabawa, wiadomo. Kiedy naprawdę narodził się Steel Fox, wszystko się trochę zmieniło, zaczęliśmy trzymać się harmonogramu prób z większą powagą, ale wielu z nas kończyło szkołę średnią i szło na studia, więc wszystko na początku było trudniejsze. Jeśli chodzi o próbowanie czegoś nowego, tworzenie muzyki jest zawsze ewolucją, ponieważ zakres rzeczy, które wchłaniamy, zawsze się po-

Foto: Steel Fox

nie zresztą jak my w komunistycznej Polsce, zbyt łatwego dostępu do metalowych płyt, a jak już pojawiało się coś z oryginałów, to było drogie - jak sobie radziliście? Tape trading i wydawnictwa rodzimych wytwórni to była podstawa? Brazylia w latach 80. była bardzo trudna do życia, wychodziliśmy z dyktatury wojskowej, z dużym bezrobociem i nędzą, gospodarka była w chaosie. Kiedyś polegaliśmy na przyjaciołach, którym lepiej powodziło się finansowo, oni dostawali płyty, a my nagrywaliśmy je na taśmach. Nowe płyty były bardzo drogie, a zespoły metalowe zaczęły przybywać tutaj w większej ilości dopiero po Rock In Rio w 1985 roku. Ale w tamtym czasie niektórzy rozpoczęli również u nas zakładać zespoły, co wyzwoliło u wielu takich jak my wielkie pragnienie grania, uczenia się gry na instrumen-

36

STEEL FOX

szerza. Jest to ciągły proces wymiany doświadczeń i uczenia się. Ta data nie była chyba przypadkowa, bo akurat wtedy, po sukcesie HammerFall, tradycyjny metal odrodził się, zyskał popularność również wśród młodszych słuchaczy uznaliście, że lepszego momentu na start nie będzie, teraz albo nigdy? Może to zabrzmieć niewiarygodnie, ale HammerFall nie miał na nas wielkiego wpływu, jeśli chodzi o pisanie muzyki, ponieważ kiedy ich muzyka dotarła do nas, mieliśmy już obrany kierunek. Uważam, że w tamtym czasie było to coś naturalnego, także dla nich, ta chęć ożywienia najbardziej podstawowych heavymetalowych rzeczy, których wtedy brakowało, ponieważ wiele zespołów zmieniło swoje podejście, a nowe, które się pojawiły,

Od początku postawiliście na własny repertuar, czy też przez pierwsze lata graliście też covery swoich ulubionych zespołów, szlifując jednocześnie formę i autorskie kompozycje? Tak, jak większość zespołów, zaczynaliśmy od grania coverów kapel, których zawsze słuchaliśmy. Od samego początku były to stare Helloween, Blind Guardian, Manowar, przeszliśmy także przez thrash, grając kawałki Exodus i klasyczny Iron Maiden, a także wiele innych zespołów. Ale zawsze stawialiśmy własną muzykę ponad wszystko inne, więc graliśmy ją od samego początku. Po EP-ce "Bloody Dream" przydarzyła się wam przerwa w działalności, czy też do momentu wydania albumu "Savagery" byliście aktywni tylko w wymiarze koncertowym? "Bloody Dream" to nasza jedyna płyta nagrana w oryginalnym składzie, darzymy tę EP-kę dużym sentymentem. To był skomplikowany okres, wielu z nas pracowało, studiowało, zakładało rodziny, więc trudno było kontynuować grę w kolejnych latach. Pamiętam, że graliśmy w tym czasie wiele koncertów, u nas w północno-wschodniej Brazylii, ale nie rozwijaliśmy się tak bardzo, jak byśmy chcieli. Kiedy postanowiliśmy zacząć od nowa zaczęliśmy tworzyć materiał na "Savagery". Potem przyszła choroba Julio, który zmarł w 2012 roku. Do wszystkiego wróciliśmy dopiero po latach, więc to była smutna próżnia, ale przezwyciężyliśmy to, idziemy dalej i wszystko idzie bardzo dobrze. Ten spóźniony debiut dał zespołowi dodatkową motywację do dalszego działania, tym większą, że skrystalizował się też wasz obecny skład? W 2009 roku, kiedy zaczęliśmy pracować nad "Savagery", porzuciliśmy klawisze, a basista Philipe był już z nami. Kiedy w końcu w 2018 roku wydaliśmy album, nasz stary perkusista zdecydował się odejść, więc zadzwoniliśmy do Bosco, który jest wspaniałym przyjacielem i świetnym perkusistą. Wierzę, że marzenia nigdy nie powinny opuszczać naszych umysłów, więc powinieneś otaczać się ludźmi z tymi samymi dobrymi starymi marzeniami, każdy na swój sposób. To właśnie mamy dzisiaj w zespole. Ten pierwszy i tak przetrwał w sumie dość długo - można zaryzykować stwierdzenie, że gdybyście zdołali przebić się nieco wcześniej, gralibyście z pierwszymi kumplami do dziś? Trudno powiedzieć. Ludzie są tak różni, sporo się zmienia, kiedy porzucasz swoje stare marzenia. Wszyscy nadal jesteśmy przyjaciółmi, nie ma z tym problemu, tylko życiowe ścieżki się zmieniły. Świetnie się razem bawiliśmy, gdyby wszystko wystartowało… ale w tym wszystkim jest duże "może", ponieważ jest w tym element ludzki. Mogę powiedzieć, że byliśmy szczęśliwi i nadal jesteśmy szczęśliwi, i mam nadzieję, że tak zostanie z moimi nowymi partnerami. Obecnie jesteście już na nieco innym etapie,


bo wasza aktywność wydawnicza przybrała regularną formę, skoro niespełna trzy lata po debiutanckim wypuściliście drugi album "Red Snow"? Mogę powiedzieć, że jesteśmy bardzo skoncentrowani na posuwaniu się naprzód. "Red Snow" to zbiór emocji, wszyscy bezpośrednio uczestniczyli w pisaniu utworów na pewnym poziomie lub aspekcie i naprawdę fajnie było zobaczyć ich zaangażowanie. Mamy ciągły proces pisania muzyki, przygotowujemy się do naszej pierwszej europejskiej trasy w 2022 roku, która została opóźniona z powodu pandemii, więc przed nami dużo pracy i to właśnie chcemy zrobić w ciągu najbliższych kilku lat. Komponowanie poszło wam więc chyba bardziej niż sprawnie, skoro płyta zawiera 10 nowych, urozmaiconych numerów? Tak właśnie było. Nad nowymi utworami pracujemy nieprzerwanie od czasu wydania "Savagery". Na nowy album wybraliśmy dziesięć utworów. Wokalista Robson jest świetnym autorem tekstów i lubi tworzyć motywy pełne uczuć, jest świetnym partnerem w pisaniu kawałków. Ponieważ mamy różne inspiracje, wszystko to w jakiś sposób wkracza w nasze kompozycje, co ułatwia wszystko bez modyfikowania esencji, której szukamy dla naszego brzmienia. Pandemia nie utrudniła wam nagrań, bo weszliście do studia w momencie zelżenia obostrzeń, ale łatwo pewnie nie było? To właśnie pandemia sprawiła, że weszliśmy do studia i nagraliśmy "Red Snow". W 2020 roku nasza europejska trasa została przełożona z powodu całej tej sytuacji, więc nic nie dałoby siedzenie i czekanie, aż sytuacja się poprawi, musieliśmy pracować. Zaczęliśmy nagrywać, gdy w Brazylii było naprawdę źle, na początku 2021 roku nie spodziewaliśmy się, że wszystko się tak pogorszy, kiedy mieliśmy tu bardzo złe czasy, z czterema tysiącami ofiar Covid-19 dziennie w pierwszych miesiącach roku. Nie było łatwo, to prawda, ale zrobiliśmy to. Plus był przynajmniej taki, że ponownie pracowaliście ze znanym już sobie producentem - André Noronha odcisnął swoje piętno na "Red Snow", bez niego ta płyta przybrałaby finalnie taki właśnie kształt? André jest naszym przyjacielem od dawna. Jest też świetnym gitarzystą, jednym z najlepszych. Mamy wiele wspólnego, jeśli chodzi o to, jak gitara powinna brzmieć w heavy metalu, ze starymi modelami wzmacniaczy, i wzorcami nagrywania, bez technologicznych bajerów. Do tego fajnie się z nim pracuje i wierzę, że nawet jeśli będziemy nagrywać w innych studiach, to też będzie z nami. Gracie heavy/power metal na modłę lat 80., nie unikając też odniesień do speed czy thrash metalu - chodzi o to, żeby brzmieć klasycznie, ale też nie ograniczać się, nie powielać tych samych patentów, zgranych już przez setki innych zespołów? Nie ma ucieczki od starych patentów. W pewnym momencie, niezależnie od tego, jaki to zespół, zabrzmi to jak coś, co już zostało zrobione. Bycie wyjątkowym w każdym stylu muzycznym jest bardzo trudne, ale możesz spróbować kilka sposobów, aby nie być kopią. Jako muzycy pracujemy z pełną swobodą, to zna-

czy nie ingeruję w brzmienie ani styl gry moich kolegów z zespołu, ponieważ aby kapela działała, muzycy muszą się wzajemnie uzupełniać, aby uzyskać pełniejszy efekt końcowy. W ten sposób odkryliśmy jak ominąć te przeszkody. To temat, który zawsze będzie obecny w każdym zespole. Mieliście już okazję przetestować nowy materiał podczas koncertów, nie tylko w Brazylii, ale też w Europie. Jak był odbierany, fani szaleli pod sceną? Odzew był świetny, ale nawet najbardziej zjadliwa krytyka jest mile widziana, bo nie ma od niej ucieczki, każdy ma swój słuch, gust muzyczny, a to wpływa na analizę. Wiele radiostacji w USA i Europie grało naszą muzykę, to było naprawdę fajne. W Brazylii otrzymaliśmy świetne opinie. Dziś jest trochę inaczej, zespoły żywią się występami na żywo, to jest ten powrót, który mamy nadzieję stanąć twarzą w twarz, gdy pandemia minie i będziemy mogli odpowiednio koncertować. Dla takiego zespołu jak Steel Fox koncerty to podstawa promocji - dlatego staracie się grać ich jak najwięcej, a już najbardziej cieszą was te większe, jak choćby ten planowany na kwiecień przyszłego roku, z udziałem Viper i Vulcano, pewnie waszych mis trzów? Bez wątpienia! Viper i Vulcano to zespoły, które są częścią początku tej muzyki w Brazylii i są dla nas wielkimi idolami. Granie na żywo to świetne źródło wszystkiego dla zespołów, nie jesteśmy wyjątkiem. Planujemy trasę po Europie w 2022 roku, mamy też w planach duży festiwal w Rosji z znanymi zespołami, więc mamy nadzieję, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Chcemy zaprezentować fanom nasze kawałki na żywo z całym tym uczuciem i mocą występów na żywo. Takie jest nasze życzenie i mamy nadzieję, że wkrótce uda nam się to zrobić. Co zamierzacie dalej, po promocji "Red Snow" i koncertach? Do trzech razy sztuka, czyli myślicie już powoli o kolejnym albu mie? Oczywiście, jak powiedziałem, nasz proces pisania muzyki jest ciągły. Zrobiliśmy już wiele rzeczy do następnego materiału i wciąż tworzymy więcej. Wiemy, że tym razem potrzebujemy trochę więcej czasu, aby promować to, co już mamy. Chcemy zagrać dobre koncerty w przyszłym roku, aby nakarmić nasze uczucia, to wszystko usprawnia proces, zarówno dla nas, jak i dla fanów ciężkiej muzyki. Tak więc z pewnością wydamy nowy album w ciągu najbliższych kilku lat. Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Adam Nowakowski

STEEL FOX

37


Świat jest pełen fałszu Album "At One with None" powinien skutecznie utrzeć nosa tym, którzy lubią powtarzać, że w dzisiejszych czasach w heavy metalu brakuje świeżości. Fani szwedzkiej grupy Portrait nie powinni być zaskoczeni, że ich nowa płyta to solidna propozycja, ucieszyć ich jednak powinno pomyślnie zrealizowane założenie frontmana, Christiana Lindella: zero powtórek, tylko nowe pomysły. Choć już poprzedniczki stały na wysokim poziomie, w 2021 zespołowi udało stworzyć kolejną, filozoficzną mieszankę, tym razem tekstowo wytykającą ślepą wiarę w autorytety i podważającą pojęcie prawdy, a muzycznie - to znów płyta heavy metalowa o klimacie… blackowym. Lindell opowiedział o drodze do wypracowania tak nietypowego stylu, perspektywie, z której pisze teksty, drogach interpretacji, fascynacji Dissection i daremnych próbach szufladkowania Portrait, dla którego nie istnieją rzeczy niemożliwe. HMP: Rozpoczęliście swoją karierę muzyczną w Portrait jako dojrzali ludzie, już nie nastolatkowie, którzy zazwyczaj zafascynowani heavy metalem są w stanie poświęcić mu całe życie. Czy stosunkowo dojrzały skład zespołu, w momencie, gdy macie już na karku trzydziestki, ma wpływ na to, w jaki sposób tworzycie teraz muzykę? Christian Lindell: Wszyscy mamy za sobą przeszłość w innych zespołach, a ja i Anders gramy razem w jednym składzie od kiedy

Muszę przyznać, że teraz mamy takie same podejście do muzyki ogółem, jakie mieliśmy, gdy zaczynaliśmy tworzyć. To, co przez lata stawało się dla nas coraz bardziej istotne to odnalezienie swojego oryginalnego brzmienia, coś, z czym zawsze długo się zmagaliśmy i w kierunku czego stawialiśmy z każdym kolejnym albumem coraz śmielsze kroki. Zawsze gdzieś trzeba zacząć i w przeszłości mogliśmy być zbyt zapatrzeni na nasze muzyczne inspiracje, chcieliśmy robić coś podobnego. Na

kompozytorów tworzących w obrębie tych gatunków? Postrzegam thrash, death i black metal jako naturalny skutek rozwoju heavy metalu, więc ich esencja jest taka sama. Nie lubię jednak każdego heavy, tak samo, jak nie podoba mi się każdy zespół thrash/death/blackowy. Dla przykładu, lubię słuchać Slayera, Emperora i Morbid Angel, ale nie jestem szczególnym fanem Sacred Reich, Anthrax, Cannibal Corpse czy Cradle of Filth. Zawsze chodzi o esencję muzyki, niekoniecznie o to, w jakim podgatunku chce się ją zaszufladkować. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek mógł się szczególnie wiele nauczyć z analizowania kompozycji innych osób. To, co powinno być ważne, to przełożenie własnej osobowości i ducha na proces komponowania i, miejmy nadzieję, wypracowania w ten sposób własnego stylu. Nieważne, co inni będą o tym myśleć, będzie to przynajmniej twoja własna ekspresja, co jak dla mnie jest najistotniejszym aspektem w pisaniu muzyki. Nie liczy się dla mne opinia innych ludzi, nawet jeśli, oczywiście, jestem szczęśliwy, gdy doceniają to, co robię. Ale to drugorzędna sprawa, nieważne, jak bardzo cliché to brzmi. Dissection to zespół jedyny w swoim rodzaju i nikt nigdy nie zbliży się do ich poziomu. Nie sądzę, że da się ich wpisać w jakikolwiek podgatunek, bo ich kompozycje różnią się od większości klasycznego blacku i deathu. Mieli oczywiście wiele podobnych, muzycznych inspiracji, ale zrobili coś własnego i oryginalnego. Myślisz, że pozornie odległe gatunki, jak heavy i black mają ze sobą dużo wspólnego? W jaki sposób się uzupełniają i jak odkryłeś, że ich miksowanie to sposób na wykreowanie indywidualnego stylu Portrait? Wydaje mi się, że częściowo już wcześniej na to odpowiedziałem, ale zgadza się, mają ze sobą dużo wspólnego. Black i death naprawdę bazują na heavy metalu, to na nim były budowane. To, co zrobiliśmy w przypadku Portrait, to po prostu podążanie za źródłem naszych inspiracji i pozwolenie im rozkwitnąć, w jakimkolwiek kierunku by nas nie zabrały. To nie tak, że celowo postanowiliśmy: "teraz zwrócimy się w kierunku bardziej ekstremalnego metalu" - tak się czasem zdarza, że w takim stylu to wychodzi. Uważam jednak za interesujące testowanie, jak daleko możemy się posunąć bez zatracenia esencji Portrait. Nie wydaje mi się, żeby naprawdę istniał jakiś limit.

Foto: Stefan Johansson

skończyliśmy dwanaście lat. Ale ostatecznie skończyliśmy w Portrait i to na nim postanowiliśmy się skupić, w tym momencie zaczęliśmy traktować to naprawdę poważnie. Wydaje mi się, że mieliśmy wtedy po dwadzieścia lat. Myślę, że moment, w którym aktualnie jesteś w swoim życiu zawsze przekłada się na sztukę, którą tworzysz, więc tak, mogę powiedzieć, że nasz osobisty rozwój i "dojrzałość" mają wpływ na naszą muzykę. Czyli jesteście równie dojrzali, jeśli chodzi o komponowanie? Postrzegacie muzykę inaczej, niż w czasach nastoletnich, czy wasz młodzieńczy entuzjazm, marzenia i emocje pozostały takie same, jak wtedy, gdy mieliście po 20 lat?

38

szczęście szybko zorientowaliśmy się, jak istotne jest bycie kreatywnym i rozwijanie własnego stylu - o wiele bardziej, niż powtarzanie tego, co już dawno zostało zrobione i do perfekcji opanowane przez innych. Określacie swoją muzykę jako heavy metal, ale jej atmosfera przypomina albumy deathowe czy blackowe, szczególnie Dissection. To nie powinno dziwić, bo współpracowaliście z muzykami z Dissection i Watain, a nawet mieliście okazję spotkać wokalistę tego pierwszego, Jona, zanim zmarł i zobaczyć jego zespół na żywo. Co dało wam przeanalizowanie jego kompozycji i innych death/black owych inspiracji? Czego muzycy, nawet grający w innym stylu, mogliby nauczyć się od

PORTRAIT

Każdy album Potrait ma przedstawiać coś innego. Religia, duchowość i koncept przestrzeni liminalnych na "Crossroads", stworzyciel świata na "Burn the World". Co Portrait chciał szczególnie sportretować tym razem? Wizualnie, na okładce "At One with None" i muzycznie. Okładka przedstawia wtajemniczoną postać, oddalającą się od grozy losu, decydującą się postawić dalsze kroki w kierunku wielkiej niewiadomej i Nicości (tytułowe "None"), poza i przed Stworzeniem. Są na niej też detale dla tych, którzy chcą sami odkryć więcej dla bardziej szczegółowych interpretacji. Niektórzy mogą stwierdzić, że idzie ramię w ramię z tym, co chcieliśmy przedstawić na "Burn the World", czyli właściwie sprzeciw wobec archonicznej tyranii, ale z innej perspektywy. Porozmawiajmy o tekstach. To sporo filozo -

Fo


fowania - kwestionowanie tego, co uważaliśmy do tej pory za prawdziwe ("At One with None"), krytyka ślepego zapatrzenia w autorytety. W wywiadzie z 2017 roku krytykowałeś łączenie metalu z polityką - ale tym razem teksty trochę wpisują się w ten trend. Poczułeś, że musisz wyrazić swoją opinię na konkretne tematy, patrząc na obecną sytuację na świecie i kondycję rasy ludzkiej? Teksty nie były pisane z politycznej perspektywy, tylko z gnostycznej, ale skupiając się na różnych poziomach egzystencji. Zgadza się, pierwsze trzy utwory kwestionują to, co jest postrzegane jako "prawda" i ślepe zawierzanie autorytetom, ale to, co głównie miały wytknąć, to fakt, że stworzenie bazuje na iluzji, na każdym poziomie. "He Who Stands", "A Murder of Crows" i "The Gallows's Crossing" mogą być uznane za mające związek z praktykami magicznymi, jak również do pewnego stopnia "magicznym" sposobem rozumowania/ filozofowania, podczas gdy "Ashen" ma najbardziej gnostyczny tekst jaki kiedykolwiek napisałem. Chcę przez to powiedzieć, że teksty na tej płycie obejmują wiele aspektów duchowego Stawania Się, od pierwszych chwil zdawania sobie sprawy z tego, ile na świecie jest fałszu na różnych poziomach, poprzez praktykę czarnoksięską aż do ostatecznego momentu przekraczania kreacji. Nie rozdzielam zwykłej "szarej codzienności" od duchowej rzeczywistości, zamiast tego interpretuję tę pierwszą poprzez drugą. Oczywiście, takie koncepty jak "wolność" czy "zniewolenie" stały się bardziej namacalne i znaczące w ciągu ostatnich, powiedzmy, dwóch lat. Postrzegam to, co się dzieje jako naturalną manifestację tego, co rządzi tym światem w swoich różnych formach, jako w niebie, tak i na ziemi i równie naturalną część ich "przyczyny cierpienia". Sprzeciwianie się tym "niższym formom" równa się dla mnie po części sprzeciwowi wobec "wyższych form", w bardziej duchowym kontekście, co jest powodem, dla którego niektóre teksty skupiają się na tymczasowym punkcie widzenia, podczas gdy inne takie nie są. Ale koniec końców wszystkie są zakorzenione w duchowości. Czy praca z Tommym Hansenem, który odpowiadał też za albumy Helloween, wpłynęła w jakiś sposób na brzmienie waszej płyty? Czy zachęcał was do spróbowania rozwiązań, których do tej pory nie braliście pod uwagę pracując w studio? Nie, niekoniecznie. Właściwie nie ma tutaj za dużo do opowiadania. Podoba nam się to, jak ostatecznie brzmi ten album, ale nie wydaje mi się, by Tommy będzie (i że w ogóle będzie chciał) miksować naszą kolejną płytę… Powiedziałeś kiedyś, że odrzuciłeś sporo pomysłów i fragmentów utworów podczas pracy nad tą płytą i że poszczególne kompozycje dużo razy zmieniały swój kształt. Co sprawia, że decydujesz się na odrzucenie danego pomysłu? "Recyklingujesz" niektóre riffy, które mogą pasować do kawałka w innym klimacie, czy zupełnie się ich pozbywasz z myślą, że jeśli coś nie pasuje, to znaczy, że nie było dobre? Hmm, nie pamiętam, kiedy powiedziałem, że odrzuciliśmy tyle pomysłów (ten cytat pochodził z jednego z materiałów promocyjnych wytwórni - przyp. red.). Prawdopodobnie to wynik jakiegoś niezrozumienia, bo właściwie niewiele materiału zostało odrzucone. Dwa po-

Foto: Stefan Johansson

mysły na utwory zostały zachowane na później i nagraliśmy też jedną piosenkę, która nie znalazła się na płycie. Wszystkie rzeczy, z których jesteśmy usatysfakcjonowani, są zachowywane, by użyć ich później. Mam riffy, które uważam za dobre, ale mają już jakieś dziesięć lat, bo nie spasowały jeszcze do żadnej piosenki. Który utwór z "At One with None" zajął wam najdłużej by go skończyć? Wiele z nich to naprawdę długie kompozycje wymagające dopracowania w każdym detalu. Myślę, że "Ashen" zajął nam najwięcej czasu. Próbowaliśmy go grać już w okresie nagrywania "Burn the World". Większość riffów zostało właściwie napisanych już wtedy, ale ostateczne aranżacje nie były gotowe aż do dwóch tygodni przed wejściem do studia. Dokonaliśmy kilku zmian w ostatniej chwili i jestem zadowolony, że to zrobiliśmy, bo efekt końcowy jest moim zdaniem bardzo dobry. Nowy album zostanie oczywiście wydany również na winylu. W jednym z wywiadów powiedziałeś, jak ważna jest materialność gdy mówimy o muzyce, bo tworzy specjalną więź między artystą a słuchaczem. Pamiętasz pierwszą płytę, z którą poczułeś się w ten sposób związany, może to było coś z kolekcji twojej siostry? Tak, moja starsza siostra miała trochę albumów, których słuchałem, gdy byłem bardzo młody. Pamiętam "Black Album" Metalliki (który nadal bardzo mi się podoba, muszę to dodać, bo większość osób, która twierdzi, że go nie lubi, po prostu się oszukuje). Jeśli dobrze pamiętam, miała też kilka płyt Pantery, chyba "Cowboys From Hell" i "Vulgar Display of Power" (obie są świetne, o wiele lepsze niż większość tych zespołów z nowej fali tradycyjnego metalu) i trochę Guns N' Roses. Kilka lat później kupiła "The X Factor" Iron Maiden, który wywarł na mnie spore wrażenie i nadal bardzo go lubię. Ale w tamtym okresie nie miałem żadnych płyt na właśność, pierwsze kupiłem niewiele później i były to pierwsze wydania Metalliki. Wydaje mi się, że pierwszą był "Master of Puppets", bo pamiętam pierwszy moment, gdy słuchałem swojej własnej kopii (wcześniej słyszałem ją już u kuzyna). Od tamtej chwili zaczęła się moja prawdziwa obsesja i od tamtej pory w

90% przypadków słucham muzyki w ten sam sposób: czytając teksty, patrząc na okładkę podczas odsłuchu itd. Ale właściwie w moim przypadku nie były to już winyle, a płyty CD, szczególnie na początku, w połowie lat 90. Zacząłem kolekcjonować płyty Metalliki gdy miałem około trzynastu lat i większość wydań miałem na CD, a to, co zacząłem kupować już na winylu, to były bootlegi z ich koncertów. Jest jeden, który nazywa się "Unstoppable Force" i dobrze pamiętam, jaki byłem szczęśliwy, gdy udało mi się go znaleźć. Do dziś bardzo mi się podoba. Postrzegasz heavy metal bardziej jako sztukę niż narzędzie, widzisz powiązania tej muzyki z teatrem, spektaklami? Tak, powiedziałbym, że występy na żywo mają w sobie coś teatralnego. Są nagrodą za cały ten wysiłek i ciężką pracę, jaką wkładasz we wszystko, co jest związane z byciem w zespole. To twoja szansa na wyrażenie siebie i pokazanie ludziom wszystkiego, co chcesz muzycznie zamanifestować. W pracy z Portrait bardzo ważne jest dla ciebie, by rozumieć tę muzykę, co da się osiągnąć tylko słuchając wielu rzeczy, kolekcjonując płyty i nieustannie poszukując nowych inspiracji, co jest ważniejsze niż wirtuozeria. Mimo to, Potrait to ludzie równie zaangażowani w bycie dobrym słuchaczem, jak i muzykiem. To rzadka kombinacja, trudno znaleźć kogoś takiego. Czy to było powodem, dla którego skład tak często się zmieniał? Skąd wiedziałeś, że chcesz pracować z konkretnymi muzykami, dogadywaliście się szy -

PORTRAIT

39


HMP: Jak Wam się ostatnio grało z Toledo Steel i Seven Sisters w Anglii? Jamie Brandon: Było świetnie! Myślę, że wszyscy dziwnie się czuliśmy, będąc znowu na scenie po raz pierwszy od dawna, ale przednio się bawiliśmy. Dobrze było znów zobaczyć chłopaków z Toledo Steel i Seven Sisters.

Foto: Stefan Johansson

bciej na poziomie duchowym, czy muzy cznym np. podczas jam sessions? Najważniejszą rzeczą jest, by członkowie zespołu mieli wystarczające umiejętności i rozumieli, co chcemy muzycznie osiągnąć. Gdybym chciał znaleźć tylko takich ludzi, którzy są ze mną połączeni na poziomie duchowym, mógłbym równie dobrze się zabić, bo to nie jest możliwe. Duchowa część to osobista część mnie i mojego życia, która znajduje swoje odbicie w muzyce i tekstach. Łączą wszystkie aspekty mojego życia, więc nie ma sposobu ani powodu, dla którego miałbym je rozdzielać. Tak więc muzyczna część jest dla mnie najważniejsza, a wszystko inne jest drugorzędne. Jest wiele powodów, dla których tak często zmieniał się skład zespołu. Czasami był to brak wystarczającego poświęcenia, czasem kłopoty w komunikacji, czasem brak zrozumienia. To dotyczyło wszystkich, bez względu na to, czy sami odeszli, czy zostali wyrzuceni. Ale nie pamiętam, żebyśmy pozbyli się kogoś ze względu na brak muzycznych umiejętności, więc oczywiście to inne rzeczy wpłynęły na te decyzje. Czy jesteś zadowolony ze współpracy z obecnymi muzykami Portrait? Kto najbardziej rozumie twoje muzyczne potrzeby? Tak, jestem zadowolony. Wszystkie poprzednie składy miały swoje wzloty i upadki, to oczywiste. Myślę, że teraz wszyscy mamy bardzo podobną wizję tego, co chcemy muzycznie robić w Portrait i uważamy, że nie powinniśmy się ograniczać. Chciałeś, by kompozycje na "At One with None" brzmiały świeżo i nie przypominały wcześniej napisanego i wydanego już materiału. Po skończeniu i przesłuchaniu płyty myślisz, że osiągnąłeś ten cel? Tak mi się wydaje. Oczywiście, da się usłyszeć, że to wciąż ten sam zespół i jest to coś, na czym również nam zależy, ale ta płyta rządzi się swoimi prawami i ma własny charakter i atmosferę, zamiast być kopią czegoś, co już nagraliśmy.

Słyszymy to bardzo często i mówiąc szczerze nie mamy z tym szczególnie problemu. Wiele cech naszej muzyki da się porównać do Kinga Diamonda, tak jak prawie każdy zespół black metalowy brzmi, na pewnym poziomie, podobnie do Mayhem. Dlaczego wciąż "tkwicie" w heavy metalu, skoro są u was słyszalne oczywiste wpływy takich inspiracji, jak Candlemass czy wspomniane Dissection? Nie myśleliście ewentu alnie o rozpoczęciu doom/ambientowego pro jektu? Nie wydaje mi się, żebyśmy byli zamknięci w heavy. Nie istnieje nic, co chciałbym muzycznie zrobić, czego nie mogę dokonać poprzez Portrait. To prawdopodobnie główny powód dla którego nigdy tak naprawdę nie miałem żadnego pobocznego projektu. Wolę raczej wplatać nowe elementy do naszej muzyki i do tej pory nie napotkałem żadnych ograniczeń. Wasze własne brzmienie wydaje się ważniejsze niż trzymanie się old-schoolu, ale jest on wciąż ważną częścią twojego życia jako kompozytor i fan muzyki. Wiem, że podobał ci się nowy album Pagan Altar z 2017, coverowałeś klasyk od Excitera, więc wciąż istnieje przestrzeń dla starej szkoły w twojej muzyce. Czy planujesz w przyszłości zrobić cover, na przykład, Judas Priest albo czegś bardziej undergroundowego, co również lubisz, jak Heavy Load, albo nawiązać współpracę z niektórymi klasycznymi, "vintage" zespołami? Póki co nie planujemy nagrywać nowych coverów. Zabraliśmy się kiedyś za Priest, "Mother Sun". Ogólnie myślę, że jeśli chcesz zrobić cover, powinieneś dodać do niego od siebie coś osobistego. Nie wiem, czy wypada mi to mówić, bo nie do końca się tego trzymałem coverując Excitera. Przy nagrywaniu tej wersji najważniejszą rzeczą było dla nas myślę pokazanie, że doceniamy to, co Exciter zrobił w późniejszych latach swojej działalności i że heavy metal wcale nie umarł w latach 90. Iga Gromska

Jak często fani i dziennikarze porównują was do Kinga Diamonda? Uważacie to za komplement, czy może jesteście tym już zmęczeni, bo długo wypracowywaliście własny styl (co oczywiście wam się udało)?

40

PORTRAIT

Wystąpiliście w Londynie, Newcastle i Southampton, ale odwołaliście koncert w Manchesterze? Czy pierwsze trzy show były satysfakcjonujące, ale ostatni - frustrujący? Jamie Brandon: Graliśmy w Londynie, potem w Leeds, a następnie w Newcastle. Wszystkie trzy gigi były świetne, otrzymaliśmy gorące wsparcie ze strony fanów. Myślę, że każdego cieszy powrót do muzyki na żywo. Rano w dniu koncertu w Manchesterze, kiedy jechaliśmy tam z Newcastle, usłyszeliśmy wiadomość, że reszta trasy musi zostać odwołana. To było bardzo rozczarowujące dla wszystkich zaangażowanych i właściwie zajęło trochę czasu, zanim to do nas dotarło. Przepraszamy wszystkich, którzy planowali przyjechać na koncert w Manchesterze, a ludzie lecieli nawet z Belgii. Czy uważasz, że Brexit ograniczył możliwości koncertowania brytyjskich zespołów w Europie? Jamie Brandon: Tak, zdecydowanie. Przede wszystkim, podróżowanie po kontynencie stało się droższe. Mniejsze koncerty za granicą okazują się nierealne. Brexit z pewnością nie wyszedł na dobre brytyjskim muzykom takim jak my. Jaka atmosfera panuje wśród członków Eliminatora w okresie oczekiwania na premierę "Ancient Light", przewidzianą na 14 stycznia 2022? Jamie Brandon: Wszyscy chcemy, żeby jak najszybciej zostało to wydane, ponieważ nagraliśmy ten album już w kwietniu 2021 roku, więc siedzieliśmy z nim już od dawna. Czujemy się bardzo podekscytowani! Nie mogę się doczekać reakcji naszych fanów a cały zespół szykuje się na trasę koncertową promującą nowy materiał. W jaki sposób udało Was się osiągnąć tak oldschoolowe brzmienie? Czy nagrywaliście przy użyciu nowoczesnej czy starszej technologii? Jamie Brandon: Myślę, że była to głównie nowoczesna technologia… Nie wiem, na pewno nie jestem osobą w zespole, którą należałoby o to pytać. Chcieliśmy uzyskać "pełniejszy" dźwięk z "Ancient Light" w porównaniu z naszym debiutem. Jakich dokładnie wskazówek udzielał Wam producent Chris Fielding w trakcie nagrywania? Jamie Brandon: Chrisowi udało się wydobyć z każdego z nas to, co najlepsze. Wiele razy mówił coś w stylu "hej, to było świetne, ale potrafisz lepiej" i za każdym razem miał rację. Naprawdę cisnął nas, abyśmy wypadli jak najlepiej, zarówno na "Last Horizon" (2018), jak i "Ancient Light". Moje partie brzmią lepiej niż kiedykolwiek sądziłem, że mogłyby zabrzmieć. Wszyscy jesteśmy mu za to niezmiernie wdzięczni. Czy na "Ancient Light" znalazły się wszyst-


Jamie Brandon: Dobre pytanie. Jack chętniej zajmuje się solówkami gitarowymi, chociaż w wielu piosenkach dzieli je z Mattem.

Gry komputerowe i seriale Eliminator to brytyjski zespół heavy metalowy z dwoma longplay'ami: "Last Horizon" (2018) oraz "Ancient Light" (2022). Najlepiej kapela ta czuje się na scenie, a ponieważ cieszy się obecnie z powrotu muzyki na żywo, to pogawędkę z okazji wydania "Ancient Light" rozpoczęliśmy od towarzyszących jej koncertów. Na pytania odpowiadał basista Jamie Brandon oraz wokalista Danny Foster. kie skomponowane przez Was utwory? Jamie Brandon: Tak, wstawiliśmy je wszystkie na płytę. Każdy utwór, który został ukończony przed wejściem do studio, trafił na album. To może wyjaśniać, dlaczego "Ancient Light" składa się z 10 kawałków, a to trochę więcej niż na poprzednim albumie (8). Oczywiście mieliśmy dodatkowe pomysły, których nie wykorzystaliśmy, ale zostaną one rozwinięte do postaci kompletnych numerów na trzeci LP.

mniejszej objętości w równoważnej przestrzeni, jego rozkład byłby lepiej określony, a więc mniej losowy i bardziej uporządkowany (czyli miałby niższą entropię). W każdym ra-

Czy jesteście kolekcjonerami winyli? Jamie Brandon: Oczywiście, że tak. Kilku muzyków Eliminator posiada pokaźną kolekcję. Eliminator stylistycznie idealnie pasuje dla fanów polskiego zespołu Axe Crazy. Czy rozważyłbyś, aby Was supportowali, kiedy pewnego wieczoru odwiedzicie Polskę? Danny Foster: Tak, chętnie. Bardzo chcielibyśmy kiedyś zagrać w Polsce. Wiele lat temu uczyłem się języka polskiego, choć dziś pra-

"The Library" to wyjątkowy tytuł dla heavy metalowej piosenki. Które książki zainspirowały cię do stworzenia koncepcji lirycznej "Ancient Light"? Jamie Brandon: Być może jest wyjątkowy. Nie czerpię inspiracji z książek, ale z innych dzieł, takich jak gry wideo, seriale telewizyjne itp. Z notki prasowej dowiadujemy się, że "Ancient Light kładzie duży nacisk na koncepcję entropii (braku porządku lub stopniowego popadania w nieporządek)". Wydaje mi się, że błędem byłoby definiowanie entropii jako "brak porządku lub stopniowe popadanie w nieporządek", ponieważ kiedy rozprowadzamy gaz, jego cząsteczki wyglądają tak samo nieporządnie, ale naukowcy powiedzieliby, że entropia wzrosła. Co dokładnie masz na myśli, mówiąc, że twoja muzyka opowiada o nieporządku? Jamie Brandon: No dobra, więc "rozprzestrzenianie się" gazu zwiększyłoby jego objętość, ale niekoniecznie zachowałoby swój pierwotny porządek, ponieważ lokalizacje cząsteczek gazu miałyby nowy, losowy rozkład. Odwrotnie, gdybyśmy skoncentrowali gaz w

Foto: Eliminator

zie, kiedy publikowaliśmy komunikat prasowy, niekoniecznie chcieliśmy wdawać się w debatę na temat fizyki. Myślę, że warto sprecyzować, że napisaliśmy album o końcu wszechświata i umieściliśmy w nim kilka postaci, aby zbudować na tej kanwie historię. Dlaczego Jack MacMichael został podpisany jako gitarzysta prowadzący, a Matthew Thomas jako gitarzysta rytmiczny? Czy często nie grasz na gitarach unisono?

wie wszystko zapomniałem. Może skorzystam z okazji, aby odświeżyć swoje umiejętności! Wasze plany na przyszłość? Jamie Brandon: Zagramy tyle koncertów, ile się da, zwłaszcza że wydaliśmy przecież nowy album. Powoli wracamy też do fazy komponowania, więc trzeci album powstaje. Sam O'Black


Godnie reprezentować brytyjski heavy metal Toledo Steel dało się poznać fanom tradycyjnego heavy metalu za sprawą pamiętnej EPki "No Quarter" z 2018 roku. Choć w międzyczasie zespół przygotował kompilację kawałków z pierwszych EPek, na drugi album musieliśmy czekać aż do teraz. "Heading for the Fire" zmierza w nieco innym kierunku, na co wpłynął też fakt, że to kolejna płyta w katalogu Olofa z Enforcera na miejscu producenta. Jak jednak przekonuje wokalista, Rich Rutter, z którym mieliśmy okazję porozmawiać, mimo zmian w brzmieniu, płyta nadal utrzymana jest w stylu Toledo Steel. Frontman grupy wskazał też kawałek, który według niego będzie przedmiotem największych sporów i kontrowersji, możliwe interpretacje okładki nowej płyty, a także zespół, z którym najbardziej chciałby kiedyś dzielić scenę. HMP: Nie tak dawno udostępniliście zdjęcie z zamkiem w Pierrefonds w tle na waszych social mediach, wspominając koncert we Francji. Zastanawiam się czy kiedykolwiek marzyliście o zagraniu koncertu w nietypowym miejscu. Może zamku, kościele, pośrodku pustyni? Rich Rutter: Zamek w Pierrefonds jest imponujący i możliwość zatrzymania się, by zobaczyć go na żywo, to świetne wspomnienie. Myślę, że koncert na pustyni nie jest dla nas, byłoby zbyt gorąco, Brytyjczycy mają w ciągu roku tylko trzy słoneczne dni! (śmiech). Nie wydaje mi się też, by kościół był dla nas odpowiedni, ale zamek... To by zdecydowanie pa-

to byłaby wymarzona lokacja, o której już rozmawialiśmy. Mam bardzo żywe wspomnienia związane z wydaniem waszego albumu z 2018, "No Quarter". To jedna z najlepszych płyt heavy metalowych, które ukazały się w tamtym roku. Wiem, że zdobyła dobre recenzje i przy było wam wielu fanów. Czuliście, że nowa płyta musi przebić poprzednika, czy nie odczuwaliście presji przy pracy nad nowym materiałem, bo po prostu lubicie tworzyć? Dzięki! Byliśmy pewni siebie, czuliśmy, że mamy sporo nowych pomysłów na kolejny album i tak naprawdę nie odczuwaliśmy, żeby Foto: Toledo Steel

b a r d z ie j s u r o w e , t e r a z b r z m i ą in a c z e j, s ą bardziej wygładzone. Eksperymentowaliście z nowym brzmieniem czy to nie było zamier zone? Zgadzam się, że "No Quarter" brzmiał bardziej surowo i agresywnie. Jedną z największych różnic między tą płytą, a naszą najnowszą jest fakt, że wszystkie partie gitar były tym razem autorstwa Toma Pottera, od kiedy wróciliśmy do grania w czwórkę. Naszego basisty, Felixa Docka, także nie było w zespole gdy nagrywaliśmy "No Quarter". Nagrania miały miejsce w tym samym studio, co każdy poprzedni album, ale mixem i masteringiem zajął się tym razem Olof Wikstrand z Enforcera. Wszystkie te rzeczy bez wątpienia pozwalają wyjaśnić, dlaczego brzmienie jest inne, ale zgadzam się także ze słowami, że obraliśmy nowy kierunek. Nie uważam jednak, by było to intencjonalne, to przyszło nam naturalnie w czasie komponowania. Mówiąc to, nadal myślę jednak, że w stu procentach zachowaliśmy nasz styl jako zespół, nawet jeśli poszliśmy w innym kierunku brzmieniowym. Pomiędzy waszym ostatnim albumem a nowym wydaliście jeszcze kompilację "The First Strike of Steel - The Early Years Anthology". Czy to spojrzenie w przeszłość było konieczne, by zaczerpnąć inspiracji do pisania materiału, czy chcieliście dać fanom od siebie coś nowego-starego, żeby kupić sobie trochę czasu do pracy nad płytą? Wydanie tej kompilacji było pomysłem wytwórni, ale nie mieliśmy do niego żadnych zastrzeżeń. Możliwość połączenia obu tych starych EPek z nową, lepszą okładką miała dla nas sporo sensu. Nie szukaliśmy w tych kawałkach inspiracji, pełniły raczej faktycznie funkcję "wypełniacza" pomiędzy pierwszym a drugim albumem, mieliśmy też nadzieję, że dotrzemy z nimi do nowych słuchaczy. Wydaliście swoje własne "Writing's on the Wall" zanim zrobili to Iron Maiden! Jak podobała ci się ich nowa płyta? Czy myślisz, że wasze pomysły na te kawałki mają jakieś punkty wspólne, czy jedyne, co je łączy, to tytuł? To był taki zbieg okoliczności! Napisaliśmy ten kawałek jeszcze we wczesnym 2019r. Trzeba jednak przyznać, że "Writing's on the Wall" to dość powszechne stwierdzenie. Bez wątpienia istnieje masa piosenek z takim samym tytułem. Poza nim, nie widzę podobieństw między nami a Maiden. Jeśli chodzi o ich nowy album, podobał mi się! Wolałbym, żeby było na nim więcej krótszych kawałków, ale ogólnie myślę, że fakt, że nadal dostarczają nam tyle dobra przez te wszystkie lata jest dość imponujący.

sowało. A czy byliście kiedyś w Toledo, żeby pokazać im najcięższy heavy metal, mówiąc o waszej muzyce? Bo najtrwalsza stal już stamtąd pochodzi. Niestety nie, nigdy tam nie byliśmy! Ale pewnego dnia byłoby świetnie móc odwiedzić to miejsce i zagrać koncert w Toledo. Nie mam pojęcia, ilu mieszka tam fanów heavy metalu, ale sama możliwość powiedzenia kiedyś, że tam graliśmy, to byłoby coś. Można by zorganizować gig w zamku, który się tam znajduje,

42

TOLEDO STEEL

pojawiła się jakakolwiek presja. Każdy zespół chce przewyższyć swoje poprzednie wydawnictwo, niektórzy uznają, że nam się to udało, inni stwierdzą, że nie. Staraliśmy się tym jednak nie przejmować pisząc nowy materiał. Po prostu dobrze się bawiliśmy, a kawałki odzwierciedlają nasz sposób myślenia z tamtego okresu. Porównując "No Quarter" do waszej nowej płyty, "Heading for the Fire", mam wrażenie, że wasz styl trochę się zmienił - a może po prostu rozwinął. Wokale i gitary były kiedyś

Jest jeden numer na waszej nowej płycie, który się wyróżnia: "Smoke and Mirrors". To esencja hard rocka, może nawet nieco glamu. To zamierzone, że więcej w nim eksperymen towaliście? Tak! Jeśli którykolwiek kawałek z "Heading for the Fire" miałby podzielić opinie słuchaczy, to byłby właśnie ten. Na początku nie byliśmy przekonani, czy w ogóle znajdzie się na albumie, ale dobrze było podgrzać trochę atmosferę i dorzucić coś niespodziewanego. To tylko jeden numer i nie mogę się doczekać, co ludzie o nim powiedzą, złego czy dobrego. Są też typowe, szybkie i wściekłe kawałki w


waszym stylu, jak "No Time to Lose", ale też siedmio- czy nawet dziewięciominutowe kompozycje jak "Last Rites" I "Rituals By the Firelight (bardzo podobało mi się akustyczne intro i outro). Planowaliście, aby pokazać na tej płycie dualizm Toledo Steel od początku prac i umieścić na niej tak rozbudowane kawałki obok klasycznych, heavy metalowych strzałów? Celowo staraliśmy się je wymieszać i utrzymać ten album zróżnicowanym, to z pewnością. Nie chcieliśmy płyty, gdzie wszystkie kawałki się ze sobą zlewają. Jesteśmy zadowoleni z tego, jak współgrają ze sobą "Rituals by the Firelight" i "Last Rites". W założeniu jest to dwuczęściowa opowieść, zupełnie oddzielna od pozostałych sześciu utworów i myślę, że wspólnie wynoszą tę płytę na wyższy poziom. Akustyczne intro i outro to coś, czego w przeszłości jeszcze nie próbowaliśmy, więc dobrze było dodać również to. Nie będę kłamać, gdy pierwszy raz zobaczyłam tytuły, spodziewałam się, że "Last Rites" będzie coverem Omen, a "Wicked Woman" - waszą wersją kawałka Coven. Planowaliście początkowo umieścić na płycie jakiś cover, niekoniecznie te, o których wspomniałam? Wszyscy braliśmy pod uwagę możliwość zrobienia jakiegoś coveru jako bonus track, ale ostatecznie byliśmy temu przeciwni. Nagrywanie coverów może potencjalnie skomplikować cały proces ze względu na prawa autorskie i nasz entuzjazm związany ze skupieniem się wyłącznie na autorskim materiale koniec końców wygrał. Gdybyśmy mieli wybrać kawałek, który mógłby znaleźć się na tej płycie, prawdopodobnie postawilibyśmy na "See You in Hell" Grim Reaper. Zdarzało nam się dość często grać go na żywo, więc byłoby fajnie usłyszeć, jak Toledo Steel przypieczętowuje go w studio. Są jakieś utwory, niekoniecznie metalowe, które pasowałyby do stylu Toledo Steel? Chciałbym, żebyśmy wybrali kilka kawałków z klasycznego rocka i zrobili ich metalowe wersje! Może coś od UFO, trochę Deep Purple, Uriah Heep lub Nazareth. Coś w tym stylu. Uwielbiam wszystko, co związane z latami 70. Liczę, że bylibyśmy w stanie zrobić coś swojego z twórczości wielu utworów ze-

Foto: Toledo Steel

Foto: Toledo Steel

społów z tamtego okresu i sprawić, że pasowałyby do naszego brzmienia. Moglibyśmy nawet stworzyć z nich medley i zagrać go na jakimś specjalnym koncercie. Opowiedz coś więcej o okładce, która jeszcze bardziej podrasowała "Heading for the Fire". Czyj to był pomysł, jakie znaczenie się za nią kryje? Cieszymy się, że ci się podoba! Też jesteśmy bardzo zadowoleni z końcowego efektu. Artystą był Andrej Bartulović z All Things Rotten i współpracujemy z nim już od kilku lat. Pomysł na tę okładkę to efekt współpracy całego zespołu i zdecydowaliśmy się umieścić na niej zakapturzoną postać z "No Quarter", żeby kontynuować ten motyw. Tym razem przegląda się w lustrze, ale jest otoczony przez płomienie. Czy ma to reprezentować jego własną przyszłość lub przyszłość ludzkości i świata wokół niego? To już wy zdecydujecie... Sam tytuł "Heading for the Fire" też może być interpretowany jako coś pozytywnego lub negatywnego. Chcieliśmy, żeby jego interpretacja, tak jak okładki, była indywidualną sprawą. Czy współpraca z Cherry Red Records pomogła waszemu zespołowi? Co uważacie za największą korzyść?

Cherry Red to doceniana wytwórnia, więc świetnie jest być z nimi powiązanym. Jeśli jesteś fanem muzyki, istnieje spora szansa, że już znasz lub trafisz kiedyś na przynajmniej jedno ich wydawnictwo. Sam fakt, że na naszych CD i winylach zaczęło pojawiać się logo Cherry Red umieszcza nas w innej lidze, a samo przejście do nich odbyło się bez przeszkód. To nadal dopiero początki współpracy, ale mamy nadzieję, że razem będziemy godnie reprezentować brytyjski heavy metal najlepiej jak umiemy, u boku największych zespołów w ich katalogu! Co myślisz o powrocie NWOTHM? Postrzegasz to jako szansę dla swojego zespołu, czy czujesz, że to trudna rywalizacja? Zdecydowanie działa dziś wiele świetnych zespołów, ale nas cieszy po prostu to, co sami robimy i staramy się iść do przodu, starając się zbytnio nie rozpraszać tym, co robią czy czego nie robią inni. Z pewnością konkurencja jest spora, ale to zdrowy rodzaj rywalizacji i uważam to za dobrą rzecz. Każdy zespół to wyjątkowa mieszanka osobowości, której nie da się powtórzyć, więc musisz po prostu wierzyć w to, co robisz, ciężko pracować, podejmować właściwe decyzje, a co najważniejsze - dobrze się bawić robiąc to. Dobrze, że tak wielu zespołom udało się wybić, to przynajmniej pokazuje, jak zdrową dawkę zainteresowania na całym świecie nadal ma taki rodzaj muzyki. W dzisiejszej scenie, co dziwne, nie ma jednak zbyt wielu brytyjskich zespołów i to mnie zawsze dziwiło, biorąc pod uwagę historię rocka i metalu. Bardzo podobał mi się wasz pomysł stworzenia playlisty piosenek, których słuchacie w trasie. Dobrze było zobaczyć tam metal śpiewany w innych językach, jak Aria i Baron Rojo obok klasyków pokroju Riot i W.A.S.P. Czy wrzucenie pomiędzy nie własnych kawałków uznaliście za sposób na promocję własnej muzyki, czy naprawdę słuchacie jej imprezując i podróżując? Zdecydowanie nie słuchamy swojej własnej muzyki ani w trasie, ani na imprezach (śmiech). Dodaliśmy je do tej playlisty tylko po to, żeby ją promować własne kawałki między tymi, których faktycznie wtedy słuchamy! Jednak nawet, jeśli nie słuchamy za często własnej twórczości, nadal mamy swoje ulubione numery, które uwielbiamy grać.

TOLEDO STEEL

43


HMP: Witam! Jak się miewasz Paul w tych cholernie dziwnych i szalonych czasach? Paul Evo: Potrzeba czegoś więcej niż zarazy rodem z trzeciej wojny światowej by zatrzymać Warfare. Jesteśmy urodzeni do walki! Zawsze w Warfare były ostre teksty. Nie sądzisz, że to, co się dzieje współcześnie to dobry temat na premierowy materiał? Napisałem zupełnie nowy kawałek zatytułowany "Dance As Tomorrow We Die", który ma pokręcony twist, ale z pewnością podkręca gatunek punkmetalowy na maksa. Jest o tym, że świat to piękne miejsce, tylko ludzie to dupki.

Foto: Toledo Steel

I jakie to kawałki? Kilku moich faworytów to "Speed Killer", "Rock Nights", "Visions in the Fire", "Writing's on the Wall" i "On the Loose". Znamy już wasze metalowe upodobania. A poza metalem, do jakiej muzyki najczęściej wracacie i co również kształtowało wasz gust muzyczny oraz styl gry/śpiewania? Lubię miks naprawdę wielu różnych rzeczy. Nie powiedziałbym jednak, że jest jakiś konkretny gatunek, który zajmuje, po metalu, drugie miejsce. Jest sporo dobrej muzyki pop z lat 80., którą lubię, trochę bluesa, synthwave również jest cool, a nawet takie rzeczy jak Sinatra i Tony Bennett. Mnóstwo tych dawnych wokalistów miało niewiarygodne głosy, co za kontrola i ton! Każdy współczesny wokalista mógłby się wiele nauczyć od tych gości. Mój sposób śpiewania ukształtował jednak wyłącznie rock i metal. Wasz nowy album zostanie wydany nie tylko na CD, ale też limitowanym, czerwonym winylu. Braliście pod uwagę również wydanie na kasecie, jak to zrobili np. Wasi znajomi z Seven Sisters? Nie mogę się doczekać edycji na czerwonym winylu! Digipack CD też, do kompletu, wygląda bardzo fajnie. Nie braliśmy jednak pod uwagę wydania "Heading for the Fire" na kasecie. Znam sporo zespołów, które to robią, ale nie jesteśmy specjalnymi fanami tego nośnika, jeśli mam być szczery. Jestem w stanie zrozumieć, że ta moda na retro przemawia do kolekcjonerów, ale jako format do słuchania, taśma nie jest za dobra, bądźmy szczerzy. Nie chcę jednak stwierdzać, że nigdy nie wydamy żadnych kaset, to po prostu jeszcze nie jest ten czas. Czy fizyczność muzyki liczy się dla ciebie bardziej, niż streaming, a może nie ma to znaczenia tak długo, jak pomaga wam zdobywać nowych fanów? Osobiście wolę mieć fizyczne wersje albumów. Streaming to jednak świetny sposób na odkrywanie nowej muzyki. Jeśli mówimy o muzyce w czasach internetu, to myślę, że każdy kij ma dwa końce. Możesz dzięki niemu zostać szybko dostrzeżonym i dotrzeć do nowych słuchaczy, a z drugiej strony trudno jest na dłużej skupić uwagę ludzi, a to się przekłada na oczy-

44

TOLEDO STEEL

wisty brak korzyści finansowych. Nieskończona, jak się wydaje, ilość nowości, pojawiająca się każdego dnia, sprawia, że coraz trudniej nadążyć za wszystkim, co jest wydawane. Istnieje coś takiego jak przesyt dobrymi treściami, który może sprawić, że nie poświęcisz czasu żadnemu zespołowi, nieustannie goniąc za czymś jeszcze lepszym, mając wszystko za darmo, w formie wirtualnej, na wyciągnięcie ręki. Po 10-ciu latach istnienia Toledo Steel, który koncert uważacie za najlepszy? Pamiętacie najbardziej przełomowy koncert w waszej karierze, a może nie był to koncert, a np. wydanie płyty? Trudno wybrać konkretny koncert, który uważamy za najlepszy, bo przeżyliśmy wiele gigów, które zapadły mi w pamięć z różnych powodów. Nasz pierwszy koncert za granicami Wielkiej Brytanii miał miejsce w Holandii na tamtejszym festiwalu. Mimo że graliśmy wcześnie, to był ważny moment, bo po raz pierwszy graliśmy w kompletnie innym kraju. Świetnie bawiliśmy się też w Barcelonie w 2019! Inny z naszych najlepszych koncertów zagraliśmy na festiwalu w Belgii, nazwanym No Compromise. Klub był niewielki, ale za to pełny i publiczność oszalała! Za przełomowy moment w karierze uznałbym ten, w którym podpisaliśmy kontrakt płytowy. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Na myśl o którym koncercie, promującym nowy materiał, jesteś najbardziej podekcytowany? Być może masz też w głowie wymar zony koncert, zarówno jeśli chodzi o miejsce, jak i zespół, z którym dzielilibyście scenę? Jestem bardzo podekscytowany naszą trasą po Wielkiej Brytanii z Seven Sisters i Eliminatorem pod koniec miesiąca, a w marcu przyszłego roku jedziemy do Europy na kilka koncertów. Będzie świetnie! Wszyscy uwielbiamy podróże i życie w trasie. Gdybym miał wybrać miejsce, w którym chciałbym zagrać z zespołem, byłoby to coś w stylu Hammersmith Apollo lub Shepherds Bush Empire w Londynie u boku Saxon. Myślę, że pasowalibyśmy do siebie. Iga Gromska

Niedługo od ostatniej płyty "Evo / Warfare" będzie mijać cztery lata. Są już jakieś pomysły czy szkice jakie mogą w najbliższym czasie stać się fundamentem nowego albumu? Na tę chwilę nie mogę wejść do studia przez tę gównianą sytuację. Na razie fani Warfare dostali obszerną kompilację pod tytułem "The Songbook Of Filth". Kiedy dokładnie wpadłeś na pomysł, żeby coś takiego stworzyć? Musiałem umieścić coś na moim poddaszu i znalazłem te wszystkie taśmy, które były demami i różnymi alternatywnymi wersjami. Kiedy je odtwarzałem, naprawdę dawały czadu, więc zabrałem je do studia i rozpocząłem długi proces remasteringu każdej z nich. Następnie dodałem jakieś nowe utwory. Dałem do zrozumienia, że szukam wytwórni, która to wyda i dostałem kilka dobrych ofert, ale zdecydowałem się na Cherry Red, ponieważ już z nimi pracowałem. Oni wydali pierwszy album Warfare "Pure Filth". Jakim kluczem posługiwałeś się dobierając poszczególne kawałki? Wybrałem te, które obejmowały cały katalog Warfare, jednak wszystkie są ich zupełnie innymi wersjami. Czy miałeś kontakt z kimś ze starego składu przy tworzeniu tej pozycji? Konsultowałeś się w jakiś sposób z Gunnerem, Zlaughterem czy Falkenem? Nie. Taka kompilacja to masa wspomnień - Paul, powiedz szczerze, wzruszyłeś się wracając do pewnych zdarzeń z przeszłości? Tak, oczywiście, ponieważ te nagrania zawsze zabierają mnie z powrotem do wielu momentów wiary w siebie i kreatywności oraz okresu całkowitej wolności.


Kim byłbyś, gdyby nie muzyka? Chuj wie!

Picie alkoholu i uprawianie seksu Paul Evo to specyficzny rozmówca. Jest jak jego muzyka - szybki i dokładny. Łupie prosto w czerep i nie przebiera w słowach. Pozostaje jednak przy tym merytoryczny. Krótko, zwięźle i na temat - takie były odpowiedzi perkusisty i szefa Warfare. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić i dowiecie czegoś ciekawego… Udało się zaprosić wielu wspaniałych i odd anych metalowi gości. Zdradzisz, kogo do współpracy namówić było najciężej? Nikogo nie trzeba było przekonywać, wszyscy są przyjaciółmi i naprawdę lubią Warfare.

Tam też grałeś z Algym, ale też był Wurzel na gitarze. Co spowodowało, że skończyło się na jednej płycie? Nie mieliśmy w planach aby angażować się na dłużej w ten projekt.

Zagrał Lemmy, zagrał Wurzel i Fast Eddie Clarke… Nie zastanawiałeś się, czy nie zaprosić już całego Motorhead do uczestnictwa w sesji? (śmiech) Pracowałem z każdym członkiem Motorhead w różnych odstępach czasu.

A jak wspominasz czas, kiedy w Warfare gitarę dzierżył Mantas? To była świetna zabawa, ten gość praktycznie potrafi tańczyć z gitarą.

Tak na serio… Paul, jak wspominasz sesje z gośćmi? Żałujesz, że nie powstało więcej materiału, na przykład z Pete Way'em czy właśnie Fast Eddiem? Chciałem, żeby Pete zagrał w utworze "Misanthropy" razem z Eddiem, ponieważ nigdy nie wystartowali z Fastway i uznałem to za niezwykle interesujące.

Na "The Songbook Of Filth" pojawia się również numer z Cronosem. Nie miałeś takiej mocy, żeby panowie Jeff i Conrad nagrali coś wspólnie z Tobą na perkusji? (śmiech) Cronos grał na basie na trzecim albumie

Czy poza muzyką znajdujesz czas na jakieś pasje - co zajmuje serce Paula Evo oprócz heavy metalu? Picie alkoholu i uprawianie seksu. Kolejność dowolna. Słuchasz czegoś współczesnego, śledzisz trochę scenę metalową w Anglii czy na świecie… Jest w dobrej kondycji według Ciebie? Niekoniecznie słucham, raczej wolę i lubię grać głośno! Nie obserwuję nowych zespołów, bo moje pokolenie i tak robi to lepiej. W związku z tym, że być może powoli będą wracać koncerty… Myślisz już nad składem, jaki będzie Ci towarzyszył? Nie mam w planach grania na żywo. Niedługo będziesz świętować 60 urodziny. Paul, czy uważasz, że jesteś spełniony jako muzyk i człowiek? Ja się wciąż czuję, jakbym miał 20 lat. Tak, tak, jestem zadowolony z tego, co zrobiłem. Nie było łatwo, ale wiara w to, co robiłem, popychała mnie do przodu. Pora kończyć. Było mi strasznie miło, że mo-

Czy łatwo było odnaleźć się w Twojej stylistyce Angelripperowi… wiadomo, on gra całe życie black/thrash metal, Ty jednak bliżej miałeś zawsze do speed i NWOBHM? Tom Angelripper jest fanem Warfare i zagrał to bez problemu. Nagrałeś z Warfare w sumie dotychczas dziesięć płyt. Tak z ręką na sercu, poprawiłbyś coś w tym, co stworzyłeś? Poprawiłbym tylko trochę produkcję, poza tym, niekoniecznie. W roku 1993 grupa się rozpadła. Możesz przybliżyć powody tej sytuacji? Po prostu się znudziłem, ponieważ nie tylko było to jak praca na pełen etat, ale wtedy popularność rocka znacznie spadła. Acid house zalał rynek i zamiast niepotrzebnie tracić czas i energię na straconą sprawę, po prostu to przemyślałem i odszedłem. Dlaczego wtedy nie zdecydowałeś się ruszyć z nowym wcieleniem zespołu, tylko fani musieli czekać na materiał z logo Warfare aż do 2015 roku? Jak już mówiłem, Warfare nigdy nie miało solidnego składu, to jest bardziej jak koncept, coś jak "The Songbook Of Filth". Poza Warfare muzycznie przeciąłeś drogi z Algy Wardem z Tank w projekcie Evo/Algy, w którym działaliście od 2011 do 2015 roku. Dlaczego nic pod tym szyldem nie udało się wydać? Kiedyś grywaliśmy jako kumple. Nasza muzyka wydawała się interesująca, więc zaproponowano nam układ, a my pomyśleliśmy - dlaczego nie?

Foto: Warfare

Warfare, który został wydany w 1986 roku. No dobrze, Paul, wiem, że pewnie byłeś pytany o to sporo razy, ale jestem ciekawy, jak doszło do tego, że zainteresowałeś się muzyką i zacząłeś grać na perkusji? Naprawdę nie wiem! Myślę, że po prostu kochałem muzykę i była to świetna okazja, aby zobaczyć świat. Poza tym nigdy nie chciałem iść do pracy… Ja pierdolę, szkoła była wystarczająco zła! Pamiętasz swoich pierwszych idoli i nauczy cieli muzycznego fachu? Nigdy nie miałem nauczycieli, ale kiedy byłem dzieckiem to po raz pierwszy usłyszałem kawałki takie jak "Turn it Down" w wykonaniu The Sweet, czy "Ugly" The Stranglers. Również nigdy nie miałem idoli.

głem zadać te kilka pytań. Ostatnie słowa zostawiam Tobie - dla czytelników Heavy Metal Pages, maniaków metalu w Polsce… Mam nadzieję, że "The Songbook Of Filth" się wam spodoba! Pozdrawiam wszystkich czytelników. Na razie! Życzę zdrowia i możliwe do zobaczenia na jakichś koncertach! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Drugim ciekawym projektem był Warhead.

WARFARE

45


Prawdziwi ludzie, prawdziwe instrumenty, prawdziwy thrash Zaczynali oddając cześć undergroundowej scenie thrash metalowej w Finlandii, która, choć jest przecież krajem znanym z wielu świetnych zespołów, to niekoniecznie thrashowych. Dziś robią dla fińskiego thrashu znacznie więcej, bo dokładają swoją własną cegiełkę, wydając album "Sinister Forces of Hatred" z wyłącznie autorskim materiałem. I choć brzmi on częściowo jak amerykańskie, a częściowo niemieckie podejście do tego podgatunku, panowie mają także powiązania z… Polską, bo płyta ukazała się nakładem naszej rodzimej wytwórni Ossuary Records, a okładkę (w końcu bez krwi i flaków) zaprojektował polski artysta. Więcej nie tylko o tej współpracy, ale i przesiąkaniu muzyką już od lat 80. opowiedzieli nam Jari i Timo z Demonztrator. HMP: "Sinister Forces of Hatred" jest waszym drugim wydawnictwem, ale właściwie to wasz prawdziwy debiut, bo pierwsza płyta była albumem z coverami. Dlaczego zdecydowaliście się rozpocząć karierę jako cover band, a może powinniśmy to postrzegać jako tribute dla fińskiej sceny metalowej? Jari Hurskainen: Tak, to bardzo prawdziwe i słuszne spostrzeżenie! "Sinister Forces of Hatred" naprawdę jest naszym debiutem, bo to wyłącznie nasz oryginalny materiał. Pierwsze wcielenie naszego zespołu to właściwie moje dziecko, pomysł na projekt tego typu

że to muzyczne dziedzictwo kulturowe. Myślę, że mają rację. Początkowo zespół miał być tylko pobocznym projektem, na którym pojawią się muzycy z oryginalnych nagrań. Ale gdy skończyliśmy grać tribute'owe koncerty, mieliśmy ochotę pójść jeszcze dalej. Mieliśmy komplet na pokładzie i zdecydowaliśmy się napisać nasz własny materiał i wykorzystać nasz target do nagrania własnego albumu thrash metalowego. Na pierwszej płycie coverowaliście mnóstwo świetnych zespołów, ale mam wrażenie,

do nagrań twórców z lokalnej sceny? Pomógł wam w pisaniu własnego materiału na "Sinister Forces of Hatred"? Jari Hurskainen: Nie mam pojęcia, co mieli na myśli goście z Prestige, ale to, co ja chciałem zrobić, to jedyny w swoim rodzaju projekt oddający cześć dziedzictwu fińskiego thrash metalu. To miał być w założeniu tylko jeden album i jeden koncert na festiwalu w Tuska w 2017. Nigdy nie miałem zamiaru budować kariery na graniu coverów. I nie wyglądało to tak, że graliśmy po prostu "Breaking The Law" czy "Smoke On The Water". To coś zupełnie innego, wyjątkowego. Swoją drogą, myślę, że dało to też wspomnianym zespołom kopa do działania, bo niektóre z nich reaktywowały się mniej więcej w tym samym czasie. Gdy zakończyliśmy ten projekt, ze względu na to, jak gładko sobie z nim poradziliśmy, zaczęliśmy pracować nad swoim materiałem. Jest u nas wiele talentów, jeśli chodzi o pisanie muzyki, więc zdecydowaliśmy się kontynuować tę przygodę. Nasz gitarzysta miał w zanadrzu sporo riffów, które stały się później naszą EPką, "Myriad Ways of Dying" EP. Wyszło nieźle, więc uznaliśmy, że nagranie albumu długogrającego też będzie wykonalne. Tak zaczęły się prace nad "Sinister Forces of Hatred". Jestem w tym wieku, że z pierwszej ręki pamiętam narodziny i rozwój fińskiej sceny thrash metalowej. Z tego względu może nie nauczyły mnie niczego nowego, ale ważne, by pamiętać jakość materiału z lat 80. i 90. Jest naprawdę dobry i bardzo wpływowy. Timo Ahlström: Nie wydaje mi się, że zależało nam na tym, by te covery cokolwiek nam dały. Cała idea skupiała się na hołdzie dla tych kapel i to właśnie zrobiliśmy. Coverowanie ich było dla mnie jednak interesującym doświadczeniem. Nie byłem szczególnie zaznajomiony z większością z nich, więc myślę, że nauczyłem się dzięki nim kawałka thrashowej historii. Raczej nie wpłynęły na nasz własny materiał, bo mieliśmy już doświadczenie w pisaniu własnej muzyki, ale kto wie… może jest tam gdzieś podświadoma inspiracja. Dlaczego na płycie nie znalazły się kawałki z waszej EPki "Myriad Ways Of Dying"? Chcieliście napisać coś całkowicie nowego? Timo Ahlström: Cóż, mieliśmy mnóstwo materiału do wyboru i wydaje mi się, że bardziej inpisrujące było dla nas nagranie kawałków różniących się od tych z EPki, mimo że od jej wydania nie minęło znowu tak dużo czasu. Wciąż jednak myślę, że to dobre numery.

Foto: Demonztrator

chodził mi po głowie przez wiele lat. W 2017 sami sfinansowaliśmy nasz album "Forgotten Acts of Aggression" i zawarliśmy na nim kawałki fińskich artystów, takich jak Airdash, Brainwash, Charged, Defection, Dementia, Faff-Bey, Mengele i wiele innych, jak prawdopodobnie już wiesz. Naszą misją było przywrócenie tych numerów do życia bardziej nowoczesną produkcją i świeższym podejściem. Wiele z nich zostało wydanych tylko jako demo i nigdy nie zyskały światowego uznania, na które zasługiwały. Chciałem dać im w ten sposób odpowiednią drugą szansę, aby usłyszała je kolejna generacja fanów thrash metalu. Trzeba przyznać, że są przede wszystkim naprawdę dobrymi kawałkami i gdyby było inaczej, inwestowanie w nie całego tego czasu i wysiłku nie miałoby sensu. Niektórzy uznali,

46

DEMOZTRATOR

że czegoś brakuje - jednego z pierwszych fińskich zespołów metalowych, Prestige. "Attack Against Gnomes" to już klasyk! Nie byliście fanami ich muzyki, czy był to zbyt oczywisty wybór? Jari Hurskainen: Prestige byli jedną z opcji, ale jako zespół nie czuliśmy, by był to pasujący do całości wybór. Widzisz, naszym celem było, by przypomnieć twórczość tych zespołów, które nagrały tylko demówki, albo albumy z okropną produkcją. Oczywiście w bardzo małym nakładzie, co utrudniło im przebicie się. Na przykład Dementia. Miałam okazję porozmawiać z Prestige i uznali, że granie coverów nie przynosi korzyści żadnemu zespołowi. Wy macie inny punkt widzenia. Czego nauczył was powrót

Wróćmy do fińskiej sceny thrash metalowej. To kraj znany z metalu, ale niekoniecznie tego podgatunku. Jaka jest wasza perspekty wa? Jari Hurskainen: Trochę trudno jest powiedzieć, czym właściwie jest w tym momencie fińska sccena thrash metalowa. Covid wprowadził zamieszanie i wszyscy zaszyli się w swoich kryjówkach. Niektóre zespoły były aktywne, a przynajmniej A.R.G., The Hirvi i National Napalm Syndicate. I oczywiście nowy album Prestige, który został niedawno wydany. Naprawdę chcę wierzyć, że młode thrashowe zespoły dobrze wykorzystały ten trudny czas i powrócą silniejsze niż kiedykolwiek. Zobaczymy. Timo Ahlström: Masz rację. Nasz kraj nie jest niestety znany z thrashu, co oczywiście ssie. Nie jestem pewien, jakie są tego powody.


Wasz basista i gitarzysta udziela się też we Freedomination, innym zespole thrash metalowym, a wokalista śpiewa dla death metalowego Disformed. Czy wasze pozostałe muzyczne projekty wpływają na materiał Demonztrator? Postrzegacie teraz Demonztrator jako wasz główny projekt? Jari Hurskainen: Śpiewałem dla Disformed przez jakiś czas, ale sprawy pokomplikowały się ze względu na problemy z line-upem i zespół musiał zawiesić działalność. Muzyka zawsze jest napędzającą mnie siłą, a każdy zespół ma swój własny wizerunek i brzmienie. Nie wydaje mi się, że te projekty na siebie wpływają, wystarczy, że to nadal metal! Demonztrator zdecydowanie jest dla mnie teraz numerem jeden. Timo Ahlström: Cóż, właściwie nasz basista nie gra we Freedomination. Część rzeczy, które dla nich pisałem, ostatecznie wykorzystaliśmy w kawałkach Demonztrator. Ten zespół jest jednak o wiele inny, a w Demonztrator mamy swoje własne, odmienne sposoby komponowania. To Demonztratorowi któremu poświęciłem najwięcej czasu w ostatnich kilku latach. Nie chcę jednak decydować, który mój zespół jest "najlepszy". Chcę po prostu grać muzykę, która mi się podoba z ludźmi, z którymi lubię pracować. Gdy przesłuchiwałam wasz album, bardzo chciałam usłyszeć instrumental, więc byłam naprawdę usatysfakcjonowana, gdy pier wszy raz usłyszałam "Intermission: Deus Volt". To wspaniała kompozycja! Oczywiście nie ma tekstu, więc czy moglibyście przybliżyć historię, którą opowiada? Timo Ahlström: Dzięki! To krótki, melodyjny instrumental, który, jak mi się wydawało, bardzo pasuje do całości albumu. Przepraszam za nieciekawą odpowiedź, ale po prostu chciałem napisać coś, co będzie brzmieć nieco majestatycznie, to wszystko. Cieszę się, że ci się podobał! Wszyscy cenimy thrash za jego brutalną moc, nazywacie siebie nawet Rzeźnikami (tak, jak Destruction!), ale podoba mi się fakt, że nie boicie się zejść nieco z tej brutal ności i na płycie znalazły się też partie cleanu, jak w "Into the Mouth of Madness" i "The Collapse". Już Deathrow czy Exhumer udowadniały, że sprawdzają się także w cięższych klimatach, ale niektóre thrashowe

Foto: Demonztrator

Foto: Demonztrator

zespoły kategorycznie wzbraniają się przed takimi patentami. Dlaczego wy zdecydowaliście się na takie eksperymenty? Timo Ahlström: Tak, na płycie jest troche fragmentów na cleanie, chociaż nie aż tak dużo. Czasem przychodzi ci naturalnie, że chcesz z konkretną kompozycją pójść w jakimś konkretnym kierunku. Osobiście lubię wiele thrashowych zespołów, które naprawdę sporo eksperymentowały ze swoją muzyką. Zastanawiałam się też co to za dźwięk na początku "Into the Mouth of Madness"? Brzmi trochę jak syrena, ale może to być równie dobrze po prostu gitara. Timo Ahlström: Tak, to dźwięk gitary! Właściwie przypomina mi trochę brzmienie syreny mgłowej. Jakiś czas temu obejrzałem ten film z 2019 roku, "Lighthouse" i zacząłem myśleć, że ten kawałek bardzo pasuje do tego klimatu! Chociaż jego tytuł zaczerpnęliśmy akurat z innego filmu. Ucieszyło mnie, że współpracujecie z polską wytwórnią, Ossuary Records. Jesteście drugim zagranicznym zespołem, z którym współpracują. Dlaczego wybraliście akurat ich, a nie na przykład lokalną wytwórnię? Jaki jest największy pozytyw płynący z waszej współpracy?

Jari Hurskainen: O, tak! I jesteśmy bardzo szczęśliwi będąc artystami spod szyldu Ossuary Records. Wiele osób nas o to pyta, więc oto co się wydarzyło. Wszystko zaczęło się, gdy postanowiliśmy rozpromować się wśród wytwórni pod koniec 2020 roku. Mieliśmy wstępne mixy niektórych kawałków, w tym "Murderlust", więc rozesłaliśmy je w różne miejsca. Matt z Ossuary był osobą, która pozostała z nami w kontakcie. Spodobały mu się nasze kawałki i chciał usłyszeć więcej. Wtedy zaczęliśmy rozmawiać o ewentualnej współpracy w celu wydania albumu. Po negocjacjach poprzez maile i rozmowy video mieliśmy już dogadane szczegóły. Przede wszystkim już od samego początku czuliśmy ze strony Matta pozytywne wibracje. Naprawdę rozumie naszą muzykę, wizerunek i sprawy biznesowe. Najlepszą stroną naszej współpracy jest to, że gdy coś razem robimy czy planujemy, od razu jesteśmy po tej samej stronie. To tak, jakby ktoś czytał ci w myślach i od razu znał twoje zamiary. Dzięki temu nie tracimy czasu na żadne "próby i błędy", musząc nieustannie robić coś na nowo. Oszczędzamy w ten sposób i pieniądze, i czas, więc bardzo nam to pomaga. Wiem, że waszą okładkę stworzył utalen towany polski artysta, który głównie zajmuje się grafikami do gier i książek, wykonał też trochę zleceń dla Ossuary. Mieliście wstęp ny koncept na to, czego oczekujecie od okładki, czy był to w całości jego pomysł? Jari Hurskainen: Cóż, tak, mieliśmy bardzo surowy koncept, bazujący tylko na tytule albumu. Efekt końcowy to jednak w większości zasługa niesamowitego talent artysty I jego interpretacji tytułu. Okładka jest świetna, naprawdę można poczuć "Sinister Forces of Hatred at play…". Rzecz wyglądała tak, że wiedzieliśmy, że muzyka jest na tyle dobra, że potrzebuje równie dobrej okładki, by odpowiednio ją opakować. Gdy wstępnie omawialiśmy z Mattem kwestię okładki, powiedział nam, że zna wspaniałego polskiego artystę światowej klasy, który da nam to, czego potrzebujemy. Przestrzegł nas też, że nie powinniśmy wpaść w pułapkę i nie umieszczać na płycie tylko rozlewu krwi i flaków, jak wiele zespołów, co było słuszną uwagą, bo ten motyw był już wykorzystywany do znudzenia. Byłoby świetnie, gdybyśmy mogli współpracować z tym samym artystą przy okazji naszej następnej pły-

DEMOZTRATOR

47


ty, bo chciałbym uzyskać efekt kontynuacji niektórych pomysłów, na które razem wpadliśmy. Wiesz, mieliśmy sporo szczęścia z tą okładką, bo naprawdę wyróżnia się na tle masy innych. Zastanawiam się, czy data premiery waszej płyty: 1 listopada, który w Polsce jest dniem Wszystkich Świętych, powiązanym ze śmiercią i duchowością, to celowe posunięcie? Jari Hurskainen: Wydaje mi się, że musiałabyś o to zapytać Matta z Ossuuary. To on ustalał datę i jeśli naprawdę miał to na myśli, to uważam, że to świetny pomysł i idealnie pasuje do naszego albumu. Timo Ahlström: November Coming Fire... Czy coś. Jeśli się nie mylę, to póki co wasza płyta jest dostępna tylko na CD i w wersji cyfrowej, z

czym poważnie się zastanawiamy. Byłoby super zrobić z tego kolekcjonerską edycję. Bądźcie uważni i zobaczymy, co uda się zrobić w 2022! Pomimo hołdu dla fińskich kapel, wasza muzyka przypomina amerykańską scenę thrash metalową z Bay Area, jak Testament czy Exodus (brzmienie gitar i chórki!). Czy to właśnie thrash z tych okolic jest waszym faworytem? Co sprawia, że wolicie go na przykład od sceny niemieckiej? Swoją drogą, przypominacie też trochę Kreator. Jari Hurskainen: Nie ma co odcinać się od korzeni. Thrash z Bay Area jest bardzo istotny i wpływowy. Dorastałem w tamtym okresie, więc naprawdę widać tę inspirację. Ale z drugiej strony jest też Teutonic Thrash. Nie da się tego pominąć. Brzmienie Kreator, Sodom, Destruction, Deathrow, Exumer i Tankard było obecne na mixtape'ach na walk-

Foto: Demonztrator

pominięciem winyla. Planujecie wydać ją także na winylu? Jestem świadoma, że obecnie w fabrykach są spore opóźnienia. Jari Hurskainen: Bardzo się cieszę, że o to zapytałaś, bo jestem old schoolowym gościem i bardzo lubię winyle. Świetnie nadają się do kolekcjonowania, a okładki wyróżniają się bardziej, niż w jakimkolwiek innym formacie. Pytano nas już o winyle, ale to trochę skoplikowana kwestia. Jest drogi w masteringu i produkcji, do tego tak, jak powiedziałaś, kolejki są obecnie bardzo długie, mówimy tu nawet o kilku miesiącach. Ale tak, to jest coś, nad

manie przez całą moją młodość i na zawsze odcisnęło piętno na moim muzycznym "ja". Pierwsze thrashowe płyty winylowe, które kupiłem z przyjacielem w lokalnym sklepie muzycznym, wiosną 1987 roku, to były "Pleasure To Kill" i "Reign In Blood". Reszta jest historią i nadal podążam tą samą, długą ścieżką thrash metalu. Timo Ahlström: Zdecydowanie bardziej wpłynęła na mnie amerykańska scena thrash metalowa. Z jakichś powodów bardziej do mnie przemawia i jestem pewny, że da się to usłyszeć na płycie. Ale, oczywiście, na całym świecie jest mnóstwo świetnych zespołów thrash metalowych. Wokal na waszej nowej płycieFoto: jesFaithful t surBreath owy, mocny i agresywny, taki, jak powinien być. Jari, który wokalista thrash metalowy najmocniej na ciebie wpłynął? To też ktoś z Bay Area? Jari Hurskainen: Bardzo dziękuję, miło to słyszeć! Cóż, inspiracji było wiele. Z jednej strony masz gości jak Baloff, Araya i Hetfield, a z drugiej nie aż tak znanych jak Don Doty, Darren Travis i Clint Bower. A naprawdę zasługują, by ich tutaj wymienić. Darren ma najbardziej agresywny wokal na tej planecie, uuh-hah! Niemcy też mają swoich maes-

48

DEMOZTRATOR

tros, jak Mille, Tom Angelripper czy Mem Von Stein. Powiedziałbym, że moje inspiracje to 50/50 amerykańscy i niemieccy wokaliści, ale żeby nie skłamać, trzeba też dorzucić do tej mieszanki trochę szwedzkich smaczków. Nagrywając "Sinister Forces of Hatred", współpracowaliście z fińskim inżynierem dźwięku, Pekką "Splendid" Lainem, znanym z pracy w wielu różnych stylach muzy cznych. Dlaczego akurat on, co myślicie o efekcie końcowym? Jari Hurskainen: Myślę, że kolektywnie szukaliśmy producenta, który wykaże się zrozumieniem dla takiego stylu muzyki i stworzy odpowiednie brzmienie, którego potrzebujemy. Chcieliśmy brzmieć naturalnie, tak, żeby dało się usłyszeć, że to prawdziwi ludzie grający na prawdziwych instrumentach, a nie jakieś roboty. Pewnego dnia, gdy rozmawiałem z przyjacielem, wspomniał studio, które prowadzi Pekka. Znałem Pekkę ze wszystkich zespołów, w których grał, ale nie miałem pojęcia, że pracuje teraz w tak świetnym studio. W każdym razie, skontaktowałem się z nim, zrozumiał, czego potrzebujemy i zaczęliśmy pracę nad materiałem znanym dziś jako "Sinister Forces of Hatred". Nagrania przebiegły bez żadnych problemów. Nasz perkusista Seppo "The Hammer Master from Hell" Tarvainen ma tendencję do sprawnej, szybkiej pracy. Ma świetne ucho i pamięć do aranżacji, więc potrafi grać bez gitar, jeśli tego chce i nadal jest w stanie nagrać dobre podejście. Tak więc podstawa dla wszystkich instrumentów została nagrana szybko i precyzyjnie. Dobry punkt wyjścia. Ogólne brzmienie, które wypracował Pekka, jest naprawdę dobre. To słychać w ostatecznym produkcie. Każdy aspekt, bębny, gitary, bas i wokale to rakieta, która jest dynamiczna, organiczna i intensywna jednocześnie. Jestem więcej niż zadowolony z pracy Pekki. Całości. Nagrywania, miksu i masteringu. Doprowadził to do perfekcji. Bez wahania współpracowałbym z nim ponownie. Timo Ahlström: To niesamowicie uzdolniony człowiek, który zdecydowanie dużo wie o muzyce. Naprawdę dobrze się dobraliśmy, odwalił kawał dobrej roboty na "Sinister Forces of Hatred". Czy to było zamierzone, by zakończyć płytę moim zdaniem najbardziej brutalnym i mrocznym kawałkiem, jaki się na niej znalazł, "Embryonic Evil"? Tytuł mówi sam za siebie, pod względem muzycznym oddaliście to per fekcyjnie. Jari Hurskainen: Wydawało nam się naturalne, by to właśnie on kończył album. Jest naprawdę przepełniony złem, co nie? Próbowaliśmy napisać historię, w której głównym agresorem jest embrionalny najeźdźca, rozprzestrzeniający pasożytnicze elementy, które ludzkości trudno jest opanować. Muzyka musiała pasować to tekstu i vice versa, wystarczająco przerażać. Myślę, że byłby to dobry soundtrack do następnego filmu o Obcym, jeśli kiedyś jeszcze będzie kolejna część… Timo Ahlström: Masz rację, jest naprawdę brutalny i mroczny. I kto nie chciałby mieć kawałka o kosmicznych najeźdźcach! Jaki jest, waszym zdaniem, największy sukces Demoztrator od momentu założenia zespołu w 2016? Jari Hurskainen: Nasz koncert w Tuska w


2017 z całą swoją otoczką najbardziej jak do tej pory zapadł mi w pamięć. Ale mam nadzieję, że to dopiero początek i "Sinister Forces of Hatred" zagwarantuje nam więcej muzycznych sukcesów. Timo Ahlström: Jak dla mnie największym jest wydanie "Sinister Forces of Hatred". "The Collapse", jak już mówiliśmy, ma interesującą partię na cleanie, która ma nieco death metalowy klimat. Niektóre solówki też go mają, na przykład ta w "Intermission…". Planujecie próbować się z Demonztrator w innych stylach, jak death? Timo Ahlström: Na "The Collapse" chciałem uzyskać wyjątkowy, ale też straszny klimat. Może niektórzy faktycznie usłyszą tam death metalowe wpływy, ale osobiście nie jestem przekonany. Wolałbym widzieć nas grających w dalszym ciągu thrash. W Finlandii są już przecież miliardy zespołów death metalowych! Foto: Demonztrator

Nagraliście teledysk do jednego z coverów, "Killer Instinct", ale jeśli chodzi o nowy materiał, pojawiło się tylko lyrics video. Planujecie nagrać coś do niektórych kawałków z płyty? Timo Ahlström: Cóż, jeszcze tego nie przedyskutowaliśmy. Ale przynajmniej możemy zapowiedzieć, że niedługo pojawi się nowe lyrics video! Bądźcie gotowi! Refreny z nowej płyty idealnie nadają się koncerty. Prawdopodobnie mieliście już okazję wypróbować nowy materiał na żywo. Ja-

kie były reakcje fanów, który kawałek przyjął się najlepiej? Jari Hurskainen: Właściwie niestety nie mieliśmy jeszcze takiej szansy. Sprawa z wirusem tylko trochę się poprawiła, a propozycje koncertów pojawiły się zbyt szybko. Nie mieliśmy czasu odpowiednio się przygotować i zagrać na próbach gotowy set. Obecnie planujemy record release party pod koniec roku. Mogę się domyślać, że "Murderlust", "Proclamation" i "Nail Them All" rozpętają mosh pit. Trzymam kciuki żeby tak się stało. Wielkie

dzięki za poświęcony czas. Jari Hurskainen & Timo Ahlström: Dzięki za świetny wywiad. Widzimy się na trasie w 2022! Iga Gromska


Życie z pasją Eric Forrest wystawił ostatnio cierpliwość fanów E-Force na nielichą próbę, ale koniec końców pandemiczne spowolnienie sprawiło, że jego zespół nagrał i wydał piąty album. "Mindbender" ucieszy zwolenników nieoczywistego thrashu, tym bardziej, że Eric nie odcina się od lat spędzonych w Voivod, ponownie nagrywając cover tego zespołu. Do tego zapowiada liczne koncerty i kolejny album maksymalnie za dwa lata. HMP: Z perspektywy czasu można chyba stwierdzić, że twoja przeprowadzka do Francji okazała się dobrym posunięciem, choćby dlatego, że metalowa scena w Europie jest znacznie silniejsza niż w Kanadzie czy w Stanach Zjednoczonych? Eric Forrest: Tak, przeprowadziłem się do Francji głównie z powodów osobistych i zawodowych. Wierzę, że rynek tutaj jest lepszy pod wieloma względami, trasy, które odbyłem z Voivod zdecydowanie mi to pokazały. Życie we Francji? Jak na razie nie żałuję (śmiech). Rzeczywiście odkąd od roku 2003 jestem we Francji, E-Force było w stanie wystąpić w 1819 krajach w Europie. Z czego jestem bardzo szczęśliwy, wdzięczny, po prostu mam farta,

płyt E-Force... więc fakt, że jest perkusistą naprawdę pomaga. "Mindbender" jest zdecydowanie najlepiej wyprodukowanym albumem E-Force, jak do tej pory. Byłeś mocnym punktem Voivod, świetnie wpasowałeś się w ten zespół. Nagraliście nawet demo kolejnego po "Negatron" i "Phobos" albumu, ale wkrótce po tym wasze drogi rozeszły się i na "Voivod" zaśpiewał, powracający do zespołu, Snake. Co sprawiło, że rozstałeś się wtedy z Voivod? Cóż, zespół był naprawdę w złym stanie, także pod względem finansowym. Wypadek, który mieliśmy 4 sierpnia 1998 przysporzył sporo problemów wielu ludziom, a rzeczywistość

Foto: E-Force

że byłem w stanie zrobić to w trakcie całej kariery E-Force. Nie wiem czy byłoby to możliwe, gdybym nadal żył w Kanadzie, więc do tej pory to była niesamowita przygoda! Wydaje mi się, że należysz do ludzi lubiących wyzwania, a to było nawet dwojakie, ponieważ poza nieuchronnymi w związku z wyjazdem za ocean zmianami w życiu osobistym musiałeś też zwerbować nowy skład E-Force, niejako zacząć wszystko od nowa? Zasadniczo tak... Grałem z wieloma muzykami, którzy przychodzili i odchodzili przez te wszystkie lata; takie jest życie, były to kolejne rozdziały w E-Force... ale jestem bardzo zadowolony z nowego składu. Od roku 2017 tworzą go Sebastian Chiffot (Evilness) gitara prowadząca, Patrick Friedrich (ex-Horizon) bębny, technik, producent. W rzeczywistości Patrick wyprodukował cztery z poprzednich

50

E-FORCE

wielu została naprawdę mocno zdeformowana... Myślę, że era Voivod w pewnym sensie dobiegła końca... 12-utworowe demo, które wtedy zrobiliśmy, było czystym Voivod, chcieli jednak, żebym więcej śpiewał zamiast wrzeszczeć jak na "Negatron" i "Phobos"... oczywiście zaśpiewałem stosownie, ponieważ album nie był tak ciężki jak poprzedni, a właściwie chciałbym, żeby był trochę cięższy, ale nadal była to niesamowita robota. Nie nazwałem Piggy'ego "Riff Master P", nigdy! (śmiech). Ale to jest Voivod, ponieważ na każdym albumie zawsze trochę i na wiele sposobów zmieniają styl. W każdym razie, wierzę, że Snake chciał wrócić do stada, ale ich przyjaciel Jason Newsted był również bardzo zainteresowany, więc jak ktoś może z tym w ogóle konkurować? (śmiech). Wiesz co mam na myśli? Woleliby kontynuować ze mną, z oryginalnym wokalistą znanym z ośmiu albu-

mów itd., czy z byłym basistą Metalliki? (śmiech) Kompletnie zrozumiałe, kto by tak nie zrobił? Więc ostatecznie był to dla nich oczywisty wybór... Do tego, Piggy dołożył kilka kolejnych zabójczych tras przed jego odejściem... A jednak dzisiaj nadal jesteśmy w kontakcie. Ostatnim razem, gdy parę lat temu byłem w Toronto udzieliłem wywiadu na potrzeby przyszłego filmu dokumentalnego "We Are Connected", to oraz grafika Voivod do wykorzystania podczas niedawnej trasy E-Force "Voivod Revisited", co moim zdaniem było bardzo miłe z ich strony... to dla mnie i zespołu zaszczyt! Dołączyliśmy do nich na Hellfest 2009, śpiewając "Tribal Convictions" wraz ze Snake i chłopakami, zaliczyliśmy parę gościnnych występów na podcaście Zoom z "Nothingface" i "Dimension Hatross", więc nie ma między nami złej krwi. Od razu pojawiła się myśl, że stworzysz własny zespół, a jego nazwą będzie twój pseudonim E-Force? Zabawna historia, bo w domu tworzyłem dema, zanim moje odejście z Voivod stało się oficjalne, co później doprowadziło do pierwszego albumu E-Force "Evil Forces". Mieliśmy spotkanie zespołu, gdzie chłopaki powiedzieli mi, że nie chcą kontynuować działalności jako zespół. Nie ma Voivod dla nikogo, skończone! Cóż, nie uwierzyłem w to przez sekundę! (śmiech). Od razu wiedziałem, że Snake jest na dobrej drodze do powrotu... Gadaliśmy, wspominaliśmy dobre czasy, żadnej wrogości, wciąż mamy dobre stosunki, bla bla... Pamiętam, jak wracałem do domu z Away'em i powiedziałem: "hej, dlaczego nie zadzwonisz do Jasona, na pewno mógłby ci pomóc"... Powiedział "nie wiem", bla, bla... a kilka miesięcy później... Boom! Oficjalne ogłoszenie nowego składu Voivod... Zakładam, że był to niezły sposób na wyrzucenie mnie z zespołu bez podawania mi szczegółów ich planów na przyszłość, ale takie jest życie, nie trzymam urazy. Więc tak! Nazwa E-Force była gotowa, przeglądałem pomysły tego popołudnia, w dniu, w którym zostałem zwolniony... i wiedziałem, że może mi to pomóc w mojej przyszłej karierze, i rzeczywiście pomogło. Był okres, że funkcjonowaliście jako kwartet, niektóre płyty nagrywałeś tylko z Krofem i z zaproszonymi gośćmi, ale od 2017 roku macie już stabilny, trzyosobowy skład - jak mniemam optymalny, przynajmniej na tę chwilę? Jak już wcześniej mówiłem nowi muzycy wpasowali się bardzo, bardzo dobrze! Na "Mindbender" mamy kilku shredowych gości, tak jak na poprzednich albumach, między innymi Glena Drovera, Kristiana Niemanna, świetnie się ze sobą dogadują... E-Force, występując w 25 miastach w ośmiu krajach ze spektaklem "Voivod Revisited", naprawdę zjednoczyło się jako zespół, jako gang. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby się to kręciło, co jest bardzo pozytywne! Nie pracuję z leniwymi, zbyt imprezowymi ludźmi. Javi Flz (Graveyard) dołączył do nas w trakcie wspomnianej trasy, pojawia się również na nowym albumie, więc był to czteroosobowy skład... Co mogłoby się wydarzyć na koncertach w roku 2022... Jak na razie... miło pracuje się z inteligentnymi ludźmi! (śmiech) Patrick Friedrich, Sebastian Chiffot i Javi Flz właśnie tacy są. Jednak na wasz piąty już album "Mindbender" trzeba było czekać ponad sześć lat - to


już nie te czasy, że płyty nagrywa się regularnie co rok-dwa? (śmiech) Cóż, może nie jest to problem dla niektórych zespołów, ale dla mnie przechodzenie przez zmiany składu, zmiany wytwórni, wymaga czasu, nie wspominając o kompozycjach, nagraniach itd. Parę lat temu widziałem Uliego J. Rotha wykonującego "Scorpions Revisited" i pomyślałem; "wow"! Co za świetny pomysł! (śmiech). Świetny pomysł, żeby zabić trochę czasu, zorganizować się, zmotywować zespół i dać fanom fajny koncert. Wprawdzie było i nadal jest zapotrzebowanie na zestaw utworów z krążków "Negatron" i "Phobos", które naprawdę zadowoliły wielu ludzi... Graliśmy koncert w Hiszpanii i jakiś koleś jechał 10 godzin z Portugalii tylko po to, żeby go zobaczyć! Poświęciłem mu trochę czasu na zdjęcie, itd. Byłem cholernie podekscytowany! Nie wiem ilu ludzi by to zrobiło, nawet dla Kiss albo Iron Maiden (śmiech). Więc zespół jest skupiony, pełen doświadczenia i gotowy zabijać! (śmiech). Do tego, mamy zamiar wydać kolejną płytę pod koniec 2022 roku lub na początku 2023, nie za kolejne sześć lat. Przykłady wielu innych zespołów potwierdzają jednak, że nawet w obecnych, oczywiś cie przedpandemicznych, bo obejmujących koncerty, realiach muzycznego biznesu też można było z powodzeniem jakoś funkcjonować. Wam też zawsze udawało znajdować się wydawców kolejnych płyt, tak jak teraz Mighty Music, wygląda więc na to, że na rynku jest też miejsce dla takich grup jak EForce? Oczywiście, ale jest to bardzo trudne w tych czasach, ponieważ rynek/rynki są bardzo rozległe, za dużo gówna od a do z, a nowa generacja muzyki metalowej i jej fanów jest na prawdę szalona (śmiech). Rynki są przesycone, zbyt wiele wszystkiego... wiesz co mam na myśli? Cóż, to jest moja opinia. Byłem na imprezie jakieś sześć lat temu, ta nowa generacja metalowców zmieniała utwory co 30 sekund! Pomyślałem cholera jasna! Pal sześć cały album, ale kawałek? (śmiech). Nie, to było dla nich normalne... więc jest to całkiem interesujące widzieć ewolucję ludzkości, jak sądzę, można tak powiedzieć... i w tych czasach ludzie chcą wszystkiego bardzo szybko, a niektórzy naprawdę nie doceniają danej rzeczy, ponieważ nieustannie coś nowego ją zastępuje... Chcesz pobrać nowy album? (śmiech). To zajmuje zbyt dużo czasu, ludzie po prostu chcą nacisnąć play i słuchać 30 sekund kawałka. (śmiech). Wiesz co mam na myśli? W każdym razie, nie mam już 25 lat, więc czy mam w czymkolwiek rację? Jestem po prostu szczęśliwy, że wciąż mogę to robić po dwudziestu latach z E-Force, na które jest ciągle pewien popyt w wielu krajach na całym świecie. Mogę kontynuować wszystko co jest możliwe w koncertowaniu w 2022 roku, więc tak, jest rynek dla E-Force. Pomimo byłego tagu Voivod, jest to wciąż bardzo konkurencyjny rynek i do pewnego stopnia niełatwy dla żadnego z zespołów. Czy to nie dziwna sytuacja, że tak wiele amerykańskich czy kanadyjskich zespołów znajduje przystań w europejskich, głównie niemieckich czy greckich, wytwórniach? Waszym firmom nie opłaca się wydawanie tradycyjnego metalu, a działalność choćby Divebomb Records to odosobnione przypad-

Foto: E-Force

ki i bardziej kwestia pasji niż robienia na tym interesu? Interesujące pytanie... Szczerze mówiąc wiele się tam dzieje, jednakże to jest bardzo trudne, żeby wiedzieć co jest co, kiedy jestem skupiony na tym czego potrzebuję, żeby moje/nasze projekty doszły do skutku. W USA/Kanadzie wiele trendów przychodzi i odchodzi. Z mojego doświadczenia Europejczycy wydają się bardzo lojalni wobec metalowych zespołów, tak jak Amerykanie; nie zrozum mnie źle, widziałem, że ewolucja metalu może być fajna, niefajna, znowu zbyt fajna (śmiech). Śmieję się z tego w pewnym sensie, ponieważ wielu prawdziwych metalowców było tam od wczesnych lat 80.! Śmieję się też z gościa, który tattuuje sobie całe ręce wyglądając jak motocyklista, kiedy parę lat temu wyglądał jak Tom Cruise (śmiech). Ale hej! Im więcej metalu, tym weselej. Metal jest bardzo popularny na całym świecie, tak jak powinno być, a Europa jest dla mnie lepsza. Co do pasji/biznesu... cóż, powiedziałbym, że artyści nie zarabiają już takiej kasy, ani wytwórnie, agencje, studia nagrań itd. Smutne, ale prawdziwe. Ale przecież nie chodzi o kasę, jeśli żyjesz jak rock'n' rollowy cygan, tak jak ja! (śmiech) Podobnie jest też chyba w przypadku E-Force, bo płyty nagrywacie kiedy macie taką potrzebę, nie jest to seryjna produkcja, wymus zona kontraktowymi zapisami? Cóż, wydamy kolejną za półtora roku, maksymalnie dwa lata, dzięki nowej wytwórni. Wcześniej nie byliśmy poganiani przez ostatnie sześć lat, przepraszam cztery lata. Dlatego zrobiliśmy trasę "Voivod Revisited". Skomponowałem wszystkie utwory z wyjątkiem dwóch, i współtworzyliśmy cover "Insect", który sami opracowaliśmy, nagraliśmy, zmiksowaliśmy, wyreżyserowaliśmy. Covid-19 spowolnił wszelką działalność i czas minął całkiem szybko. W tych czasach wszystko musi być przesłane do wytwórni, a zaliczka na płytę zniknęła (śmiech). Czasy się zmieniły, ale to praca z miłości, sposób na życie dla niektórych, takich jak ja. Nie utrzymuję się z zysków z E-Force, więc tak naprawdę chodzi o pasję (śmiech). Jednak to co robię i robiłem profesjonalnie przez 26 lat poświęciłem wiele krwi, potu i piw (śmiech), to wszystko co naprawdę wiem i chcę robić... Nowy materiał to efekt pracy zespołowej, wspólnego dopracowywania indywidualnych

pomysłów? Skomponowałem osiem utworów, nagrałem wokal, bas, gitarę rytmiczną. W jednym utworze Patrick odpowiadał za muzykę, ja za teksty, tak samo Sebastian, który zagrał w kilku kawałkach na albumie, dodałem w jego solówkach trochę naprawdę zabójczych i kosmicznych gitarowych klimatów, gdy Patrick rozplanował i wyprodukował płytę, dodając kilka zabójczych, upiornych sampli do całego albumu. Plus "Insect" (D'Amour/Langevin/ Forrest), jednakże wszyscy wnieśli swoje umiejętności, wiedzę i talent pod względem stosowania odpowiedniej ilości składników, aby stworzyć to ciasto, upieczone we właściwej temperaturze, w odpowiednim czasie i voila, dodać trochę lukru (grafiki, występy gości, film) i tym właśnie jest "Mindbender". Mimo to jestem szefem kuchni w zakresie reżyserii, itp. Ci faceci znają miejsce na statku E-Force i ostatecznie jest to wysiłek drużyny, aby zrobić to co robimy, nie ma co do tego wątpliwości... Może i jestem asem pik w pokerowym rozdaniu, ale potrzebuję innych kart, aby mieć królewski kolor... wiesz co mam na myśli, więc wszyscy pracujemy razem, zgodnie z tym, aby to wszystko doszło do skutku. Abyśmy wszyscy wygrali! W czasie pandemii drastycznie spadła w Polsce sprzedaż fizycznych nośników - w innych krajach Europy Zachodniej jest podob nie, wy również odczuwacie, że dla więk szości słuchaczy streaming jest już podsta wową formą obcowania z muzyką? Tak, Spofify i tak dalej. Nowa technologia zdecydowanie zmieniła rynek w branży muzycznej... Nikt nie chce płacić za płyty (śmiech). Nie mogę sobie nawet wyobrazić obecnej branży porno (śmiech). W rzeczywistości możesz zdobyć nowych fanów przez platformy i to pomaga nowym, młodym zespołom, w zasadzie wszystkim zespołom... więc są aspektyt pozytywne i negatywne z tym wszystkim, ale co masz zrobić? Przestać przez to tworzyć i występować? Do diabła, nie! Znajdź sposób na rywalizację, podbicie tego co możliwe i daj się ponieść! Zasadniczo... jeszcze raz, jeśli nie robisz tego z pasją, powinieneś przestać i znaleźć coś, co daje ci pasję (nie dotyczy seksu z twoją dziewczyną/żoną - śmiech) ale czasy są obecnie trudne dla wszystkich, więc musisz mieć tyle pasji, miłości, czegokolwiek co unosi twoją łódź w dobrym kierunku, staraj się o to najlepiej jak potrafisz. Jestem bardzo wdzię-

E-FORCE

51


repertuaru Voivod, teraz postąpiliście podobnie z "Insect", ale to jednak zupełnie odmien na sytuacja, bo ten pierwszy utwór funkcjonował w zasadzie tylko w wersji demo, a tegoroczny doczekał się publikacji na "Negatron" - skąd pomysł na odświeżenie tej aku rat kompozycji? To 26 rocznica wydania "Negatron", a po trasie "Voivod Revisited" wydawało się to fajne. Do tego "Negatron" i "Phobos" zostanie ponownie wydany w przyszłym roku, tak powiedziało mi MGM... Więc to wszystko łaczy się wszystko w pewien sposób. Ta wersja kopie tyłek i nie zawiedzie żadnych fanów Voivod, mogę to zagwarantować! (śmiech). Jest ciężka jak cholera! To prawdopodobnie mój "Smoke On The Water", najbardziej znany z kawałków, których byłem częścią, to prawdziwy zaszczyt i przywilej stanowić tego część.

Foto: E-Force

czny, że tyle razy jeździłem w trasy po świecie przez te ostatnie 26 lat, więc życie wciąż jest dla mnie dobre w wielu aspektach, prywatnie i profesjonalnie. "Mindbender" ukaże się jednak nie tylko na winylu, nawet w dwóch wariantach kolorystycznych, ale również na CD - masz jakiś sentyment do tego nośnika, kiedyś uosabiającego nowoczesność, obecnie odchodzącego do lamusa, czy też chcecie zapewnić fanom dostęp do waszej muzyki w każdej formie? To decyzja naszej wytwórni Mighty Music, która jest bardzo fajna! Daje oldschoolowym thrasherom możliwość wydawania na winylu, CD i oczywiście z wykorzystaniem nowoczesnych platform dostępnych dzisiaj... co w pewien sposób jest najlepsze ze wszystkiego. Wsparcie finansowe w trasie byłoby niezłe, (śmiech) ale to zależy od wielu czynników, takich jak na początek sprzedaż. Zobaczymy co się stanie, tak samo jak z tą covidowską propagandą, manipulacjami, itd. Ale jesteśmy bardzo zadowoleni z Mighty Music, do tej pory jest dobrze, wszyscy są szczęśliwi! Nie jest czasem tak, że obecny, zbyt łatwy dostęp do wszystkiego, nie tylko spłyca kontakt z muzyką, czyni go bowiem bardzo powierzchownym, ale zabiera też przyjemność, jaką słuchacze mieli kiedyś, gdy musieli włożyć pewien wysiłek w zdobycie płyty czy kasety, choćby wyprawiając się po nią do sklepu? Z mojej perspektywy branża zmieniłam się na dobre i na złe... ale co można zrobić? Musiałem to zaakceptować i dostosować się do tego,

co się dzieje w tych czasach, żeby do pewnego stopnia istnieć. C'est la vie (śmiech). Czasy kupowania płyty, słuchania jej w całości, czytania tekstów oraz innych takich rzeczy już minęły, tak myślę. Ewolucja ludzkości czasami nieźle mną potrząsa (śmiech). Szczególnie ten pieprzony Covid-19, ale hej, to inna historia. (śmiech) Można zaryzykować stwierdzenie, że spowodowane koronawirusem zwolnienie dało wam czas na dopracowanie materiału na nowy album i efektem jest premiera "Mindbender"? Absolutnie! Dało to nam czas na dopracowanie materiału, a wszystko przecież wymagało czasu, itd. Do tego cztery i pół miesiąca temu podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią. Kiedy się starzejesz, to czas leci szybko. Więc w pewnym sensie zrobiliśmy to co musieliśmy zrobić, żeby już nie wspominać o nakręceniu kilka dni temu teledysku do "Hellucination". Na szczęście, nie kupiliśmy biletów na samolot, gadżetów i innych rzeczy w tym stylu, kiedy to całe gówno na nas spadło. Jestem pewien, że wiele kapel czy biznesów straciło jednak kupę kasy. Thrash w waszym wykonaniu zawsze był dość nieoczywisty, ale teraz brzmicie jeszcze mroczniej, a utwory są bardziej zakręcone aranżacyjnie - inni upraszczają swoją muzykę, ale w waszym przypadku nie ma o tym mowy? Chodzi o tworzenie czegoś, co ma swoją tożsamość, w bardzo szczery sposób traktując różne inspiracje. Lubię tworzyć muzykę, która porusza mnie i daje mi jakieś emocje. Jeśli nie czuję tego, jak mogę oczekiwać od innych, żeby to poczuli? To musi kopać mi tyłek, albo tego nie nagram ani nie stworzę. Chociaż to zabiera czas, żeby przesiać te wszystkie pomysły i ułożyć puzzle. Dużo dzieje się w jedenastu utwórach z "Mindbender", które nie brzmią z tak samo szybko czy ciężko, nie mają takiego samego groove czy opowieści sciencefiction... Starzy fani na pewno będą zachwyceni, nie mam co do tego wątpliwości! Zawiera wszystkie składniki, których można oczekiwać po E-Force, a nawet więcej! No i ten zabójczy cover Voivod "Insect". Kilkanaście lat temu nagraliście "Victory" z

52

E-FORCE

Może zdarzyć się, że kiedyś nagracie również cover innego zespołu niż Voivod, czy też będzie to taką waszą swoistą tradycją, pod kreślającą personalne i muzyczne związki EForce z tą grupą? Nie jestem pewien... może kiedyś zrobię cover innego kawałka Voivod. Nigdy o tym nie myślałem. Może pewnego dnia... ale nie kawałek Pink Floyd. Może lekki utwór i zrobię z niego ciężki kawałek, nie wiem, przekroczę ten most, kiedy tam dotrę. Lubię to co zrobili Type O Negative i Ministry z kawałkami, które coverowali: są jak kompletnie inne kompozycje, zawsze uważałem, że to fajne i kreatywne... zobaczymy co się stanie... Tak jakoś zupełnie nieoczekiwanie dobiliście do 20-lecia istnienia zespołu. Kiedyś takie okazje były celebrowane, wydawno jubileuszowe kompilacje czy płyty koncertowe, ale w pandemicznym roku 2021 nie ma mowy o szaleństwach, premierowy "Mindbender" wystarczy więc aż nadto? Cóż, jeśli wygram 220 milionów dolarów dzisiejszego wieczoru, może się wiele zmienić (śmiech). Praca nad biografią, która została zawieszona na kilka lat... Już mamy 16 godzin nagranych informacji, licząc na to, że pewnego dnia ją skończymy. Byłoby fajnie, ale jestem szczęśliwy, że "Mindbender" w końcu wyszedł, bo to kolejny rozdział rock 'n' rolla (śmiech). Mój trzynasty w karierze album, zawsze to przyjemność kiedy się go ukończy. (śmiech) Liczysz, że koncertowa promocja tej płyty przebiegnie bez zakłóceń, że zdołacie jakoś n a d ro b ić st rac o ne m ie sią ce , g dy b ęd zi eci e mogli przypomnieć się fanom w wydaniu live? Jak każdy zespół na świecie! (śmiech). Jak wszyscy inni, zobaczymy co się stanie i co będzie możliwe, żeby wyruszyć w trasę po Europie w latach 2022-23 i wypełnić misję promocji nowego albumu. Chciałbym tylko podziękować wszystkim fanom, dawnym i obecnym; mam nadzieję, że obczaicie "Mindbender"... i nie będziecie zawiedzeni! Mam nadzieję, że niedługo znowu zobaczę was na naszej trasie! Minęło trochę czasu od kiedy graliśmy w Polsce, ale za każdym razem uwielbialiśmy to! Nie mogę się doczekać, żeby do was wrócić. Jeszcze raz dzięki! Wojciech Chamryk, Agata Hołowicka, Szymon Paczkowski


Integralna część życia Nie ulega wątpliwości, że w takim kraju, jak Indie popularność muzyki z filmów Bollywood znacznie przewyższa popularność metalu. Nie jest to co prawda odkrycie na miarę Ameryki, aczkolwiek członkowie indyjskiego Bloodkil doskonale zdają sobie sprawę. Zdają sobie ją również z faktu, że kilku zespołom z kraju świętych krów jednak udało się (w miarę) wybić. Jakim (poza Kryptos oczywiście)? Niech opowiedzą nam o tym twórcy niesamowitego albumu "Throne Of Control". HMP: Witaj. W jaki sposób rozpoczęła się Wasza fascynacja thrashem? Jakie kapele były dla Was szczególnie inspirujące? Utwór o tytule "Horrorscope" może coś w tej kwestii sugerować... Bloodkill: Cześć. Thrash metal był zawsze integralną częścią naszego życia właściwie od samego początku fascynacji cięższym graniem. Cała nasza przygoda z muzyką metalową rozpoczęła się od słuchania takich kapel jak "Wielka Czwórka", Exodus, Overkill czy Kreator. Na dobrą sprawę to właśnie one otworzyły nam drzwi do metalowego świata. Dobrze, że zwróciłeś uwagę na utwór "Horrorscope". Faktycznie, dzieli on tytuł z jedną z najlepszych płyt Overkill oraz utworem na niej się znajdującym. Jest to rodzaj naszego hołdu dla tej kapeli. Wydaliście właśnie debiutancki album. Jak wyglądało tworzenie i nagrywanie tego materiału? Które z elementów tego procesu były dla Was najbardziej fascynujące? Zaczęliśmy pisać utwory w roku 2018. Właściwie można powiedzieć, że kawałki te właściwie tworzyły się same podczas naszych jam sessions, na których w miarę regularnie się spotykaliśmy. Nagrany, zmiksowany i wyprodukowany przez Keshava Dhara (znanego z zespołu Skyharbor) materiał był gotowy w październiku 2020. Wszystko to dla nas było niesamowitym przeżyciem. Mówię tu o całym procesie od momentu powstawania naszych utworów podczas jamowania do chwili, gdy w swej ostatecznej formule trafiły na płytę. Myślę, że tworzenie i nagrywanie tego albumu było jedną wielką przygodą, która na dobre zostanie w naszej pamięci. Całość "Throne Of Control" brzmi bardzo oldschoolowo. Czy był to Wasz zamysł od samego początku tworzenia tego materiału? A może po prostu ta muzyka siedzi w Was tak głęboko, że wszystko wyszło samo? Cała idea stojąca za tymi kompozycjami z jednej strony była ukłonem w stronę legend thrash metalu, z drugiej zaś próbą zawarcia w sobie wszystkich elementów charakterystycznych dla tego gatunku przemycając do niego takie elementy jak melodie czy groove. Oczywiście każdy z członków Bloodkill ma wiele zainteresowań muzycznych, niekiedy wykraczających daleko poza thrash czy metal w ogóle i pewne odwołania do innych inspiracji również staraliśmy się zawrzeć w naszym graniu. Z drugiej strony, zależało nam jednocześnie na tym, żeby album zachował swój thrash metalowy charakter. Myślę, że nam się udało. Kim jest istota zasiadająca na tronie, którą widzimy na okładce? Okładkę stworzył Gustav Basu (znany też ja-

ko Acid Toad), który jest jednym z najlepszych artystów w swojej niszy. Cały zamysł tej grafiki odnosi się do koncepcji dualizmu oraz faktu, że różne rzeczy, z którymi mamy na co dzień do czynienia tak naprawdę są czymś innym, niż się nam wydaje. Oczywiście wszystko to mniej lub bardziej odnosi się do utworów zawartych na tym albumie. Postać na tronie, o którą pytasz to metafora kogoś, kto ma władzę nad światem i manipuluje rzeczywistością w taki sposób, by samemu na tym odnieść największą korzyść. W utworze "Blinded Circus" śpiewacie o eksperymentach na ludziach. Czy jest to jakieś odniesienie do wydarzeń z ostatniego okresu? "Blinded Circus" to jeden z tych utworów, które napisaliśmy na wczesnym etapie naszej działalności. Jeśli się nie mylę, było to już w 2018 roku. Tekst oddaje nasze uczucia odnośnie tego wszystkiego, co wówczas działo się w otaczającym nas świecie. Jednak słowa tego utworu nie straciły na aktualności i przypuszczam, że niestety jeszcze długo się to nie zmieni. Ludzkość w kółko popełnia te same błędy. W tekście do utworu "3B" pojawia się wątek "idiokracji", która opanowała świat. Jak byś cie zdefiniowali to określenie? "3B" to utwór, który był wydany jako nasz pierwszy singiel już w roku 2017. Był to okres pierwszego wcielenia Bloodkill. Wtedy byliśmy jeszcze kwartetem. To, co znalazło się na albumie to nowa wersja tego utworu nagrana w aktualnym składzie. Kawałek ten opowiada o seryjnym mordercy, który za wszelką cenę chce pozabijać wszystkich skorumpowanych ludzi. Słowo "idiokracja" zostało użyte po to, by stwierdzić, że nasz świat jest rządzony przez różnej maści idiotów. "Unite and Conquer" opowiada o radości, jaką czerpiecie z grania, szczególnie na żywo. Uważacie, że koncerty to najlepszy ze wszystkich aspektów działalności metalowego zespołu? Co do koncertów, to uważamy, że są one tak samo ważne, jak regularne narywanie nowych albumów. Oczywiście to podczas występów na żywo możemy się spotkać face to face z naszymi fanami, jak również przekonać do naszej muzyki nowe osoby. Nic nie pobije uczucia, gdy patrzysz ze sceny na ludzi dobrze bawiących się przy Twojej twórczości. Pandemia sprawiła, że doceniliśmy koncerty jeszcze bardziej niż wcześniej. Mamy nadzieję, że w najbliższej przyszłości sytuacja się unormuje i będziemy mogli grać na żywo.

"Throne Of Control". "Unite and Conquer" oraz "For I am a Messiah" to ostatnie kawałki, jakie zostały napisane z myślą o tym albumie. To wyrażenie naszej miłości do klasycznego heavy metalu. Wszyscy uwielbiamy takie kapele, ja Iron Maiden, Judas Priest i wiele innych. Bez względu na to, czy chodzi o solówki naszych gitarzystów Vishwasa Shetty i Shubhama Khare, czy po prostu samą atmosferę, którą chcieliśmy uchwycić, jest to nasz ukłon w stronę starej gwardii klasycznego heavy metalu. Zaliczyliście naprawdę bardzo udany debiut. Jakie są Wasze plany na bliższą i dalszą przyszłość? Dziękujemy bardzo. Doceniamy każdą dobrą opinię na temat naszej twórczości. Chcielibyśmy również w tym miejscu podziękować wszystkim naszym fanom, którzy nieustannie wspierali nas niemal od samego początku naszej działalności. Mieliśmy szczęście trafić pod skrzydła tak szanowanej wytwórni, jak Punishment 18, która wzięła nas na pokład, dała nam ogromne wsparcie i zrobiła dobrą promocję naszej płycie. Teraz planujemy pracować nad nowymi materiałami tak szybko, jak to możliwe i nie możemy się doczekać grania koncertów na żywo. Jak przez lata zmieniało się postrzeganie metalu przez indyjskie społeczeństwo? Czy zdarza się, że spotykają Was jako zespół metalowy jakieś nieprzyjemne sytuacje? Metalowa scena w Indiach niewątpliwie przez lata ewoluowała. Zdążyła u nas wyrosnąć już pewna grupa zespołów, których popularność wyszła poza nasz kraj. Mam tu na myśli Demonic Resurrection, Kryptos, Gutslit, Amorphia czy SystemHouse33. A to tylko niektóre z nich. Granie w metalowym zespole tutaj w Indiach nie należy do łatwych zadań, ponieważ nie jest to gatunek, który miałby u nas jakąś spektakularnie dużą liczbę zwolenników. Metal jest ogólnie bardzo niszowym gatunkiem muzycznym, a tym bardziej w kraju takim jak Indie, gdzie większość słuchaczy skłania się ku muzyce Bollywood. Ta sytuacja sprawia, że większości tutejszych zespołów jest trudniej przetrwać, ponieważ nie ma zbyt dużego wsparcia ze strony publiczności, a młodszym kapelom jest jeszcze trudniej zaistnieć. Jednak są też grupy, które powstały stosunkowo niedawno i zdążyły już wydać kilka niesamowitych płyt. Mówię tu o takich bandach jak Primitiv, Carnage Inc., Dead Exaltation, Sabotage, Eternal Returns i jeszcze kilka by się znalazło. Bartek Kuczak

Wspomniany utwór zawiera również największą ilość melodyjnych partii na całym

BLOODKILL

53


Ufamy własnym instynktom Był sobie kiedyś w Finlandii pewien wyjątkowy zespół, bo stwierdzili, że w drugiej połowie lat 80. będą tam grać thrash metal. Być może niektórzy z was pamiętają ich niezły debiut "Attack Against Gnomes". Prestige to dziś jednak o wiele dojrzalszy twór, a co ciekawe, poza perkusistą, skład nie zmienił się od samego początku. "Reveal the Ravage" skopie wam tyłki nie tylko muzycznie, ale także tekstowo - to ostra krytyka tego, co stało się z naszym światem w dzisiejszych czasach. Nasza rozmowa była więc nieco sentymentalna, ale poza powrotem do przeszłości, Örkki opowiedział też o ukrytych talentach w jego zespole, przedstawił niezbite dowody na powrót płyty winylowej, a także udzielił rad dzisiejszym muzykom, które mają ochotę pójść w thrash. HMP: Spędziliście w studio cały rok, żeby nagrać perfekcyjny album. Ale wydaje się niemożliwe, żeby przez tak długi czas się nie pokłócić. Czy pojawiły się jakieś sprzeczki na temat poszczególnych piosenek, brzmienia, tekstów? Jan "Örkki" Yrlund: (śmiech) Z całą pewnością dobrze wiesz, przez co musi przechodzić zespół w czasie pracy nad kawałkami i albumami! Zgadza się, pracowaliśmy nad materiałem z "Release the Ravage" od jesieni 2020. Wcześniej, latem 2020, zakończyliśmy produkcję dwóch utworów, "Exit" i "You Weep", które później wydaliśmy jako single nie tylko w

piosenka może się naprawdę bardzo zmienić, riffy mogą być modyfikowane albo usuwane. Trwa to przynajmniej kilka prób i wymaga kilku nowych wersji demo w międzyczasie. Ale zawsze gdy pracujemy w ten sposób kawałek staje się coraz lepszy i zespół coraz mocniej mu się poświęca. Oczywiście ma wtedy miejsce wiele konstruktywnych debat i dyskusji, ale to bardzo żywy element tworzenia muzyki przez cały zespół. Tylko w ten sposób czujemy się na tyle pewni z nowymi utworami, że możemy przejść do rzeczywistych nagrań w studio. Następnie w fazie nagrań i produkcji skupiamy się na finalizowaniu aranżacji. Wię-

Time". Chodziło właściwie o znalezienie porozumienia w kwestii produkcji i wyznaczenia kierunku całego utworu, nie tylko o to, o czym jest. Tym bardziej cieszymy się z efektu końcowego, bo dyskusja poprawiła ten numer w porównaniu do jego pierwszych wersji. Brzmienie i finałowe aranże to jak mówiłem ostatnie elementy, na których skupiamy się na samym końcu. Tu pracowaliśmy ręka w rękę z naszym współproducentem Samu Oittinenem, który zmiksował i wymasterował płytę. U niego, w studio Fantom, nagraliśmy też perkusję i wokale. Naprawdę wywieraliśmy presję na Samu i na nas samych, żeby znaleźć perfekcyjne brzmienie, pasujące do naszego gustu. Czujemy, że było to warte każdego wysiłku i każdej późnej nocy. I tak, po tym wszystkim nadal jesteśmy przyjaciółmi! Teskty wydają się być bardzo ważną częścią twórczości Prestige. Dlaczego zdecydowaliście się skupić na konkretnych tematach, jak kondycja rasy ludzkiej, problemy, którym stawiamy czoła w XXI wieku? Czujecie, że macie misję jako zespół i muzyka nie jest wystarczająca, więc teksty muszą być równie mocne, by całość nabrała na znaczeniu? Tak, myślimy, że teksty stanowią ważną rolę w metalu i muzyce ogółem. Dookoła nas jest mnóstwo niesprawiedliwości, samolubności i dewastacji, co daje nam tematy na wartościowe teksty. Większość z nich wytyka głupotę ludzkości jako główny temat, ale niektóre dotyczą osobistych uczuć, jak drobne lęki i strach przed życiem pełnią życia. Czasem patrzenie wgłąb jest bardziej interesujące, niż na to, co dzieje się na zewnątrz. Wybraliście "Prime Time" jako ostatni kawałek, pozostawiając słuchacza ze smutnymi ostatnimi słowami - to najwyższy czas, by umrzeć. Czy dla nas, ludzi, jest jeszcze nadzieja? Jesteście raczej pesymistami i nie mogę was za to obwiniać, bo trafnie obserwuje cie przykrą rzeczywistość. Cóż, Finowie są najszczęśliwszym narodem na świecie, wierząc niektórym ostatnim badaniom, ale jednocześnie uwielbiamy melancholijną muzykę. Zamiast złamanego serca istnieje przechodzący załamanie świat, o którym można śpiewać. "In the end we are all alone", tak więc wszyscy musimy zwracać większą uwagę na nasze wybory i na nich budować przyszłość, czyż nie?

Foto: Peero Lakanen

cyfrowej formie, ale też na 7-calowym winylu. Potrzebowaliśmy przynajmniej ośmiu nowych kawałków, plus te dwa, żeby zbudować pełny album złożony z 10 numerów. Proces tworzenia nowych utworów Prestige wygląda zazwyczaj tak, że jeden z nas, kompozytorów, Aku, Jan lub Ari tworzy zarys nowej piosenki mniej lub bardziej indywidualnie. Efektem tego jest demo zrealizowane w domowym studio. Pierwszy test to przesłuchanie demo i dyskusja, czy ma dalszy potencjał. Nie zawsze tak jest, ale jeśli uznamy, że ma, to kandydat na nowy numer jest zabierany na warsztat do sali prób. To faza, w której praca zespołowa naprawdę ma wpływ na rozwój danego pomysłu. W niej

54

PRESTIGE

ksza część ostatecznych melodii gitar i wspomagających wokali powstaje właśnie w studio, a nie wcześniej. Większość tych prac poszła tym razem naprawdę gładko, ale masz rację, nie uniknęliśmy trudnych punktów spornych i poważniejszych kłótni. Nauczyło nas to, które partie są dla nas na tyle ważne, by inne mogły ustąpić im miejsca. Wierzę, że każdy miał wystarczającą szansę, by przyłożyć się do ostatecznego rezultatu. Teksty to zwykle solowa praca osoby, która się tym zajmuje. Zazwyczaj jest to wokalista, Aku, ale niektóre pisali też Jan i Ari. Jedyny kawałek, który przysporzył nam kłótni i wymagał dodatkowej pracy zespołowej pod względem tekstu to "Prime

Czy "Pick your Poison" opowiada o pandemicznej rzeczywistości i jeśli tak, to dlaczego była dla was źródłem inspiracji? To wyraz frustracji, złości, rodzaj terapii, chęć wysłania pewnej wiadomości w świat? "Pick your Poison" czerpie częściowo z czasu pandemii, ale również szaleńców, którzy doprowadzili swoich wyznawców do masowych samobójstw. Świat zdaje się zmierzać do upadku zbyt szybko przez złe wybory ludzkości, ale może to jeszcze nie czas, by faszerować się trucizną, miejmy nadzieję. Byliście jednym z pierwszych thrash metalowych zespołów w waszym kraju, Finlandii, która jest znana z metalu, ale raczej innych gatunków. Jakie są różnice między sceną thrash metalową w waszym kraju i na świecie gdy zaczynaliście i współcześnie? Tak, założyliśmy zespół w 1987. Scena thrashowa nadal była w tamtym czasie dosyć mała i undergroundowa, trochę jak wcześniej


punk i hardcore. Robiliśmy wszystko sami, łącznie z organizacją koncertów, bo nie było wtedy miejsc, do których moglibyśmy pójść ze swoją muzyką. Stopniowo coraz więcej klubów i innych miejsc zaczęło wpuszczać zespoły metalowe. Współpracowaliśmy z innymi zespołami, nie tylko z Finlandii, ale też innych krajów nordyckich i zapraszaliśmy się wzajemnie na trasy i koncerty. Może dzisiaj jest mniej tego pierwiastka DIY we współczesnym undergroundzie niż w latach 80. Nie było internetu, wszystko odbywało się na żywo i musiałeś osobiście rozdawać swoje demówki, żeby się promować! W tamtym okresie wschodnia Europa wciąż była za żelazną kurtyną i miała mniej szans, żeby wciągnąć się w muzykę metalową. Mieliśmy dużo szczęścia grając trasę złożoną z pięciu koncertów w Czechosłowacji pod koniec lat 90. Byli fantastyczną publicznością. Pokochaliśmy ich! Skład zespołu jest prawie identyczny jak w latach 80. poza perkusistą, Mattim Johanssonem, który grał też z Korpiklaani. Jak go znaleźliście i dlaczego stwierdziliście, że sprawdzi się w Prestige? Grał wcześniej w fińskiej deathmetalowej kapeli Depravity w latach 90., znaliście się już wtedy? Oryginalny perkusista, Tero Karppinen podjął we wczesnym 2020 roku decyzję, że kończy z grą na perkusji. Na szczęście usłyszeliśmy, że Matti "Matson" Johansson właśnie dołączył do Korpiklaani. Znaliśmy się z Matsonem już od dawna i oczywiście wiedzieliśmy o jego doświadczeniu w koncertowaniu po całym świecie przez wiele lat i zasługach w graniu na największych festiwalach metalowych. Świetnie było zobaczyć, jak od razu się dopasowaliśmy, gdy tylko przyszedł na pierwszą próbę Prestige. Opowiedz więcej o przepięknej okładce autorstwa Jana Yrlunda i waszej współpracy. Pomysł na nią był jego czy wasz? Jan to prawdziwy multitalent w naszym zespole. Pomijając to, jak ważnym członkiem Prestige jest ze swoimi ogromnymi umiejętnościami w kwestii gry na gitarze i produkcji muzycznej, interesował się sztuką, komiksami i innymi kreatywnymi rzeczami już od najmłodszych lat. Ze swojego hobby stworzył profesjonalną karierę i zajmuje się tworzeniem okładek, fotografią i produkcją materiałów video dla wielu dużych zespołów, jak Manowar, Testament czy Nightwish. I zgadza się, robi to także dla Prestige. Dajemy mu kompletną wolność w kwestii tworzenia okładek. Zazwyczaj inspirujemy go burzą mózgów, która wyznacza ogólny kierunek dla zespołu. Tak powstała nazwa "Reveal the Ravage" i Jan przekuł ją w swój pomysł na okładkę. W waszej muzyce słychać inspiracje nie tylko thrashem. Solowa sekcja w "Burn my Eyes" mogłaby pojawić się też w kawałku heavy metalowym i ma piękne, spokojne outro. Jesteście teraz bardziej otwarci na eksperymenty? Planujecie iść w przyszłości w innym kierunku, niż w stronę klasycznego thrashu? Tak, tym razem byliśmy bardziej otwarci, żeby próbować zróżnicowanych pomysłów i rodzajów kompozycji na "Reveal the Ravage". Okazało się, że melodyjne przewodnie partie gitar i solówki mogą dobrze pasować także do thrash metalu. Nie chcemy być przypisywani do żadnego konkretnego stylu czy podgatun-

ku, po prostu ufamy swoim instynktom i własnym gustom żeby wiedzieć, czy coś do siebie pasuje, czy nie. Mamy też więcej cierpliwości i zdolności do próbowania różnych aranżacji, porównując je z pierwszymi trzema albumami z lat 1989-1992. Wtedy metody pracy były tradycyjnie uzależnione od tego, że mieliśmy ograniczony czas pracy w studio, najprościej mówiąc. Być może w przyszłości pójdziemy gdzieś do przodu, a potem w zupełnie odwrotnym kierunku, nikt tego nie wie. Jakie były wasze główne inspiracje gdy zaczynaliście w późnych latach 80., a jakie są one dziś? W latach 80. słuchaliśmy Iron Maiden, Motörhead, Slayera, Kreatora i wielu zespołów grających punk i hardcore. Nadal je uwielbiamy, ale dziś każdy z nas ma o wiele bardziej zróżnicowany gust muzyczny. Niektórzy lubią muzykę symfoniczną, inni rockabilly, trochę progresywnych klimatów jak Mike Oldfield, a old-schoolowy rock i heavy uwielbiamy wszyscy. Obecnie niemożliwe jest stworzenie kompaktowej listy, która wymieniłaby wszystkie nasze inspiracje. Musimy zorganizować wieczór z szafą grającą i zobaczymy, co z tego wyjdzie! Wasz album "Reveal the Ravage" zostanie wydany również na winylu. Czy osobiście wierzysz w powrót winyli, a może sam je zbierasz? Ich kolekcjonowanie wydaje się być ważną częścią społeczności metalowej. Najlepszym dowodem na to, że winyle są znów popularne są kolejki do wytwórni zajmujących się ich produkcją. To właśnie z tego powodu premiera "Reveal The Ravage" na winylu przesunęła się na listopad. Wszyscy mamy swoje kolekcje płyt. Aku i Matson są pod tym względem najbardziej aktywni. Innym ciekawym powrotem jest powrót kasety magnetofonowej. To równie świetny nośnik analogowy! Używacie również platform streamingowych, uważacie je za przynoszące zyski w dzisiejszym metalowym przemyśle muzy cznym? Platformy streamingowe to główne narzędzie dla artystów, pozwalające ich muzyce zostać usłyszaną i konsumowaną. Ale niestety rzadko generuje zyski dla zespołów. Te wielkie dostają płatności za streaming, ale są dalekie od sprawiedliwego wynagrodzenia dla muzyków, nie tylko tych największych. Szczerze, "wszystko, co możesz zjeść" to nic innego jak model biznesowy, w którym konsumenci zostali nauczeni, że otrzymują wszystko za niewielką opłatą. Cały przemysł muzyczny się z tym zmaga. Ale tak to dzisiaj wygląda i musimy nauczyć się z tym żyć, tak jak inni. Jednocześnie mając nadzieję, że jak najwięcej ludzi dokopie się do naszej muzyki i znajdzie ulubione kawałki do streamowania. Twierdzicie, że nie podążacie za muzyczny mi trendami. I faktycznie, wydaliście bardzo dobry thrashowy album w 2021, w którym to raczej NWOTHM ma swoje odrodzenie, a nie thrash. Oczywiście, wciąż powstają nowe zespoły grające ten gatunek oraz jego fani. Macie dla nich rady, co zrobić, by pozostali w tym prawdziwi? Naszym postanowieniem od samego początku było, by nie zakładać zespołu grającego metalowe covery, lecz od startu tworzyć własne

kompozycje. Być może numery Metalliki, które grały inne zespoły w naszym otoczeniu i tak były dla nas zbyt trudne, ale dzięki temu poszliśmy własną ścieżką. Przynajmniej nie utknęliśmy z patentami podebranymi z piosenek innych kapel. Mimo to zdarzyło nam się grać punkowe covery, a także inne gatunki, co akurat miało pozytywny wpływ na nasz crossoverowy styl. Moją radą jest więc: piszcie własny materiał! Zaczynaliście jako młody, nie do końca poważny zespół z płytą "Attack Against Gnomes", gdzie mimo to również znalazły się świetne kompozycje, macie też bardziej bru talne i surowe, jak na "Parasites in Paradise" z tekstami z przesłaniem, a dziś, z nowym albumem, jesteście kompletnym, doświadczonym zespołem. Patrząc wstecz na waszą dyskografię, z której płyty lub ery jesteście najbardziej dumni? Każda z nich była swojego czasu naszym ukochanym dzieckiem. Pierwsza była wyjątkowym doświadczeniem dla młodych kolesi, którzy właśnie podpisali kontrakt z Poko Records, swojego czasu wielką wytwórnią w Finlandii i trafili to studio na najwyższym poziomie z topowym producentem T.T. Oksalą (świętej pamięci). Nasze najnowsze dziecko, "Reveal the Ravage" jest dla nas dowodem, że nie istnieją żadne ograniczenia, gdy jesteś zdecydowany, wierzysz w siebie i ludzi w swoim otoczeniu. Po tym, jak zdecydowaliśmy, że robimy tę płytę, wszystko udało nam się w 100% i nic nas nie powstrzymało przed jej skończeniem. Jesteśmy bardzo dumni z rezultatów. Ludzie i fani później zdecydują, czy im się to podoba. Jakie są wasze główne cele na przyszłość? Wiem, że to prawdopodobnie koncertowanie, bo wydaje się, że uchwycenie klimatu grania na żywo jest dla was bardzo ważne. Tak, naszym największym celem jest zagranie tylu koncertów i tras ile się da w 2022. Mieliśmy już okazję zagrać 14 sierpnia na Speed Metal Party, który jest naszym tradycyjnym eventem metalowym w Tampere w Finlandii organizowanym od 1988. Jednym z tych, gdzie swego czasu ugruntowaliśmy swoją pozycję w metalowym undrgroundzie. Teraz czujemy, że jesteśmy w lepszej kondycji niż kiedykolwiek wcześniej i jeszcze bardziej zmotywowani, by wejść na sceny przed wszystkimi szalonymi fanami metalu. Gotowi? Hell yeah! Iga Gromska

PRESTIGE

55


Przestrzeń do realizacji Tester Gier doczekał się kolejnego albumu. "Wielkie kontrakty, duże wytwórnie..." to kawał świetnego metalu, gdzie typowe dla tej formacji thrash i crossover bardzo zyskały dzięki mniej oczywistym odniesieniom. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że koncertowa promocja tego materiału odbędzie się bez przeszkód, bo scena to dla Testerów środowisko naturalne, co w przeszłości udowadniali wielokrotnie. HMP: Dobrą stroną kolejnych lockdownów było to, że mieliśmy nieco więcej wolnego czasu, mogliście więc nie tylko pograć w to i owo, ale też dokończyć materiał na trzeci album? Stafar: Lockdown pokazał nam życie zupełnie z innej strony. Granie było zablokowane, więc musieliśmy się odnaleźć jakoś inaczej w tym świecie. Odkąd ukończyłem 17 lat bez przerwy gram koncerty, i przerywanie ich było dla mnie mocno nienaturalne. Ale wydaje mi się, że ten odpoczynek był nam w pewnym sensie potrzebny i wyciągnęliśmy z niego sporo. No i tak jak napisałeś, było więcej czasu żeby dokończyć materiał na spokojnie. Na

zajawek, którą jarałem się od dzieciaka poza graniem to filmowanie, więc zacząłem zabawę z tematem. A najczęściej grałem w bębny i podbijałem levele w obciążeniu na siłce. (śmiech) Jakie gry i płyty zrobiły ostatnio na was największe wrażenie - tak duże, że moglibyś cie polecić je osobom czytającym tę roz mowę? Stafar: Największe wrażenie w ostatnim czasie zrobiło na mnie GTA Vice City. Jeśli chodzi o płyty także jestem mocno do tyłu z nowościami. Ostatnio byłem przez moją kobietę zmuszony do słuchania Tatu "200 po wstrie-

Foto: Tester Gier

końcu oczywiście jak zawsze była gonitwa, no ale to już jest chyba nieuniknione. Jeśli chodzi o granie w to i owo... Jedyne, w co grałem naprawdę namiętnie przez ten czas. to triathlon. (śmiech) Dave: Hmm.. Może zacznę od ostatniej części twojego pytania i od razu sprostuję. Materiał który przygotowywaliśmy, był materiałem już na piąty długograj Testera! "Wielkie kontrakty, duże wytwórnie" to piąta, a dla niektórych nawet szósta płyta Testera - wszyscy liczymy to inaczej (śmiech). Okres pandemiczny był dosyć ciekawym i pełnym refleksji czasem dla nas wszystkich. Ja osobiście nie uważam, że był to jakkolwiek stracony czas (bo często słyszę od ludzi takie słowa). Ja wykorzystałem go najlepiej, jak tylko mogłem. Poza pisaniem materiału na nową płytę, skończyłem również swój deathgrindowy album i zrobiłem kilka innych zajawek! Jedną z

56

TESTER GIER

cznoj". Dwadzieścia lat temu uważałem to za totalny syf. A teraz weszło jak złoto, i mówię całkiem poważnie! Dave: Jeśli chodzi o muzykę to na pewno rozjebały mnie ostanie płyty Cytotoxin, Cattle Decapitation i Benighted, to są kurwa tak solidne albumy, że nie mam pytań. Z klimatów mniej metalowych to na pewno Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi i ich "Berliner Vulkan", no nie potrafię przestać tego słuchać, serio sztos! No i Kizo "Posejdon" długo gościł w moim samochodzie (śmiech). Poważnie! Z gier to na pewno Max Payne 3 i GTA V, pograłbym w Assassin Creed Valhalla, ale kurwa nie mam czasu. (śmiech) Było to więc tylko kwestią czasu, że ta płyta powstanie, musieliście tylko trochę się sprężyć, by wszystko dopiąć i zarejestrować? Stafar: Sporo materiału było już gotowe. Nie

sprężaliśmy się zbyt mocno na etapie nagrywania. Gonitwa zaczęła się dopiero przy samym końcu, jak już wcześniej wspomniałem. Dave: Tak większość tekstów już było przed pandemią, no i przed splitem z Drown My Day. Przed nagrywkami wprowadziliśmy po prostu kilka drobnych zmian w tekstach, by były bardziej aktualne. Jednym z problemów, które spowodowały lekką gonitwę z zarejestrowaniem płyty, były moje dosyć poważne problemy z głosem. Przy pierwszej sesji zdarłem się totalnie, tak jak nigdy wcześniej. Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło, to wyłączyło mnie z gry na dobrych kilka miesięcy. Był to dla mnie dosyć ciężki czas, bo po raz pierwszy w życiu bałem się o swój wokal. Jednak opisałem swoją sytuację na grupie wokalnej i od razu polecono mi panią foniatrę z centrum Katowic. Bezzwłocznie umówiłem się na wizytę, okazało się, że nie jest tak źle jak myślałem, lecz pewne moje dolegliwości z którymi zmagam się na co dzień, miały na to duży wpływ. Po kilkumiesięcznej kuracji różnymi specyfikami i po kilku wizytach lekarskich, wróciłem do formy. Dziś inaczej dbam o swój głos i sporo mnie ta całą sytuacja nauczyła! Polecam dbać o swój instrument, głos to nie pałeczka czy struna w gitarze, jest tylko jeden! Wcześniej deklarowaliście, że nie jesteście muzykami, występowaliście też przeciwko przeglądom muzycznym, a tu proszę, jednak marzą się wam wielkie kontrakty i duże wytwórnie? (śmiech) Stafar: Pierwszym hasłem tego zespołu było "Gramy metal dla pieniędzy!", więc wielki kontrakt z dużą wytwórnią był tylko kwestią czasu. A tak serio, no to nie można wszystkiego co mówimy i piszemy traktować tak całkiem serio. Dave: No raczej! (śmiech) Wasze poczucie humoru dało też o sobie znać na okładce "Wielkich kontraktów, dużych wytwórni...", bo gabinet widniejącego na niej fonograficznego rekina zdobią wasze złote płyty. Żarty żartami, ale czy nie byłoby fajnie sprzedać 15-tysięcznego nakładu? Stafar: Oczywiście że byłoby fajnie, jednak grając tak niszową muzykę nie jest to raczej możliwe. Crossover nie był popularny jakoś szczególnie na świecie, a co dopiero w samej Polsce. I nie mam tutaj do nikogo ani do niczego żalu, taki jest po prostu stan rzeczy. Dave: Byłoby bardzo zajebiście sprzedać taki nakład. Lecz niestety znamy realia. Ale myślę, że pomimo wszystko ładnie to wygląda na okładce. (śmiech) Chłopaki z Night Mistress znaleźli na to sposób; idąc w ich ślady musielibyście tylko zmienić nazwę, bo ja wiem, na Game's Tester i jednak zacząć pisać po angielsku, mimo popełnionego wcześniej "Speak Polish Or Die" i kto wie, może poszłaby za tym zagraniczna kariera? (śmiech) Stafar: Szczerze mówiąc na ten moment nie wykluczam tego, że kiedyś nagramy album po angielsku. Miałbym na to zajawkę. Może nam wystarczy na to czasu i energii. Problem jest raczej w tym, że myślę po polsku, więc pisanie tekstów w języku angielskim wydaje mi się jakieś mocno naciągane i nienaturalne. Natomiast jeśli chodzi o karierę... Wydaje mi się, że jest tak duża ilość zespołów, które robią tą muzykę dobrze, że nie wiem czy byśmy się


jakkolwiek przebili. Ale zagraniczna kariera byłaby spoko. Dave: Jeśli chodzi o nagrywanie po angielsku, nie mam z tym żadnych problemów. W sumie nawet mogę podzielić się informacją, że był taki pomysł i jest tam gdzieś jeszcze z tyłu głowy na zrobienie takiej płyty. Lecz zszedł na odległy plan i myślę, że jeśli będzie chwila wolnego czasu i chęci na to, to z pewnością to zrobimy. Bo raczej nie zamierzamy się blokować, przed jakąkolwiek zajawką. A kariera za granicą? Dlaczego nie. Wolicie więc trzymać się własnego podwórka, w myśl zasady, że nie wozi się drewna do lasu, a Niemcy, Anglicy czy Amerykanie mają dość swoich kapel? Stafar: Ja ogólnie się nad tym nie zastanawiam, tylko od lat po prostu robię swoje. Nie ma tu jakiegoś większego planu, wszystko powstaje raczej na maksa spontanicznie. Dave: Tak jak wspomniałem wcześniej nie zamierzamy się blokować i ograniczać. Czy trzymamy się własnego podwórka? Hmm, na pewno jesteśmy po części od niego uzależnieni z racji na polskie teksty, aczkolwiek granie koncertów poza granicami kraju, nie jest dla nas czymś obcym i na pewno jeszcze nie raz pojedziemy w jakąś trasę, np. po Niemczech. Wciąż łoicie wysokooktanowy thrash/crossover, słychać jednak, że szukacie też nowych rozwiązań w obrębie wypracowanej przez lata formuły? Stafar: Na najnowszej płycie znalazło się wiele różnego rodzaju smaczków. Wiesz co, nigdy nie deklarowaliśmy tego że nie zmienimy stylu, wychodzę z założenia, że gdy będziemy mieli ochotę wydać album z muzyką disco to po prostu to zrobimy. (śmiech) Dave: Czy to są rozwiązania? Czy to jest tak naprawdę crossover? Wydaje nam się, że właśnie o to chodzi w tej muzie. Tak to czujemy, a dzięki temu nie musimy się ograniczać i zamykać w jednej szufladce, co jest bardzo fajne i daje ogromną przestrzeń do realizacji. Chodzi więc przede wszystkim o to, żeby proponować słuchaczom "Dobrej jakości metal", bez kategoryzowania, że to thrash, death black czy nawet tradycyjny heavy, tak jak w końcówce "Jesteśmy legionem"? Stafar: Chodzi przede wszystkim o to żeby robić to co czujemy. W naszym przypadku jednak przeważnie wychodzi z tego dobrej jakości metal. (śmiech) Prześmiewcy z was, ale akurat w tym utworze pobrzmiewają też ciut poważniejsze akcenty; do tego, też chyba nieprzypadkowo, to najdłuższy numer na płycie, trwający tyle, co trzy inne? Stafar: Szczerze to nie nazwałbym nas prześmiewcami, ale jeśli tak nas odbierasz to też nie mam z tym żadnego problemu. Tak szczerze to tekstów typu "Jesteśmy legionem"... Myślę, że nie można brać do końca na poważnie... To jest takie trochę... Z przymróżeniem oka. Nie jesteśmy Manowarem żeby wypisywać tego typu hymny całkiem na poważnie. Dave: To numer, który przede wszystkim jest pewnego rodzaju eksperymentem, na pewno nie jest to prześmiewczy numer, (śmiech) lecz każdy może mieć inne odczucia. Na pewno jest jednym z najwolniejszych numerów Testera w całej dyskografii. I w sumie ma całkiem dobre przyjęcie, jak do tej pory.

Jak wasze rodziny zareagowały na wieść, że zamierzacie poddać się klonowaniu? Entuzjazm czy przerażenie, która z tych opcji była reprezentowana częściej? (śmiech) Stafar: Ja myślę, że cały świat zyskałby na tym gdyby było dwóch Stafarów. Dave: (śmiech!) Już ostatnio w jednym z wywiadów wspominaliśmy, że to numer, który odzwierciedla nasze wewnętrzne wkurwienie. Kiedy jesteśmy w trasie, a np. w naszej okolicy gra akurat Vader i znów nie możemy pojechać - tak po prostu - na koncert i się dobrze bawić, bo my jedziemy grać koncert. W takich momentach fajnie byłoby mieć takiego klona. Deal z hip-hopową wytwórnią można określić mianem wielkiego kontraktu? Brain Dead Familia zdoła wypromować waszą płytę, dotrzeć wszędzie gdzie trzeba? Choćby sam wcześniej nigdy o niej nie słyszałem, pewnie jak większość fanów rocka czy metalu... Stafar: Myślę, że dla nas jest to duża sprawa. Dzięki Brain Dead Familia nasza muzyka dotrze w miejsca, gdzie sami nigdy nie bylibyśmy w stanie jej wpuścić. Ja myślę, że większość młodych słuchaczy o BDF-ie słyszała. W tych czasach widzę coraz mniejszy podział na: z jednej strony fani metalu i rocka w glanach i sztruksach, a w drugiej skejci ze spodniami do kolan i kapturami. Młodzi ludzie po prostu zwyczajnie chcą się bawić, i słuchają dobrych rzeczy. Na koncertach Słonia widzimy sporo "klasycznych metalowców", na naszych koncertach spotykamy sporo ludzi, którzy z muzyką metalową nie mają nic wspólnego. I to jest kurde fajne. Muzyka ma jednoczyć, a nie dzielić. Dave: Naprawdę mógłbyś się mocno zdziwić, ile aktualnie metalowców śmiga na koncerty Słonia i jak wielu z nich obserwuje jego kanały w social mediach.. Tak naprawdę czy mamy aktualnie w Polsce, tak mocną w zasięgi i chęci promowania nowych składów wytwórnię metalową, którą mógłbyś porównać do Brain Dead Familia? No bo mi jakoś nie przychodzi nikt do głowy, a przeanalizowaliśmy sporo aktualnych na "rynku". Pandemia musiała nieźle pokrzyżować wam szyki, bo byliście jednym z najbardziej akty wnych koncertowo zespołów - liczycie, że teraz zdołacie to sobie odbić przy promocji "Wielkich kontraktów, dużych wytwórni..."? Stafar: Pisaliśmy o tym w kawałku "Chaos bez granic". Pandemia totalnie nas zaskoczyła, i musieliśmy się odnaleźć w całkiem nowych, nienaturalnych dla nas czasach. Ten rok na pewno już nie będzie koncertowo obfity, bo już pomału kończymy rok 2021, natomiast od nowego roku na pewno trochę grania się urodzi. Liczę na to, że rok 2022 będzie pod tym względem dużo lepszy. Dave: Jeśli, żadna czwarta fala nam nie przeszkodzi to na rok 2022 planujemy ruszyć z konkretną promocją płyty "Wielkie kontrakty, duże wytwórnie". Tester Gier jest chyba zresztą zespołem stricte koncertowym i wolicie występy przed publicznością od przesiadywania w studio? Stafar: Koncerty to dla nas paliwo. Bez energii scenicznej i kontaktu z ludźmi totalnie tracę zajawkę by to robić. Granie na żywo jest mocno potrzebne, ale osobiście lubię wgrywać nowe rzeczy. I jedno i drugie wydaje mi się, że jest fundamentem tej kapeli. Zagraliśmy setki

koncertów, dyskografia kapeli też jest dosyć gęsta, nie było zbyt wielu przestojów w nagrywaniu. Gdy nie było nagrywania długograjów zawsze wjechała jakaś składanka czy singiel, coś się zawsze działo, coś zawsze tworzymy. Od czasu wydania "Wielkie kontrakty, duże wytwórnie" już zdążyliśmy nagrać kawałek na pewną składankę, w tym momencie nie zdradzę jaką. Dave: Taaak, zdecydowanie Tester to kapela, która potrzebuje koncertów... Przyznam, że sam bez koncertów nie potrafię żyć... To dodaje ogromnej, nie do opisania energii, dzięki której masz ochotę dalej działać, nie tylko na podłożu muzycznym, lecz w każdym aspekcie życiowym. Lecz uwielbiamy również przesiadywać w studio i robić nowe rzeczy, tym również się ładujemy i daje nam to mnóstwo satysfakcji. Każdy z nas to głowa pełna pomysłów i różnych wizji poszczególnych numerów. Często jest tak, że ze Stafarem obydwaj mamy całkiem inną wizję na dany numer, co czasami doprowadza nas do szewskiej pasji, a czasem do śmiechu i płaczu... (śmiech). Wydaje mi się, że lubimy razem pracować w studio! Od razu nasuwa się więc pytanie dlaczego nie spróbowaliście nagrać i wydać któregoś z waszych koncertów, nawet jeśli miałby to być tylko oficjalny bootleg - może dobrą okazją do powiększenia w ten sposób dysko grafii Testera będzie 10-lecie zespołu w przyszłym roku? Stafar: Osobiście nie przepadam za słuchaniem lajwów. Szkoda mi na to energii, zdecydowanie wolę tworzyć nowy, świeży materiał. Tak jak zauważyłeś, w przyszłym roku Tester Gier będzie miał już dziesięć lat. Myślę, że z tej okazji będzie trzeba wymyślić coś super. Jednak wątpię, że będzie to płyta na żywo. Dave: Mieliśmy z Leonem taki pomysł, na wydanie jakiegoś lajwa i może go kiedyś zrealizujemy. Lecz na razie nie zastanawiamy się nad tym. Co do 10-lecia, z pewnością będzie dobra zabawa, to mogę zagwarantować już dziś, co więcej to z pewnością się okaże! Na koniec chciałem dodać, że mamy nowy sklep internetowy, gdzie można w wygodny sposób nas wesprzeć i zamówić trochę merchu. Info na naszych socialach! Pozdrawiam i dzięki za wywiad! Wojciech Chamryk

TESTER GIER

57


Ile tylko się da! Granica między thrashem a death metalem często bywa dość wąska. Jest jednak spora grupa kapel, która sobie na tej granicy swobodnie balansuje. Jednym z przedstawicieli młodego pokolenia bandów poruszających się w tej estetyce jest pochodzący ze stanu Wisconsin Toxic Ruin. Z poniższego wywiadu dowiemy się m.in., że stwór z okładki ich najnowszego krążka "Nightmare Eclipse" nie jest tym, czym by się wydawało oraz co z ich nowym wydawnictwem ma wspólnego pewna kanapka serwowana w lokalnym barze. HMP: Siemanko! W tym roku na rynek trafił Wasz drugi pełny album zatytułowany "Nightmare Eclipse". Jakie są Wasze wrażenia z procesu tworzenia tego materiału? Dave Miller: Witaj! Tworzenie tych utworów zaczęliśmy jeszcze przed ukazaniem się EP "Mortal Insolence" z 2018 roku. Mieliśmy na koncie sporą kolekcję riffów, ale nie bardzo umieliśmy je złożyć do kupy, więc po prostu tworzyliśmy dalej. Kiedy dopasowaliśmy do siebie wszystkie elementy i mieliśmy gotową warstwę muzyczną, Stephen napisał teksty i zajął się kwestią wokali. Struktura naszej pracy podczas komponowania nie należy do zbyt

gram na gitarze, zawsze patrzyłem z podziwem na gitarzystów stawiających technikę na pierwszym miejscu. Zwłaszcza ich umiejętność do opanowania skomplikowanych struktur, wytrzymałość na szybkie i długie granie oraz mistrzowską wręcz umiejętność tworzenia wspaniałych kompozycji. To pomogło mi zrozumieć i docenić takie gatunki jak techniczny death metal. Przypuszczam więc, że to, co słychać na "Nightmare Eclipse" jest bardziej skutkiem naturalnej ewolucji naszego muzycznego kierunku niż efektem jakichś głębszych przemyśleń. Nie musisz jednak się tym martwić. Pamiętamy, że naszymi korzeniami

Foto: Toxic Ruin

58

skomplikowanych. Po prostu próbujemy tworzyć taką muzykę, jakiej sami byśmy chcieli słuchać.

jest thrash, i na każdej kolejnej płycie będziemy starali się zawrzeć tyle elementów tego gatunku, ile tylko się da!

Moje ogólne wrażenie jest takie, że tym razem wasze utwory są nieco cięższe w porów naniu z tym, co możemy usłyszeć na EP "Mortal Insolence" czy na Waszym debiucie "Suterranean Terror". Momentami zdecydowanie bliżej Wam do death metalu niż thrashu. To jakaś przemyślana koncepcja czy efekt naturalnej ewolucji Waszego stylu? Jake Baneck: Myślę, że to kwestia obu podejść, o których wspominasz. Ja i Dave (Miller perkusja - przyp. red.) od lat jesteśmy fanami death metalu. Zwłaszcza jego technicznej wersji. Z kolei Stephen (Behrendt - bas i wokal przyp. red) i Blake (Toltzmann - gitara, dop. red.) bardziej skłaniają się w stronę thrashu i klasycznego heavy metalu. Od kiedy tylko

"Nightmare Eclipse" to Wasza pierwsza płyta wydana przez wytwórnię płytową. Wszystkie poprzednie wydawnictwa syg nowane Waszą nazwą realizowaliście własnym sumptem. Jak te zmiany wpłynęły na funkcjonowanie zespołu? Stephen Behrendt: Wiele rzeczy się zmieniło. Zdecydowanie mamy teraz mniej na głowie i o mniej rzeczy związanych z naszą działalnością musimy się martwić. Organizowane całej promocji albumu spoczywa obecnie na głowie ludzi z wytwórni. Nie musimy zaprzątać sobie głowy PRem i innymi tego typu duperelami. Jedyne co ciągle jest wśród naszych obowiązków, to obsługa naszych profili w social mediach. To akurat chcemy mieć pod

TOXIC RUIN

kontrolą. Ogólnie rzecz biorąc, współpraca z M-Theory Audio bardzo nam się podoba i mam nadzieję, że będziemy ją kontynuować. Słuchając "Nightmare Eclipse" oraz pozos tałych Waszych wydawnictw odnoszę wrażenie, że Wasi gitarzyści pod względem wyszkolenia technicznego są wręcz perfekcyjni. Ile czasu poświęciliście na naukę gry na instrumencie. Macie jakieś rady dla dzieciaków, które dopiero zaczynają swą przygodę z gitarą? Blake Toltzmann: (śmiech) Z tą perfekcją to ja bym nie przesadzał, ale dzięki za komplement. Zawsze miło jest usłyszeć takie słowa. Moja przygoda z grą na gitarze zaczęła się, gdy miałem 15-16 lat. Jestem całkowitym samoukiem. Zaczynałem całkowicie od zera i sam doszedłem do miejsca, w którym obecnie jestem. Obserwowanie tego procesu i drogi, którą przeszedłem, jest dla mnie bardzo budujące. Jeżeli zaś miałbym dać jakieś rady ludziom, którzy chcą uczyć się grać, to przede wszystkim jak najwięcej ćwiczyć. Jeżeli masz okazję iść do szkoły muzycznej, to nie zastanawiaj się ani przez chwilę tylko to zrób. Do dziś żałuję, że ja tego nie zrobiłem, ale złożyło się na ten fakt wiele różnych czynników. Myślę, że gdybym się na taki krok zdecydował, moje umiejętności byłyby dziś na znacznie wyższym poziomie. Należy też pamiętać, że nauka nie zawsze należy do rzeczy przyjemnych. Wręcz przeciwnie, są momenty, że bywa naprawdę frustrująca. Na szczęście to nie jest stan permanentny. Ćwicz jak najwięcej, ucz się nowych rzeczy i baw się przy tym dobrze. Jake Baneck: Ja gram od piętnastu lat, natomiast od ośmiu traktuję nieco bardziej poważnie, niż wcześniej. Myślę, że jeśli chodzi o rady, to Blake już powiedział wszystko, co w tej kwestii jest naprawdę istotne. Od siebie mogę dodać jeszcze, żeby ćwiczyć z metronomem. W nauce nie warto przyśpieszać pewnych procesów. Trzeba się przyzwyczaić, że zajmie trochę czasu zanim dobrze opanujesz technikę gry na instrumencie. Pamiętaj, że cierpliwość popłaca. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki buduje cie napięcie w "Untill Everything Is Gone". Skąd pomysł na ten motyw? Dave Miller: W tym kawałku nie wymyśliliśmy koła na nowo i mamy tego pełną świadomość. W sumie podobne patenty stosowaliśmy już w przeszłości. Inspiracją do tego typu motywów była dla nas twórczość zespołu Morbid Saint. Jeśli jednak chodzi konkretnie o "Until Everything Is Gone" pomyśleliśmy, że ten riff w partii przejściowej brzmiał szczególnie wariacko, zarówno w wolnym, jak i szybkim tempie. Zatem wykorzystaliśmy go w obu wersjach (śmiech). Kolejny interesujący moment to "It of the Horrid Storm". Jake Baneck: Jak już mówiliśmy na początku rozmowy, album ten powstał z kolekcji riffów, którą żeśmy zbierali przez pewien czas. Proces selekcji tych wątków i dobierania ich w taki sposób, by do siebie idealnie pasowały, przypominał epicką podróż. W wypadku wspomnianego utworu bardziej postawiliśmy na spontaniczność niż kalkulacje. Tytuł kawałka to zaś inna dość zabawna historia. Otóż pewnego dnia graliśmy koncert w jednym z naszych ulubionych klubów w Geen Bay w sta-


nie Wisconsin. Poza koncertami to miejsce na co dzień funkcjonuje jako bar. Mają tam w menu kanapkę, która nazywa się właśnie "It of the Horrid Storm". Spodobała nam się ta nazwa, postanowiliśmy ją więc ukraść i wykorzystać jako tytuł jednego z naszych kawałków (śmiech). Pomówmy może o warstwie lirycznej albu mu. Czy tworząc "Nightmare Eclipse", staraliście się nadać Waszym tekstom jakieś spójne, jednoznaczne znaczenie? Stephen Behrendt: Teksty zawarte na tym albumie nie mają jakiegoś konkretnego przesłania. Lubię zostawiać słuchaczowi pole do swobodnej interpretacji tego, co piszę. Zapewne każdy w tych lirykach doszuka się czegoś innego. W zależności od doświadczenia życiowego i sposobu patrzenia na świat.

jednak z drugiej strony na każdej z nich zachowywali ten swój charakterystyczny, bardzo unikalny i łatwo rozpoznawalny styl. Myślę, że gdyby nie Chuck i jego kapela, nie brzmielibyśmy dziś tak, jak brzmimy. Stephen, czy ciężko było Ci przejąć rolę wokalisty po tym, jak Wasze szeregi opuścił Wasz dawny gardłowy Chubzy McDuff. Stephen Behrendt: Szczerze mówiąc, było cholernie ciężko. Tyler (Chubz) wypluwał słowa w bardzo charakterystyczny sposób i uczenie się jego patentów było dla mnie męczarnią. Jeśli zaś chodzi o nowe numery, to dostosowałem swój wokal do naszego nowego stylu.

Dave Miller: Pod nazwą Ruin zarejestrowaliśmy jeden materiał demo, na którym było pięć lub sześć utworów. Był on rozprowadzany lokalnie, głównie podczas naszych koncertów. Jeżeli chcesz dowodów na istnienie tej demówki, możesz poszukać naszych internetowych wywiadów z tamtych czasów. Kilka z nich się w sieci zachowało. Na pewno nie będziemy tego wznawiać. Nie ma to większego sensu. Z perspektywy czasu postrzegam Ruin jako swoje pierwsze kroki w muzycznym świecie podjęte w okresie późno nastoletnim. Kawałki, które znalazły się na wspomnianym demo, były dalekie od doskonałości, ale lokalną pozycję nam wyrobiły.

Wielu muzyków twierdzi, że pogodzenie ze sobą śpiewania i grania na basie to dość ciężki kawałek chleba. Z drugiej zaś strony śpie-

Rok 2022 zbliża się nieubłaganie. Macie jakieś plany z nim związane? Blake Toltzmann: Zamierzam w końcu wziąć

Na albumie możemy usłyszeć trójkę gości (gitarzyści Glen Drover, Derek De Bruin i Nick Veyers). Skąd w ogóle pomysł tej współpracy? Stephen Behrendt: Wiesz, nasi gitarzyści chcieliby upchnąć średnio milion solówek w jednym utworze (śmiech). Pomyśleliśmy, że skoro mamy takie bogate pole do popisu, to czemu by nie zaprosić do udziału w nagraniach naszych dobrych kumpli. Ojciec Blake'a natomiast zasugerował nam Glena Drovera. Zapytał, czy nie mógłby zagrać nam paru solówek. Oczywiście wszyscy zgodziliśmy się na to bez żadnych zastrzeżeń. Ta postać z okładki wygląda jak Mothman z miejscowości Point Pleasant, bohater popularnej wśród miłośników zjawisk paranormalnych wielkomiejskiej legendy. Wierzycie w prawdziwość tej historii? Dave Miller: Nie. To akurat nie jest Mothman z Point Pleasant (śmiech). Chociaż przyznam, że nie jesteś pierwszą osobą, która ma takie skojarzenia. Ten stwór jest zainspirowany lubianą bardzo przez Stephana serią Anime. Jednak historia Mothmana nie jest dla mnie anonimowa, gdyż oglądałem kilka filmów dokumentalnych poświęconych tej legendzie. Czy w nią wierzę? Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym głębiej. Traktuję to raczej jako ciekawostkę. Nie zmienia to faktu, że cała ta historia jest dość przerażająca. Kto jest zatem autorem tej grafiki? Wasz teledysk do utworu "Defiler" jest utrzymany w bardzo podobnym tonie, przypuszczam zatem, że maczała w nim palce ta sama osoba. Stephen Behrendt: Nie do końca. Grafikę na okładkę stworzył Mark Richards z Heavyhand Illustrations. Faktycznie masz rację, że teledysk ten jest utrzymany w bardzo podobnym stylu, jednak jego twórcą jest Karl Dahmer z Dahmer Art. Na wspomnianej już wcześniej EP "Mortal Insolance" znalazł się cover utworu grupy Death, mianowicie "Crystal Mountain". Inspiracje twórczością Chucka Schuldinera są w Waszej muzyce ewidentnie słyszalne. Zwłaszcza na "Nightmare Eclipse". Dave Miller: O tak! Chuck miał na mnie przeogromny wpływ jako muzyka i zawsze pozostanie jedną z ważniejszych inspiracji. To, co grał zespół Death, ma przeogromny wpływ na to, w jaki sposób tworzymy dziś swoje riffy. Co prawda Death był grupą, która nigdy nie nagrała dwóch takich samych płyt,

Foto: Toxic Ruin

wających basistów nie brakuje. Jak to widzisz ze swojej perspektywy? Stephen Behrendt: Na pewno nigdy nie stwierdzę, że jest to banalnie prosta sprawa (śmiech). Jednak wszystkiego da się nauczyć, jeśli się tylko tego chce i ma się do tego odpowiednie podejście. Nie jestem żadnym Geddym Lee, ale jakoś daję sobie z tym radę. Wlaściwie, to czemu Chubz opuścił kapelę? Nie rozważaliście znalezienia kogoś na jego miejsce? Jake Baneck: Niestety, zauważyliśmy wszyscy, że Chubz nie jest zainteresowany rozwijaniem się jako wokalista, ani w ogóle rozwojem całej formacji. Zaczął coraz częściej znajdować sobie wymówki, żeby nie pojawiać się na próbach, czasami miało to miejsce kilka razy z rzędu. Co do kwestii szukania jego następcy, to Stephen robił wcześniej dla nas chórki oraz pracował nad swym wokalem, by ten był jeszcze bardziej agresywny. Co ciekawe, jego wrzaski doskonale pasowały do stylistyki, w kierunku której zamierzaliśmy się kierować. Zatem przejęcie funkcji wokalisty przez Stephana było krokiem poniekąd naturalnym.

dupę do roboty i stworzyć masę wspaniałych riffów, z których w swoim czasie stworzymy nowe utwory. Poza tym chcę cały czas rozwijać szkice kawałków, które już mamy. Wiele z nich powstało podczas okresu pandemii. Myślę, że wykorzystaliśmy ten czas w pełni i będziemy kontynuować tempo, który zyskaliśmy podczas tamtego przestoju, aby dalej tworzyć naszą zwariowaną muzykę. Dave Miller: Ponadto na rok 2022 mamy zaplanowanych kilka mini-tras koncertowych. W odpowiednim momencie ogłosimy je w naszych mediach społecznościowych, także polecam zaglądać tam często, żeby nic Wam nie umknęło. Niestety na chwilę obecną nasza wizyta w Europie z różnych względów nie wchodzi w grę. Mam jednak nadzieję, że kiedyś ten piękny dzień nastanie i odwiedzimy naszych miłośników na Starym Kontynencie. Bartek Kuczak

W latach 2010-2014 występowaliście pod nazwą Ruin. Zostawiliście po sobie jakieś nagrania z tamtego okresu?

TOXIC RUIN

59


Nie tylko pies to usłyszy Feanor to true metalowy zespół dowodzony przez Argentyńczyka Gustavo Acosta. Udzielają się w nim znakomici goście z różnych stron świata, ale o klasie Feanor najlepiej świadczy genialny sequel Manowar "The Triumph Of Steel" (1992) w postaci LP "Power Of The Chosen One" (2021). Album ten został obszernie przedstawiony w HMP 79 (wywiad str. 30-34, recenzja z oceną 6/6, str. 202). Niniejsza rozmowa jest kontynuacją tego samego tematu, ale uzupełnioną o wątek wydanego pod koniec września 2021 singla / EP "Boundless I Am Free". W jednym utworze zaśpiewał tam gościnnie Eric Marullo (syn Erica Adamsa z Manowar) a w alternatywnej wersji kawałka tytułowego na skrzypcach oraz na klasycznych instrumentach strunowych zagrała Diana Boncheva Kirilova (popularna we Wschodniej Azji skrzypaczka bułgarskiego pochodzenia). Lider Feanor rozpoczął spotkanie, ponieważ jako jedyny widział się już wcześniej z wszystkimi zgromadzonymi osobami. "Dzień dobry. Diana Boncheva Kirilova mieszka w Korei Południowej, więc dla niej już dobry wieczór (godzina 22). Jest z nami również Eric Marullo z Nowego Jorku, na co dzień śpiewający w Level VII. Mnie już wszyscy znacie - Gus".

na 2022 rok. W międzyczasie, starając się utrzymać świeży kontakt z fanami, zaproponowaliśmy EP "Boundless I Am Free". Myślę, że jest to fajna odpowiedź na brak koncertów. Zwłaszcza, że dysponowaliśmy (w archiwum zespołu) wieloma świetnymi kawałkami. To nie są nowe kompozycje, napisaliśmy je nieco dawniej, natomiast goście, tacy jak Diana i Eric, dodatkowo je uatrakcyjniają.

HMP: Rok 2021 wydaje się spektakularny i przełomowy dla Feanor. Najpierw ukazało się LP "Power Of The Chosen One" a teraz EP "Boundless I Am Free". Czy czujesz, Gus, że obecnie Twój zespół najpełniej realizuje swój kreatywny potencjał?

W jakich okolicznościach spotkałeś Dianę po raz pierwszy? Gustavo "Gus" Acosta: Pozwolę, że Diana odpowie na to pytanie.

Gustavo "Gus" Acosta: Nie do końca. To, co dzieje się w tej chwili, stanowi efekt pracy przez długi okres czasu. Nasze nagrania nie powstają z dnia na dzień. Zazwyczaj po wydaniu albumu zespół jedzie w trasę koncertową. Znajdujemy się jednak w wyjątkowych, trudnych okolicznościach, uniemożliwiających granie na żywo po Ameryce Południowej czy też po Europie. Organizując gig, chcielibyśmy w pełni wykorzystać możliwości sal koncertowych. Nie widzę takiej opcji, żebyśmy ograniczali frekwencję do np. 50%. Wobec tego, po wydaniu w kwietniu 2021 LP "Power Of The Chosen One" zastanawialiśmy się, czym moglibyśmy zająć się w następnej kolejności. Uznaliśmy, że nie będziemy czekać zbyt długo z kolejnym albumem i zaplanowaliśmy go

Diana Boncheva Kirilova: Nie spotkaliśmy się osobiście. Gus odezwał się do mnie za pośrednictwem mediów społecznościowych. Przez jakiś czas byliśmy znajomymi na kilku platformach społecznościowych, dlatego że osobiście podobała mi się muzyka Feanor i czułam się ich fanką na długo przed nawiązaniem współpracy. Podejrzewam, że Gus znał również moją muzykę (Gus kiwa twierdząco głową - przyp.red.). Napisał mi, że ma pomysł na nagranie czegoś wspólnie. Oczywiście, ucieszyła mnie ta propozycja. Nie sądziłam, że taka fajna heavy metalowa kapela chciałaby ze mną grać. Wspaniała sprawa. Zgodziłam się. Na początku przymierzaliśmy się do rejestracji zupełnie innego utworu. Dyskutowaliśmy o tym, że pewnego dnia ludzie

Foto: Feanor

60

FEANOR

usłyszą efekty na następnym LP. Gus wyszedł jednak z szalonym (tutaj Gus uśmiecha się przyjaźnie na dźwięk słowa "crazy" - przyp. red.) pomysłem na dodanie mojej partii na EP, które wydawało się już ukończone. Zastanawiał się, jak moglibyśmy to ugryźć. Odpowiedziałam, żebyśmy nagrali cokolwiek, choćby miało trwać bardzo krótko. Gus zwrócił się z tym do Massacre Records, od których dowiedział się, że z logistycznego punktu widzenia pozostało nam jeszcze kilka dni. Opracowaliśmy alternatywną wersję utworu tytułowego. Potoczyło się to w błyskawicznym tempie, ale teraz rozwijamy wspólnie inne kompozycje. Efekt wyszedł wybornie. Właściwa wersja kawałka "Boundless I Am Free" rozpoczyna się partią pianina, a więc też od nietypowego instrumentu dla heavy metalu. Czy chciałabyś dodać jeszcze coś na temat swojego klasycznego podejścia do tego utworu? Diana Boncheva Kirilova: Pianino było już nagrane, zanim dołączyłam. Gus nie miał wiele czasu, poprosił mnie o wymyślenie na szybko czegoś, co by pasowało. Stworzyłam więc coś, co wydawało mi się dobrze brzmieć. Gustavo "Gus" Acosta: Podobało mi się, że gdy odezwałem się do Diany, ona nie tylko wyraziła chęć, ale też przystąpiła natychmiast do pracy. Po jej stronie była wówczas noc może pierwsza albo druga godzina. A ona już grała: takie podejście, inne, pytała mnie o opinię. Następnego dnia weszła do koreańskiego studio. Widziałem, jak bardzo jej zależało. Włożyła w to mnóstwo serca. Jej postawa była dla mnie wręcz ważniejsza od brzmienia jej wersji. Przepraszam, że przerwałem Ci wypowiedź, Diana, ale czułem, że naprawdę muszę to powiedzieć. Diana Boncheva Kirilova: Dziękuję, że to powiedziałeś. Gus może liczyć, że jeśli mi coś prześle, to będę nad tym sumiennie pracować, dopóki on uzna, że wyszło dość dobrze. Powracając do pytania, moja partia skrzypiec odpowiadała już gotowej melodii. Jaka jest Twoja opinia, Diana, na temat LP "Power Of The Chosen One"? Podoba Ci się? Diana Boncheva Kirilova: Tak, oczywiście. Bardzo często słucham tego albumu, a poznałam go wcześniej niż Gus się do mnie odezwał. Zajmuje on jedno z czołowych miejsc na playliście w moim telefonie. Doceniam zawartą na nim moc. Szczerze wierzę w coraz lepszą przyszłość Feanor. Widać rozwój na "Power Of The Chosen One" w stosunku do wcześniejszych płyt. Następne, nagrywane już ze mną, będą jeszcze bardziej udane.


Eric, chciałbym poznać również Twoje zdanie o LP "Power Of The Chosen One". Eric Marullo: Myśmy z Gusem też poznali się on-line. Śledzę poczynania Feanor i słucham tej muzyki. Na "Power Of The Chosen One" zagrał David "The Shred Demon" Shankle (gitarzysta Manowar na "The Thiumph Of Steel" - przyp. red.). Podoba mi się ten album. Nie widziałem, jak wyglądał udział Davida od środka, ale jestem fanem. Jak tylko rozpoczęliśmy rozmawiać z Gusem o współpracy, od razu czułem, że jak najbardziej chcę być w to zaangażowany. Sprawiło mi to wiele frajdy. Zaśpiewałeś utwór Feanor "I Have A Fever". Wydaje mi się, że byłoby dziwne, gdybyś zaśpiewał numer tytułowy, biorąc pod uwagę, że Eric Adams śpiewał "Father" a "Boundless I Am Free" też odnosi się do relacji z ojcem. Oznaczałoby to, że Eric Adams śpiewał o swoim ojcu, a teraz Ty śpiewałbyś o Ericu Adamsie. Powstałby taki pokoleniowy łańcuszek. Tymczasem, Gus, napisałeś to konkretnie ku pamięci Twojego ojca. Czy nie próbowałeś więc zaśpiewać tego sam? Gustavo "Gus" Acosta: Mój ojciec był stuprocentowym ateistą. Nie wierzył w Boga i nie chciał słyszeć o żadnych religiach. Niemniej, ja wychowywałem się w środowisku katolickim. Miałem po prostu własne poglądy na świat. Obracałem się też wśród ludzi o innych wyznaniach. Rozumiem, że nie ma w zasadzie znaczenia, z czym kto się identyfikuje. Można wierzyć w byt potężniejszy od ludzi lub też nie, można go nazywać jakkolwiek chcemy. Myślałem o własnym ojcu, który nie wierzył w nic takiego. W ostatnich jego chwilach, gdy żegnał się z życiem w szpitalu, popatrzyłem mu prosto w oczy i spróbowałem sprawdzić, co w nich tkwi. Trudno wyrazić mi słowami

tak osobiste doświadczenie. Wróciłem do domu i napisałem główną melodię oraz refren na pianinie. Potrafię grać na tym instrumencie, ale na pewno nie jestem żadnym klasycznie szkolonym pianistą. Poprosiłem przyjaciółkę z Europy, która ma odpowiednie kwalifikacje, aby nagrała odpowiednią partię na pianinie. Nie uważam siebie też za wokalistę. Potrafię stworzyć melodię, refren i liryki, ale nie mam takich możliwości, żeby samemu porządnie coś zaśpiewać. Wolę poprosić kogoś innego, aby zrobił to prawidłowo (w tym przypadku: Sven D'Anna - przyp. red.) Najbardziej komfortowo czujesz się grając na basie? Gustavo "Gus" Acosta: Tak. Bas jest moim głównym instrumentem. Gram na nim całe życie. Potrafię zagrać coś na gitarze, pianinie oraz na kilku innych instrumentach, ale gdybym miał się określić, nazwałbym siebie basistą. Dotąd uważałem Ciebie za multiinstrumentalistę, wybierającego bas akurat na użytek Foto: Feanor Feanor. Czy wobec tego, kiedy słuchasz muzyki, to czy zwracasz największą uwagę na partie basu? Gustavo "Gus" Acosta: Niekoniecznie. Specyfika basu polega na tym, że zobacz. Gitarzysta koncentruje się na riffach, solówkach itd. Wokalista na własnej linii melodycznej. A basista myśli o wszystkich innych na około. Tu jest gitara, tu jest tamto. Bas we współczesnych produkcjach jest często schowany w ścianie dźwięku. Nie wiem czemu, ale brzmienie old schoolowych albumów często eksponuje wszystkie instrumenty a dziś plagę stanowią perkusyjne sample, które tłamszą dźwięk wydobywający się z prawdziwych instrumentów. Gitary stroi się za nisko - 3A w dół, Eric wie, o czym mówię tylko pies to usłyszy. Osobiście, opowiadam się zawsze za standardowym strojeniem gitar oraz za naturalnym brzmieniem prawdziwej perkusji. Bass koniecznie musi być słyszany a jeżeli kompozycja tego wymaga, to mogę go wręcz nastroić nieco wyżej. Lecz nie oznacza to, że słuchając muzyki, skupiam się na basie. Raczej na całokształcie kompozycji.

Foto: Feanor

Eric, jak praca nad utworem "I Have A Fever" wyglądała z Twojej perspektywy? Eric Marullo: Dostałem od Gusa dwa tracki. Odesłałem mu wpierw złą wersję, której ostatecznie nie wykorzystał (śmiech). Prowadziliśmy inten-

sywną korespondencję. Gus dał mi swobodę twórczą, tak żebym mógł ułożyć własną linię melodyczną i tekst. Wspólnie uzgodniliśmy ostateczną wersję. Nie próbuję iść śladami własnego ojca - różnimy się. Nie mam zbyt dużego doświadczenia w roli wokalisty i tym bardziej cieszę się, że mogłem udzielić się w tak świetnym zespole jak Feanor. To satysfakcjonujące, że mój głos zostanie usłyszany. Co to oznacza, że odesłałeś Gusowi wpierw złą wersję? Eric Marullo: Pisanie liryków rozpoczynam (również w Level VII) od uważnego wsłuchania się w wersje instrumentalne. Staram się zidentyfikować nastrój, w jaki mnie one wprawiają. Zadaję sobie pytanie, czy odczuwam smutek, radość, a może strach? Pisząc tekst dla Feanor, zależało mi, aby fani mogli interpretować go dowolnie na swój własny sposób. Dla każdego może oznaczać on coś innego. Słysząc chwytliwą część instrumentalną kompozycji Feanor, nad którą pracowałem, poczułem się tak, jakbym dostał gorączki. Zapętliłem sobie melodię - rozpaliła moje serce, ale też mój umysł, stąd gorączka. Czasami w życiu zdarza się, że ktoś zakazuje nam czegoś zrobić, ale my czujemy tak wielką wewnętrzną potrzebę, że i tak postępujemy po swojemu. O to mi chodziło, z tym że potrzebowałem ubrać to w bardziej odpowiednie słowa, niż zamierzałem za pierwszym razem. Gustavo "Gus" Acosta: Kiedy pracuje się w zespole złożonym z różnych muzyków, warto zrozumieć, co jest najmocniejszą stroną każdej osoby. Nie proponowałbym Dianie zagrania czegoś, co kompletnie nie pasowałoby do jej muzycznego świata czy też do zakresu jej umiejętności. Znałem Erica, studiowałem jego poczynania, śledziłem czym muzycznie się zajmuje, dowiadywałem się do czego ma talent. Śpiewał nie tylko w Level VII, ale też w

FEANOR

61


pobocznym projekcie zorientowanym na styl lat osiemdziesiątych (np. Mötley Crüe, Guns N' Roses). Utwór "I Have A Fever" ma w sobie typową dla tamtego okresu chwytliwość, więc uznałem, że prawdopodobnie będzie mu ten kawałek odpowiadać. Oto powód, dlaczego przez wiele miesięcy dobijałem się do niego. Jak dla mnie, "I Have A Fever" pasowałoby doskonale do drugiego CD albumu Judas Priest "Redeemer Of Souls". Gustavo "Gus" Acosta: O, tak. Zdecydowanie tak. Też tak uważam. Gus, Twoje horyzonty muzyczne wykracza-

jednak ma z nim co nieco wspólnego. Obawiam się, że niektórzy heavy metalowcy nieosłuchani we flamenco mogą mieć trudność w docenieniu tego rodzaju dźwięków. Czy mógłbyś, Gus, wyjaśnić, co czyni "The Scorpion Stings In Am" wyjątkowym? Gustavo "Gus" Acosta: Jedna z najlepszych piosenek Queen, "Innuendo", zawiera w środku sekcję flamenco, która stała się jednym z jej głównych znaków rozpoznawczych. Fani Queen nie mieli nigdy problemu z docenieniem tego. Analogicznie z Feanor. Owszem, gramy heavy metal, ale nie od wczoraj pojawiają się u nas wpływy klasyczne. Lubię

Foto: Feanor

ją daleko poza heavy metal. Na Waszym najnowszym wydawnictwie słyszymy odrobinę flamenco: "The Scorpion Stings In Am". Czy popełniłeś tam literówkę? Gustavo "Gus" Acosta: Nie. "Am" oznacza skalę. Eric, wiesz, o co chodzi. A-minor. Kiedy wypowiedziałeś słowo "flamenco", zdziwiłem się, skąd wiesz o zawartości przyszłego longplay'a Feanor (śmiech)? Na następnym Feanorze pojawi się kawałek przesiąknięty właśnie flamenco, używamy w nim nylonowych strun i planujemy rozwinąć go w długie, epicko dzieło. A Tobie chodzi przecież teraz o "The Scorpion Stings In Am". Nasz gitarzysta Walter The Scorpion i ja, obaj jesteśmy silnie zainspirowani flamenco, a także posiedliśmy solidny neoklasyczny warsztat. Kiedy o tym pomyślisz: neoklasyka, nylonowe struny, flamenco - odbiega to od heavy metalu, ale

utrzymywać słuchaczy w lekkiej niepewności. Nie muszą wiedzieć przed wysłuchaniem utworu, co w nim się stanie. Niech spodziewają się niespodziewanego. Komponując, sięgam po flamenco, jazz, tango - czemu by nie? Od Diany oczekuję, że uwypukli nasze klasyczne korzenie. Wiem, że nosi w sobie wiele znakomitych dźwięków. Jestem pewien, że na następny album Feanor wniesie sporo dobrego. Pozostanie to heavy metalem, ale z neoklasycznym aspektem: Antonio Vivaldi, Stratovarius, nazywaj jak chcesz. Ludzie lubią taki miks, o czym najlepiej świadczy Diana oryginalna wykonawczyni "Beethoven Virus" o wielomilionowych odsłonach na YouTube. Z tego, co mówicie, wynika, że Diana zagra na następnym LP Feanor? Gustavo "Gus" Acosta: Jeszcze oficjalnie się nie zobowiązała, ale zadbam o to. Chcę z niej wydobyć tak wiele nowej muzyki, jak się da. Diana jest wielce utalentowaną artystką. Jeśli zdzierży otrzymywanie ode mnie trzech do sześciu telefonów, e-maili i wiadomości każdego dnia, to z pewnością jej wkład stanie się zasadniczą częścią następnego LP Feanor. Co jeszcze moglibyście powiedzieć o tym nadchodzącym albumie? Sporo utworów już ukończyliście? Gustavo "Gus" Acosta: Posiadamy folder z 35 gotowymi numerami. Dodajemy cały czas kolejne. Jesteśmy na etapie nagrywania demo. Normalnie, zarejestrowalibyśmy demo złożone z maksymalnie 20 utworów, które poddali-

62

FEANOR

byśmy ostrej selekcji do 11 lub 12 najlepszych, zanim podjęlibyśmy się właściwej produkcji. Obecnie wymieniamy się wzajemnie pomysłami. Zależy mi również na inwencji Erica (Eric uśmiechnął się od ucha do ucha przyp.red.). Potrzebuje on teraz więcej czasu na swoje życie prywatne - jesteśmy cierpliwi. Pokazał mi już kilka dobrych pomysłów. W pewnym sensie kontynuujemy kierunek EP. Zaprosimy wyjątkowych gości. Oczywiście, stylistycznie Feanor to "true metal experience". Diana i Eric nie dokonują stylistycznego przewrotu, ale zaznaczą własny akcent w naszym zespole, przyczyniając się do jego rozwoju. Diana Boncheva Kirilova: Z mojego doświadczenia wynika, że spoza typowych dla heavy metalu instrumentów (gitary, perkusja, szalone wokale takie jak u Erica), skrzypce są najbardziej heavy metalowym instrumentem na świecie. Oczywiście, że mówię to jako skrzypaczka, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że heavy metal jest współcześnie najbliższym odpowiednikiem muzyki klasycznej. Te dwa gatunki muzyczne są sobie bardzo bliskie. Gdzie można usłyszeć najwięcej mocy, jak nie w muzyce klasycznej oraz w heavy metalu? Nie ma szans, żeby Feanor poszedł w jakimś innym kierunku, gdyż absolutnie musi pozostać heavy metalem. Diana, występowałaś wraz z koreańskim gitarzystą heavy metalowym o imieniu Jae Ha Kim, ale poza tym, wiele spośród Twoich doświadczeń jest odległych od heavy metalu. Diana Boncheva Kirilova: Owszem, większość mojego dotychczasowego dorobku nie jest heavy metalowa. Gram raczej pop i lekki rock, przy czym nie nazwałbyś tego typowym popem. Szczerze mówiąc, wynika to z polityki firmy fonograficznej, dla której pracuję. Oni chcą zarabiać pieniądze, a zatem oczekują ode mnie, że będę grać łatwo sprzedającą się muzykę. Heavy metal nie sprzedaje się łatwo, a już na pewno nie w Korei. Może było inaczej w poprzednim stuleciu, ale nie teraz i nie w Azji. Biznes muzyczny to nic dobrego. W Korei to wręcz szambo. Wynika to zarówno z niskiej kultury, jak i ze skostniałego sposobu rozumowania kapitalistów. Koreańscy przedsiębiorcy podle traktuję muzyków. Nie miałam wcześniej okazji, żeby grać heavy metal. Doszłam jednak do punktu, w którym nie interesuje już sprzedaż czegokolwiek. Chcę po prostu robić to, co kocham. Od dziewiątego roku życia byłam metalówą. Nie słuchałam dla przyjemności nigdy niczego innego. Dla mnie jedyną formą prawdziwej muzycznej sztuki jest heavy metal. Z graniem muzyki zarobkowo jest trochę inaczej, kiedy myślimy o niej w kategorii zawodu. Gustavo "Gus" Acosta: Kocham Dianę, człowieku. Ona jest stu procentową metalówą. Diana Boncheva Kirilova: Moja dusza oddycha w rytm heavy metalu. Jeśli naprawdę w coś wierzę to wiem, że się uda. Eric Marullo: A w moim domu heavy metal jest obecny odkąd się urodziłem. Ojciec uczył mnie grać na gitarze od dziecka. Niezliczoną ilość razy powtarzał mi, żebym tego się trzymał, bo warto. Ta muzyka szczerze mnie ekscytuje. Czy śledzisz współczesną, nowojorską scenę heavy metalową? Eric Marullo: Heavy metal raz jest obecny na nowojorskiej scenie muzycznej a innym razem


nie. Up and down. Up and down. Ostatnio wznowiono tutaj koncerty, ale często są najpierw planowane, a później anulowane. Mój zespół Level VII gra ile się da. Widziałem ostatnio Slipknot, ale niewiele dzieje się jeśli chodzi o tradycyjne heavy. Z młodszych heavy metalowych kapel, macie tam choćby Natur i Tower. Eric Marullo: Osobiście, nie mieszkam w New York City, tylko w centralnej części stanu Nowy Jork. Tutaj scena wygląda inaczej, brakuje metalowych tłumów, sytuacja rozwija się bardzo powoli. Czy nagrywasz coś w tej chwili, poza Feanor? Eric Marullo: Z różnych względów, Level VII jest ostatnio mniej aktywne. Dla mnie najważniejszy jest w tym roku Feanor. Być może nie darowano by mi, gdybym nie skorzystał ze sposobności, aby podpytać Ciebie, Ericu, o drugą część Manowar "The Final Battle"? Eric Marullo: Utrzymuję świetny kontakt z własnym ojcem, ale nie zadaję się zbytnio z innymi muzykami Manowar. Nie do końca jestem zorientowany w temacie. Lubię całą twórczość Manowar, stanowią oni dla mnie wielką inspirację (szczególnie ich melodie oraz moc), ale nie wypowiem się w kwestii "The Final Battle II". Nie znam szczegółów. Częściej rozmawiam z nimi o sporcie niż o muzyce. Gus, chciałbym szczerze pogratulować Tobie tego, co robisz z Feanor. Uważam, że

Foto: Feanor

Wasza muzyka jest wspaniała i jestem Ci wdzięczny za każdą spędzoną z nią chwilę. Gustavo "Gus" Acosta: Dziękuję. Jak już Ci kiedyś mówiłem, wszystko sprowadza się do emocji oraz uczuć. Nie robimy niczego dla pieniędzy, bo nie ma żadnych pieniędzy z grania heavy metalu. Podążamy za głosem serca. Ta muzyka znaczy wiele dla mnie i mam nadzieję, że również dla naszych słuchaczy. Utwory w rodzaju "Boundless I Am Free" mogą wnieść świeżą perspektywę tym, którzy potrzebują nowego spojrzenia na życie. Nic na świecie nie jest gwarantowane. Dzisiaj jesteśmy tu gdzie jesteśmy, jutro może już nie. Dla-

tego postępuję w życiu słusznie i chcę pozostawić po sobie coś pozytywnego. Uczę tego samego własne dzieci. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Jak zawsze, dziękuję za rozmowę. Szkoda, że nie dostałeś żadnej gorącej informacji od Erica, ale nie spodziewałem się tego z jego strony. Nawet fanclub Manowar nie jest poinformowany. Ten fucker wie, jak zręcznie wybrnąć z bezpośrednio zadanego pytania (śmiech). Sam O'Black


Przechodzić przez drzwi śmierci znaczy triumfować Jak sami twierdzą, nie da się ich zaszufladkować, co przyznał sam wydawca. Nową płytą, "On the Shore of Life", chcą stworzyć iluzję stania na prawdziwym wybrzeżu. To nie jest zwyczajna podróż od narodzin do śmierci, to podróż kosmiczna. Miłość do sci-fi jest widoczna nie tylko w wizerunku zespołu, ale też filozoficznych tekstach, bo przecież motyw upływającego czasu jest tak ponadczasowy, jak Gwiezdne Wojny. W rozmowie dla HMP Stu Callinan (gitarzysta i główny kompozytor) i Phillip T. King (wokalista i tekściarz) oprócz ciekawostek astronomicznych rzucili też ciekawostkami dotyczącymi nowego albumu Galaxy. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jakie metaforyczne znaczenie ma dla nich Saturn i jak udało im się zaprosić do współpracy pewnego wybitnego perkusistę, warto przeczytać, co mieli nam do powiedzenia. HMP: Okładka "On the Shore of Life" jest jedną z najpiękniejszych, jakie ostatnio widziałam. Kto jest odpowiedzialny za jej con cept, Killustrate Illustrations, z którym współpracowaliście, czy zespół? Jakie ma dla was metaforyczne znaczenie? Grafika wygląda też na powiązaną z EPką "Lost From the Start". Phillip T. King: Tak, to było celowe działanie. Chcieliśmy, by ta okładka była kontynuacją tej samej podróży lub przynajmniej umiejscowiona w tym samym świecie co EPka. Koncept był nasz, chcieliśmy, by ukazywała

gdy nie wiesz w którym kierunku podążysz w swojej własnej podróży, od narodzin aż do śmierci. To może brzmieć niezdrowo, ale jest przemyślane i można postrzegać fakt, że jesteś w stanie się zdystansować i stawić temu wszystkiemu czoła, jako triumf. Tak więc okładka ma to reprezentować, ale dodatkowy element sci-fi ma sprawić, że będzie ciekawsza. Widzicie progress między waszą EPką a pierwszym albumem długogrającym? Co uważacie za największy postęp? Foto: Galaxy

ocean lub była ogólnie powiązana z wodą, w przeciwieństwie do pustynnej tematyki EPki. Postawiliśmy więc na ponowną współpracę z Killustrate, który był autorem poprzedniej grafiki. Na EPce mieliśmy bardzo sprecyzowany pomysł i miejsce, a na "Shore…" po prostu rzuciliśmy mu tytuł i luźny motyw oceanu/ lokacji sci-fi i to było dla niego punktem wyjścia. Metaforyczne znaczenie stania na krawędzi życia jest równoznaczne z tymi chwilami, w których robisz krok w tył i patrzysz na całokształt, na całą swoją egzystencję lub egzystencję innych ludzi. I stoisz tak, jakbyś stał na brzegu, a ludzie przychodzą i odchodzą i ni-

64

GALAXY

Phillip T. King: Wierzymy, że zdecydowanie widać progres. LP jest bardziej różnorodna. Ma więcej melodii, dynamiki i zróżnicowania nastroju i tempa. Nawet, jeśli nadal jest tam thrashowe riffowanie, które brzmi znajomo, jak z "Lost…", na "Shore…" kawałki mają inną energię, a pomysły na nie są odważniejsze. Pomysł, by umieścić balladę na płycie Galaxy mógł wydawać się dziwny gdy przesłuchało się EPkę, ale jakoś udało nam się napisać pasującą do naszego stylu balladę na LP. Prawdopodobnie dlatego, że album długogrający zapewnia więcej przestrzeni do odkrycia przez cały czas jego trwania.

Jak zaczęła się wasza współpraca z Dying Victims Productions i jaka jest jej najwięk sza zaleta? Phillip T. King: Skontaktowaliśmy się bezpośrednio z Florianem z DVP, głównie dlatego, że ta wytwórnia wydawała już inne, świetne zespoły z Australii. Podobało nam się też, że DVP oferuje w swoim katalogu szeroki rozstrzał podgatunków, co jest interesującą mieszanką. Nasza EPka, "Lost From the Start", spodobała się Florianowi na tyle, że zgodził się z nami współpracować i pokazać nasze kawałki undergroundowej metalowej społeczności. Najlepsza rzecz, jaką dla nas zrobił, to wiara w nasz materiał, równie silna, jak w nas samych, co dało nam dużo pewności siebie i zachęciło nas, by wytrwać jako Galaxy. Największym zaskoczeniem była współpraca z Simonem Phillipsem. Jak udało wam się zaprosić go do współpracy, pomogła wam wytwórnia? Jak wygląda praca z Simonem, co legenda tego pokroju myśli o waszym materiale? Phillip T. King: Załatwienie Simona Phillipsa, jak wiele z naszych najlepszych pomysłów, zaczęło się od żartu. We wczesnym 2020 roku straciliśmy perkusistę, a potem uderzył covid. Bez planów na granie na żywo, zdecydowaliśmy, że zaangażujemy perkusistę sesyjnego, żeby móc przynajmniej nagrać płytę. Przez cały ten okres, gdy cały świat spędzał większość czasu w zamknięciu, myślałem o moich ulubionych bębniarzach i wpadłem na szalony pomysł, że może byliby teraz dostępni, by nagrać album w tym stylu… Simon był na tej liście bardzo wysoko. Pomyślałem… dlaczego nie!? Tak więc ta współpraca była naszym pomysłem i to my się z nim skontaktowaliśmy, co było niemałym wyzwaniem, tak jak nagrywanie, wszystko robiliśmy on-line. Ale praca z nim to sama przyjemność i jest to dla nas prawdziwy zaszczyt. Simon bardzo nas wspierał i doceniał nasz materiał. Zgodził się z nami współpracować tak naprawdę tylko po usłyszeniu "Lost From the Start", co uznaliśmy za wielki komplement, bo czuliśmy, że zaufał nam na tyle, by wierzyć, że jesteśmy w stanie napisać świetne rzeczy. Szukacie teraz stałego perkusisty? Jakie cechy musi mieć idealny perkusista Galaxy? Stu Callinan: Słyszą nas jacyś lokalni kolesie z naturalnym feelem i elitarnymi umiejętnościami Simona Phillipsa? Jeśli tak, bądźmy w kontakcie (śmiech). Stuart, jestem pod wrażeniem twoich umiejętności kompozytorskich, mam na myśli pisanie partii nie tylko dla wszystkich gitar, ale również basu. Jak wygląda rutyna twojej


pracy? Z którego kawałka z nowego albumu jesteś najbardziej dumny? Stu Callinan: Dzięki! Mój typowy sposób pracy jest zazwyczaj luźny, to po prostu kwestia zarejestrowania (i zapamiętania) riffów, które prawie zawsze piszę na niewielkiej, w całości mahoniowej gitarze Sigma. To prawziwy klejnot, bardzo inspirujący instrument. Kiedy komponuję, większość właściwie jest dziełem przypadku, mój akustyk jest zawsze łatwo dostępny i często na nim gram. Czasem riff przychodzi od razu, o bardzo dziwnej porze, a czasem jest to bardziej rozwinięty pomysł. Jak tylko znajdę riff, który mi siądzie, zaczynam komponować w mojej głowie, bez gitary. To się dzieje prawie każdego dnia, wracam do domu z pracy i zaczynam rozwijać moje pomysły. Nigdy nie myślę o drugiej gitarze, basie czy partiach solowych dopóki nie zaplanuję perkusji i z tego punktu zaczynam. Odkładam na bok główną gitarę (lewą) i zaczynam eksperymentować z prawą stroną, piszę harmonie i linie melodyczne. Pisanie basu to chyba najprzyjemniejsza część, bo jest zawsze ostatnia i łączy wszystko w całość. Czuję, że mogę być tu najbardziej kreatywny (to słychać w "Daughter in the Distance"). Później wysyłam demo do Phila, czasem pracujemy nad niektórymi aranżacjami i gdy są już skończone, zaczyna pracę nad tekstami i liniami wokalu. Odsyła mi je i tak przeobraża moją muzykę w faktyczną piosenkę i rzadko wprowadza zmiany w swoich pomysłach. Nadaje sens mojemu nonsensowi i to mi się podoba (śmiech). Z której piosenki jestem najbardziej dumny? Nie istnieje chyba moja ulubiona… Jestem dumny z całokształtu, gdy tylko słucham go od początku do końca. Ale gdybym musiał wybrać jedną, to byłby to "Bargaining". To był jedyny kawałek, który przechodził zmiany i wymagał kilku wersji demo. Pracowaliśmy nad nim bardzo ciężko, łatwiej byłoby całkowicie go odrzucić (celowo brzmiał jak B-side Voivod, Voivod rządzi!), Foto: Galaxy

ale go zachowaliśmy, rozwinęliśmy do formy, jaką ma teraz i tak, jestem z niego napradę dumny. Jest nietypowy, ale jak dla mnie w dobrym tego słowa znaczeniu.

Foto: Galaxy

Bardzo podobało mi się outro do "Bargainng". Miało klimat bardów, czy nawet przypomi nało miniatury barokowe, to samo w przypadku "Daughter in the Distance". Co tak naprawdę zainspirowało te kompozycje? Stu Callinan: Dziękuję. Tak, uwielbiam finger picking, za dzieciaka rodzice kupili mi książkę z tabami Erica Claptona Unplugged i nauczyłem się wszystkiego, od początku do końca. Bardzo lubię styl gry Cheta Atkinsa i jednym z bardziej współczesnych muzyków w tym stylu jest Justin Townes Earle. W moim mieszkaniu można też bardzo często usłyszeć "Damnation" od Opeth, więc jest na stałe zapisana w mojej codzienności. Połącz ze sobą te wszystkie rzeczy i wyjdzie ci coś takiego, jak "Daughter in the Distance" (śmiech). Szczerze to nie mam pojęcia skąd wzięło się outro do "Bargaining". Wydaje mi się, że przyszło samo. Napisanie go nie zajęło mi wiele czasu, początkowo miało zaczynać ten kawałek, ale Phil miał pomysł, by dodać je jako outro. Moim zdaniem - killer move. Po długim dniu w studio puściłem sobie ten numer w nocy, cały ten proces przeniósł mnie w inne miejsce i tak nagrałem podejście, które finalnie znalazło się na płycie. Obecnie nie posiadam gitary klasycznej z nylonowymi strunami, co muszę zmienić, bo nylonowe struny też brzmiałyby świetnie. Ale na gitarze klasycznej dość trudno się gra i wymaga prawie nieme-lodycznego, dziwnego strojenia, żeby dobrze brzmiała. Nie wiem też czy moje dłonie rozciągają się na tyle, żeby dać radę grać na szerszej podstrunnicy! Byłam też pod wrażeniem aranżacji na chór w "On the Shore of Life". Kto jest za nią odpowiedzialny? Co was skłoniło do takiego ekspery mentu? Zdecydowanie dodaje czegoś specjalnego do klimatu płyty, brzmi trochę jak kos miczni wikingowie. Phillip T. King: Tytułowy kawałek był tym jednym dziwakiem, zawsze czuliśmy, że to będzie coś w stylu krótkiego przerywnika, ale aranżacja poszła w odwrotnym kierunku. Stu napisał progresję akordów (motyw, który powtarza się w następnej piosence, wiążąc je ze sobą, co naprawdę uwielbiam). I na tej progresji dodawałem coraz więcej warstw harmonii, aż do momentu gdy stwierdziłem, a może to Stu,

nie pamiętam, w każdym razie pomyśleliśmy: "ten numer nie potrzebuje gitar, to może być równie dobrze sam wokal". Więc z dużą dozą zaufania nagraliśmy tylko wokale i jestem z tego dumny, bo wyróż-nia się jak eksperyment, tak jak stwierdziłaś. To nie jest zwyczajny przerywnik czy wypełniacz, a część klimatu płyty, która prowadzi do ostatniego kawałka w bardzo fajny sposób. Cieszę się, że myślisz, że dodaje tego czegoś. "Kosmiczni wikingowie"! Świetne. Podoba mi się to porównanie, bo w założeniu chcieliśmy stworzyć atmosferę porównywalną ze staniem na wybrzeżu i wpatrywaniem się w bezkresną pustkę. Mocne, ale jednocześnie pod kontemplację. Ucieszył mnie widok całej ściany wzmacni aczy, gdy nagrywaliście swoją płytę. Uważacie, że nic nie jest w stanie przebić klasyki w erze Line 6 Helixa, Mooera, Kempera itd. jeśli chodzi o heavy metal? Stu Callinan: Myślę, że modelling amps mają sens, niektóre dzisiejsze pluginy VST są niesamowite. Ale dla Galaxy, w innych celach, niż nagrywanie demo… zawsze będą zajmować drugie miejsce w porównaniu do klasycznego wzmacniacza gitarowego. Na tym albumie użyliśmy wielu różnych wzmacniaczy, zboostowanego Marshalla JCM 800, zboostowanego Orange'a Mk1 Rockerverb, oryginalnego Marshalla Super Bass, vintage'owego Fendera Tonemastera (kto ma wiedzieć ten wie) i próbowaliśmy wielu różnych cabinetów, by pasowały do wzmacniaczy. Jestem dość prostym gościem: wejść do pomieszczenia ze wzmacniaczem, podpiąć się, głośno grać, poczuć brzmienie… I zacząć nagrywać. Rozmawiałam wcześniej z kilkoma zespołami z Australii i jeden z nich stwierdził, że nie ma tam wystarczająco dużo heavy metalu, ale ja mam inne wrażenie! Co myślicie o lokalnej scenie metalowej i australijskiej reprezentacji heavy? Macie ulubione zespoły? Stu Callinan: Tak, też bym to kwestionował, powiedziałbym, że sobie radzi. W Melbourne scena jest bardzo żywa, coraz więcej zespołów jest na ekstremalnym krańcu metalowego

GALAXY

65


spektrum. W kwestii heavy metalu jest ich trochę, ale scena jest głównie zdominowana przez death i black. Kilka ulubionych zespołów, które przychodzą mi do głowy, to Blackhelm, Encircling Sea, Belakor, Gutless, Reaper, Battlegrave, Faceless Burial, Ruins, Nocturnal Graves, Hyalophagia, Psycroptic, Mental Cavity, Burn the Hostages, Vaiya, Vile Apparition… Mam kontynuować? (śmiech). "Kosmiczna" estetyka staje się w gatunku coraz bardziej popularna. Co wam się w niej spodobało i dlaczego zdecydowaliście się budować wizerunek zespołu wokół kosmosu? Phillip T. King: Kosmos i powiązana z nim estetyka daje nieskończone możliwości i jako

piękniejszą planetą, od kiedy pierwszy raz zainteresowałem się astronomią, jako młoda osoba. I nie istnieje żadne kompletne naukowe wyjaśnienie jak ta planeta powstała. Jedna teoria mówi, że pierścienie to fragmenty pierwotnego księżyca, który za blisko orbitował i atmosfera rozbiła go na kawałki, które powoli się rozprzestrzeniły i przyjęły formę pierścienia. To piękne halo może więc przypominać o czymś, co kiedyś istniało, jak duch czegoś, co zmarło, ale pozostawiło piękny ślad i wydaje mi się to bardzo inspirujące. Kawałek "Sons of Titan" z naszej EPki opowiada o księżycu Tytana, który krąży wokół Saturna, więc tu też można znaleźć powiązanie. Sposób, w jaki zapisujecie tytuły kawałków

Foto: Galaxy

ludzkość, coraz bardziej świadoma miejsca naszej egzystencji, wydaje mi się naturalne, że patrzymy jeszcze dalej i wyobrażamy sobie, co tam jest. Budowanie wizerunku wokół kosmosu było po prostu przedłużeniem tematyki naszych tekstów i nazwy zespołu. Siedziałem w science fiction przez większość mojego życia, więc storytelling i filmowe podejście do sci-fi ma odzwierciedlenie w moich tekstach. Nasz wizerunek z tym współgra, wydaje mi się, że to wyszło naturalnie. Jaka planeta, a może galaktyka, najlepiej waszym zdaniem reprezentuje Galaxy? Phillip T. King: (śmiech) Świetne pytanie… Mogę tylko powiedzieć, że osobiście Saturn jest dla mnie najbardziej fascynującą i naj-

66

GALAXY

w materiałach promocyjnych przypomina mi Gwiezdne Wojny. Jesteście fanami tej serii? Phillip T. King: Tak, zdecydowanie. Trylogia z lat 70. była częścią mojego dzieciństwa i z pewnością zainspirowała mnie, by wejść głębiej w sci-fi, filmy przygodowe i storytelling. Ten rodzaj klimatu wpłynął na nasze teksty i wizerunek, jest naprawdę ponadczasowy. Zrobiliśmy kiedyś koszulkę do "Lost…", która bardzo przypominała layout Gwiezdnych Wojen. Mój dobry znajomy jest naszym wielkim fanem, ale odmówił noszenia tej koszulki, bo nienawidzi Star Warsów! (śmiech). Phil, jesteś tekściarzem zespołu, skąd, poza sci-fi, czerpiesz inspirację? Teksty zawsze powstają pod muzykę, czy zdarza się, że jest na odwrót? Phillip T. King: Głównym założeniem dla tekstów Galaxy jest motyw podróży, zarówno fizycznej jak i duchowej. "Wędrówka zwana życiem", jak to mówią. Sci-fi faktycznie trochę się tu przebija, ale głównie skupiam się na życiu, śmierci i koncepcie czasu, jak ludzie reagują na jego upływ. W przypadku Galaxy, tak długo, jak razem pracujemy to muzyka powstaje pierwsza, zazwyczaj Stu podsyła mi instrumentalną wersję utworu, ale zdarza się, że mam napisane coś, czego dana piosenka potrzebuje i słyszę w głowie melodię już podczas opowiadania danej historii. A w przypadku "Daughter in the Distance", gdy tylko usłyszałem muzykę, pomysł pojawił mi się w gło-

wie w tym samym czasie i tekst powstał praktycznie od razu. Zostawiliście najdłuższy kawałek, "We Enter The Door of Death Alone" na sam koniec. Zmienia się dynamika i atmosfera. Tytuł również jest dość pesymistyczny, ale brzmi dobrze, trochę jak ostra puenta. Postrzegacie go jako podsumowanie całego albumu? Phillip T. King: "The Enter" był drugim kawałkiem, jaki napisaliśmy na potrzeby tej płyty i jest jednym z naszych ulubionych. Naturalnie pasował nam na ostatnią piosenkę, tak, jak zauważyłaś, brzmi jak finał ze względu na zamysł: śmierć jest ostatnim etapem, przez jaki przechodzimy, więc to musiało być zakończenie. Wydaje mi się, że "przechodzenie samotnie przez drzwi" może być odbierane pesymistycznie, ale to bardziej stwierdzenie faktu, czegoś, co jest nieuniknione. Ale dla mnie to triumf. Mówi się, że wszyscy tak skończymy, ale jeśli masz ten komfort, że zrobiłeś wszystko najlepiej jak mogłeś, jeśli miałeś wystarczająco dużo szczęścia by żyć jak najlepszym życiem, to ten ostatni krok niczym nie różni się od innych, które zrobiłeś wcześniej. To nie do końca podsumowanie płyty, ale zdecydowanie ostatni rozdział, następujący akurat po kawałku-przerwie, co było celowym zamysłem. Ten numer ma też troche thrashowych rif fów, planujecie próbować częściej grać w tym stylu? Połączyliście thrash z solówkami w stylu Faulknera i świetnie to brzmi z heavy metalem. Stu Callinan: Podoba mi się cięższy klimat "Firelight Palaver", mroczniejsze brzmienie, jak refren "We Enter". Nie myślę zazwyczaj o brzmieniu czy stylistyce dla Galaxy, to Phil daje sporo od siebie, zbliżając to, co piszę do stylistyki heavy metalu. Czuję, że to daje Galaxy dużo wolności, to nigdy nie był łatwy zespół do skategoryzowania, Florian z DVP powiedział to samo… Podoba mi się to. Jasne, moglibyśmy grać ciężej lub bardziej eksperymentalnie. Musimy poczekać i zobaczyć, jakie inspiracje staną mi na drodze. Jakie są plany Galaxy na przyszłość, w której granie na żywo staje się powoli znów możliwe? Stu Callinan: Nigdy nie mówimy nie, ale w tym momencie nie mamy szczególnych planów powrotu na scenę. Najpierw potrzebujemy zebrać skład na koncerty, a od kiedy wyprowadziłem się z miasta próby w środku tygodnia, po pracy nie wchodzą w grę ze względu na odległość i brak czasu. Jestem zajęty pisaniem materiału na następny album Sylvan Awe (to mój black metalowy projekt), a Phil pracuje nad Flitcraft (to z kolei jego zabójczy solowy projekt). Główne cele na teraz to polepszać się i progresować jako muzycy i ludzie, zawierając w tym również Galaxy, ale gdy przyjdzie na to odpowiedni czas. Nigdy się nie zmuszam, by komponować, ten moment przychodzi sam, póki co chcę cieszyć się nowym wydawnictwem, to był długi czas i wiele pracy. Jesteśmy wdzięczni za poświęcony nam czas i miejsce w waszym magazynie, a także przemyślane pytania, odnoszące się bezpośrednio do naszego zespołu. Dziękujemy ci i całemu HMP! Iga Gromska


Wystartować na nowo Wrocławski Bladestorm na debiutanckiej EP "Storm Of Blades" wskrzesza czasy największej świetności tradycyjnego metalu. Inaczej jednak być nie mogło, skoro zespół tworzą w większości doświadczeni muzycy ze sporym dorobkiem. Na razie proponują trzy świetne numery autorskie i siarczystą wersję "Jawbreaker" Judas Priest, ale cały czas pracują nad materiałem na pierwszy album, tak więc warto mieć się na baczności. HMP: Bladestorm istnieje od niedawna, ale jesteście doświadczonymi muzykami - ciągnęło was w stronę takiego grania, właśnie na czymś takim się wychowywaliście? Jarek Zygmański: Cześć, dzięki za zaproszenie. Dobrze jest czasem powspominać. Bladestorm to świeży projekt. Udało nam się zmontować ekipę, która ma swoje "za skórą". Każdy z nas ma trochę bagażu muzycznego, scenicznego i historię w różnych bandach. To, co tworzymy to efekt tego, co w nas siedzi, co jest w głowie, w sercu i płynie w żyłach. Wychowałem się na G.B.H., Exploited, Iron Maiden i Judas Priest - to są riffy, które wywarły największe piętno w mojej duszy i tak już zostało. Wszyscy w Bladestorm, mimo różnic wieku, krążymy muzycznie w zbliżonych klimatach i to co gramy sprawia frajdę każdemu z nas, bez ciśnienia, bez spiny w atmosferze dobrej zabawy. Piotrek Kołodziejczyk: Tak, wychowaliśmy się na takiej i podobnej muzyce. Te klimaty cały czas siedzą w głowie i dlatego powróciliśmy do tradycyjnego heavy metalu. Kacper Ptak: Wychowałem się na muzyce heavymetalowej, ale i okołometalowej oraz rockowej. Ciągnęło mnie do grania lżejszej muzyki. Heavy metal uczę się grać z chłopakami. To oni pokazali mi, jak czerpać z tego radość. To dlatego zespół nazywa się Bladestorm nie Leviathan, mimo tego, że dwóch z was grało kiedyś w tej formacji, bo to jednak zupełnie inna stylistyka i trudno mówić tu o jakiejkolwiek kontynuacji?

Kacper Ptak: Trafnie to ująłeś. Jarek i Piotrek znają odpowiedź na pytanie czy jest to jakąkolwiek kontynuacją. Piotrek Kołodziejczyk: Leviathan był zespołem deathmetalowym i stylistyka była zupełnie inna, owszem dwóch z nas grało kiedyś w Leviathan. Po rozpadzie zespołu, każdy udzielał się w innych projektach, ale zawsze była chęć połączenia sił i wystartować na nowo, i właśnie Bladestorm jest tego efektem. Jarek Zygmański: Bladestorm to Bladestorm i nie ma tutaj kontynuacji Leviathan. Jakiś czas temu spotkaliśmy się kilka razy na próbie w starym składzie z Piterem, Walkiem i Bomblem, z pomysłem reaktywacji Leviathan. Przypomnieliśmy sobie kilka starych numerów, ba nawet zrobiliśmy coś nowego, ale maszyna stanęła. Chyba powinniśmy zacząć od chlania, a nie od grania, może wówczas byłoby więcej zapału (śmiech). Może też wystarczało nam granie coverów, ot tak, dla zabawy. W Bladestorm tak, jestem ja i Piter. To co prawda połowa składu, ale muzę robimy już zupełnie inną: trochę lżej, bardziej melodyjnie, ale dynamicznie, dwa kopyta zapierdalają, żrący riff jest, do tego Bartka wokal i wszystko fajnie siedzi. Leviathan dorobił się co prawda oficjalnych wydań kasetowych materiałów demo, ale płyty nie udało się wam wydać, zaś próba reaktywacji spełzła na niczym - teraz jest szansa na ponowny start, już pod nowym szyldem? Piotrek Kołodziejczyk: Z reaktywacją Leviathan się nie udało, chociaż jesteśmy ze sobą w

stałym kontakcie. Bladestorm jest nowym zespołem, który w jakimś sensie może być kontynuacją Leviathan, ale styl muzyczny całkiem inny. Dlatego nie do końca można łączyć twórczość tych dwóch zespołów. Jarek Zygmański: Wiesz co, Thrashing Madness w 2017 roku wydał płytę CD, na której zawarte były nagrania z tamtych demówek, chyba ponad dwadzieścia piosenek (śmiech) - to jedyne wydawnictwo płytowe Leviathan. W ekipie Bladestorm bawimy się doskonale, świetnie się rozumiemy i muzycznie, i pozamuzycznie. Rżniemy próby co tydzień, integrujemy się regularnie i uzupełniamy braki w lodówce. Z tej atmosfery powstaje muzyka, którą prezentujemy. Jak uda nam się zagrać z Kreator, Destruction lub Manowar - będziemy szczęśliwi. Nie mamy parcia na szkło, ale każdemu z nas brakuje tej scenicznej adrenaliny, dymu, świateł i nogi postawionej na odsłuchu. To jest coś, z czego trudno się wyleczyć. Pewnie, że chciałbym grać na dużych scenach, jak każdy, kto tworzy muzykę. Od muzyki nie da się więc uciec, nawet jeśli ma się pewną przerwę od grania, ta potrzeba wciąż w was była i w końcu znalazła ujście w postaci Bladestorm? Kacper Ptak: W moim przypadku, tak się właśnie stało. Piotrek Kołodziejczyk: Bladestorm jest wynikiem połączenia sił i zrobienia czegoś innego, każdy z nas ma inny gust muzyczny. Połączenie tego w całość może przynieść ciekawy efekt i tym się kierowaliśmy. Oczywiście w klimacie czystego heavy metalu z lat 80.-90. Jarek Zygmański: I ja i Piotrek gdzieś tam szukaliśmy swojego miejsca na ziemi, graliśmy w różnych składach, ale osobno. Każdy z nas nabył nowych doświadczeń. Kilka lat temu spotkaliśmy się ponownie i tak już zostało. Dzisiaj realizujemy się w Bladestorm. Tutaj odreagowujemy trudy życia codziennego, ładujemy sobie baterie na następne dni i czekamy na kolejną próbę jak ksiądz na niedzielę. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie spotykali się na żywo na próbach, tylko tworzyli online. Dla mnie muzyka to ludzie, emocje i hałas. Jak gramy jakiś numer i widzimy swoje uśmiechnięte gęby, to napędza cię jeszcze bardziej. Możesz przyjść wkurwiony na próbę, ale

Foto: Bladestorm

BLADESTORM

67


wychodzisz uśmiechnięty, po relaksie. Ponoć zaczynaliście od grania coverów, ale szybko pojawiła się myśl, żeby zacząć tworzyć własne kompozycje? Kacper Ptak: Covery świetnie nam posłużyły do zgrania się. A że jestemy twórczy, to musiało się skończyć własnym materiałem. Piotrek Kołodziejczyk: Covery były grane dla zabawy i zgrania się ze sobą po przerwie. Dużo nam to pomogło, bo mogliśmy zobaczyć

Nagraliście jednak na EP "Storm Of Blades" "Jawbreaker" Judas Priest - skąd akurat ten wybór, bo domyślam się, że w rezerwie mieliście ileś innych, równie dobrych opcji? Piotrek Kołodziejczyk: "Jawbreaker" zaproponował Bartek, ponieważ dobrze się czuje w takich klimatach i to chyba słychać, zwłaszcza w końcówce numeru. Z coverów mamy jeszcze dużo innych wykonawców, np. z polskej sceny mamy sporo utworów Kat. Kacper Ptak: To było wyzwanie. Mimo że

Foto: Bladestorm

jak się będzie układać współpraca. Po rozmowach aby stworzyć nowy zespół padła propozycja ze strony wokalisty Bartka żeby był to Bladestorm, który nawiązuje do stylu muzycznego jaki gramy. Jarek Zygmański: No nie tak szybko. Covery graliśmy kilka lat, ale pod inną nazwą i z innym wokalistą. Zresztą nadal je gramy. Covery oczywiście heavy, więc zanim zaczęliśmy tworzyć swoje numery, byliśmy już trochę zgrani i wiedzieliśmy na co nas stać. Pózniej zaczęło się w nas rodzić, że fajnie by było poskakać jeszcze po scenie. Udało nam się złowić Bartka, który rozstał się ze swoją kapelą dzień wcześniej, więc poszło sprawnie. Bartek szybko wstrzelił się w klimat. Przygotowaliśmy program i zaczęliśmy tworzyć swoje numery. Na pierwszym koncercie Bladestorm zagrał chyba tylko covery, po kilka numerów Kat, Judas Priest, Motorhead i Pretty Maids. …i znów krew zaczęła płynąć w żyłach!

68

BLADESTORM

kawałek prosty, wymaga i to pozwoliło niektórym zabłysnąć. Jarek Zygmański: Tak, wiedzieliśmy że na "Storm Of Blades" na pewno będzie jakiś cover, bo od takiego grania zespół zaczynał. Nie musieliśmy specjalnie go przygotowywać. Zdania były podzielone, myśleliśmy między innymi o "Ace Of Spades" Motörhead, bo na żywo ma najlepsze branie, jednak Bartek zaproponował "Jawbreaker" Judas Priest, bo znacznie mniej kapel gra ten numer. I to był argument, który był przekonywujący. Lata 80. były czymś najlepszym dla metalu, a już zwłaszcza dla jego klasycznej postaci, jest więc z czego i od kogo czerpać? Piotrek Kołodziejczyk: Ooo tak, tamte lata to istna kopalnia klasycznego metalu. Jest mnóstwo zespołów, które ukształtowały ten styl muzyczny. W końcu od klasycznego metalu zaczęły powstawać inne gatunki. Gdyby się dobrze wsłuchać w twórczość Leviathan, też miejscami można dostrzec klasyczny heavy metal, przeplatany blastami i szybkimi gitarami. Kacper Ptak: Zgadza się. W moim przypadku inspiracją jest Loudness. To są moje kolory heavy metalu. Jarek Zygmański: No tak, to nasze coverowe granie, to przede wszystkim utwory Iron Maiden, Judas Priest, Motörhead, Pretty Maids czy Helloween… iiiiiiii oczywiście naszego Kata. Wszystko lata 80./90. Raczej nie przypominam sobie jakiegoś coveru z lat 2010+. Lata 80./90. to był okres kiedy najwięcej działo się w muzyce heavymetalowej, koncerty jakich wcześniej nie było, kasety i płyty które trzeba było zdobyć - to wszystko smakowało inaczej. Pierwsza płyta Metalliki - przecież to była miazga, to urywało

dupę! Tych numerów słuchało się na okrętkę i pamięta się je do dzisiaj. To lektury, w szkole na muzyce powinno to być w programie, a nie fujarka z trójkątem. (śmiech) Zaczynaliście w nieco innym składzie, ale perkusista Robert Sobański niestety niedawno odszedł na zawsze, dlatego dedykowaliś cie mu "Storm Of Blades"? Piotrek Kołodziejczyk: Roberta niestety nie ma już z nami. Był naszym przyjacielem, którego często wspominamy na próbach. Dlatego padła propozycja, żeby zadedykować mu EPkę. Zastąpiłem Roberta na perkusji jak zaczął mieć problemy ze zdrowiem, wtedy już był komponowany materiał Bladestorm. Kacper Ptak: Z Robertem wszystko się zaczęło. To on nas ze sobą poznał. Motywował mnie do grania i dużo się od niego nauczyłem. Brakuje mi jego optymizmu i serdeczności. Jarek Zygmański: Robert to nie tylko perkusista, Robert to Przyjaciel z którym spędzaliśmy dużo czasu, razem z rodzinami. Wspólne wakacje i inne tego typu sytuacje. Dużo wspólnych wspomnień, pomijając muzykę. Był zawsze pozytywnie nastawiony do życia, rodzinny, wesoły i pomocny. To z jego inicjatywy zaczęliśmy razem grać, on zaprosił mnie i Kacpra na pierwszą próbę. Na sali prób jest z nami cały czas, na zdjęciu. Tytułowy numer "Storm Of Blades" pierwotnie zrobiliśmy z Robertem. Nie wyobrażam sobie żeby go nie było z nami na tej płycie. Wasz skład to swoista mieszanka piorunująca, połączenie młodości z doświadczeniem przekłada się to na efekty końcowe waszej pracy, bo wzajemnie się napędzacie, inspiru jecie, etc.? Piotrek Kołodziejczyk: Oj, mieszanka to jest. Ja z Jarkiem stare czasy Leviathan, Bartek ma już za sobą parę zespołów i sporo koncertów, najmłodszy Kacper to wulkan energii. Po połączeniu sił daje to efekt w postaci materiału Bladestorm. Każdy z nas wnosi coś swojego przy komponowaniu, każdy chce mieć udział w tworzeniu utworów. Kacper Ptak: Ci doświadczeni koledzy niejednokrotnie zaskakują energią. Mamy tu typowy przykład kiedy muzyka łączy pokolenia. To jest właśnie heavy metal! Jarek Zygmański: Dobrze to określiłeś. Na dobrą sprawę, najmłodszy z naszego składu mógłby być synem najstarszego! (śmiech!). Na szczęście nie ma wojny pokoleń. Wręcz przeciwnie, uzupełniamy się, czasem na sprawy patrzymy z różnych stron, ale cel mamy ten sam - dobra zabawa i realizowanie pasji w Bladestorm. Najważniejsze, że dobrze się dogadujemy. Gdy gramy i widać uśmiechy na twarzach, to znaczy że każdy jest na swoim miejscu, dobrze się w tym czuje i dobrze się bawi. Miejsce, w którym mamy salę prób to istna jaskinia heavy metalu. Jest tu kilka sal i kilka bandów. Niektórzy spędzają tu naprawdę dużo czasu na ćwiczeniach i prezentują wysoki poziom. Są też tacy, którzy nie znają takiego życia, jakie my możemy powspominać. Czasem, gdy robimy mokrą (alkoholową) próbę, ściągamy drzwi z zawiasów i zaglądają do nas wszyscy. Każdy może się napić, z każdym coś zagramy. O północy odpalamy grilla i siedzimy czasem do wczesnych godzin porannych. Potem każdy w taxi i do domu, do szarej codzienności. Taki integracyjny reset robimy co jakiś czas. Każdy tego potrzebuje, bez względu na wiek.


Dlaczego debiutujecie krótszym materiałem, nie albumem? To celowy zabieg, dostosowanie się przez was do realiów doby streamin gu, a może tzw. proza życia dała o sobie znać, bo studio jednak kosztuje? Kacper Ptak: Mamy świetny materiał. Nie było co zwlekać. Duża zasługa Bartka, bo to on nalegał na jak najszybsze zrobienie materiału w studio. Ja byłem za home recordingiem i streamingiem. Piotrek Kołodziejczyk: Zrobiliśmy trzy utwory i padła propozycja wejścia do studia i nagrania tego. Na dokładkę jest jeszcze jeden cover zaproponowany przez Bartka. Chcieliśmy się już podzielić swoją twórczością i dać o sobie znać w mediach społecznościowych, że jest taki zespół jak Bladestorm, jaka będzie reakcja odbiorców. Tak czy inaczej materiał na pełną płytę jest w przygotowaniu, nie poprzestaniemy tylko na EP-ce. Dostajemy sporo sygnałów, że jest to dobry materiał. Jarek Zygmański: Na "Storm Of Blades" wyjęliśmy kasę z własnych kieszeni. Stać nas, a co tam, sprzedaliśmy butelki! (śmiech!). A tak na poważnie, wydaliśmy EP-kę, żeby pokazać światu, że nie śpimy w kapciach przed telewizorem, że napierdalamy muzę, która nam w duszy gra. Może ktoś posłucha, może posłucha kilka razy - to już będzie dobrze. Mogliśmy czekać i dopieszczać pozostały materiał, ale decyzja żeby wydać najpierw EPkę była słuszna. Myślę, że na wiosnę powinniśmy wejść do studia by zarejestrować materiał na dużą płytę. Tym bardziej, że w nasze szeregi wstąpił ostatnio kolega na drugą gitarę. Też, że tak powiem "stary wyjadacz", więc nadal będzie oldschoolowo. Nie wybieraliśmy najtańszego studia, chcieliśmy trafić w dobre ręce. Jarka z Sound Scope polecił Bartek, kilka razy pracowali już razem. Efekt współpracy z Jarkiem jest dobry, jesteśmy zadowoleni! Trudno nie dostrzegać coraz wyraźniejszej przepaści pokoleniowej - nie czujecie się jakimiś dinozaurami, proponując "Storm Of Blades" na płycie CD, gdy wielu młodych ludzi nawet nie wie co to takiego i nie ma ich na czym odtworzyć, a do tego słuchają już muzyki zupełnie inaczej niż my, wybiórczo i powierzchownie, album jako całość już do nich nie przemawia? Piotrek Kołodziejczyk: Cały czas są wydawane płyty CD, jest ich sporo. Jest powrót do wydawania płyt winylowych i co ciekawe coraz bardziej popularnym nośnikiem stają się kasety magnetofonowe. Młodzi ludzie słuchają wybiórczo, ale jeżeli coś im wpadnie w ucho to przesłuchują cały materiał. Materiał Bladestorm jest również dla starszych, którzy się wychowali na takiej muzyce, tak jak my. Kacper Ptak: Jesteśmy na YouTube. CD dlatego, że są jeszcze odbiorcy takiego dzieła. Mamy świetną okładkę. To naprawdę piękna pozycja do kolekcji. Jarek Zygmański: No niestety, dzisiejsze pokolenie funkcjonuje trochę inaczej niż my kiedyś. Kiedyś nośnik z muzyką musieliśmy zdobywać, pożyczać, przegrywać, kasety i płyty kupowaliśmy na giełdach płytowych, wyczekiwaliśmy przy radiomagnetofonie na ulubione audycje radiowe, by nagrać prezentowaną w radio płytę. Szanowaliśmy dzięki temu każdą "zdobycz". Okładki płyt i kaset oglądało się i czytało. Muzyki słuchało się od pierwszego trzasku do ostatniego dzwięku. Kasety przechowywane w pudełkach poukładane na

półkach. Dzisiaj w internecie możesz znależć wszystko: śmieci, to co ważne, prawdę i fałsz. Mimo wszystko myślę, że trzeba pokazywać i uczyć dzieci i młodzież, że muzyka to ludzie, że muzyka to przekaz dla słuchacza, to emocje twórcy, że fajnie jest słuchać muzyki i oglądać w tym czasie to, w co została zapakowana, co jest w pudełku, poczytać teksty, obejrzeć zdjęcia, czy chociażby zapoznać się z tytułami utworów. To jest inna relacja słuchacza z muzyką niż tylko szczątkowe odsłuchanie kilku dzwięków i klikanie w następny i następny. Paradoksalnie jednak winylowy nośnik znowu stał się modny. Nie jest to trochę dzi wne, że tylu młodziaków w sieci słucha płyt fragmentarycznie, CD nie włączą za żadne skarby, a LP już tak? Myślicie w związku z tym o winylowej wersji "Storm Of Blades"? Kacper Ptak: Ja myślałem o kasecie. Winyli nie słuchałem poza Maanamem. To nie jest nośnik mojej młodości. Piotrek Kołodziejczyk: Jeżeli będzie materiał na LP, który ukaże się w wersji CD, pomyślimy o wersji winylowej. Może to będzie wydanie kolekcjonerskie jak większość wydawanych teraz winyli. Fajnie było by mieć taki

ka mi spadła. Nie spodziewałem się, że wyjdzie tak fajnie. Gdy podjęliśmy decyzję, że robimy EP-kę Bladestorm, Thrashing Madness był chyba najlepszym wyborem. Cieszę się, że udało nam się dogadać i nasze pierwsze dziecko trafiło w dobre ręce. Leszek wiedział, jak zachować nasz klimat muzyki i przenieść to na papier. "Storm Of Blades" to dobre wydawnictwo. Kacper Ptak: Kiedy padła propozycja od Jarka, wiedziałem że to strzał w dziesiątkę. Pracujecie już nad pełnym materiałem, czy czekacie na przyjęcie debiutanckiej EP-ki, od tego uzależniając kolejne poczynania zespołu, choćby większą liczbę koncertów czy innych działań promocyjnych? Kacper Ptak: Praca wre. Koncert będą nas napędzać, a EP-ka to dobra promocja. Piotrek Kołodziejczyk: Cały czas pracujemy nad resztą materiału do LP. Wydanie EP-ki było tylko impulsem do dalszych działań, chcemy dawkować odbiorcom naszą muzę i trzymać w napięciu, jak w teleturnieju! (śmiech!) W międzyczasie planujemy koncerty i promocję zespołu. Jarek Zygmański: Cały czas pracujemy. Rżniemy regularnie, pracujemy z drugim gita-

Foto: Bladestorm

krążek w dorobku artystycznym. Jarek Zygmański: Mówisz, że byłby singiel a później LP? (śmiech!) To byłoby dobre! Może i masz rację, że trafiłoby to do większego grona słuchaczy. Winyle wracają do łask, coraz więcej ludzi słucha "czarnego krążka". Póki co mamy CD - po udanej współpracy z Leszkiem przy okazji kompaktowej edycji demówek Leviathan wiedzieliście od razu, że "Storm Of Blades" również powierzycie Thrashing Madness? Piotrek Kołodziejczyk: Tak, chwalimy sobie współpracę z Leszkiem. Jest to odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku, ma wszystko poukładane i zna się na tym co robi. Wie gdzie i u kogo promować naszą twórczość. Jarek Zygmański: Chyba tak, współpraca z Leszkiem to przyjemność. Facet zna się "na rzeczy", to zawodowiec i człowiek z pasją. Widziałeś jego obrazy?! Gdy otrzymałem karton z CD Leviathan i zobaczyłem grafikę, szczę-

rzystą i pieścimy materiał do dużej płyty, ale bez ciśnienia. Czasem zataczamy koło do rana i trzeźwiejemy. (śmiech!). Wszystko przyjdzie w swoim czasie. Chcemy grać koncerty, bawić się muzyką i czuć, że to co robimy jest słuszne. Jest zapał, jest energia i są pomysły. Dobrą drogą jest zabawa bez parcia na szkło. Mam nadzieję, że "Storm Of Blades" zostanie dobrze przyjęta, że Bladestorm trafił w gusta metalowej braci i zobaczymy się na koncertach, by przekazać sobie trochę pozytywnej energii. Liczymy na waszą obecność pod sceną i wspólną dobrą zabawę. Potem pójdziemy do baru! Bladestorm: Serdeczne dzięki za rozmowę, trzymajcie się zdrowo, słuchajcie Bladestorm i do zobaczenia na live! Na wieki wieków... 666. Wojciech Chamryk

BLADESTORM

69


Heavy metal potrzebuje młodej krwi - dlatego tu jesteśmy "Twist of Fate" był jednym z najciekawszych albumów we współczesnym heavy metalu ostatnich lat. Nowy Dokken, czyli hiszpański Hitten, powraca w 2021 roku ze swoim nowym albumem, "Triumph & Tragedy", czerpiącym z greckiej mitologii i filozofii, stawiającym pytania o życiowe wybory. Pod względem wyborów muzycznych to podróż w czasie do końcówki lat 80., melodyjnego brzmienia, patetycznych solówek i monumentalnych ballad, a wszystko to w neonowej estetyce. Ci, którzy śledzą zespół, pradopodobnie mieli już okazję wysłuchać przynajmniej kilku singli, w naszej rozmowie Alexx Panza i Dani Meseguer dopowiadają jednak co kryje się za niektórymi aranżacjami, jak przetrwać w skórach kręcąc teledysk w blisko 50 stopniach i dlaczego nie przepadają za swoim debiutem (co postanowili naprawić)! HMP: Nagrywaliście wasz nowy album, "Triumph & Tragedy", latem 2020 roku, miesiące przed tym, jak odszedł Eddie Van Halen. Pierwszy kawałek, "Built to Rock" brzmi jak crossover pomiędzy pierwszym albumem Van Halen a współczesnym heavy metalem. Czy Eddie był dla niego inspiracją? Alexx Panza: Zdecydowanie, dobrze to zauważyłaś! W "Built to Rock" chcieliśmy odtworzyć bezpośredni, zabawny, shreddujący, klasyczny otwierający kawałek (na płycie, ale również na potrzeby koncertów) w duchu Van Halen. Pisząc linie wokalu, myślałem o

riffy w "Ride Out of Storm" i współczesne heavy w "Light Beyond the Darkness". Czym jest spowodowana ta różnorodność? Alexx Panza: Po prostu wypływa z tego, czego wszyscy słuchamy, tak mi się wydaje… Jesteśmy zainspirowani wieloma odcieniami heavy metalu/rocka, więc mieszanie ze sobą wszystkich rzeczy, które nam się podobają, przyszło nam naturalnie. Z pomocą "Triumph & Tragedy" chcieliśmy przenieść słuchacza w stare, dobre czasy, gdy hard n' heavy było na szczycie, do złotych lat MTV Headbangers Ball… Mam na myśli późne lata 80.

Foto: Hitten

"Live Without a Net" Van Halen z 1986r., gdy otworzyli występ kawałkiem "There's Only One Way To Rock". Jest to właściwie numer Sammy'ego Hagara, ale to już inna, dobrze wszystkim znana historia (śmiech). Pierwsze, o czym pomyślałam, widząc tytuł waszej nowej płyty, to że przypomina klasyka od Warlock, "Triumph and Agony". To przypadek, czy Warlock w jakiś sposób na was wpłynął? Alexx Panza: Nie do końca. Mimo że wszyscy lubimy i szanujemy Warlock, to tytuł płyty jest właściwie podobnym oksymoronem, ale niczym więcej. Eksplorujecie wiele różnych stylów metalu, jest hard rock w "Build to Rock", typowa bal lada z lat 80. "Eyes Never Lie", klasyczne

70

HITTEN

i początek 90., gdy heavy metal był mocny, ale melodyjny, a zespoły hard rockowe zajmowały pierwsze miejsca w notowaniach. A czy "Eyes Never Lie" zainpirował film "Scarface"? To klasyczna linijka! Pasuje też do stylistyki tamtych lat, więc zastanawiam się, czy stoi za tym coś więcej. Alexx Panza: (śmiech) Właściwie to nie… Ale osobiście jestem wielkim fanem "Scarface" i wszystkich włosko-amerykańskich filmów o mafii. "The Soprano" to mój ulubiony serial telewizyjny wszechczasów, a moim ulubionym filmem jest "Donnie Brasco". Wasz poprzedni album był ukierunkowany w stronę bardziej klasycznego heavy/hard rocka, a na "Triumph & Tragedy" brzmienie ewoluuje. Myśląc o kolejnej płycie, czujecie,

że chcecie pójść jeszcze dalej, na przykład w kierunku brzmienia lat 90.? Jest też częściowo słyszalne na poprzednich płytach. Alexx Panza: Brzmienie albumów Hitten nie jest czymś, co jesteśmy w stanie kontrolować ani o czym naprawdę możemy decydować. To naturalny process, prawdopodobnie po prostu zainspirowany tym, czego słuchamy i co częściowo wpływa na nas w określonym czasie (jeśli chodzi o komponowanie). Nigdy nie było tak, żebyśmy zgromadzili się pewnego dnia przy stole i zdecydowali, że pójdziemy w kierunku speed metalu czy hard rocka. Po prostu płyniemy z prądem! Tak, jak powiedziałaś, bardziej melodyjny, rockowy klimat był już obecny na poprzedniej płycie, "Twist of Fate", więc był dla nas czymś naturalnym. Chcieliśmy podkreślić go na "Triumph and Tragedy", ale nie zapominając o klasycznym heavy metalu, który zawsze był podstawą brzmienia Hitten. "Twist of Fate" został bardzo dobrze przyję ty nie tylko przez fanów, ale i krytyków. Czuliście presję, komponując materiał na nowy album? Dani Meseguer: Zupełnie nie! Kochamy pisać nowe kawałki i wkładać w nie wszystkie nowe umiejętności, jakie przez ten czas nabyliśmy. Wiele współczesnych zespołów heavymetalowych jak Enforcer stwierdza po czasie, że ma poczucie, że doszli w pewnym momencie do punktu, w którym są przy ścianie, wyczerpali swój limit i trudno jest im w dalszym ciągu utrzymywać świeżość w gatunku. Też macie podobne odczucia i obawy? Alexx Panza: Nie do końca się z tym zgadzam. To prawda, że to, czego czasy świetności przypadły na lata osiemdziesiąte jest w pewien sposób nie do przebicia z szeregu powodów, począwszy od faktu, że było to wtedy nowe i świeże. Zgadzam się też z tym, że "eksperymentowanie" z tym gatunkiem doprowadziło do momentu, w którym trudno było dalej opisywać tę muzykę jako heavy metal. Uważam jednak, że dzisiejsze zespoły nadal świetnie się w nim sprawdzają i grają bardzo dobrze, bez zarozumiałej potrzeby tworzenia czegoś nowego, ale po prostu robiąc to na swój własny sposób, indywidualnie dotykając gatunku, co sprawia, że stają się rozpoznawalne. A co myślicie o kondycji heavy metalu w Hiszpanii? Mnóstwo świetnych, nowych zespołów pochodzi właśnie z tego kraju, wliczając was. Dani Meseguer: Tak, mamy w Hiszpanii mnóstwo wspaniałych, nowych zespołów! Heavy metal potrzebuje młodej krwi i to jest też powód, dla którego tu jesteśmy. Za brzmienie "Triumph and Tragedy" odpowiada świetny producent i muzyk Patrick Engel, odpowiedzialny za mnóstwo remas terów i masteringów pod wydania winylowe. Czy to był powód, dla którego go wybraliś cie? Nowy album jest w końcu dostępny na limitowanej serii winyli. Jak wyglądała wasza współpraca? Alexx Panza: Album został właściwie zmiksowany i wyprodukowany przez Javiego Feleza w Moontower Studios, w Barcelonie, który miksował też nasze poprzednie albumy, "State of Shock" i "Twist of Fate". Patrick Engel z Temple of Disharmony odpowiadał


za mastering. Przy naszej nowej płycie zastosowaliśmy tę samą formułę, bo "po co zmieniać drużynę, która wygrywa". Uwielbiamy pracę z tą dwójką. Javi dokładnie wie, czego chcemy, jest też prawdziwym metalowcem i świetnym gitarzystą (sprawdź hiszpański Graveyard i Balmog, jeśli lubisz ekstremalny metal, nie zawiedziesz się!), a także wielkim koneserem heavy metalu i hard rocka, nie mówiąc już o byciu zabójczo dobrym dźwiękowcem. To samo można powiedzieć o Patricku, ma ogromne doświadczenie w masteringu, a już szczególnie wie, jak powinien brzmieć album heavy metalowy… Mastering to zawsze dość podchwytliwe zadanie w kwestii produkcji płyty, często niedoceniane. Zły master potrafi zniszczyć naprawdę dobry mix, a z drugiej strony, dobry mastering potrafi wyciągnąć silne strony słabego miksu, naprawiając tyle słabych punktów obecnych w spektrum dźwięku, na ile jest to możliwe. Javi i Patrick pracowali razem wiele razy przez te wszystkie lata, więc wiedzą, jak się ze sobą komunikować, co też jest bardzo ważne. Osobiście, zawsze uważałem, że posiadanie przy sobie odpowiednich ludzi do pracy jest o wiele ważniejsze i skuteczniejsze, niż nagrywanie w wielkich i drogich studiach z ludźmi, którzy nie mają pojęcia o tym, co grasz, ani doświadczenia w tej kwestii. "Core of the Flame" to kolejny przykład 80sowej ballady, ale w innym stylu niż "Eyes Never Lie", pojawiły się nawet partie chóru. Jest monumentalny, dość patetyczny, możecie opowedzieć coś więcej o zamyśle i inspiracjach dla tego konkretnego kawałka? Alexx Panza: To, co kochamy na "Triumph & Tragedy" i z czego jesteśmy bardzo dumni, to heterogeniczność kawałków na całości płyty, ale jednocześnie zawsze podążających konkretną ścieżką, bez "przekraczania granic". "Core of The Flame'' to jedna z najbardziej epickich kompozycji, jakie napisaliśmy, z najbardziej głębokim tekstem w całej karierze Hitten. Opowiadają o fakcie, że każde działanie, jakie podjęliśmy w naszym życiu, zawsze będzie się powtarzać, "in an eternal return". To twist koncepcji Nietzschego, który stwierdził, że skoro świat składa się z atomów, to ograniczona liczba atomów tworzy świat, który znamy, więc liczba działań również będzie ograniczona. Prometeusz i ogień zostały użyte jako alegoria, aby wyjaśnić, że rozumem (ogień) odrzucamy wartości, które czynią nasze ciało grobem, a życie oczekiwaniem na transcendentny świat. Prawie każdy przyzwoity album heavy met alowy zasługuje też na przyzwoitą balladę, żeby zbalansować całość, a na "Triumph & Tragedy" znalazły się aż cztery kawałki z wolnymi, balladowymi partiami, niektóre są nawet umieszczone obok siebie, jak "Core to the Flame" i "Under your Spell". Myślałam nawet, że skończycie na "Something to Hide"! Czy taka ilość ballad była konieczna, by stworzyć konkretny klimat, czy to celowe działanie? Może też dlatego, że wasza poprzednia płyta nie miała zbyt wiele takich momentów. Alexx Panza: Jedynym kawałkiem, który naprawdę w moim odczuciu można nazwać balladą czy power balladą, jest "Something To Hide". Nigdy wcześniej nie napisaliśmy czegoś takiego i boże, cóż… Jesteśmy po prostu grupą kiczowatych gości, którzy bardzo lubią balla-

dy (śmiech). Gdy Johnny wpadł więc na pomysły w tym stylu, stwierdziliśmy: no dobra, to już czas! Nie powiedziałbym, że "Under Your Spell" czy "Core of The Flame" to ballady, raczej wolniejsze piosenki w średnim tempie, specjalnie podkreślającymi "uczuciowość". Ale rozumiem, jeśli chcesz nazywać je w ten sposób. Mówiąc o trackliście, zdecydowaliśmy umieścić kawałki tam, gdzie są, głównie ze względu na winylową tracklistę. Chcieliśmy uzyskać bardziej "bezpośrednią" stronę A i bardziej "uduchowioną" stronę B, oddzielając bardziej balladowe piosenki od tych w stylu

bardzo zróżnicowane i wymagające, nie tylko ze względu na wysokie dźwięki, ale również różniącą się dynamikę. Zastanawiam się, który kawałek był najtrudniejszy do zaśpiewania (lub napisania) i dlaczego? Alexx Panza: Chcąc dobrze wypaść, zawsze musisz dawać z siebie 110%, bo 100% nie jest wystarczające! (śmiech). Tak, lubię różnicować rejestry, których używam w moich liniach wokalu, zawsze starając się znaleźć coś, co będzie dobrze pasować i zapadnie ludziom w pamięć. Najtrudniejszy do zaśpiewania był prawdopodobnie "Ride Out The Storm", głów-

Foto: Hitten

amerykańskiego power metalu (ale też mających swoją własną wrażliwość), jak "Light Beyond The Darkness", które oddziela "Core of the Flame" i "Under Your Spell" od "Something to Hide". Mam wrażenie, że najlepsze zostawiliście na koniec: tytułowy "Triumph and Tragedy". Mieści w sobie wszystko, gitarowe harmonie, balladowe wstawki, klasyczne riffy heavy. Postrzegacie ten kawałek jako podsumowanie całej płyty? Alexx Panza: Tak, zdecydowanie. Tytułowy kawałek to idealna kompozycja, by zakończyć nią album i faktycznie zawiera wszystkie te elementy, które można usłyszeć w pozostałych numerach. Z pewnością "Triumph and Tragedy" jest jednym z najbardziej ambitnych kawałków Hitten. Znajdziesz w nim wszystko: od chwytliwych refrenów, po bardziej teatralne partie, od Whitesnake'a, przez Crimson Glory do podwójnych gitar Iron Maiden. Również samo intro do "Triumph and Tragedy" jest pełne detali, trwa też dość długo zanim wchodzi wokal. Zastanawiam się dlaczego nie nagraliście żadnego instrumen tala? Brzmiałby świetnie. Dani Meseguer: Cóż, to prawda, że "Triumph and Tragedy" jest długi i pełen detali, ale nie wydaje mi się, by brzmiał równie dobrze jako instrumental. Kocham instrumentale, ale chcieliśmy coś, co można zaśpiewać, nawet mimo długości! Alexx, partie wokalu na nowej płycie są

nie dlatego, że jest ciągle śpiewany bardzo wysoko, od początku do końca i nie pozwala mi choć na chwilę złapać oddech. Do napisania… Nie wiem, chyba "Triumph & Tragedy", ale tylko ze względu na jego złożoną strukturę. Ma refren, ale cała piosenka jest jak mała suita, podzielona na trzy części: "pt. I: The Way of Faith", "pt. II: The Way of Suicide", "pt. III: The Way of The Tragic Heroes". W "pt. II: The Way of Suicide" chciałem zbudować taką linię wokalu i interpretację, która przekazywałaby ból, a w "pt. III: The Way of The Tragic Heroes" celem było przekazać nadzieję. W materiałach promocyjnych stwierdzacie, że cały album opowiada o przeznaczeniu i wierze. Postrzegacie "Triumph and Tragedy" jako album koncepcyjny? Alexx Panza: Nie, nie nazwałbym go albumem koncepcyjnym. Całe nasze życia opierają się na "triumfach" i "tragediach". Teksty na tej płycie wahają się od konkretnych, codziennych historii do bardziej duchowych i filozoficznych kwestii, jak w "Core of The Flame" czy tytułowym "Triumph and Tragedy". Wiem, że nie jesteście szczególnie zadowoleni z waszego debiutu, "First Strike with the Devil" i wcześniejszych demówek. Oczywiście w porównaniu do obecnych płyt słychać ogromny rozwój i każdy ma pragnienie stawania się coraz lepszym, ale dlaczego nie podobają wam się te nagrania, nie macie do nich sentymentu? Dla mnie to wciąż całkiem dobry przykład gatunku. Alexx Panza: Skąd ty o tym wiesz? (śmiech). Cóż, byliśmy zbyt młodzi, gdy nagrywaliśmy

HITTEN

71


pierwszy album. To było jedno z naszych pierwszych doświadczeń w studio. Właściwie nie mieliśmy pojęcia o niczym, po prostu mieliśmy gotowe kawałki. Może nie jestem zadowolony z brzmienia, ale wszyscy nadal jesteśmy dumni z tego, co zrobiliśmy. To były kompletnie inne rzeczy. Nawet patrząc na teraźniejszy materiał, naprawdę uważamy, że ten stary to fajne kawałki, ale ich ponowne nagranie, z zastosowaniem tego, czego się nauczyliśmy, sprawiłoby, że brzmiałyby dużo lepiej. I tak też zrobiliśmy! (śmiech). Wieści w tym tema-

spirowana kawałkiem z pierwszego albumu Running Wild, ale Stormwitch oczywiście również był wielką inspiracją, w końcu wielokrotnie coverowaliśmy ich "Walpurgis Night" na żywo! Wciąż, od czasu do czasu, gram na gitarze, ale tylko w domu (śmiech). Pewnie ci się to nie spodoba, ale jestem teraz wokalistą na pełen etat. Dla jasności, kocham to, co robię, ale jednak trochę tęsknię za graniem (śmiech). Śpiewasz też dla Cobra Spell i osobiście

co nieuniknione, w stylu science fiction. Nigdy nie wiesz, czy twoje wybory, ścieżka, którą obierzesz, będą tymi właściwymi, czy przyniosą ci triumf czy tragedię. Jak udało wam się przetrwać nagrania do waszego teledysku do "Ride out the Storm" w takim upale? Podobno było tam 47 stopni! Alexx Panza: (śmiech) Wydaje mi się, że nam się nie udało. Nie miałem pojęcia, że moje ciało jest w stanie wyprodukować z siebie tyle potu… Myślę, że wypociliśmy ze dwadzieścia litrów każdego dnia, ubrani w skóry, próbując wyglądać jak twardziele przed kamerami (śmiech). Prawdziwe piekło! Niesamowite jest też to, że udało wam się dotrzeć z tym teledyskiem do lokalnej telewizji. Alexx Panza: Tak, to było wspaniałe! Ale jeszcze lepsze jest to, że udało nam się w niej pojawić jeszcze dwa razy, w związku z naszymi kolejnymi dwoma singlami.

Foto: Hitten

cie, miejmy nadzieję, już niedługo. Co myślicie o ciągłym porównywaniu was do Dokken? Zgadzacie się z tym i traktujecie to jako komplement, czy jesteście już raczej zmęczeni, bo pracujecie przecież nad własnym brzmieniem? Alexx Panza: Wszyscy jesteśmy zatwardziałymi fanami Dokken, więc jest to dla nas ogromny komplement. Wydaje się zbyteczne dodawać, że są też dla nas wielką inspiracją. Alexx, czy Walpurgis Night, jeden z twoich pierwszych, byłych zespołów, był zainspirowany kawałkiem Stormwitcha? Grałeś też w nim na gitarze, więc zastanawiam się, czy nadal grasz, np. pomagając komponować nowy materiał dla Hitten. Alexx Panza: Nazwa została właściwie zain-

jestem wielką fanką Soni Anubis, więc zastanawiam się, co myślisz o jej umiejętnościach kompozytorskich i waszej współpracy? Alexx Panza: Zgadza się. Kompozycje Cobra Spell są zdecydowanie bardziej bezpośrednie niż Hitten, bardziej w stylu glamu/sleaze z lat 80., z L.A., jak LA Guns, W.A.S.P., Motley Crue, Cindirella, Ratt, oczywiście Kiss i wielu innych inspiracji. Poznaliśmy się z Sonią podczas trasy Hitten promującej "Twist of Fate" pod koniec 2019 roku. Graliśmy w Niemczech na jednej scenie, ona była w trasie z Burning Witches. Widziała koncert Hitten i gdy wieczór dobiegł końca powiedziała mi, że założyła nowy zespół (Cobra Spell) i zapytała, czy chciałbym do niego dołączyć. Zaczęliśmy więc razem pracować na EPką "Love Venom" i obecnie pracujemy nad nowym materiałem na nasze przyszłe wydawnictwo… W końcu będziemy w stanie zagrać go też na żywo, bo przez covid właściwie nigdy tego nie zrobiliśmy! Porozmawiajmy o grafikach stworzonych na potrzeby nowej płyty. Uwielbiam neonową stylistykę w klimacie Miami Vice i to, że zadbaliście nawet o oprawę singli! Kto jest odpowiedzialny za okładkę i dlaczego zdecy dowaliście się na taki klimat? Alexx Panza: Pracowaliśmy naprawdę bardzo ciężko z Marciem Schoenbachem z Sadist Art Designs nad tą okładką. Chcieliśmy coś całkowicie przyciągającego wzrok i retro, więc oczywistym jest, że neonowe kolory to strzał w dziesiątkę. To reprezentacja greckiej bogini Ananke, odpowiedzialnej za los, bogini tego,

72

HITTEN

Alexx, czy Nightbreaker Production jeszcze działa? Jeśli tak, dlaczego Hitten postanowił współpracować z High Roller Records, a nie twoją własną wytwórnią? Nightbreaker skupiał się ostatnio na thrashowych zespołach, więc może to też jest powód. Alexx Panza: Nie, niestety Nightbreaker Production ma stały status "zawieszony". W ciągu ostatnich kilku lat stałem się bardzo zapracowanym człowiekiem i byłem zmuszony zostawić tę działalność. W każdym razie, High Roller Records jest większą wytwórnią, więc gwarantuje nam więcej, niż byłbym w stanie zaoferować gdybym nadal to prowadził. Oczywiście jeśli pewnego dnia zdecyduję się przywrócić Nightbreaker do życia, z pewnością chciałbym wydać coś Hitten, mógłby to być albo singiel, albo cała płyta, tak, to byłoby cool! A co podoba wam się najbardziej we współpracy z High Roller Records? Alexx Panza: Dziś High Roller Records to prawdziwa instytucja heavy metalu. Z dwudziestoma latami doświadczenia za pasem, mają u siebie najlepsze składy, maniakalny klimat w swoich produkcjach i są też bardzo dobrzy w dystrybucji. Jakie są wasze plany na teraz, gdy granie na żywo staje się powoli znów możliwe? Planujecie zagrać także w Polsce? Alexx Panza: Powoli zamykamy listę koncertów na przyszły rok. Trzymamy kciuki, by w końcu się odbyły. Bardzo chcielibyśmy zagrać w Polsce! Pozdrawiamy wszystkich fanów, którzy stamtąd pochodzą. Iga Gromska


ku z tym, póki co, jedyne nad czym w praktyce musieliśmy dyskutować ponownie od nowa po spotkaniu się, były końcowe szlify kompozycji.

Demerio spragniony bardziej niż kiedykolwiek Że w Meksyku parzy gorącem, to czaję. Że rikki tikki grzmi tam true heavy metalem - Phainopepla też doćwierkał. Ale, żeby niebo podzieliło elektryczne zaklęcie, oj kowboju, w bystrej nieś wodzie marzenia. Dej mi nu to czterech chłopa, a i trzej wystarczy, wszak to metale: walibęben Tomás Roitman, ustolista Jason Conde-Houston i rifforzysta Armand "Hank" Ramos. Tak nagadali o "Electric Spell", że ich imię mi pęgnęło. Demeiro właśnie się zemścił i wpada z impetem. HMP: Witajcie Death Ridersi! Tomás Roitman: (śmiech) Podoba mi się, jak nas nazwałeś, bo w ten sposób przypominasz ludziom, że reprezentujemy w stu procentach prawdziwy heavy metal. A prawdziwa nazwa Waszego zespołu brzmi: Speed Heaven? Tomás Roitman: Wow, Speed Heaven? Spoko, każdy, kto widział nas na żywo, zgodziłby się, że taka nazwa doskonale by do nas pasowała, lub też... Jeśli posłuchasz naszych dwóch pierwszych albumów, zwłaszcza kawałków typu "The Golden Times" lub "The Obscure", to przekonasz się, dlaczego - zdaniem wielu naocznych świadków - coś bardzo złego działo się w kwestii mojej potrzeby nadmiernego przyspieszania podczas gry na perkusji. Roznosiła mnie agresja (śmiech). Byłem wtedy młodszy, silniejszy, bardziej szalony. Teraz wspominam to z zadowoleniem! Tu w Meksyku, niektórzy fani mówią o nas "The Splits" lub "The Split Heavens" i tak się właśnie zastanawiam, czy nie nadszedł najwyższy czas, aby to zmienić. Podoba nam się wersja "Death Riders". Wraz z powiększaniem naszej bazy fanów i demolowaniem scen ostrym metalem, coraz więcej osób zapamiętuje, kim jesteśmy! Rikki-tikki-podpucha. Jasne, że Split Heaven. Nie jesteście w pełni meksykańskim zespołem, bo np. wokalista Jason Conde Houston pochodzi ze słonecznej Kalifonii. Uściślijmy: działacie z dystansu, będąc rozsianymi po świecie? Niektórzy muzycy nie chcieliby nawet słyszeć o takiej opcji, aby ich kapele funkcjonowały z różnych części świata, ale w praktyce chyba da się to całkiem sensownie zorganizować? Jason Conde-Houston: Tak naprawdę, jestem na wpół Meksykaninem. Przekroczyłem granicę co najmniej dziesięć tysięcy razy. Powinienem zawnioskować o przyznanie podwójnego obywatelstwa - wówczas mógłbym stać się prawnym właścicielem meksykańskiego gruntu. Ale to dyskusja na inny wieczór. Jeden z naszych gitarzystów, Armand "Hank" Ramos, mieszka w Berlinie i to właśnie z tego względu tworzymy zespół na odległość. Nagrywając nowy materiał, czekam aż pozostali ukończą swoje, a następnie przylatuję na jakiś miesiąc do Meksyku w celu rejestracji wokali. Taki układ sprawdzał się na naszych dwóch ostatnich albumach i podejrzewam, że będzie tak nadal. Czy oprócz logistycznych kwestii, związane są z tym inne trudności? Czy bywa np. tak, że myślicie: "cóż, na odległość wszystko

wydawało się cacy, ale jak już przyszło co do czego i spotkaliśmy się na miejscu, to musieliśmy przedyskutować całą sprawę od nowa"? Armand "Hank" Ramos: Szacuję, że w dziewięćdziesięciu procentach przypadków, zamieszanie sprowadza się do logistyki a pozostałe dziesięć procent - do technologii. Chodzi o to, że jak już ogarniemy rozwiązania niezbędne do sprawnej współpracy na odległość, to możemy skoncentrować się na twórczości. Komfortowe warunki słono jednak kosztują. Większą przeszkodą jest różnica strefy czasowej (pacyficzna, środkowo-meksykańska, środkowo-europejska), przez którą możemy spotykać się tylko w pewnych godzinach.

Czy lecąc samolotem z Meksyku na Waszą ostatnią trasę po Niemczech, 2019, spodziewaliście się tego samego, co zastaliście na miejscu? Jason Conde-Houston: Wraz z ostatnimi dwiema trasami Split Heaven przemierzyło kawał Europy. Było wspaniale. Doceniam entuzjazm europejskiej publiczności, gdyż śpiewała głośno wraz z nami, w przeciwieństwie do niemrawych metalowców ze Stanów Zjednoczonych. Osobiste poznawanie innych kultur sprawia nam zawsze ogromną przyjemność. Potem następiła ponad roczna przerwa, po której spotkaliście się ponownie dopiero w kwietniu 2021 (rejestracja wokali). Rozumiem, że zobaczyliście w sobie tych samych heavy metalowych maniaków, co dawniej? Jason Conde-Houston: Oczywiście, każdy z nas jest w pełni oddany heavy metalowi, ale ja niemal w ogóle nie śpiewałem w tym okresie. Czułem się jak ptak uwięziony w klatce. Czułem się przytłoczony. Tomás Roitman zaprosił mnie na nagrania do Meksyku, abym nabrał ochoty na chwycenie mikrofonu. Nie byłem w stanie zrobić tego sam w Kalifonii i nikt

Foto: Split Heaven

Dało nam się to we znaki podczas pracy nad "Electric Spell". Robiliśmy niemal wszystko na odległość. Dawniej spotykaliśmy się wszyscy w jednym studio i czerpaliśmy inspiracje wzajemnie od siebie. Nie tym razem. Wstępny zarys całego albumu wymyśliliśmy na odległość, tak samo stało się odnośnie dalszej ewolucji jego zawartości. Nie chcieliśmy przy tym odbiec nadmiernie od naszych muzycznych ram - zależało nam na zachowaniu brzmienia Split Heaven. Największą zaletą pracy na odległość jest natomiast większa szansa na przemyślenie, przerobianie i udoskonalenie tego, co niekoniecznie satysfakcjonowałoby nas nagrane na setkę. Inna sprawa, że Split Heaven nagrywało lokalnie albumy przez kilkanaście lat, nim dołączył Jason. Dopiero wtedy nastąpiła omawiana zmiana. W związ-

z mojego najbliższego otoczenia nie chciał się podjąć wsparcia mnie w tej roli. To dlatego poleciałem do Meksyku. Ostatecznie pomyślnie ukończyliście "Electric Spell". Gratuluję. Czy pamiętacie jeszcze, jaki był pierwszy zamysł odnośnie tego albumu? Armand "Hank" Ramos: Dziękuję. Cieszymy się, że teraz możemy udzielać wywiadów na temat "Electric Spell". W 2018 roku, podczas mojego ówczesnego pobytu w Berlinie, zbierałem wraz z Tomem pomysły na nowy album. Siadaliśmy często z gitarą akustyczną przy brzegu rzeki Spree. Pierwszym napisanym przez nas utworem było "Haunted Palace". Opracowaliśmy w tych okolicznościach tylko jego surowy szkielet. "Soul Possessor" zaczął

SPLIT HEAVEN

73


jako eksperyment a "Revolucion" wzięło się od wizji Jasona wykrzykującego: "Que viva la revolución, que viva Mexico!" ("Niech żyje rewolucja, niech życie Meksyk!"). Nasz drugi gitarzysta, Carlo "Taii" Hernández, przyszedł ze speedowymi "Hellion's Night" oraz "Let's Fight", też w okolicach 2018r. "Split Heaven" istniało w naszym repertuarze już od dawna nagraliśmy je nawet na pierwszych demówkach, jeszcze przed debiutanckim LP (czyli przed "Psycho Samurai", 2008r. - przyp. red.). Mocno jednak je zmieniliśmy, tak by pasowało do najnowszej płyty. Możliwe, że będziesz mieć później ochotę poszukać tej oryginalnej wersji i porównać obie między sobą. Powinno dać się wyszukać je gdzieś na YouTube. "Electric Spell" czekało w moim portfolio na właściwy czas, ale mocno je rozwinęliśmy tuż przed wejściem do studia. Pierwsze akustyczne intro przed "Sacred Fire" brzmiało kompletnie inaczej, ale postanowiliśmy zaprezentować zamiast niego melodię towarzyszącą nam od młodzieńczych lat. Wyszło nam, że

każdym z nas wywarła ona wielkie wrażenie w swoim czasie. Mam tu na myśli również poprzednich muzyków Split Heaven. Z jakiegoś powodu, kiedy grasz w "Ocarina Of Time" i dochodzisz do "Gerudo Valley", doznajesz uczucia ekscytacji wymieszanej z nostalgią. Pamiętam, że grałem przede wszystkim po to, żeby słyszeć towarzyszącą muzykę i solidnie się przy tym relaksować. Wszyscy zawsze byliśmy fanami akustycznych gitar - może ze względu na meksykańskie pochodzenie? Czujemy, jak ważny jest ten instrument w naszej kulturze (np. lokalny gatunek muzyczny Mariachi). W każdym razie, komponując z Armandem "Sacred Fire", skojarzyło nam się, że melodia z Gerudo Valley pasuje do jego wprowadzenia. Przy okazji, możemy wplątać sentymentalny akcent naszej młodości oraz odcisnąć na nagraniu dźwięki, przy których dorastaliśmy. Traktujemy to jako tribute dla gry, która odmieniła nasze życia. Podoba mi się intensywne brzmienie Wasze-

Foto: Split Heaven

fajnie będzie przedstawić materiał słuchaczom z wykorzystaniem latynoskiej piosenki od Koji Kondo, z gry "The Legend Of Zelda: Ocarina Of Time". Otro "Immolation" stanowiło wpierw integralną część kawałka "Electric Spell", ale po namyśle uplasowaliśmy je jako ostatni track. W tej sytuacji, "Electric Spell" widnieje jako ostatnia regularna piosenka płyty. Ogólnie, wszystkie numery miały zbyt urozmaicony charakter, więc potrzebowaliśmy je zmodyfikować oraz nadać im lekko obskórną, odrobinę epicką atmosferę. Aranżowanie oraz układanie harmonii wymagało szczególnie intensywnej pracy. Koncept polegał na przedstawieniu nowej historii bohatera oraz tego, jak podąża poprzez nieznane wszechświaty. Umarł, lecz odrodził się, następnie został pokonany, aby znów powrócić wraz ze swoją potężną bronią: Elektrycznym Zaklęciem (Electric Spell). Jak twórca Super Mario ma się do US power metalu? Tomás Roitman: Podczas wspomnianego przeze mnie pobytu w Berlinie, graliśmy wraz z Armandem w gry video, na których dorastaliśmy. Nie graliśmy wówczas w Zeldę, ale na

74

SPLIT HEAVEN

go nowego LP "Electric Spell". Zastanawiam się jednak, jak wyglądała, z technologicznego punktu widzenia, jego kompresja? Tomás Roitman: Dziękuję! Osiągnęliśmy dokładnie takie brzmienie, jakiego pragnęliśmy. Gdybyś usłyszał surowe nagranie, zauważyłbyś, że podeszliśmy do brzmienia bardzo poważnie. Wszystkie instrumenty grają niezwykle intensywnie. Jak raz Achim rzekł: "pażący gorąc". Nieodzownym elementem udanego efektu było zaangażowanie "outsidera" w roli producenta/mixera. Myśmy skomponowali całą muzykę, ale potrzebowaliśmy opinii profesjonalisty, aby upewnić się, że wszystko warczy, huczy i łomocze tak jak powinno. Achim wykonał wyśmienitą pracę, a myśmy zrobili wszystko, co nam zalecił. Osobiście pozostawałem z nim przez cały czas w kontakcie na WhatsApp. Również Armand czasami rozmawiał z nim przez telefon, kiedy akurat potrzebowaliśmy szybko uporać się z jakimś detalem. Pracowaliśmy bezstresowo, daliśmy sobie przestrzeń na "relax", gdyż wiedzieliśmy, że jesteśmy we właściwych rękach. Wysłałem mu wszystkie sesje Pro Tools, których używałem do nagrywania bębnów i wokali. Byliśmy w środku pandemii, więc tym razem Armand i

Carlo musieli nagrywać w swoich domowych studiach. A kiedy kończyli nagrywanie, przysyłali mi utwory, edytowałem je i umieszczałem w sesjach, a potem, kiedy nagrywaliśmy wokale w Querétaro, wykonałem ten sam proces i wysłałem je na dysk. Co do miksu i masteringu: daliśmy mu wolną rękę, aby zrobił, co uważa za najlepsze dla Split Heaven. Poprosiliśmy go jedynie, aby zachował duch true metalu, ale wyciągając najlepsze, co się da w 2021 roku. Spędziliśmy tylko kilka tygodni (krótko) na dokonaniu ostatecznych poprawek, jako że byliśmy zachwyceni tym, co w międzyczasie nam pokazywał. Użył najnowocześniejszej technologii audio, ale to, co słyszysz na "Electric Spell", to są surowe nagrania ze standardowym procesem miksu i masteringu, opracowane przez metalheads w duchu prawdziwego metalu. Nie potrafiłbym wybrać jednego lub dwóch utworów, które wybijają się ponad pozostałe. Które kawałki z "Electric Spell" zamierzacie wykonywać na żywo? Jason Conde-Houston: Najbardziej lubię "Hellion's Night", natomiast "Let's Fight" wyjdzie jako oddzielny singiel z video. "Sacred Fire" to opener, "Haunted Palace" super banger a "Electric Spell" to koncertowy pewniak jako numer tytułowy. Zobaczymy jeszcze, które spośród pozostałych utworów uwzględnimy w setliście. Ciężko będzie wybrać, co zostanie, a co odpadnie z setlisty długoterminowo. Jak nazywacie maskotkę Split Heaven z okładek Waszych trzech ostatnich long play'ów? Armand "Hank" Ramos: Demerio. To jedno z imion zapomnianych w okresie meksykańskich rewolucji. Pojawił się po raz pierwszy na okładce LP "The Devil's Bandit" (2013) - był tam śmiertelnikiem, który podpisał pakt z diabłem, avby podbić konserwatywne miasteczko. Wkrótce zmarł, ale odrodził się na okładce LP "Death Rider", aczkolwiek już nie jako śmiertelnik. W krainie Death Ridera, Demerio posiadł supermoce, lecz musiał stawić czoła zbyt trudnym przeciwnościom. Na "Electric Spell" nawiązaliśmy do zamętu politycznego w Stanach Zjednoczonych, związanego z elekcją Donalda Trumpa na Prezydenta. Podjęliśmy również wątek meksykańskiego kryzysu zakończonego zaginięciem 43 studentów. Demerio został pokonany i zaginął wraz z nimi, jednak po dłuższej nieobecności wpadł z impetem na okładkę "Electric Spell". Obecnie jest bardziej spragniony, niż kiedykolwiek. Naprawdę powrócił po dokonaniu aktu zemsty. Zastał jeszcze bardziej chaotyczny i szalony świat niż widział go uprzednio. Czy Waszym zdaniem społeczeństwo meksykańskie byłoby znacznie bogatsze i szczęśliwsze, gdyby wcale nie doszło do Meksykańskiej Rewolucji w 1910r.? Armand "Hank" Ramos: Nie wydaje nam się. O ile wielu postrzega ten ruch jako porażkę, wynikał on z prawdziwej potrzeby zmian w okresie politycznej dyktatury. Może to wydarzenie nie wpłynęło pozytywnie na meksykańskie społeczeństwo, tutejszą politykę ani ekonomię, ale przynajmniej postawa bohaterów ma swój symboliczny oddźwięk do dziś. Dzięki temu, mamy niemal progresywną, a z pewnością niezależną od kościoła formę organi-


zacji kraju. Możemy demokratycznie wybierać swoich przedstawicieli, zamiast polegać na łasce i niełasce dyktatorów. Powstały również związki zawodowe oraz inne pro-społeczne organizacje. Walka przeciwko nierównościom od dawna stanowi kluczowy aspekt rozwoju Meksyku. Ma to dla nas znacznie większą wartość niż jakakolwiek bezpośrednia korzyść uzyskana bez dokonania rewolucji. Oto dlaczego przekazujemy w naszym utworze wyrazy szacunku wobec bohaterów rewolucji. Jakie były główne źródła dostępu do heavy metalu w Meksyku przed erą powszechnego dostępu do Internetu w meksykańskich gospodarstwach domowych? Tomás Roitman: Kiedy byliśmy dziećmi/ nastolatkami, metalowe albumy można było znaleźć w niektórych supermarketach, ale głównie mieliśmy (i nadal mamy) podziemne sklepy metalowe w mieście. Moi starsi bracia, jego przyjaciele i mój brat Pedro (oryginalny gitarzysta, z którym stworzyłem Split Heaven), dostarczali również kasety, płyty LP i CD (z własnych źródeł), które zaspokajały naszą potrzebę słuchania metalu. Co tydzień oszczędzaliśmy pieniądze dawane nam przez rodziców na jedzenie w szkole, aby w każdy weekend kupować nowe płyty CD i gry wideo. Zamiast chodzić do kościoła, zajmowaliśmy się tym całe weekendy. W ten sposób odkryliśmy Sodom, Borknagar, Helloween, Primal Fear, Grave Digger, Running Wild itp., zespoły, które były duże w Europie, ale w Meksyku undergroundowe. Natomiast zespoły typu Iron Maiden, Judas Priest i Metallica można było znaleźć w większych, lokalnych sklepach. Odbywały się metalowe koncerty reklamowane w środkach masowego przekazu, ale społeczeństwo zawsze mówiło, że ten rodzaj muzyki trąci "szatanem", wiesz, typowe bzdury, jakie słyszy się w każdej części świata. Nie obchodziło nas to i chodziliśmy na każdy gig, na który nasi rodzice dawali nam pozwolenie; a jeśli nie, to po prostu mówiliśmy im: "idziemy na imprezę z przyjaciółmi", a potem kończyliśmy jak Bart Simpson i Milhouse po koncercie Spinal Tap w Springfield (śmiech). Niestety (dla nas), większość wielkich koncertów odbywa się w Mexico City, zaś nasze miasto Querétaro nie było tak duże jak dzisiaj, więc zespoły po prostu nie przyjeżdżały tutaj występować. Poza

Foto: Split Heaven

tym, mój tata i starszy brat zmarli, gdy miałam 12 i 13 lat (odpowiednio), więc mama nie pozwoliła mi jeździć na koncerty do Mexico City ze względów bezpieczeństwa. Przegapiłem: Rush, Edguy, Helloween, Dream Theater i kilka innych. Potem (gdy sam byłem już muzykiem) miałem wielką frajdę zobaczyć: Dio, Judas Priest i Iron Maiden. Które meksykańskie zespoły uważacie za najbardziej niedocenione? Tomás Roitman: Trudno udzielić mi wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ mamy w Meksyku wiele zespołów undergroundowych, a scena rozwija się każdego dnia. Spróbuję jednak wskazać, spośród kapel old schoolowych, na Transmetal. Jeśli chcesz przekonać się, jak brzmi stuprocentowy meksykański metal, to zapoznaj się z nimi. Perfekcyjnie odzwierciedlają gniew społeczeństwa, zwłaszcza jego warstwy robotniczej. Muzycy Transmetal to świetni kolesie, lecz niezbyt rozpoznawalni, co uważam za niesprawiedliwe. Lata ich ciężkiej pracy zasługują na większe uznanie oraz rozgłos. Z nowej meksykańskiej sceny wymieniłbym Voltax oraz Jet Jaguar. Musimy kiedyś wyruszyć na wspólną trasę, gdyż wszyscy reprezentujemy czysty heavy metal walący prosto w twarz. Jesteśmy

przyjaciółmi. Łączy nas wspólna pasja do heavy metalu. Czy potrafilibyście sobie wyobrazić, jak inaczej pokierowalibyście swoją muzyczną kari erą, gdybyście mieszkali w Polsce? Jason Conde-Houston: Nigdy nie byłem w Polsce, ale bardzo chciałbym pewnego dnia u Was zagrać wraz ze Split Heaven lub ze Skelator. Tomás Roitman: Na pewno gralibyśmy każdego weekendu gdzieś w Europie, współpracowalibyśmy z agencją koncertową i pojawialibyśmy się na każdym możliwym festiwalu. Jedyne czego chcemy to szansy udowodnienia, że potrafimy dać czadu i zachwycić ludzi naszą muzyką. Wasze plany, nadzieje i marzenia na bliższą i dalszą przyszłość? Armand "Hank" Ramos: Koncentrujemy się na promocji "Electric Spell" podczas przyszłorocznych koncertów. Staramy się zabookować tak wiele show, ile się da, z nadzieją na pełną trasę. W perspektywie średniookresowej widzimy kolejny longplay Split Heaven. Nasze nadzieje sprowadzają się do europejskich oraz (po raz pierwszy w naszej historii) amerykańskich festiwali. Brzmi całkiem sensownie. Czyli kreatywne spalenie (nawiązanie do tytułu outro pt. "Immolation" z najnowszego krążka - przyp. red.) było konieczne, aby ukończyć "Electric Spell" i wreszcie rozpocząć nowy, bardziej ekscytujący okres dla Split Heaven? Armand "Hank" Ramos: Zdecydowanie tak to pierwszy raz, kiedy kończymy album outrem. Pomysł na nie był ściśle związany z kawałkiem tytułowym. W sumie, to outro naśladuje numer tytułowy na swój alternatywny sposób. Pomyśleliśmy: "to jest to, tak kończymy całość; wykonaliśmy najlepszą możliwą robotę, a teraz możemy przystąpić do otwarcia nowego rozdziału dla całego zespołu". Zobaczmy więc, co na nas czeka... Sam O'Black

Foto: Split Heaven

SPLIT HEAVEN

75


To wciąż tylko hobby Bez splendoru, fanów wchodzących na głowę i milionowych kontraktów. Hammerhead to grupa, która funkcjonuje na swoich zasadach przez lata, łącząc prozę życia z rockiem. Jej członkowie, nie młodzi już zresztą, nadal mają w sobie pasję do grania muzyki. Od końca lat 70. do dziś dobrze się przy tym bawią, choć, jak mówi rozmówca, zaskakuje ich to, że gdzieś poza rodzinnym miastem ktoś kojarzy twórczość i wyraża chęć jej wydania. High Roller Records, którzy mają pieczę nad skromnym katalogiem zespołu, właśnie wrzucili na rynek ciekawą kompilację "Destroyer". O tym wydawnictwie, ale też szeroko o procesach twórczych, inspiracjach i paru innych ciekawych tematach opowie Wam w imieniu grupy gitarzysta Buzz Elliott. HMP: Cześć! Cieszę się, że mogę zapytać o parę kwestii dotyczących Hammerhead. Na początek jednak chciałbym się dowiedzieć, czy u Was wszystko w porządku z uwagi na niepewny czas? Buzz Elliott. Cześć Adam, dziękuję za zainteresowanie się Hammerhead. Wszyscy w zespole mają się dobrze. Jedynie Brian (Hodgson) zachorował na Covid, ale na szczęście czuje się nieźle, praktycznie bez żadnych objawów. Cały okres lockdownu wykorzystaliśmy, aby powrócić do studia. Nagrywaliśmy więcej materiału do przyszłego projektu. Mamy gotową jedną stronę albumu, dwie kolejne kompozycje są prawie gotowe do nagrania w stu-

dopasować odpowiednią długość wydania winylowego, trzeba było dodać kilka innych kawałków, dlatego do miksu dodano obie strony naszego singla, a także utwór z rzadkiej kompilacji. Zespół nigdy nie był tak naprawdę zadowolony z tych nagrań i początkowo nie planował ich wydania, ale mimo to jestem pod wrażeniem sposobu, w jaki ekipa z High Roller zdołała w jakiś sposób ulepszyć produkcję dźwięku z jedynych taśm, na których mieliśmy ten materiał. Pamiętam, że kiedy dołączyłem do zespołu, dostałem je, aby z nich nauczyć się kawałków. Od kogo wyszła koncepcja na wydawnictwo

nie przypominają ich pierwszego albumu. Kompilacja zawiera wczesne demo i 7 calowy singiel z 1981 roku. Dużo i niedużo. Powiedz, dlaczego akurat taki zestaw utworów? Jak wspomniałem wcześniej, samo demo nie zawierało wystarczającej ilości materiału do ukończenia projektu. Logiczne więc wydawało się dodanie utworów z naszego jedynego singla, plus "Lochinvar" z bardzo rzadkiego albumu kompilacyjnego "It's Unheard Of". To wszystko zaproponowało High Roller Records i zgodziliśmy się na to, a ze względu na dodatkowy czas trwania dostępny na CD, zasugerowano, że niektóre inne rzadkie kawałki mogą zostać użyte jako bonus do materiału, ale tylko w wersji CD. Dostarczyłem trochę koncertowych nagrań wczesnej, trzyosobowej wersji zespołu i pozwoliliśmy High Roller wybrać to, co według nich pasowało do projektu. A co z Demo 1984, czy w planach jest ponowne wydanie tego materiału? Sesja studyjna w 1984 roku odbyła się bez mojego udziału. Nagrano dwa kawałki; "Lochinvar" i uproszczoną wersję songu od Necromandus "Don't Look Down" z wokalistą tego zespołu Billy'm Branchem. Oba te utwory pojawiły się na naszym albumie "Will to Survive".

Foto: Hammerhead

dio, a kolejne dwie wciąż wymagają trochę pracy. Generalnie to pretekstem do kontaktu jest najnowsze wydawnictwo sygnowane nazwą grupy. High Roller Records wykonał kawał dobrej roboty związanej z kompilacją "Destroyer". Jesteście zadowoleni z wyniku? Wydaje mi się, że wizualnie wygląda to całkiem imponująco. Alex von Wieding zawsze wykonuje świetną robotę, jeśli chodzi o tworzenie ekscytującej grafiki. Głównym celem projektu "Destroyer" było wydanie oryginalnych studyjnych taśm demo, które Hammerhead stworzył jako trio w latach 70. Ale, żeby

76

HAMMERHEAD

"Destroyer"? Za każdym razem, gdy rozmawiałem z High Roller Records o przyszłych projektach, te stare taśmy studyjne często pojawiały się w rozmowie. Nawet wyrażali chęć wyprodukowania albumu opartego na nich. W międzyczasie, Brian i Steve (Archer), nigdy nie chcieli, aby zostały wydane w ten sposób. Musiałem im trochę wiercić dziurę w brzuchu, aby się na to zgodzili. Wiem, że mogą brzmieć trochę prosto w porównaniu z tym, jak rzeczy się rozwijały na przestrzeni czasu, ale nagrania mają w sobie pewien urok. Wszystkie zespoły kiedyś zaczynały i jako przykład podam wczesne nagrania Black Sabbath, które w niczym

Wasze dwie studyjne płyty wydawał również High Roller Records. Dlaczego pełny debiut Hammerhead ukazał się dopiero w 2005 roku? Zasadniczo wszystko, co mamy, wyszło w złej kolejności, ponieważ nic z tego nie było właściwie zaplanowane. To, co się wydarzyło, było raczej zrządzeniem losu niż rozrysowanym projektem. Kiedy po raz pierwszy skompilowałem nasze nagrania studyjne do pilotażowej wersji "Will to Survive", nie miałem pojęcia, że doprowadzi to do tak dużej aktywności zespołu. Wyprodukowano sto płyt do sprzedania na koncercie z okazji reaktywacji, a kiedy umieściłem niektóre z nich na eBayu, wydarzenia potoczyły się szybko. Doprowadziło to do zwiększenia aktywności zespołu. Początkowo "Will to Survive" został wydany przez Sonic Age Records z Grecji na CD, a później przez High Roller Records, zaraz po pierwszym wydawnictwie z High Roller, którym bło "Headonizm". Skąd taka duża przerwa między "Headonizm" a "The Sin Eater"? Nie ma usprawiedliwienia dla tak długiej przerwy. Mogę jednak powiedzieć, że "Headonizm" składa się z utworów, które napisaliśmy lata wcześniej, produkcja była dość łatwa. Odbyliśmy kilka prób, a potem wszystko


zostało nagrane za pierwszym razem z zaledwie kilkoma poprawkami. Byliśmy w studio tylko przez dwa dni, a tydzień później wróciliśmy, aby spędzić dzień na miksowaniu tego razem z naszym producentem Guyem Forresterem z Linden Sounds. W międzyczasie zajęliśmy się opracowaniem materiału na album "The Sin Eater", co zajęło strasznie dużo czasu. W szczególności problem dotyczył utworu tytułowego i mojego kawałka "Psilocybin". Nadal nie mogę uwierzyć, że była to dziesięcioletnia przerwa. Wiem, że to banał, ale życie naprawdę przeszkadza w zabawie. Co porabialiście pomiędzy nagrywaniem albumów, dziesięć lat to spory odcinek czasu? Tony Steel, Steven Woods i ja nadal pracujemy na pełny etat, więc to zajmuje dużą część naszego życia. Musimy działać wokół kilku zmiennych, co nie jest łatwe. Odchodzący na emeryturę basista Steve spędza dużo czasu w Hiszpanii, co dodaje kolejną komplikację. Nasz powrót do koncertów był dość sporadyczny, a w zasadzie ograniczył się do kilku okazjonalnych występów. W ciągu tych kilku lat zdałem sobie sprawę, że jeżdżenie po całym kraju, aby grać własne koncerty jest bez sensu, ponieważ nie mamy wystarczającej liczby fanów. Na naszych występach pojawiało się niewiele osób, co spowodowało, że zamiast tras gramy okazjonalne koncerty w rodzinnym mieście, gdzie mamy wielu znajomych, ale też ludzi, którzy kojarzą naszą muzykę. Staramy się także występować na okazjonalnych festiwalach, kiedy tylko jest taka możliwość. Takie koncerty zawsze nam się udają i jest to dla nas szansa na zdobycie nowych fanów. Zagraliśmy na Brofest w Newcastle dwa razy i wspominam to świetnie. Te występy również pozwoliły nam faktycznie spotkać wielu zagranicznych fanów zespołu. Niektórych z tych ludzi już znałem, ale wcześniej rozmawiałem z nimi tylko przez Internet. Było to też dla zespołu niesamowite doświadczenie. Czy możesz sobie przypomnieć co było wyjątkowego w sesjach do "Headonizm"? To wszakże w końcu pierwsza duża płyta Hammerhead… To, co było dla mnie naprawdę wyjątkowe w sesji "Headonizm", to kwestia, że w końcu dostaliśmy przyzwoite nagrania studyjne wszystkich naszych starych kawałków. W tamtych czasach, bez wsparcia wytwórni płytowej, po prostu nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, aby kontynuować wynajem studia i nagrać wszystko. Wiele moich ulubionych utworów Hammerhead nigdy nie zostało zapisanych na taśmie, więc wykorzystałem pieniądze, które zarobiłem na sprzedaży wstępnej wersji "Will to Survive", aby opłacić studio do nagrania wszystkich utworów na "Headonizm". Inną rzeczą, która podobała mi się w sesi nagraniowej "Headonizm", było to, że wszyscy grali razem w jednym pomieszczeniu. Jeśli mam wybór, to wolę robić to w ten sposób. Zwykle jednak jesteśmy pod presją inżyniera, aby każdy działał osobno, co pomaga według niego osiągnąć lepszą separację instrumentów, co z kolei daje większą wyrazistość efektu końcowego. Jestem jednak gotów to poświęcić, aby zagrać całość razem w jednym pomieszczeniu. Dla mnie ważne jest, żeby muzyka miała jak najbardziej naturalne brzmienie. Kto inspirował was jako młodych chłopaków

do sięgnięcia po instrumenty czy też zain teresowanie się muzyką hard czy heavy metalową? Naszą największą inspiracją jest Black Sabbath. Brian bardzo inspirował się Paulem Kossoffem z Free i wierzę, że można to usłyszeć w jego graniu, podczas gdy ja słuchałem dużo Ritchie Blackmore'a, Rory Gallaghera i Andy Powella z Wishbone Ash. Styl, który wypracowałem przez lata, jest rodzajem wymieszania tych inspiracji. Mam też głęboką miłość do rocka progresywnego, która została ze mną przez życie. Tak samo interesuję się współczesną sceną progresywną, jak sceną vintage. Grupa Hammerhead działa od 1978 roku. Czy udało się zagrać koncerty z jakimiś "większymi" zespołami w tamtym czasie? Na początku kilkakrotnie byliśmy supportem dla Budgie, a także zespołu o nazwie Shotgun. Założył go Ken Hensley po odejściu z Uriah Heep i byli wspaniali! Dzieliliśmy scenę z mnóstwem świetnych zespołów, w tym

wać do tej sceny. Gdybyśmy próbowali być jej częścią, pisalibyśmy materiał, który byłby bardziej odpowiedni. Zasadniczo jednak zawsze pisaliśmy to, co chcieliśmy, niezależnie od stylu. Jak teraz, współcześnie, odbieracie NWO BHM… Czy jesteście dumni, mogąc być chociaż po części elementem tego wielkiego wysypu angielskiego heavy metalu? Założę się, że dziennikarz rockowy Geoff Barton nigdy nie myślał, że jego nagłówek w gazecie muzycznej Sounds w 1979 roku stanie się nazwą gatunku (śmiech). Mimo, że większość naszej muzyki, z której jesteśmy zadowoleni, nie pasuje do tej sceny to uważa się ją za jej część. No ale przyniosło nam to o wiele więcej pożytku niż szkody. Dopiero niedawno utwór "Time Will Tell" pojawił się na kolejnej świetnej kompilacji NWOBHM. Kiedy to pisałem, miałem zaledwie 19 lat i była to moja pierwsza próba zaśpiewania czegokolwiek. Do dziś numer ten jest bardzo popularny wśród słuchaczy, choć, nawiasem

Foto: Hammerhead

Diamond Head, Uriah Heep, Whitesnake, Michael Schenker Group, Graham Bonnet (Rainbow), Paul Raymond (UFO), Magnum i Status Quo. Zagraliśmy również na HRH Prog 4 w tym samym składzie co Focus, Ian Anderson, Von Hertzen Brothers, The Enid, Caravan i Curved Air, co było dla mnie bardzo ekscytujące. Najwcześniejszy okres grupy to ten pod nazwą Destroyer. Później, od 1978 do 1986 roku, pod właściwą nazwą zarejestrowaliście tylko wspomniany singiel "Time Will Tell" i taśmy demo. Czego zabrakło, by Hammerhead mógł liczyć się w peletonie tych wszys tkich przedstawicieli nurtu NWOBHM? Myślę, że wiele zespołów, które grały w późnych latach 70. i wczesnych 80., w tym my, robiło swoje niezależnie od muzycznych trendów. Kiedy pojawił się punk, nie przejmowaliśmy się tym. Zawsze tak myśleliśmy i postrzegaliśmy Hammerhead jako zespół typowo rockowy. Większość naszego materiału to bardziej styl wczesnych lat 70., niż dynamiczne dźwięki wielu popularnych zespołów NWO BHM, choć jeden z naszych singli może paso-

mówiąc, Geoff Barton ochrzanił go w swojej recenzji. Nigdy nas nie lubił, natomiast Tommy Vance przeciwnie - grał obie strony singla regularnie w swoim programie. Czy możesz zdradzić dlaczego nie powiodło się reaktywowanie grupy w 1995 roku, że już dwanaście miesięcy później Hammerhead ponownie był w stanie zawieszenia? Zespół przed 2005 rokiem tak naprawdę nie istniał przez jakieś 15 lat i nie próbowaliśmy go reaktywować. Właściwie jedynym powodem, dla którego zebraliśmy się w połowie lat 90., było nagranie kilku kawałków w studiu. W pewnym momencie Brian grał sporo koncertów solowych i tam często był proszony o granie kompozycji Hammerhead. Intencją nagrań, które zrobiliśmy w tamtym czasie, było pełnienie roli podkładów dla Briana, z których miał korzystać na żywo. Kiedy w końcu wróciliśmy do siebie lata później, użyłem niektórych z tych nagrań, aby pomóc w ukończeniu wstępnej wersji "Will To Survive". Musiałem zrobić poprawki we własnym studio, aby nadać utworom pełniejszy dźwięk i wyraz..

HAMMERHEAD

77


Dopiero po 2005 roku wasza kariera, można powiedzieć, ruszyła na dobre. Co wtedy się takiego wydarzyło, że udało się, choć parę lat później, wejść do studia i wydać debiutancki album "Headonizm"? Żadne z działań, które nastąpiły po 2005 roku, nie były zaplanowane. Wszystko było łańcuchem wydarzeń, które pojawiły się po umieszczeniu wstępnej płyty CD "Will To Survive" na eBayu. Początkowo nie mieliśmy pojęcia, że mamy międzynarodową rzeszę fanów, ale kiedy płyta była dostępna, ludzie na całym świecie zaczęli ją kupować. Są małe grupy fanów metalu na całym świecie, którzy kochają tego typu rzeczy. W ciągu około tygodnia Sonic Age Records skontaktowało się ze mną z propozycją jej wydania. Wszystko to, co zrobiliśmy od czasu powrotu, dało złudzenie, że działo się wiele i wiele. Byłbym

rami na drugą stronę. Posługuję się terminologią winylową. Nawet gdy to wszystko zrobimy, produkcja może zająć wieki. Musielibyśmy pozwolić High Roller Records, aby posłuchali wszystkiego, żeby sprawdzić, czy im się to podoba. Jeśli dostaniemy zielone światło, prace pójdą dalej. Mają wiele zespołów w swoim katalogu i ogromne zaległości z powodu opóźnień z ostatnich 18 miesięcy. Wydanie więc może nastąpić dopiero w roku 2023, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Ze względu na pandemię wszelkie koncerty zostały skutecznie ukrócone, ale czy w momencie jakieś "odwilży", jest gdzieś szansa zobaczyć na żywo Hammerhead? Nadal robimy okazjonalnie lokalne koncerty, które zawsze odnoszą sukces. Jak wspomniałem wcześniej, zdobycie miejsca w ramach festiwalu wydaje się być dla nas najlepszą

Foto: Hammerhead

jednak pierwszym, który przyznałby, że nie jesteśmy zbyt płodni w wypuszczaniu nowego materiału, a to głównie za sprawą intensywnego stylu życia, który prowadzimy poza zespołem. W idealnym świecie Hammerhead byłby naszym głównym zajęciem i moglibyśmy się na tym bardziej skoncentrować, ale rzeczywistość jest taka, że wszyscy mamy rachunki do zapłacenia i potrzebujemy solidnego dochodu, aby przetrwać. Pomimo tego, że do Hammerhead podchodzę śmiertelnie poważne, w końcu to wciąż tylko hobby… Chciałbym, żeby było inaczej, ale nie było tak i nie zanosi się, żeby to się zmieniło. Mija już ponad pięć lat od ostatniej płyty. Macie już jakieś wstępne plany, kiedy można się spodziewać następcy "The Sin Eater"? Kilka lat temu wróciliśmy do studia, aby nagrać nowy utwór koncepcyjny zatytułowany "Lords of the Sun", ale nie przygotowaliśmy się wystarczająco dobrze, aby podjąć się tego zadania i te nagrania zostały odłożone na bok. Mogę szczęśliwie powiedzieć, że druga sesja studyjna, która odbyła się w zeszłym roku podczas lockdownu, okazała się znacznie bardziej owocna. Ten długi utwór koncepcyjny będzie stanowić jedną stronę albumu, a obecnie pracujemy nad czterema krótszymi utwo-

78

HAMMERHEAD

opcją zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na kontynencie. Kiedyś pojechaliśmy by grać w Barcelonie i na Ibizie, a oba koncerty były dla nas wspaniałym przeżyciem. To jest coś, co na pewno chcielibyśmy powtórzyć. Jakbyś mógł zachęcić tych, którzy jeszcze nie zetknęli się z waszą muzyką, do sięgnięcia po któryś materiał Hammerhead? Od jakiegoś czasu chciałem zrobić kompilację, która pokazuje kilka przykładów naszej muzyki z każdego albumu. Prawdopodobnie wybrałbym utwory, które moim zdaniem są bardziej dostępne i brzmią komercyjnie. Większość naszych starych kawałków można już sprawdzić na YouTube, ale zwykle trzeba dodać pojęcie NWOBHM do nazwy Hammerhead, aby dobrze trafić, ponieważ kilka innych zespołów nazywa się tak samo. Skontaktował się ze mną fan zespołu z Boliwii i za naszą zgodą wydał kompilację na taśmie kasetowej, która w dzisiejszych czasach, według mnie, jest dość nieoczywista. Najwyraźniej kasety są tam nadal bardzo popularne. Ja sam wciąż mam setki kaset w mojej kolekcji, które zebrałem przez lata. Działacie teraz i działaliście na przełomie lat 70. i 80.. Jak, Twoim zdaniem, zmienił się heavy metal na przestrzeni tego czasu i, czy

w ogóle, albo w jakim stopniu, technologia jest pomocna w kontekście tworzenia? Zostałem fanem rocka w młodym wieku. Już w latach 70., dzięki Black Sabbath, Atomic Rooster, Led Zeppelin, Wishbone Ash, Budgie i wielu innych zespołów z tamtych czasów, takich jak wczesny Genesis, Yes, Gentle Giant, Nektar, i tak dalej. Mam bardzo szeroki gust muzyczny, szczególnie lubię wszystko, co ma celtycki klimat. Jak wspomniałem, byłem ogólnie fanem rocka z lat 70., wspaniale więc było zobaczyć zespoły na scenie pod koniec lat 70. i na początku lat 80., które odradzają się i kontynuują rozwój brzmień z poprzedniej dekady. W dzisiejszych czasach uwielbiam jak wiele nowoczesnych zespołów rockowych łączy gatunki i style ze świetnym efektem. Scena metalu progresywnego, na przykład, była bardzo ekscytująca przez ostatnie 15 lat. Pokazuje, że zespoły wciąż zastanawiają się nad tym, co można zrobić, aby wszystko było interesujące dla słuchacza, ale również dla nich samych. Hammerhead to zasadniczo oldschoolowy zespół, który z reguły robi rzeczy w staromodny sposób, zwłaszcza gdy gramy na żywo. W studiu natomiast pomogły nam nowoczesne metody nagrywania cyfrowego, dzięki czemu możemy trochę poeksperymentować z nagrywanymi dźwiękami. Jeśli miałbym wybierać, wolałbym nadal nagrywać na taśmie, tak jak kiedyś, ponieważ wolę ten dźwięk. Jednak wtedy masz znacznie mniej możliwości poprawienia czegoś, jeśli wystąpi błąd. Jako zespół, nigdy nie używaliśmy zdalnego nagrywania, o którym wiem, że jest bardzo popularne we współczesnej scenie progresywnej. Próbowałem zrozumieć tę technologię, ale nadal z nią walczę, chociaż jestem zdeterminowany, aby ją w końcu złamać. Jednym z elementów nowoczesnego zestawu, którego regularnie używam podczas procesu pisania, jest mój looper Boss RC20. Użyłem go do napisania solówki, którą gram w naszej kompozycji "The Sin Eater". Grałem sekwencję akordów dla sekcji solowej do loopera, a kiedy ta aranżacja zaczęła mi się odtwarzać w kółko, grałem przez wiele godzin, aż w końcu wymyśliłem to, czego chciałem w ustrukturyzowanej solówce. Jest to trochę zainspirowane niektórymi solówkami Ritchie'ego Blackmore'a, które kocham, z odrobiną bliskowschodnich skal, aby nadać temu atmosfery. Skoro poruszyłem temat tworzenia, chciałbym zapytać o sposób pisania utworów w Hammerhead - przykładowo, jak rodzą się wasze numery? Na początku naszej działalności to głównie Steve i Brian wymyślali wszystko, a ja po prostu dodawałem fragmenty, które według mnie nadawały atrakcyjności kawałkom. Chociaż wcześniej sam napisałem kilka, to teraz głównie Steve i ja piszemy większość materiału. Steve przychodzi do mnie z tekstami i pomysłami na dany utwór, a następnie od tego punktu staram się rozwinąć go dalej, często dodając nowe części do oryginalnego pomysłu Steve'a. Zwykle robię surowe demo podstawowego utworu w moim domowym studio, abyśmy mogli zapoznać pozostałych muzyków z pomysłem, po czym spotykamy się w małej sali prób, aby, grając z większą głośnością, zobaczyć, jak brzmi oraz czy aranżacja działa. W tym momencie nasze pomysły są zwykle poprawiane i zmieniane tam, gdzie jest to konieczne. Kiedy wszyscy jesteś-


my zadowoleni z aranżacji, przechodzimy do następnego utworu stosując ten sam proces co poprzednio. Gdy tylko nabierzemy pewności, że wszystko jest gotowe, rezerwujemy trochę czasu w studiu nagraniowym, prowadzonym przez Guya Forrestera. Zwykle jest to około dwóch dni, dzięki czemu możemy mieć nadzieję, że nagramy kawałki do punktu, w którym można zacząć ich miksowanie. Po tygodniu wracamy, aby wszystko zmiksować. Pracuje się nam o wiele lepiej ze świeżą głową, kiedy słuchamy tego, co zrobiliśmy. Guy zawsze pomaga nam na tym etapie, by spróbować uzyskać jak najlepszą produkcję, oraz żeby wszystko brzmiało dobrze. W ciągu poprzednich lat popełniliśmy kilka błędów podczas tego etapu procesu. Jeśli coś przegapisz i znajdzie się to w końcowym miksie, to staje się frustrujące i irytujące. Najlepszą rzeczą jest wypróbowanie nowych utworów na żywo, ponieważ daje to szansę zobaczenia, co działa, a co nie, ale oczywiście jest to możliwe tylko wtedy, gdy zdarzy ci się zagrać kilka koncertów tuż przed nagraniem studyjnym. Niestety, nie zawsze jest to możliwe. Nasz najnowszy współtowarzysz, a zarazem główny wokalista Steve Woods aktualnie wnosi niektóre teksty do nowego materiału i wspólnie staramy się też wypracować dobrą linię melodyczną dla wokalu. Niektóre z ad-libów Steve'a w studio dodały kilka ekscytujących momentów w materiale, nad którym obecnie pracujemy. Wspaniale, że może w ten sposób przyczynić się do tego materiału, podczas gdy wkład Tony'ego w schematy perkusji dla każdego nowego tworu jest absolutnie niezbędny. Piosenki nie współgrają ze sobą, dopóki

Tony nie zrobi dobrej struktury i jestem pewien, że tak samo jest w wielu innych zespołach. Czasami wiem, czego chcę od perkusji, więc staram się wytłumaczyć Tony'emu, co jest w moim umyśle, ale najczęściej to on sugeruje, co najlepiej sprawdzi się w utworze. Ostatni przychodzi Brian i pomaga dokończyć numer, dodając tylko to, co jest konieczne. Zawsze był dobrym muzykiem ze słodkim tonem, więc czasami wystarczyło dodać kilka fragmentów tu i tam, aby było dzieło kompletne. Natomiast, kiedy gramy na żywo, Brian jest w chuj głośny! I nadal jest istotnym elementem naszego ogólnego brzmienia jako zespołu. Życzę więc, żeby powstawało teraz jak najwięcej kawałków! Miło było spędzić tę krótką chwilę z Tobą. Teraz, na zakończenie oddaję głos dla Ciebie - dla czytelników Heavy Metal Pages oraz fanów dobrego metalu w Polsce…! Dziękuję za poświęcenie czasu na skontaktowanie się i umożliwienie mi odpowiedzi na pytania. Zrobiłem co w mojej mocy, aby udzielić szczerych odpowiedzi w imieniu reszty zespołu. Nadal zdumiewa mnie, że nasza muzyka sięga tak daleko i gdyby kiedykolwiek nadarzyła się okazja, chcielibyśmy kiedyś przyjechać i zagrać w Polsce. Jestem wielkim fanem polskiego zespołu Riverside i chodzę na ich koncerty, ilekroć tu koncertują. Nie stajemy się coraz młodsi, więc realnie patrząc, dni Hammerhead mogą być policzone. Spokojnie jednak, nie planujemy jeszcze przestać grać i nadal będziemy tworzyć własną markę pasjonującej muzyki rockowej tak długo, jak

to możliwe. Bardzo lubimy granie na żywo, co jest istotną częścią całego procesu. Potrzebujemy po prostu odpowiedniego miejsca na koncert, które zwykle oznacza jakiś festiwal. Jesteśmy przekonani, że najnowszy skład Hammerhead ze Stevem Woodsem na wokalu, Tonym Steelem na perkusji wraz ze mną i dwoma członkami założycielami, Steve'em Archerem i Brianem Hodgsonem, to najsilniejsza wersja zespołu od lat. Zapewniam też, że dajemy znacznie większe show niż poprzednie wcielenia grupy. Mam nadzieję, że kiedyś zagramy dla Was! Dzięki i życzę dużo zdrowia! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


Dumni z tego, co osiągnęliśmy Zespół Excalibur istniał parę dobrych lat, ale zostawił po sobie stanowczo zbyt mało wydawnictw. Bardzo dobra EP "Bitter End", której najnowsze, oficjalne wznowienie było pretekstem do tej rozmowy, oraz niezły, trochę zmieniony stylistycznie album "One Strange Night". Nie spodziewałem się, że uda się uzyskać odpowiedzi od wszystkich muzyków, którzy mieli wkład w proces nagrań na małej płycie grupy. Wyszedł z tego powodu bardzo ciekawy wywiad, po którym łatwiej będzie spojrzeć na pewne wydarzenia podczas kariery Excalibur. Chłopaki wcale nie wyglądają na załamanych, że to wszystko się skończyło - raczej racjonalnie podchodzą do teraźniejszości, a o swojej twórczości wypowiadają się pozytywnie. To, mam wrażenie, był dla nich niesamowity czas. Sprawdźcie sami, czego dowiedziałem się od Paula Solynskyja, Paula McBride'a, Martina Hawthorna i Micka Dodsona. HMP: Dzień dobry Panowie! Jak się miewacie w tych zwariowanych czasach? Paul "Soldier" Solynskyj: Cześć wam! To są zdecydowanie szalone czasy. Jestem bezpieczny, jak to tylko możliwe i robię wszystko, co w mojej mocy, w okolicznościach, w jakich się znajdujemy. Paul McBride: Cześć! Czuję się dobrze. Robię to, co większość ludzi - jestem ostrożny. Martin Hawthorn: Cześć! Tak, to są naprawdę zwariowane czasy. Świat jest teraz dziwnym miejscem. Kwestionuję to, co się dzieję i nie zgadzam się z tym szaleństwem powodo-

Straszne, nie? (śmiech) My już poszliśmy naprzód. Mick Dodson: Większość chłopaków jest zajęta innymi rzeczami, więc nie sądzę, żebyśmy się razem zebrali w najbliższym czasie. Tak pomyślałem, że skoro wyszła bardzo dobrze przygotowana reedycja Waszego EP "The Bitter End", to może to pchnie zespół do jakichś pomysłów czy planów na nowe nagrania? Paul "Soldier" Solynskyj: Po albumie "One Strange Night" byliśmy zajęci pisaniem i pró-

Foto: Excalibur

wanym przez establishmenty na całym świecie. Ale to jest temat na inną rozmowę. Mick Dodson: Cześć! Bardzo mi miło, że mogę zabrać Wam chwilę i zapytać o parę kwestii… Tak dla porządku chciałem od razu poruszyć temat statusu. Czy Excalibur jest nadal zawieszony, czy jednak możemy spodziewać się w jakiejś niedalekiej przyszłości działań pod tym szyl dem? Paul "Soldier" Solynskyj: Najpierw chciałbym podziękować za zainteresowanie się Excaliburem. Odpowiadając na twoje pytanie, to zdecydowanie jesteśmy w stanie zawieszenia. Zespół nie jest razem. Excalibur był dawno temu. W zasadzie to w zeszłym wieku.

80

EXCALIBUR

bowaniem nowych kawałków na następny krążek. Mieliśmy już napisane osiem utworów i zagraliśmy cztery lub pięć z nich na żywo, by je przetestować. Reakcja publiczności była świetna, co dodało nam pewności siebie. Zyskaliśmy jako kompozytorzy i wierzę, że to były dobre kawałki. Paul McBride: Pomysły już były. W tamtym czasie mieliśmy już sporo zrobionego materiału na taki album. Większość kompozycji została napisana, trzeba było je tylko nagrać. Mieliśmy już okładkę i tytuł. Martin Hawthorn: Może jesteśmy zajętymi ludźmi, ale rozmawiałem już o pomysłach na nowe utwory. Pretekstem do wywiadu naturalnie jest

wspomniana przeze mnie mała płytka. Chociaż teraz to już nie taka mała - to ponad godzina muzyki. Jednak umieściliście dwa razy ten sam materiał. Chciałbym zapytać, skąd pojawiła się taka koncepcja takiej formy wydawnictwa? Paul "Soldier" Solynskyj: Kiedy skontaktowało się z nami No Remorse Records to tylko pytali się o możliwość ponownego wydania oryginalnej wersji wraz z bonusowymi kawałkami. Poza zespołem, tylko kilku przyjaciół wiedziało o "Excalibur Mix". Kiedy więc wspomnieliśmy o tym No Remorse byli podekscytowani i stwierdzili, że powinniśmy wypuścić obie. Zawsze chcieliśmy, żeby "Excalibur Mix" usłyszało szersze grono osób. Tak się stało i jest też po raz pierwszy dostępne na CD. Dwie wersje miksu to dlatego, że ciężko się było zdecydować, który lepszy? (śmiech) Paul "Soldier" Solynskyj: (śmiech) To jest dziwaczny pomysł, ale nie, decyzja nie była trudna do podjęcia. Wypuściliśmy dwie wersje, bo nie byliśmy zadowoleni z tego, co stało się z oryginalnym wydaniem z 1985 roku. Nasza ówczesna wytwórnia, Conquest, zremiksowała album, nie mówiąc nam o tym. Po raz pierwszy usłyszeliśmy, co zrobili, kiedy otrzymaliśmy tłoczenia testowe. Pozbawili go całej produkcji. Z tego co pamiętam, mieliśmy w zespole różne opinie na temat tego, co zrobiła wytwórnia. Większość z nas była zszokowana i zła. W tym czasie byliśmy jeszcze bardzo młodzi i mieliśmy bardzo małe doświadczenie w branży muzycznej, więc nie mieliśmy w sobie tyle siły, aby zażądać od wytwórni, aby wydali nasz miks. Niechętnie zgodziliśmy się z tym, co zrobili. Na szczęście mieliśmy kopie kasetowe z naszego "Excalibur Mix" przed wysłaniem pierwotnych taśm do wytwórni. Do reedycji użyliśmy niektórych z nich. Myślę, że wyniki są imponujące. Do masteringu reedycji wykorzystaliśmy Barta Gabriela, który wykonał fantastyczną robotę. To niesamowite, co w dzisiejszych czasach można zrobić z nowoczesną technologią audio. Teraz fani mogą zdecydować, którą wersję preferują. Od razu byliście zdecydowani na No Remorse Records czy pojawiały się jakieś wytwórnie, które chciały się tym zająć? Paul "Soldier" Solynskyj: Szczerze mówiąc, żadna inna wytwórnia nie wykazała takiego zainteresowania jak Chris z No Remorse. Od kilku lat rozmawialiśmy z Chrisem na temat ukończenia tego wydania. Po raz pierwszy skontaktował się ze mną w 2014 roku w sprawie możliwego ruchu w tą stronę. Poświęcałem czas na pracę w trasie, jako gitarowy technik, więc nie miałem luźnej chwili, aby poświęcić temu pełną uwagę. Również inne osoby zaangażowane w przygotowanie wydania były zajęte. Ale Chris był nieustępliwy (śmiech). Nadal utrzymywał kontakt, delikatnie nas popychając. Kiedy wydarzył się Covid i zamknął świat, w końcu mieliśmy dobry moment, aby skoncentrować się na reedycji. Jak powiedział Chris, "teraz nie mamy wymówek". (śmiech) Jesteśmy zadowoleni z wyniku. No Remorse wykonali fantastyczną robotę. Przygotowanie takiej reedycji to pewnie masa wspomnień. Były łzy wzruszenia? Paul "Soldier" Solynskyj: Łzy wzruszenia? (śmiech) Łez nie było, ale było za to sporo dobrych wspomnień, kiedy masz do dyspozy-


cji stare gazety i artykuły. Patrzę teraz wstecz i czasami nie mogę uwierzyć, że nagrywaliśmy album gdy mieliśmy około 17-18 lat. A wytwórnia zostawiła nas, abyśmy sami wyprodukowali. Założyliśmy zespół w szkole, a niektóre utwory z "The Bitter End" zostały napisane, gdy mieliśmy czternaście lat. To dziwne uczucie wiedzieć, że ludziom nadal podobają się te kawałki. Martin Hawthorn: Tak, wiele wspomnień. Patrząc wstecz, byliśmy tacy młodzi, prosto ze szkoły i liczył się tylko zespół. Nie mieliśmy pracy. Pamiętam, że robiliśmy próby w piwnicy domu rodziców "Soldiera". Graliśmy głośno i nikt nie narzekał (śmiech). Cieszyliśmy się tym, co robimy i nie zastanawialiśmy się, jak to będzie wyglądać jakieś trzydzieści pięć lat później. Patrząc teraz na to wszystko myślę, że jesteśmy zadowoleni z tego, co udało nam się osiągnąć. Zawsze chcieliśmy więcej, ale bez dużych wytwórni pompujących pieniądze, musieliśmy jak najlepiej wykorzystać to, co mieliśmy. Tata Paula przywiózł dla zespołu furgonetkę na koncerty. Nadaliśmy jej nawet nazwę - "The Great White". Spędziliśmy wiele nocy w trasie, śpiąc na sprzęcie z tyłu tej furgonetki, ponieważ nie mieliśmy budżetu na hotele. Byliśmy tak młodzi, kiedy nagrywaliśmy "The Bitter End". Nigdy nie wyobrażałem sobie, że przez te wszystkie lata nasz zespół zostanie nazwany "kultowym klasykiem" i zdobędzie dobre recenzje. Jeśli pamiętacie ten czas, kiedy nagrywaliście "The Bitter End", to może da radę przybliżyć proces rejestracji tego ważnego dla Was materiału, jakieś anegdoty czy sytuacje? Paul "Soldier" Solynskyj: Mutt Lange stał się jednym z największych producentów na świecie mniej więcej w czasie, gdy nagraliśmy "The Bitter End". Sprawił, że Def Leppard stał się zespołem sprzedającym wiele milionów egzemplarzy, a w tym czasie wiele grup, w tym Excalibur, było pod jego wpływem. Musieliśmy sami wyprodukować album, więc posłuchaliśmy tego, co Mutt robił w swoich produkcjach i dodaliśmy własne pomysły do naszych nagrań, ale niestety daliśmy się ponieść pogłosowi. (śmiech) Udało nam się to naprawić przy ponownym wydaniu z oprogramowaniem audio. Martin Hawthorn: Podczas nagrywania mia-

Foto: Excalibur

łem problem z gitarą basową, którego nie można było od razu rozwiązać. A w studiu czas to pieniądz, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na żadne opóźnienia. Skończyło się na tym, że używałem gitary basowej zespołu Black Lace, który nagrywał w tym samym studiu. W tym czasie mieli hity z tandetnymi popowymi piosenkami, jak "Agadoo", jeśli ktoś to pamięta. Zawsze uważałem, że ich nagrania są proste i brzmiały tak, jakby zostały nagrane szybko. Muszę jednak powiedzieć, że ich gitara basowa była jedną z najlepszych, jakich używałem. Więc może tandetne popowe piosenki nie były tak proste, jak myślałem. (śmiech) Wytwórnia w jakiś sposób sugerowała Wam co ma się znaleźć na krążku czy dostaliście wolną rękę podczas procesu twórczego na EP? Paul "Soldier" Solynskyj: Mieliśmy wolną rękę na całej linii. Nasza wytwórnia Conquest pozwalał nam robić Foto: Excalibur wszystko, co chcemy. Mogliśmy wybrać studio, które chcieliśmy i nagrywać utwory tak, jak chcieliśmy. Nie było budżetu na producenta, więc wytwórnia pozostawiła produkcję zespołowi. Patrząc wstecz, zaskakujące jest to, że dali nam taką odpowiedzialność. Byliśmy młodzi i niedoświadczeni w temacie, ale mieliśmy dużo pomysłów i przygotowaliśmy się z jak największym wyprzedzeniem. Pod koniec wytwórni nie spodobało się to, co zrobiliśmy. Jak powiedziałem wcześniej, zremiksowali album bez informowania nas o tym. Conquest byli bardziej wytwórnią z punkową postawą niż wytwórnią rockową, co zdecydowanie odbija się na surowości ich miksu. Nasza wersja była bardziej dopracowana i zawierała więcej szczegółów produkcyjnych. Z kolei ich remiks powstał w pośpiechu. Słychać, że zostawili wokale prowadzące i inne sprawy, które nigdy nie powinny być uwidocznione. Martin Hawthorn: Mieliśmy szczęście pra-

cować z naprawdę dobrym inżynierem, Neilem Fergusonem. Został później członkiem Chumbawamby, która miała światowy hit dzięki piosence "Tubthumping". Myślę, że wiele osób pozna tę piosenkę, gdy ją usłyszy. W czasie, gdy nagrywaliśmy album, Neil pracował głównie z indie rockowymi i popowymi zespołami. Myślę, że czas z ciężkim zespołem rockowym był dla niego czymś zupełnie innym. Spotkaliśmy się już z Neilem przy naszym demo "Back Before Dawn", więc się znaliśmy. Łatwo się z nim współpracowało i siadał z nami nad pomysłami, które mieliśmy i nad tym, co chcieliśmy usłyszeć. Chciałbym sięgnąć do zamierzchłej przeszłości Excalibur. Pamiętacie od czego to wszystko się zaczęło? Paul McBride: Zespół wystartował jako projekt, kiedy byliśmy na przedostatnim roku w szkole. Excalibur nie był oryginalną nazwą. Wtedy nie graliśmy koncertu pod tą nazwą ale mieliśmy nazywać się Wild Panther. To była gówniana nazwa! (śmiech) Nawet nie wiem, skąd wziął się ten pomysł. Excalibur pojawił się, gdy piliśmy drinki w barze. Wiem, byliśmy dość młodzi i nie wpuszczano nas do barów. Ale w tamtych czasach można było dość łatwo dostać się w takie miejsca, a że wyglądaliśmy na trochę starszych... W tym barze był automat do gier z nazwą Excalibur. Wydawało się, że użycie tej nazwy dla zespołu będzie właściwe. Początkowo byliśmy w czterech i słuchaliśmy wielu różnych stylów muzycznych, aby wypracować własne brzmienie. Nasz główny gitarzysta "Soldier", który był i jest absolutnym geniuszem i dobrym muzykiem właściwie wciągnął resztę zespołu w rzeczy, o których nie słyszeliśmy. Znaliśmy wszystkie popularne i ugruntowane zespoły. Słuchaliśmy między innymi Iron Maiden i Def Leppard, ale on zaczął wprowadzać nas do tych nieznanych, o których jeszcze nie było głośno, takich jak Metallica. Oczywiście teraz są wielcy, ale wtedy niewiele osób o nich

EXCALIBUR

81


słyszało. Od tego momentu zaczęliśmy wypracowywać własny styl. Martin Hawthorn: Wszyscy byliśmy jeszcze w szkole. Mieliśmy około czternastu lat. Słyszałem, że Paul jest wokalistą i wiedziałem, że "Soldier" jest gitarzystą, więc zebraliśmy się wszyscy, znaleźliśmy perkusistę i się zaczęło. Zaczęliśmy grać w klubach młodzieżowych i na imprezach. Potem, gdy nasza pewność siebie wzrosła, zaatakowaliśmy kluby i bary, mimo, że nie byliśmy w odpowiednim wieku, aby tam przebywać (śmiech). Kilka razy wróciliśmy późno z koncertów, a następnego dnia musieliśmy iść do szkoły. Nazwa zespołu nawiązuje oczywiście do legendarnego miecza, który miał być wieczny. Patrząc na obecną sytuację, to logo i nagrania przetrwały, ale Wy po wydaniu albumu w 1990 roku, zdecydowaliście na zawieszenie grupy. Z czego wynikała ta decyzja? Paul "Soldier" Solynskyj: Myślę, że to się zaczęło, gdy Paul zdecydował się odejść w 1991 roku. Były też inne powody, które odegrały rolę w zakończeniu działalności zespołu. Przesłuchaliśmy kilku wokalistów, ale to nigdy nie zadziałało. Spędziliśmy prawie rok na szukaniu, ale nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by pasował do zespołu. Wtedy Geoff Livermore, gitarzysta basowy z albumu "One

Strange Night", również odszedł. Innym powodem było to, że na początku lat 90. widzieliśmy oznaki drastycznych zmian sceny muzycznej. Ludzie szukali czegoś innego. Popularna muzyka i zespoły bardzo szybko wychodziły z mody. Z tego powodu, myślę, zdaliśmy sobie sprawę, że doszliśmy z Excalibur tak daleko, jak tylko mogliśmy. Postanowiliśmy to zakończyć. Nie zniknęliśmy po cichu, jak na Excalibur przystało (śmiech). Zagraliśmy cztery pożegnalne koncerty w Wielkiej Brytanii w 1992 roku w składzie z albumu "One Strange Night". Paul McBride i Geoff Livermore wrócili na koncerty i czuliśmy, że zakończyliśmy działalność w odpowiedni sposób. Paul McBride: Z mojego punktu widzenia to z pewnością udało się nam przetrwać. Uwielbiałem grać w Excalibur. Żałuję odejścia, ale nie miało to nic wspólnego z zespołem. Odszedłem z innych powodów. Z perspektywy czasu jesteście zadowoleni z materiałów, jakie mogliście nagrać podczas Waszej krótkiej kariery? Paul "Soldier" Solynskyj: Tak, jestem dumny z tego, co osiągnęliśmy. Po drodze pojawiły się problemy z wytwórniami, ale zawsze wiedzieliśmy, czego chcemy jako zespół i jak ma to wszystko brzmieć. Wkładaliśmy wiele wysiłku

w to, aby nasze utwory były jak najlepszej jakości. I myślę, że możesz to usłyszeć, z naszych taśm demo i wydawnictw. Z każdym kolejnym byliśmy coraz lepsi i otrzymywaliśmy ciągle pozytywny oddźwięk. Recenzje i reakcje na album "One Strange Night" sprawiły, że poczuliśmy, że musimy robić to dobrze. Zastanawialiśmy się, o ile więcej moglibyśmy zrobić z poparciem dużej wytwórni. Martin Hawthorn: "The Bitter End" był zapisem procesu naszej muzycznej edukacji. To był pierwszy raz, kiedy nagrywaliśmy dla wytwórni. Zawsze mogło być lepiej, ale mieliśmy mały budżet. Nagranie, które naprawdę lubię, to EP "Hot For Love". To sesja, którą nagraliśmy dla BBC Radio "Friday Rock Show" i wydaliśmy ją jako mały album. Wyprodukował ją perkusista Mott The Hoople, Dale Griffin. Pracował naprawdę szybko i sądzę, że to był najlepszy dźwięk, jaki kiedykolwiek mieliśmy, kiedy byłem w zespole. To niesamowite, że wszystkie cztery kawałki zostały nagrane i zmiksowane w kilka godzin. Mick Dodson: Jestem bardzo zadowolony z nagrań, które zrobiliśmy w czasie, gdy byłem w zespole, a zwłaszcza z naszych doświadczeń związanych z rejestracją sesji dla BBC Radio "Friday Rock Show" w 1986 roku. To była dla mnie prawdziwa nauka. Byliście częścią ważnego nurtu NWOB HM. To był wielki zastrzyk energii dla zespołów z Wysp. Czuliście, że rodzi się coś wielkiego i ważnego? Paul "Soldier" Solynskyj: Byliśmy po prostu szczęśliwi, że możemy grać w zespole. Mieliśmy 16-18 lat i uczyliśmy się grania razem. Zdecydowanie nie sądziliśmy, że mamy coś specjalnego. Wtedy nie zdajesz sobie sprawy, czy rodzi się coś wielkiego lub ważnego. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas postrzegał siebie jako część NWOBHM. Wiele lat później zaczęliśmy być określani jako zespół NWOB HM i rozumiem, jak ludzie w dzisiejszych czasach mogą to tak postrzegać. Wpłynęły na nas niektóre z głównych zespołów z tego nurtu, ale jeśli spojrzysz uważnie w przeszłość, to ta epoka dobiegła końca, zanim "The Bitter End" został wydany w 1985 roku. Mick Dodson: Powiedziałbym, że tak. Czułem, jakby dla zespołu rodziło się coś wyjątkowego. Mieliśmy pewne wpływy takich zespołów jak Def Leppard, Iron Maiden i Saxon, ale myślę, że ruch NWOBHM zaczął zanikać, zanim zaczęliśmy być rozpoznawalni. Zostaliśmy złapani w tym okresie pomiędzy NWO BHM a pojawieniem się amerykańskich zespołów hardrockowych.

Foto: Excalibur

82

EXCALIBUR

Myślicie, że dziś taki nurt miałby szansę przetrwania? Paul "Soldier" Solynskyj: Tak. Myślę, że mógłby przetrwać. Obecnie pracuję jako techniczny i przez lata miałem szczęście być na wielu koncertach w Polsce. Na jednej trasie współpracowałem ze Skid Row, kiedy byli w trasie z Saxonem. Dla mnie, czas w Polsce był jak powrót do czasów NWOBHM w Wielkiej Brytanii. Byłem zaskoczony młodą publicznością i ilością dżinsowych kurtek z naszywkami. Niektórzy z fanów prawdopodobnie jeszcze nie urodzili się, gdy te zespoły po raz pierwszy pojawiły się na scenie. To coś, czego nie widziałem od wielu lat, a koncertowałem w wielu miejscach. Polska publiczność kocha swój rock i metal. Pracowałem dla Ugly Kid Joe, kiedy grali na polskim ówczesnym Przy-


stanku Woodstock. Fani tam zgromadzeni byli tak oddani. Niesamowite show. Mick Dodson: Myślę, że ten nurt miałby też dziś swój wkład w muzykę, ale nie wiem na jakim poziomie. Może tak naprawdę nigdy nie odszedł, ponieważ scena rockowa podzieliła się na wiele podgatunków. Ludzie nadal kochają metal, ale nie ma już jednego dominującego stylu. Za każdym razem jakość muzyki zawsze odgrywa największą rolę. Graliście w okresie, kiedy razem z Wami debiutowało sporo grup jakie stały się rozpoznawalne i zyskały dużą popularność. Jak sądzicie, co spowodowało, że dziś szeroko nie wymienia się Excalibur razem z Saxon, Raven czy Diamond Head? Paul "Soldier" Solynskyj: Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Prawdopodobnie z wielu powodów, ale przypuszczam, że jedną z głównych przyczyn było wsparcie finansowe. W latach 80. i wczesnych 90. mieliśmy nadzieję, że podpiszemy kontrakt z dużą wytwórnią. Gdyby tak się stało, mielibyśmy wsparcie, by posunąć swoją karierę do przodu. Dzięki takiemu obrotowi spraw zyskujesz większe uznanie. Nie mieliśmy takiej sytuacji. Podobnie jak inne zespoły, wykonaliśmy całą ciężką pracę, aby się wyróżnić. Mieliśmy sporo publiki na naszych koncertach, otrzymywaliśmy fantastyczne recenzje i relacje prasowe, ale z jakiegoś powodu wytwórnie nie chciały o tym wiedzieć. Wiem, że nie byliśmy sami, ale zostaliśmy odrzuceni przez każdą wytwórnię, zarówno dużą, jak i małą, czasami więcej niż raz. (śmiech) Mieliśmy okazję zrobić kilka taśm demo dla dużej wytwórni, ale ostatecznie nic nam nie zaoferowali. Mick Dodson: To nie jest tak, że nie próbowaliśmy. Wkładaliśmy i wkładamy w zespół dużo wysiłku. Nie osiągnęliśmy tego samego poziomu sukcesu, co zespoły, o których wspomniałeś, a to odegrało dużą rolę w byciu rozpoznawanym. W tytułowym utworze z EP poruszana jest kwestia Trzeciej Wojny Światowej. Mocno baliście się wtedy takiej perspektywy? Paul McBride: Nie baliśmy się Trzeciej Wojny Światowej, ale w czasie, gdy pisaliśmy tę kompozycję, było wiele napięć politycznych. Przypuszczam, że w skrajnej sytuacji zawsze było możliwe, że jakiś idiota zrobi coś głupiego. Ten scenariusz był regularnie omawiany w wiadomościach i programach telewizyjnych. Zimna Wojna, Żelazna Kurtyna i mur berliński nadal istniały. Wschód i Zachód były podzielone i podejrzliwe wobec siebie. Myślę, że niektóre rzeczy się nie zmieniają. (śmiech) Utwór był odzwierciedleniem tego, jaki był wtedy świat. Czerpaliście inspiracje w sumie z wszys tkiego dookoła z naciskiem na życie, miłość czy fantasy. Łatwiej pisać o tym co jest w zasięgu ręki czy to raczej ukłon dla fanów, by czyli się takimi samymi ludźmi jak Wy? Paul McBride: Napisałem prawie wszystkie teksty do Excalibur. Lubię pisać utwory, które nie są o mnie. Po prostu biorę jakieś wydarzenia i piszę o nich. Jak w kawałku "Carole Ann" z "One Strange Night". Ten kawałek nie jest o mnie, ale jest to sytuacja, która przytrafia się większości ludzi w ich życiu, więc będą fani, którzy zrozumieją sentyment zawarty w tej piosence. Niektóre kompozycje potrzebują opowieści, bo bez niej nie wywier-

ają większego wpływu. Wtedy bardziej sięgam po tematy fantasy lub fikcję. Po prostu piszę, co czuję i nie myślę o tym, jak odbiorą to słuchacze. Kiedy nad tym pracuję to nie myślę, jaki będzie oddźwięk, co o tym ludzie będą sądzić. To i tak jest poza moją kontrolą. Co działo się z Wami przez ten szmat czasu - zajmowaliście się muzyką po zawieszeniu grupy czy życie napisało zdecydowanie odmienny scenariusz? Martin Hawthorn: Po odejściu z Excalibur dołączyłem do zespołu Loud. Podpisaliśmy umowę z China Records i współpracowaliśmy z Jazem Colemanem z Killing Joke, któ-

tonia, Paradise Lost i z Philem Campbellem. Kilka razy odwiedziłem Polskę z tymi zespołami, byłem w klubach Stodola i Proxima w Warszawie. Tak więc aktualnie spędzam czas za sceną, a nie na scenie. Mick Dodson: Przez 15 lat po moim udziale w Excaliburze byłem związany z muzyką na żywo, ale na niższym poziomie. Potem założyłem rodzinę. Panowie - pora powoli kończyć. Na koniec proszę o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages i zwolenników heavy metalu w Polsce… Paul "Soldier" Solynskyj: Dziękuję wszyst-

Foto: Excalibur

ry był współproducentem naszego debiutanckiego albumu. Występowaliśmy i graliśmy koncerty z wieloma zespołami, w tym Killing Joke, Jane's Addiction i Andy Taylor (Duran Duran). Po odejściu z Loud około 1991 roku miałem kilka innych zespołów, jak PADD i Hardware. Hardware zawarł umowę z pewną niemiecką wytwórnią i w 1996 roku wydał EP zatytułowaną "Race, Religion and Hate". Paul "Soldier" był w tym zespole gitarzystą. Paul McBride: Po Excalibur śpiewałem w kilku lokalnych zespołach, potem, wiele lat temu, przeniosłem się na Teneryfę robiąc coś zupełnie innego. Jestem dumny z tego, co zrobiłem z zespołem, ale czas mija i wszystko się zmienia. Paul "Soldier" Solynskyj: Od momentu zakończenia działalności Excalibur, pozostałem w przemyśle muzycznym. Około 1992/93 Geoff Livermore, były basista Excalibur, poprosił mnie, żebym nagrał gitary na demo jego zespołu Hybrid. To był bardziej thrash metalowy zespół. Potem około 1994 roku Martin założył zespół o nazwie Hardware i poprosił mnie o dołączenie do niego. Nagraliśmy demo i wydaliśmy EP, a także odbyliśmy tournee po Wielkiej Brytanii i Europie. Po zakończeniu działalności Hardware w 1997 roku zacząłem pracować, jako techniczny odpowiedzialny za gitary w różnych zespołach. Moja pierwsza trasa jako technika odbyła się z amerykańskim zespołem Pist.On, gdy wspierali Marilyna Mansona podczas europejskiej trasy "Antichrist Superstar". Od tego czasu współpracowałem z wieloma zespołami, w tym Skid Row, Ugly Kid Joe, Sisters of Mercy, Kata-

kim czytelnikom za podtrzymywanie muzyki przy życiu i wspieranie wszystkich zespołów bez względu na to, kim są. Paul McBride: Wspaniale jest widzieć to nowe zainteresowanie zespołem. Nie było to coś, czego się spodziewałem. Dzięki za wsparcie. Martin Hawthorn: Dziękuję wszystkim metalowcom! Trzymajcie się! Mick Dodson: Niech żyje Rock & Roll! (napisane poprawna polszczyzną - przyp. red.) Życzę zdrowia i mam nadzieję, że wkrótce jednak o Excalibur usłyszmy garść pozyty wnych wieści. Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

EXCALIBUR

83


Twój najlepszy koszmar i najgorszy sen Muzyka greckiego Serpent Lord zrobi z wami wiele rzeczy. Jak powiedział nam Konstantinos Sotirelis, basista nieoczywistego, mieszającego blackową estetykę z heavy metalem, dotknie waszej duszy i wyzwoli od wszystkich żądz. Pomijając jednak rytualne podejście, nawet najmniej uduchowiona osoba przyzna, że "Apocrypha" ma szansę na tytuł płyty roku (choć to ostatnia szansa - swoją premierę będzie mieć 17 grudnia 2021). Co się stanie, gdy umiejętnie połączy się Candlemass, Toxik i Mercyful Fate? Nie wiem, czy otworzą się bramy piekieł, ale na pewno powstanie piekielnie dobry album. O specyficznym klimacie, od tekstów, po wizerunek sceniczny, najlepszym okultystycznym filmie wszech czasów i najlepszych wspomnieniach z trasy, które nie pochodzą ze wspólnego gigu z innymi greckimi gigantami, Rotting Christ, a… polskiej miejscowości, przeczytacie w zapisie naszej rozmowy. HMP: W czasach, gdy heavy metal świętuje swój wielki powrót, niewiele jest zespołów, które grają coś świeżego i interesującego. Mieszanie różnych podgatunków z klasycznym heavy jest świetnym sposobem, by to osiągnąć, a wy jesteście tego idealnym przykładem. Jestem w stanie wyłapać inspirację Candlemass (wasz poprzedni album był bardziej w stylu Mercyful/Kinga Diamonda), więc zastanawiam się dlaczego zdecydowaliście się założyć zespół heavy, a nie właśnie doom/thrash/death metalowy? Konstantinos Sotirelis: Nie jestem pewny, czy doświadczamy wielkiego powrotu heavy metalu, ale dzięki za słowa uznania! Od na-

binacją, by wyrazić moje uczucia i filozoficzne poglądy na tematy, które poruszamy w naszych tekstach. Wydaje mi się, że łączenie tych podgatunków jest bardzo kontrowersyjne, bo fani z obu stron, ale szczególnie blacku, są bardzo zażarci i chcą, by ich muzyka była jak najczystsza i prawdziwa. Gdy próbujesz więc dorzucić do nich coś innego, fani zazwyczaj nie reagują zbyt dobrze. Na szczęście nigdy nie spotkaliśmy się z żadnymi złymi reakcjami i ludzie zdają się doceniać nasze starania. A co spowodowało otwarcie nowego rozdziału w historii Serpent Lord, mroczniej-

zyko i jednocześnie coś tym faktem przekazać. Swoją drogą, jeśli uważnie przysłuchasz się naszej pierwszej płycie, "Towards the Damned", też usłyszysz wiele ekstremalnych i mrocznych elementów. Dobrym przykładem na ich obecność w naszej muzyce jest "Evvuio Oitovo Iman". Tak samo "Seed of Divine". Tak więc, po nagraniu "Towards the Damned", od razu zaczęliśmy pisać nowy materiał i chcieliśmy pójść jeszcze dalej, eksplorować mroczniejsze ścieżki. Wiedzieliśmy, że chcemy napisać teksty mówiące o życiu i śmierci, więc nasza praca przy komponowaniu musiała być o wiele dojrzalsza. I wierzę, że o to właśnie chodzi w "Apocrypha". Jeszcze przed tą płytą miałem w głowie pomysł na blackowy "Horned God". Klimat, estetyka, teksty, wszystko stało się dość ekstremalne. Głos Mariosa przypomina mi Josha Christiana i materiał, który nagrał z Toxik (to słychać na przykład w "Evil Source". Czy był on inspiracją, jeśli chodzi o wokal? No i King Diamond, ale to wydaje się bardziej oczywiste. Nie sądzę, że kiedykolwiek słuchał Toxik… ale masz naprawdę sporo racji. Mają wiele wspólnego i wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy! Toxik to świetna kapela, potrafili łączyć ze sobą tak wiele rzeczy. I tak, King Diamond wydaje się oczywisty, ale znów, Marios nie jest wielkim fanem Króla (wstydź się, Marios!). Jego największe inspiracje to Johan Längquist, Rob Halford i Matt Barlow, ale najważniejszy jest Eric Adams z Manowar. Moim zdaniem, sporo czerpie od Tima Aymara z Control Denied, nawet jeśli głos Mariosa jest czystszy. A co wasz pierwszy wokalista, Giorgos, myśli o umiejętnościach Mariosa? Nadal pomaga komponować partie wokalu? Właściwie to nawet się przyjaźnią, Giorgos uważa Mariosa za znakomitego wokalistę. Ale nie, niestety Giorgos nie jest już częścią zespołu, nawet jeśli wciąż pozostaje świetnym przyjacielem, prawdziwym piratem, jak zwykłem mu powtarzać żeby go powkurzać i zawsze biorę pod uwagę jego zdanie o naszych kawałkach. Partie wokalu zazwyczaj komponuję ja lub George (Terzitanos, nasz gitarzysta). Napisaliśmy prawie każdą z nich.

Foto: Serpent Lord

szego pierwszego albumu utrzymujemy, że nie jesteśmy zwyczajnym zespołem heavy metalowym. W naszej muzyce słychać wiele różnych wpływów i wierzymy, że miksujemy ze sobą różne podgatunki. Myślę, że jesteśmy zespołem heavy metalowym z black metalową estetyką. Tak więc, odpowiadając na twoje pytanie, o niczym właściwie nie zadecydowaliśmy. To przyszło naturalnie. Zawsze byłem fanem melodyjnych partii i czystych wokali, ale jednocześnie także ostrzejszych, agresywnych i w atmosferze blacku. Wiele zaczerpnęliśmy z gatunków, o których wspomniałaś, ale jakoś tak wyszło, że to heavy i black jest najlepszą kom-

84

SERPENT LORD

szego, idącego właśnie w stronę deathu/ blacku? To cover Death, który nagraliście, tak was zmienił? Wydaje mi się, że ten cover Death był sposobem na zamanifestowanie naszym fanom, że następny rozdział będzie mroczniejszy. To był trudny wybór, uwielbiamy Death tak bardzo, że nie wiedzieliśmy, który kawałek wziąć na warsztat. Użycie w nim czystego wokalu brzmiało interesująco w połączeniu z tą muzyką, ale też było dość podchwytliwe. Wiesz, jak potrafią zareagować niektórzy nadgorliwi fani metalu. Mogli pokochać tę wersję, albo ją znienawidzić, ale byliśmy gotowi podjąć to ry-

W nowym składzie, w którym nagraliście "Apocrypha", nie został wymieniony żaden perkusista. Poprzedni, Vaggelis Karafotis, odszedł z zespołu w 2020 i zastanawiam się, co się stało? Dokładnie to. Nic szczególnie dramatycznego, po prosu postanowił skupić się na swoim drugim projekcie, Oceandvst. Nadal jest częścią rodziny Serpent Lord i mieliśmy sporo szczęścia mogąc z nim współpracować. Mamy wiele dobrych, wspólnych wspomnień z tras i nagrywek. Właściwie Vaggelis nigdy nie był "pełnoprawnym" członkiem zespołu, nawet, jeśli był częścią wszystkiego, co robiliśmy w tamtym okresie. Czy nagrywając nowy album używaliście automatu perkusyjnego, czy zatrudniliście muzyków sesyjnych? Widziałam, że poszukujecie perkusisty. Perkusja na nowej płycie brzmi perfekcyjnie (na przykład w blastach w "Divine Plane"), więc jeśli to nie automat, to ktoś gra jak on! Mogę ci przysiąc, że nigdy nie użyjemy auto-


matu! Jesteśmy fanami prawdziwych nagrań, prawdziwych instrumentów, więc tak też musimy postępować. Zatrudniliśmy sesyjnego perkusistę, naszego dobrego znajomego, który gra w Kin Beneath Chorus i Inhuman Rage. Nash Makridis to jeden z najlepszych bębniarzy, jakich widziałem i odwalił kawał niesamowitej roboty na "Apocrypha". Naprawdę oddał ducha naszego zespołu, dodając też swój własny styl gry, więc nasza muzyka stała się bardziej agresywna i thrashowa. Myślę, że najlepiej poradził sobie na "Divine Plane" i "Hail to Nothingness". Nawet nam się nie sniło, że takie partie perkusji będą tak dobrze współbrzmiały z takimi riffami. Skoro już mówimy o "Divine Plane", jak udało wam się zdobyć byłego wokalistę Iced Earth, który zaśpiewał gościnnie w tym kawałku i dlaczego wybraliście do tej współpracy akurat jego? Cóż, Stu Block to jeden z moich ulubionych wokalistów. Śledziłem jego działalność od czasów Into Eternity i bardzo się cieszę, że do nich wrócił, to świetny zespół. Skontaktowałem się z nim i trochę pogadaliśmy. Przesłuchał kawałek, spodobał mu się i zgodził się być jego częścią. Czuję się zaszczycony jego obecnością na tej płycie. To prawdziwa inspiracja, wspaniały wokalista i performer, a jako że miałem okazję zobaczyć, jak występuje i śpiewa na żywo, muszę powiedzieć, że to jeden z najlepszych głosów na świecie. Dlaczego go wybraliśmy… Cóż, tak, jak powiedziałem, jestem wielkim fanem jego i jego twórczości z Into Eternity, ale oczywiście bardzo lubię też Iced Earth. Wydawał mi się oczywistym wyborem. Najcięższym elementem tego wszystkiego był wybór piosenki, którą miał zaśpiewać. Zastanawialiśmy się między "Hail to Nothingness" i "Divine Plane". W końcu zdecydowaliśmy się na tą drugą, bo wydawało nam się, że jego skala głosu i sposób śpiewania najlepiej pasują do tego kawałka. Jestem podekscytowany jego udziałem na tej płycie i mam nadzieję, że będę miał okazję współpracować z wieloma innymi, świetnymi artystami w przyszłości. Wydaje mi się, że moim największym marzeniem jest zaangażowanie Matta Barlowa i DiGiorgio, ale zobaczymy, co się wydarzy. Naprawdę doceniam wasze upodobanie do półtonów i skal harmonicznych/frygijskich dominantowych (wow, co się dzieje w "Cursed Roots"!), bo pomagają stworzyć odpowiednią atmosferę. Skoro o niej mowa, zastanawiam się, co przychodzi pierwsze, muzyka czy teksty? Oba aspekty są mroczne i okultystyczne. W Serpent Lord nie ma jakiejś specyficznej

formuły. Czasem piszę tekst jako pierwszy, czasem jest na odwrót. Jeszcze innym razem mam i teksty i muzykę, i decyduję, który tekst najlepiej pasuje do którego kawałka. Nie mamy określonej metody działania, ale mogę cię zapewnić, że teksty są dla nas równie ważne co muzyka. Mam na myśli to, że też muszą kreować odpowiednią atmosferę, wyrażać nasze emocje, myśli i filozofię. Musimy mieć odpowiednie brzmienie i tematykę, by osiągnąć cel, którym jest przeniesienie słuchacza w najbardziej apokryficzne miejsce w jego sercu. Chcemy, by słuchacz odnalazł swoją ścieżkę, w której zaakceptuje swoją okultystyczną stronę, swoje nieodpowiednie myśli. Chcemy, by poprzez Rytuał, jakim jest nasza muzyka, odnalazł sposób na zaspokojenie swoich żądz, swojego pragnienia triumfu, chwały i mocy. Serpent Lord to nie tylko zespół. To twój najlepszy koszmar i najgorszy sen. Rzeczywis-

mogę powiedzieć kiedy ani jak. Istnieje tak wiele starożytnych cywilizacji, plemion i religii do odkrycia, że będziemy musieli podejść do tego bardzo ostrożnie i skrupulatnie. Kiedy zaczęło się twoje zainteresowanie okultyzmem? Były konkretne książki, filmy, a może osoby, które spotkałeś, które wpłynęły na to, że głębiej wszedłeś w tę tematykę? Nie jestem do końca pewny. Wydaje mi się, że zawsze byłem zainteresowany takimi tematami. Wszystkim, co miało związek z religią, metafizyką i Bogiem. Pochodzę z ortodoksyjnej, chrześcijańskiej rodziny, więc zawsze interesowało mnie poszukiwanie Boga, prawdy i tego typu rzeczy. Na szczęście nigdy nie odczuwałem żadnej presji, ale wiem trochę rzeczy o chrześcijaństwie. Z wieloma się nie zgadzam, ale ten dysonans czułem już od naj-

Foto: Serpent Lord

tość, której pragniesz. I chcąc, by tak właśnie było, musimy bardzo uważnie pisać nasze teksty i muzykę. Musi wychodzić z naszych serc i umysłów. Musi przemawiać do twojej duszy i poprzez nią. To nasza filozofia. Nie musisz się z tym zgadzać. Po prostu chcemy podzielić się nią z tobą i usłyszeć, jaka jest twoja. Chcemy zmuszać ludzi do myślenia. I headbangingu, oczywiście. I chwalić naszego Pana i Zbawiciela. Szatana. Albo Jezusa Chrystusa. Albo jedzenie. Tak, to musi być jedzenie. W każdym razie, nasza muzyka i teksty są mroczne i okultystyczne, tak jak stwierdziłaś, ale nie robimy tego pod publiczkę. To szczere, wychodzi prosto z naszych serc i tak też chcemy to robić, tak długo, jak będzie czyste i autentyczne. Wracając do frygijskiego, napisaliście kiedyś kawałek w tym języku. Zastanawiam się czy planujecie jeszcze raz użyć jakiegoś starożytnego języka w celu dopełnienia waszych artystycznych wizji? Tak i nie. To znaczy, już za pierwszym razem trudno było to zrobić. Musieliśmy zagłębić się w temat, przeczytać sporo rzeczy, poszukać tu i tam. To było coś naprawdę ekscytującego. Myśleliśmy nad tym, by zrobić coś w tym stylu jeszcze raz, ale to musi przyjść naturalnie. Wierzę, że kiedyś to powtórzymy, ale nie

młodszych lat. Zawsze pytałem o śmierć, dobro i zło, więc zacząłem poszukiwać odpowiedzi i rozmawiać z wieloma osobami. Nie jestem pewny w co wierzyć i nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Jedyna rzecz, której jestem pewny to ja sam. Myślę, że to jest właśnie powód, dla którego piszę tyle o okultyzmie, zdradzie, poszukiwaniu Boga i Diabła, wolnej woli, miłości i nienawiści. Kiedy wciągnąłem się w metal, zacząłem słuchać Iced Earth, Mercyful Fate, Candlemass i wszystkich tych mrocznych zespołów. Wydaje mi się, że to "Burnt Offerings" naprawdę mnie zainspirowało i ukształtowało mój sposób pisania tekstów i muzyki. Oczywiście, muszę też wspomnieć wpływ In Solitude. Prawdziwa legenda. Sposób, w jaki wyrażają swoje przemyślenia na temat zła, okultyzmu, o boże. Są niesamowici. Chciałbym, żeby wrócili na scenę. Rzecz jasna jest też kilka filmów, które sprawiły, że chciałem więcej, więcej i jeszcze więcej. Najlepszy film, jaki powstał? "The Omen". Został nakręcony w 1976 i nadal przeraża. Jest tak mroczny. Arcydzieło. Widziałem "Omen" jakieś siedem lat temu, gdy miałem 18 lat. Wiedziałem, że Damien z Iced Earth mocno wzorował się na tym filmie, więc musiałem go obejrzeć. Jeśli go nie oglądaliście, po prostu to zróbcie. Wtedy zrozumiecie, dlaczego Schaffer postanowił napisać kawałek o

SERPENT LORD

85


tym mrocznym skurwysynie. Czy są jakieś okultystyczne motywy, któtych nigdy nie powiążesz ze swoją muzyką, albo o których nigdy nie napiszesz? Na przykład dlatego, że uważasz je za niebezpieczne albo nieodpowiednie. Nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek z czegoś zrezygnowali dlatego, że może być niebezpieczne. Nie wierzę, że jestem w stanie przywołać jakiekolwiek demony, ale jeśli tak, mam nadzieję, że pomogą mi napisać najlepszy, kurewsko mroczny kawałek. Albo sprawią, że będę bogaty. Potem mogą wracać z powrotem do piekła. Ale, tak, nie zrobiłbym niczego, co uważam za niedopowiednie. Nie chcę nikogo prowokować bez przyczyny. Nie zrozum mnie źle, naprawdę lubię prowokować. Ale musi być powód. Nie jestem rozpuszczonym gówniarzem, który chce się buntować przeciwko rodzicom, władzy czy kościołowi. Szanuję prawie wszystko i wszystkich (podkreślam, prawie) i wymagam tego samego od innych. Jeśli się z czymś nie zgadzam, to powiem o tym głośno i każdy będzie mógł to skrytykować, ale zawsze z szacunkiem. Jeśli

to Nothingness" jest jeszcze bardzo głębokie. I mroczne. Wyraża dokładnie to, co jest w tytule. Wszyscy poświęcamy się nicości, fałszywym bożkom i mistrzom, żeby nas ocalili. Chwała Sorgeligowi, który natchnął mnie, by napisać ten numer! Każdy kawałek jest silny, ale mój faworyt to "Divine Plane". Zainspirował go serial "Lucifer" i jedne zajęcia na moich studiach poświęcone wolnej woli. Opowiada więc o zdradzie, wolnej woli, wielkim boskim planie i tym, ile w nim było zła, a w końcu o tym, jak ludzie przyjmują do świadomości kim są naprawdę. Tak jak Lucyfer powiedział w tym serialu, jedyna rzecz, na której naprawdę mu zależało, to być zaakceptowanym przez swojego ojca, Boga. Ta piosenka jest dla mnie bardzo osobista, ale myślę, że każdy może się z nią utożsamić. Każdy, kto chce być akceptowany taki, jaki jest, kto został zdradzony przez osobę, której ufał, zadał sobie w pewnym momencie życia pytanie, czy tak się po prostu stało, czy to przeznaczenie decyduje o naszym losie. Dlatego też wybrałem "Divine Plane" jako ostatni singiel, zanim wydaliśmy "Apocrypha". Myślę, że to główne przesłanie tej płyty.

Foto: Serpent Lord

ktoś tego nie zrobi, pozna moją najgorszą stronę. Jeśli mam być z tobą szczery, nie wiem, co byłoby na tyle niestosowne, ale nigdy nie spaliłbym kościoła, Biblii, Koranu, ani nic z tych rzeczy. Wydaje mi się to dziecinne i głupie. Trzeba być bardziej dojrzałym. Jeśli się z czymś nie zgadzasz, po prostu to wyraź. Wszystko pozostałe to zwyczajna szopka i nie jestem fanem takiego postępowania. Który kawałek na "Apocrypha", ma, twoim zdaniem, najmocniejszy przekaz? Naprawdę trudno powiedzieć. Każdy ma do przekazania coś wyjątkowego. Na przykład "Covenant" i "The Final Horseman" są ze sobą połączone. Pierwszy opowiada o kimś, kto odprawia rytuał poświęcony miłości i sile. Drugi - o człowieku, który odprawił ten rytuał, zabił ukochaną osobę, czuje się samotny, moc, która w nim tkwi zmienia się w zło i nienawiść, aż staje się Ostatnim Jeźdźcem, zrodzonym z popiołów jego miłości, gotowym, by siać śmierć. Uważam te kawałki za bardzo romantyczne. Z drugiej strony, "Hail

86

SERPENT LORD

A dlaczego "Hail to Nothingness" zostało wybrane na pierwszy singiel? Też reprezentuje przesłanie albumu? Wierzę, że "Hail to Nothingness" to jedna z najmroczniejszych piosenek, jakie napisałem. Opowiada o nihilizmie, fałszywych bożkach, spędzaniu życia na poświęcaniu się nicości. To reprezentuje moją muzykę i filozofię. Więc, w pewnym sensie tak, odzwierciedla całość płyty. To był klimatyczny, thrashowy kawałek. Drugi singiel, "Cursed Roots", jest więc bardziej progresywną heavy metalową kompozycją, również z klimatem. Ostatni, wspomniany już "Divine Plane", ma black metalową estetykę i chwytliwy refren, to właśnie w nim śpiewa Stu. Wierzę więc, że każdy z nich jest na swój sposób reprezentatywny, bo są tak różne. Myślę, że każdy kawałek ma swoją własną tożsamość i jednocześnie jest częścią czegoś większego, w tym przypadku jest to "Apocrypha". Postrzegasz koncerty jako rytuały. Niektó-

rzy powiedzieliby, że przypominają przed stawienia teatralne. Co, dla ciebie, kom ponowanie i granie muzyki ma wspólnego z rytuałami i magią? Nie chodzi mi o to, co widać na scenie, ale bardziej duchowość. To świetne pytanie! Wydaje mi się, że to, co mają ze sobą wspólnego, to fakt, że w obu przypadkach musisz być skoncentrowany na tym, co robisz i naprawdę się temu poświęcać. Musisz być obecny tu i teraz, w odpowiednim momencie, nic więcej. Gdy komponujesz lub grasz, czujesz się wolny, czujesz jak twoja dusza staje się wyzwolona i ocalona. Tak samo jest z rytuałami. Wypełniasz rytuał, by stać się ocalonym. I o to dla mnie chodzi w muzyce. Zespół jest rytuałem. Muzyka Serpent Lord to mój rytuał i staram się poprzez niego wyzwolić. A kto pomaga wam z prezencją sceniczną, scenografią, kostiumami, rekwizytami? To zawsze wasze pomysły, czy macie od tego ludzi? To głównie pomysły zespołu. Jeśli chodzi o dekoracje na scenie i to, jak wyglądamy, najwięcej proponujemy George i ja, ale na nadchodzących koncertach zrealizujemy kilka pomysłów naszego managera. Na szczęście jesteśmy po tej samej stronie i dokładnie wiemy, czego chcemy w kwestii naszych występów na żywo. Gdyby Serpent Lord stowrzył swój własny rytuał, na czym by on polegał i jaki efekt wywoływał? Prawdopodobnie złożylibyśmy w ofierze dwudziestoletnią dziewicę, kozę albo gyros (to tradycyjna grecka potrawa, musisz jej spróbować!). Nie no, żartuję. Właściwie mamy coś w rodzaju własnego rytuału. Nazywamy to chrztem. Użyliśmy fragmentu z Ewangelii św. Marka, 16:16: "Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony". Wtedy mówimy: "Przygotujcie się na chrzest przy straszliwych dźwiękach Serpent. Jesteście gotowi, by zostać Potępionymi?". To jest nasz rytuał. Musisz przejść "chrzest", by zrozumieć filozofię naszych kawałków i stać się częścią naszego kleru. Jak możesz to zrobić? Uważnie słuchając naszej muzyki i pozwalając jej dotknąć twojej duszy. Efekt jest prosty. Odkupienie i uwolnienie od czarnych myśli, pragnień i żądz. Oto sposób na zbawienie! To dość iroczniczne, że pochodzicie z Tesaloniki, miasta powiązanego z chrześcijańst wem, na przykład świętym Piotrem. Czy historia miejsca, w którym mieszkacie również was inspiruje przy pisaniu muzyki? Właściwie to święty Dymitr jest oficjalnym świętym patronem miasta. I odpowiedź brzmi tak, czasami. To znaczy, nie piszemy tekstów skupiających się na jego historycznych czy religijnych stronach, przynajmniej na razie. Właściwie, żeby być dokładniejszym, to napisaliśmy, ale nie mieliście okazji tego jeszcze przesłuchać. Wiesz, Grecja jest powiązana z chrześcijaństwem, moi rodzice też, więc pochodzi stąd sporo moich inspiracji. Napisałem kawałek o Hekate i starożytnej mitologii, "Ambassador of the New Age". Więc tak, czujemy się zainspirowani naszym pochodzeniem, choć nie wprost. Z Grecji pochodzą świetne zespoły metalowe. Co myślicie o lokalnej scenie z dzisiejszej perspektywy?


Nie chcę brzmieć jakoś pesymistycznie, ale nie wydaje mi się, by w Grecji istniała lokalna scena metalowa. Tak, jest tu dużo świetnych zespołów, ale nie tworzą one sceny. Myślę, że jesteśmy zbyt porozrzucani i brakuje współpracy pomiędzy nami, od zespołów, po właścicieli klubów i magazyny. Osiem czy dziewięć lat temu, w naszym mieście było mnóstwo koncertów. Teraz nie ma niczego. Z drugiej strony, ze względu na to, jak ciężko jest osiągnąć sukces we własnym mieście, mnóstwo dobrych zespołów ciężko pracuje na to, by zostać docenionym. Myślę, że to jest powód, dla którego każda kapela próbuje przede wszystkim przebić się w Europie. Jednym z czołowych reprezentantów greckiego metalu jest Rotting Christ, z którymi zdarzyło wam się dzielić scenę. Jak to wspominacie, co o nich myślicie? Co za zespół! Grają zabójcze koncerty, pełne energii i pasji. Są też wspaniałymi ludźmi. Sakis i Themis Tolis byli w stosunku do nas bardzo przyjacielscy. Dobrze nam się gadało i mają świetne poczucie humoru. Themis próbował wkurzać Sakisa, a Sakis próbował drażnić Themisa. Pamiętam, jacy byliśmy podekscytowani tym koncertem, a kilka dni przed nim Marios miał wypadek. Byliśmy w szoku i myśleliśmy nad odwołaniem występu. Później stwierdziliśmy, że zagramy, ale z innym wokalistą. Zagraliśmy z nim dwie próby, ale ostatecznie wystąpił z nami Marios. Naprawdę mu zależało, żeby być częścią tego koncertu, był w końcu bardzo ważny. Kulał i wszedł na scenę o lasce, ale udało mu się i poszło mu wspaniale! Współpraca z wytwórnią From the Vaults musiała być dla was przełomowa. Czy faktycznie wam pomogli? W jakich aspektach? Jesteśmy bardzo szczęśliwi mogąc współpracować z tak świetną wytwórnią. From The Vaults i Target Group tworzą naprawdę utalentowani ludzie i czujemy się zaszczyceni mogąc z nimi współpracować. Wytwórnia zagwarantowała nam miejsce na heavy metalowej mapie, każdego dnia okazują nam swoje wsparcie i motywują do działania. Świetnie poradzili sobie z promocją naszych singli i wierzymy, że podobnie będzie z albumem. Jak wspominacie waszą pierwszą europejską

Foto: Serpent Lord

trasę po wydaniu "Towards the Damned"? Jakie jest twoje najjaśniejsze wspomnienie? Ta trasa to najlepsze, co mi się w życiu przydarzyło. To był nasz pierwszy raz, więc na początku było bardzo ciężko, nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, ale na szczęście mieliśmy Stellę, naszą poprzednią managerkę, która dużo nam pomogła. Składa się na to wiele dobrych wspomnień, ale muszę wyróżnić dzień, w którym graliśmy w Polsce, w Krośnie! Miejsce było wspaniałe, zaopatrzenie również, a publiczność - nie z tej ziemi! Byli nawet fani czekający przed wejściem tylko po to, by zdobyć autograf na plakacie naszego zespołu. Myśleliśmy, że nikt nie będzie wiedział, czym jest Serpent Lord, tymczasem polscy fani doskonale znali naszą muzykę i prosili nas, by grać więcej i więcej. Pamiętam, że gdy skończyliśmy seta, domagali się jeszcze jednego kawałka, skończyliśmy go, oni znów zaczęli krzyczeć, a my nie mieliśmy już nic do zagrania! Później, gdy Necronomicon skończyli swój set, właściciel klubu jeszcze raz zaprosił nas na scenę. Wydaje mi się, że to moje najlepsze wspomnienie z tej trasy i bardzo chciałbym jeszcze raz odwiedzić Polskę. W jednym z wywiadów stwierdziliście, że chcielibyście współpracować z polskim zespołem, Behemothem. Dlaczego akurat oni?

Swoją drogą, śledzicie polską, naprawdę silną black/death metalową scenę? Oczywiście! Polska scena jest wyjątkowa, a zespoły bardzo ekstremalne i mroczne. Behemoth, Batushka, Mgła, Decapitated, Hate, Vader i Blaze of Perdition to moi faworyci. Do współpracy wybrałbym Behemotha lub Batushkę, bo wydaje mi się, że mamy ze sobą dużo wspólnego. Klimat, element rytuałów, teatralność. Oczywiście nie jesteśmy zespołem black metalowym, ale Behemoth mocno wpłynął na naszą muzykę i styl. Nergal to jeden z najbardziej utalentowanych muzyków metalowych, a sposób, w jaki podchodzi do muzyki jest magiczny. Jestem wielkim fanem jego zespołu, szczególnie po "Demigod". Ich muzyka jest jednocześnie tak ekstremalna i melodyjna! A poza nimi, jeśli mielibyście wybrać jeden, może do trzech zespołów, które pasują do waszej estetyki w perspektywie wspólnego nagrania płyty, kto by to był? To jest jednocześnie bardzo proste i bardzo trudne pytanie. Jest mnóstwo zespołów, z którymi chciałbym coś nagrać, ale prawdopodobnie wybrałbym In Solitude. To jeden z moich ulubionych zespołów i są jednym z powodów, dzięki którym istnieje Serpent Lord. Prawdopodobnie rozważałbym też Iced Earth, Behemoth, Rotting Christ, Portrait, Trial lub kogoś w tym stylu, ale zbyt ciężko jest mi zadecydować. Bardzo dziękuję ci za poświęcony czas. Ostatnie słowa dla polskich fanów (którzy czekają na was nie tylko w Krośnie)? Wielkie dzięki za wywiad, naprawdę to doceniamy! Co do polskich fanów: przygotujcie swoje dusze i bądźcie gotowi na chrzest przy straszliwych dźwiękach Serpent. "Apocrypha" się zbliża. Polsko, wrócimy! Jesteście gotowi na potępienie? Iga Gromska

Foto: Giannis Antonicu

SERPENT LORD

87


nie zaleczy. Myślami i modlitwą jestem z rodziną Mike'a i jego znajomymi z zespołu.

Miejsce metalu zawsze było w undergrundzie Jag Panzer, Iced Earth i Judas Priest na jednej płycie? To jest możliwe i nie chodzi wcale o zaginiony mixtape, składankę po reedycji czy wydanie specjalne. To autorski album "Thee Indomitable Spirit" grupy ScreamKing, która, wykorzystując fakt, że w pandemicznej rzeczywistości muzycy chcąc-niechcąc mają dużo wolnego czasu, zaangażowała do współpracy masę zdolnych, liczących się w metalowym światku muzyków. Przede wszystkim to jednak ich własny materiał pełen interesujących postaci - jest Kaligula, morderczyni Lizzy Borden, a nawet japońska kunoichi. O uniwersum zespołu opowiedział wokalista Joe Lawson. HMP: Metal bardzo dobrze się łączy z tekstami inspirowanymi historią. Iron Maiden ma swojego Aleksandra Wielkiego, Scream King wziął na warsztat Kaligulę. Co sprawiło, że postanowiliście poświęcić mu kawałek? Był równie brutalny, co wasza muzyka, to fakt, ale czy są jakieś osobiste powody, dla których go wybrałeś? Joe Lawson: Cóż, trafiłem na poświęcony mu dokument na History Channel i właśnie to zainspirowało mnie, by napisać o nim piosenkę. Poczułem, że był tak brutalnym przywódcą i ważną częścią hisrorii, że powinniśmy zrobić z

tórymi zdarzyło wam się dzielić scenę. Z kim najlepiej wam się współpracowało? Myślę, że okres przestoju, jaki przeżywało wielu muzyków podczas covidowych lockdownów zadziałał na naszą korzyść. Udało nam się skontaktować z większością osób, z którymi chcieliśmy współpracować i coś wspólnie zaplanować, mimo że, mówiąc szczerze, zazwyczaj są przecież bardzo zajęci i najczęściej nie mają czasu na pracę w studio. Niektórzy z nich są naszymi przyjaciółmi, a kilku udało nam się zdobyć fartem - szczęśliwie się do nich dodzwoniliśmy i nie mieli jeszcze napię-

Foto: Scream King

tego tematu coś naprawdę epickiego. Jestem zadowolony z tego, co nam wyszło. Tak samo, jak z wideoklipu - bardzo podoba mi się efekt końcowy.

tego grafiku. Wszyscy są prawdziwymi profesjonalistami i łatwo się z nimi pracuje. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, co wnieśli do naszych utworów i tym samym całości płyty.

Sam numer ma wspaniałą solówkę, którą napisał wirtuoz gitary, Rusty Cooley z Outworld i Austrian Death Machine. Jak doszło do waszej współpracy, przyjaźniliście się? Tak, jesteśmy przyjaciółmi. Rafael i ja bardzo podziwiamy i doceniamy jego ogromny talent i czuliśmy się zaczyceni mogąc z nim pracować przy tym kawałku.

Miałeś okazję grać wspólnie z Metal Church, a na waszej płycie pojawia się Ronny Munroe. Wspaniały Mike Howe niestety nie tak dawno odszedł. Jaka była twoja reakcja? Było mi bardzo przykro, gdy usłyszałem o śmierci Mike'a Howe'a, był znakomitym wokalistą i uwielbiam wszystko, co zrobił z Metal Church. Największym szokiem było dla mnie jednak to, że popełnił samobójstwo. Straciłem w ten sposób kolegę z zespołu i bliskiego przyjaciela i był to prawdziwy emocjonalny rollercoaster, pełen pytań bez odpowiedzi, pozostawiający ranę, która nigdy się

Na płycie pojawiło się dużo gości: muzyków z wielu dużych, liczących się zespołów, jak Jag Panzer, Iced Earth, Judas Priest czy Alcatrazz. Jak udało wam się zaangażować tylu wspaniałych artystów? Wiem, że z niek-

88

SCREAMKING

Bardzo trudno dziś o dobrego metalowego wokalistę, a u was pełno jest wyoskich krzyków, inspirowanych Halfordem i Kingiem Diamondem! Mam rację w kwestii twoich inspiracji? Kto jest twoim ulubionym wokalistą? Czy kiedykolwiek uczyłeś się śpiewu? Zgadza się, Halford, Dickinson, Dio i King Diamond to moje główne wokalne inspiracje. Miałem nauczyciela śpiewu w latach 90. w Chicago, który był śpiewakiem operowym, a później pracował z Robertem Masonem z Warrant i Lynch Mob. Nie potrafię wybrać jednego ulubionego wokalisty, to naprawdę trudne pytanie. Mogę wymienić kilku, w losowej kolejności są to: Ronny Munroe, James Rivera, Tim Owens, John Arch, Harry Conklin, Sean Peck, Bruce Dickinson, Ronnie James Dio, Rob Halford, King Diamond. Stwierdziłeś, że "Thee Indomitable Spirit" to najbardziej wyczekiwany album Scream King. Co jest w nim tak wyjątkowego? Oczywiście, są na nim zabójcze kawałki i bardzo dobra produkcja, ale dlaczego jest ważny dla ciebie, osobiście i co sprawia, że jest lepszy od "Tyranny of the Sea", który też zebrał dobre recenzje? Czuję, że reprezentuje nas, podążających w stronę tego, co jest stuprocentowo nasze, co sprawia, że wszystko inne odchodzi w niepamięć. To nasza trzecia płyta i czuję, że dojrzaliśmy muzycznie, tworząc własne, wyjątkowe brzmienie i podmiotowość. Ten album jest odbiciem naszego rozwoju. Dziękuję za miłe słowa. Zainspirowały was klasyczne heavy metalowe kapele jak Priest, ale też thrashowe, jak Overkill i Testament, co da się usłyszeć na płycie, na przykład surowych riffach "Legacy of Honor". Właściwie ScreamKing jest miksem pomiędzy tymi dwoma gatunkami, a cięższy zdaje się dominować na nowej płycie. Jaki jest wasz sposób na ich łączenie? Jakie dostrzegasz podobieństwa między thrashem i heavy? Mówiąc szczerze, zupełnie o tym nie myślimy. Wychodzi nam to całkowicie naturalnie, wiesz, o czym mówię. Czerpanie z różnej stylistyki i inspiracji to coś, czym ScreamKing był od zawsze. Uwielbiamy klasyczny metal, ale oczywiście mamy też thrashową stronę. Myślę, że w przyszłości usłyszysz nas w jeszcze bardziej thrashowym wydaniu. Co myślisz o współczesnej scenie metalowej? Wydaje ci się zbyt powtarzalna, czy zmierza właśnie w dobrym kierunku oldschoolowego sposobu komponowania i brzmienia? Myślę, że miejsce prawdziwej sceny metalowej zawsze było w undergroundzie, a największe znaczenie mają w niej wzajemnie wspierający się fani. Dla wielu z nas jest to jedyna rodzina, jaką mamy. Dziś stoimy przed wieloma nowymi wyznaniami w tych zmieniających się czasach, ale czuję, że metal zawsze będzie w nich obecny, gotowy, by ewoluować. Wszyscy dorastaliśmy z old-schoolem więc to zawsze będzie część tego, czym jest ScreamKing. Na płycie znalazła się też piosenka o kunoichi, kobiecie-ninja. Konwecja, w której w metalu czerpie się z japońskiej kultury jest


znana od lat 80. Postanowiłeś wypróbować ją, żeby się sprawdzić, dla zabawy, miałeś dobrą historię do opowiedzenia czy z innych powodów? I nie jest to też typowy, heavy metalowy kawałek, ma cięższe riffy i neoklasyczne solo w stylu Malmsteena. Czy tak według ciebie brzmi idealny soundtrack dla walczącej kunoichi? Tak, kunoichi to żeński odpowiednik ninja. Utwór opowiada historię młodej dziewczyny, której rodzina zostaje zabita, więc zostaje zabrana i wychowana przez ninja, żeby móc zemścić się na tych, którzy się tego dopuścili. Napisałem wiele kawałków bazujących na historii japońskich wojowników. To dla mnie bardzo pasjonujący temat i zawsze cieszy mnie pisanie muzyki w tym duchu. Wydaje mi się, że kierunek, który obrała ta piosenka i solo, które nagrał Rafael wyszły świetnie, jeśli chodzi o dynamikę. Czuję, że pozwoliło to odpowiednio uchwycić emocje obecne w tej historii. Foto: Scream King

Jest też kawałek "Lady Bathory", mocno w stylu Kinga Diamonda z nieoczywistymi czystymi partiami, to kolejny po Venom i Bathory metalowy tribute poświęcony hrabinie Bathory? Nie, to nie jest nawiązanie do Venom, ten kawałek opowiada o notorycznej morderczyni Lizzy Borden. Z tego, co wiem, to jedyna poświęcona jej kompozycja. Napisał ją Rafael, który jest też autorem tekstu.

naszą stronę internetową: www.screamkingofficial.com, tam znajdą się informacje o nowej płycie, newsy, daty tras i nasz merch.

Iga Gromska

Jaki jest twój ulubiony utwór na "Thee Indomitable Spirit" i dlaczego? Prawdopodobnie tytułowy kawałek, jeśli muszę wybrać jeden, ponieważ wydaje mi się, że to taki nasz "Painkiller" - bezkompromisowy, soniczny heavy metalowy atak! Również możliwość współpracy z Ronnym Munroe i Harrym Conklinem przy tym numerze to było wielkie wyróżnienie i świetna sprawa. Przygotowaliśmy do niego teledysk, w którym też pojawiają się Ronny i Harry, więc spodziewajcie się go już niebawem! Teledysk, który nakręciliście do "Reign of Hellfire" był przezabawny! Smoki, ogień, green screen - zdecydowanie potraficie bawić się konwencją metalowej estetyki. Dobrze się bawiliście podczas nagrań? Jak powstawał zamysł na ten wideoklip? Niekoniecznie chodziło nam o to, by był zabawny, ale przyjmiemy i to określenie! Tak, świetnie się bawiliśmy kręcąc ten teledysk i było to nasze pierwsze doświadczenie z samodzielną produkcją klipu od początku do końca. Gitarzysta, Rafael Hernandez zedytował i zmontował całość. Czuję, że odwalił kawał dobrej roboty. Koncept wideo opiera się po prostu na tekście i tematyce kawałka. Jakie są plany ScreamKing na przyszłość? Są konkretne zespoły, z którymi chcielibyście dzielić sceny lub kraje czy festiwale, gdzie chcielibyście szczególnie zagrać? Będziemy kontynuować promocję "Thee Indomitable Spirit" przez cały rok, a później najprawdopodobniej zaczniemy pisać materiał na nową płytę. Zawsze cieszy nas możliwość dzielenia scen z dużymi zespołami i mam nadzieję, że będzie ku temu więcej okazji. Bardzo chciałbym odwiedzić Europę i zagrać na festiwalu w Japonii pewnego dnia. Dziękuję ci za świetne pytania i wywiad. Kochamy i doceniamy fanów na całym świecie! Odwiedzajcie

SCREAMKING

89


Ty też możesz być wojownikiem! Prosto z malowniczej, niewielkiej wyspy, Cypru, nadciągają wojownicy z Harmonize! Uniwersum ich rozbudowanej opowieści inspirowanej klasyką fantasy zaczyna się wraz z debiutanckim albumem "Warrior in The Night", ale to naprawdę dopiero początek - planują wydać ją także kiedyś wydać w formie tekstowej (i rozszerzonej), a także kontynuować na kolejnej płycie, nad którą prace już się rozpoczęły. Zespół eksperymentuje nie tylko muzycznie, łącząc wpływy deathu czy thrashu z tradycyjnym heavy i powerem, ale też… w kuchni, produkując miód pitny, godny prawdziwego wojownika. Jak przekonują, wojownikiem, głównym bohaterem ich historii, może być jednak każdy z nas. HMP: Zaczynaliście jako zespół thrash metalowy. Co sprawiło, że zwróciliście się jednak w stronę heavy metalu, poza zmianami line-upu? George Constantinou: Nasze osobiste inspiracje. Założyliśmy zespół ponad dziesięć lat temu, więc jest czymś nieuniknionym, że pojawiły się pewne zmiany. Wierzymy, że staliśmy się o wiele bardziej dojrzali i że nasze brzmienie ewoluowało. Obecnie staramy się też wplatać death- i power metalowe elementy, bo są to gatunki, które dobrze współgrają z konceptami fantasy. Jesteśmy bardzo podekscytowani na myśl o naszej drugiej płycie, na której pojawi się więcej motywów i podgatunków. Thrashowy klimat jest wciąż obecny na waszej nowej płycie, słyszalny nie tylko w pracy

Czy każdy członek zespołu jest zadowolony ze zmiany kierunku? Jest ktoś, kto czuł się lepiej w poprzedniej stylistyce? Sposób, w jaki zwróciliśmy się w stronę obecnego brzmienia, był bardzo organiczny. Każdy z nas wniósł do naszej muzyki inny styl i okazało się, że to się świetnie ze sobą miesza. Sozos jest znany jako wokalista power metalowy, a Harris uwielbia grać ekstremalny metal. Różne osobowości sprawiają, że Harmonize jest tym, czym jest, jednością, razem z pomysłem na historię, który mamy: wielowymiarową opowieść z rozbudowanymi postaciami i intrygującymi wątkami. Pojawiają się pewne oczywiste wpływy Manowar i Omen, ale battle hymny zdają się bardzo pasować do was i okładki. Kto jest

Foto: Harmonize

gitar, ale też wokalach. Dlaczego zdecydowaliście się wrócić do swoich wczesnych lat działalności, zatęskniliście za tymi czasami czy nigdy tak naprawdę nie wyzbyliście się thrashowych wpływów? To zrozumiałe. Nasz debiutancki album zawiera kawałki, które zostały napisane lata temu i przez kilka kolejnych były przearanżowane na nowo, rozwinięte właśnie na potrzeby jej wydania. Mimo to, niektóre aspekty naszych dawnych "ja" też są na niej obecne. Nadal cieszą nas thrashowe riffy i jeśli pasują do naszych kompozycji, nie będziemy się przed nimi wzbraniać.

90

HARMONIZE

odpowiedzialny za tę grafikę? Czyj to był pomysł, wojownik ma, jak rozumiem, reprezentować zespół? Pomysł na to, by umieścić Wojownika, głównego bohatera naszej historii, na okładce przypominającej wszystkim Manowar, był bardzo strategicznym i celowym posunięciem. Wojownik to postać pojawiająca się na wielu metalowych okładkach i w wielu metalowych tekstach. Różnica polega na tym, że my daliśmy mu własną opowieść, cel. Chcemy, by ludzie mogli utożsamiać się z naszymi bohaterami, planujemy nawet wydać w przyszłości książkę dla wszystkich, którzy chcieliby bar-

dziej zagłębić się w tą epicką historię, ale pomijając to, nasze kawałki opowiadają ją w warstwie muzycznej i tekstowej. Słuchając ich, ludzie mogą dopasować do siebie element układanki i zanurzyć się w tworzone przez nas uniwersum. Remedy Art Design to niesamowity artysta, który z wielką mocą wykonał powierzone mu zadanie sportretowania naszego bohatera. Ten konkretny album jest wprowadzeniem do całej opowieści i reprezentuje jedną z wielu postaci, Wojownika. Każdego wojownika. To możesz też być ty. Bardzo podobał mi się "Crawling Among Shadows", co za ton, szczególnie w partiach cleanu! Zawsze doceniam, gdy zespoły nie boją się tak długich, szczegółowych kompozycji. Czy na następnej płycie będzie więcej progresywnych klimatów, skoro już postrze gacie "Warror in the Night" jako album kon cepcyjny? Harmonize zawsze był koncepcyjnym zespołem. Zdecydowanie eksperymentujemy z brzmieniem, bo tak jak sama opowieść, autorstwa naszej dobrej znajomej, Nicoliny Papas, ma dużo do zaoferowania. Jest teraz z pewnością o wiele bardziej zaawansowane, więc bądźcie gotowi na drugi album. Jest już w trakcie powstawania. Możemy obiecać, że znajdą się tam kawałki dla każdego. "Warrior in the Night" był niezależnym wydawnictwem. Jak udało wam się to wszystko zrobić? Promocja, nagrywanie, finanse… Może było to ułatwienie, bo nie mieliście nad głową wytwórni, która wymagałaby od was konkretnych rzeczy, więc nie było presji? Tak, zdecydowaliśmy się samodzielnie nagrać naszą pierwszą płytę. Dostaliśmy kilka propozycji od wytwórni, ale wydało nam się mądrzejsze, by zrobić to samemu, szczególnie, że chodziło o debiutancki album. Jak każdy artysta zmagający się z problemami w swoich początkach, musieliśmy zainwestować w ten projekt, ale wszyscy w niego wierzyliśmy. Jesteśmy grupą pięciu osób z różną przeszłością, wykształceniem, mocnymi stronami i talentami, więc prowadzenie tego statku po wzburzonym morzu nie było proste, ale okazało się możliwe, nawet mimo trudności spowodowanych ciężkim okresem Covid-19. Obecnie szukamy wytwórni, co jest ekscytujące i prawdopodobnie prędzej czy później się z jakąś zwiążemy. "Angel" skojarzył mi się z kompozycjami Blind Guardian. Braliście nawet udział w ich konkursie, więc jestem pewna, że jesteś cie fanami ich muzyki. Co cenicie w niej najbardziej? Po pierwsze, dziękujemy, bardzo nam schlebia, że "Angel" przypomniał ci zespół, którego wszyscy jesteśmy wielkimi fanami. Zgadza się, braliśmy udział w ich konkursie i poszło nam bardzo dobrze. Są dla nas ogromną inspiracją jako nowej generacji metalheadów. Ich kariera muzyczna jest długa, podoba nam się ich brzmienie, motywy i twórczość, która nie przestaje imponować. Podobała mi się też akustyczna wersja "Angel", którą nagraliście rok temu. Planujecie nagrać też inne kawałki w takiej wersji? Może stworzyć z nich album? Dzięki! "Angel" jest piosenką zainspirowaną bardzo wzruszającym momentum naszej opowieści, który wzbudza wiele emocji i roztapia


lód. To chwila, w której najsilniejszy z naszych bohaterów staje się bardzo wrażliwy. To także kompozycja, w której chcieliśmy te emocje przekazać także za pomocą akustycznej wersji, dla tych, którzy nie mieliby nic przeciwko, by taką przesłuchać. Wydaje mi się niestety, że nie planujemy nagrywać innych kawałków w takich wersjach, ale nie wzbraniamy się przed napisaniem innych ballad, bo w głębi serca jesteśmy naprawdę miękcy! Podobała mi się też sceneria teledysku do tej wersji, morze dodało sentymentalnego kli matu. Czy natura waszego kraju również was inspiruje? Mieliśmy szczęście, by wychowywać się w tak pięknym miejscu, w którym natura ma tyle do zaoferowania. Inspirują nas wspomnienia związane z dorastaniem tutaj. Cypr ma starożyną historię, nieskończone piękno i mnóstwo bogactwa, co wpływa na naszą sztukę. Jako zespół, czujemy się związani z naturą, często jeździmy na kemping na plażę czy w góry. Odkryliśmy, że czerpiemy bardzo dużo energii i inspiracji z ogromu i kojących właściwości naszej przyrody. Naprawdę doceniam, że zdecydowaliście się przeznaczyć zysk ze sprzedaży merchu, by pomóc ludziom w Grecji cierpiącym z powodu pożarów. Co spowodowało, że się na to zdecydowaliście, wasz bliski związek z tym krajem, miłość do natury, osobiste przekona nia? To oczywiste, że wspieramy naszych greckich braci i siostry w potrzebie. To, co działo się w Europie w kwestii pożarów było druzgocące. Tak, jak już mówiłem, mamy głęboki respekt do przyrody i oczywiście również ludzi. Nawet jeśli gramy muzykę, która może być zakorzeniona w smutnym losie i mizanropii, zdecydowaliśmy się potraktować to jako etap, w którym każdy może wyjść z ciemności, zanim odkryje moc swoich czynów. Jako artyści, mamy pewną platformę, nieważne, jak wielka czy mała jest, powinniśmy używać jej odpowiedzialnie i świadomie. Nie jesteśmy aktywistami czy organizacją charytatywną, tylko grupą zwykłych kolesi z gitarami i wielkim sercem z jakąś ilością odbiorców. Razem możemy zmieniać swiat z mocą metalu! Co z inspiracjami na waszą opowieść i teksty, pochodzą z historii, książek, filmów, muzyki? Jaki jest jej zarys? Naszą inspirację czerpiemy z oryginalnego konceptu naszej opowieści, który kiedyś miałem i który rozwinęła Nicolina Papas. To epicka baśń. Sama w sobie jest hołdem dla książek i filmów fantasy, historii, mitologii greckiej, mitologii nordyckiej, okultyzmu, czarostwa i wielu więcej. Zaczyna być opowiadana celowo z perspektywy wojownika, ale poza tym jest jeszcze dużo treści, bo to jedna z wielu postaci. Ze względu na osobiste problem, musi odkryć jak zbalansować mrok, który w sobie nosi. Poprzez przygody zdaje sobie sprawę, że jest istotną częścią spełnienia znanego jako Proroctwo. Możecie się spodziewać innych, równie ważnych postaci, tak jak magii, wojny, smoków, wiedźm, królestw, czarodziejów, inaczej mówiąc samych dobrych rzeczy! Jak zaczęła się wasza współpraca z wokalistą i basistą Blynd, Andreasem, znaliście się już wcześniej? Jest obecny tylko w

Foto: Harmonize

kawałku "Tonight", ale zastanawiam się, czy wpłynął też w jakiś sposób na inne kom pozycje. Cypr to niesamowicie mały kraj i na metalowej scenie każdy zna każdego. Andreas to osoba, do której mamy ogromny szacunek i jeden z najlepszych brutalnych wokalistów na wyspie. Tak, współpracowaliśmy z nim na "Tonight", to jeden z dwóch deathowych kawałków na płycie. Andreas idealnie uchwycił w swoim głosie brutalność Wojownika. Eksperymentowaliśmy z mrocznymi motywami, co jest czymś, czego zawsze chcieliśmy spróbować, jako że koncept naszej historii ma parę mrocznych zwrotów. Co ze sceną metalową na Cyprze? To mały kraj, jak wspomnieliście, scena trzyma się razem. Mam za to wrażenie, że metal staje się tam ostatnio coraz popularniejszy. Zgadza się, to mały kraj z dość aktywną sceną metalową, nie jesteśmy obcy metalowej społeczności. Niestety, 4 lata temu zaczęły się zamykać metalowe knajpy, dodatkowo zaczęła się pandemia i sprawiła, że nastała cisza. Na szczęście sytuacja stopniowo się polepsza i scena na wyspie jest coraz bardziej aktywna. Co uważacie za najbardziej przełomowy moment w swojej karierze, wydanie debiutanckiego albumu, skompletowanie obecnego line-upu, może coś innego? Najbardziej przełomowy moment jeszcze nie nadszedł! Ale jeśli musiałbym wybrać najbardziej znaczący, to powiedziałbym, że skompletowanie obecnego składu i oczywiście wydanie debiutu, które było dla nas ekscytującym doświadczeniem pełnym niezapomnianych wspomnień. Opowiecie coś więcej o waszym "napoju wojownika", pitnym miodzie "The First"? Jak wpadliście na ten pomysł i jak przeszliście do jego realizacji? Oczywiście! "The First" to pomysł, który zaczął się ode mnie i naszego przyjaciela Giorgosa Kyriakidesa, gdy celowo eksperymentowaliśmy w kuchni nad produkcją tego napoju. Chcieliśmy spróbować stworzyć własny miód pitny. Podzieliliśmy się nim ze znajomymi i wypróbowaliśmy kilka wersji. Gdy efekt nas usatysfakcjonował, podeszliśmy do tego bardziej na poważnie i podjęliśmy wszystkie kroki, by zacząć produkcję miodu na sprzedaż. Ludzie go pokochali! To alkohol, który uwielbiam i którego mógłbym wypić wiele pint. Jest miodowy, więc jest też bardzo słodki i niek-

tórzy wolą pić go shotami, inni - zrobić z nim drinka, niektórzy użyli go nawet do gotowania przy grillowanych stekach! Czujemy, że reprezentuje naszą markę, bo inspiruje nas mitologia nordycka, ale przede wszystkim po prostu lubimy pić! Niestety nasz miód jest obecnie dostępny tylko na Cyprze. Nagraliście dużo indywidualnych filmików, na których każdy z was gra na swoim instru mencie pod kawałki z "Warrior in the Night". To był sposób na radzenie sobie z pan demicznymi obsotrzeniami i brakiem koncertów? Trafiłaś! Tak, chcieliśmy grać dla ludzi. Z pandemicznymi restrykcjami było to bardzo trudne, więc zamiast występować na żywo, stwierdziliśmy, że fajnie będzie dostarczyć fanom trochę kontentu w formie wideo. Na szczęście w końcu zaczynamy planować koncerty. Minął ponad rok od wydania debiutu. Wiem, że zaczęliście już pracować nad nową płytą. Wiecie już, jakie wątki będzie poruszała, w warstwie tekstowej i muzycznie? Na naszej drugiej płycie chcemy skupić się na psychice Wojownika i jego przygodach po upadku, omówionym na pierwszym albumie, tak jak i konsekwencjach jego wzlotu. Gdybyśmy mieli opisać nowy materiał, byłby to, jak na teraz, dark power metal. Drugi album jest też poświęcony Queen Witch i opowiada o wydarzeniach powiązanych z tym, co działo się przed rozpoczęciem podróży Wojownika. Spodziewajcie się o wiele mroczniejszych motywów z rytualistycznymi śladami black i death metalu. Queen Witch to ogromnie ważna postać z tajemniczą przeszłością i tragicznym wątkiem. Jej obecność jest potężna, prawie demoniczna i drakońska. Dzięki za poświęcony czas. Macie jakąś wiadomość dla polskich fanów metalu? Bardzo dziękujemy! Bylibyśmy zachwyceni nawiązując kontakty z większą ilością polskich metalheads i mogąc, miejmy nadzieję, wkrótce odwiedzić Polskę. Jeśli podobał wam się wywiad, możecie posłuchać naszej płyty na wszystkich platformach streamingowych lub kupić fizyczną kopię na naszej oficjalnej stronie i dać nam znać, co myślicie o naszych pomysłach i muzyce. Sprawdzajcie aktualności na naszych social mediach. Cheers! Iga Gromska

HARMONIZE

91


Tendencje do grania pod prąd Na początku 2022 roku ukaże się trzeci album studyjny Ashes Of Ares pt. "Emperors And Fools". Stanowi on głównie efekt współpracy byłych muzyków Iced Earth: Freddiego Vidalesa (gitara, bas) oraz Matta Barlowa (wokal), ale wszystkie partie perkusji zagrał Van Williams (ex-Nevermore), jedyną w swoim rodzaju okładkę namalował Kamil Pietruczynik a jako gość specjalny zaśpiewał w jednym utworze Tim Ripper Owens. Fanom prawdopodobnie przypadnie to do gustu, więc spróbowaliśmy zanalizować zawartość płyty wraz z jego autorami, a przy okazji rozwiać kilka historycznych niejasności. HMP: Hej. To miłe, że po raz kolejny udzielacie wywiadu dla polskiego czasopisma. Czy nasz rodak, Kamil Pietruczynik, a więc "człowiek, który zamienia Waszą muzykę w wizualne dzieła sztuki" dużo poopowiadał Wam o Polsce? Jak bardzo podkoloryzował nasz kraj? Freddie Vidales: Tak naprawdę, nie rozmawialiśmy z Kamilem zbyt wiele o Polsce, ale wraz z Mattem spędziliśmy kiedyś świetny czas w Warszawie. A może bardziej kumplujecie się z Timem Ripperem Owensem?

ne wszystkim, co powiedziałeś. Nie byłem w stanie kontynuować koncertowania z Iced Earth, ponieważ harmonogram tras był zbyt napięty, abym mógł łączyć to z moją karierą zawodową. Ponadto, gdybym zdecydował się porzucić karierę i pojechać w trasę, musiałbym spędzić znaczną ilość czasu z dala od mojej rodziny. A nie chciałem tego robić. Czy to prawda, że pierwsza nazwa zespołu Ashes Of Ares brzmiała: Red Oppressor? Matt Barlow: Nie. Red Oppressor to pseudonim nadany mi przez producenta Jima Morrisa. Przypuszczam, dlatego, że mam ru-

Kyle Taylor, a na drugiej Van Williams. Dokonaliście również "remiksu tego utworu, aby upewnić się, że brzmienie całego albumu jest spójne" (info przytoczone z Waszego Facebooka). Czy te zmiany wskazują na to, że czuliście silną potrzebę zredefiniowania na nowo całego brzmienia Ashes Of Ares, zamiast po prostu kontynuować pisanie podobnych utworów co wcześniej? Freddie Vidales: Nie, po prostu jeśli weźmiesz jakieś nagranie sprzed miesięcy i zestawisz je z nowymi utworami opracowanymi w innych okolicznościach, to całość niekoniecznie będzie do siebie pasować. EPka miała być małym przedsmakiem, a że "Throne Of Iniquity" brzmi nieco inaczej niż wersja na pełnym albumie, to tylko czyni ją wyjątkową i niepowtarzalną. Tytułowy utwór udowadnia, że wszyscy zaangażowani muzycy opanowali do perfekcji tworzenie pół-akustycznych ballad nie tylko z Iced Earth czy Nevermore, ale także w obecnym składzie jako Ashes Of Ares. Ta tytułowa kompozycja urzeka sposobem, w jaki narasta w nim dynamika. Jak udało Wam się utrzymać jej najgorętszą część w dobrym tonie bez popadania w banał czy niekontrolowany chaos? Freddie Vidales: Cóż, w niektórych przypadkach utwór sam może podpowiadać, jak powinien być napisany. Nie ma powodu, by dodawać rzeczy "tylko dlatego by były", stąd też nie ma tu właściwej solówki gitarowej. "Primed" również pobrzmiewa akustycznie, ale tylko na samym początku. Freddie, zas tanawiam się, jak bardzo zaawansowane technicznie są Twoje linie basu w tym numerze? Kojarzą mi się one z Manowar. Czy uznałbyś je wręcz za swoją wizytówkę w roli basisty? Freddie Vidales: Dziękuję, ale Manowar nie inspirował mnie w tym przypadku. Nałożyłem partie bezprogowego basu na akustyki, aby pomóc połączyć wszystko razem bardziej płynnie. Dodałem kilka fajnych smaczków tu i tam, ale moim ogólnym celem jest zawsze stworzyć najlepszy możliwy utwór, a nie popisywać się tym, jak dobrze potrafię grać na instrumencie.

Foto: Ashes Of Ares

Matt Barlow: Tim jest świetnym gościem. To niesamowite, jak bardzo wsparł nas przy nagrywaniu płyty. Myślę, że ludziom naprawdę spodoba się to, co zaśpiewał w utworze "Monsters Lament". Zanim przeanalizujemy nowy album, czy moglibyście rozwiać kilka historycznych niejasności? Matt, różne źródła podają co najmniej dwa różne powody, dla których opuściłeś Iced Earth w 2011 roku. Według książki "US Power Metal" autorstwa Tomasza Woźniaka, zrobiłeś to, aby znaleźć więcej czasu dla rodziny. Jednak według innego źródła, Jon Schaffer zadecydował o Twoim odejściu ze względu na Twoją pracę w roli policjanta. Czy mógłbyś wyjaśnić te okoliczności? Matt Barlow: Właściwie było to spowodowa-

92

ASHES OF ARES

de włosy i opresyjny charakter. Pierwsze wrażenie po przesłuchaniu wszyst kich longplayów Ashes Of Ares może być takie, że muzyka ta utrzymana jest, mniej więcej, w tym samym stylu. To prawda czy zbytnie uproszczenie? Freddie Vidales: Jeśli styl oznacza metal, to tak. Piszemy to, co my czujemy i co sprawia nam przyjemność, bo żaden zespół nigdy nie będzie w stanie zadowolić wszystkich. Zanim wydaliście trzeci longplay, ukazała się również EP-ka "Throne Iniquity" z jednym nowym utworem i kilkoma coverami. Ostateczna wersja "Throne Of Iniquity" z LP brzmi inaczej niż jej poprzednia wersja z EPki. Na pierwszej wersji perkusję nagrał

Gdzie się podział groove w "Our Last Sunrise"? Freddie Vidales: Brak groove'u w "Our Last Sunrise" jest subiektywnym odczuciem. Niektórzy powiedzieliby, że jest tam mnóstwo groove'u, po prostu taki szybszy groove. Niemniej, osobiście doceniam napięcie wynikające ze zmian tempa niektórych utworów na "Emperors And Foors". Na przykład utwór "Be My Blade" wywarł na mnie pozy tywne wrażenie. Jak bardzo eksperymentowaliście ze speed metalem w "Be My Blade" lub podczas komponowania innych utworów z LP "Emperors And Fools"? Freddie Vidales: Dla mnie prędkość nie jest receptą na wszystko. Cały album zawiera wiele zawrotnych partii gitarowych, ale czasami budowanie nastroju jest dla mnie ważniejsze. Małe wybuchy szybkich dźwięków wyskakują tu i tam, aby utrzymać uwagę, ale znowu wszystko zależy od ogólnego nastroju utworu. I jeśli mam być szczery, to czasami mam tendencję do grania odwrotnie do tego, czego wszyscy oczekiwaliby za chwilę. To nudne,


Starożytni bogowie, horrory i erotyka

kiedy słuchacz potrafi zgadnąć, jakie będą następne nuty. Początek kawałka "The Iron Throne" mógłby być doskonałą okazją do zaangażowania tłumu na koncertach do wspólnego śpiewania i krzyczenia. Jak doszło do tego, że zawodzenie "o-o-o" powtarza się w refrenie, ale charakterystyczne skandowanie od 0:36 do 0:50 nie pojawia się już w dalszej części utworu? Czy świadomie zrezygnowaliście z pełnego wykorzystania jego chwytliwego potencjału? Matt Barlow: Jak już Freddie zaznaczył, czasami piosenka zabiera nas tam, gdzie nas zabierze. Nie rozpisujemy formalnie kompozycji. Chcemy pozostawać wierni sobie, zamiast robić cokolwiek pod publiczkę. Chwytliwość to subiektywna sprawa. Czyli reakcje Zoey Barlow, Harleya Iana i Bentleya Danziga Vidalesa (imiona psów Freddy'ego i Matta - przyp. red.) nie okazały się dla Was pomocne w procesie selekcji piosenek, które ostatecznie trafiły na "Emperors And Vidales"? Freddie Vidales: Harley i Bentley tylko "pomagali" mi odwracać uwagę od nagrywania, szczekając, gdy tylko nadchodziła pora karmienia. Matt Barlow: Zoey jest tu tylko dla smakołyków. Dlaczego Van William nie jest stałym członkiem Ashes Of Ares, skoro nagrywa gitary na wszystkich waszych albumach i zawsze stoi za Wami murem? Freddie Vidales: Van był zajęty innymi zobowiązaniami i w związku z tym nie był w stanie zaangażować się jako pełnoetatowy członek zespołu. Jest on jednym z najlepszych perkusistów w okolicy, więc fajnie że zabębnił na naszych albumach. Kochamy Vana jak brata.

Francja może niekoniecznie metalem stoi, ale dała światu takie grupy, jak Trust, ADX i Sortilege, więc jednak jest dla rozwoju gatunku w pewien sposób zasłużona. Wśród mniej lub bardziej undergroundowych propozycji znaleźli się panowie z Tentation, prosto z małego, malowniczego Torreilles i tak się złożyło, że nasłuchali się sporo Mercyful Fate i postanowili grać heavy metal. Muzycy są nienajmłodsi, pozują do zdjęć promocyjnych odziani w logo Glacier, Possesed, Angel Witch, a nawet Nifelheim. Czwarte wydawnictwo grupy, "Le Berceau Des Dieux" to muzycznie efekt tej niecodziennej mieszanki, a tekstowo - wyznanie wiary w starożytnych bogów, które, jak się okazało, nie jest traktowane jedynie jak dobry motyw. Patrice "Darquos" Rôhée, wokalista i tekściarz grupy, opowiedział o tym coś więcej, a także zdradził przepis na koktajl z wpływów, które ukształtowały Tentation. HMP: Na początku muszę powiedzieć, że bardzo doceniam fakt, że zdecydowaliście się śpiewać w waszym rodzimym języku. Zawsze, gdy ktoś twierdzi, że nie lubi francuskiego metalu, pokazuję im Sortilege i natych miast zmieniają zdanie, teraz mogę zacząć pokazywać im Tentation! Od początku byliście przekonani, że będziecie śpiewać po francusku? Czujecie, że to pomaga wam wyrażać się artystycznie, motywowały was wasze inspiracje (Sortilege, ADX)? Patrice "Darquos" Rôhée: Oh, dziękuję za komplement, miło jest wiedzieć, że nasz album może pomóc ludziom pokochać francuski metal, to dla nas zaszczyt! Tak, od początku naszą motywacją było założenie zespołu, który będzie śpiewać w ojczystym języku, tak jak robiły to już wcześniej zespoły, które wymieniłaś. Tak, jesteśmy Francuzami i to samo w sobie wywarło na nas spory wpływ, ale gdy posłuchasz, na przykład, pierwszych albumów Sortilege, każdy numer gwarantuje ci inną, wspaniałą przygodę. To właśnie chcieliśmy odtworzyć z Tentation. A co myślicie o nowej francuskiej scenie met alowej, w porównaniu do starej? NWOT HM przeżywa swój renesans, czy ten trend jest popularny również we Francji, czy wolą tam inne gatunki? NWOTHM nieszczególnie jest trendem we Francji. Wydaje się, że Francuzi dopiero go odkrywają, po prawie dwudziestu latach, od kie-

dy heavy metal świętuje swój wielki powrót. Ten ruch wciąż ma niewiele przestrzeni medialnej, na przykład we francuskich magazynach muzycznych. To akurat z pewnością dobra rzecz, ponieważ popularność jakichkolwiek ruchów we Francji nie jest nigdy niczym dobrym, bo szybko staje się przedmiotem niezgody. Silnym punktem waszej nowej płyty, "Le Berceau Des Dieux", jest jej spójność tematyczna. Od zawsze interesowała was mitologia i legendy, czy poszerzyliście swoją wiedzę na ten temat na potrzeby konceptu albumu? Dlaczego uznaliście, że będzie on pasować do muzyki Tentation? Osobiście wyznaję starożytnych bogów. Reprezentują okres w historii, w którym ludzkość żyła w harmonii ze środowiskiem naturalnym, gdy religia nie polegała na chęci władzy i chciwości. Również kobiety zajmują tam ważne miejsce, co bardzo pomogło w rozwoju. Dodaj do tego fakt, że uwielbiam horrory i filmy erotyczne (nie mylić z pornograficznymi), a otrzymasz koktajl inspiracji dla motywów Tentation (śmiech). Trudniej było dopracować teksty czy muzykę? Uważasz, że łatwiej jest uchwycić pewne przemyślenia i emocje tekstowo, czy dźwiękowo? Interesujące pytanie. Nad muzyką pracowaliśmy wspólnie, w czasie prób. Guillaume D.

"Emperors And Fools" powinno zadowolić wszystkich obecnych fanów Ashes Of Ares. Wydaje się, że nie macie tylu fanów, co Iced Earth, ale być może Wasi słuchacze są jeszcze bardziej zaangażowani i pozytywnie zakręceni niż fani Iced Earth? Freddie Vidales: Iced Earth istnieje już od ponad 30 lat, a my dopiero zaczynamy. Czujemy się szczęśliwi, że coraz więcej ludzi docenia to, co pochodzi prosto z naszych serc. Sam O'Black

Foto: Laurene Coranti-Herten

TENTATION

93


tarze ich kawałki (śmiech). KK Downing i Tipton z Judas Priest również byli jego wielkimi inspiracjami. Guillaume pozwala przemawiać swoim emocjom kiedy komponuje. Myślę, że tak jak ja jest człowiekiem pełnym empatii, co musi jakoś wpływać na naszą muzykę.

proponował kilka riffów i próbowaliśmy znaleźć dla nich idealną aranżację. Laurent jest w tym bardzo dobry. Gdy tylko utwór jest skończony, pochłaniam muzykę i staram się zwizualizować obrazy i melodie, żeby znaleźć motyw na tekst. Żeby dobrze uchwycić emocje ważne jest, by wybrana tematyka współgrała z energią tworzoną przez dźwięk. Mógłbyś opowiedzieć więcej o współpracy z waszą obecną wytwórnią, Gates of Hell Records? Jak pomogła wam jako zespołowi? Enrico i Brigida odwalili kawał dobrej roboty w kwestii promocji naszej płyty i w dalszym ciągu to robią. Pomogło nam to stać się rozpoznawalnymi i wydać ten album w najlepszy możliwy sposób. Okładka płyty została zainspirowana konkretną piosenką, czy reprezentuje ogólnie starożytne wierzenia? Okładka nie została właściwie zainspirowana jednym, konkretnym kawałkiem. Reprezentuje kobietę, która ma przy sobie dziecko, mające moc przywrócić dawnych bogów. Bardzo podobały mi się małe formy instru mentalne na waszej płycie, dobrze wpłynęły na jej dynamikę. "Interlude" brzmiało prawie jak akustyczne kawałki Opeth, a "L'Enfant de Gosthal" miało klimat soundtracku starych filmów i gier komputerwowych. Dlaczego zdecydowaliście się na takie eksperymen ty? Czy te kompozycje były dziełem przy padku, powstałym w wyniku improwizacji, czy były planowane od początku? Bardzo się cieszymy, że podobały ci się te przerywniki. Wydajesz się bardzo wrażliwą osobą, więc mogę ci powiedzieć, że ich obecność na tej płycie była ważna dokładnie z tego powodu, by wprowadzić słuchacza w konkretną atmosferę. Klimat ten łączy wszystkie wątki na albumie, o których już wcześniej wspominałem. "L'Enfant de Gosthal", skomponowany przez Yanna z francuskiej grupy Ponce Pilate, to muzyka inspirowana filmami z lat siedemdziesiątych, złotej ery horrorów i erotyki. W bridge'u w "Le Couvent" da się usłyszeć wpływ Kinga Diamonda (ogólny klimat i, oczywiście, ten śmiech!), czy było to celowe? Niekoniecznie (śmiech), ale to oczywiście dobra inspiracja! Wasz nowy album wyróżnia się świetną pracą gitar, szczególnie podobało mi się, co Guillaume Dousse zrobił na "Baldr", pół-balladzie z bardzo przyjazną solówkom progresją akordów. Jacy gitarzyści wpłynęli na jego styl gry i jak ty podchodzisz do jego umiejętności? Guillaume jest ogromnym fanem AC/DC. Jeśli przeszukasz YouTube, znajdziesz filmiki, na których był jeszcze dzieckiem i grał na gi-

94

TENTATION

Czy kawałek "Heavy Metal" nagraliście, żeby opisać, czym jest dla was ten gatunek i pokazać, jaki pomysł ma na niego Tentation? Znasz film, który nazywa się "The Warriors"? To jest dopiero noc pieprzonego heavy metalu! W latach 80. miały miejsce walki ulicznych gangów. Punkowcy, skinheadzi, twardziele. Przerażało mnie to, ale jednocześnie fascynowało. Oto, co opisuje ten kawałek: uliczną, miejską przemoc. Jaki jest, twoim zdaniem, najważniejszy album metalowy pod względem tego, jak wpłynął na Tentation? Nie chcę powtarzać historii całego gatunku, bo wszyscy wiemy, jak mocno wpłynęli na nas Black Sabbath, Deep Purple i Led Zeppelin, ale jak dla mnie są dwa, które odcisnęły piętno muzycznie i wizualnie: "Killers" od Iron Maiden i "Black Metal" od Bathory. Jako zespół powstały w niewielkiej miejscowości, w jaki sposób specyficzne środowisko wpłynęło na was jako muzyków? Musiało być trudniej znaleźć ludzi do wspólnego grania czy miejsca, w których można zagrać kon cert. Ale Torreilles jest również pięknym miejscem, więc może natura was inspirowała? Nie wydaje mi się, ale z drugiej strony istnieje mogiła na terytorium Torreilles, którą datuje się na kilka zeszłych stuleci. Kilka razy byłem w sytuacji, gdy szedłem tam, by pozyskać siłę i energię dla konkretnych rzeczy w Tentation. Zawsze zastanawia mnie, jak zespoły radzą sobie w sytuacji, gdy kilku członków zespołu nosi to samo imię. Czy wasi Guillaumes mają jakieś pseudonimy? Tak, Guillaume Pastor to Guix, a Guillaume Dousse to Pitch (śmiech). Jak radzicie sobie z dzieleniem czasu między heavy metal, pracę i życie rodzinne? Nie jesteście już nastolatkami, ale dobrze jest widzieć, że nadal realizujecie swoją pasję z takim samym entuzjazmem. Nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, ale to nie zawsze jest takie proste, szczególnie ze względu na nie, bo wolę spędzać czas z moją rodziną niż zespołem (śmiech). Staramy się wszystkich uszczęśliwić, bo moi przyjaciele z Tentation kochają grać koncerty i chcą to robić. Kompromisem jest ograniczenie liczby występów do sześciu czy siedmiu rocznie. Macie już plany na kolejny album? Wiesz już, jakie tematy chciałbyś na nim podjąć, może zmienić nieco muzyczny styl i więcej eksperymentować? Póki co nie mamy żadnych planów. Napisanie albumu zajęło nam sporo czasu i było dla mnie bardzo trudne, szczególnie końcówka pracy nad "Le Berceau des Dieux". Nadal nie odpocząłem i nie nabrałem energii do kolejnego projektu w przyszłości. Na ten moment, wystarczy nam zagrać kilka koncertów, żeby obronić tę płytę. Iga Gromska

HMP: Czy jesteście podróżnikami w czasie... James Danzo: Yeah, cofnięto nam paszporty i utknęliśmy w teraźniejszości. … Którzy stoją na czele współczesnej nowo jorskiej sceny heavy metalowej... James Danzo: Eh, przynajmniej do tego pretendujemy. …Chociaż zadebiutowaliście zaledwie 5 lat temu? James Danzo: Słuchałem ostatnio naszej debiutanckiej płyty sprzed 5 lat. Nadal myślę, że to mocna rzecz. Dobrze odzwierciedla nasz zespół w tamtym okresie, kiedy byliśmy nieco mniej sterani niż obecnie! Na EP "Tomorrow & Yesterday" pali się chyba komuś but? James Danzo: Tak, jako symbol odpuszczenia dniu wczorajszemu. Wydaliśmy to, aby zaprezentować nowy skład wraz z Claire na perkusji i Jeffem na basie. Od pierwszej płyty upłynęły wtedy 3 lata, więc chcieliśmy zaproponować coś nowego. W tej chwili najważniejszy jest dla Was longplay "Shock To The System"? Zdaje się, że obecny perkusista James Jones przyczynił się do nadania Waszej muzyce totalnego metalowego szaleństwa? Czy wytyczył on zawrotny kurs dla Tower, nagrywając wszystkie swoje partie za jednym podejściem? James Danzo: Rejestracja perkusji zajęła nam półtorej dnia. Nie mieliśmy dużo czasu w studiu. Poza tym, chcemy brzmieć jak żywy zespół a nie jak maszyna. No i brzmicie niewiarygodnie mocno. Każdy słyszy u Wam old schoolowe klimaty, ale mnie szczególnie interesuje, na ile W.A.S.P. wpłynął na Wasze brzmienie? James Danzo: Dzięki! Występując na Metal Assault Fest w lutym 2020 wszyscy myśleliśmy, że Chris Holmes (gitarzysta znany głównie z W.A.S.P. - przyp. red.) skradł całe show. Szczerze, W.A.S.P. nie było nigdy żadną wielką inspiracją dla nas (ani brzmieniowo, ani kompozycyjnie), przynajmniej jak na razie. Aczkolwiek nie jesteś pierwszą osobą, która porównuje nas do nich. Jak to było z Waszą wokalistką Sarabeth, że ponoć nazwała The Who swoją największą wokalną inspiracją? Sarabeth Linden: Revolver zapytało mnie podczas wywiadu, kto ma najwspanialszy rockowy krzyk? Odpowiedziałam, że The


Powstrzymywanie się przed komplikowaniem bywa najtrudniejsze Tu nie ma co dywagować. Sprawdźcie singiel Tower "Blood Moon". Albo wkręcicie się po usłyszeniu pierwszego krzyku, albo możecie o ich nowym LP "Shock To The System" zapomnieć. Muzycy kapeli to zwyczajni młodzi Nowojorczycy, których roznosi adrenalina i lubią sobie pohałasować. Wychodzi im z tego konkretny heavy/speed w old schoolowej konwencji. Próbowałem skłonić gitarzystę Jamesa Danzo do dłuższej wypowiedzi, ale ani on, ani wokalistka Sarabeth Linden, ani drugi gitarzysta Zak Penley to nie gaduły, tylko zapaleni do szaleństw imprezowicze. Who. Ale to nie jedyni moi idole. Spośród metalowców, Dio z pewnością się do nich zalicza. "Blood Moon" to bez wątpienia udany wybór na singla oraz na videoclip, ale to samo moglibyśmy powiedzieć o wielu innych utworach z "Shock To The System". James Danzo: "Blood Moon" zwraca natychmiast na siebie uwagę. A jeśli kogoś nie przekona pierwszy krzyk na "Blood Moon", to niech o nas zapomni. Dlaczego nie zaliczacie już basisty Jeffa Filmera do obecnego składu Tower? Czy szukacie kogoś na jego miejsce? James Danzo: Bo cieszymy się z przywitania Jacka Florio jako nowego basisty Tower. Jeff postanowił opóścić zespół wraz z pierwszym koncertem po ukończeniu rejestracji albumu, w lipcu. Na zawsze pozostanie częścią naszej rodziny, dokładnie tak samo jak poprzednia perkusistka Claire. Znaliśmy się z nim odkąd powstało Tower - wcześniej pełnił funkcję producenta naszego debiutu. Czy zgodzilibyście się z moim spostrzeżeniem, że zarówno James Danzo, jak i Zak Penley, czują się najlepiej grając zabójcze riffy gitarowe oparte na ostrym rytmie i wolą je nawet od solówek? James Danzo: Faktycznie, lubimy grać wspólnie różne rozwiązania rytmiczne. Inne zespoły z dwoma gitarzystami przyjmują takie podejście, że gitarzyści mają grać jak najwięcej unisono. U nas - na odwrót. Lubimy, gdy jeden wymiata co innego niż drugi. Pod tym względem przypominamy The Rolling Stones. Zak Penley: Grając partie gitar rytmicznych uzupełniamy się nawzajem, nie będąc wzajemnie ustrukturyzowanymi i sztywnymi. Czuję, że temu podejściu zawdzięczamy pełniejszy dźwięk. Pokombinowaliście instrumentalnie w kawałku "In Dreams". Czy nie irytowało Was, gdy chcieliście zagrać to na próbie i musieliście przypominać sobie kolejne sekwencje? James Danzo: Pamiętanie tego kawałka to prawie jak pamiętanie marzenia ("In Dreams" - "W Marzeniach", przyp. red.). Wydaje Ci się, że nie ma problemu, dopóki... huh? W sumie, to nie mamy tam do czynienia z szaloną strukturą kompozycji. Może intro jest trochę pokręcone, ale utwór ma konstrukcję zwrotka/ refren/ zwrotka, z dodatkiem rozbudowanej części środkowej. Nagrywaliśmy to w trzech

podejściach: od początku do pierwszego sola gitarowego, później przeskoczyliśmy do nagrywania fragmentu od drugiego sola do końca, natomiast część środkową zostawiliśmy sobie jako ostatnią. Uważam, że najistotniejszym elementem tego łagodnego interlude jest hipnotyzujący rytm. Czy komponowanie a następnie ćwiczenie takich dłuższych instrumentalnych fragmen tów stanowi dla Was najlepszą okazję, aby poznawać się nawzajem? James Danzo: Cóż, napisaliśmy i zaaranżowaliśmy cały materiał przed wejściem do stu-

nem kiedykolwiek się spotkali! Nah, to po prostu nasz tytuł roboczy dla kawałka, który przypominał nam jednocześnie o Black Sabbath oraz o Lynyrd Skynyrd. Kiedy przyjdzie dla Was czas na koncertówkę z orkiestrą symfoniczną? Skoro twórcy "Kill'Em All" mogli, to czemu i nie Wy? James Danzo: Byłoby wspaniale dysponować wystarczająco dużym budżetem, a następnie dać sobie spokój z takim eksperymentem. Zak Penley: Niemniej, rozmawiamy czasami o ewentualnej koncertówce. Jak wspominacie lot na niemieckie Metal Assault Festival 2020? Czy nie obawialiście się, że instrumenty lecące w bagażu reje strowanym zaginą i powrócicie do Stanów bez nich? James Danzo: Uwielbiamy wszystko, co związane z tym festiwalem. Wzięliśmy ze sobą mało bagażu i weszliśmy na pokład z niemal całym sprzętem. Część zmieściła się w koszach nad głowami. Zostawiłem "Honey", mojego cennego Les Paula w domu - nie chciałem ryzykować lotu wraz z nim. Bas Jeffa dostał swoje oddzielne siedzenie w drodze powrotnej, jako że nie wszystkie miejsca zostały wyprzedane. Boże, podczas show bawiliśmy się przednio. Na 11 listopada 2021 zapowiadacie gig wraz z Grave Bathers i Castle Rat w Market

Foto: Dante Torrieri

dia, więc nie mieliśmy okazji, żeby wspólnie zbyt długo nad tym pracować. Jeff zazwyczaj pełni rolę gitarzysty prowadzącego, ale tym razem podszedł do nagrywania basu na poważnie, ograniczając się do podstaw tam, gdzie tego potrzebowaliśmy. Czasami powstrzymywanie się przed komplikowaniem sprawy jest najtrudniejsze. Jones bawił się atmosferką z użyciem cymbałów, młotków, gongów i rototomów wszędzie tam, gdzie się dało - ha! (w oryginalnej wypowiedzi James wymienił: "cymbals, mallets, gongs, roto-toms" - przyp. red.).

Hotel na nowojorskim Brooklynie. Show w kasynie czy też w hotelu brzmi bajecznie. James Danzo: Nazwa miejscówki wydaje się bardziej ekstrawagancka niż jest w rzeczywistości. To nasze jedyne show aż do któregoś dnia w przyszłym roku. Po raz pierwszy pojawi się tam publicznie wraz z nami nowy basista Jack, zagramy znaczną część "Shock To The System", a Castle Rat oraz Grave Bathers dają niesamowitego czadu, więc lepiej sprawdź te kapele. Sam O'Black

Co to takiego "Skynyrd Sabbath"? James Danzo: Nazwa zespołu, który istniałby, gdyby Tony Iommi z Gary'm Rossingto-

TOWER

95


Wielki powrót Hrabiego Przez ostatnie lata fani Count Raven mieli solidne podstawy, by stracić wiarę, że nowy album ich idoli kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Po splicie z Griftegard "Wolfmoon/Wedded to Grief" w 2010 roku, słuch o zespole prawie zaginął. Światełko w tunelu pojawiło się sześć lat później, gdy ruszył oficjalny fanpage na facebooku. Szybko okazało się że panowie koncertują, a co więcej pracują nad nowym materiałem! Gdy sprawy wyglądały już coraz bardziej obiecująco, w 2019 roku zespół musiał odwołać kilka występów i wstrzymać prace nad płytą, gdy na jaw wyszły problemy kardiologiczne u Dana Fondeliusa. Bogu dzięki, nie minęły pełne dwa lata od tego niepokojącego ogłoszenia, a Count Raven i wytwórnia I Hate Records z dumą zaprezentowały tytuł i okładkę nowego albumu! Tak fantastycznej okazji do rozmowy nie mogliśmy przegapić. Co prawda i tu wciąż pojawiały się drobne zawirowania natury technicznej - zmienialiśmy formułę wywiadu z mailowej na telefoniczną, by potem z powrotem powrócić do konwersacji pisanej. Co więcej, nawet w tej formie nie udało mi się uzyskać odpowiedzi na wszystkie kwestie o których chciałem pogadać z Danem (chociażby nt. upragnionych reedycji pierwszych albumów zespołu). Ale nie bądźmy malkontentami, bo lider Count Raven i tak nie poskąpił naprawdę wyczerpujących odpowiedzi, przede wszystkim nt. nowej płyty, ale także całościowej historii grupy czy swoich inspiracji tekstowych. HMP: Cześć Dan! Jak leci? Wiadomość o Twoich problemach zdrowotnych napędziła fanom niezłego strachu, więc to tym bardziej wielka radość móc z Tobą rozmawiać i słuchać kolejnego albumu Count Raven! Dan "Fodde" Fondelius: Cześć Piotr. Wspaniale to słyszeć, bardzo dziękuję za zainteresowanie zespołem. Chcę Wam szczerze pogratulować "The

wydawnictwa. Podejrzewam że mógłbyś sporo opowiedzieć o tym okresie? Count Raven wciąż funkcjonował, nawet koncertowaliście, ale wielu miało poczucie jakby zespół pozostawał w zawieszeniu. Po albumie "Mammons War" pamiętam że graliśmy koncerty w latach 2010-2011. A potem każdy poszedł własną drogą. Zrobiłem sobie kilkuletnią przerwę. Życie toczy się dalej, a ja mam dwie niepełnosprawne córki - wyma-

ciu. Dzień później przyszło mu do głowy, żeby zapytać o dołączenie do zespołu i to wszystko. Musieliśmy zacząć wszystko od nowa, ale już rok później, w 2017r. byliśmy w trasie, która skończyła się w 2018r. Graliśmy solidną porcję starych piosenek, ale i trochę nowych rzeczy z nadchodzącego albumu. Najlepiej wspominam, gdy zagraliśmy "The Nephilims" w Paryżu. Gdy skończyliśmy, tłum ryczał tak, że myśleliśmy że nas zdmuchnie ze sceny. Niesamowite! Opowiedz o powstawaniu "The Sixth Storm". Na początek kompozycje - pierwsze "przecieki" na temat nowego materiału to nagranie z próby z 2017 roku. Czy to wtedy zaczęliście prace nad utworami do albumu, a może powstawały one na przestrzeni całej minionej dekady? Większość utworów powstała po 2016 roku. Kilka tuż przed. Najstarszy na tym albumie jest główny riff i refren z "Blood Pope", który wziąłem z jednego z moich własnych nagrań, z początku lat 80. Na wspomnianym nagraniu z próby, znajdują się fragmenty trzy utworów. Pierwszy z nich to "The Curse", który ukazał się finalnie na płycie. Co z pozostałymi dwoma - "The Oldest Enemy" i "Stigmata"? "The Oldest Enemy" postanowiliśmy na razie odrzucić, ze względu na to, że był zbyt podobny do "Oden". Może pojawi się na następnym albumie. "Stigmata" została nawet nagrana, ale ze względu na czas trwania płyty musiała zostać pominięta. Myślimy o wydaniu jej później z jakąś inną piosenką, jako singiel czy coś takiego. Sądzę, że to naprawdę dobry numer. A jak układała się praca w studio? (Przy okazji - szczerze mówiąc nie dotarłem do informacji kto odpowiadał za produkcję albu mu?) Myślę że układała się chaotycznie. Z powodu paranoi związanej z Covidem wpadliśmy w kłopoty i nie mogliśmy uzyskać dostępu do różnych studiów. Nagraliśmy bębny i basy w Endarker Studio w Norrköping. Prowadzi je bardzo sympatyczny gość o imieniu Devo. To on odpowiada za nagranie, produkcję i mix albumu. Był basistą w grupie Marduk. Kiedy w końcu ja miałem nagrać gitary, wokale i całą resztę, zrobiłem to w domu. Musiałem kupić komputery, stojaki na gitary itp. Sąsiad pomógł mi zbudować miejsce do nagrania wokalu. Więc jeśli ta gówniana epidemia nie minie, nie będę miał problemów przy następnym razie (śmiech). W każdym razie myślę, że to było dobre doświadczenie, bo oznacza że łatwo się nie poddajemy.

Foto: Count Raven

Sixth Storm". Muszę przyznać że ten krążek konkretnie skopał mi dupsko! "Blood Pope", "Oden", "Baltic Storm" i tak naprawdę wszystkie pozostałe, to chyba moje ulubione numery od czasów "High on Infinity". Cieszę się, że tak polubiłeś nowe piosenki. Nigdy nie biorę takich rzeczy za pewnik, więc pozostaję pokorny - kłaniam się i dziękuję. Minął szmat czasu od Waszego ostatniego

96

COUNT RAVEN

ga sporo czasu i planowania, żeby dać im stabilność. Po pewnym czasie zacząłem myśleć o reaktywowaniu zespołu. W 2013 roku skrzyknąłem się z perkusistą Jensem i zaczęliśmy pisać nowe rzeczy. Potem w 2014r., włączyliśmy do grupy mojego starego basistę Wilbura i wszystko ruszyło. Niestety musiał odejść z zespołu w 2016r. z powodów osobistych. Na szczęście mieliśmy nad sobą pomyślną gwiazdę - Samuel usłyszał wiadomość o jego odejś-

To Wasz pierwszy album pod skrzydłami "I Hate Records" i pierwszy bez Tommy'ego Erikssona na basie. Czy sposób pracy albo atmosfera w Count Raven uległa dużym zmianom w porównaniu do dawnych lat? To już nasz trzeci skład od czasów oryginalnego. Zawsze przyświeca mi idea, że nowy album musi wydawać się naturalnym następcą poprzedniego i myślę że wyszło to bardzo dobrze. Z jakiegoś powodu, pozostali członkowie czują tak samo. Wszyscy na swój sposób mieli tu swój wkład, wciąż mając ten sam cel - nadać muzyce magii i uduchowienia. Moje powyższe pytania o produkcję i pracę


studyjną wynikają m.in. z tego, że "The Sixth Storm" prezentuje zupełnie inne brzmienie od Waszych poprzednich albumów. Szczególnie w porównaniu z bardzo klarownym "Mammons War". Postawiliście tu na niemal stonerowe "przytłumienie". Wg mnie sprawdza się to co najmniej ciekawie. Byliśmy pierwszym doom metalowym zespołem z którym współpracował z Devo. Mimo, że przywykł do pracy nad death i black metalem, wykonał niesamowitą robotę. Podczas długiej fazy miksowania mieliśmy z nim intensywny kontakt, prawie codziennie. To była świetna zabawa. To też pierwszy raz, kiedy używałem do nagrań czterech gitar i wydaje mi się, że to nadało tego prawie stonerowego brzmienia. Z jakiegoś powodu goście ze studia, trochę nas nabrali że tak powiem. Devo oszukał mnie, dodając jedną strunę gitarową z efektem, na której grał na początku środkowej części "The Ending". Kiedy zacząłem śpiewać, nagle usłyszałem ten dziwny ton i nie mogłem się domyślić, skąd się wziął. Pytałem o to wszystkich dookoła, a wszyscy mówili "Nic nie słyszę". Ja na to: "To tam jest… Boże". A potem, pewnego dnia w studiu, Devo tylko się uśmiechnął i powiedział mi o tym. Miałem z tego niezły ubaw. To samo mieliśmy przy "Mammons War", w piosence "Increasing Deserts". Po tym jak opuściłem studio na cały dzień, facet od miksera nagrał do niej trąbkę. Po kilku dniach to zauważyłem i zastanawiałem się skąd do diabła pochodzi ta trąbka. Zaczęli się śmiać i powiedzieli mi o tym… Może szukali pracy i chcieli dołączyć do zespołu (śmiech). Poprzednie albumy koncentrowały się wg mnie na pewnym hołdzie dla grania w stylu Black Sabbath, z pewnym rock and rollowym feelingiem, ale ich produkcja była sporo prze jrzystsza. Tu jest niemal odwrotnie - słyszę więcej "epickich" momentów niż kiedykol wiek wcześniej ("The Ending", "Baltic Storm" czy "Oden"), przy odwrotnej produkcji. To celowy zabieg? Cóż… zawsze zastanawiam się, kiedy tak naprawdę utwór jest skończony? Przez cały proces - od pomysłu, przez próby i nagrania zachodzą zmiany. Nawet po nagraniu, wciąż zastanawiasz się nad zmianami. Odpowiedzią na twoje pytanie jest i tak i nie. Niektóre były celowe, inne nie. Ale zasadniczo, myślę że masz rację. Przez te lata chciałem cały czas bardziej utrwalać riffy i piosenki, żeby je ulepszyć. W "Baltic Storm" zrobiłem głębokie nurkowanie (śmiech) z refrenem tworzącym upiorny dźwięk, którego słuchanie jest wręcz prawie bolesne. Możesz niemal poczuć jak otaczają Cię morskie głębiny. Więc może zmierzamy w kierunku o którym myślisz. Czysta przyjemność. Od początku bardzo ważne dla całego wydźwięku Waszej muzyki są teksty. To dosyć ciekawy temat, bo klasyczny heavy i doom metal to gatunki, które zwykle skupiają się na lirykach eskapistycznych. Ty stawiasz na pierwszym miejscu prawdziwe problemy społeczne. Dodatkowo nakreślasz w nich dosyć wyraźnie swoje poglądy. Weźmy za przykład "Children's Holocaust" z "High on Infinity" - niewiele znam zespołów, które miałyby jaja tak odważnie poruszyć podobny temat. Pamiętam, że "Childrens Holocaust" wywołał wtedy spore poruszenie. Wszyscy mówili o tej "piosence o aborcji". Ale wyjaśniłem wszyst-

kim, którzy o to pytali, że nie chodzi tylko o zabijanie dzieci w łonie matki. Zabijane są też dzieci poza nim, a także dorośli. To opis kondycji człowieczeństwa. Nie wydaje Ci się, że tak zaangażowane teksty to pewne ryzyko? Często bywa, że metalowcy śpiewający "zbyt poważne" liryki brzmią po prostu infantylnie, podczas gdy fan tasy, diabeł czy horror są zawsze "bezpieczne" i łatwo wpisują się w konwencję. Dodatkowo, odsłaniając swoje poglądy łatwo zostać zaszufladkowanym. Bardzo się cieszę, że mogę tak pisać i umieszczać w tym moją muzykę. Piszę na tematy, które mnie interesują, ale niekoniecznie jest to cały czas mój punkt widzenia. Czasami patrzę z innej perspektywy i opowiadam historię z cudzego punktu widzenia. Nigdy nie miałem z tym żadnych problemów. Nasz zespół zawsze cieszył się szacu- Foto: Count Raven nkiem wśród ludzi ze wszystkich gatunków muzyki metalowej. Na "The Sixth Storm" jest nieco więcej "wymieszania" tematów. Mamy tu w końcu opowieści w stylu "The Nephilims", "Baltic Storm" czy "Oden". Ale nie wierzę, że dzisiejsza zwariowana rzeczywistość nie dostarczyła Ci też bardziej współczesnych tematów. Cóż, czasem trzeba zrobić jeden krok w tył, by móc zrobić dwa naprzód. Musisz sięgać po tematy z przeszłości, by zrozumieć przyszłość. "Nephilims" to utwór o czasach współczesnych. Usiądź, poczytaj teksty, zadumaj się przez chwilę i zrozumiesz. Podobnie "The Curse", "Giver and Taker" a nawet "The Ending", który mówi o słowach Jezusa o naszych czasach, nowych czasach Noego, o tym, jak niszczone są narody itd. W żaden sposób nie są to dobre znaki. Zmieniając temat - wspominałem już wyżej o Tommy'm Erikssonie. Jego odejście nie było przez Was zbyt szeroko komentowane. Możesz powiedzieć coś na ten temat? Jesteście wciąż w kontakcie? Nie mieliśmy wtedy strony internetowej ani facebooka. Dlatego nie opublikowaliśmy żadnej wiadomości. Gdy zaczęliśmy, dawaliśmy Tommy'emu mnóstwo czasu, ale z jakichś przyczyn nie mógł nadążyć za resztą z nas, a potem pewnego dnia po prostu odszedł. Sądzę, że był trochę zły i sfrustrowany, że mu się to nie udało. Postanowiliśmy więc zostawić to w spokoju. Samuel i my wpadliśmy na siebie, ponieważ ćwiczył z innym zespołem w tym samym domu co my. Dołączył do nas i to było to. Skoro poruszyłem temat byłych członków zespołu, chciałbym porozmawiać o Chritusie. Wiele zespołów decyduje się ostatnio na reuniony w klasycznych składach - czy myśleliście o tym? Wiem że utrzymujecie dobre kontakty z Christianem, a cztery lata temu w Sztokholmie gościnnie wyszedł z Wami na scenę.

Kochamy Chritusa i jesteśmy z nim bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale póki co nie ma planów na reunion. W przyszłości - kto wie? Na razie skupiamy się na albumie. Zostając przy Chritusie, cofnijmy się trochę w czasie. Przypomnijmy historię jego odejś cia z zespołu. Jak przyjęliście jego decyzję o dołączeniu do Saint Vitus? Obyło się wów czas bez konfliktów? W tamtym czasie cieszyliśmy się z jego odejścia, z powodu długo trwającego sporu między nim a mną. Był znacznie młodszy od nas i miał nastawienie właściwe dla swojego wieku. Takie jak mamy wszyscy, gdy jesteśmy młodzi. Byliśmy w trakcie nagrywania albumu "Destruction of the Void", czas uciekał, a naciski ze strony wytwórni płytowej doprowadziły do tego, że odbyło się spotkanie, na którym zdecydowano, że Chritus musi odejść. Dostał już wtedy propozycję dołączenia do Vitus, więc wszystko skończyło się pozytywnie dla każdego z nas. Powoli zbliżając się do końca naszej rozmowy, chciałbym zadać Ci jeszcze pytanie z innej beczki. Byłem świadkiem wielu dyskusji na ten temat - gdzie w historii umiejscowiłbyś początek doom metalu? Byłby to konkretny utwór lub album? Wiem, że oczywistą odpowiedzią wydaje się Black Sabbath, ale wielu uważa, że to dopiero takie zespoły jak Trouble czy Candlemass nagrały pierwsze klasycznie doom'owe albumy. Ciekaw jestem Twojego zdania. Cóż, jeśli utwór "Black Sabbath" z 1970r. nie jest doomem, to nie wiem co nim jest (śmiech). Dla mnie ostateczną definicją doomu jest "Electric Funeral". To tyle. Myślę, że Sabbath to zapoczątkował, a reszta z nas to kolejne gałęzie tego samego drzewa, które prowadzą doom dalej. I to dobrze! Niech żyje doom metal! Amen! Bardzo dziękuję Ci za rozmowę! Piotr Jakóbczyk

COUNT RAVEN

97


Nie tylko doom Cult Of Scarecrow to zespół stworzony przez kilku weteranów belgijskiej sceny, chcących wrócić do grania po dłuższej przerwie. Debiutanckim albumem "Tales Of The Sacrosanct Man" potwierdzają, że było to w pełni uzasadnione posunięcie, a do tego dopełniają mroczny, surowy doom metal garścią nieoczywistych wpływów, co dodatkowo ubarwia ich muzykę. HMP: Kult stracha na wróble - ciekawa nazwa, nie powiem. Na pewno nieszablonowa, bo nie słysząc jeszcze nawet jednej nuty z waszej płyty zacząłem zastanawiać się co gracie. Chodziło wam, między innymi, o taki właśnie efekt? Cult Of Scarecrow: Nie, wcale. Często słyszymy, że Cult Of Scarecrow jest intrygującą nazwą. Ale tak naprawdę, nazwa pochodzi od kawałka, który napisaliśmy. To był drugi utwór, który napisaliśmy po tym, jak znowu się zjednoczyliśmy. Mówi on o religii, w której pieniądz, bogactwo i status są czczone jako najwyższe wartości, a strach na wróble jest jej symbolem, więc to bardziej metafora. A kiedy szukaliśmy nowej nazwy, Cult Of Scarecrow brzmiało potężnie i mrocznie, więc nazwaliśmy się jak tytuł naszego utworu.

założony w 2017 roku. Nie ma nic wspólnego z naszymi wcześniejszymi projektami. Tak, to prawda, że trzech członków zespołu grało już razem w tych samych zespołach w latach 80. i 90., z Dead Serious i wreszcie Die Sinner Die jako ostatnimi. Dead Serious był zespołem thrashmetalowym, podczas gdy Die Sinner Die było bardziej industrialne i eksperymentalne. Przestaliśmy grać około 1995 roku i straciliśmy ze sobą kontakt. Praca, żona i dzieci, wiesz jak to idzie. Ale nasza miłość do muzyki nigdy nie osłabła. Dlatego wróciliśmy w 2017 roku i postanowiliśmy założyć nowy zespół, zwerbować kilku nowych muzyków i napisać nową muzykę. Szczerze mówiąc, jesteśmy teraz bardzo zmotywowani, a także bardziej doświadczeni. Nie ma już presji, teraz to czysta zabawa.

Fani metalu są jednak bardzo konserwatywni; może przybierając nazwę, na przykład, Dark Riders Of Doom, bylibyście dla nich bardziej wiarygodni, zważywszy na wybraną stylistykę i tematykę tekstów? (śmiech) A to ciekawe? Wierzymy, że nazwa dobrze pasuje do naszej muzyki. Przede wszystkim nie uważamy się za prawdziwy zespół doommetalowy. Naszą muzykę lubimy nazywać heavy metalem z wpływami doom, grunge i thrashu. Ciekawa mieszanka, której nikt jeszcze nie stworzył. Niektórzy mówią, że wymyśliliśmy własny gatunek, uważamy to za wielki komplement. Po drugie, atmosfera naszych utworów jest zawsze trochę mroczna i makabryczna. Czasami wręcz przerażająca. Strach na wróble jest wspaniałym symbolem tego rodzaju napięcia, a słowo kult sugeruje, że jesteśmy znakomitym gangiem.

EP na początek to dobre rozwiązanie, bo niezbyt kosztowne, a pozwalające sprawdzić czy zespół ma potencjał i jak zostanie przyję ty przez słuchaczy? Nagraliśmy nasze pierwsze cztery kawałki w 2018 roku. Na początku nie mieliśmy zamiaru robić EP-ki. Po prostu weszliśmy do studia, nagraliśmy muzykę i poprosiliśmy inżyniera o zrobienie odpowiedniego miksu, abyśmy mogli użyć tego jako demo, żeby załatwić trochę koncertów. Ale wynik był zdumiewający, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasza muzyka jest tak potężna i ogólnodostępna. Poprosiliśmy kilka osób o posłuchanie tego materiału i wszyscy stwierdzali, że musimy umieścić te utwory na CD i rozprowadzić go tak dobrze, jak to możliwe. Więc zrobiliśmy to. Ale wszystko robiliśmy sami i nie mieliśmy pojęcia, jak trzeba to zrobić właściwie. Patrząc wstecz na tamte czasy, właściwie wszystko zrobiliśmy źle. Zrobiliśmy bardzo dobry produkt, ale nie zwrócił na siebie uwagi, na jaką zasługiwał. Dlatego cieszymy się, że WormHoleDeath Records przejęło kontrolę, bo mają środki i wiedzę.

Początki zespołu sięgają ponoć jeszcze pier wszej połowy lat 90., ale uaktywniliście się, przede wszystkim wydawniczo, stosunkowo niedawno? Cult Of Scarecrow to zupełnie nowy zespół

"Cult Of Scarecrow" okazała się dobrym startem, zaczęliście więc prace nad debiu tanckim albumem - gdyby nie pandemia "Tales Of The Sacrosanct Man" ukazałby się pewnie wcześniej? Naprawdę nie wiem. Mogło to brzmieć zupełnie inaczej, ponieważ poświęciliśmy sporo czasu na napisanie i zaaranżowanie utworów. Mieliśmy mnóstwo czasu. Podczas pandemii stworzyliśmy nawet nowe kompozycje, pisząc je w domu, nagrywając je i wysyłając innym, aby dołączyli do nich swoje instrumenty i uwagi. To był bardzo szczególny, ale interesujący okres. Ale w październiku 2020 roku, kiedy obostrzenia nieco złagodniały, postanowiliśmy udać się do studia i rozpocząć nagrywanie. Wszystko z zachowaniem covidowej ostrożności, ponieważ wszyscy nagrywaliśmy osobno. Zajęło nam to trochę czasu, ciężko pracowaliśmy, a nasz producent Ace Zec nie był łatwy do zadowolenia. Więc pracowaliśmy dalej, aż wszyscy byli szczęśliwi. Finalny miks powstał w marcu tego roku, więc zajęło nam to prawie sześć miesięcy. Ale jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni z rezultatów. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo można powiedzieć, że dzięki tej zwłoce podpisaliście kontrakt? I tak byśmy go podpisali, z opóźnieniem lub bez. WormHoleDeath Records bardzo zainteresowało się naszym nowym albumem i złożyło nam dobrą propozycję. Mogli wydać go wcześniej, to prawda. Ale nie jesteśmy jedynym zespołem na ich liście i rozumiemy, że istnieje określony porządek, którego należy przestrzegać. Promówki, kilka teledysków, wywiady i wreszcie samo wydanie. Uważali, że wrzesień to odpowiedni okres, aby to zrobić. Ale cieszymy się, że w końcu wszyscy mogą słuchać tej muzyki i cieszyć się albumem. Wydawca w dawnym rozumieniu tego słowa jest jeszcze potrzebny takim zespołom jak Cult Of Scarecrow? Przecież i tak sami ponosicie koszty sesji, etc., opublikowanie albumu w wersji cyfrowej, a do tego w limi towanym nakładzie na CD oraz/lub LP nie jest więc już jakąś wielką filozofią? Nie wystarczy nagrać utwór i umieścić go na Spotify i bum, jesteś sławny na cały świat. Jak powiedziałem wcześniej, przy EP-ce z 2018 roku zrobiliśmy wszystko sami i zrobiliśmy wszystko źle. Nie mieliśmy pojęcia, jak to działa z promocją i tak dalej. Dlatego obiecaliśmy sobie, że nigdy więcej ne popełnimy tego błędu. W przypadku "Tales Of The Sacro-

Foto: Cult Of Scarecrow

98

CULT OF SCARECROW


sanct Man" potrzebowaliśmy wytwórni do promocji, a WormHoleDeath Records wykonuje świetną robotę. Są wszędzie. Podpisaliśmy też umowę z agencją bookingową, więc od teraz możemy skoncentrować się tylko na pisaniu muzyki i graniu świetnych koncertów. Monumentalizm i rozmach niektórych frag mentów "Tales Of The Sacrosanct Man" kojarzy mi się z muzyką klasyczną. Cenicie dokonania takich kompozytorów jak na przykład najsłynniejszy z Bachów czy Wagner, czy to po prostu zbieg okoliczności? Metal w pewnym sensie ma wiele wspólnego z muzyką klasyczną. Przynajmniej melodyjny metal. Niektóre z naszych kompozycji brzmią dość "monstrualnie", monumentalnie, prawie jak symfonia. Oczywiście ci kompozytorzy byli niezwykle utalentowani i nie chcę stawiać się na tym samym poziomie. Ale szanujemy ich dziedzictwo i trudno nie wykorzystać muzyki klasycznej w muzyce współczesnej. Ale to nie jest celowe. Więc jeśli słyszysz to w naszej muzyce, powiedziałbym: to możliwe. Nie brakuje też na tej udanej płycie utworów potwierdzających, że jesteście fanami Black Sabbath, również tego z lat 80., choćby z czasów niedocenianego LP "Headless Cross"? Dorastałem z Black Sabbath, ponieważ mój ojciec był ich wielkim fanem. Inni muzycy też ich kochają. Trudno nie kochać Black Sabbath, kiedy jest się metalowcem. Oni są źródłem tego wszystkiego. Gdyby nie było Black Sabbath, nie byłoby muzyki metalowej. Ale jeśli chodzi o Culf of Scarecrow, nie sądzę, że robimy to samo. Nie jesteśmy kopią Sabbath i również nie jest to naszym zamiarem. Mamy coś wspólnego, to prawda. Ale też wiele rzeczy, które robimy inaczej. Na przykład wykorzystanie instrumentów klawiszowych i chórków. Nasze największe inspiracje pochodzą z lat 80. i 90.: Sabbath i Deep Purple, ale także Alice in Chains i Soundgarden, wczesna Metallica i Exodus. Używamy wszystkiego, co lubimy i stworzyliśmy z tego fajną mieszankę, prawda? Prawda. Jesteście tradycjonalistami również w tym sensie, że lubujecie się, z wyjątkiem "Robotized", w długich, rozbudowanych kompozycjach - 5-7 minut to dla was opty malny czas trwania utworu? Cóż, skróciliśmy nasze nowe kompozycje. Utwory na EP-ce trwały ponad osiem minut. Ale słuchaczowi trudno jest tak długo utrzymać uwagę. Zdaliśmy sobie sprawę, że po pięciu czy sześciu minutach historia powinna zostać już opowiedziana. Wierzymy, że to idealne rozwiązanie. Nie macie wrażenia, że obecnie przepaść między twórcą a odbiorcą pogłębia się coraz bardziej, bo większość słuchaczy nie jest w stanie zrozumieć i należycie docenić ambitniejszej twórczości, niezależnie od gatunku muzycznego? Nie zgadzam się. Nie lekceważ publiczności. Mogą znacznie więcej, niż przypuszczamy. Na przykład nasza muzyka zawiera wiele tak zwanych warstw. A w utworach jest wiele drobiazgów, szczegółów: ciche głosy w tle, płacząca gitara, mało słyszalna klawiszowa melodia itp. Można je odkryć po kilku odsłuchach, a my byliśmy bardzo zdziwieni, że ludzie rzeczywiście je znaleźli. Oznacza to, że poświęcili czas, aby naprawdę posłuchać muzyki, kilka razy.

Foto: Cult Of Scarecrow

Jedyna różnica między wtedy a teraz jest taka, że muzyka jest teraz dużo łatwiejsza do zdobycia. Chcesz posłuchać zespołu, po prostu poszukaj go na YouTube lub Spotify, bingo! Wystarczy kilka kliknięć, aby posłuchać wszystkich ich albumów. Muzyka jest bardzo jednorazowa i prawie za darmo. To dobra rzecz dla fanów, ale to katastrofa dla muzyków. Nie możemy już z tego żyć. Przyszłość trochę mnie przeraża. Jak długo to może trwać? Jak więc skutecznie przeciwdziałać temu, by dana stylistyka nie stała się archaiczną skamieliną, tak jak chociażby hard rock czy rock progresywny w połowie lat 70.? Można łączyć, tak jak wy, różne wpływy, od doom do tradycyjnego metalu, a nawet grunge, starając się wypracować coś własnego? Cóż, łączymy kilka różnych starych, tradycyjnych stylów metalowych i używamy ich wszystkich w jednej kompozycji. Pomimo wszystkich nowych trendów, słuchacze wciąż kochają oryginały. Kiedy ludzie słyszą naszą muzykę, doświadczają tego uczucia. Myślą, że znają ten kawałek lub ten riff, ale nie mogą tego dotknąć. Nasza muzyka jest dość rozpoznawalna, jest oldschoolowa i brzmi niczym z lat 90., ale wciąż jest wyjątkowa i świeża. Myślę, że nasz cel został osiągnięty. Na festiwalach często jesteśmy tą odrobiną świeżego powietrza pomiędzy tą ekstremalnie ciężką muzyką współczesną. Ludzie to doceniają. Te elementy grunge pewnie czasem odrzu cają metalowych ortodoksów, zapominających, że muzycy Nirvany czy Soundgarden również byli fanami hard rocka, choćby Black Sabbath? Zaakceptowanie i docenienie pewnych trendów, takich jak grunge czy nawet nu metal, zajęło tym bardziej zaciętym trochę czasu. Ale kilkadziesiąt lat później zdają sobie również sprawę, że niektóre zespoły były ważne i niezbędne dla ewolucji muzyki metalowej. Nie można nie docenić wpływu takich zespołów jak Alice in Chains, Pearl Jam czy Nirvana. Możesz też dodać Korn i Limp Bizkit. Albo inaczej: wszyscy mają określoną publiczność i w tamtym czasie w pewien sposób wynaleźli metal na nowo. I tak będzie zawsze. Nowe młode zespoły ze świeżymi pomysłami, które utrzymują scenę żywą. A niektórym ludziom zawsze zajmie trochę czasu, aby się do tego przyzwyczaić.

Nowa fala brytyjskiego metalu, US power metal, gemrański thrash, szwedzki death metal, norweski black - w dobie powszechnej globalizacji są jeszcze szanse na coś tak jednorodnego stylistycznie i zarazem geograficznie, na przykład w waszym kraju? Belgia ma małą scenę, ale silną. Jest wiele utalentowanych zespołów, nowych i starych. Tego lata odbył się duży festiwal Alcatraz, który został zmuszony do zaprezentowania miejscowych zespołów, z powodu ograniczeń covidowych. Czy to była porażka? Nie, wręcz przeciwnie. Byłem tam i widziałem, jak belgijskie zespoły robią świetną robotę. Nie widziałem i nie słyszałem żadnej różnicy w zespołach z innych krajów. I wszyscy byli bardzo entuzjastycznie nastawieni. Mam nadzieję, że pomyślą o nas przy kolejnej edycji (śmiech). Niestety nie ma czegoś takiego jak belgijska fala czy belgijski styl. Brakuje nam możliwości sprzedania się światu. Ale nigdy nie lekceważ Belgów! Nie śmiałbym, pamiętając choćby o Acid, Killer czy Ostrogoth. Belgijska scena A.D. 2021 jest jednak może na tyle silna, by niebawem zaskoczyć nas kolejnymi zespołami pokroju Cult Of Scarecrow? Jak widzicie swoje szanse w tym totalnym zagęszczeniu metalowych kapel, zdołacie przebić się poza lokalne układy, dotrzeć do fanów w Europie i może nie tylko? Z pewnością mamy tutaj wystarczającą jakość, a Cult Of Scarecrow ma tu swoje miejsce. W pewnym sensie scena belgijska ma dwie strony: flamandzką i walońską. Zespołowi jest już teraz trudno przekroczyć granicę językową i stać się sławnym po drugiej stronie. Możesz sobie wyobrazić, co się stanie, gdy mały belgijski zespół będzie chciał zasłynąć na przykład we Francji lub Niemczech. Szczerze mówiąc, niewielka szansa na sukces. Scena flamandzka jest znacznie bardziej związana ze sceną w Holandii, a Walonowie są związani z Francją. Ale mamy fanów w Walonii i tam też planujemy koncertować. Zobaczymy, co się stanie później. Niemcy, Polska, Włochy… Nie mamy specjalnych planów w tym kierunku, ale wszystko jest możliwe. Ale kiedy nadarzy się okazja, damy z siebie wszystko, co w naszej mocy. Słyszałem, że w Polsce też mamy fanów. Czy byłbyś tak miły, by pozdrowić ich od nas? Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

CULT OF SCARECROW

99


Dopóki ciemność nie odejdzie… Covid porządnie dał po tyłku całej branży muzycznej. Czasem, od strony czysto organizacyjnej, blokując wyjazdy w trasę lub opóźniając wydanie płyty. A czasem, jak nas wszystkich - odbierając zdrowie lub życie bliskich osób. Skład Apostle of Solitude musiał zmierzyć się niestety z jednym i drugim. I może nie zabrzmi to najlepiej, ale na swój sposób możemy powiedzieć, że panowie przekuli swoje trudne przeżycia w sukces. Owocem ich żałobnych przemyśleń i trudów jakie napotykali na swej drodze jako zespół, jest album "Until the Darkness Goes", który sami muzycy określają mianem "pomnika żalu i straty". Trudno się nie zgodzić, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że tak naprawdę od początku swojej 17-letniej działalności zespół obraca się w podobnej tematyce i nastroju kompozycyjnym. Kto zresztą zetknął się z ich wcześniejszymi dokonaniami, doskonale wie o czym mówię. Postanowiłem więc pociągnąć nieco temat w rozmowie z najmłodszym stażem członkiem zespołu - Mikem Naishem. Pogadaliśmy o nowej płycie, atmosferze która jej towarzyszy i o miejscu, jakie "posępny przekaz" zajmuje w Apostle of Solitude i w doom metalu w ogóle… HMP: Cześć Mike! Bardzo się cieszę, że znalazłeś czas, by odpowiedzieć na kilka pytań od Heavy Metal Pages! Co słychać w obozie Apostle of Solitude? Domyślam się, że ekscytacja w związku z wydaniem nowego albumu jest wszechogarniająca? Mike Naish: Dzięki za zaproszenie! Cieszymy się na okazję podzielenia się naszymi przemyśleniami o nowej płycie. I tak, oczywiście! Ukazanie się nowej płyty zawsze jest ekscytu-

wa! Standardowe pytanie - opowiedzcie o pra cach nad płytą. Mimo tradycyjnie minorowego nastroju jaką w niej zaklęliście, wyczuwam tu całkiem sporo radości z grania i dobrej atmosfery w zespole. Czy faktycznie Wam towarzyszyły? Nienawidzę odpowiadać w ten sposób, ale to pytanie z kategorii tak/nie. Bardzo cieszyliśmy

Foto: Apostle Of Solitude

jące. Wiele rzeczy musiało się wydarzyć, żeby w końcu do tego doszło i jesteśmy bardzo wdzięczni, za dobrą relację z Enrico z Cruz Del Sur. Dali nam wolną rękę we wszystkich aspektach przy nagraniu albumu. Od wyboru studia, przez szatę graficzną itd. Przede wszystkim gratuluję nagrania bardzo dobrego materiału. Nie chcę wysuwać zbyt pochopnych wniosków, ale na dzień dzisiejszy po kilku przesłuchaniach "Until the Darkness Goes" jestem bliski stwierdzenia że to mój ulubiony album Apostle of Solitude! To ogromny komplement. Dzięki za miłe sło-

100

APOSTLE OF SOLITUDE

się doświadczeniem wspólnego pisania i nagrywania materiału, ale czerpaliśmy z osobistych doświadczeń w warstwie lirycznej, która jest bardzo wyraźnie bolesna czy żałobna. Współpraca z Mikem Bridavsky'm z Russian Recording w Bloomington praktycznie zawsze jest miłym doświadczeniem, ponieważ Mike jest mistrzem w swoim rzemiośle i praca z nim jest świetną zabawą. Poza tym, wszyscy przeszliśmy wiele podczas tworzenia tej płyty i jest to wyraźnie odzwierciedlone w treści lirycznej. Właśnie o te przejścia chciałbym Cię zapy tać. Żyjemy w czasach, które odciskają

mocne piętno na branży muzycznej. Wiem, że ta gówniana pandemia dotknęła Was boleśnie, również w życiu prywatnym. Opowiedz o jej wpływie na to, co słyszymy na "Until the Darkness Goes". Chodzi mi zarówno o nastrój i przekaz, jak i czysto techniczną stronę tego, jak pracowaliście. Ten album jest właściwie rodzajem pomnika dla żalu i straty. Pandemia przerwała właściwie wszystko co mogła przerwać w ciągu ostatnich 20 miesięcy. Zostaliśmy oddzieleni od siebie na kilka miesięcy, co znacznie utrudniało robienie jakichkolwiek postępów. Obserwowaliśmy jak chorują nasi przyjaciele, rodzina i sąsiedzi. Jednym udało się przez to przejść, innym nie. Ton tej płyty odzwierciedla naszą walkę o zrozumienie tego, co się z nami dzieje - tak indywidualnie, jak i razem. Podczas procesu pisania piosenek, nasze indywidualne straty stały się wspólnymi. A jak wpłynęło to na funkcjonowanie zespołu - z jednej strony wiem, że prace nad albumem zostały spowolnione, z drugiej w min ionym roku udało Wam się zagrać całkiem sporo koncertów (przynajmniej jak na obecne realia). Zagraliśmy w tym roku kilka razy na przełomie lipca i sierpnia. W 2020r. nie zagraliśmy żadnego koncertu. Jeśli dobrze pamiętam, ostatnia trasa jaką zagraliśmy była w lipcu i sierpniu 2019r. Wśród tych koncertów, dostąpiliście - myślę że mogę spokojnie użyć tego słowa - zaszczy tu dzielenia sceny z takimi tuzami jak The Obsessed i The Skull. Szczególnie interesu je mnie ta ostatnia nazwa. Dzieliliście scenę z Erikiem Wagnerem na jego ostatniej trasie koncertowej, zaledwie 3 tygodnie przed jego śmiercią. Macie jakieś wspomnienia z tych występów? Poznaliście się z Erikiem? Graliśmy z tymi zespołami już wielokrotnie na przestrzeni minionych 15 lat. Co do The Skull - tak, spotkaliśmy Erika i rozmawialiśmy z nim podczas kilku koncertów, które z nimi graliśmy. Cruz Del Sur wydało jego solowy projekt na początku tego roku (można powiedzieć że jesteśmy kolegami z wytwórni). Erik zawsze był dla nas inspiracją, pokazując nam wszystkim, jak robić muzykę, którą chcieliśmy tworzyć... zawsze poświęcał czas, żeby trochę z nami pogadać i się pośmiać. Jego śmierć to ogromna strata. Mówiąc o koncertach, a raczej koncertach w dobie pandemii - w lipcu światło dzienne ujrzało nagranie "Mutants of The Monsters: Part IV", kiedy to po raz pierwszy zagraliście na żywo (choć on-line) część materiału z nowej płyty. Jak wspominacie to wydarzenie? I najważniejsze - jaki był jego odbiór? Szczególnie nowych utworów. Współpraca z CT przy Mutants of the Monsters było dobrą zabawą. Dało nam to szansę zaprezentowania nowego materiału i zagrania starych dobrych kawałków. Lubimy występować i podchodzimy do tego poważnie, niezależnie od tego czy gramy przed kamerą, czy przed 4000 osób. Co sądzicie o podobnych przedsięwzięciach? Czy granie koncertów "przed kamerą" ma w ogóle sens? Wiele zespołów zdecydowało się na podobne kroki by dać fanom choć namiastkę występów na żywo. Jakie to przeżycie dla samego zespołu?


Zgodziliśmy się na to nagranie ze względu na historię i spuściznę zespołów, które wcześniej w tym uczestniczyły. Chcieliśmy też pokazać fanom, że nadal pracujemy i piszemy nowy materiał. Stworzenie takiego wideo wymaga dużo pracy i mieliśmy szczęście, że jeden z członków naszego zespołu ma umiejętności związane z edycją wideo. Dało nam to możliwość ścisłej kontroli wizerunku zespołu i zapewniło, że nasza wizja na to wideo znalazła się w czołówce. Kosztowało nas to dużo pracy, ale umiejętności Steve'a pchnęły nas na wyższy poziom. Wracając do tematu atmosfery, która płynie z Waszego grania - jestem w stanie wyłowić tu kilka składowych - jest trochę epickości, spirytualizmu, ale to co wysuwa się najmocniej na przód to melancholia, smutek, może nawet desperacja (i mówię tu nie tylko o ostatnim albumie). Czy poruszanie takich wątków jest dla Was z założenia tematem przewodnim dla Apostle of Solitude? Staraliśmy się stworzyć coś, co wywodzi się z naszych doświadczeń i z czego wyniknie pewien rodzaj katharsis. Jak wiele osób, które doświadczyły pandemii, tak i my zmagaliśmy się z nią w różnym stopniu, obserwując cierpienie naszych przyjaciół i rodzin. To właśnie te straty i towarzyszący im żal staraliśmy się uchwycić. Chcieliśmy, by nasza twórczość odzwierciedlała nas i próbowaliśmy stworzyć coś, do czego inni mogliby się odnieść. Muszę przyznać że to melancholijne przesłanie łączy się z Waszym brzmieniem wprost perfekcyjnie. Pewnie nie jestem więc pierwszym który zapyta o to, co jest pier wsze w procesie twórczym - muzyka czy teksty? Zwykle najpierw piszemy muzykę, a gdy piosenka jest już prawie gotowa, wprowadzamy do niej tekst. Dzięki temu możemy zmieniać format utworu, czy liczbę powtórzeń danych części, w zależności od tego, jak pasuje do niego tekst. Dopracowujemy każdą z piosenek praktycznie tak długo, aż nie wejdziemy z nią do studia. Jak ta tematyka ma się do Waszego podejścia do życia? Wizerunek muzyka doom metalowego zasadniczo łatwo podłożyć pod stereotyp mrocznego ponuraka w jeansowej kurtce - ewentualnie entuzjasty palenia zioła (śmiech). Czy teksty o wszechogarniającym smutku i zagładzie są faktycznym odzwierciedleniem tego, co myślicie o współczesnym świecie? Muzyka to rodzaj ujścia… twórcza droga, którą możemy wykorzystać do ujawniania na-

szych osobistych przemyśleń o świecie. To trochę jak obraz… uchwycenie momentu, wrażliwy na czas wgląd w to, co wtedy czuliśmy lub myśleliśmy. Nie sądzę, żeby którykolwiek z nas wiódł codzienne życie w nieustannych stanach depresji, lęku lub bólu. Korzystamy z tych energii, aby stworzyć coś, co odzwierciedla, gdzie byliśmy w czasie, gdy to pisaliśmy. Są piosenki z ostatniej płyty, które wciąż wywołują u mnie bolesne reakcje emocjonalne kiedy je słyszę… również gdy gram je na żywo. Czasami ponowne przeżywanie takiego smutku przypomina ci o docenieniu tego, co masz w życiu. Myślisz że jest jakaś ogólna idea, przekaz czy po prostu atmosfera, które powinny być w ogólnych założeniach doom metalu? Jakaś tematyczna esencja tego gatunku? Autentyzm i szczerość - to najważniejsze założenia, jakie możemy przyjąć w odniesieniu do każdego gatunku muzyki. Trudno mi powiedzieć coś więcej. Pewnie znaleźliby się ortodoksi, którzy kłóciliby się ze mną co jest doom metalem (albo co nim nie jest), ale nie przemawia do mnie pomysł istnienia jakiegoś algorytmu, w którym muszą się mieścić tempo, motywy, ciężkość, solówki gitarowe, brzmienie wzmacniacza, głośność itp. Myślę, że doom metal zacząłby brzmieć coraz bardziej odtwórczo, a nie innowacyjnie, gdybyśmy trzymali się tylko określonego zestawu elementów. Jeśli nie kwestionujemy swoich poglądów i nie stawiamy sobie nowych wyzwań, nie rozwijamy się jako jednostki ani autorzy piosenek. Porównując Wasze wczesne i obecne nagrania, słychać nie radykalną, ale jednak wyczuwalną zmianę w graniu. Pojawiło się choćby więcej chwytliwych melodii i prostszych konstrukcji kompozycji. Gdybym miał pokusić się o postawienie jakiejś cenzury czasowej, powiedziałbym że był nią okres 20132014, gdy nastąpiły zmiany w składzie i dołączyliście do stajni Cruz Del Sur. Jak te zmiany wpływały na wasze podejście do tworzenia? Za każdym razem, gdy nowe osoby pojawiają się w zespole, brzmienie się zmienia. Zespoły zawsze zaczynają z surowym podejściem, żeby z upływem czasu ewoluować, udoskonalać i redefiniować swoje brzmienie. W obecnym składzie pracujemy już nad trzecią płytą i praca w naszej czwórce przebiega gładko. Nadal piszemy piosenki w podobny sposób: jeden przynosi kilka riffów, wszyscy siadamy nad nimi i nad swoimi partiami, aż spodoba nam się finalny rezultat. Powiedziałbym, że muzycznie jesteśmy bardzo blisko siebie i tego, co chcemy razem pisać jako zespół, a to sprawia, że współpraca jest trochę łatwiejsza. Jasne, mamy różne pomysły i czasem rodzą się konflikty, ale wszyscy wiemy, jak zrobić to, co jest najlepsze dla piosenki, albumu i zespołu. No i już od "Of Woe and Wounds" stop niowo zaczęliście skracać długość swoich albumów (śmiech). To celowa zmiana "poli tyki wydawniczej"? Macie swój pogląd ile powinien trwać dobry album doom metalowy? Czy długość trwania płyty w ogóle jest ważna? Po "From Gold to Ash", chcieliśmy wypuścić następny album raczej wcześniej niż później. Czasy się zmieniają, a my zamiast się opierać, dostosowujemy się do zmian. Chcemy publi-

kować nowe materiały szybciej, aby utrzymać swoją pozycję w społeczności doom metalowej. Nie chcielibyśmy, żeby nasi fani stracili nas z oczu przez pandemię. Chcemy cały czas publikować muzykę i video które tworzymy. Czasami jest to balansowanie pomiędzy ilością a jakością - postanowiliśmy skupić się na jakości. Z innej beczki - zbliżamy się powoli do końca roku, który obfitował w bardzo dużo udanych premier płytowych. Macie już swoich faworytów na płytę roku? O stary… nie wiem nawet od czego zacząć? Osobiście jestem teraz zakochany w "The Thule Grimoires" od The Ruins of Beverast. Wyróżniłbym też Mother of Graves, kolejny zespół z Indianapolis, którego dużo słuchamy. Jak myślisz - jak wysoko w takim zestawie niu wśród metalowych maniaków może się uplasować "Until the Darkness Goes"? Macie wszelkie podstawy by być dumni z tego materiału, ale czy macie też wobec niego jakieś oczekiwania? Nie mamy pojęcia. Jesteśmy niezmiernie dumni z tego wydawnictwa i nie da się odgadnąć jak wiele może ono osiągnąć. Mam nadzieję, że po prostu spodoba się słuchaczom. Płyty można by porównać do swoich dzieci: kochasz je wszystkie, ale szczególnie lubisz coś w jednym, a coś innego w drugim. Na pewno znajdą się tacy, którym się on nie spodoba, ale myślę że będziemy z tym jakoś żyć. Na koniec tradycyjnie chciałbym Cię spytać o najbliższe plany zespołu. Trasa, odpoczynek, a może prace nad kolejną płytą? Myślę, że wszyscy chcielibyśmy ruszyć w trasę promującą album, zarówno w Stanach jak i w Europie. Wiele zespołów wciąż próbuje wymyślić jak zorganizować trasę w czasie pandemii, ale widać jakieś światełko w tunelu. Znowu jest wiele festiwali i bandy ponownie ruszają w trasy koncertowe. Już pracujemy nad kolejną płytą i mimo pandemii poczyniliśmy pewne postępy. Zdecydowanie odpoczęliśmy przez miniony miesiąc i było to dobre dla nas zarówno indywidualnie, jak i dla całego składu. Dobrze to słyszeć! Jeszcze raz dziękuję Ci za poświęcony czas i za bardzo ciekawą roz mowę. Jesteśmy wdzięczni za tę rozmowę i dziękujemy za zainteresowanie naszym nowym albumem! \m/ Piotr Jakóbczyk

APOSTLE OF SOLITUDE

101


Karma to Burn spotyka Orange Goblin na koncercie Judas Priest Po długich siedmiu latach działalności, bostońska ekipa z Oxblood Forge doczekała się wreszcie pierwszego długograja. Panowie zaczynali od brzmienia stonerowego, które pomalutku ewoluowało (a może raczej wciąż ewoluuje) w stronę tradycyjnego heavy. I chociaż nie mamy tu do czynienia z zupełnymi żółtodziobami (CV niektórych muzyków sięga jeszcze lat 80.), to słychać że chłopaki cały czas poszukują. I myślę że to dobrze - nie żebym miał jakieś większe zarzuty do ich nowego materiału, bo "Decimator" to solidna porcja dobrze skrojonego metalu, ale sugerując się wypowiedziami muzyków, sądzę że możemy się spodziewać po nich bardzo ciekawej ścieżki rozwoju. Tymczasem, wszystkich fanów stonera spod znaku Orange Goblin i epickiego heavy/doom w stylu The Gates of Slumber, zachęcam do zapoznania się z debiutem Oxblood Forge, a przy okazji z poniższą rozmową, którą miałem przyjemność przeprowadzić z trzonem zespołu gitarzystą Robbem Lioy'em i wokalistą Kenem MacKay'em. HMP: Cześć Oxblood Forge! Zakładam, że wśród naszych czytelników są jeszcze tacy, którzy mogli o Was nie słyszeć. Naprawmy ten karygodny błąd! Co Wy na to, żeby na początku przedstawić garść informacji encyklopedycznych o Oxblood Forge? Waszym składzie, pochodzeniu, muzyce jaką gracie itp. Robb Lioy: Hej, pozwól więc że zacznę od przedstawienia naszego obecnego składu. Ken MacKay - wokal, Erik Fraunfelter - perkusja i klawisze, Robb Lioy - gitara, Greg Dellaria

wało na zmiany? Robb Lioy: Myślę, że debiutanckie EP to wynik dwóch, bardzo różnych podejść gitarzystów piszących piosenki i próbujących znaleźć złoty środek - a zespół chciał po prostu mieć numery, żeby móc zacząć grać je na żywo. Słychać to w muzyce - nasz stary gitarzysta napisał "Sister Midnight" i "Nightcrawler", a ja "Lashed to the Mast" i "Storm of Crows". Wspólnie napisaliśmy zaś "Inferno", o bardziej typowo "stonerowym" brzmieniu. Współpracowaliśmy co prawda nad każdym z numerów,

było wiele napięć i problemów w komunikacji w zespole. Proces nagrywania był trudny, ale udało nam się osiągnąć świetny rezultat. Mieliśmy zupełnie inną mentalność niż obecnie, ale jest to coś, z czego jesteśmy bardzo dumni. Po wydaniu albumu, zespół opuścił nasz drugi gitarzysta, a kilka dni później odszedł też perkusista. Wtedy Ken, Greg i ja znaleźliśmy się na rozdrożu - co dalej z zespołem? W końcu znaleźliśmy Erika, który zajął miejsce bębniarza, co było iskrą, której potrzebowaliśmy. Ken MacKay: Myślę, że z potencjałem, którym dysponuje zespół, możemy podróżować do każdej "przystani", jakiej będziemy chcieli. Nawet w nowym materiale rozwijamy się i próbujemy nowych stylów. Myślę, że dochodzimy do punktu, w którym bez względu na to, co gramy, będzie to brzmieć jak Oxblood Forge. A próbując to jakoś podsumować - jest jakieś miejsce na mapie podgatunków metalu, w którym umiejscowilibyście "Decimator"? Robb Lioy: Pamiętam, że gdy zmieniliśmy skład, powiedziałem chłopakom, że chciałbym aby zespół zmienił kierunek na po prostu metalowy zespół. Mówię o tym "Karma to Burn spotyka Orange Goblin na koncercie Judas Priest". Cały czas wracam do klasycznego metalu, Ken i Greg również dorastali na tej muzyce, więc po prostu ma to sens. Ken MacKay: Mieliśmy nadzieję na wydanie po prostu dobrego albumu, z którego moglibyśmy być dumni. I jesteśmy. Wszyscy rozwinęliśmy się muzycznie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i zrobiliśmy kilka naprawdę zabójczych numerów. Dwa utwory z "Decimator (tj. "Screams from Silence" i "Forged in Fire") znalazły się dwa lata temu na splicie z Mourn the Light. Znakiem tego, materiał na płytę musiał powstawać już wtedy. Dosyć dużo czasu zajęło Wam, nim go dokończyliście. Robb Lioy: Covid naprawdę wiele namieszał nam wszystkim. Przez konieczność samoizolacji i obostrzenia w Stanach, utknęliśmy z na wpół zrobionymi numerami. Na domiar złego trafiłem na kilka miesięcy do szpitala z powodu pęcherzyka żółciowego i trzustki, srając do łóżka, więc nie mogłem sięgnąć po gitarę. Na szczęście, sprawy ułożyły się wystarczająco pomyślnie. Odzyskałem zdrowie, więc mogliśmy dokończyć utwory i skończyć album.

Foto: Oxblood Forge

- bas. Oxblood Forge powstało w 2014r. na zgliszczach poprzedniego zespołu, w którym graliśmy Ken i ja. Nie mieliśmy obranego kierunku działania, ale po kilku próbach skompletowaliśmy pełen skład. Początkowo po prostu zrobiliśmy kilka utworów bez zbytniego zastanawiania się. Możesz je usłyszeć na naszej pierwszej EPce, która jest mieszanką wszystkiego po trochu. No właśnie, wasze pierwsze EP to granie zgoła inne od tego, co prezentujecie obecnie. Opowiedzcie o tamtym czasie Waszej twórczości. Czym się inspirowaliście, co było powodem, że graliście to co graliście i co wpły-

102

OXBLOOD FORGE

ale początkowy pomysł zawsze pochodził albo od jednego, albo od drugiego. Wydany dwa lata później "Death Dealer's Lament" to już wyraźny krok w stronę epick iego heavy, ale jeszcze osadzony w brzmie niu stonerowym. Czy była to jakaś wędrówka w poszukiwaniu swojego stylu? Jeśli tak, myślicie że znaleźliście teraz swoją "przystań" w której planujecie pozostać? Robb Lioy: "Death Dealer's Lament" był trudnym albumem. Materiał napisał w większości nasz stary gitarzysta, z wyjątkiem moich piosenek "Blind Stagger" i "Vultures". Album wyszedł świetnie, ale w tamtym czasie

"Forged in Fire" to chyba wasz pierwszy utwór niemal odcinający się od doomowego brzmienia, czy był wówczas dla Was jakimś drogowskazem za którym chcieliście podążać pracując nad pełnym albumem? Robb Lioy: "Forged in Fire" było napisane właściwie w poprzednim składzie, ale nigdy nie pasował do reszty utworów. To była jedyna metalowa piosenka w morzu stoner/doomu i nigdy nie mieliśmy nic, co by do niej pasowało. Wydaje mi się, że po raz pierwszy zagraliśmy go na żywo na "Doom Over Toronto II" w Kanadzie. Wiedziałem wtedy, że był to kierunek, w którym chciałem dalej iść. Ken MacKay: Kiedy nasz skład się zmienił, poszedłem do Robba i zasugerowałem, żebyśmy w nowym materiale spróbowali kierunku w stylu "Forged In Fire" - więc w bardziej klasycznie metalowej stylistyce. Całe życie byłem w zespołach metalowych, a nigdy nie miałem okazji grać po prostu klasycznego heavy metalu. Chciałem też podjąć to wyzwanie, żeby


trochę zmienić swój styl śpiewania. Opowiedzcie szerzej o pracach nad "Decimator". Jak wyglądał proces komponowania? Czy numery piszecie razem, czy za każdy odpowiada kto inny? Robb Lioy: Na "Decimator", większość, jeśli nie wszystkie pomysły na piosenki, wywodzą się z moich riffów. Nasz proces twórczy polegał na tym, że przynosiłem główny riff z riffem towarzyszącym, a potem zaczynaliśmy na nich jammować. Greg i Erik pomagali w aranżacji piosenek lub dorzucali swoje pomysły. Potem jammowaliśmy na nich, a Ken również pomagał zaaranżować je w oparciu o pomysły, które miał na teksty - lub jeśli uważał, że należy dodać inną część lub część porzucić. Tak więc, był to w dużej mierze proces oparty na współpracy. Pomimo wyraźnej zmiany, w wielu utworach wciąż słyszę charakterystyczny "souther nowy" klimat, od którego zaczynaliście - najlepsze przykłady to utwór tytułowy czy "Spirit of Vengeance". Robb Lioy: Dzięki! Tak, tu wracamy do mojego wcześniej wspomnianego opisu "Karma to Burn spotyka Orange Goblin na koncercie Judas Priest". Myślę że nadal chcemy zachować ten heavy rockowy pierwiastek, a zarazem wykuwać (gra słów niezamierzona) (forged wykuwać - przyp. red.) swoje własne brzmienie. Zespołami, w których stronę zawsze mnie ciągnęło były zawsze zespoły heavy metalowe, jak Celtic Frost, Judas Priest czy King Diamond wraz z heavy rockowymi, jak Karma to Burn, Orange Goblin i Corrosion of Conformity. Patrząc na Waszą dotychczasową twórczość, gdybym miał obstawiać w ciemno jakiego zespołu cover weźmiecie na warsztat, Angel Witch byłoby z pewnością jednym z ostat nich pomysłów jaki przyszedłby mi do głowy. "Sorceress" jest jednym z moich ulubionych utworów tego zespołu, więc nie ukrywam że miałem sporo obaw, jak go wykona cie. Muszę przyznać że sprostaliście wyzwaniu! Uwielbiam słuchać coverów, w których wykonawca zachowuje ducha oryginału, nadając przy tym swojego sznytu. Gratulacje! Robb Lioy: Dzięki jeszcze raz! Cover był pomysłem Kena i kiedy to zasugerował, pomyślałem, że to fantastyczny pomysł! NWOB HM miał i ma na nas ogromny wpływ, więc był to sposób na oddanie mu hołdu. Swoją drogą - dlaczego akurat ten utwór? Ken MacKay: Bardzo zależało mi na zrobieniu coveru Angel Witch. Pomyślałem że ta, byłaby świetnym wyborem, ponieważ była inna niż wszystko, co dotąd robiliśmy. Że fajnie będzie zagrać numer łagodny i przestrzenny dla odmiany. Wyobrażałem sobie, jak gramy ciężki doomowy refren, do szybkiego, metalowego zakończenia. Byłem z tego zadowolony i myślę, że zrobiliśmy świetną wersję. Dotychczas wszystkie płyty wydaliście własnym sumptem. To Wasza dobrowolna decyzja czy wciąż poszukujecie tego właściwego wydawcy, który sprosta wymaganiom? (nie chce mi się wierzyć, że nie cieszycie się zainteresowaniem żadnej wytwórni) Robb Lioy: Próbowaliśmy wysłać "Decimator" do kilku wytwórni, które były nami zainteresowane, ale miały już napięte harmono-

Foto: Oxblood Forge

gramy, ponieważ podczas Covid pisało i nagrywało bardzo wiele zespołów. Mamy nadzieję, że uda nam się dogadać z dobrą wytwórnią do naszego następnego albumu. Jesteście w tym nielicznym gronie młodych zespołów, które dostąpiły zaszczytu dzielenia sceny z Manilla Road. To dosyć stare dzieje, ale chciałbym żebyście spróbowali do nich wrócić pamięcią i opowiedzieć jakie uczucia Wam wówczas towarzyszyły. A może macie jakieś szczególne wspomnienia z tego gigu? Poznaliście osobiście Marka Sheltona? Robb Lioy: Nie spotkałem go na koncercie, ale granie z nimi na tej samej scenie było zaszczytem. Dla mnie, było to utwierdzenie w przekonaniu, że zmierzamy we właściwym kierunku. Ken MacKay: To był prawdziwy zaszczyt, grać u boku Manilla Road. Chętnie skorzystaliśmy z okazji zagrania takiego koncertu. Mark był klasą samą w sobie, a po występie był bardzo przyjazny. Mój młodszy brat zagrał wtedy z nami na perkusji. Po koncercie spędziliśmy trochę czasu i pogadaliśmy z Markiem. Pomogliśmy im załadować cały sprzęt i rozmawialiśmy o ponownym występie z nimi. Niestety nie wiedzieliśmy, że odejdzie kilka miesięcy później. Macie za sobą doświadczenie grania u boku podobnie legendarnego zespołu? Robb Lioy: Graliśmy z Mothership - co było niesamowite - Conan i z moim ulubionym Churchburn. Churchburn to moi szczególni faworyci, bo jestem wielkim fanem gry Dave'a Suzuki. Nie mogę też nie wspomnieć o otwieraniu koncertu Ross The Boss - legendy Manowar. Ten koncert to był odlot. Graliśmy na podłodze przed sceną, ponieważ na scenie nie było dla nas miejsca ze względu na rozstawiony sprzęt. Chciałbym poruszyć temat okładki. Muszę przyznać że wywołuje u mnie ona mieszane uczucia - na początek zalety - bardzo podoba mi się przedstawienie oldskulowej scenki walki barbarzyńcy ze smokiem - czy tylko mnie kojarzy się on z postacią Death Dealera z obrazów Franka Frazetty? Ken MacKay: Nie, nie tylko tobie. To był nasz cel. Zależało nam na klasycznie metalowej okładce. Współpracowałem z artystą Bra-

dem Fraunfelterem nad koncepcją grafiki do "Decimator" i chodziło o stworzenie własnej postaci przypominającej Death Dealera. Brad powiedział mi, że Frazetta był jego artystycznym idolem jeszcze w dzieciństwie, więc był całkowicie za pomysłem stworzenia takiej postaci dla Oxblood Forge. Decimator powróci! Ok, a teraz z drugiej strony - skąd pomysł na grafikę komputerową? Osobiście bardzo chciałbym zobaczyć tę okładkę namalowaną tradycyjnym sposobem. Szczerze mówiąc, nie wiem czy dla ortodoksyjnych metalow ców nie będzie to nasuwało zbyt silnych sko jarzeń z tandetnym euro-powerem. Ken MacKay: To jest medium, w jakim pracuje Brad. Łączy grafikę komputerową z modelami, które sam fotografuje. Decimator to prawdziwy model, którego sfotografował w swoim studio. Smok i inne podobne bestie, które pojawiają się w jego dziełach były rzeźbione przez niego. Powoli zbliżmy się do końca rozmowy, ale powiedzcie jeszcze czego możemy spodziewać się po Oxblood Forge w przyszłości? Plany na trasę koncertową? Szykujecie mate riał na kolejny album? Robb Lioy: Obecnie pracujemy wokół wydania "Decimator" i szykujemy nowe piosenki. Póki co, uwielbiamy ten nowy materiał nad którym pracujemy i zawiera on więcej wkładu reszty chłopaków, wprowadzając nowe brzmienie. Nieustannie staramy się stawiać sobie nowe wyzwania i rozwijać się. Mamy nadzieję że słuchacze też to podłapią. Mamy także nadzieję na wyjście z muzyką do fanów, ale z nowym wariantem Delta, tu w Stanach, przekonamy się co będzie z występami na żywo. Ken MacKay: Kujemy nowy materiał! Nowe pomysły są cięższe i mroczniejsze. Planujemy wciąż rozwijać nasze brzmienie. To już wszystko ode mnie. Bardzo dziękuję Wam za wywiad i oddaję ostatnie słowa! Robb Lioy: Cieszymy się że mogliśmy odpowiedzieć na te kilka pytań. Mamy nadzieję że wszyscy dokopią się do naszego albumu "De`cimator", który jest dostępny na Bandcamp. Rock On! Piotr Jakóbczyk Tłumaczenie: Joanna Pietrzak

OXBLOOD FORGE

103


Filmy akcji i szklaneczka Brandy Wesoła ekipa z Indii uraczyła w ty roku swych fanów nowym albumem "Force of Danger". Z tej okazji udało się nam porozmawiać z Nolanem Lewisem, gitarzystą Kryptos. Niezły z niego śmieszek, który obala stereotypy, że w Indiach ogląda się tylko Bollywood i że Europejczycy mają mocne głowy. HMP: Cześć Nolan! Mam nadzieję, że wszystko u Ciebie w porządku. Nolan Lewis: Witaj! W jak najlepszym! Dzięki za ponowne zainteresowanie naszą kapelą i możliwość udzielenia tego wywiadu. Nie ma za co. W roku 2019 rozpoczęliście europejską trasę w roli headlinera. Pandemia nieco jednak pokrzyżowała Wam szyki i spora część tych koncertów została przełożona na "lepsze czasy". Rozmawiam z wieloma muzykami i większość z nich twierdzi, że obrócili sytuacje na swoją korzyść i bardzo kreatywnie spędzili ten czas. Jak to było z Tobą i Twoimi kumplami z zespołu? To fakt. W roku 2019 udało nam się wyruszyć w pierwszą europejską trasę koncertową, na której byliśmy headlinerem. Ten wypad trwał około miesiąca i w międzyczasie odwiedziliśmy wiele krajów, w których wcześniej nie było nam dane zagrać. Przykładem może być Szwecja. Niestety, budowla której tworzenie rozpoczęliśmy w 2019r., runęła z hukiem w

mu "Force Of Danger". Na szczęście udało nam się to wszystko doprowadzić do końca przed drugą falą. Jak wspominasz Wasze dotychczasowe wojaże po Europie? Co szczególnie utkwiło Ci w pamięci? Z każdej naszej wyprawy do Europy przywożę worek pełen wspomnień. Mamy możliwość odwiedzenia nowych miejsc i poznania nowych ludzi, jednocześnie prezentując im naszą muzykę. Czyż to nie wspaniałe. Oczywiście wadą są ceny biletów lotniczych, które mogłyby być zdecydowanie niższe (śmiech). Najlepsze nasze wspomnienia są związane z naszymi występami na Wacken Open Air, które miały miejsce w roku 2013 oraz 2017. Szczególnie pierwszy występ był dla nas czymś surrealistycznym. Wiesz, jako dzieciaki zawsze chcieliśmy grać na dużych europejskich festiwalach, czytaliśmy realacje z nich w różnych magazynach i ogólnie mieliśmy lekkiego fioła na ich punkcie. Piętnaście lat później udaje nam się zagrać na największym metalowym openerze

Foto: Kryptos

roku 2020. Nasz kolejny wypad do Europy miał się rozpocząć w listopadzie 2020r. Z wiadomych względów został on przełożony na rok 2021. Pandemia jednak nie chce ustąpić, więc jesteśmy zmuszeni ponownie przełożyć te koncerty na rok 2022. Miejmy jednak nadzieję, że do trzech razy sztuka (śmiech). Podczas tego okresu oczywiście staraliśmy się zająć czymś pożytecznym i wykorzystać go jak najlepiej. Skupiliśmy się głównie na pisaniu nowej muzyki i dzieleniu się pomysłami. Mieliśmy małe okienko na początku roku 2021, gdy obostrzenia w naszym rejonie zamieszkania zostały nieco złagodzone. Wykorzystaliśmy je na dokończenie i nagranie naszego albu-

104

KRYPTOS

na świecie. To naprawdę zwariowane (śmiech). Nasz ponowny występ na Wacken w 2017 roku również był dość specyficzny, gdyż miał on miejsce o 3:00 w nocy. W dodatku była wtedy straszna ulewa. Mieliśmy ogromne wątpliwości, czy ktoś w ogóle się pojawi. Na szczęście publiczność dopisała, a my daliśmy świetny show. Zaraz po tym występie wsiedliśmy do busa, gdyż na popołudnie mieliśmy zaplanowany koncert w Eindhoven. Nie spaliśmy chyba w ogóle przez dwa dni. Ale warto było! Czy Europejczycy mają jakieś zachowania, które dla Was, jako Hindusów są dziwne

bądź niezrozumiałe? Nie do końca. Chociaż na pewno jesteście bardziej ucywilizowani (śmiech). Jesteście też w stanie wypić dużo większą ilość piwa niż my. Bardzo lubimy piwo, ale w Indiach znacznie częściej sięga się po cięższe alkohole, jak whiskey i rum. Gdy nasi przyjaciele z Europy przyjeżdżają w odwiedziny do Indii, również wypijają hektolitry piwa. Jednak gdy dajemy im spróbować naszego lokalnego rumu, wymiękają po jednej porcji (śmiech) (jak będą w Polsce to niech ktoś ich poczęstuje Śliwowicą Łącką albo bimberkiem domowej roboty z Podlasia. Jestem naprawdę ciekaw reakcji - przyp. red). Jednak generalnie wszyscy jesteśmy ludźmi. Różnice językowe oraz kulturowe oczywiście istnieją, ale łączy nas metal! To jest w tym wszystkim najważniejsze. Mieliście zagrać w Polsce, jednak jak już mówiliśmy, trasa została odwołana. Szanse jednak na odwiedzenie naszego kraju chyba pozostają realne, nieprawdaż? Jasne. Koncert został przełożony na sierpień 2022. Nie możemy się doczekać, gdyż będzie to nasz pierwszy występ w tym kraju. Mogę tylko obiecać, że na tym koncercie damy z siebie wszystko i zapewnimy Wam dobrą zabawę. Miejmy nadzieję, że wszystko odbędzie się zgodnie z planem. Indyjska scena metalowa dla przeciętnego polskiego metalowca jest czymś coraz mniej egzotycznym. Myślę, że to działa także w drugą stronę i polskie zespoły nie są Wam obce. No pewnie. Znamy takie kapele, jak Behemoth, Decapitated, Mgła i jeszcze parę innych, jednak nie nazwałbym się ich fanem. Co innego w przypadku Vadera. Graliśmy przed nimi, gdy mieli mini trasę po Indiach. Fantastyczni ludzie, szczególnie Piotr. Mam do nich ogromny szacunek. Właśnie ukazał się Wasz kolejny album zatytułowany "Force of Danger", o którym już wspomniałeś. Mam wrażenie, że muzyka Wasze poprzedniej płycie "Afterburner" była dość zadziorna. Na nowym albumie kontynuujecie tą drogę. To przemyślana koncepcja, czy samo tak wyszło? "Force of Danger" to nic innego, jak naturalna kontynuacja "Afterburner", jednak produkcja jest nieco bardziej surowa i niektóre kompozycje są nastawione bardziej na agresję. Z drugiej strony zaś chcieliśmy uwypuklić nasze fascynacje takimi kapelami jak Judas Priest czy Accept. Objawia się to w tekstach, riffach i solowkach, które mogą budzić skojarzenia z takimi albumami, jak "British Steel", "Screaming for Vengeance" czy "Balls to the Wall". Jesteśmy także pod duży wpływem science fiction i filmow akcji z lat osiemdziesiątych oraz dziewięćdziesiątych. Zależało nam na tym, by nasza muzyka również była w stanie oddać ten klimat. Zgaduję, że stąd tytuł "Force of Danger". Dokładnie. Ten tytuł chodził mi od dłuższego czasu po głowie. Nawiązuje on do wspomnianych gatunków filmowych i konkretnych tytułów. Wiesz, wychowałem się na "Terminatorze", "Robocopie", "Ucieczce z Nowego Jorku" i wielu podobnych. Wszystkie one miały moim zdaniem świetne soundtracki, w których dało się wyczuć nutkę zagrożenia. Tytuł "Force of Danger" nawiązuje do tego kli-


matu, który chcieliśmy oddać także przez muzykę zawartą na tym albumie. Czy podczas nagrywania "Force of Danger" wprowadziliście w życie jakieś innowacyjne kroki, których dotychczas nie stosowaliście przy pracy nad poprzednimi albumami? Nie do końca. Jedyną różnicą było to, że z powodów, o których już wcześniej, mieliśmy dużo bardziej ograniczony czas na dopracowanie utworów i nagranie ich. Mówiąc dobitnie musieliśmy się uwijać jak w ukropie, żeby nie zastał nas kolejny lockdown. Pomijając to, cały proces przebiegał podobnie, jak w przypadku poprzednich płyt. Nagranie zajęło około miesiąca, a szklaneczka brandy sprawiaa, że praca była przyjemniejsza i bardziej nam się chciało (śmiech). Wszyscy tworzyliście te utwory wspolnie? Zazwyczaj za stronę kompozycyjną odpowiadam ja oraz nasz gitarzysta Rohit. Teksty zaś to działka naszego basisty Ganesha. Rohit tworzy linię melodyczną, ja natomiast większą wagę przykładam do aranżacyjnej strony utworów. Są to dwa elementy układanki, które następnie składamy razem do kupy, aż nabiorą wspólnie sensownego kształtu. Ta metoda jest sprawdzona od naszego czwartego albumu "Burn up the Night". W tym modelu wszyscy czujemy się idealnie, gdyż każdy ma możliwość dania upustu swej kreatywności. Ten gostek z okładki to Wasze wyobrażenie oldshoolowego metalowca? Niekoniecznie (śmiech). To bardziej nasze wyobrażenie na temat Snake'a Plisskena, postaci z "Ucieczki z Nowego Jorku" granej przez Kurta Russella. W oryginale miał on długie włosy i nosił opaskę na oku, jednak chcieliśmy go trochę podrasować, by bardziej przypominał stereotypowego metalowca. Chociaż ktoś nam już powiedział, że to wygląda bardziej jak połączenie Terminatora i Snake'a Plisskena (śmiech). Generalnie jest to gość, który przyszedł na świat zrobić rozpierduchę, skopać wszystkim dupska i wychlać im browary (śmiech). Cały album wypełniony jest naprawdę wspaniałymi utworami, jednak jest kilka, które się naprawdę pozytywnie wyróżniają. Przykładem może być "Dawnbreakers", który ma naprawdę świetny riff przewodni i naprawdę chwytliwy refren. "Dawnbreakers" miał być czymś w rodzaju hymnu motocyklistów. Tekst opowiada o uczuciu wolności, jakie odczuwasz w momencie, gdy pędzisz motocyklem po pustej trasie, a obok masz swoich przyjaciół. Może to też

Foto: Kryptos

być metafora relacji, jakie panują między nami w zespole. Po prostu jesteśmy sami przeciw światu i co by się nie działo, będziemy zawsze trzymać się razem. Ogólnie wymowa tego kawałka jest bardzo pozytywna i jeśli ktoś ma doła, powinien włączyć sobie "Dawnbreakers" na cały regulator. Innym utworem, na który zwróciłem uwagę, jest "Thunderchild". Wydaje się, że to najbardziej thrashowy numer na "Force of Danger". Uważacie się za zespół bardziej heavy, czy bardziej thrash metalowy? O tak. "Thunderchild" to najcięższy numer w tym zestawieniu, oparty na czysto thrashowych riffach. Oczywiście bardziej postrzegamy siebie jako heavy metalowy zespół, gdyż takie są nasze korzenie. Na pewno w naszej muzyce słychać inspiracje takimi grupami jak Iron Maiden, Judas Priest czy Accept. Chodzi głównie o solówki i strukturę utworów, która jest robiona według klasycznych metod, jeśli mogę to tak określić (śmiech). Thrashowy pierwiastek w Kryptos to głównie mój wokal w stylu takich kapel jak Coroner czy Kreator. Myślę, że to właśnie kombinacja takiego śpiewu z melodyjnym heavy metalem tworzy naszą unikatowość. OK., są inne zespoły, które robią to samo, ale finalny efekt brzmi nieco inaczej, niż w naszym przypadku. Ogromne Wrażenie robi na mnie wstęp do utworu "Nighthawk". Skąd ten pomysł? Bardzo zależało nam, by otwarcie tego utworu miało w sobie coś dramatycznego. Wtedy właśnie pojawiła się ta melodia. Inspiracją do tego był serial z lat osiemdziesiątych zatytułowany "Street Hawk", który jako dzieciaki oglądaliśmy z wypiekami na twarzy. Chcieliśmy też nadać temu kawałkowi coś z klimatu science fiction. Myślę, że ten wstęp bardzo dobrze wprowadza w ogólny nastrój tego utworu. Powiedz mi proszę, jak powstał ten hipnotyzujący riff do kawałka "Omega Point"? Ogólnie riff ten jest zainspirowany twórczością Accept i Saxon. Oczywiście nie jest to zrzynka, bo włożyliśmy tam sporo od siebie i nadaliśmy mu też trochę tych kosmicznych wibracji. "Omega Point" to utwór, z którego naprawdę jestem dumny z kilku powodów.

Jest najdłuższy i najbardziej rozbudowany kawałek na tym albumie. Zainspirowany jest on takimi filmów jak "Event Horizon" i "Odyseja Kosmiczna" oraz kawałek "To Tame The Land" z repertuaru Iron Maiden. Chcieliśmy napisać epicki utwór pełen zmian tempa i klimatu z pewną nutką mistycyzmu. Myślę, że fani science fiction zrozumieją ten kawałek w pełni i poczują jego atmosferę. Sytuacja z koncertami, nawet tymi przełożonymi jest dość niepewna. Może jednak jakieś plany na dalszą przyszłość snujecie… Jak już mówiłem, z powodu pandemii musieliśmy przełożyć sporą część naszej europejskiej trasy. Nawet dwukrotnie. Większość zaplanowanych koncertów udało się przenieść na rok 2022. Jesteśmy podekscytowani faktem, że w lipcu 2022 po raz pierwszy uda nam się zagrać w Rosji. Do dupy, że nie mogliśmy występować przez taki kawał czasu, jednak dobrze, ze żadna zaraza nas nie dopadła, cały czas cieszymy się dobrym zdrowiem i mamy ogromny zapas sił, by w końcu dać mu upust na scenie. Podczas pandemii wiele kapel zdecydowało się na koncertowanie poprzez streaming. Myślisz, że to dobra alternatywa dla wys tępów przed żywą publicznością? Oglądałem kilka występów tego typu. Były świetne, jednak brak publiczności był tam bardzo odczuwalny. Widziałem grającego w ten sposób Kreatora, Rotting Christ i jeszcze parę innych kapel. Brak fanów pod sceną zdecydowanie pozbawia te koncerty energii. Jakoś tak dziwnie, kiedy nie ma interakcji między muzykami i fanami. Mieliśmy kilka propozycji tego typu, ale obostrzenia w naszym kraju związane z pandemią nawet na to nam nie pozwoliło. Być może kiedyś sprawdzimy tego tą formę koncertowania, nie mówię na tą chwilę, że nie. Dziękuję bardzo z rozmowę. Ja również bardzo dziękuję. Cieszę się, że daliście nam kolejną możliwość zaprezentowania się w Waszym magazynie. Nie możemy się doczekać naszego koncertu w Polsce. Przesyłam najlepsze życzenia prosto z Indii. Bartek Kuczak

KRYPTOS

105


Dołączyć do grona klasyków Ravager nie ustaje w swej thrashowej krucjacie, podsuwając fanom siarczystego łojenia świeżutki album "The Third Attack". Faktycznie trzeci w dorobku Niemców i zdecydowanie najbardziej dojrzały i dopracowany, nie tylko z racji tego, że wieńczy tę płytę nietypowy dla nich, rozbudowany utwór "Destroyer".

HMP: Jak dotąd wydawaliście albumy nader regularnie, co dwa lata. Mogę więc przypuszczać, że pandemia nie zakłóciła wam zbytnio tego wydawniczego rytmu, bo pre mierę "The Third Attack" pewne i tak mieliś cie zaplanowaną na obecny rok? Marcel Lehr: Cześć Wojtek! Po pierwsze, dzięki za prośbę o wywiad! Tak naprawdę planowaliśmy wydać "The Third Attack" jeszcze przed pandemią. Mieliśmy już zarezerwowane studio i nie chcieliśmy tego odwoływać. Tak więc, nawet w tych ciężkich czasach, powiedzieliśmy Coronie "pierdol się!" i nagraliśmy oraz wydaliśmy płytę podczas pandemii. Nie da się jednak nie zauważyć, że koron awirus bardzo dał się we znaki muzycznej branży. Też to w jakimś stopniu odczuliście,

Tytuł albumu dobitnie podkreśla, że to wasz trzeci, długogrający materiał. Czuliście w związku z tym jakąś dodatkową presję, czy nic z tych rzeczy, po prostu skoncentrowaliś cie się na tym, żeby przygotować jak najlepszy materiał? Nie czujemy żadnej presji tylko dlatego, że jest to tak zwany album "make it or break it". Staraliśmy się jak najlepiej napisać najciekawszy materiał na ten moment i powiedziałbym, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty, nie sądzisz? Owszem! Ten dwuletni cykl pracy jest dla was optymalny, żeby napisać nowe utwory, ograć je na próbach, zaaranżować, etc., a teraz mieliście przecież jeszcze więcej czasu na tworzenie? Dwuletni cykl właściwie nie był planowany na początku. Ale kiedy zaczęliśmy pisać nowe utwory na "The Third Attack", poczuliśmy,

Ta trójka jakoś przewija się w kontekście "The Third Attack", bo to również wasz trze ci album dla Iron Shield Records, do tego trzeci z okładką autorstwa Isabelle C.M. Lohrengel - fajnie mieć wsparcie ze strony kompetentnego wydawcy, a do tego własnego grafika? Nie było potrzeby, by cokolwiek zmieniać na tym albumie. Ale masz rację, to był trzeci raz kiedy pracowaliśmy razem z Isi i Iron Shield Records. Jesteśmy zaszczyceni i wdzięczni, że współpracują z nami. Porównując najnowszy album do "Eradicate... Annihilate… Exterminate..." i "Thrashletics" słyszę, że jako zespół i instrumentaliści wciąż się rozwijacie - nie chcecie ugrzęznąć w schematach, nadal macie coś do udowodnienia i sobie, i innym? Nie chcemy udowadniać niczego sobie ani innym ludziom. Jesteśmy po prostu pięcioma facetami grającymi razem muzykę w sposób, w jaki kochamy. Trudno wejść na ten wyższy poziom, przeskoczyć i może nawet zaskoczyć samego siebie, zaproponować coś nowego w tej, w sumie dość ograniczonej, konwencji? Na początku istnienia zespołu wszystko było zupełnie nowe. Z biegiem czasu staliśmy się jednością i jest to również zauważalne w procesie pisania kompozycji. Już na poprzednim albumie pojawił się długi, urozmaicony utwór "Slaughter Of Innocents". Teraz mamy, trwający ponad osiem minut, "Destroyer", według mnie jeszcze ciekawszy od strony muzycznej, z nawiązania mi do bardziej tradycyjnych odmian metalu to jednorazowy eksperyment czy może zapowiedź nowej odsłony Ravager? W rzeczywistości "Destroyer" był ostatnim utworem, który napisaliśmy na nowy album. Zazwyczaj piszę większość utworów w domu i kończymy je razem w sali prób. Ale w przypadku "Destroyer" napisaliśmy większość partii razem w sali na krótko przed wejściem do studia. Powiedziałbym, że w przyszłości w naszym brzmieniu pojawi się jeszcze kilka takich elementów.

Foto: Ravager

nie mogąc choćby grać prób czy koncertów? Wciąż tęsknimy za graniem na żywo. Ale po długiej przerwie, mieliśmy próby przez około trzy miesiące i mam nadzieję, że w 2022 roku ponownie zdobędziemy sceny, mogąc zagrać kilka koncertów. Utwór "A Plague Is Born" można by odbierać jako komentarz do tej całej sytuacji, ale czytałem, że jego tekst powstał jeszcze w 2019 roku - prorocy z was, czy co? Właściwie zacząłem pisać tekst do "A Plague Is Born" na początku 2019 roku, krótko przed wybuchem pandemii. Tekst został trochę zmodyfikowany, aby nie stał się typowym kawałkiem dotyczącym Corony.

106

RAVAGER

że to właściwy moment, aby wydać nową płytę w obecnym roku. Nie mogę jednak obiecać, że kolejny nowy album pojawi się w 2023 roku! (śmiech) Nagrywaliście w październiku ubiegłego roku, a więc już w trakcie kolejnych obostrzeń - było ciężko, realia lockdownu dawały wam się we znaki? Nagrania rozpoczęły się we wrześniu ubiegłego roku. Na szczęście w tym czasie ograniczenia były już nieco luźniejsze. Trudniej było nagrać wokale w listopadzie. Phipsiego nie było już w zespole, gdy wchodziliśmy do studia. Ale wrócił po tym, jak skończyliśmy nagrania. Poradziliśmy sobie z tą sytuacją rozsądnie.

To przypadek, że właśnie tak kompozycja zamyka "The Third Attack"? Nie chcieliście denerwować thrashers, preferujących takie krótsze ciosy jak "King Of Kings" czy utwór tytułowy? Nie było wątpliwości, że "Destroyer" będzie ostatnim utworem na nowym albumie. Nie tylko dlatego, że jest długi i ma inne brzmienie. Nie jest łatwo wprowadzić trochę urozmaicenia do typowego thrashmetalowego brzmienia. Więc spróbowaliśmy tego, raczej przypadkowo. Niektórym ludziom podoba się ten utwór, innym nie. My kochamy ten utwór i jesteśmy z niego dumni. Tych ewentualnych malkontentów możemy jednak uspokoić, bo to jednocześnie najbardziej intensywna i najmocniejsza płyta w waszym dorobku, więc w żadnym razie nie łagodniejecie z wiekiem? (śmiech) (śmiech!) Mam nadzieję, że nie! Chcieliśmy stworzyć szybki, bezkompromisowy album i myślę, że udało nam się osiągnąć nasz cel. Kiedy zagraliście ostatnio normalny koncert? Pewnie nie możecie się już doczekać wystę-


Zupełnie nowy poziom Red To Grey to kapela, która po trzynastu latach wydawniczej posuchy wreszcie dała o sobie znać albumem o tytule idealnie opisującym ich muzykę. O płycie "Balance of Power" i o zmianach, jakie zaszły w zespole na przestrzeni czasu opowiedział nam perkusista Elmar Nusslein. HMP: Witaj Elmar. Co u Ciebie? Elmar Nusslein: A witaj. Wszystko w porządku. Cieszę się, że nowy album lada moment trafi na rynek.

Foto: Ravager

pów promujących "The Third Attack", powrotu do koncertowej normalności? Nasz ostatni koncert zagraliśmy 7 marca 2020 roku w Schweinfurcie na Flesh Fest. Naprawdę niewiarygodne. Nie możemy się doczekać, kiedy znów wejdziemy na scenę. Miejmy nadzieję na lepszą przyszłość. Macie już do wyboru około 30 kompozycji. Może to nastręczać pewnych trudności przy ustalaniu setlisty, kiedy chciałoby się zagrać jak najwięcej nowych numerów, a ma się świadomość, że nie można pominąć i tych starszych, które fani znają i nierzadko lubią? Tworzenie setlisty dla mnie jest naprawdę zabawne. W międzyczasie zauważyliśmy, które z utworów nasi fani znają i nierzadko lubią. Gramy więc trochę staroci i trochę nowszych rzeczy. Zależy to również od tego, jak dużo czasu mamy na scenie podczas koncertu. Ale zawsze staramy się wybrać najlepsze kawałki, aby dobrze się razem bawić.

No właśnie. "Balance of Power" to Wasz pierwszy album studyjny od trzynastu lat. Co się właściwie z Wami działo przez ten czas? Myślę, że to dobra pytanie z punktu widzenia kogoś z zewnątrz. Jednak patrząc na to z naszej perspektywy… Cóż mogę powiedzieć? Sam zapewne wiesz, że czas często płynie znacznie szybciej, niż byśmy tego chcieli. Kluczowym punktem był rok 2012, kiedy rolę wokalisty przejęła Gaby. W 2013 wydaliśmy koncertowy mini album i właściwie już wtedy pojawiły się plany nagrania nowej płyty. Ale wiadomo, po drodze zmieniał się skład zespołu, każdy z muzyków ma też pracę i sprawy rodzinne, które też wymagają czasu. Niektórzy z nas grają też równolegle w innych kapelach. Skupiliśmy się na graniu koncertów i czerpaniu z tego jak największej radości. Nie zarzuciliśmy jednak całkiem planów wydawniczych. W 2020 podpisaliśmy kontrakt z El Puerto Records i to dało nam dużego kopa do pracy. Więc na czas przerwy nie przestaliście śledzić tego, co się dzieje na scenie. Każdy z nas śledził ją na własną rękę. To, co aktualnie dzieje się na scenie, te wszystkie zmieniające się tren dynie mają kompletnie żadnego wpływu na naszą muzykę. Gramy już metal na tyle długo, że nie musimy podążać za

zmieniającą się modą. Kiedy właściwie zaczęliście tworzyć mate riał na "Balance Of Power"? Pytam, gdyż kawałek "Trigger of Lies" już w 2013 znalazł się na Waszym koncertowym albumie "T.h.r. a.s.h. you aLIVE". Tak, to prawda. "Trigger of Lies" to chyba najstarszy kawałek na "Balance Of Power". Spora część tego materiału ma już kilka lat, ale dzięki temu mieliśmy sporo czasu na ich dopracowanie. Myślę, że to słychać na albumie. Znajdziesz tam jednak kilka zupełnie świeżych utworów. Mam tu na myśli "Hellburner" oraz "Varity and Pride". Czy tworząc ten materiał, mieliście w głowie kontynuację Waszego poprzedniego albumu "Admissions", czy może zależało Wam bardziej na zrobieniu wielkiego kroku naprzód? Myślę, że jeśli posłuchasz obu albumów, że idziemy konsekwentnie naprzód, nie odchodząc od naszego stylu. Owszem, mamy inny wokal, ale stare kawałki tworzą idealny miks ze starymi, gdy gramy je na żywo. Na bardzo wczesnym etapie działalności chcieli my grać bardziej progresywnie, jednak zrezygnowaliśmy z tego jeszcze przed wydaniem "Admissions". Pewną innowacją są też siedmiostrunowe gitary. Największą rewolucją są jednak wokale Gaby. Waszym nowym gitarzystą jest Florian Botscheck. Jak trafił do zespołu? Mia jakiś

Jak widzisz niemiecką scenę thrashową za 10-15 lat? Mille, Schmier czy Tom Angelripper będą wtedy staruszkami w okolicach, lub nawet już po siedemdziesiątce, ktoś będzie więc musiał ich zastąpić - liczysz, że Ravager będzie miał szansę dołączyć do klasyków germańskiego thrashu, jeśli wasza kariera będzie rozwijała się tak, jak do te pory? Na niemieckiej scenie thrashmetalowej jest naprawdę wiele świetnych zespołów i każdy z nich zasługuje na uwagę. Oczywiście mamy nadzieję, że będziemy mieli szansę dołączyć do grona klasyków. Ale do tego czasu spróbujmy przetrwać i posłuchać trochę oldschoolowego thrash metalu! Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Foto: Andrea Nüsslein

RED TO GREY

107


HMP: Pandemia pandemią, ale wygląda na to, że na ostatnie dwa lata Shartten zapadł w jakiś zimowy sen, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że dopiero teraz zaczęliście szerzej promować debiutancki album "Sound Of Fate", wydany w październiku 2019 roku? Mariusz Vardel: Pandemia mocno pokrzyżowała nam plany; na wiosnę 2020 mieliśmy ostro ruszyć z koncertami i ogólnie pojętą promocją zespołu, nawiązaliśmy kontakty z wieloma zespołami, mieliśmy już zaklepane sporo terminów na koncerty i jak było wszyscy dobrze wiemy. Ogólnie wyczuwało się takie zapadnięcie w otchłań całej branży muzycznej. Do lata w zasadzie wszystko zapadło w "zimowy sen", a czas leci, po za tym każdy z nas nie jest zawodowym muzykiem, więc normalna praca itp. Zanim się wszyscy na nowo "rozpędzą" z graniem to trochę potrwa. Przy okazji zmiana gitarzysty, no i mija rok albo więcej...

Foto: Red To Grey

wpływ na muzykę, która trafiła na "Balance of Power"? Florian to stary znajomy Gaby. Widział nas wcześniej kilka razy na żywo. Na początku poprosiliśmy go o krótkotrwałą pomoc, gdy nasz były gitarzysta Hannes postanowił opuścić zespół. Jednak współpraca układała nam się tak dobrze, że postanowiliśmy ją kontynuować i traktować go jako regularnego członka zespołu. Oczywiście miał on wpływ na nasze nowe utwory. Między innymi wymyślił kilka solówek. Co więcej, jest świetnym showmanem. Idealnie potrafi odnaleźć się na scenie. Wspominałeś już kilkakrotnie o Gaby, która zmieniła na wokalu Andyego Pankraza. Skąd w ogóle wziął się pomysł, by zastąpić go wokalistką? To dość odważny krok. Zgadzam się z ostatnim Twoim twierdzeniem. Gaby wzniosła nas na zupełnie nowy poziom. Skąd się wziął ten pomysł? Po prostu, gdy Andy opuścił kapelę, zaczęliśmy szukać kogoś na jego miejsce. Gaby była jedną z opcji. Znałem ją wcześniej, gdyż graliśmy razem w jednej kapeli, więc była jedną z naszych faworytek. Co więcej, braliśmy ją pod uwagę jeszcze wcześniej, nawet przed nagraniem pierwszej płyty. Występowała wtedy jednak z dość aktywnym cover bandem i nie miała czasu na inne aktywności muzyczne. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze (śmiech). Red to Grey wszędzie jest opisywany jako zespół wykonujący thrash metalowy. Słuchając Waszej muzyki trudno jednak uznać Was za ortodoksyjnych thrasherów. Masz rację. Oczywiście kochamy thrash metal niemalże od początku istnienia tego gatunku, jednak poza tym lubimy też Nevermore, Iron Maiden, parę kapel death metalowych, sporo metalcore'u i innych nowoczesnych odmian ciężkiego grania. Jak widzisz, mamy sporo bardzo różnych inspiracji i wszystkie odcisnęły piętno na naszej twórczości. Usłyszysz u nas zarówno ciężar, jak i sporo melodii. No właśnie, tytuł "Balance of Power" ideal nie opisuje Waszą muzykę, gdyż jak powiedziałeś, z jednej strony jest ciężka z drugiej zaś melodyjna. Czy tytuł ten, to jakaś próba wyręczenia krytyków?

108

RED TO GREY

Ten tytuł to efekt naszej burzy mózgów, wybrać tytuł jednego z utworów, który stanie się tytułowy dla całego albumu. Wybór był oczywisty (śmiech). Co z warstwą tekstową? Pewne teksty się ze sobą łączą jeśli, chodzi o poruszaną tematykę, natomiast zdecydowanie nie można go nazwać concept albumem. Sytuacja z Covidem jest ciągle niepewna. Nie boicie się planować koncertów? Mamy nadzieję, że w związku ze szczepieniami pandemia wkrótce przerodzi się w endemię, co oznacza, że będziemy mogli normalnie żyć pomimo tej współczesnej plagi. Jak wspomniałem, mieliśmy nawet okazję zagrać w sierpniu, więc już wróciliśmy do biznesu. Nasz następny koncert jest zaplanowany na 9 października, a impreza z okazji wydania albumu zaplanowana jest na 23 października. Jest kilka koncertów zarezerwowanych na koniec roku, a także na przyszły rok, jednak niektóre już zaplanowane zostały przełożone na 2022. W sumie wygląda to na razie naprawdę obiecująco. Czy jest jakaś szansa na ponowne wydanie waszych starszych albumów w najbliższej przyszłości? "Wrath of the Weak" i wspomniane już "Admissions" są obecnie ciężko dostępne. Co więcej, pierwsza z nich obchodziła w ubiegłym roku dwudziestolecie swojego wydania. Czy nie sądzisz, że to dobry moment, aby wprowadzić te albumy z powrotem na rynek? Może moglibyśmy to zrobić, ale nie sądzę, aby tak się stało. Teraz z Gaby na wokalu brzmimy zupełnie inaczej. Co więcej, możesz posłuchać albumu "Admissions" na wszystkich platformach streamingowych, czyli Spotify, Deezer i tak dalej. Z pewnością to samo niedługo stanie się z "Wrath Of The Weak". Chcemy, by ten album był również wrzucony na wszystkie ważne platformy streamingowe. Niemniej jednak: zostało nam jeszcze kilka fizycznych egzemplarzy obu płyt. Zarówno "Wrath Of The Weak", jak i parę ostatnich sztuk "Admissions". Zachęcamy wszystkich do kontaktu w przypadku chęci zakupu. Bartek Kuczak

Nie obawiacie się, że przy tej olbrzymiej ilości zespołów, gdy każdego dnia do sieci trafiają tysiące nowych utworów i mało kto zwraca uwagę na "starocie" sprzed roku czy dwóch, jeśli nie jest to jakiś kultowy klasyk znanej grupy, możecie mieć ogromny problem ze zwróceniem na siebie uwagi? Czy się obawiamy... hmmm...? To raczej nie ma żadnego znaczenia czy się obawiamy, tak to wygląda, takie są realia i tyle, jak w każdej innej branży na całym świecie, są tysiące ludzi, wszyscy chcą coś osiągnąć, zbudować własny biznes, realizować się w jakiejś pasji, a konkurencja nie śpi ani na sekundę. Ja sobie wymyśliłem, że chcę mieć zespół i konsekwentnie dążę do tego celu. Czasem, jak mam przygnębiający nastrój, kiedy nie ma efektów, to sobie myślę, dobrze, że nie wymyśliłem sobie zostać mistrzem świata w boksie w danej kategorii wagowej (śmiech), to dopiero ambitne marzenie, a i tak tysiące ludzi na świecie godzinami haruje w salach treningowych, aby to osiągnąć... a mistrzem może zostać tylko jeden, to dopiero konkurencja... tak, że z muzyką chyba i tak jest bez porównania łatwiej. (śmiech) W ubiegłym roku pojawiło się lyric video do "The Ride", latem dorobiliście się pierwszego teledysku, ilustrującego "Rush In Flames", ale łącznie nie dobiły one nawet do 400 wyświetleń, co tylko potwierdza, jak ciężko jest niezależnemu zespołowi na starcie tego bardziej profesjonalnego etapu funkcjonowania? Cóż mogę powiedzieć... jest ciężko (śmiech). Nie ma sensu biadolić, że jak firma fonograficzna wpompuje kupę kasy to każdego wypromują itp.., a jak robisz to wszystko samemu to trzeba mieć niewyobrażalną cierpliwość i konsekwencję. Tak jest i już, ktoś chce szybkich rezultatów to niech w Polsce gra po weselach albo w najlepszym wypadku disco polo (a i tu pewnie nie jest łatwo). Chcesz pewne rezultaty, to idź do roboty, 8 godzin dziennie, 20 dni w miesiącu i dostajesz wypłatę. Chcesz robić coś ambitniejszego... no to sorry... nikt nie mówił, że będzie lekko. Do wszystkiego trzeba pomału dojść samemu, chciałoby się szybciej, ale z samego chciejstwa jeszcze nic nikomu nie przyszło, a do tego odpowiedni czas, szczęście, czasem zbieg okoliczności itp itd... Jak to powiedział kiedyś Dave Mustaine zapytany o to, jaką radę dałby początkującym zespołom czy muzykom? W tłumaczeniu na polski odpowiedział coś w stylu, "dajcie sobie


Instyktownie, konsekwetnie i po swojemu Jesienią 2019 roku Shartten podsumował 10-lecie istnienia pierwszą dużą płytą "Sound Of Fate". Pandemia uniemożliwiła promocję tego materiału, ale grupa nadrabia obecnie stracony czas, przygotowując z nowym gitarzystą koncerty i szykując materiał na drugi album. spokój". (śmiech) W żadnym razie was to jednak nie zniechęca, bo zakładając zespół chodziło o granie czegoś, co uwielbiacie i już wtedy było wiadomo, że metal to jednak nisza? Dokładnie tak, zakładając zespół (bo wypowiadam się jako założyciel tego zespołu) robiłem to, bo to po prostu kocham, mam potrzebę komponowania riffów, kawałków, cieszy mnie to, jest to moja pasja życiowa, nie jedyna, ale na pewno spora. Czy metal to nisza? Tego nie analizowałem w zasadzie... hmmm... co tu się może w danym momencie najlepiej sprzedać (na przykład dobre bułki jak się je umie upiec, śmiech). Po prostu robiłem taką muzykę, jaką czułem potrzebę robić; szczerze to zawsze mnie wnerwiało gadanie ludzi, że np. teraz się gra to, czy tamto, czy sramto, a tego to się stary już nie gra... kurwa, co mnie to obchodzi, co w danym tygodniu jest na topie, ja robię to co mi pasuje, jak się to komuś jeszcze spodoba to przezajebiście... ale szczerość w rocku to chyba podstawa, tak było zawsze, robi się to co czujesz i jesteś w tym konsekwentny. Po za tym każdy robi jak uważa, ja nikogo nie mam zamiaru oceniać, choćby robił największe gówno... Ma do tego prawo i to wyłącznie jego sprawa, ja zawsze mogę iść w inna stronę i się tym nie podniecać, jeśli mnie to osobiście nie dotyczy. Zdarzają się jednak, nawet i w naszym kraju, przypadki grup, które zaczynały z podob nego pułapu, ale zdołały się wybić - liczycie, że może o wam będzie kiedyś dane stać się tak znanym zespołem jak choćby Behemoth czy Decapitated, czy to już zdecydowanie nie te czasy? Vader, Behemoth, Decapitated tak mówią, trzy tak naprawdę polskie zespoły eksportowe w metalu. Pewnie są jeszcze jakieś o których nie wiemy. Vader przetarł szlaki i był pierwszy, Behemoth chyba zrobił największy sukces, Decap... też sobie radzi, ja w death metalu nie specjalnie siedzę, więc wiele nie mogę powiedzieć, posłucham z ciekawości bo to zespoły z Polski. Z Vadera zawsze mam w aucie "Wyrocznię" Kata, lubię czasem włączyć głośno jak potrzebuję takiego klimatu, choć bardziej cenię Kata i Romana jako wokalistę to akurat "Wyrocznię" wolę w wykonaniu Vadera. Tak przy okazji to, dla mnie stary Kat to w metalu numer 1. w Polsce. Z Behemotha "Ov Fire And The Void"; jak tylko usłyszałem, to wiedziałem że zrobili dobry, przełomowy kawałek, lubię go, to że wielu zaczęło pluć na ten kawałek szczerze mi zwisa. Jasne, że kibicuję każdemu polskiemu zespołowi, który coś osiągnie poza granicami, to mega inspirujące i daje nadzieję. Pytanie czy to jeszcze te czasy, czy już nie? Myślę, że zawsze można zaistnieć, jest to nie do przewidzenia, bo inaczej producenci tworzyliby nowe zespoły jak w fabryce (śmiech), ale chyba na szczęście tak to

nie działa. Cóż, nie wiadomo kto i kiedy na szansę zaistnieć, próbują tysiące, uda się pewnie nielicznym. A jeśli ktoś już długo obserwuje świat muzyczny to wie, że mody się zmieniają, powracają, mutują; myślę że zawsze będą ludzie, którzy będą chcieli czegoś innego niż serwowana przez wielkie koncerny papka radiowa. Kontrakt z włoską wytwórnią WormHole Death, niezależną, ale prężnie działającą i ze sporym katalogiem zespołów, może wam w tym pomóc? Szczególnie w zdobyciu jakichś przyczółków poza granicami Polski, bo jednak u nas prezentowany przez Shartten heavy/thrash zawsze był niszą metalowej muzyki, z racji dominacji bardziej ekstremal nych podgatunków? Czy pomoże tego nie wiem, zobaczymy, pewnie nie zaszkodzi. Na pewno będziemy chcieli grać też poza granicami Polski. Czy heavy/thrash jest w Polsce bardziej niszowy niż np. death, black? Naprawdę tego nie wiem, nie doktoryzuję się nad tym. A czy jakieś statystyki oddają faktycznie prawdziwy obraz? Też nie wiadomo. Jeśli z Polski wypłynęły zespoły deathmetalowe, to siłą rzeczy to napędza zainteresowanie, ludzie ogólnie lubią być z czegoś dumni, więc jak jakiś zespół zaistnieje na świecie, to ludzie zaczynają się interesować tym zespołem i całym gatunkiem. Wypłynie jakiś zespół z innego gatunku to prawdopodobnie też pociągnie innych za sobą... tak to chyba działa. Muzyka gitarowa ogólnie jest dziś chyba niszowa, ale czy to źle? To nawet ciekawe, że ona nie jest w takim głównym przekazie. Czy ktoś chciałby zespoły metalowe w Opolu czy w TVP1? (śmiech). Ja bym nie chciał. Jest to dziś trochę taka muzyka dla wtajemniczonych i bardzo dobrze. Inna strona medalu czy np. takie zespoły jak Metallica czy Rammstein to jakaś nisza? Jeśli mam coś powiedzieć o Shartten to ja ogólnie zawsze działam instynktownie i robię po swojemu, nie podążam jak wszyscy tymi samymi ścieżkami, szukam własnego rozwiązania, tak już mam. Czy to w sumie nie dziwne, że na całym świecie fani metalu potrafią docenić najróżniejsze zespoły, nie ograniczając się tylko do tego co lubią najbardziej, a u nas zawsze wygląda to tak, iż jak był trend na death, to uwielbiali go wszyscy, później pojawił się black, etc., etc., teraz zaś na topie jest post-black metal ze wszystkimi pochodnymi, a bardziej tradycyjnych zespołów słuchają nie-liczni zapaleńcy? To chyba taka polska natura, nie tylko jak chodzi o muzykę ale o każdą dziedzinę życia. Może to kwestia braku otwartości map men-

talnych, może kwestia braku wiary w swoją wartość, może chodzi o coś w stylu "owczego pędu", pewnie wszystko po trochu. A tak szczerze to ja się z tym nie spotykam, ludzie których znam słuchają naprawdę różnych rzeczy, czasem biegunowo odległych i raczej nie są ograniczeni do jednego gatunku. Ja mam wrażenie, że dziś ludzie właśnie są dużo bardziej otwarci na różne gatunki muzyczne. Może jakieś hermetyczne subkultury zamknięte na jeden gatunek muzyczny są uprzedzone do czegokolwiek innego, nie wiem, bo w takich nie przebywam. Z tego co pamiętam macie na koncie dwie demówki, z których druga w roku 2015 stała się punktem wyjścia do wydania EP "Pure Insane". Cztery numery z tego wydawnict wa stały się punktem wyjścia do stworzenia długogrającego materiału "Sound Of Fate"? Można więc określić ten album swoistym podsumowaniem pierwszych 10 lat istnienia zespołu? Zgadza się, jedynie EP-ka miała tytuł "Inner Abyss"... i tak, płyta "Sound Of Fate" to podsumowanie 10 lat zespołu... o zgrozo (śmiech). Tak trochę poważniej... to było dla mnie ważne żeby zamknąć pewien etap podsumowaniem zarejestrowanym na płycie. Co dalej? Nie ominęły was roszady person alne, ale w nowym składzie złapaliście drugi oddech, powstają nowe utwory, przygotowu jecie się do ewentualnych koncertów, chcąc jeszcze jak najefektywniej wypromować "Sound Of Fate", póki nie pojawi się kolejne wydawnictwo? Tak, mamy nowego gitarzystę z którym dobrze się układa współpraca. Ruszamy z koncertami, będziemy promować "Sound Of Fate", może jeszcze jakiś teledysk zrobimy. Robimy materiał na drugą płytę, jest kilka nowych utworów, które trzeba oszlifować, gatunkowo to już inna muzyka, niżej strojone gitary, inaczej skomponowane riffy i aranżacje... Na koniec dzięki za wywiad i zapraszamy na koncerty w Polsce... w USA, Japonii, Kazachstanie i Boliwii (śmiech) zapraszamy do kupowania płyt, koszulek... kubków i skarpetek nie mamy (śmiech). Pozdrawiam redakcję HMP, naszych obecnych i przyszłych fanów. Wojciech Chamryk

Foto: Shartten

SHARTTEN

109


Jesteśmy zasadniczo zespołem rock 'n' rollowym - "Danger To Ourselves" to wyjątkowy album. Pomógł nam zdefiniować nasz styl i był krążkiem, nad którym spędziliśmy najwięcej czasu pod każdym względem - deklaruje Dominik Dezius. I trudno się z wokalistą/gitarzystą Stagewar nie zgodzić, bowiem ten niemiecki kwartet radzi sobie w thrashowej stylistyce coraz lepiej, nie unikając przy tym odniesień do blacku czy ciekawych eksperymentów. HMP: Co jest aż tak niebezpieczne dla nas samych ("Danger To Ourselves"), że uznaliście to za godne wyeksponowania w tytule najnowszej płyty? Dominik Dezius: Tytułowy utwór opowiada o byciu w zespole metalowym. Jeśli grasz w takim zespole ponad 18 lat, dużo widziałeś i masz mnóstwo historii do opowiedzenia. Dobre historie i historie różnych zespołów! Na przykład czule wspominamy naszą europejską trasę z naszymi przyjaciółmi z Brazylii, Cadela Maldita (obecnie B.O.D.E.). Było nas siedmiu w naszym starym Volkswagenie TW4, przejeżdżających tysiące kilometrów przez Alpy i całą Europę. Możesz sobie wyobrazić, jak było ciasno i jak bardzo śmierdziało! W

To już nie te czasy, że tytuł i okładka płyty, wyeksponowanej na sklepowej półce, przy ciągają do niej wzrok, ale wciąż staracie się dbać również o ten element - o co tym łatwiej, że macie w składzie utalentowanego graficznie basistę, w dodatku tatuatora? Tak, to zdecydowane ułatwienie. Nie jesteśmy też fanami nowoczesnej grafiki cyfrowej, a James jest tradycyjnym artystą i wnosi wiele pomysłów. Nawet jeśli czasy się zmieniły, ważne jest, abyśmy mieli coś w rękach. Album to nie tylko muzyka, to także towarzysząca mu okładka. Nadaje muzyce twarz, naszym zdaniem jest po prostu jej częścią. Na przykład kupiłem "Reign In Blood", ponieważ byłem zafascynowany tą grafiką, nie słyszałem wcze-

Foto: Stagewar

Holandii nasz bus się zepsuł i prawie nie zdążyliśmy na kolejny koncert. Później w Niemczech policja go rozebrała i przeszukała nas w poszukiwaniu narkotyków. Cała trasa była jednocześnie wyczerpująca i przyjemna. Kiedy nie byliśmy w trasie, cały czas imprezowaliśmy. Może to być niebezpieczna sytuacja, ponieważ picie alkoholu lub palenie zioła przez wiele dni z rzędu staje się całkowicie "normalne". Kiedy jesteś młody, jest to zabawa i część stylu życia, ale zdecydowanie nie możesz tego robić przez całe życie. Gitarowe solo w utworze "Danger To Ourselves" jest inspirowane wściekłością, którą odczuwasz gdy jesteś totalnie wkurzony. Doszliśmy w naszym życiu do momentu w którym zdaliśmy sobie sprawę jak niebezpieczny jest ten styl życia, którym żyliśmy przez wiele lat. Nadal lubimy imprezować, ale jesteśmy bardziej świadomi zagrożeń!

110

STAGEWAR

śniej muzyki. Ale jako 13-latek po raz pierwszy usłyszałem Slayera i wszystko po prostu nabrało wtedy sensu. Również grafika Pusheada czy Dereka Riggsa przez lata inspirowała nas i innych metalowców. James bardzo pasjonuje się tworzeniem tradycyjnych okładek, a nie nowoczesnych materiałów cyfrowych, które wyglądają jak okładki gier wideo. Bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby dzieciaki obejrzawszy tę grafikę kupiły tę płytę i dostały takie same kopniaki jakie dostawaliśmy gdy byliśmy młodsi. Macie w związku z tym jakieś zniżki w jego studio, dzięki czmu możecie pochwalić się coraz większą ilością dziar? (śmiech) Tak, robi nam darmowe tatuaże, ale James zawsze każe nam przynosić na sesje piwo i pizzę. Zwykle tatuuje nas w soboty pod wieczór, mo-

żemy więc potem urządzić imprezę w salonie! Zawsze robi nam tatuaże jako prezenty urodzinowe, jest zbyt leniwy by kupić nam prezent. Mamy nadzieję, że w przyszłym roku uda mu się zabrać na trasę swoje maszynki i wykonać kilka tatuaży za kulisami - nadal mamy dużo wolnej skóry, nad którą może popracować. Kiedy byliśmy dzieciakami żartowaliśmy z tego kim będziemy kiedy dorośniemy. Zawsze mówiliśmy Jamesowi, że będzie tatuatorem. A teraz to już rzeczywistość! Kiedy jesienią 2016 roku wydaliście drugi album "Killing Fast" mogło wydawać się, że szybko wypuścicie jego następcę, tymczasem utrzymaliście ten pięcioletni okres prz erw między płytami - niezależna, podziemna kapela funkcjonuje na nieco innych zasadach niż te większe zespoły, musicie być też abso lutnie pewni, że to, co chcecie nagrać trzyma poziom i jest warte wydania? Planowaliśmy wcześniejsze wydanie płyty. W porównaniu z innymi naszymi wydawnictwami, tym razem sami nagraliśmy ten album. Zajęło to więcej czasu, ale chcieliśmy być całkowicie niezależni. A potem nastąpiła kolejna zmiana w zespole. James grał z nami lata temu, a potem wrócił. Naprawdę chcieliśmy, żeby był częścią tej sesji ze swoimi basowymi partiami. Już zaczęliśmy nagrywać "Danger To Ourselves", kiedy wybuchła pandemia. Oznaczało to, że mogliśmy skupić się na nagraniach bez konieczności prób do występów pomiędzy nimi. Próbowaliśmy wielu nowych rzeczy. Nie tylko nagraliśmy krążek, ale staraliśmy się wymyślić siebie na nowo i wydobyć z niego to, co najlepsze. Mogliśmy wydać album rok wcześniej, ale Kimon wyprodukował go sam i wciąż musiał się wiele nauczyć podczas tego procesu. Włożyliśmy więcej wysiłku w nagrania wokali i dodaliśmy do naszego brzmienia nowe pomysły. Niektóre z tych eksperymentów zajęły dużo czasu, ale jesteśmy bardzo szczęśliwi, że nie pospieszyliśmy się, ponieważ uwielbiamy brzmienie tego albumu! Analiza waszej dyskografii skłania do wniosku, że postawiliście na metodę małych kroków, nagrywając najpierw kilka materiałów demo - nie chcieliście spieszyć się z wydaniem albumu wiedząc, że przedwczesny debiut może bardziej wam zaszkodzić niż przynieść korzyści? Kiedy zakładaliśmy zespół mieliśmy po 15/16 lat. Najpierw robiliśmy covery, zagraliśmy kilka koncertów i nagraliśmy nasze pierwsze demo, również sami. To były nasze pierwsze kroki, że tak powiem. Wszystko było wtedy dla nas nowe. Najpierw musieliśmy nauczyć się pisania utworów i musieliśmy dowiedzieć się, co się stanie, kiedy będziemy tworzyć razem muzykę. To była podróż, która zajęła nam kilka lat, zanim dowiedzieliśmy się, czego chcemy. Wtedy wielu nie traktowało nas poważnie. Pochodzimy z małego miasteczka i bez samochodu ciężko nam było grać koncerty, które były daleko od naszego miejsca zamieszkania. Na początku zabieraliśmy nasze graty i pociągiem przez Niemcy jeździliśmy na koncerty. Czasami musieliśmy spać na ulicy. Nie żartuję. Nawet w czasie nagrywania kawałka "Uncle Jack" spaliśmy na ulicach. Było to w Kolonii, w listopadzie! Wtedy spałem siedząc na rogaliku, ponieważ była to jedyna miękka rzecz jaką miałem. Następnego ranka obudził nas ogromny pies, który wyciągnął cienkiego jak papier rogalika z miejsca, w któ-


rym spałem. Była to również niekończąca się dyskusja z naszym starym perkusistą, który ciągle nie był zadowolony ze swoich aranżacji i nie chciał publikować tych nagrań. Mamy też wiele nienagranych kawałków, które wykonywaliśmy w przeszłości na żywo. Kiedy chcieliśmy nagrać demo, nasz stary perkusista powiedział: "nie możemy tego nagrać, ponieważ nie dopracowałem jeszcze swoich partii". Był niesamowitym perkusistą, ale nigdy nie był zadowolony z własnej pracy. Problem polegał na tym, że byliśmy czterema przyjaciółmi, bez dyktatora. Czasami myślę, że dużo łatwiej byłoby mieć dyktatora w zespole, ale nikt z nas nie ma takiego nastawienia, żeby nim być. Zdajecie się należeć do tych zespołów, które są bardzo świadome tego co robią, z każdym kolejnym albumem wkraczając na kolejny poziom - nie ma więc się co z tym spieszyć, bo o jakiejś większej karierze i tak nie ma mowy? Wkładamy dużo wysiłku w to, co robimy. Oczywiście zajmuje to trochę czasu. Ale nie planowaliśmy, że do następnego wydawnictwa upłynie nam pięć lat. Ale też nie byliśmy leniwi. Wiele się nauczyliśmy w ciągu ostatnich kilku lat, a teraz działamy również coraz szybciej. W przeszłości skupialiśmy się na graniu na żywo. co też nie zmieni się w przyszłości. Ale wszechobecna sytuacja nauczyła nas skupiać się również na pracy w studio. Wykorzystaliśmy ten czas, a nowe wydawnictwo jest już planowane. Na scenie, a także w studiu, staramy się stawać coraz lepsi i wchodzić na wyższy poziom. Nie chodzi o to, że myślimy o wielkiej karierze, bo robimy to od tak dawna i wiemy, jakie to trudne. Po prostu staramy się tworzyć utwory tak, aby dotrzeć do jak największej liczby ludzi, ale bez kompromisów i z mocą uczuć jakimi darzymy to co robimy. Oczywiście fajnie byłoby być "wytatuowanym milionerem" i nie musieć myśleć o płaceniu rachunków. Ale wtedy nie bylibyśmy źli na wiele rzeczy, tak jak teraz. O czym wtedy pisalibyśmy nasze kawałki? Jest też tak wiele świetnych zespołów, które wydają świetne albumy, więc nie chcemy wydawać albumu na pół gwizdka. Większa ilość płyt byłaby czymś fajnym, ale stawiamy na jakość. W sumie jednak chyba trochę szkoda, że

Foto: Stagewar

Foto: Stagewar

świat poszedł w takim właśnie kierunku, bo w latach 80. i 90. nawet thrashowe czy deathowe zespoły mogły stać się gwiazdami i sprzedawać duże nakłady płyt. Postęp tech nologiczny jest OK, ale czegoś jednak żal? Czas skupienia uwagi ludzi jest coraz krótszy, podobnie jak utwory. Jeśli weźmiesz to za miarę metalu w ogóle, będzie to niewymierne. Ale jest tak, jak powiedział kiedyś Dimebag: "Metalu nigdy tak naprawdę nie było, ale też nigdy tak naprawdę nie zniknął". Dzisiejsza technologia jest świetna, a także pozwoliła nam samodzielnie nagrać album. Ale oczywiście cała sprawa ma swoje wady i rozumiem, że wygląda na to, że nie ma odwrotu. Internet jest pełen zespołów. Algorytm zmusza cię do usłyszenia gówna, które twoja młodsza siostra usłyszała z twojego konta streamingowego i tak dalej. Ale na tej planecie jest wiele zespołów. A w naszej okolicy jest wielu metalowców, o których nawet nie wiemy, bo nigdy nie pojawiają się na wydarzeniach lokalnej sceny, ale czasami spotykasz kogoś i zastanawiasz się, jak długo mieszkasz w tym samym mieście, nie widząc go wcześniej. W mojej okolicy był pewien metalowiec, mieszkaliśmy na tej samej ulicy przez 20 lat i nie znaliśmy się.

Nigdy go wcześniej nie widziałem. Pracował wieczorami w piekarni i był o 10 lat starszy ode mnie. Jeździł na festiwale i tak dalej, ale nigdy nie pojawił się na małym, lokalnym koncercie. Wydaje się, że takie rzeczy zdarzają się częściej z powodu internetu. Ludzie nie odczuwają potrzeby spotykania się w prawdziwym świecie tak bardzo, jak kiedyś. Jesteśmy ciekawi, jak będzie za kilka lat, kiedy Metallica, Iron Maiden i wszystkie inne wielkie zespoły odejdą. Wtedy wciąż będą wielcy geniusze, ale głównym pytaniem będzie, czy ludzie ich zobaczą, bo ostatecznie to fani decydują. Naszym zdaniem dzisiejszych list przebojów za rok nikt nie będzie pamiętał, ale metalowa klasyka będzie trwać wiecznie. Dokładnie. Obecnie można też zaobserwować odwrót od klasycznego formatu albumu, bowiem ludzie wolą słuchać pojedynczych utworów, nie całych płyt. To dlatego zawartość "Danger To Ourselves" została dobrana tak, aby każdy z tych ośmiu numerów mógł funkcjonować również samodzielnie, jeśli przypadnie komuś do gustu? Zależy nam na tym, aby nasze utwory działały indywidualnie. To zawsze był nasz styl, każda kompozycja jest trochę inna, ale to wciąż jest Stagewar. W ten sposób możemy pokazać ludziom różne strony naszej muzyki. "Danger To Ourselves" nie jest albumem koncepcyjnym, ale w utworach są zawarte pewne powiązania merytoryczne, na przykład "Box Of Dirt" jest następcą "Hands Of Time". Dziś często zdarza się, że ktoś słucha tylko pojedynczych utworów i to jest w porządku. Ale naszym zdaniem jest z tym pewien problem. Jest tak wiele albumów, których słuchałem jako dzieciak; bywało, że kilka kawałków nie podobało mi się, dopóki nie usłyszałem całego albumu. Ale stało się to tylko dlatego, że "musiałem" to usłyszeć. To prawdopodobnie nie przydarzy się dzisiaj współczesnym dzieciakom. Właściwie to szkoda. A potem jest algorytm, który mówi ci, co chcesz usłyszeć. Jest na to tylko jedno rozwiązanie. Posłuchaj całego albumu i odkryj wspaniałe utwory artystów, które w innym przypadku pozostają ukryte. Wiele zespołów publikuje obecnie tylko single, ale zastanawiam się jak umieścić je na swojej półce? Wiele wspomnień kojarzy mi się z muzyką, z albumami i pojedynczymi utwo-

STAGEWAR

111


ięczni. Wszystko zaczęło się od jednego puzonu i tuby. To było fajne brzmienie i pomyślałem, że byłoby wspaniale mieć tego więcej, więc nagraliśmy drugi utwór z trzema puzonami i tubą. Wspaniale było pracować z tymi muzykami, ponieważ po prostu zagrali to perfekcyjnie za pierwszym podejściem. Dla nich to nie była wielka sprawa i naprawdę wiedzą, jak grać razem. Tak jest, jeśli nie podejmiemy wyzwania, będziemy stać w miejscu. Nasz poprzedni album "Killing Fast" był bardzo surowy i teraz mieliśmy czas na pracę nad sobą i muzyką, zasmakowaliśmy krwi. Już na naszym debiutanckim albumie "Living On Trash" byli ludzie, którzy nas krytykowali. Powiedzieli, że nie możemy zdecydować, jaką muzykę chcemy tworzyć. To jest niedorzeczne. Warto było być na bieżąco i rozwijać nasz styl. Jeśli o mnie chodzi, thrash 'n'roll jest czymś nowym. Poszczególne elementy są stare, ale tego połączenia nie było jeszcze na muzycznym rynku.

Foto: Stagewar

rami, których nie chciałbym przegapić w swoim życiu. Kiedy będę stary, z pewnością będę patrzeć i wspominać kolekcję wspaniałych albumów. Kto jednak zagwarantuje, że moja playlista będzie nadal dostępna?

112

Macie jakiś ideał muzyczny i brzmieniowy do którego dążycie? Świetnych thrashowych zespołów od początku lat 80. powstało naprawdę wiele, jest więc od kogo czerpać? Kimon kocha thrash metal, ja puszczam sobie dużo blues rocka, James słucha doom metalu, black metalu i punka, a Josef zagląda wszędzie. Inspirujemy też siebie wzajemnie. Wszyscy lubimy klasyczne metalowe zespoły od późnych lat 70. do dzisiaj i oczywiście wielką czwórkę, a także niemiecką czwórkę. Punk rock też zawsze był naszą inspiracją. Często zdarzają sięw nim po prostu świetne riffy lub momenty, które nas inspirują. Ale naszym wspólnym wzorem do naśladowania jako zespołu jest wczesna Metallica. Nie próbujemy jednak być jak kolejny zespół, ponieważ wszyscy mamy różne muzyczne doświadczenia, nasz styl jest taki, jaki jest. Nie założyliśmy, że zamierzamy grać thrash and roll, to po prostu się stało. Mogę więc wymienić kilka zespołów, które miały na nas duży wpływ: AC/DC, Slayer, Pantera, Iron Maiden, Van Halen, The Misfits, Black Sabbath, Motörhead, Trouble… Lista jest długa.

brzmieć jak kopia inspirujących nas zespołów. Może nie zrobimy czegoś super wyjątkowego, ale nie ma zespołu, który brzmi tak jak my. Nasz styl - thrash 'n' roll - nie jest często grany i nie jest zbyt popularny. Jesteśmy zasadniczo zespołem rock 'n' rollowym. Instrumenty, na których gramy, potwierdzają ten frazes. Ale jeśli uważnie posłuchasz naszego albumu, możesz odkryć o wiele więcej. Instrumenty dęte blaszane, organy, gitary akustyczne… to nie brzmi zwyczajnie, prawda? Nie zapomnieliśmy o naszych korzeniach, bo to one uczyniły nas tym kim jesteśmy. Ale zawsze staramy się ciągle dążyć na naszej drodze do czegoś nowego. Czasy i okoliczności nieustannie się zmieniają, ale historie są zawsze nowe. Jako projektant zawsze projektujesz nowe ubrania, ale nie wymyślasz spodni po raz drugi. Są fani, którzy doceniają nasz styl i są ludzie, którzy go nienawidzą lub po prostu nas ignorują, a nawet mówią, że Stagewar nie jest "prawdziwym" metalowym zespołem. Mamy ich gdzieś, bo taki jest nasz styl życia i każdy ma swoich faworytów. Robimy to od prawie 20 lat i nadal nie staramy się być kapelą, którą nie jesteśmy. Zespół był zawsze aktywny i łączy nas wspaniała przyjaźń. Gdyby przydarzyły się nam większe koncerty oraz większa sprzedaż płyt, byłoby świetnie, ale nie ma problemu - chodzi o to, żeby po prostu dobrze się bawić.

Ciekawe jest to, że z podanych przez ciebie zespołów wszystkie grały mocno, ale przy tym inaczej, były oryginalne, wypracowały swoje własne patenty czy brzmienie - teraz o coś takiego jest już bardzo trudno, bowiem w rocku/metalu powiedziano już właściwie wszystko? Tak i nie. Nigdy nie było łatwo robić to, co się chciało i dzięki temu być popularnym. A dziś nie jest łatwo nie skopiować kogoś lub nie

Stąd próby urozmaiceń aranżacyjnych, choć by w "Eough Is Not Enough"? To puzony, a może jakieś inne instrumenty dęte? Nagrane na żywo, czy wykorzystaliście sample? W tym kawałku nie użyto żadnych sampli. To, co słyszysz w utworze, to prawdziwe instrumenty, na których grają prawdziwi ludzie z orkiestry symfonicznej. Mieliśmy szczęście pracować z profesjonalnymi muzykami. Jesteśmy im za to bardzo wdz-

STAGEWAR

Z kolei "Box Of Dirt" nie powstydziłby się żaden zespół grający doom metal, do tego te organy - można łoić naprawdę ostro, ale też kombinować? Dzięki. Lubimy też eksperymentować. Kiedy jammujemy na sali prób i pojawia się pewien klimat, zwykle szybko zauważamy, czy powinniśmy realizować pomysły. W naszej sali prób mamy na kasetach materiał z 18 lat naszej kariery, który nigdy nie został wykorzystany. Wysłuchanie wszystkiego zajęłoby też zdecydowanie zbyt dużo czasu. Ale czasami słuchamy jednej lub drugiej kasety i odkrywamy ciekawe momenty. Zdarzało się też, że szukając riffu na takiej kasecie trafiliśmy na złoto. Dla nas jest ważne, aby wyszedł dobry utwór. Refren w "Box Of Dirt" domagał się umieszczenia tam organów. Była to ostatnia zmiana w tej kompozycji przed jej zmiksowaniem. Organy nie domimują w tym utworze, ale wciąż tam są. Kimon nagrał również dzwonek w intro. Ponieważ rozstawia sprzęt w Symfonicznej Orkiestrze Radiowej we Frankfurcie, pewnego dnia zabrał go ze sobą i szybko ustawił mikrofon, by to nagrać. Utwór jest również dobrym przykładem tego, jak wszechstronny może być Stagewar. Kochamy szybką i ciężką muzykę, ale jeśli nie spróbujesz niczego innego, nie będziesz wiedział, co tracisz. W zasadzie wszystko jest u nas dozwolone, chyba że jest to do bani. Trzeci album, trzeci wydawca - kolejny znak obecnych czasów? Nie lepiej w tej sytuacji wydawać swoje płyty samodzielnie, mieć nad wszystkim kontrolę, nie tracić praw do własnych utworów, etc., generalnie mniej


dokładać do tego interesu? Może masz rację. Jako zespół undergroundowy często nie masz wielkiego wyboru. Z drugiej strony naprawdę trudno jest zrobić wszystko samemu. Nie da się mieć kontroli nad wszystkim, szczególnie jeśli chcesz skupić się w stu procentach na kilku rzeczach. Jeśli to w ogóle jest możliwe. W dzisiejszych czasach trudno jest dotrzeć do ludzi, mimo że internet ma łączyć nas wszystkich. Potrzebujesz więc dobrego partnera. Z tego powodu zdecydowaliśmy się na współpracę z MDD. Chłopaki są fanami metalu i są aktywni na scenie. Jeśli grasz w zespole, jest wiele rzeczy do zrobienia poza muzyką. Myślę, że Black Sunset/MDD wykonali świetną robotę, dostarczając nam tę usługę. Byłoby to dla nas znacznie więcej pracy, gdybyśmy musieli to zrobić sami. Najlepszą rzeczą dla nas w przyszłości może być menedżer, abyśmy mogli bardziej skupić się na muzyce, ale to nie jest takie proste. Gdy tylko w grze pojawi się pewna ilość pieniędzy, ludzie mogą próbować popchnąć cię w określonych kierunkach. Pamiętamy czasy, kiedy każdy nowy zespół metalowy był zmuszany do grania metalcore, ponieważ zarabiało się na tym więcej pieniędzy. Dziś wiele z tych zespołów zostało zapomnianych i są nieistotne ze względu na samą liczbę takich samych zespołów w tamtym czasie. Jesteśmy podekscytowani nowym ruchem w kierunku bardziej klasycznych stylów metalowych. Jeśli chodzi o naszą markę, wspaniale jest mieć dobrego partnera, który pomaga nam w całej pracy, nie zmuszając nas do czegoś, z czym się nie zgadzamy. Pandemia przyhamowała nas wszystkich, a już branżę muzyczną w szczególności, ale wam udało się niedawno zagrać na żywo radość była pewnie niesamowita: i wasza, i fanów? To prawda! Graliśmy ostatnio na Taunus Metal Festival we Frankfurcie. To był nasz pierwszy koncert od czasu pandemii, w dodatku został całkowicie wyprzedany! Właściwie byliśmy dość zdenerwowani, ponieważ ten festiwal znany jest z goszczenia naprawdę świetnych zespołów, a God Dethroned grali tego dnia jako headliner. Również organizatorzy tego festiwalu są bardzo oddanymi i prawdziwymi ekspertami, jeśli chodzi o muzykę metalową. Byliśmy niezmiernie szczęśliwi słysząc, że nasz występ został wysoko oceniony. Zaprezentowaliśmy tym ludziom kilka nowych kawałków z "Danger To Ourselves" i bardzo im się spodobało. Przynajmniej tak nam powiedzieli! Niestety nie jesteśmy w stanie zagrać tylu koncertów, ile zaplanowaliśmy w tym roku ze względu na ograniczenia covidowe, ale wciąż mamy nadzieję na małą trasę po Polsce i Czechach. Fani metalu są tam niesamowici i w przeszłości byli dla nas naprawdę wspaniali. Nie możemy się doczekać, kiedy znowu ich zobaczymy.

Foto: Stagewar

wać jako tatuażysta. Ale jako zespół mogliśmy również wykorzystać czas na dalszy rozwój. Żadna praca nie jest pracą zmarnowaną. Zawsze popycha nas do przodu. Napisaliśmy też więcej kompozycji i możemy wykorzystać czas na pracę nad zespołem. W czasach Covida dotarliśmy przez internet do wielu nowych fanów. Wrzuciliśmy dużo zdjęć i utworów na żywo ze starszych koncertów. Zrobiliśmy kilka wydarzeń specjalnych i sprzedaliśmy wiele z naszych starych płyt. Nie boimy się. Nawet jeśli byłoby do dupy i nie moglibyśmy zagrać naszego nowego setu, prawdopodobnie wykorzystalibyśmy ten czas i kontynuowali pracę nad naszym następnym albumem! Nie ma więc co martwić się na zapas, co ma być to będzie, a póki co cieszy was fakt, że dyskografia Stagewar powiększyła się o ten trzeci album? Dokładnie. O to właśnie chodzi. Album po albumie, koncert po koncercie. Wszyscy powinniśmy mniej się martwić i po prostu dbać o to, co nas czeka. Przed nami występy na żywo, pisanie muzyki oraz dni i noce w studio. "Danger To Ourselves" to wyjątkowy album.

Pomógł nam zdefiniować nasz styl i był krążkiem, nad którym spędziliśmy najwięcej czasu pod każdym względem. Teraz jesteśmy na etapie tworzenia atmosfery wokół naszego zespołu, która będzie zawierać muzykę, grafikę i nasze występy na scenie, aby dać naszym fanom poczucie tego, o co nam chodzi. Trochę dorośliśmy i nauczyliśmy się więcej o tworzeniu albumów. Ale to także płyta przed czwartym albumem. Mamy tak wiele nowych pomysłów i planów, z którymi z niecierpliwością czekamy na zaprezentowanie metalowemu światu w najbliższej przyszłości. Jak dotąd jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak postrzegane jest "Danger To Ourselves" i mamy nadzieję, że następnym razem postawimy poprzeczkę jeszcze wyżej! Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

Liczycie, że koncertowa promocja "Danger To Ourselves" przebiegnie w miarę normal nie, czy też obawiacie się kolejnego lockdownu? Gdyby do niego doszło nie będzie czasem tak, że wasza ciężka praca nad płytą pójdzie w sumie na marne, bo dotrze ona tylko do waszych najwierniejszych fanów? Nie widzimy tego w ten sposób. Każdy album to świadectwo czasu. Zawsze będzie nam też przypominać te czasy. Lockdown nie był dla nas wszystkich łatwy. James nie mógł praco-

STAGEWAR

113


Metalowy rollercoaster - Chcieliśmy odciąć się od współczesnych, przeprodukowanych albumów i stworzyć materiał, który po prostu pokaże jak brzmimy na żywo - nawet refreny na trzy głosy są dokładnie takie, jak na koncertach! - podkreślają muzycy Mad Teacher. Warto więc sięgnąć po debiutancką EP-kę "Keep The Fire" łódzkiej grupy, bo to kawał stylowego hard' n'heavy, niczym z lat 80. HMP: Musieliście mieć naprawdę szalonych nauczycieli, żeby w realiach drugiej dekady XXI wieku zacząć grać tradycyjny heavy metal, bo niejako już na starcie bardzo ograniczyliście sobie docelową grupę słuchaczy rozumiem jednak, że nie ilość, lecz jakość były tu wartością nadrzędną, a wybór akurat tej stylistyki nie był żadnym przypadkiem? Marek: To nam w duszach gra (no, przynajmniej w dużej części), więc kierunek jest taki, a nie inny. Cieszy mnie fakt, że wraca moda na "tradycyjny" heavy metal, choć nie udało nam się chyba do końca wstrzelić w tę stylistykę albo w jej typowego odbiorcę. Z drugiej strony może jest trochę za wcześnie, żeby cokolwiek tu wyrokować - czas pokaże. Pudel: Gdyby chodziło o słupki sprzedaży, to

dopiero na 10-lecie istnienia, w dodatku EP, nie album - wygląda na to, że lenie z was niemożebne, lubiące koncertować, ale nagrywać już niekoniecznie? Marek: Gamma Ray na ostatniej płycie nagrali numer "Masters of Confusion". To chyba o nas. Jesteśmy śmierdzącymi leniami, do tego słabo zorganizowanymi. (śmiech) Pudel: A z drugiej strony - trudno sobie wyobrazić, ile pracy potrzeba, żeby wypracować własny styl, zebrać odpowiedni skład, stworzyć solidny repertuar i do tego nagrać go tak jak trzeba. Wiele razy podchodziliśmy do nagrań, ale efekty zawsze po jakimś czasie przestawały nas zadowalać. Teraz jest inaczej "Keep The Fire" to kompletny i konkretny krążek, i nie mamy co do niego najmniejszych

Foto: Mad Teacher

żaden człowiek nie zajmowałby się muzyką - a jeśli już, to wszyscy graliby rap albo "alternatywę", no bo przecież tam są największe pieniądze. Nie zaskoczy cię pewnie, że u nas jest inaczej - robimy swoją muzykę; taką, która sprawia, że chce nam się łapać za instrumenty i po prostu grać. No i wygląda na to, że to słuszna droga - patrzę na to jak o nas piszą i wiem już, że ludzie to widzą - ta muzyka jest autentyczna, świeża i po prostu nasza. Takie trafienie do odbiorcy naprawdę mnie cieszy - i w życiu nie zamieniłbym go na podpięcie się pod styl, który ma większą sprzedaż. Śledząc losy Mad Teacher można też mieć inne zastrzeżenia do naszego systemu oświaty, skoro wieloletnia edukacja nie poszła u was w parze z wyrobieniem właściwego etosu pracy. Debiutanckie wydawnictwo

114

MAD TEACHER

wątpliwości. Czy pięć utworów to mało? Myślę, że w dzisiejszych czasach to idealna długość - dość, żeby pokazać się z każdej strony, ale nie tyle żeby zanudzić słuchacza. Sporo kultowych albumów trwa około 30 minut, chociażby "Reign in Blood" - 29! Czy im to szkodzi? Nie sądzę. Po tym żartobliwym początku, dzięki które mu uniknęliśmy standardowych pytań typu "ilu jest was w zespole i co gracie?", możemy poświęcić "Keep The Fire" więcej uwagi, bo zdecydowanie na to zasługuje. Włożyliście w ten materiał sporo pracy, wygląda jednak na to, że było warto? Pudel: Jesteśmy z niego cholernie dumni. Mam poczucie, że udało nam się zrobić coś naprawdę dobrego - i mimo że dojście do tego etapu zajęło nam 10 lat, to warto było czekać.

Udało nam się nagrać go na swoich warunkach, po swojemu - bez strojenia wokali, sampli, niepotrzebnych dubli czy syntezatorów. Chcieliśmy odciąć się od współczesnych, przeprodukowanych albumów i stworzyć materiał, który po prostu pokaże jak brzmimy na żywo - nawet refreny na trzy głosy są dokładnie takie, jak na koncertach! Czujecie, że to przełomowy moment w historii zespołu, wejście na kolejny etap - nie tylko dlatego, że macie już na czym rozdawać autografy? (śmiech) Pudel: Czujemy, że jest szansa na przełom. Świetnie zobaczyć, do jak wielu ludzi z całego świata jesteśmy w stanie dotrzeć. Muszę przyznać że ten aspekt bardzo miło mnie zaskoczył i nawet po pół roku motywuje do dalszej pracy. Teraz musimy zmierzyć się z największym wyzwaniem wydania DIY - promocją i koncertami, co niestety w dobie pandemii wcale nie jest łatwe. Dajemy z siebie wszystko, życzcie nam szczęścia -przyda się. (śmiech) To klasyczne dźwięki, zakorzenione w pierwszej połowie lat 80. Teraz mówi się na to hard rock, kiedyś był to tradycyjny metal, wydaje mi się więc, że określenie hard'n' heavy będzie w sam raz? Pudel: Lubię myśleć o nas jak o zespole heavymetalowym, chociaż masz rację, że łatki trochę się przesunęły przez ostatnie 15 lat. Sam zresztą słyszysz, że stawiamy duży opór przed wciskaniem nas w szufladki - każdy numer to nasza perspektywa na jakiś punkt w historii heavy metalu, i ten pomysł na pewno będziemy kontynuować na kolejnych krążkach - może się okazać, że czerpiąc coraz więcej ze współczesnego grania. Odnoszę też wrażenie, że nie zasklepiacie się tylko w jednym nurcie, typu NWOB HM czy niemiecki heavy/speed pierwszej fali, ale czerpiecie wpływy i inspiracje z różnych źródeł, co tylko wpływa korzystnie na wielowymiarowość poszczególnych utworów? Marek: Zdecydowanie. Ciężko nas chyba jednoznacznie zaklasyfikować, co może okazać się zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. No ale biorąc pod uwagę to, że każdy z nas ma inne inspiracje, ciężko tego uniknąć - pewne detale przebijają się tu i ówdzie w tym co robimy. Pudel: No właśnie, każdy z nas lubi coś innego, i to przekłada się na różnorodność w repertuarze - myślę, że to bardzo dobrze. Sam szybko się nudzę przy jednowymiarowych albumach i wierzę, że otwartość na inspiracje z różnych źródeł to jedyna ścieżka, która prowadzi metal do lepszej przyszłości. Bardzo doceniam zespoły, które idą tą drogą i mam nadzieję, że też przykładamy do tego swoją cegiełkę. Gracie dość ostro, ale bez jakiegoś bardzo mocnego brzmienia, nie zapominając przy tym o melodii - to wciąż podstawa, nawet w przypadku metalowego zespołu? Pudel: Tu znowu widać odbicie nas i tego, jakiej słuchamy muzyki. Wydaje mi się, że trudno znaleźć naprawdę dobry zespół, który nie zwraca na to uwagi - nawet w gatunkach takich jak death metal, gdzie niby wokaliści nie zawsze śpiewają melodyjnie, ale tę rolę często przejmują gitary. Uderza mnie to zwłaszcza w numerach, w których riff podąża za wokalem,


w sumie "dokładając" do niego melodię. Adrian: Jeśli o nas chodzi - za dużą część melodii odpowiada Pudel, ale rzadko zdarza się tak, że pierwsza wersja jest też ostatnią. Często spieramy się o linie wokalu, ale jest to w 100% konstruktywne - traktuję to, co dostaję jako bazę, na którą potem nakładam swoje pomysły. Jeśli chodzi o melodie w partiach instrumentów to też podchodzimy do nich bardzo poważnie - i pracujemy nad nimi całym zespołem. W "Beneath The Crown" pojawiają się jednak dość brutalne wokale, w dodatku odpowiada za nie Aleksandra Łopato z Mystherium - uznaliście, że będzie to ciekawy kontrast? Marek: Tak. To jest jedna z tych przebijających się innych inspiracji - może nie jesteśmy jakimiś szczególnymi znawcami, ale lubimy zapuścić sobie coś bardziej deathowego czy ostatnio nawet blackowego. Zalążek tego utworu powstał w momencie, kiedy mocno katowałem drugą płytę Black Crown Initiate. Chciałem brzmieniem tego utworu oddać chłód i pewną beznadzieję… chyba mi udało. Pudel: Ola w ogóle jest niesamowitą wokalistką i równie świetną osobą. Kiedy tylko ustaliliśmy, że numer wchodzi na album, wiedzieliśmy że będzie w nim growl i wiedzieliśmy, że będziemy się do niej odzywać - no i jesteśmy zachwyceni zarówno efektem, jak i tym, jak szybko poszły nagrania. Cały czas pamiętam zaskoczenie Pawła, kiedy zorientował się jakiego typu "chórzystkę" przyprowadziliśmy do jego studia. (śmiech) Adrian nie jest waszym pierwszym wokalistą, ale wygląda na to, że warto było na niego poczekać? Pudel: Bardzo się cieszę, że na siebie wpadliśmy - na jam session w łódzkim Stereo Krogs. W tych czasach grał na perkusji w kilku lokalnych kapelach, ale lubił też sprawdzać się w formacie karaoke. Usłyszałem jak śpiewa covery Zeppelinów i powalił mnie na łopatki - bez zastanowienia podbiłem z pytaniem, czy nie chciałby zostać częścią naszego składu. Trochę się zdziwił, ale dał się namówić - i teraz jest dokładnie tym, kogo nam potrzeba, zarówno wokalnie jak i osobowościowo. Do tego był w stanie w skończonym czasie nagrać partie, których nie trzeba było stroić w studio. Warto było. (śmiech) Z "Keep The Fire" w wersji CD było podob nie, bo najpierw opublikowaliście ten materiał w serwisach streamingowych, co jest obecnie podstawą przy dystrybucji muzyki? Piotrek: Tak - sam, choć bardzo lubię wydania fizyczne, prawie zupełnie przesiadłem się na słuchanie muzyki w ten sposób. Zresztą już w 2018 roku serwisy streamingowe przejęły pałeczkę najpopularniejszego nośnika dla muzyki. Jeśli chodzi o nas - droga od nagrania albumu do opublikowania go w ten sposób jest krótsza, niż do wytłoczenia go na płytach. Pudel: No właśnie - chcieliśmy kuć żelazo póki gorące, więc decyzja o kolejności była oczywista. I to był dobry pomysł - dobrze pamiętam zainteresowanie jakie wybuchło po publikacji na kanale "NWOTHM Full Albums" na YouTube. Odezwały się do nas zagraniczne czasopisma i blogi z prośbami o wywiad, a materiał trafił nawet do kilku zagranicznych audycji. Czytanie pozytywnych komentarzy pod materiałem też było bardzo krzepiące.

Zależało wam jednak na fizycznej wersji, stąd usilne dążenie do tego, żeby w końcu się ukazała? Piotrek: Pewnie że tak. Płyta - w pudełku, zafoliowana - to namacalna rzecz, którą możesz komuś dać, wystawić na koncercie czy wysłać do wydawcy czasopisma. W moim odczuciu znaczy dużo więcej i buduje mocniejszą relację niż rzucenie "wpisz sobie Mad Teacher w wyszukiwarkę", o czym większość osób po powrocie z koncertu zwyczajnie zapomina. Nie ukrywam też że możliwość postawienia sobie na półce albumu który sam nagrałem było dla mnie trochę jak przysłowiowe "wybudować dom, posadzić drzewo…". Wygląda na to, że lubicie też gadżety związane z muzyką, stąd choćby zapalniczki Keep The Fire, albo bardzo limitowany nakład tej EP w postaci kasety magnetofonowej? Piotrek: Nawet wtedy, kiedy tylko chodziłem na koncerty Mad Teacher, chłopaki zawsze chcieli zrobić coś więcej niż wejść na scenę, zagrać set i zejść. Dobrze pamiętam kilka tematycznych koncertów, na przykład koncert pod hasłem "Koń jaki jest, każdy widzi" - do biletu dostałem kostkę cukru (śmiech). Teraz jesteśmy odrobinę dojrzalsi, ale cały czas chcemy żeby występ był czymś więcej - i czuję, że wychodzi nam bardzo dobrze. Moment kiedy na pierwszym koncercie "Keep The Fire" słuchacze zapalili swoje zapalniczki (które były biletami wstępu) był bezcenny. Pudel: Kasety wymyśliliśmy jako preorder EPki - widzieliśmy ile nam brakuje do wydania na CD, ale chcieliśmy dać coś fanom jak najszybciej. Pomysł był spontaniczny, trochę szalony, a sposób produkcji w 100% partyzancki. Okładki projektowaliśmy i wycinaliśmy ręcznie, a kasety nagrywałem na pożyczonym od kumpla magnetofonie Unitra. Wyszło zaskakująco dobrze jak na tak dziki pomysł, ludzie naprawdę fajnie to przyjęli. Obserwuję na koncertach, że analogowe nośniki dźwięku cieszą się coraz większym zainteresowaniem słuchaczy - może i streaming jest wygodny, ale ludzie w gruncie rzeczy wciąż mają potrzebę posiadania winy lowych płyt i kaset, a do tego również kom paktów? Marek: Na pewno są tacy ludzie. Pudel ostatnio dzielnie kolekcjonuje winyle, ja natomiast mam w kolekcji jakieś 150 płyt CD i staram się coś do niej dorzucić od czasu do czasu. Ludzie w środowisku metalowym chyba wciąż to "czują". Zresztą poza bezpośrednim wsparciem zespołu, fajnie zrobić sobie jakąś pamiątkę z gigu, zwłaszcza jeśli człowiek dobrze się bawił. Piotrek: Samo odtwarzanie muzyki z fizycznego nośnika jest też swego rodzaju celebracją, zdecydowanie większą przyjemnością niż kliknięcie "play" w telefonie. Lubicie chyba to uczucie kiedy włączacie odtwarzacz, wyciągacie nośnik z opakowania i tak dalej? Mam wrażenie że dzięki temu uważniej słucha się muzyki. Pudel: O, właśnie to - widzę wielką wartość w skupionym słuchaniu albumu, do tego więcej niż jeden raz - w ten sposób można odkryć coś więcej, nauczyć się jak artysta patrzy na świat i naprawdę to docenić. Widzę, że dużo łatwiej mi się skupić kiedy wrzucam sobie ulubiony winyl na gramofon, niż kiedy włączam Spotify "żeby coś brzęczało" - chociaż nawet wtedy lubię

słuchać albumami, i staram się przesłuchać każdy przynajmniej dwa razy. Domyślam się, że dysponujecie znacznie szerszym programem - co sprawiło, że akurat tych pięć utworów złożyło się na "Keep The Fire"? Marek: Mieliśmy chyba jakiś bardziej skomplikowany proces decyzyjny, ale nie pamiętam już wszystkich szczegółów. Chyba wyszło dobrze, choć po czasie wydaje mi się, że dobrałbym te utwory trochę inaczej. W moim odczuciu osiągnęliśmy pewną spójność, zarówno w warstwie brzmieniowej, jak i ogólnego konceptu - i jestem z tego bardzo zadowolony. Pudel: Cel był prosty - stworzyć materiał, który pokaże kim jesteśmy i co mamy do powiedzenia. Proces był demokratyczny - przejrzeliśmy cały repertuar i głosowaliśmy, które utwory wchodzą. Pamiętam, że byliśmy naprawdę zgodni - co w tym składzie jest dość nietypowe (śmiech). "Neverwhere" pokazuje nas jako zespół heavymetalowy, "Anyway" jest mocno zakorzeniony w latach 80.; "Speed" to list miłosny do niemieckiego power metalu, "Beneath The Crown" ma mocne wpływy cięższych gatunków, a "Keep The Fire"… jest mieszanką wielu inspiracji, więc chyba najlepiej pokazuje nas takich jakimi jesteśmy - ambitnych, pokręconych i pełnych entuzjazmu. Trochę rollercoaster, ale mam nadzieję, że to interesująca przejażdżka. Można więc zakładać, że w miarę szybko pojawi się wasze kolejne wydawnictwo, może już długogrające? Będziecie szukać dla niego wydawcy, czy też ponownie opubliku jecie je samodzielnie? Marek: Zobaczymy co przyszłość przyniesie. Trochę musimy się zmierzyć z tym, że format albumu powoli umiera. Z drugiej strony w środowisku hardrockowym i metalowym wciąż wzbudza jakieś zainteresowanie. W każdym razie zbieramy powoli pomysły na jakieś luźne koncepcyjnie wydawnictwo. Czy ukaże się naszym własnym nakładem, czy ze wsparciem wytwórni - to się jeszcze okaże. Na razie chcielibyśmy trochę wrócić do życia i przygotować jakąś stosowną "celebrację" EP-ki, bo jeszcze nam się to nie udało. Pudel: No cóż, przed nami dużo pracy i na pewno sporo niespodzianek. Na ten moment materiał powstaje, dyskusje trwają, trzymajcie kciuki. Dzięki za wywiad, to była dla nas wielka przyjemność. Do zobaczenia, no i przede wszystkim - Keep The Fire! Wojciech Chamryk

MAD TEACHER

115


Metal grany przez kobiety to nie jest osobny gatunek! Ten wywiad idealnie odzwierciedla styl Blood Sport i zawartość jej EPki, "Hot Blood and Cold Steel": jest krótki, szybki i na temat. Fiński duet, V na wokalu i Burst na gitarze i basie, chcieli nagrać remedium na brak speed metalu na dzisiejszej scenie. Nie mam pewności, czy chętnych na takie granie faktycznie jest tak mało, ale na pewno niewielu robi to tak dobrze. Jest surowa produkcja, agresywne riffy i charyzmatyczny wokal, a to wszystko mieści się klasycznie w mniej niż dwudziestu minutach. Jedna z tych płyt, których nie można w tym roku przegapić - a jest na tyle szybka, że faktycznie może umknąć uwadze. Kto lubi Venom, Motorhead i Venom nie będzie zawiedziony. Na pytania odpowiadała V. HMP: Kiedy pierwszy raz przesłuchałam wasz album, moją pierwszą myślą było: w końcu znaleźliśmy następną Kate de Lombaert! Trochę skojarzył mi się też z ruchem riot grrrls. Co myślicie o kobiecej reprezen tacji w dzisiejszej scenie metalowej?

Veera: Wydaje nam się, że staje się coraz lepsza, ale wciąż jest jeszcze w tej kwestii sporo do zrobienia. Uważamy, że każdy, kto chce pisać muzykę powinien mieć tę możliwość i być wspieranym, by to robić. Chcieliśmy też wszystkim przypomnieć: metal z kobiecą li-

derką to nie jest gatunek. Założyliście zespół ponieważ znaleźliście kolejną niszę - niedobór speed metalu na dzisiejszej scenie (z dobrymi wyjątkami w stylu Midnight). Czym jest spowodowany brak zainteresowania tym gatunkiem, według was? Wciąż ma przecież swoich fanów. Być może problem z tym gatunkiem jest taki, że nie ma dziś zbyt wiele interesujących, grających go zespołów. To tylko nasze doświadczenie, niektórzy ludzie mogą mieć na ten temat inne zdanie. Czy nazwę zespołu zainspirował album Avenger, "Blood Sports"? Nie bezpośrednio, ale oczywiście kilka razy wpadliśmy na tę płytę podczas naszej muzycznej edukacji. Chcielibyśmy lubić ten zespół bardziej, niż lubimy go w rzeczywistości, ale jest to trudne. Nie powinno zaskakiwać, że grając w takim stylu Gates of Hell Records zaproponowało wam współpracę. A zespół istniał mniej niż rok! Jak udało wam się to osiągnąć, to kwes tia promocji, znajomości, zespołów, z który mi dzieliliście scenę, a może muzyka po pros tu sama się obroniła? Burst miał już u nich kontakty, nasza muzyka prawdopodobnie też mówiła sama za siebie. Nadal jesteśmy zaskoczeni, że tak mocno nam zaufali, jeśli chodzi o naszą EPkę, ale oczywiście bardzo cieszymy się z takiego obrotu spraw. Jakie benefity dała wam współpraca z Gates of Hell? Głównie publikację naszej muzyki, promocję i kontrakt marketingowy. Z Gates of Hell pracuje się bardzo łatwo, bo mamy w większości kwestii podobny sposób myślenia, nie tylko, jeśli chodzi o muzykę, ale również inne rzeczy. Utrzymujecie kontakty z innymi zespołami z wytwórni? Nie biznesowo, ale widzieliśmy naszych współpracowników z Finlandii w różnych mokrawych okolicznościach. Postrzegacie granie speed metalu jak uprawianie krwawego sportu? Myślę, że można tak powiedzieć, z tą różnicą, że nikogo nie zabijamy.

Foto: Blood Sport

116

BLOOD SPORT

Bardzo doceniam waszą miłość do tekstów inspirowanych sci-fi. Jakie są wasze ulubione filmy i powieści w tym klimacie? Z filmów: Blade Runner, The Thing, Diuna


i twórczość Cronenberga. Z książek: Neuromancer i wszystko od Philipa K. Dicka. A gdyby Blood Sport robił soundtrack do filmu, do którego by pasował? Jeśli nie chcecie wybrać już istniejącego, to o czym byłby wasz film? Coś związanego z science fiction/horrorami, oczyiwście. Trudno jest pomyśleć, że moglibyśmy napisać soundtrack do filmu, który już nagrano, więc nasz tajemniczy film mógłby być czymś szybkim, brutalnym i szalonym. Opisaliście swoją muzykę jako crossover pomiędzy Judas Priest i Venom (i doceniam, że dorzuciliście też kilka mniej "wielkich" nazw jak Avenger czy Acid, ciągłe porówna nia do gigantów gatunku są męczące). Osobiście, słyszę głównie Venom. Zarzekacie się, że nigdy nie napiszecie ballady, co jest zrozumiałe, ale co z bardziej rozbudowanymi kawałkami w stylu Priest, które też mogą być brutalne (np. basowy bridge, dłuższe solówki)? Całkowicie to wykluczacie? Nie wykluczamy niczego oprócz ballad. Chcielibyśmy troche poeksperymentować i to zróżnicowanie będzie słychać na nadchodzących wydawnictwach, ale ballady nie wchodzą w grę. Czy Motorhead też na was wpłynął? Zdecydowanie czuć u was ten brudny, rock and rollowy klimat, szczególnie w ostatnim kawałku. Oczywiście! Hawkwind też był dla nas inspiracją, nawet jeśli prawdopodobnie nie da się tego bezpośrednio wyłapać z naszej muzyki. Założyliście Blood Sport podczas pandemii, gdy granie koncertów było ograniczone. Jak macie zamiar koncertować z Burstem grającym jednocześnie na basie i gitarze i mając sesyjnego perkusistę? Macie na oku kogoś, kto wspierałby was na żywo? Burst będzie musiał wyhodować drugą parę rąk na nasze koncerty. Ale tak, pracujemy powoli nad czymś w rodzaju formacji na live'y. Poza innymi zespołami i sci-fi, co napędza was, żeby grać muzykę? Mamy naturalną potrzebę pisania muzyki, więc po prostu musimy to robić. Bardzo inspirujące jest też tworzenie muzyki, która pozwala coś poczuć nie tylko nam, ale i innym.

nowymi kawałkami, ale Gates of Hell zaproponowało nam możliwość wydania wszystkich, jakie napisaliśmy, więc oczywiście skorzystaliśmy z tej szansy.

Foto: Blood Sport

Bardzo podoba mi się produkc ja waszej EPki, a dokładniej jej klimat. Jest surowa i agresywna, tak, jak powinna być. Kto jest za to odpowiedzialny i jak długo zajęło wam osiągnięcie zamierzonego efektu? Zrobiliśmy wszystko sami, z wyjątkiem mastering, więc brzmienie jest niemal dokładnie takie, jakie chcieliśmy, by było. Osągnięcie tego efektu ie zajęło nam wiele czasu, bo mamy za sobą kilka lat doświadczenia. Grając który kawałek bawicie się najlepiej, to jeden ze staro ci czy nowy, tytułowy? Prawdopodobnie jest to "Steel System". Jest najbardziej chaotyczny. Czy tytuł waszej EPki, "Hot Blood and Cold Steel" jest dla was czymś w stylu życiowej maksymy? Tak. Nie tak dawno zaczęliście prowadzić swoją stronę na Facebooku, zastanawiam się, dlaczego nie wcześniej, chcieliście zostać w undergroundzie? A może chcieliście poczekać, aż zacznie się promocja EPki. Nie jesteśmy szczególnie wielkimi fanami mediów społecznościowych, więc dołączyliśmy do nich głównie w celach promocyjnych.

Jak opisalibyście przeciętnego fana waszej muzyki, prawdziwego miłośnika speed metalu? To piękni i genialni i ludzie, oczywiście ze świetnym gustem muzycznym! Iga Gromska

Co dalej po wydaniu EPki? Koncerty, LP, współpraca z konkretnymi zespołami? Głównie komponowanie nowych kawałków, występy na żywo może nieco później, gdy będziemy już mieli wystarczająco dużo numerów do zagrania.

Finlandia jest znana z silnej sceny metalowej, są tam świetne zespoły z prawie każdego gatunku, ale co ze sceną speed metalową? Co lokalni fani metalu myślą o waszej muzyce, macie tam oddanych słuchaczy, czy skupiacie się głównie na rozwoju kariery za granicą? Nasz główny cel to po prostu robienie muzyki, która daje nam radość. W Finlandii może znaleźć się troche osób, którym podobają się nasze kawałki, ale wydaje nam się, że ten rodzaj muzyki jest bardziej popularny za granicą. Na waszej EPce pojawiły się kawałki, które wydaliście już jako demo, "Niterider", "Agitator", "Steel System" and "Blood Sports". Nie chcieliście napisać kompletnie całkowicie nowego materiału? Może są dla was na tyle ważne, że nie wyobrażaliście sobie bez nich tej płyty? Początkowo chcieliśmy wydać single z dwoma

BLOOD SPORT

117


Szwedzki amalgamat Niklas Holm i Micael Zetterberg to obecnie jeden z najciekawiej zapowiadających się duetów szwedzkiego heavy metalu. Tworzą oni nie jeden, a dwa dwuosobowe zespoły: czerpiący inspirację z dokonań polskich legend, mroczniejszy Wanton Attack oraz bardziej epicki Sordid Blade. Swój pierwszy z prawdziwego zdarzenia wywiad na ten temat, gitarzysta Niklas Holm przeprowadził specjalnie dla "Heavy Metal Pages". HMP: O którym aspekcie Wanton Attack chciałbyś nam dzisiaj najbardziej opowiedzieć? Niklas Holm: To pierwszy wywiad, jakiego udzielam na żywo w sprawie Wanton Attack (dotychczas odpisywałem tylko na e-maile), więc jestem otwarty na wszelkie tematy, aczkolwiek koniecznie chcę Ci powiedzieć o premierze naszego debiutanckiego albumu. Słyszałem go i oczywiście gratuluję. Wydanie debiutanckiego albumu nowego zespołu to na ogół spore osiągnięcie dla każdego muzyka. Możesz nazwać Wanton Attack nowym zespołem, lecz działalność pod tym szyldem roz-

akurat ich nie przypomina, to staramy się przekazywać podobne emocje. Cieszymy się swobodą ekspresji twórczej. Zamiast nakładać na siebie sztywne ramy stylistyczne, staramy się tworzyć coś własnego. Zdecydowanie to u Was słychać, ale wiele osób dopuszcza się nadużycia przyrównywa nia Wanton Attack do Mercyful Fate. Osobiście, nie lubię, gdy ktoś tak robi. Micael szczególnie sprzeciwia się takiemu porównaniu, ponieważ jego śpiew wcale nie przypomina Kinga Diamonda. W pewnym sensie, moglibyśmy uznać to za komplement, ale pozbawiony solidnych podstaw. W ostateczności można uznać, że Wanton Attack reprezentu-

Attack? Całkiem prawdopodobne, że tak. Na początku sesji nagraniowej pokazywaliśmy producentowi różne stare płyty heavy metalowe, żeby lepiej sobie wyobraził, co chcemy osiągnąć. Nie pamiętam konkretnych tytułów. Musiały to być kapele z pierwszej fali szwedzkiego heavy metalu. Może nie tylko szwedzkie, ale też amerykańskie Commandment, skoro kowerujecie ich "Crystal Ball"? Bardzo wcześnie podjęliśmy decyzję, że nagramy cover. Ale nie mógł to być powszechnie znany numer, a już na pewno nic z repertuaru Mercyful Fate. Czuliśmy, że Commandment jest zespołem bardzo niedocenianym, a "Crystal Ball" to znakomity numer. Ich styl mocno odbiega od naszego, ale i tak nam się podoba. A to wystarczy, aby dobrze się przy tym bawić. Zastanawialiśmy się ostatnio, co chcemy kowerować w przyszłości. Nie wybraliśmy jeszcze, ale tak jak robią inne metalowe zespoły, my również sięgniemy wkrótce po niemetalowy utwór. Innym razem powiedziałeś: "Gdy tylko pojąłem sposób rozumowania Micaela, nagry wanie poszło szybko, gładko i przyjemnie". Co dokładnie potrzebowałeś sobie przyswoić? Przywykłem do tworzenia bezpośredniej muzyki uderzającej prosto w punkt. Nie uważam, że Micael nadmiernie komplikuje kompozycje, ale wędruje z nimi daleko poza główne motywy. Jeśli coś brzmi topornie, to on zawsze proponuje, aby trochę poeksperymentować. Lubi zakręcić kawałkiem. Natomiast ja przeciwnie, wolę upraszczać numery. Doskonale uzupełniamy się, odkąd to sobie uzmysłowiliśmy. Czyli wolisz wprost? Tak, ale wiesz co, u mnie to też ostatnio się zmieniło, pod wpływem Micaela.

Foto: Wanton Attack

poczęliśmy już dwa lata temu. Micael Zetterberg gra na perkusji i śpiewa, a ja gram na gitarze prowadzącej oraz na basie. Mamy nadzieję uzupełnić wkrótce skład o dodatkowe osoby i wystąpić na jakichś koncertach. Zamiar Micaela polegał ponoć na połączeniu old schoolowych, wschodnioeuropejskich klimatów heavy metalowych z wpływami szwedzkiej sceny heavy metalowej. Jakie są Twoje najciekawsze doświadczenia związane z owym wschodnioeuropejskim heavy metalem? Myślę, że to bardziej pole zainteresowania Micaela. Powiedział mi na samym początku, że zależy mu na uchwyceniu w naszych dźwiękach polsko - czechosłowackiego szaleństwa lat osiemdziesiątych. Oboje dobrze znamy twórczość legend wywodzących się z tej części Europy, zarówno tych bardziej mainstreamowych, jak i undergroundowych. Z polskiej sceny obaj lubimy Kat, Turbo a szczególnie Magnus - o ile brzmienie Wanton Attack

118

WANTON ATTACK

je równie mroczne oblicze heavy metalu, co Mercyful Fate. Czy Mindless Sinner jest Wam bliższe? Cóż, to zabawne, że wspominasz akurat Mindless Sinner, ponieważ powiem Ci jako ciekawostkę, że edycja naszego debiutu na kasecie magnetofonowej wygląda pod względem graficznym bliźniaczo podobnie do serii kaset Mindless Sinner wydanych kilka lat temu. Swoją drogą, to wspaniały zespół. Sam nie wiem, w jakim stopniu nas inspirują, ale na pewno obaj cenimy Mindless Sinner. Pochodzicie z sąsiednich miasteczek, bo Mindless Sinner z Linköping, zaś Wy z Norrköping (dystans zaledwie 40km). To fakt. Czasami zdarza się, iż producent przyjmuje wybrane płyty innych zespołów jako punkty odniesienia. Czy Wy mieliście takowe w fazie miksu i masteringu debiutu Wanton

Zauważyłem, że Wasza muzyka, pomimo że nie można odmówić jej specyficznej mrocznej atmosfery, to jednak mobilizuje mnie stopniu zbliżonym do niektórych płyt punkowych. Od czasu do czasu lubimy posłuchać starego punk rocka i myślę, że Wanton Attack ma trochę takiej punkowej, ulicznej, zbuntowanej energii. Coś w tym jest. Ta inspiracja przyszła do nas podświadomie i jest to coś, co raczej czuć niż słychać. Gracie razem nie tylko w Wanton Attack, bo Sordid Blade to druga nazwa Waszego duetu. Warto tutaj wspomnieć o niedawno wydanym demie Sordid Blade, zawierającym kawałki "Lonesome Rider" oraz "In The Northern Lights". Tak. Sordid Blade jest moim projektem, z Micaelem na perkusji. Wyszedłem z tą inicjatywą na początku 2021 roku, ponieważ zapragnąłem stworzyć coś w stylu epickiego US heavy metalu. Akurat kilka dni temu rozpoczęliśmy pracę nad longplay'em Sordid Blade. Micael zarejestrował już perkusję, a ja za chwilę nagram partie gitar oraz wokale. To zabawne, że istnieją dwa różne zespoły z identycznym składem. Obie formacje są heavy metalowe, ale trochę różnią się miedzy sobą. Wiele ciekawego obecnie się u nas dzieje. Nie do końca to rozumiem. Jak rozróżniacie,


co należy do Wanton Attack, a co do Sordid Blade? Ja komponuję niemal całą muzykę Sordid Blade, podczas gdy twórczość Wanton Attack jest wspólnym dziełem (praktycznie 50:50). Przynajmniej teraz tak to wygląda, bo dawniej to Micael był głównym pomysłodawcą Wanton Attack.

talowy utwór i tyle. Wyobrażaliśmy sobie, jak powszechnie dzisiaj dostępne technologie typu komputer w każdym gospodarstwie domowym - byłyby postrzegane przez ludzi w latach osiemdziesiątych XX wieku.

Pozostańmy przy temacie albumu Wanton Attack. Został on opatrzony bardzo charakterystyczną okładką. Namalowała ją nasza bliska przyjaciółka Linda. Micael chciał wykorzystać ten obraz już 10 lat temu w swoim innym projekcie. Nigdy dotąd jednak tego nie zrobił. Tymczasem Linda zmarła. Uznaliśmy więc, że nadszedł najwyższy czas, żeby jej obraz znalazł się na okładce metalowego albumu. Doskonale pasował on do wibracji naszej muzyki.

W końcówce "Fatal Technology" słyszymy dziwaczny odgłos, na którego tle ktoś wymawia "bardzo dobrze" w języku polskim. Czy to przypadek? Zgadza się. Dokładnie słychać "bardzo dobrze". Nie pytaj mnie, dlaczego tak, a nie inaczej. Micael to wstawił. Miał jakieś swoje powody, może chodziło po prostu o wschodnioeuropejski klimat. Ja nie znam źródła. Może Ty wiesz, skąd mogło się to wziąć?

Jak wiele czasu, wysiłku i pieniędzy przeznaczyliście na stworzenie albumu Wanton Attack? Pieniędzy niezbyt wiele. Oczywiście, musieliśmy opłacić sesję w studiu, a kiedyś kupowaliśmy instrumenty, ale nie uznałbym tego za spory wydatek. Przeznaczyliśmy sporo czasu, przy czym weź pod uwagę, że nie jesteśmy już nastolatkami. Ja mam 41 lat, Micael 40. Dysponujemy taką iloścą czasu, jaka pozostaje nam po wywiązaniu się z typowych życiowych zobowiązań typu praca i rodzina. Poświęcamy muzyce wolny czas, który moglibyśmy wykorzystać w inny sposób, z tym że wolimy zajmować się muzyką. Nie myślę o tym jako o specjalnym wysiłku, gdyż naturalnie sięgamy po instrumenty. Uwielbiamy tworzyć heavy metal. Każde nasze towarzyskie spotkania i tak zawsze sprowadzały się do muzyki. Jak myślisz, czy prawdą jest, że łatwiej grać na perkusji i jednocześnie śpiewać, niż grać na gitarze i śpiewać? Nie wiem. Wydaje mi się, że niewielu perkusistów śpiewa. Osobiście, potrafię grać na gitarze i na basie, trochę na perkusji, jako tako śpiewam. Ale nie umiałbym dobrze robić dwóch spośród tych rzeczy w tym samym czasie, np. grać riffy i śpiewać. O, nie. Micael powiedział, że jak przyjdzie do występowania na żywo, to on sięgnie po bas. Ja po gitarę. Nie wiemy jeszcze do końca, jak to wyjdzie. Śpiewasz czasami? W Sordid Blade - tak. Ale w Wanton Attack nagrałem bardzo niewiele własnego głosu, tylko kilka partii tu i tam. Przede wszystkim czuję się gitarzystą. W tytułowym utworze debiutu Wanton Attack słyszę dwa głosy. Jeden z nich należy zapewne do Ciebie? Tak, to prawidłowy przykład fragmentu, w którym można mnie usłyszeć. Inny kawałek zwie się "Fatal Technology". Skąd wzięła się ta nazwa? Niektórzy ludzie spędzają zbyt wiele czasu w Internecie... no ale bez internetowych komunikatorów, nie moglibyśmy teraz się zobaczyć. Technologia ma swoje zalety, ale i wady. Ma ona wpływ na życie społeczne, można się przez nią wpakować w nieciekawe sytuacje. Nie zamierzaliśmy jednak wysyłać żadnego poważnego przekazu odnośnie technologii, dla mnie ten tytuł brzmi cool jak na heavy me-

Nie mam zielonego pojęcia. Brzmi bardzo old schoolowo. Rozglądacie się za nowymi muzykami, którzy chcieliby dołączyć do Wanton Attack, prawda? Czego od nich oczekiwalibyście? Rozglądamy się, ale nie jest łatwo znaleźć właściwe osoby. Chcielibyśmy, aby byli oni w Foto: Wanton Attack przedziale wiekowym podobnym do naszego. A tacy ludzie są często zbyt zajęci. Prawdopodobnie młodsi kandydaci dysponują większą ilością wolnego czasu. Jak już skompletujemy skład, będziemy chcieli występować na żywo. Ale jakie wymagania im stawiacie? Czy uważacie np. za konieczne, żeby lubili słuchać identycznej muzyki? Nie ma to znaczenia, dopóki będziemy wzajemnie dobrze współgrać podczas koncertów. Niemniej, znajomość naszych inspiracji i środowiska, z którego się wywodzimy, zdecydowanie pomaga wpasować się w charakter Wanton Attack. Nie wyznaczamy jednak chętnym sztywnych wymagań, byle dali radę grać swoje partie. Istnieje ryzyko, że jeśli spotkacie na swojej drodze utalentowanych artystów, to będą oni chcieli wpłynąć na brzmienie Wanton Attack, w pewien sposób je modyfikować, wprowadzać całkiem nowe pomysły. Nie chcę wypowiadać się w imieniu Micaela, ale wiem na pewno, że zawsze pozostaniemy głównymi postaciami w Wanton Attack. Możliwe, że ktoś wejdzie wraz z nami na scenę lub do studia, ale Wanton Attack to od początku projekt naszej dwójki i tak już pozostanie. Doprecyzuję - na samym początku rozważaliśmy udział konkretnego gitarzysty, ale w praktyce taki układ nie zaskoczył. Chemia między mną a Micaelem jest na tyle solidna, że nie wyobrażam sobie trzeciego równoprawnego muzyka Wanton Attack.

heavy metalowym maniakiem, ale nie nadawaliśmy na tych samych falach. Nie chciał zaangażować się na sto procent. Nie wytłumaczę tego precyzyjnie, ale mniej więcej tak to było. Wanton Attack idealnie pasuje do małych klubów, ale czy wyobrażałeś sobie kiedyś, jakby to było wystąpić na dużym festiwalu z pełną pirotechniką? Pirotechnika, uh... Na pewno dalibyśmy radę, ale osobiście... Cóż, byłoby to dla nas z pewnością znakomitym doświadczeniem. Ale będę w pełni usatysfakcjonowany, jak pogramy trochę w mniejszych salach koncertowych, klubach, pubach itp., ewentualnie wystąpimy na mniejszym festiwalu. Kto wie, gdyby złożyły się odpowiednie okoliczności, większe show też w sumie mogłoby się odbyć. Czy pracujecie już nad drugim albumem? W zasadzie nie, chociaż mamy kilka pomysłów i nagrywamy dema z jakimiś fragmentami. Prawdopodobnie dwa lub trzy utwory są gotowe, nie więcej. Jak się teraz nad tym zastanowię, to wychodzi mi, że rozpoczęły się prace, w dalszej perspektywie zmierzające do drugiego albumu. Sam O'Black

Co poszło nie tak z tamtym gitarzystą? Nie wskażę palcem konkretnego słabego punktu tamtego gitarzysty. Było mu ciężko... ujmę to tak: ja i Micael, piszemy nowe utwory całkiem inaczej niż on. Tamten gitarzysta był

WANTON ATTACK

119


Po prostu sobie grałem… W obozie Sceptor ostatnio sporo się dzieje. Powrót wokalisty Boba Mitchella ewidentnie dał temu zespołowi nowe pokłady energii twórczej (czego efektem jest album "Rise of the Light"), ale również ewidentnie podniósł jej morale. Można to bardzo łatwo wywnioskować, czytając poniższą rozmowę. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, została ona zdominowana przez tematykę nowego wydawnictwa. Jednak to oczywiście nie jedyny wątek, jaki tu się pojawił. HMP: Witam. Na dzień dobry może zadam standardowe pytanie, które pewnie od każdego ostatnio słyszycie. Co było, jak Was nie było? Bob Mitchell: Uwierz przyjacielu, że dobrze wykorzystaliśmy ten czas. Cieszę się, że po tych wszystkich latach udało mi się powrócić do tego wspaniałego zespołu i zarejestrować z nim naprawdę świetny album. W międzyczasie udzielałem się w innych kapelach, a okres pandemii nie miał znaczącego wpływu na moją pracę. Mam oczywiście również rodzinę, którą muszę utrzymać i której nie chcę zaniedbywać. Na szczęście udaje mi się wszystko to

Powiedz mi proszę, czy Twoim zdaniem od czasu zawieszenia przez Was działalności do momentu Waszego powrotu zaobser wowałeś duże zmiany na rynku metalowym? Timo "Moe" Nolden: Zasadniczo od paru lat spada sprzedaż fizycznych nośników muzyki. Wyjątkiem oczywiście są płyty winylowe, ale to nieco inna bajka. Ten trend zaczął się we wczesnych latach dwutysięcznych wraz z gwałtownym rozwojem Internetu. Dziś ludzie zdecydowanie częściej sięgają po mp3 i serwisy streamingowe niż płyty CD. Co prawda fani metalu są nieco bardziej ortodoksyjni pod tym względem. Co do koncertów, to od po-

tary to główne cechy utworów z "Rise to the Light". Świetną robotę wykonał tu także nasz producent Robert Romagna. Sama produkcja zresztą znacznie odbiega od tego, co możesz usłyszeć na "Take Command". Jesteśmy już za starzy, by wymyślać muzyczne innowacje. Gramy stary dobry heavy metal i ciągle mamy z tego kupę radochy. Czyżbym wyczuwał tu niezadowolenie z Waszego poprzedniego albumu… Torsten "Todde" Lang: Tak, dobrze wyczuwasz. Nigdy do końca nie byłem zadowolony z brzmienia "Take Command". Właściwie wydaliśmy ten album tylko dlatego, że wytwórnia na nas naciskała. Wiesz, mieli tam jakieś swoje terminy i inne takie duperele. Z tego też względu nie poświęciliśmy wystarczającego czasu na produkcję. Obiecałem sobie, że kolejny raz nie popełnię już takiego błędu. Ciekawe, czy Bob będzie miał ochotę śpiewać utwory z "Take Command" na koncertach. Torsten "Todde" Lang: Być może (śmiech). Na razie jesteśmy w trakcie układania naszej koncertowej set listy. Bob Mitchell: Mogę za to zagwarantować, że zaśpiewam każdy (tak, dosłownie każdy) kawałek z "Rise of the Light". "Rise to the Light" to bardzo intrygujący tytuł, który może być rozumiany na wiele roz maitych sposobów. Czy chcieliście za jego pomocą przekazać swym słuchaczom coś konkretnego? Torsten "Todde" Lang: To jest bardzo dobre pytanie! Dam Ci dobrą wskazówkę. Wsłuchaj się uważnie w utwór tytułowy, a być może znajdziesz odpowiedź.

120

razem pogodzić i mogłem uczestniczyć w pracach nad nowym materiałem Sceptor.

czątku pandemii ich organizacja jest mocno ograniczona.

Wnioskuję, reszta zespołu nie miała specjal nego problemu z namówieniem Cię do powrotu. Bob Mitchell: Dokładnie! Zawsze gdzieś tam podświadomie czułem się częścią Sceptor. Ta kapela wiele dla mnie znaczy. Dostaliśmy od losu kolejną szansę, by pograć razem. Chyba nie muszę dodawać, jak bardzo mnie to cieszy. Muszę przyznać, że trafiliśmy w swój czas. Po latach nasze stare nagrania ponownie zyskały na popularności, więc to właściwy moment, aby wydać pełny album. Ponadto nasza dwudziestoletnia przyjaźń z Toddem w końcu musiała przekształcić się w powrót do wspólnej działalności na polu muzycznym.

Powróciliście w zupełnie zmienionym składzie. Te zmiany miały znaczący wpływ na waszą muzykę. Torsten "Todde" Lang: Jasne. Wystarczy porównać albumy "Take Command" i "Rise to the Light".

SCEPTOR

Zatem słuchacze nie mają co oczekiwać kon tynuacji ścieżki obranej na poprzednim albumie. Torsten "Todde" Lang: Na pewno nie chcieliśmy nagrywać kolejnego "Take Command". Nie to było naszym celem. Zdecydowaliśmy się na wprowadzenie pewnych innowacji, na przykład partie Hammondów tu czy tam. Mocne bębny, miażdżący bas i przeszywające gi-

Równie intrygująca jest okładka. Skąd pomysł na przedstawienie bitwy między śred niowiecznymi rycerzami a armią wyglądającą jak żywcem wyjęta z komiksu science fic tion? Bob Mitchell: Ta grafika to głęboka metafora tego, co może wyniknąć z różnych burzliwych sytuacji. Wewnętrzna siła, która drzemie w każdym z nas, może nas wyciągnąć nawet z naprawdę trudnych tarapatów. Musisz pamiętać, że światłość jest w Tobie. Muzyka Sceptor zazwyczaj opisywana jest jako miks niemieckiej tradycji heavy metalu, wpływów NWoBHM oraz US power metalu. Która z tych estetyk jest Wam najbliższa? Timo "Moe" Nolden: Jeśli chodzi o mnie, to podczas tworzenia nowej muzyki nie skupiam


się jakoś specjalnie na gatunku. Nie "konstruuję" danego utworu. Każdy kawałek jest po prostu efektem "flow", które przychodzi do mnie w sposób całkiem naturalny. Osobiście najbardziej "siedzę" w heavy metalu i hard rocku z lat osiemdziesiątych. Słucham głównie kapel z dwoma gitarzystami. Czasem sięgam też po thrash i epic/power. Torsten "Todde" Lang: Słucham bardzo wielu różnych rzeczy. Wszystkie poniekąd mają wpływ na to, co tworzę. Czego zatem konkretnie ostatnio słuchacie? Timo "Moe" Nolden: Nowy album Iron Maiden. "Senjutsu" to ich najlepsza od czasów "Brave New World". Jak na razie słucham tego albumu codziennie i pewnie prędko mi się nie znudzi. Poza tym ciągle staram się odkrywać coś nowego. Ostatnio był to na przykład zespół Wytch Hazel, który od razu pokochałem. Florian "Flobo" Bodenheimer: Słucham dość sporej ilości młodych zespołów. Jako przykład mogę podać Sellsword, Hurlement, Iron Kingdom, Blazon Stone i ogólnie wszystko, co jest promowane przez kanał na Youtube NWOTHM Full Albums. Niedawno wróciłem też do debiutu Gamma Ray "Heading for Tomorrow". Niesamowity materiał. Oczywiście nie mógłbym tu nie wspomnieć o Rhapsody of Fire. Ta kapela chyba nigdy mi się nie znudzi. Jak w ogóle podchodzicie do Sceptor? Jest to dla Was głównie hobby, któremu oddajecie się po pracy, czy może jednak coś więcej? Timo "Moe" Nolden: Cóż, mając rodzinę i małe dziecko plus stałą, ośmiogodzinną pracę nie da się grania w takiej kapeli traktować inaczej, niż hobby. Nie mniej jednak jest to hobby szczególne, z którego nigdy nie chciałbym zrezygnować. Tworzenie muzyki to naprawdę ważny element mojego życia. Torsten "Todde" Lang: Całkowicie się zgadzam z Timo. "Rise to the Light" zawiera sporo interesujących kawałków, nie mniej jednak w pierwszej kolejności chciałbym zwrócić uwagę na utwór "The Curse Of Orlac". Ma on bardzo melodyjny refren. Jak bardzo melodia jest ważna w Waszej twórczości? Torsten "Todde" Lang: Cieszę się, że tak uważasz, gdyż moim zdaniem "The Curse Of Orlac" to akurat najsłabszy numer na tym albumie (śmiech). To zadziwiające, bo wielu recenzentów wskazuje właśnie ten kawałek jako swój ulubiony. Wracając jednak do pytania to owszem, melodie są dla nas ważnym elementem. Nie znajdziesz jednak u nas chóralnych refrenów w stylu Accept czy Rhapsody. To nie w naszym stylu. Chcemy, by każdy numer miał swój indywidualny charakter. Posłuchaj albumu na spokojnie, bez presji a zobaczysz, że część z tych utworów wbije Ci się do głowy i tam zostanie na dobre.

Torsten "Todde" Lang: Właściwie musiałbym tu powtórzyć odpowiedź, której udzieliłem na poprzednie pytanie. Po prostu grałem sobie i pomysły same do mnie przyszły (śmiech). Bob Michell: To mój ulubiony utwór z tego albumu. Pisząc ten tekst, próbowałem najlepiej jak tylko potrafię wczuć się w klimat tego kawałka. Było to spontaniczne, bez jakiegoś konkretnego planu. Myślę, że wyszło naprawdę świetnie. Jak wyglądała praca nad warstwą tekstową "Rise to the Light"? Mieliście określoną tematykę, którą chcieliś cie poruszyć? Bob Michell: Nie wyznaczam sobie w tej kwestii żadnych kierunków. Piszę prosto z serducha, dając jednocześnie fanom ogromne pole do interpretacji. Jako bonusy postanowiliście zamieścić nowe wersje utworów z początku Waszej działalności. Konkretnie "Powerhouse" oraz "Shadows In The Maze". Oba znalazły się na Waszym pierwszym singlu "Introducing… Sceptor" i na albumie "Take Command" Bob Michell: Parząc na te utwory od strony czysto muzycznej, od razu słychać, że idealnie komponują się one z tym, co aktualnie tworzymy. Poza tym, dla wielu ludzi będzie to pierwsze zetknięcie z tymi kawałkami. Między innymi dlatego zdecydowaliśmy się nagrać je ponownie.

my w trasę po Niemczech, która zacznie się w Kolonii. Uwielbiam grać w Europie. Ostatni raz występowałem tu w roku 2008, więc trochę czasu już upłynęło. Mam świadomość, że taka muzyka, jaką gramy ma tam wielu sympatyków. Potem może pokażemy się w Stanach, ale będzie to nie wcześniej niż na przełomie 2022 i 2023. Dziękuję bardzo za poświęcony czas! Timo "Moe" Nolden: Dzięki za wsparcie! To naprawdę wiele dla nas znaczy! Torsten "Todde" Lang: Dziękuję bardzo za danie nam możliwości zaprezentowania się polskim fanom metalu. Mam rodzinę w Waszym kraju i bardzo mnie cieszy fakt, że będą mogli poczytać moje wypowiedzi w swoim ojczystym języku. Mój polski bardzo kuleje, ale ciągle się uczę. Do zobaczenia na trasie w 2022 roku!

Planujecie jakieś koncerty w najbliższym czasie? Bob Michell: Jasne! W sierpniu 2022 rusza-

Bartek Kuczak

Nie sposób nie wspomnieć tu utworu tytułowego, zwłaszcza jego mrocznego intro. Skąd ten pomysł? Torsten "Todde" Lang: Po prostu grałem sobie na gitarze i samo mi to w pewnym momencie wyszło (śmiech). Podobny klimat utrzymuje się w "Armor Black". Słyszymy tam naprawdę intrygujące zmiany tempa.

SCEPTOR

121


gotowymi piosewnkami, ale zdecydowaliśmy się umieścić 10 na wydaniu cyfrowym, 11 na wydaniu CD. Nasze pozostałe wypociny na pewno się nie zmarnują i prawdopodobnie wydamy w przyszłym roku w formie EP-ki.

Wysłać światu inną wiadomość Nick Layton, lider amerykańskiego FireWölfe, to jeden z tych rozmówców, którzy oszczędzanie słów do perfekcji mają opanowaną. Nie oszukujmy się, krasomówcą to on zdecydowanie nie jest. Coś jednak na temat nowego, wydanego po siedmiu latach przerwy albumu "Conqer All Fear" wyciągnąć się z niego udało. Choć jak sam zobaczycie, zadanie do łatwych nie należało. HMP: Cześć. Patrząc na pewne Wasze poczynania, czy raczej ich brak można było odnieść wrażenie, że zapomniałeś nieco o Fire Wölfe. Nick Layton: Cześć! Nigdy nie zapomniałem o tym zespole. Powodem opóźnienia między albumami było to, że poszczególni członkowie zespołu opuścili go, by poświęcić się innym projektom lub też całkiem odpocząć od muzyki. Zawsze miałem wystarczająco dużo materiału na płytę, ale znalezienie nowego woka-

Rozumiem, że Freddy Krumins jest idealnym wokalistą dla tego zespołu. Przesłuchałeś też pewnie sporo kandydatów, zanim go przyjąłeś. Freddy był kiedyś częścią sceny muzycznej Seattle, gdzie obecnie mieszkamy. Mimo że obecnie mieszka w Las Vegas, postanowiliśmy do niego zadzwonić i sprawdzić, czy byłby zainteresowany współpracą. Sprawdziliśmy kilku różnych wokalistów, zanim zdecydowaliśmy się na Freddy'ego, ale nie będę wchodził w

"Conquer All Fear" to dość motywujący tytuł. Oparłeś go na własnych doświadczeniach? Ten tytuł ma bezpośredni związek z pandemią Covida. Chcieliśmy wysłać światu inną wiadomość niż to, co codziennie karmią nas media. Postanawiamy porzucić życie w strachu. Jedną z najbardziej intrygujących częścii tej płyty jest trylogia "The Evil Eye". Powiedz mi proszę, jak zrodziła się koncepcja tego utworu (właściwie to trzech utworów). Dlaczego zdecydowaliście się skorzystać z dość rozbudowanej formuły? Freddy wpadł na pomysł całej tej trylogii. Czuł, że te trzy kawałki są w pewien sposób połączone lirycznie i tematycznie. Jednak interpretacja przekazu tego utworu zostawiamy słuchaczom. Nie zamierzam o nim opowiadać. Swoją uwagę zwróciłem także na balladę "Candle in the Dark". Zawsze lubiłem takie nastrojowe ballady w stylu Queensryche czy Iron Maiden, więc chciałem napisać coś takiego, w dodatku skrojone pod wokale Freddy'ego. Moim zdaniem to jeden z najmocniejszych punktów na tym albumie. Z drugiej strony bardzo lubię dynamiczny "Pedal to Metal". To kawałek o szybkiej jeździe. W realnym życiu też lubisz czasem wcisnąć gaz do dechy? Czasami.

Foto: FireWölfe

listy pasującego do brzmienia FireWölfe było dość żmudne i czasochłonne. I nie chciałem wydać albumu poniżej ustalonych standardów tylko po to, by mieć kolejną pozycję w dyskografii. Wasze dwa pierwsze wydawnictwa przysporzyły Wam sporą liczbę słuchaczy. Nie odczuwałeś obawy, że znudzeni czekaniem na trzeci krążek, mogą się zniechęcić do Fire Wölfe. Tak, oczywiście liczyłem się z taką opcją. Jednak jak wspomniałem powyżej, niewiele mogłem z tym zrobić, dopóki nie ustawiliśmy odpowiedniego składu.

szczegóły. Freddy zastąpił Waszego długoletniego wokalistę Davida Fefolta. Dlaczego zdecydował się on opuścić zespół? David odszedł z powodów osobistych. Wokalista to nie jedyny nowy członek kapeli. Macie również nowego gitarzystę Michaela Davida. Jak doszło do tej współpracy? Mamy też nowego perkusistę o imieniu Marco Bicca. Michael David przyjaźnił się z naszym byłym perkusistą Jeffreyem McCormackiem, który kiedyś zapytał go, czy chciałby dołączyć do zespołu. Michael się zgodził i po prostu zaczęliśmy współpracę. Marco znaleźliśmy przez naszego basistę Bobby'ego Ferkovicha, który grał razem z nim w zespole Pameli Moore znanej ze współpracy z Queensryche. Kiedy właściwie zacząłeś tworzyć utwory, które możemy usłyszeć na nowym albumie "Conquer All Fear"? Po albumie "We Rule the Night", a może później? Tak, po albumie "We Rule The Night" zacząłem pisać pierwsze kawałki, nad którymi pracowałem aż do momentu rozpoczęcia nagrań "Conquer All Fear". "Candle In The Dark" jest najświeższym utworem na tym albumie. Właściwie pracę skończyliśmy z czternastoma

122

FIREWÖLFE

Jak właściwie podchodzisz do tekstów? Traktujesz je jako coś poważnego, czy może jest to dla Ciebie tylko zwykły dodatek do muzy ki? Myślę, że teksty są bardzo ważne, podobnie jak melodie wokalne. Freddy napisał kilka fajnych liryków na albumie. "Conquer All Fear" został wydany przez niemiecką wytwórnię Limb Music. Współpracujecie z nimi od 2014 roku. Dlaczego nie zde cydowałeś się na amerykańską wytwórnię? Limb złożył nam najlepszą ofertę i czuliśmy, że specjalizują się rodzaju muzyki, którą chcemy tworzyć. Większość naszych słuchaczy to Europejczycy, więc w pewnym sensie logicznym jest posiadanie również europejskiej wytwórni. No właśnie. Wasza muzyka jest znacznie bardziej popularna w Europie niż USA. Tak. Myślę, że jakieś 2/3 naszych słuchaczy to Europejczycy. Data premiery "Conquer All Fear" to dzień jutrzejszy (19.11.2021). Jak stoicie z promocją, koncertami i innymi? Do tej pory promowaliśmy album poprzez wywiady, takie jak ten, ale teraz próbujemy dogadać kilka terminów koncertowych. Mamy nadzieję, że wkrótce zagramy dla fanów! Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Ja również. Bartek Kuczak



Podstawowy budulec europejskiego ekosystemu metalowego Żywią przekonanie, że nie da się już przywrócić uczuć towarzyszących metalowi lat osiemdziesiątych. Wokalista Denis Brosowski, perkusista Kai Ludwig oraz pozostali muzycy zespołu Iron Fate grają więc na swym drugim albumie pt. "Crimson Messiah" tradycyjny heavy metal budzący świeże wrażenia. Refleksje na ich temat okazują się tym ciekawsze, że podczas dzielenia się nimi, muzycy pamiętali nie tylko o złożonym kontekście dynamicznie ewoluującej sceny, lecz również o twórczych bodźcach pochodzących spoza przewidywalnego spektrum inspiracji... Cóż, puste słowa zbyt często prowadzą ślepych na manowce, ale tym razem mamy szczerą nadzieję, że niniejsze, dające do myślenia słowa, poprowadzą osoby o dobrym guście do wysłuchania świetnego albumu. Czas na konkrety. HMP: "An infinite love was never reflected". To, co dla słuchaczy brzmi jak swobodna improwizacja, bywa dla muzyków skrupulatnie skomponowaną harmonią. W jakim nastroju pisaliście swój najnowszy album "Crimson Messiah"? Denis Brosowski: Ponieważ pisałem teksty w różnych okresach, miewając różne nastroje, to nie mogę generalizować. Zazwyczaj piszę dość impulsywnie i jak pewnie się domyślasz, niektóre liryki wynikają z dość przygnębiających sytuacji, podczas gdy inne, np. "We Rule The

Czy widzicie potrzebę wzywania światowych liderów do większej pokory i wyrażania skruchy w realnym świecie? Denis Brosowski: Nie zdawałem sobie sprawy, że karmazyn oznacza pokorę. Skąd się to wzięło? (karmazynowa była krew męczenników w Biblii - przyp. red.). Z tego co wiem, kolor czerwony jest związany z krwią i ogniem, życiem i śmiercią w wierzeniach hebrajskich i chrześcijańskich. Przypomnijmy dziesiątą plagę z Księgi Wyjścia, gdzie karmazynowe znaki krwi uniemożliwiły zabicie pier-

sprzed 10 lat czy motywy liryczne stojące za oboma albumami? Właściwie nie istnieje żadne głębokie, konceptualne tło za naszych tekstów. Jeśli chodzi o to, jak świat zmienił się w ciągu ostatnich 10 lat, powiedziałbym, że media społecznościowe nabrały rozpędu i doprowadziły do większej fragmentacji ludzi i struktur społecznych w przerażający, dystopijny sposób. Kai Ludwig: Ale to tylko problemy pierwszego świata, nieporównywalne z warunkami życia na Bliskim Wschodzie, w Afryce czy Ameryce Południowej i Łacińskiej, gdzie ludzie doświadczają wojen, biedy i głodu przez dziesięciolecia, podczas gdy my martwimy się wysokościami podatków i wynikami meczów piłki nożnej. Ale czy nie obawiacie się, że dynamicznie zachodzące procesy i przeobrażenia społeczne mogą wpłynąć na sposób, w jaki słuchacze będą interpretować wasze, tak bardzo poetyckie, teksty? Denis Brosowski: Zawsze istnieje pewne ryzyko, że ludzie w skomplikowanych sytuacjach mogą niewłaściwie zinterpretować pracę artystów. Ale nie sądzę, żeby nasze teksty motywowały kogoś do dziwnych akcji ("going banana"), lub do rozwijania samobójczych tendencji, jeśli o to Ci chodzi. Pozytywne metalowe hymny, takie jak "We Rule The Night" czy "Guardians Of Steel", zachęcą raczej ludzi do wypicia trochę za dużo (śmiech). Wasze teksty są bardzo poetyckie, ale wasza muzyka też troszkę brzmi jak melancholijny, heavy metalowy poemat. Kai Ludwig: Myślę, że istnieje taka niewypowiedziana zasada, że nikomu z nas nie wolno komponować radosnych utworów (śmiech). Melancholia w odniesieniu do atmosfery naszej muzyki nie zawsze jest trafnym określeniem. Czasami staramy się wzmagać epickość, czasami agresję, a czasami patos. Denis Brosowski: Na "Crimson Messiah" zastosowaliśmy dwa podejścia do pisania piosenek. Prawie połowa materiału została opracowana w sposób metodyczny, druga połowa wypłynęła zaś spontanicznie. Nie będę zdradzał, które utwory należą do której kategorii, ale jesteśmy też ciekawi, które podejście lepiej działa na słuchaczy.

Foto: Axel Otto

Night", są dość optymistyczne. Bez obaw, nie mam żadnych problemów związanych ze stanem psychicznym, tak tylko uprzedzam, zanim zapytasz czy "Strangers (In My Mind)" jest o mnie (śmiech). Czy tytuł "Crimson Messiah" ma coś wspólnego z następującymi dwoma nazwami: "Deep Purple" (crimson/purple) i "Judas Priest" (Messiah/Judas)? Kai Ludwig: Oba zespoły mają na nas znaczny wpływ, lecz tytuł "Crimson Messiah" nie jest ukrytym hołdem. Można jednak znaleźć muzyczne podobieństwa, bardziej subtelne (Deep Purple) lub oczywiste (Judas Priest). Crimson symbolizuje pokorę i skruchę, natomiast Messiah - światowych przywódców.

124

IRON FATE

worodnych przez Boga. Dlatego dla mnie czerwień jest raczej złowroga i oznacza wielkiego uwodziciela, który reprezentuje wszystkich fałszywych proroków działających w dzisiejszych czasach. Czy to w polityce, ekonomii, czy w czymkolwiek innym. Niemniej jednak, zgadzam się z Tobą, że nasz świat potrzebuje przebudzenia, a co więcej, uczciwych wzorców społecznych. Powinniśmy jednak zawsze uważać, by nie podążać ślepo za kolejnym fałszywym mesjaszem. Czy zgodzilibyście się, że świat zmierzał w kierunku utopii w czasach "Cast in Iron" (debiutancki longplay Iron Fate, 2010 - przyp. red.), lecz w czasach "Crimson Messiah" przeciwnie - w kierunku dystopii? Denis Brosowski: Masz na myśli realny świat

Np. "We Rule The Night" wyklucza osowiałość? (w oryginale to pytanie brzmiało: "We Rule The Night" rejects dejection? przyp. red.) Denis Brosowski: Tak. To moja osobista, nieco romantyczna, gloryfikacja życia zespołu w trasie. Chyba wszyscy potrzebujemy czegoś pozytywnego, czegoś w co możemy wierzyć. Dobre wiadomości są rzadkością w dzisiejszych czasach, czyż nie? (śmiech) ak skomentowalibyście następującą wypoJa wiedź Toma Angelripera z Sodom? "Thrash metal to zabytek oraz sposób życia lat osiemdziesiątych. Tylko zespoły pochodzące z tamtego okresu są w stanie przekazać emocje tamtych czasów. Wielu młodszych muzyków próbuje, ale im nie wychodzi. Nie da się cofnąć czasu." (HMP 80, str.16 - przyp. red.) Kai Ludwig: Myślę, że rozumiem jego punkt widzenia, ale moim zdaniem jest jeszcze gorzej. Nie da się przywrócić dawnych uczuć nawet tym, którzy byli aktywni w tamtych cza-


sach. Dla mnie Metallica nigdy nie odtworzy "Master Of Puppets". Nawet jeśli spełniliby wszystkie niezbędne warunki, to i tak się nie uda, ponieważ problemem jestem ja, odbiorca. Chodzi o to, co ja czułem, kiedy zetknąłem się z tym po raz pierwszy. Inni może czują podobnie, ale wobec, powiedzmy, "Kill'em All". A w sumie musimy zaakceptować fakt, że istnieje młodsze pokolenie, dla którego najważniejsze jest wszystko, co dotyczy "St. Anger". Denis Brosowski: To, co utrudnia sprawę, to przesycenie i natychmiastowa dostępność muzyki. Na początku lat 90-tych, bez Internetu, nowa płyta miała o wiele dłuższy okres życia niż dzisiaj. Pozostaje nostalgia, która na dłuższą metę nie jest w pełni satysfakcjonująca. Tak więc, to prawda: nikt nie może cofnąć czasu. Pomimo tego, warto znac historię. Fałszywe byłoby stwierdzenie, że zaraz po rozpoczęciu ery NWOBHM na Wyspach Brytyjskich, amerykańskie zespoły metalowe reprezen towały albo glam albo thrash. W rzeczywistości, w USA istniała alternatywa w postaci amerykańskiego power metalu. Nie byłoby to jednak nawet uproszczonym opisem oldschoolowej sceny metalowej, gdybyśmy nie wspomnieli o ogromnym i imponującym dziedzictwie europejskiego metalu. Czy uważacie wasz kraj, Niemcy, za najważniejszy kraj na metalowej mapie Europy kontynentalnej? Denis Brosowski: Myślę, że trudno jest oceniać wpływ na dany gatunek muzyczny wyłącznie w kategoriach geografii kulturowej. To prawda, że Niemcy wraz z UK, USA i Skandynawią odcisnęły najbardziej zauważalne ślady w metalu w latach 80-tych i wczesnych 90tych. Ale ma to prawdopodobnie więcej wspólnego z aspektami ekonomicznymi i zakresem wpływu mediów w tamtych czasach. Dzisiaj o wiele łatwiej jest zostać zauważonym nawet jako death metalowy zespół z Zimbabwe. A ponieważ obecnie światowa scena pokazuje często imponując technicznymi umiejętnościami gry jej przedstawicieli - że możliwe jest wykonanie każdego stylu muzycznego w dowolnym miejscu na ziemi, powszechnie uznano, że metal nie może być przypisany do określonych regionów, narodów itd. A tak przy okazji, skoro zeszło nam na geografię, czy Sascha Wendler (ex-perkusista Iron Fate) oraz Harms Wendler (gitarzysta Iron Fate) są wielkimi fanami zarówno europejskiego jak i amerykańskiego futbolu? Denis Brosowski: Tak, obaj są fanami futbolu amerykańskiego, jako gracze i fani. To nietypowe. A czy uważacie Iron Fate za część ruchu kulturowego zainicjowanego przez Olofa Wikstranda? Lider Enforcer chwali się, że rozpoczął ruch NWOTHM (HMP 79, str. 28 - przyp. red.), chociaż w tamtych czasach obok nich prężnie działał też np. RAM, które akurat wydaje się bliższe stylistyce Iron Fate. Denis Brosowski: Racja, ale tak naprawdę nie ma znaczenia jak to nazwiesz. Ważniejsze jest to, że całość działa inspirująco na muzyków i na naszych fanów. Zarówno Enforcer jak i RAM to świetne projekty, ale ja osobiście wolę RAM nieco bardziej. Kai Ludwig: Jako artysta, jesteś automatycznie częścią (subkulturowej) sceny, ponieważ ludzie tak to postrzegają. Jednak my nie widz-

imy siebie jako część jakiegokolwiek ruchu. Brzmiałoby to zbyt dogmatycznie. Czy podczas komponowania "Saviors Of The Holy Lie" myśleliście o Ronnie Jamesie Dio lub o jego tendencji do snucia marzeń? Denis Brosowski: Dio jest z pewnością ogromną inspiracją dla mnie jako wokalisty i poety. Prawdopodobnie zauważyłeś podobieństwa w tym, jak opowiadam swoje historie, w podobnie alegoryczny sposób. Co więcej, uważam, że jego twórczość była przełomowa dla wielu podgatunków. Ale szczerze mówiąc, jeśli chodzi o "Saviors Of The Holy Lie", to chodziłem we własnych butach. Kai Ludwig: Ależ masz rację! Kiedy Oliver i ja aranżowaliśmy ten utwór, zanim jeszcze

jakąś historię lub ma teatralny aspekt, to wówczas ma to sens. Z naszej perspektywy wydaje się koniecznym, aby grać również utwory z debiutu, ponieważ wielu fanów uwielbia je, a "Crimson Messiah" nie podąża za konkretnym konceptem czy linią fabularną. Jeśli kiedyś napiszemy naszą własną "Operation Mindcrime", weźmiemy ten pomysł pod uwagę (śmiech). Czy chcielibyście dodać coś dla metalhead ów zza Odry? Denis Brosowski: Polska jest bez wątpienia podstawowym budulcem europejskiego ekosystemu metalowego. Chcielibyśmy podziękować reprezentantom polskiej sceny od Turbo po Vader, fanom i wszystkim osobom ją

Foto: Iron Fate

mieliśmy tytuł, wołaliśmy: "Hej, popracujmy nad Dio-one!" (śmiech). Ma on z pewnością porównywalnie majestatyczny klimat. Dlaczego "Lost Forever" widnieje jako bonu sowy utwór? Kai Ludwig: Z dwóch prostych powodów. Po pierwsze, czas trwania wersji winylowej bez "Lost Forever" był już na granicy możliwości, a po drugie, jako że "Lost Forever" jest coverem z bardzo niedocenionego albumu Black Sabbath "Eternal Idol", wydaje się naturalnym oznaczenie go jako bonus track. Ta wersja to nie tylko hołd dla ojców chrzestnych mrocznej muzyki, ale także hołd dla - w kontekście Sabbathów bardzo niedocenianego - Tony'ego Martina i, co więcej, Raya Gillena (R.I.P.). Wasza muzyka realizuje swój pełen potenc jał na CD lub winylu, czy też zagralibyście ją jeszcze lepiej przed fanami na koncertach? Denis Brosowski: Czas pokaże! Kilka utworów już graliśmy na żywo w przeszłości, ale dopracowaliśmy je jeszcze bardziej przed i podczas nagrań. To znaczy, wiemy już jak te utwory działają na publiczność. Na pewno jesteśmy w stanie jeszcze udoskonalić nasze występy na żywo.

wspierającym. Wszyscy jesteście bowiem "Strażnikami Stali", a więc trzymajcie płomień przy życiu! Kai Ludwig: Dla mnie polska scena muzyczna w ogóle zawsze była bardzo wszechstronna i innowacyjna. Jako wielki fan progressive i fusion, uwielbiam muzykę Czesława Niemena, szczególnie jego twórczość z lat 70-tych. Kiedy dostałem "Idee Fixe" w prezencie od moich rodziców, byłem - i nadal jestem - powalony. Dziękuję wam wszystkim i nie pozwólcie politykom wbijać klina między ludzi! Dziękuję za to, że nie pozwoliliście, aby "puste słowa prowadziły ślepych na manow ce". Uh? To był fragment Waszych liryków, a tymczasem chodzi zwyczajnie o to, że badzo dziękuję wam za rozmowę. Denis Brosowski: Nie ma za co, wielkie brawa dla Polski! Kai Ludwig: Dzięki! Sam O'Black

Lubicie, gdy wasze ulubione zespoły grają całe albumy podczas specjalnych imprez z okazji premiery? Jak wyglądałaby taka impreza z okazji wydania "Crimson Messiah" w pełni przebudzonym świecie? Kai Ludwig: To zależy. Jeśli album opowiada

IRON FATE

125


Nie próbujemy wymyślić koła na nowo Zawartość EPki "Omens" zdradza już jej okładka - każdy z elementów, który się na niej pojawił, reprezentuje inny kawałek, a vintage'owa stylistyka, w której jest utrzymana, również ma swoje przełożenie na zawartość. Lady Beast utrzymuje przy życiu lokalną scenę metalową z Pittsburga, ale jest interesującym odkryciem także dla reszty świata. Mieszany, bo ze znaczącą obecnością dwóch kobiet - wokalistki i stosunkowo nowej w składzie basistki zespół, nie tylko coveruje klasyków, ale i oddaje klasyce cześć własnymi kompozycjami, gwarantując słuchaczowi podróż w czasie. Jak się okazało, dla mojej rozmówczyni, Deborah Levine, frontwoman Lady Beast, nowa EPka także jest kapsułą czasu. HMP: Wśród waszych inspiracji jest wielu klasyków, jak King Diamond czy Thin Lizzy, a osobiście słyszę sporo patentów Dio w liniach wokalu i riffach. Czy Dio jest dla ciebie ideałem wokalisty, symbolem statusu, który chcielibyście osiągnąć jako zespół? Czy faktycznie używasz jego wokalnych sztuczek, kiedy piszesz partie wokalne dla Lady Beast? Deborah Levine: Świetne pytanie! W zasadzie nie myślę za dużo o wpływie innej muzyki i artystów, kiedy piszę swoją muzykę czy teksty. To przychodzi naturalnie (nieszczegól-

Wiele rzeczy dotyczących naszej płyty jest dla mnie bardzo znaczących przez to, że powstawała w okresie pandemii, kiedy, moim zdaniem, cały kraj był pogrążony w chaosie. Ten utwór był w pewien sposób symboliczny, to sposób na przeciwstawienie się autorytetom i pokazanie im naszej siły jako zżyta społeczność. Poza tym, "Kill the King" rządzi, więc zagranie go dało nam sporo frajdy. Publiczność oszalała, gdy zagraliśmy go na żywo na naszym specjalnym koncercie z okazji premiery płyty. Dio sporo dla mnie znaczy i miło mi słyszeć, że pomyślnie wykonaliśmy taki klasyk

Foto: Lady Beast

nie w kwestii tekstów, ale jakoś sobie radzę), ale oczywiście biorąc pod uwagę typ muzyki, którą gramy, oddajemy cześć naszym metalowym pradziadkom/prababkom i ich stylowi grania. Dorastanie, słuchając konkretnych zespołów, bez wątpienia miało wpływ na sposób w jaki piszemy i nagrywamy muzykę. Ja, osobiście, bardzo lubię czerpać z optymizmu i marzycielskiej energii Dio, kiedy występuję albo rozmawiam z fanami. Przypomina mi, że nie ma rzeczy niemożliwych! Zdecydowaliście się też na cover kawałka Rainbow, "Kill the King". To znów Dio. Co spowodowało, że zdecydowaliście się akurat na własną wersję tej piosenki, ma dla was specjalne znaczenie?

126

LADY BEAST

w swoim stylu. Kobiety stanowią ważną część waszego zespołu. To część sekcji rytmicznej (bas) i wokal. Gdy pracujecie nad nowymi kompozycjami, taki miks płci w składzie jest raczej zaletą czy wadą? A może płeć nie ma znaczenia, gdy mówimy o muzyce? Chciałabym wierzyć, że tak właśnie jest. Szczerze, to dla nas, jako zespołu, zupełnie nowa rzecz! Amy Bianco, basistka, to nowa osoba w naszym składzie i dołączyła do nas wiosną 2020 roku. Ledwo mieliśmy okazję korzystać z tej zalety i się rozwinąć, bo teraz mamy możliwość dodania sekcji chórków podczas występów na żywo! To prawdziwy gamechanger i jesteśmy bardzo podekscytowani

myślą o komponowaniu w przyszłości harmonii wokalnych. Amy jest nie tylko wspaniałą basistką, ale też wokalistką, więc to perfekcyjne połączenie. Kto jest odpowiedzialny za niesamowitą okładkę waszej EPki "Omens"? To pełna detali, klasyczna, bardzo vintage'owa rzecz. Ciekawi mnie, kto wpadł na ten zamysł. Jest idealna, co nie? (śmiech). Moja dobra przyjaciółka, Adrienne Rozzi z Poison Apple Printshop zaprojektowała i narysowała tę okładkę. Wpadłam na pomysł, by połączyć wszystkie nasze utwory w formie rysunku, który pojawi się na płycie. Wieża z "The Fool's Journey" miała być w centrum całego projektu. "The Poisoned Path" reprezentują czaszki i tojad na drugim planie. Zaćmienie, w rogu, reprezentuje "Blood for Blood", a nad wszystkimi motywami, jakie pojawiają się na płycie, widnieje tytuł, "Omens". Adrienne zaczęła od tej wizji, a efekt końcowy nas powalił! Jej okultystyczny styl jest rozpoznawalny i uwielbiany na całym świecie, to samowystarczalna kobieta. Proszę, koniecznie sprawdźcie jej stronę internetową i śledźcie prace, które udostępnia! Jesteście profesjonalistami z 10-letnim doświadczeniem scenicznym. Wasz pierwszy album ukazał się w 2012. Co o nim myślicie z dzisiejszej perspektywy, porównując go do "Omens"? Właściwie zaczęliśmy razem grać już w 2009 roku! Trudno jest z dzisiejszej perspektywy myśleć o tych czasach. Świat wyglądał wtedy zupełnie inaczej, niż teraz... ale tak właśnie miało być. Progres i wzrost dojrzałości powinny być widoczne z każdym albumem, a właśnie to dostrzegam patrząc wstecz na naszą dyskografię. Przeszliśmy trochę zmian składu, a ten zespół nie byłby taki sam bez wpływów każdej z tych osób, zarówno na muzykę, jak i na nas samych. Mamy ustabilizowany skład od Metal Immortal z 2016 (poza Amy, która dołączyła, jak mówiłam, w 2020) i w tym momencie jesteśmy dobrze naoliwioną maszyną. "Omens" jest teraz moim ulubionym spośród naszych wydawnictw i nie mogę się doczekać, co przyniosą w przyszłości następne albumy! Jak postrzegasz wasz rozwój, o którym mówisz? Jaka jest największa zmiana widoczna w was, jako muzykach, czy wasze inspiracje i styl, według ciebie, sporo się zmieniły? Utwory i brzmienie, które próbujemy osiągnąć na każdej kolejnej płycie, mają jedno założenie: przewyższyć poprzednią. Nie w wymuszony sposób, ale poprzez naturalny rozwój. Czerpiemy pomysły na nowe numery i produkcję nawet ze słów krytyki dotyczących poprzednich albumów. Dobrze jest próbować nowych rzeczy, ale koniec końców zawsze najważniejsze jest dla nas, by nagrać to, co będziemy potem w stanie wykonać na żywo. Chcemy utrzymywać unikatowy styl, który wyznaczyliśmy w tym gatunku. Osobiście czuję, że śpiewam teraz lepiej, niż kiedykolwiek potrafiłam. Trafiam w dźwięki, których wyciągnięcie kiedyś sprawiało mi problem, więc to bardzo ekscytujące. Nie mogę się doczekać, by stawiać sobie nowe wyzwania przy pracy nad nowym materiałem. Teksty na nowej EPce są bardzo klimaty czne, "The Poisoned Path" przypomina baśń lub legendę, "Reaper" jest czymś w rodzaju ostrzeżenia dla słuchacza. Skąd czerpiesz


inspirację? Będąc szczerą, to kwestia przypadku. O wiele lepiej bawię się pisząc linie wokalu i harmonie, niż teksty. Ale to część tej roboty. Zwykle inspiracja pochodzi od rzeczy, o których aktualnie się uczę, albo z mojego otoczenia. "Reaper" jest zainspirowany codziennością, w której śmierć i ignorancja są na porządku dziennym od ostatnich dwóch lat. Trudno było to ignorować, więc ten utwór to symbol naszych czasów. "The Poisoned Path" zainspirowało moje zamiłowanie do ziołolecznictwa i magii. Chciałam napisać jakąś opowieść i świetnie się bawiłam robiąc to. Jeest jakiś konkretny motyw, wydarzenie historyczne lub postać, o których chciałabyś napisać w przyszłości? W zasadzie nie! Jak powiedziałam wcześniej, pomysły na teksty wpadają przypadkowo, w zależności od tego w jakim miejscu się znajduję, dosłownie i duchowo. Większość moich piosenek opowiada o magii, mistycyzmie, trudach, które napotyka człowiek i mitach... więc myślę, że zostanę właśnie przy takiej tematyce, którą już dobrze znam. Z którego kawałka na "Omens" jesteś najbardziej dumna, muzycznie i tekstowo? Naprawdę trudno mi wybrać! Szczerze, jestem bardzo dumna ze wszystkich piosenek. Każda z nich znaczy dla mnie co innego i podoba mi się sposób, w jaki je skomponowałam. Teksty to takie dziwne kamienie milowe w moim życiu, więc patrząc na nie, jestem w stanie zobaczyć, co mnie akurat zajmowało w danym momencie. Osobę, którą byłam lata temu! Wspaniale mieć tak piękną kapsułę czasu i nigdy tak naprawdę nie myślałam o płycie w ten sposób, aż do teraz. Wasza basistka, Amy, grała wcześniej w death metalowym zespole Lycosa, wasz perkusista, Adam, grał thrash, a jeden z gitarzystów, Andy, grał doom. Teraz wszyscy tworzycie jedność, grającą klasyczny, surowy heavy metal. Jak wasza przeszłość i doświadczenie w graniu innych gatunków wpłynęła na proces komponowania utworów dla Lady Beast? O, tak, słychać u nas wpływy wszystkich podgatunków metalu! To właśnie, jak myślę, czyni nas wyjątkowymi. Mamy thrashowe kawałki, doomowe intra, utwory z wpływami melodycznego powera... Ponownie, to przychodzi nam zupełnie naturalnie, dzięki temu, że słuchamy zróżnicowanej muzyki. I to działa. Nie próbujemy wymyślić koła na nowo, ale chcemy dokładać do naszej muzyki mnóstwo elementów z tego, co wszyscy kochamy w meta-

Foto: Lady Beast

lu. Wasza dyskografia to kopalnia skarbów, macie nawet live album, nagrany w czasie pan demii, "Live Pittsburg June 20th 2020", który można było kupić za symboliczną cenę 6,66 dolarów. Czy to trudny, pandemiczny czas był powodem, dla którego go nagraliście, a może od zawsze chcieliście mieć swój live album? Jak wyglądała realizacja tego pomysłu od strony technicznej? Nie mieliśmy możliwości zagrania koncertu promującego wydanie "The Vultures Amulet", naszego najlepszego albumu w tamtym okresie i to był cios. Brak możliwości pojechania w trasę był dla nas zupełnie nową sytuacją i czuliśmy się z tym okropnie. Lokalny sklep muzyczny zapytał nas, czy bylibyśmy zainteresowani zorganizowaniem pierwszego live streamu w tym miejscu, więc zgodziliśmy się na ten pomysł! Nie tylko po to, by promować płytę i zagrać na żywo kilka kawałków, ale też by przedstawić światu Amy na basie i wokalu. Wyszło naprawdę dobrze i czujemy, że mieliśmy szczęście mając taką możliwość w tak mrocznych czasach. Udało nam się zdobyć nagranie z tego koncertu, a wiedząc, że fani Lady Beast to kolekcjonerzy, chcieliśmy im umożliwić pobranie tego wideo. Byłoby świetnie wydać kiedyś kolejnego live'a! Jako członek współczesnej sceny heavy met alowej z długim stażem, co myślisz o obecnej sytuacji NWOTHM? Postrzegasz Lady Beast jako ważnych członków tej sceny? Heavy metal jest wszędzie i z każdym dniem staje się coraz bardziej popularny! Świetnie jest widzieć, jak dużo jest zespołów piszących i grających muzykę, którą kochają. To wspaniała, ogólnoświatowa społeczność i tęsknię za każdym z nich. W Pittsburgu, skąd pochodzimy, jest bardzo mało zespołów grających tra-

dycyjny heavy metal - istnieje duża scena, ale niekoniecznie otwarta na ten gatunek. Na szczęście jest tu dużo fanów metalu, więc Lady Beast jest bardzo lubiany i mocno wspierany. Pomagamy utrzymywać metalową scenę przy życiu bookując festiwale i pojedyncze koncerty, więc tak, mogę powiedzieć, że jesteśmy ważną częścią lokalnej sceny. Jakie są wasze główne cele na przyszłość, w której możecie już grać normalne koncerty? Są miejsca, gdzie planujecie zagrać lub chcielibyście móc zagrać? Nasz najbliższy koncert odbędzie się w Houston, na Hell's Heroes Fest, w kwietniu 2022. Mamy nadzieję, że do tego czasu wszystko się ustabilizuje, a powrót do normalności pozwoli nam wystąpić w bezpieczny sposób. Przyszłość staje się coraz trudniejsza do przewidzenia, ale powinniśmy myśleć pozytywnie i dbać o siebie. Zaczniemy grać, gdy tylko będziemy mogli! Możesz zdradzić coś o nadchodzącym albu mie, jeśli planujecie go wkrótce wydać? Czy będzie stylistycznie podobny do EPki "Omens"? O nie, nie mamy takich planów przynajmniej na rok! "Omens" został wydany zaledwie miesiąc temu (w chwili naszej rozmowy - przyp. red.), więc mamy trochę roboty z promocją i miejmy nadzieję występami na żywo, gdzie będziemy ogrywać ten album przez kolejnych kilka miesięcy. W międzyczasie skupimy się na pisaniu nowego materiału. Mamy zamiar komponować i ćwiczyć co tydzień, więc jestem pewna, że jeszcze przed świętami będziemy mieć trochę nowych kawałków. Jak zawsze dziękuję za poświęcony czas.Wasze wsparcie dużo dla nas znaczy! Iga Gromska

LADY BEAST

127


Biały lew wychodzący cmentarną bramą Wokalista i gitarzysta Julian Izard opowiedział nam zwięźle o zawartości najnowszego albumu francuskiego zespołu heavy metalego Existance pt. "Wolf Attack". Po jego usłyszeniu wpadłem w taki zachwyt, że chciałem czym prędzej zadzwonić do jego twórcy, ale ten zgasił mój entuzjazm, proponując w zamian korespondencję pisemną. Pomimo tego, gorąco zachęcam Was do zapoznania się z tematem, przede wszystkim z uwagi na wyborne brzmienie płyty, jej kompozycyjny kunszt oraz życiową dojrzałość reprezentującego ją francuskiego imprezowicza. HMP: To świetnie, że istnieje we Francji taki zespół jak Existance! Zwłaszcza że zagraliście kilka koncertów w czasach, kiedy inne zespoły często przekładają lub odwołują swoje występy? Julian Izard: Dzięki. Bezpośredni kontakt z fanami jest dla nas bardzo ważny. Motywują nas oni do działania i to dzięki nim Existance dziś w ogóle istnieje. W ostatnich miesiącach skorzystaliśmy z kilku okazji, aby znów zagrać na żywo. Znakomicie się przy tym bawiliśmy! Mam szczerą nadzieję, że wkrótce świat powróci do normalnego trybu z poszanowaniem godności, wolności i własności.

Roses, Scorpions, Whitesnake to spełnienie marzeń!

Jak było na Waszej ostatniej małej trasie z Victory? Wystąpiliśmy wraz z nimi 30 października 2021r. we Francji oraz 31 października 2021r.

A co z ludźmi mieszkającymi na odludnych wysepkach pośrodku mórz i Oceanów? Obiecujemy, że i do nich zawitamy. Niech tylko zaproszą nas na kieliszek grzanego wina, a

Co konkretnie macie na myśli, powtarzając często, że potrzebujecie bronić nowy album na żywo? Czyż dobra muzyka nie broni się sama, słuchana z winylu bądź z CD? Chodzi o to, że pochodzimy z Francji i zaistnieliśmy jak dotąd tylko na francuskiej scenie. Aby to zmienić, potrzebujemy wybrać się z koncertami również do innych krajów. Czujemy się niezmiernie dumni z "Wolf Attack" i chcemy dzielić się tym albumem z fanami z całego świata!

LP "Breaking The Rock" (2016). Powiedział nam wtedy, jak bardzo docenia Existance oraz nasz styl rodem z lat osiemdziesiątych, a także zaproponował nam wyprodukowanie kolejnego albumu. W styczniu 2019r nagraliśmy dwa utwory w jego studiu, aby przekonać się, czy na pewno odpowiada nam oferowane przez niego brzmienie i metoda pracy. Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania, więc w czerwcu 2019 roku powróciliśmy do jego studia na dwa tygodnie, aby zarejestrować całą płytę. François okazał się naszym idealnym producentem. Bardzo nas wspierał. Zawdzięczamy mu wiele pomysłów aranżacyjnych. Nie ulega wątpliwości, że chcemy kontynuować współpracę z nim w przyszłości. Bardzo podoba mi się okładka zdobiąca "Wolf Attack". Czy ukazany na niej wilk nie przechadza się aby po tej samej alei, której fragment znalazł się już na okładce Saxon "The Inner Sanctum" (2007)? Wszyscy uwielbiamy Saxon, jednak "The Inner Sanctum" nie stanowiło naszego punktu odniesienia. Możliwe, że obie okładki mają coś ze sobą wspólnego (np. krzyż), ale nie daliśmy tego rodzaju zalecenia naszemu grafikowi, Mario Lopezowi. Poprosiliśmy go raczej o białego lwa wychodzącego cmentarną bramą w spowitej granatem nocy. Okładka ostatecznie okazała się lepsza, niż oczekiwaliśmy! Jeśli dobrze się przypatrzysz, na pewno odnajdziesz podobieństwo do okładek naszych poprzednich płyt. Pozwolę Ci samemu ich poszukać... Myślę, że wilk raniony jest tym samym ostrzem (między swym prawym okiem a prawym czołem), które pełniło centralną część poprzednich okładek. Wszystkie Wasze albumy łączy również ta sama wspólna cecha, że rozpoczyna się intrem. Czy Wasze intra pełnią jedynie funkcję ozdobną, a może chce cie poprzez nie przekazać coś więcej? Zgadza się. Przykładamy wagę do tego, aby słuchacze zanurzali się w atmosferze kreowanej przez Existance od początku trwania albumu. Analogicznie dzieje się na naszych koncertach. Osobiście odbieram to tak, że intra wzmacniają żądzę odbiorców oraz dosadność pierwszych partii instrumentalnych. W tym przypadku, Saxon byłby właściwym punktem odniesienia.

Foto: Existence

w Belgii. Victory to niesamowity zespół, a Gianni to cudowny wokalista. Spotkaliśmy się przy okazji z Hermanem Frankiem. Sporo żartowaliśmy i śmialiśmy się - Herman jest bardzo pogodny, skromny i wesoły. Cieszymy się z możliwości dzielenia z nim sceny. Wspaniały z niego gitarzysta i kawał prawdziwego rockmana. A teraz czekacie na Hellfest? Po tym, jak 29 października ukazało się "Wolf Attack", Hellfest jest najgoręcej wyczekiwanym przez nas wydarzeniem. Występowanie na drugiej głównej scenie 25 czerwca 2022r. z takimi legendami jak Metallica, Guns N'

128

EXISTANCE

będziemy w drodze (śmiech)! "Wolf Attack" zarejestrowaliście już w 2019r., ale ów longplay nie brzmiałby tak jak brzmi, gdybyście nie spotkali Françoisa Merle'a (gitarzystę Manigance) podczas swojego show w Bilbao (główne miasto północnej Hiszpanii, położone nad Zatoką Biskajską - przyp. red.). Czy przystępując do prac nad albumem, nosił się on z zamiarem zmiany jego brzmienia w porównaniu do Wa-szego zamysłu? François przyszedł zobaczyć nas w Bilbao podczas naszej trasy z Primal Fear oraz Riot V w 2018 roku. Broniliśmy wtedy poprzedni

Utwór "Highgate Vampire" przedstawia konkretną legendę miejską o londyńskim wampirze z 1970 roku. Towarzyszący mu wideoklip nie udziela jednak odpowiedzi na pytanie o detale tej legendy. Faktycznie, do napisania "Highgate Vampire", a następnie do nakręcenia na jego bazie wideoklipu, zainspirowała mnie ta historia z Londynu. Staraliśmy się odtworzyć identyczną, przerażającą atmosferę. Na początku video przechodzam się z dziewczyną po cmentarzu. Wydaje jej się, że spędzimy wspólnie fajne chwile, ale szybko dostrzega we mnie coś dziwnego i niepokojącego. Kiedy przypadkowo kaleczy się i zaczyna krwawić, natychmiast nawilżam jej krwią kciuk, aby skosztować. Zaczynam... e, sami sprawdźcie! Wszyscy z (niekoniecznie wampirzą) przy jemnością sprawdzimy. A jakie wydarzenie historyczne zainspirowało "Sniper Alley"? Sniper Alley to nazwa głównego bulwaru Sarajewa w czasach Wojny Bośniackiej. Grasowali


w niej snajperzy, więc szybko stało się niesławne jako miejsce niebezpieczne dla ludności cywilnej. Rozmawiałem o tym z gitarzystą Antoine oraz z jego wujkiem, pracującym w tamtych czasach jako pilot helikoptera we francuskiej armii. Opowiedział nam, co tam widział. Wywarło to na mnie piorunujące wrażenie. Uznaliśmy, że koniecznie musimy napisać o tym utwór. "Sniper Alley" utrzymaliście w średnim tem pie, za wyjątkiem szybszej części z gitarowym solem, ale myślę o tym kawałku raczej jak o power - balladzie niż typowym killerze napędzanym riffem. Podobno zazwyczaj zaczynasz komponowanie od riffu. Czy stało się tak też tym razem? A dla nas, "Sniper Alley" przypomina twórczość Black Sabbath z Dio... Zawsze uwielbialiśmy tego typu riffy. Jeśli posłuchasz starszego repertuaru Existance, np. "Innocent" lub "Get Away", mają one ten sam sznyt. Nie nazwałbym natomiast "Sniper Alley" mocną balladą, ale z pewnością to ciężki numer. "Tears Of Fire" jest jeszcze bardziej osobiste, skoro dedykujesz je swojemu ojcu (Didier Izard, 1961-2018, wokalista H-Bomb przyp. red.). W "Tears Of Fire" śpiewam o ostatnich chwilach spędzonych z ojcem oraz o gorzkim uczuciu samotności po jego odejściu. Ten utwór działa na mnie terapeutycznie. Pomógł mi oczyścić się z wewnętrznego gniewu i smutku. Wyjątkowo źle czułem się pisząc "Tears Of Fire", ale dzięki niemu lepiej poradziłem sobie z żałobą. Jaka była najważniejsza lekcja, której nauczył Cię ojciec? Zawsze powtarzał mi, że wszystko w życiu osiąga się wyłącznie rzetelną pracą. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i zabrać do roboty, aby do czegoś dojść. Obecnie spełniamy niektóre nasze marzenia w ramach Existance dlatego, że rzetelnie na to zapracowaliśmy. Ojciec uczył mnie również pokory. Zależało mu, abym czerpał radość z tego, czym się zajmuję, gdyż jest ona konieczna do kontynuowania obranej drogi w dłuższym horyzoncie czasowym.

Foto: Existence

wspólnych prób, więc postanowiliśmy przygotować covery na potrzeby serii "Legends Never Die". Traktujemy to jako tribute dla naszych idoli, którzy zmarli, lecz pozostali naszą silną inspiracją (czy też: zespoły, w których skład wchodzili kiedyś zmarli muzycy, są silną inspiracją dla Existance - przyp. red.). Nagraliśmy pięć utworów: Van Halen "On Fire", Thin Lizzy "Suicide", Iron Maiden "Another Life", Riot "Altar Of The King" oraz Rainbow "Kill The King". Sfilmowaliśmy również każdego z nas podczas wykonywania tych utworów we własnych miejscach. Możesz znaleźć to na naszym kanale YouTube.

jesteśmy jednak w pełni skoncentrowani na "Wolf Attack". Zamierzamy bronić tego albumu na scenie najlepiej, jak się da. Planujemy trasę po Europie z nadzieją, że jak najszybciej damy czadu przed polskimi maniakami heavy metalu! Sam O'Black

Co planujecie na następcę "Wolf Attack"? A, coś tam już nawet nagraliśmy. W tej chwili

Doskonałym uzupełnieniem "Tears Of Fire", a zarazem perfekcyjnym zwieńczeniem całego albumu, jest cover H-Bomb "Gwendoline". Czy wszyscy muzycy Existance dzielili te same emocje, kiedy nagrywaliście ten materiał? Tak, zarówno odnośnie coveru, jak i "Tears Of Fire". Wkrótce ukaże się wideoclip do "Tears Of Fire". Przekonasz się na nim, jaki emocje nas owładnęły. Mój ojciec utrzymywał bliski kontakt z każdym muzykiem Existance, więc jestem przekonany, że oni również potrzebowali zadedykować mu część albumu. "Gwendoline" najpełniej reprezentuje H-Bomb. Mój ojciec był zawsze najbardziej dumny właśnie z tej kompozycji. Nawet wielu fanów Existance prosiło nas o ten cover. Dziś uznajemy, że zadanie zostało właściwie wykonane. Niczym wilk z okładki, będziemy kontynuować własną podróż i pełnić heavy metalową służbę najlepiej jak się da. Jeszcze zanim zabraliście się za "Wolf Attack", zajmowaliście się innymi coverami... Nie mogliśmy w tamtym okresie odbywać

EXISTANCE

129


Na następny album nie damy wam czekać 11 lat Ile znacie heavy metalowych zespołów z Syberii? No właśnie… Teraz macie szansę poznać bliżej przynajmniej jeden z nich, ocierający się również o epic/ power syberyjski Blacksword. Po skompletowaniu składu marzeń zespołowi udało się nawiązać współpracę z No Remorse Records i wydać drugi album, "Alive Again". Jeśli sprawi, że po jego przesłuchaniu będziecie mieć ochotę chwycić topór i wskoczyć na wojennego konia, to przyświecający mu cel został osiągnięty. O pracy nad płytą przy o wiele wyższym budżecie, rosyjskiej scenie metalowej i poszukiwaniach idealnego wokalisty przez YouTube opowiedział basista i założyciel zespołu, Ivan Viking. HMP: Pomiędzy waszym pierwszym i ostat nim albumem było ponad 10 lat przerwy. Zaczęliście nagrywać drugą płytę w 2018. Czym było to spowodowane? Czy tak długa przerwa miała pozytywny wpływ na waszą kreatywność i finalna wersja płyty jest dzięki niej lepsza? Ivan Viking: Cześć! Tak, mieliśmy długi okres ciszy, a to wszystko z powodu problemów związanych ze skompletowaniem składu i poszukiwaniem odpowiednich muzyków. Mimo to, w tym czasie udało nam się porobić próbne nagrania, w 2010r. było to demo "Alive Again", a w 2013r. - "Long Lost Days and Darkest Heart". W 2018r. nareszcie zgroma-

Ivan, to ty założyłeś zespół. Jesteś basistą, a basowi frontmani są bardzo popularni w thrash/death metalu, a to właśnie te podgatunki grałeś na początku. Brzmisz świetnie, na przykład w "Barbaria Born". Jak ci się gra, od kiedy przerzuciłeś się na heavy/power? Czujesz różnicę, znalazłeś nowych idoli, np. Harrisa zamiast Angelrippera? Cóż, w gruncie rzeczy, od początku chciałem grać coś w stylu klasycznego metalu z czystymi wokalami. Po prostu nie znalazłem odpowiednich muzyków. Z czasem pojawili się w moim życiu i już w 2007r. zaczęliśmy grać coś podobnego do heavy/power metalu, a gdy pojawiły się długie kompozycje, musieliśmy do-

Zgadzam się, brzmienie okazało się znakomite i są ku temu powody! Podwyższyliśmy budżet przeznaczony na nagrania osiem razy w porównaniu do pierwszej płyty, perkusję nagraliśmy w najlepszym studio w naszym regionie, następnie bas i gitary w studiach domowych, przez sygnały DI (directs injections) karty dźwiękowej, które następnie ponownie wzmocniono przez prawdziwe wzmacniacze, więc spędziliśmy więcej czasu przy jakości nagrań i aranżacjach. Gdy tylko partie instrumentalne były gotowe, bezpośrednio wysłałem Mike'owi instrumentale i demo, które w poglądowy sposób pokazywało co, gdzie i w którym momencie ma zaśpiewać, a on dograł wokale. Całość została zmiksowana przez Arkadya Navaho, świetnego specjalistę, dzięki któremu został osiągnięty efekt końcowy tak wysokiej jakości! Jak zaczęła się wasza współpraca z większą wytwórnią i w jaki sposób wam ona pomogła? Wszystko tak naprawdę stało się samo. Kiedy Mike posłuchał skończonego albumu, stwierdził: "Cholera, ta płyta jest świetna, muszę ją pokazać jednej znajomej osobie, jest dyrektorem wytwórni". Okazało się, że to był Chris Papadatos z No Remorse Records i pospisaliśmy kontrakt na wydanie dwóch albumów, więc dobre wieści są takie, że na kolejny nie będziecie musieli czekać jedenastu lat (śmiech). Swoją drogą, wcześniej miałem niewielką rozmowę z Matem Sinnerem, ale albo był zbyt zapracowany, albo nie był nami zainteresowany, sprawy nie ruszyły dalej.

Foto: Blacksword

dziliśmy wszystkich potrzebnych muzyków (poza Mike'iem, jego znaleźliśmy nieco później), rozpoczęliśmy próby i stopniowe nagrania nowego materiału. Myślę, że pomimo faktu, że musieliśmy czekać zbyt długo na drugi album, ten czas sprawił, że jest lepszy, jak dobrze starzejące się wino (śmiech). Jest nowa płyta, jest też nowy skład. Jak wam się razem pracuje, jak opisałbyś chemię pomiędzy muzykami Blacksword? Próby i praca nad nowym materiałem to coś, co bardzo mnie inspiruje, myślę, że nawet bardziej, niż występy na żywo! Chociaż cały materiał został napisany przed 2018r., podczas prób każdy z nas dorzucił trochę nowych sugestii i poprawek, dzięki czemu kawałki stały się lepsze i o wiele bardziej interesujące.

130

BLACKSWORD

dać do tego jeszcze przydomek "epic" (śmiech). Pomijając to, uwielbiam jedno i drugie, zarówno Harrisa jak i Angelrippera! Na płycie wciąż słychać echa thrashu, jak w "Cave of the Witch". Czy mieszanie innych gatunków z heavy metalem było intencjonalne, gdy zdecydowałeś się obrać nowy kurs? Tak, uwielbiam dodawać do kawałków thrashowe wtrącenia, co można usłyszeć w "Immortal Hero", "Darkest Heart" i wspomnianym przez ciebie "Cave of the Witch". Dzięki temu te numery mają jaja i idealnie nadają się do machania głową! Produkcja nowego albumu brzmi niezwykle dobrze. Opowiedz więcej o procesie nagry wania.

Opowiedz więcej o poszukiwaniach wokalisty dla Blacksword przez YouTube. Rozważaliście innego kandydata? Co było takiego specjalnego w coverach Mike'a, którego ostatecznie wybraliście? Pewnego wieczoru, po niezbyt udanej próbie, zacząłem myśleć o poszukaniu jakiegoś legionisty z Europy, żeby nagrał dla nas wokale. Kiedy zacząłem przeglądać covery na You Tube, jednym z pierwszych było wideo Mike'a. Od razu pomyślałem: "Cholera, ten koleś musi z nami śpiewać!". Skontaktowałem się z nim, pokazałem materiał i zgodził się z nami pracować, pod pewnymi warunkami. Spodobał mi się też Dan Vasc, jeden koleś z Rosji, ale miał problemy z angielską wymową. W Mike'u najbardziej spodobał mi się jego agresywny styl śpiewania, który, tak jak thrashowe wstawki, sprawia, że kawałki mają jaja! Perkusista Stanislav Volkov zakochał się w heavy metalu w trakcie pracy z twoim zespołem. Od czego w takim razie zaczynał, od jazzu? Czy widzi powiązania między tym,


czego wcześniej słuchał i co grał z heavy/ power metalem? Może jego umiejętności nabyte przy okazji grania innych gatunków mu się teraz przydają? Tak, Stanislav nie grał wcześniej klasycznego metalu, grał inne style, jak funk, alternatywny metal, ska-punk i tak dalej, nie da się tego wszystkiego spamiętać! To prawdopodobnie najlepszy perkusista w naszym mieście, więc grał w naprawdę wielu różnych zespołach. Później podziękował mi za wciągnięcie go w metal, powiedział, że bardzo się rozwinął przez ten czas, ta muzyka nie należy do najprostszych (śmiech). Sam proponuje wiele progresywnych fragmentów w naszych utworach i stwierdził, że nasz album okazał się być arcydziełem. Jakie były wasze główne inspiracje, poza wymienianym wszędzie Jag Panzer? Mówiąc szczerze, porównania z Jag Panzer wzięły się ze strony wytwórni, okazało się, że widzą pomiędzy nami podobieństwa. Nie jestem fanem tej grupy i nawet ich wcześniej nie słuchałem (śmiech). Ale myślę, że to dla mnie dobry powód, by zapoznać się z ich twórczością, co pewnie wkrótce zrobię. Osobiście, staram się szukać inspiracji we wszystkim, filmach superbohaterskich, książkach, muzyce, której słucham, oczywiście najczęściej to różne odmiany metalu, power, heavy, thrash, a czasem nawet progresywny death metal. Co myślisz o scenie metalowej w Rosji? Wydajesz się być bardzo dumny będąc jej częścią, promując swój zespół jako "metal z Syberii". To nie tak, że jesteśmy dumni z faktu, że pochodzimy z Syberii, to po prostu brzmi nietypowo (śmiech). Czy znasz wiele epic heavy metalowych syberyjskich zespołów? No właśnie, ja też nie! Myślę, że to przyciąga wzrok. Nie powiedziałbym, że scena metalowa w Rosji radzi sobie szczególnie dobrze. Z cięższych gatunków, "modern metal" ze screamami i squealami, za którym nie przepadam, jest bardzo popularny, albo bardziej klasyczny metal, ale brzmi jak kiepska kopia zespołów z zachodu. Jaki był najlepszy koncert, który kiedykol wiek zagrałeś? Myślę, że to było dawno temu, w 2011r.,

Foto: Blacksword

kiedy metalowe koncerty w Rosji wciąż jeszcze przyciągały sporo osób (śmiech). Miałam poczucie, że "Alive Again" potrze buje ballady i wtedy wszedł ostatni kawałek, "The Crown of All", piękny, wyróżniający się instrumental. Opowiesz coś więcej o kon cepcie i pracy nad nim? Rolę ballady na tej płycie pełni już właściwie "Long Lost Day". Kończący ją instrumental był początkowo tylko melodią gitary w refrenach do "Iron Will", jeśli zwróciłaś na to uwagę. Zagrałem go na gitarze akustycznej i stwierdziłem, że dobrym pomysłem będzie stworzyć instrumentalny kawałek, który połączy wszystkie najlepsze partie z płyty w jeden, a jego tytuł - "The Crown of All" - bardzo do tego pasuje. To fragmenty z różnych piosenek, ale też nowe melodie, które je wszystkie łączą. Myślę, że wyszło nam bardzo dobrze, a dźwięk grzmotów i deszczu dodaje do niego atmosfery! W takim razie ciekawi mnie, który kawałek z nowej płyty jest, twoim zdaniem, definicją Blacksword i dlaczego? Według mnie "Iron Will" i "Alive Again". W pierwszym to kwestia jego mocy, od pierwszego riffu masz ochotę wskoczyć na wojennego konia, podnieść topór i wyruszyć nisz-

czyć swoich wrogów. W drugim przypadku to kleista, epicka, długa opowieść i chwytliwe melodie. Myślę, że to mogą być moje ulubione kawałki z tej płyty. Wolna, instrumentalna część w "Iron Will" wykracza poza klasycznie rozumiane heavy. Mogłaby być napisana przez najlepszych solowych gitarzystów, grających progressive/ fusion, nie tylko metal. Jest też świetne solo basu w "The Last Viking" i nowoczesna, prawie industrialna część w "Immortal Hero". Dlaczego zdecydowliście się na takie eksperymenty i czy możemy spodziewać się ich więcej? Oczywiście, dlaczego nie? Kto nam zabroni? (śmiech). Myślę, że ważne jest, żeby wnosić do gatunku coś nowego, by mógł się rozwijać i żyć dalej, granie tych samych rzeczy przez całe dekady jest nudne! Najważniejsza rzecz to znaleźć złoty środek pomiędzy eksperymentowaniem i klasyką, ale myślę, że nie eksperymentujemy jeszcze aż tak dużo. Ale kiedy takie partie się pojawiają, są główną atrakcją w utworze, a nie tylko eksperymentem dla samego faktu eksperymentowania. Jakie są plany Blacksword na przyszłość? Już myślę nad trzecim albumem i wpadam na tematy, które mogłyby się na nim pojawić. Mieliśmy trudności z graniem na żywo, ponieważ wszyscy mieszkamy w różnych miejscach, nasz wokalista w Atenach, ja przeniosłem się do Kaliningradu po skończeniu nagrań, większość zespołu póki co została na Syberii. Na szczęście we współczesnym świecie granice się przesuwają, możesz komponować i pracować na odległość, a samoloty wciąż latają, więc za półtora roku prawdopodbnie wybiorę się na Syberię nagrywać kolejny album! W międzyczasie, musimy promować ten, który już jest i który okazał się być bardzo dobry, będziemy szczęśliwi, jeśli pokochacie go tak, jak my. Może w 2022r. będzie możliwość wystąpienia na niektórych europejskich letnich festiwalach. Dziękujemy wam za wsparcie i że pamiętacie o naszym zespole po tylu latach! Jeśli chcecie nas wesprzeć, lub po prostu posłuchać nowej płyty, zapraszam na naszego Bandcampa (blacksword.bandcamp.com). Stay metal! Iga Gromska

Foto: Blacksword

BLACKSWORD

131


Zaspokoić potrzeby wszystkich fanów metalu Katana Cartel nie tylko muzycznie, bo również w tekście wywiadu, potwierdza, że australijska scena metalowa wcale nie świeci pustkami, a wręcz staje się coraz większa i silniejsza. Panowie obrali sobie dość kontrowersyjny cel dotarcia do fana każdego metalowego podgatunku, mieszając większość swoich wpływów i przechodząc od inspirowanego Priest hard rocka do inspirowanego Trivium nowoczesnego oblicza metalu. Bywa, że to, co ma podobać się wszystkim, ostatecznie nie trafia do nikogo. Albumem "The Sacred Oath" Katana Cartel chce jednak udowodnić, że jest inaczej - szczególnie, że w nareszcie skompletowanym składzie znalazł się świetny gitarzysta, Dylzy, a cała otoczka wokół płyty - teledyski, lockdownowe akcje, motywy, które się na niej znalazły, śmiałe plany podboju scen na innych kontynentach - dają chłopakom tyle radości, że jest szansa, że słuchacze także jej doświadczą. HMP: Założyliście zespół w 2012, ale pier wszą EPkę wydaliście dopiero w 2016. "The Sacred Oath" z tego roku jest waszym pierwszym albumem długogrającym. Co wam tak długo zajęło? Czuliście, że potrzebujecie dać sobie więcej czasu, by uporządkować wasze pomysły i nadać im ostateczny kształt? Rob "Rockit" Georgievski: Główny problem, jaki napotkaliśmy, to ciągłe zmiany składu ze-

Poznaliśmy Dylzy'ego dzięki innemu zespołowi z lokalnej sceny, graliśmy z nimi sztukę i w końcu się rozpadli, akurat wtedy, gdy od nas odszedł nasz solowy gitarzysta. Dylzy i Fluffy (nasz wokalista) pracowali już wcześniej razem i Fluffy jakoś go namówił, by do nas dołączył. Dylzy pokochał nasz materiał, a my pokochaliśmy jego grę. Myślę, że to prawdziwa maszyna i dzięki niemu nasz zespół wszedł

Foto: Katana Cartel

społu. Za każdym razem, gdy w końcu kogoś znajdowaliśmy, ktoś inny odchodził i vice versa. Gdy już skompletowaliśmy właściwy skład, jeździliśmy w trasy i graliśmy koncerty, żeby upewnić się, że dobrze się rozumiemy i poczuliśmy, że nareszcie to mamy. Traktuję to również jako coś dobrego, bo tak naprawdę pomogło nam dopracować brzmienie kawałków i sprawiło, że mają taką formę, jaka jest dziś znana. Jednym ze stosunkowo nowych członków zespołu jest wasz gitarzysta prowadzący, Dylan "Dylzy" Reeves. W jakich okolicznościach dołączył do zespołu i dlaczego uznaliście, że będzie do was pasować? Pomijam to, jak świetnym jest muzykiem, solówki w "Night Town" mnie powaliły!

132

KATANA CARTEL

na wyższy poziom. Który z waszych kawałków uważacie za najlepszy i dlaczego? Może jest to coś senty mentalnego, za czym stoi jakaś konkretna historia? Szczerze, jakkolwiek ckliwie to nie zabrzmi, lubię słuchać ich wszystkich i z każdym czuję się bardzo mocno związany. Trudno jest wybrać jeden. Gdybym naprawdę musiał to zrobić, postawiłbym na "Judge Shredd". Czuję, że daje pole do popisu każdemu członkowi zespołu, każdy ma tam swoją solówkę i uważam, że to epickie! Ważną częścią albumu jest zawsze jego intro, ale sporo zespołów albo o tym zapomina, albo nie przywiązuje do tego szczególnej uwagi. Wy za to napisaliście świetny, pół-

akustyczny otwieracz z odgłosem syren na "The Sacred Oath". Czy od początku planowaliście tak rozpocząć tę płytę? Tak, taki plan istniał od zawsze. Chcieliśmy stworzyć powiązanie muzyki z obrazem, ze sztuką, w takim sensie, że gdy włączysz ten album, a on rozpocznie się od dźwięków syren czy wojny, a później spojrzysz na okładkę, to ma za zadanie przenieść cię w inny świat. Uwielbiamy takie rzeczy. Jakie jest wasze ulubione intro wszechcza sów? Dla mnie, osobiście, to intro w stylu "The Hellion", który przechodzi w "Electric Eye" Judas Priest na "Screaming for Vengeance". Jest świetne, a w połączeniu z okładką - jeszcze lepsze. Dźwięk syren pojawia się też w waszym pierwszym kawałku, "Air Raid". Nagraliście do niego również teledysk, który miał pre mierę kilka miesięcy temu. Opowiesz coś więcej o procesie nagrywania? I gdzie znaleźliście taką lokalizację [coś w stylu opuszc zonej hali, wojskowe samoloty etc. - przyp. red.], dzięki której efekt jest jeszcze bardziej intensywny? Gdy tylko napisaliśmy "Air Raid", wiedzieliśmy, że musi się tam pojawić dźwięk syren. To ja wpadłem na pomysł nakręcenia teledysku w Muzeum Samolotów Wojskowych. Fluffy znalazł jedno, które akurat znajdowało się godzinę drogi od nas w Melbourne. Bardzo spodobało nam się to miejsce, właściciele okazali się bardzo gościnni, do tego stopnia, że zaoferowali nam wycieczkę po muzeum i opowiadali nam o każdym z samolotów i helikopterów. Kręciliśmy w nocy, po zamknięciu, przez kilka dni i była to najlepsza rzecz jaką kiedykolwiek zrobiłem. Świetnie się przy tym bawiłem. A mówiąc o "Air Raid", dlaczego zdecydowaliście się pisać akurat o drugiej wojnie światowej? Teskt opowiada też o dualności człowieka, jest bardzo filozoficzny. To ważne dla ciebie wydarzenie, interesujesz się historią, czy uważasz to po prostu za dobry motyw na tekst, który współgra z twoją muzyką? A może wszystkie powody są prawdziwe? Tak, powiedziałbym, że wszystkie są prawdziwe. Fluffy'emu, który jest autorem tego tekstu, przyszło to naturalnie, po prostu poczuł tę historię, chciał napisać o porwanym żołnierzu. Zdecydowanie również ją poczułem. Motywy historyczne świetnie współgrają z muzyką metalową i dzięki niej możesz się bardziej wczuć w tę opowieść. Kto jest odpowiedzialny za okładkę? Jest bardzo szczegółowa i pełna japońskich moty wów, które też świetnie pasują do heavy metalu. Czyj to pomysł i czy zainspirowała was stylistyka konkretnego zespołu lub inna okładka? To znowu był mój pomysł (śmiech). Znalazłem kiedyś na Facebooku artystę, który nazywa się Dusan Markovic i od zawsze bardzo podobały mi się jego pracę. Wiedziałem, że byłby w stanie stworzyć okładkę i czułem, że pomoże nam wizualnie uchwycić ludzi, o których opowiadamy, tak dobrze, jak zrobiliśmy to muzycznie. Pomógł nam wydobyć z nas nasze pomysły. Daliśmy mu podstawowe wskazówki i opis tego, co chcieliśmy osiągnąć i co


możecie teraz podziwiać na okładce naszej płyty. Nagraliście też teledysk w trakcie lockdownu, angażując różnych muzyków. Jakie były wasze metody na przetrwanie tego okresu, wliczając ten pomysł? Pomyśleliśmy, że trzeba zrobić coś wesołego w tym pesymistycznym czasie. Teledysk do "Grenade" miał być dobrą zabawą, w którą chcieliśmy po prostu zaangażować fanów, przyjaciół i rodzinę, nie chcieliśmy, by dotyczył tylko zespołu. To był nasz sposób na podziękowanie każdemu, kto nam pomógł i widział nas na scenie. Muzyka, którą gracie zdecydowanie jest inspirowana hard rockiem/heavy metalem, ale ma raczej nowoczesne brzmienie (jak "Dime a Dozen"), nie jest to przykład klasycznego grania. Jak znaleźliście własne brzmienie i własny sposób na pisanie materiału? Kiedy zaczęliśmy prace nad pisaniem albumu, naszym celem było stworzenie nie tylko dobrze brzmiącej płyty, ale także zaspokajającej potrzeby każdego fana metalu na świecie. Dodaliśmy więc elementy z każdego podgatunku, a później staraliśmy się unowocześnić te pomysły. Znalezienie własnego brzmienia zajęło nam sporo czasu i mówiąc szczerze wciąż próbujemy je udoskonalać i poszerzać horyzonty. Im więcej gramy i piszemy, tym bardziej się rozwijamy. Chcemy po prostu połączyć nowoczesne granie, klasykę, thrash i power w jedno. Jakich współczesnych wykonawców najczęściej słuchacie i lubicie? Z nowych zespołów metalowych, które lubimy, mogę wymienić Lamb of God, Trivium, Killswitch Engage i Parkway Drive, ale jest ich dużo więcej. Czy wasze inspiracje zmieniły się od kiedy założyliście zespół w porównaniu do teraz? Różnią się w zależności od tego, który członek zespołu byłby o nie zapytany? Zaczęliśmy jako hard rockowa grupa, grająca bardziej tradycyjny metal, a największy wpływ miały na nas Iron Maiden, Judas Priest i Metallica. Nadal czerpiemy z nich inspirację, ale teraz zwracamy się bardziej w stronę nowoczesnego brzmienia, jak Killswitch Engage i Trivium.

Foto: Katana Cartel

nieustannie staje się większa i lepsza. Wystarczy wspomnieć Demonhead, Triple Kill, Desecrator, Evenomed, Orpheus Omega, a wypadałoby o wiele więcej. Bardzo polecam zrobić research i odkryć mnóstwo świetnych kapel.

grać więcej w Australii, ale mamy nadzieję, że pewnego dnia wyjedziemy też do Europy, Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych. Naszym największym marzeniem jest zagrać na Wacken, a pewnego dnia zagrać może nawet z Metalliką czy kimś równie wielkim.

Opowiedz nam o waszym pierwszym koncercie. To były urodziny naszego pierwszego gitarzysty prowadzącego i graliśmy w jego ogródku (śmiech). Przyszło około pięćdziesięciu osób, wszyscy byli przyjaciółmi i rodziną. W tamtym okresie graliśmy bardziej hard rock niż metal. To była świetna zabawa, ale o wiele inne czasy.

Zaczęliście już pisać nowy materiał? Jeśli tak, jakie macie cele, pomysły na motywy w tekstach, aranżacje? A może póki co chcecie się skupić na promocji tego albumu? W czasie lockdownu Dylzy i ja napisaliśmy około dwudziestu nowych kawałków. Nie mamy jeszcze do nich tekstów ani nawet motywów, to cały czas dość surowe wersje. Chłopaki z zespołu pracują nad nimi w swoim własnym tempie (również z powodu lockdownu). Mamy zamiar niedługo wybrać pięć z nich na nową EPkę, to wszystko, co mogę na razie powiedzieć (śmiech). Chcielibyśmy też oczywiście zagrać więcej koncertów, żeby promować "The Sacred Oath".

Wasze kawałki wydają się być stworzone do głośnego śpiewania na koncertach. "Bang your Head" jest tego najlepszym przykładem. Jakie są wasze plany koncertowe, wymarzone miejsca, w których chcielibyście zagrać i zespoły, z którymi chcielibyście wystąpić? Tak, chcieliśmy napisać numery, które angażowałyby publiczność, to pomaga dotrzeć do indywidualnego słuchacza czy całego tłumu. Chcielibyśmy pojechać w większą trasę i

Iga Gromska

Produkcja "The Sacred Oath" jest w punkt. Opowiesz więcej o procesie nagrywania i pracy w studio? Kto jest najbardziej odpowiedzialny za efekt końcowy tej płyty? Album powstał dzięki naszemu drogiemu przyjacielowi dr Mike'owi Trubetskovi z EOL Studios. Znaliśmy Mike'a z lokalnej sceny, zawsze przychodził na nasze koncerty i dawał nam informacje zwrotne, a także rady. Gdy byliśmy gotowi, by nagrywać, wiedzieliś-my, że to właśnie Mike będzie odpowiedzialnym za to człowiekiem. Zdecydowanie wydobył z nas to, co najlepsze i idealnie uchwycił to, o co nam chodziło na tej płycie. Rozmawiałam już wcześniej z zespołami z Australii i ich zdaniem nie ma tam zbyt wiele zespołów heavy metalowych, ale zaczynam mieć inne odczucie. Jak jest waszym zdaniem? Co myślicie o dzisiejszej scenie? W Australii jest naprawdę sporo zespołów metalowych. Istnieje scena w każdym stanie i

KATANA CARTEL

133


Pełen rozpęd z łańcuchami pozostawionymi za nami Tu naprawdę o nic innego nie chodzi, jak tylko o radość czerpana ze świetnej, heavy metalowej muzyki. Muzycy Brainstorm są entuzjastyczni jak nastolatkowie, a przy tym doświadczeni jak najlepsze metalowe ikony, co słychać na ich najnowszym LP "Wall Of Skulls". Na pytania odpowiada gitarzysta Torsten Ihlenfeld, grający u nich nieprzerwanie od samego początku. HMP: W jaki sposób utrzymujecie metalowy sztorm pomimo przeszkód i wyzwań współczesnego świata? Torsten Ihlenfeld: Działamy z powodzeniem, ponieważ kochamy to, czym się zajmujemy - uwielbiamy tworzyć muzykę. Spotkania zespołu należą do udanych i owocnych tym bardziej, że jesteśmy przyjaciółmi, a nie tylko muzykami z tej samej formacji. Współpraca układa się coraz lepiej wraz z upływem czasu. Jesienna trasa Brainstorm musiała zo-stać przełożona, ale cały czas czekamy z niecierpliwością na koncerty, gdziekolwiek i kiedykolwiek będziemy mogli je grać. Intensywnie pracujemy też nad nowymi możliwościami występów. Dopóki do nich dojdzie, będziemy ćwiczyć najnowsze utwory, pisać kolejne i

bione kawałki, a fani też mają swoje ulubione, które z pewnością chcieliby usłyszeć na żywo. Mamy 13 albumów studyjnych i zazwyczaj niewiele więcej niż 90 minut na scenie, więc potrzebujemy dokonywać wyboru. Często wyruszając w tournee układamy ze 3-4 różne setlisty, które możemy stosować na zmianę, także fani przychodzący na więcej niż jedno show czują, że za każdym razem doświadczają czegoś świeżego i wartego zobaczenia. Oczywiście, gdy nowy album jest udany, możemy zaprezentować nawet 5 lub 6 nowych kawałków, w związku z czym setlista kompletnie zmienia się w porównaniu do poprzednich tras. Nie zapominamy oczywiście o naszych klasycznych kompozycjach, które koniecznie muszą znaleźć się na naszych koncertach, a

Foto: Alex Kuehr

snuć plany na 2022 rok. Wszyscy cieszymy się premierą "Wall Of Skulls". Na Waszej koncertowej rozpisce widniało/ widnieje miasto Kraków. Czy macie jakieś szczególne wspomnienia związane z tym miastem? Mamy same najlepsze wspomnienia ze wszystkich naszych koncertów w Polsce. Za każdym razem byliśmy witani bardzo entuzjastycznie. Od początku czuliśmy, że Polska jest "nowym domem" dla Brainstorm. Wielkie dzięki za to dla naszych polskich fanów. Mam nadzieję, że wkrótce do Was powrócimy. Jaką setlistę szykujecie? Czy setlista to coś, nad czym często wykonujecie burzę mózgów? Oczywiście, potrzebujemy regularnie dyskutować setlistę. Każdy w zespole ma swoje ulu-

134

BRAINSTORM

także o 4 bądź 5 innych klasykach, które gramy na zmianę. Z drugiej strony, nie uwzględniamy każdego longplay'a w każdej setliście, to byłoby niemożliwe. Przynajmniej staramy się zaprezentować coś z wszystkich okresów historii Brainstorm. Wydaje mi się, że poprzez intro "Chamber Thirteen" niemal prosicie urzędników win nych wprowadzaniu restrykcji, aby zeszli z drogi kreatywnej energii zawartej na "Wall Of Skulls". Czy ten album nie ukazałby się, gdybyście wiedzieli, że nie będziecie mogli wykonywać nowych utworów na żywo? Kreatywna energia nigdy nie powinna być zakuta w kajdanki. Kreatywność i kultura muzyczna, kultura w ogóle, to coś, co łączy ludzi i ułatwia im wzajemne interakcje, w konsekwencji czego na całym świecie rodzą się globalne przyjaźnie. To bardzo ważne. Muzyka to

język rozumiany w każdym zakątku globu, a zwłaszcza metal nie myśli w kategorii granic. Muzyka metalowa jest dla wszystkich metalowców na całym świecie. W tej chwili nie możemy koncertować tak jak dawniej, ale nie chcemy ukrywać nowej muzyki przed naszymi fanami. Chcemy dać fanom nową muzykę i widzieć, że mają z nią dobry czas i cieszą się nią. Zupełnie tak samo, jak robi wielu innych wspaniałych artystów. Nie możesz po prostu usiąść, czekać i nic nie robić. Pewnego dnia, trasy i festiwale powrócą a restrykcje pozostaną w sferze złych mar. Mam nadzieję, że wyciągnięmy stąd wniosek, iż nie należy niczego przyjmować za pewne, dlatego warto korzystać z tego, co mamy, na maksa, m.in.: wolność, zdrowie, spotykanie przyjaciół, chodzenie na koncerty, ciekawe rozmowy, zabawa, fajnie spędzany wspólnie czas. Czy zgodziłbyś się, że "Wall Of Skulls" to coś więcej niż "Brainstorm 13.0" i nawet nie "Midnight Ghost 2.0"? Czy to tak samo nowy rozdział, jak ostatnio Helloween otworzyło za sprawą swojego ostatniego LP? Nowy Helloween to wspaniały i wyjątkowy album, jednoczący wielu członków zespołu na nowo. To dla nich kompletnie nowa sprawa. Kocham ich nowe LP. Słysząc różnych wokalistów oraz urozmaicone kompozycje nawiązujące do odmiennych okresów ich twórczości, nieuchronnie przypominam sobie o wielu fajnych chwilach spędzonych z ich muzyką w przeszłości. "Wall Of Skulls" też jest dla nas specjalne. To nie tylko album numer 13, na pewno nie "Midnight Ghost 2.0". To, że nagraliśmy dotychczas aż 13 LPs studyjnych świadczy, że robimy coś dobrze. Jesteśmy dumni z oddanych fanów, silnej bazy słuchaczy, gdziekolwiek się pojawiamy. Jak już powiedziałem, uwielbiam tworzyć muzykę, być na scenie i nawiązywać kontakt z fanami. Jesteśmy im wdzięczni za tą możliwość. Odnośnie utworów, myślę, że wraz z "Wall Of Skulls" pozostawiliśmy wszelkie łańcuchy za sobą i doprowadziliśmy do nowej ery dla Brainstorm, którą zapoczątkowaliśmy na "Midnight Ghost", i która nabiera pełnego rozpędu na "Wall Of Skulls". Brainstorm stało się młodociane ("teenagers"), jeśli spojrzymy na liczbę LP. Oto, jak to postrzegamy. Na pewno nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. Droga jest przed nami szeroko otwarta i na pewno będzie obfitować w nowe, niesamowite przeżycia, także będziemy mieć coraz więcej wspaniałych historii do opowiadania oraz nowych albumów do napisania. Czujemy się podekscytowani jak nastolatkowie, ale mając doświadczenie dojrzałych ludzi. To cudowne. Nie możemy się doczekać kontynuacji, którą chcemy tworzyć wraz z fanami. Aczkolwiek Wasz wokalista Andy B. Franck powiedział: "W maju 2020 czułem się, jakbym kręcił się artystycznie w kółko, dlat ego wykasowałem wiele swoich partii a 6 tygodni później rozpocząłem wszystko od nowa". Jak w ogóle wygląda Wasz proces komponowania? Tworzymy razem muzykę już tak długo, że naturalnie powtarzamy etapy komponowania, które się sprawdzają, dając przy tym nieco przestrzeni niespodziewanym wycieczkom poza te struktury. Cały proces jest dla nas zawsze komfortowy. Głównymi kompozytorami są: Andy, Milan (gitarzysta Milan Loncaric, przyp.red.) i ja. Wszyscy biorą udział w


tworzeniu ostatecznych aranżacji. Zazwyczaj Milan i ja piszemy i pracujemy nad piosenkami, riffami, podstawowymi pomysłami na piosenki, które następnie ćwiczymy i do których jamujemy, a później aranżujemy i nagrywamy je instrumentalnie w sali prób. Następnie przekazuję to Andy'emu, który pracuje nad liniami wokalnymi, pomysłami na chórki, teksty itd. Gdy jest gotowy, spotykam się z nim, aby omówić szczegóły, dopracować piosenki, dyskutować nad każdym kawałkiem oraz zagłębiać się w ich aranżacje, progresje akordów, różne partie, wersje alternatywne itd. Następnie wracam do sali prób i dostrajam wszystko, implementuję uzgodnione zmiany, nagrywam kawałki w kilku różnych tempach, aż powstają pierwsze kompletne utwory. W tym momencie rozpoczyna się prawdziwy proces wstępnego nagrywania i produkcji, zanim zabierzemy te wersje utworów do studia. W studio pracujemy zaś nad ostatecznymi zmianami, dodatkowymi elementami aranżacji, alternatywnym tempem i (nawet) strojeniem. Tak powstają nasze numery. Oświadczyliście ostatnio, że "Glory Disappears" jest jednocześnie inne od pozostałych nowych utworów, a przy tym bardzo reprezentatywne dla Brainstorm. Czyż to nie sprzeczność? Bardzo podoba mi się w Brainstorm to, że potrafimy zaskakiwać fanów bez odchodzenia od naszych muzycznych korzeni. Możemy pisać w naprawdę szerokim spektrum stylistycznym, od tradycyjnego heavy metalu po heavy rock, power metal, nawet hard rock, czy z drugiej strony - speed/thrash metalowe petardy. A i tak to wszystko brzmi jak Brainstorm. "Glory Disappears" wyróżnia się, wszyscy to kochamy. Jest bardzo chwytliwe, ale nie tandetne, posiada wspaniałą atmosferę oraz dynamikę. Rozpoczyna się od czystej gitary i głębokiego wokalu, a kończy z naprawdę ciężką sekcją gitarową oraz niesamowicie potężnym refrenem. Czego więcej byś chciał od utworu? Czasami pewne rzeczy trudniej jest dostrzec, niż w przypadku "Glory Disappears". Weźmy takie "My Dystopia", które jest energiczne, ale zachodzi ryzyko, że ktoś nie doceni tego utworu od pierwszego wysłuchania. Nie wiem, czy podzielasz tą opinię, ale wydaje mi się, że "My Dystopia" wymaga większego skupienia, aby je polubić. Chciałem wobec tego zapytać, czy celowo wzboga cacie albumy dodatkowymi momentami do odkrywania dopiero po czasie? Cóż, następna zaleta wynikająca z różnorodności stylistycznej Brainstorm polega na tym, że niektóre nasze utwory faktycznie mają więcej do zaoferowania, niż w nich odkrywasz za pierwszym podejściem. "My Dystopia" to jeden z moich ulubionych numerów, bo zawiera bogactwo detali - świetna otwierająca gitara, (nazwijmy to) progresywna perkusja, charakterystyczny rytm riffu i zwrotki (który nie dominuje na pierwszym planie), fajne wokale zgrabnie przechodzące ze zwrotku ku refrenowi, a także progresja akordów ze świetną harmonią w części solowej. Całość kończy się zaś żywym zaśpiewem grupowym oraz fantastyczną zwrotką. Wszystkie nasze albumy mają takie kawałki, ale to nie jest coś, co się plauje, tylko naturalna strona oblicza Brainstorm, która nas jara.

Foto: Alex Kuehr

Innym zajebistym detalem jest wysoki krzyk na samym początku "Where Ravens Fly". Zauważamy go bez trudu, ponieważ umieś ciliście go zaraz na otwarciu, ale gdyby zami ast tego pojawił się gdzieś pośrodku trwania płyty, mógłby posłużyć za skuteczny test na koncentrację słuchaczy - czy nie umknął im on? Za którym razem go wyłapali? Czy zatem fani są skoncentrowani wystarczająco mocno? Ale jeśli tak, to czy przypadkiem komuś nie przyjdzie do głowy doszukiwać się głęboko ukrytych znaczeń, których być może wcale tam nie ma? Takich detali można znaleźć u nas całkiem sporo. Krzyk, zwłaszcza utrzymany w wysokich rejestrach, świetnie sprawdza się na wielu metalowych produkcjach. Andy potrafi tak wrzasnąć, więc czemu mielibyśmy tego nie wykorzystać? Zwłaszcza, że on tak wcale często nie śpiewa. A tutaj, wrzask znalazł się w absolutnie perfekcyjnym miejscu. Dzięki temu cały album super się zaczyna: "oto jesteśmy, to nasz metalowy album". Zapewniam Ciebie jednak, że nasza muzyka nie zawiera ukrytych znaczeń. Zależy nam tylko na tym, żeby fajnie nas się słuchało i aby fajnie spędzało się czas przy naszej muzyce. Peavy, szef Rage, jest specjalnym gościem w numerze "Escape The Silence". Jaka jest dokładnie jego rola w "Escape The Silence"? Brainstorm i Rage to dwa wspaniałe, niemieckie zespoły metalowe a Peavy to absolutna ikona metalu z niesamowitym i charakterystycznym głosem. Jego głos na naszym nagraniu to dla nas honor. Należy do niego środkowa partia wokalna, którą doskonale wpasował w utwór. To jeden z najmocniejszych naszych momentów na "Wall Of Skulls".

Seeb to nasz bliski i zaufany przyjaciel od lat. Jest wspaniałym artystą, profesjonalnym kompozytorem i producentem. Jego unikalny głos odpowiada dokładnie temu, co chcieliśmy osiągnąć w "Turn Off The Light". Kolejny mocny fragment "Wall Of Skulls". Skąd wzięła się Wasza tradycja nazywania fanów Brainstorm - "Brainiacs"? Wszyscy nasi "Brainiacs" są pozytywnymi maniakami muzyki. Bardzo ich kochamy. Bez fanów każdy zespół byłby niczym. Podoba mi się, jak wygląda komunikacja pomiędzy nami a fanami, wiesz, wzajemna wymiana wiadomości w mediach społecznościowych, spotkania przy okazji występów... Więc nagle słowo "Brainiacs" samo się ułożyło wiele lat temu i pozostało w użyciu do dziś. Twoja opinia o intelektualnym podejściu do heavy metalu ("brain" po polsku oznacza "mózg" lub "umysł", przyp.red.)? Fani metalu to najlepsi fani na świecie. Dla wielu z nich metal oznacza znacznie więcej niż fajną muzykę, bo podejście do całego życia. Fani metalu są świetnie poinformowani i stanowią znaczącą część sceny, natomiast zespoły są pełne utalentowanych muzyków i znakomitych kompozytorów. Nic nie jest sztucznie skonstruowane, wszystko rozwinęło się naturalnie, dlatego też wyróżnia się. Jesteśmy dumni z bycia metalowcami. Dziękuję za rozmowę. Dzięki. Nie możemy doczekać się, kiedy zagramy ponownie dla was! Póki co, cieszcie się "Wall Of Skulls" a jak już zagramy, to przychodźcie posłuchać, pogadać i celebrować wspólnie wielką metalową imprezę. Sam O'Black

Drugim gościem jest zaś Seeb Levermann (w "Turn Off The Light").

BRAINSTORM

135


Możesz zdradzić, skąd u Ciebie ten kierunek? Chodziło o to, że nigdy nie byłem zadowolony z produkcji, aż do "Rising Symphony", która bardzo dobrze sprzedawała się tutaj w Europie.

Podtrzymać burzę Czasem jest tak, że muzyk nie musi być dobrym rozmówcą. Wszakże wyraża on siebie poprzez instrument, na którym gra czy przez swój głos, interpretując teksty. Thomas Wolf, przez lata filar i mózg szwedzkiego Stormwind, jest tego dobrym przykładem. Na moje pytania odpowiedział zdawkowo, jak w szkole przed tablicą. Dobrze, że na albumach zostawił wiele świetnych utworów, zwłaszcza dla fanów melodyjnego power metalu. Mam nadzieję, że pewne kwestie okażą się ciekawe, mimo dość wycofanej taktyki gitarzysty. Czy coś udało się z niego wyciągnąć? Sprawdźcie poniżej! HMP: Cześć! Dzięki za możliwość zadania paru pytań. Jak zdrowie Thomas? Thomas Wolf: Cześć. Czuję się fantastycznie, właśnie wróciłem z żeglugi dookoła Ibizy. Tak na początek bezpośrednio zapytam, bo też czasy są dość wariackie… Jak znosisz okres pandemii? Akceptacja to słowo-klucz. Ale dobrze jest znów podróżować. Zresztą, mieszkam we Włoszech.

pominąć debiutanckiego albumu "Straight From Your Heart" z waszą wersją przeboju ABBY "Gimme, Gimme, Gimme". Pamiętasz skąd ten pomysł żeby akurat zrobić ten kawałek? Cóż, to był projekt z 1996 roku, z kobiecym głosem i płytą AOR, który mocno potrzebował znanego przeboju i pomyślałem, o piosence ABBY "Gimme, Gimme, Gimme". Sądziłem, że dobrze by się sprawdziła jako hardrockowy kawałek.

Zespół Stormwind od parunastu lat jest w stanie zawieszenia, jednak przypomina się

Skoro jesteśmy przy tych wczesnych dokona niach - jak z perspektywy czasu oceniasz deFoto: Stormwind

Chciałbym zapytać o Twoje początki jako instrumentalisty. Czy pamiętasz, choć pewnie, bo tego się nie zapomina, pierwszych idoli czy nauczycieli gry na gitarze? Moją inspiracją od samego początku, od wczesnych lat, byli Ritchie Blackmore i Brian May. Oni są legendami, a także niesamowicie dobrymi kompozytorami, czego nie można dziś powiedzieć o wielu gitarzystach. Po wydaniu pierwszej płyty zaczął się dobry czas dla Stormwind. Nagrywaliście dość regularnie. Choć, mam wrażenie, szukałeś optymalnego składu, by osiągnąć zamierzony cel. Z kim pracowało Ci się najlepiej? Ja i Thomas Vikström mieliśmy zawsze świetną energię i szacunek dla siebie. Mamy nawet na koncie performance z kompozycjami Bacha, utworami z musicalu "Szachy" i z repertuaru Stormwind. Na początku śpiewały kobiety - najpierw Tina Leijonberg, potem Angelica Haggstrom, ale na trzecim albumie zatrudniłeś Thomasa Vikstroma, który mikrofonu już nie oddał. Co według Ciebie miał Thomas, że powiedziałeś sobie, że etat wokalisty jest już bez pieczny? Nigdy nie udało mi się osiągnąć sukcesu grając AOR z wokalistkami. Większą popularność zdobył on trochę później w latach 2000-2010. Dlatego dla Stormwind chciałem najlepszego wokalistę, jakiego mogłem dostać. Jak widać to wyszło z Thomasem Vikströmem. Po wydaniu "Rising Symphony" w 2003 roku, fanom grupy pozostaje uzbroić się w cierpli wość. Na razie cisza. Co spowodowało, że Stormwind wszedł w stan zawieszenia i utrzymuje się on już ponad piętnaście lat? Miałem już tak dość tego wszystkiego. Po występie na Sweden Rock Festival stwierdziłem, że już czas zrobić sobie przerwę, nawet jeśli to był najlepszy okres zespołu. Zajmujesz się graniem poza formacją? Głównie gram na gitarze akustycznej.

fanom nowymi reedycjami. Na razie to dwie ostatnie płyty plus koncert. Od kogo wyszła inicjatywa? Na ten pomysł wpadła Black Lodge Records. Czym Black Lodge Records przekonało Ciebie do powierzenia im tej pracy? Cóż, już z nimi współpracowałem podczas minionych nerwowych lat, więc znam ich dość dobrze. Jako, można powiedzieć, mózg zespołu, jesteś zadowolony z przebiegu całej pracy wytwórni? Wierzę, że są profesjonalni w swojej pracy, jednak wolę wszystko sprawdzić i zatwierdzić przed wypuszczeniem. Mówiąc o dyskografii Stormwind nie można

136

STORMWIND

biut swojego zespołu? To był po prostu solowy projekt. Następny album, "Stargate", powstał już zaproszonymi muzykami. Prawdziwa grupa Stormwind powstała w 1999 roku po sześciu miesiącach przesłuchań. Nadal cieszę się, że znalazłem tak genialnych muzyków. A sięgając jeszcze głębiej to pewnie pamię tasz, jak to się wszystko zaczęło… Kto do kogo przyszedł, rozmawiał o początkach zespołu…? Oczywiście ode mnie jako lidera orkiestry. (śmiech) Thomas, jesteś głównie gitarzystą i kom pozytorem, ale zdarza Ci się też wziąć odpowiedzialność za liderowanie orkiestrą, tak jak to było na albumie "Rising Symphony".

Jak doszło do współpracy z klawiszowcem Sabaton, Joakimem Brodenem, który gościnnie zagrał na płycie live "Legacy"? On spadł nam z nieba! W ostatniej chwili wskoczył na tę trasę, ponieważ Kaspar zrezygnował z niej tuż przed jej rozpoczęciem. Wykonał świetną robotę. Czy w związku z sytuacją grupy można traktować ten podwójny koncert jako swoiste definitywne pożegnanie ze sceną? Prawdopodobnie... ale nigdy nie mów nigdy! Jeszcze jedno pytanie odnoszące się do tego wydawnictwa. Oryginalnie wydano to w formie dwóch kompaktów, natomiast Black Lodge Records teraz wypuścili tylko jeden krążek. Skąd taki zabieg, jeśli się orientuję, to ucięto sporo starych kawałków, które wykonywaliście? Niektóre z tych kawałków znalazły się na


Grafika jest nieodłączną częścią heavy metalu Porozmawialiśmy z wokalistką nowojorskiego Shadowland nie tylko o samej muzyce, ale też o graficznej stronie zespołu. Tanya nie tylko śpiewa jak rasowa rockowa wokalistka lat 80., ale i tworzy wypracowany oldschoolowy wizerunek - od siebie samej, po grafiki na okładkach wydawnictw. Co było jej inspiracją i, jak wpłynęło na image i brzmienie kapeli, przeczytacie poniżej.

Foto: Stormwind

naszych innych albumach. Thomas, jak zachęciłbyś do poznania muzyki grupy Stormwind? Jeśli interesuje cię melodyjny hard rock pokroju Rainbow, Hammerfall, Yngwie Malmsteen, i temu podobne, to powinieneś zajrzeć do katalogu Stormwind. Na "Rising Symphony" znalazł się cover Queen "White Man". Rozumiem, że byliście wielkimi fanami Queen, ale i pewni swoich umiejętności skoro postanowiliście zmierzyć się z potęgą. Jak wspominasz pracę nad tym utworem, było ciężko? Tak, to brazylijski fanklub zasugerował, że powinniśmy zrobić cover Queen. Ten zespół był jednym z naszych ulubionych, gdy byliśmy dzieciakami. Widziałem ich na żywo w latach 1976, 1977, 1982, 1985 w Sztokholmie i przypomniałem sobie mój ulubiony utwór "White Man" napisany przez Briana Maya. Potraktowałem zrobienie tego bardzo poważnie. To było wyzwanie. Potem wysłałem kopię do Briana Maya.

HMP: "The Necromancers Castle" brzmi jak jakaś odkryta na nowo płyta z początku lat 80. Jak udało Wam się utrzymać tak spójny styl na całej płycie? Napisała ją jedna osoba, czy mieliście tak zgodną wizję? Tanya Finder: Właściwie czuję, że każdy utwór ma swoje własne brzmienie, więc cieszę się, że jako całość kawałki całkiem nieźle płyną. Wizja zespołu stale się rozwija, a my jesteśmy bliskimi współpracownikami. Jeff jest potęgą w pisaniu muzyki, wszystko zaczyna się od niego. Czasami wysyłam mu kilka kawałków, które mi się podobają i mówię "napisz coś w tym stylu" i ku mojemu zdumieniu robi to. Następnie wspólnie edytujemy i eksperymentujemy, często przearanżowujemy i dodajemy różne elementy. Przygotowuję linie wokalne i teksty, a potem jako grupa zajmujemy się wszystkimi kompozycjami. Spędzamy dużo czasu na ulepszaniu i eksperymentowaniu, to samo dotyczy czasu nagrywania. Poza kompozycjami, początek lat 80. przypomina też brzmienie. Jest surowe, naturalne i ma głębię. W jaki sposób udało się je osiągnąć? Choć brzmi analogowo, podejrzewam, że efekt osiągnęliście cyfrowymi metodami?

Mamy świetnego artystę realizatora, Sashę Strouda, który prowadzi Artifact Audio. Jest świetnym inżynierem i producentem. Proces nagrywania jest w rzeczywistości mocno analogowy, a wszystko, co słyszysz, przechodzi przez prawdziwe wzmacniacze i efekty. Wszystkie syntezatory są w stylu vintage, a wiele efektów również jest analogowych. Ograniczamy efekty cyfrowe do minimum, więc produkt końcowy jest mieszanką zarówno analogowych, jak i cyfrowych technik nagrywania. Chcieliśmy utrwalić brzmienie, więc poświęciliśmy czas i pieniądze na nagranie najpierw dema, a na właściwe nagranie i zmiksowanie dodaliśmy kolejne 10 dni studyjnych. Większy budżet bardziej by nas zadowolił, ale i to, co mieliśmy, pozwoliło nam wykorzystać sporo procesów analogowych. Było to warte inwestycji. Muzycznie Shadowland to 100% heavy metal. Zaskakują mnie jednak wokale. Brzmisz, jakby Twoją inspiracją obok heavy metalu był też rock lat 70. czy punk rock. Te gatunki rzeczywiście inspirowały Cię przy komponowaniu linii wokalnych? Inspiruje mnie mieszanka różnych rzeczy. Po-

Foto: Shadowland

Myślę, że co nie co tematów zostało wyjaśnionych, a twoje słowa pozwolą zbliżyć się do muzyki Stormwind nowym fanom. Na koniec proszę jeszcze o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages… Podtrzymujcie tę burzę! Prawdziwy melodyjny metal nigdy nie umrze! Dziękuję i życzę wszystkiego dobrego! Adam Widełka & Szymon Paczkowski

SHADOWLAND

137


wiedziałabym, że przede wszystkim teksty są inspirowane przez całe życie czytania opowiadań science-fiction, dziwnych, opowieści, fantasy, horrorów, podziemnych komiksów i filmów. Uwielbiam opowiadać historie, a niektóre utwory są oparte bezpośrednio na pracach autorów takich jak Ambrose Bierce, William Hope Hodgeson i Michael Moorcock. Niektóre z nich to mój wynalazek. Stylistycznie dorastałam na scenie punkowej, słuchając równocześnie mieszanki klasycznego heavy metalu, punka i gotyku. Moim pierwszym zespołem była formacja anarcho-gotycka i myślę, że to słychać. Ale tak naprawdę słucham wielu różnych gatunków muzycznych i mam szeroki wachlarz inspiracji. Często nawet dorzucę jeden tekst lub słowo w hołdzie artyście, którego lubię. Uwielbiam narrację Phila Lynotta, moc Janis Joplin, wampirze nucenie Eldritcha i oczywiście legendy takie jak Halford i Dio. Trudno wskazać jedną rzecz, mój mózg to chaotyczne miejsce, pochłaniam mnóstwo mediów. Czytałam, że jesteś też autorką okładki. Okładka płyty wygląda jak ilustracja z oldschoolowego magazynu fantasy. Domyślam się, że to była właśnie inspiracja, a rysunek okładki powstał ręcznie? Tak, to obraz olejny 27"x 27". Powstał w ciągu dwóch miesięcy i spędziłam przy nim wiele godzin. Jestem ilustratorką. Tworzę pod silnym wpływem undergroundowego horroru i komiksów fantasy, okładek albumów oraz okładek książek. Jestem wielką fanką ilustracji i na pewno pod dużym wpływem artystów Heavy Metal Magazine z lat 80., a także Metal Hurlant i Games Workshop. Czytałam, że jesteś też artystką-tatuatorką. Twój talent graficzny wpłynął w jakiś sposób na wizerunek zespołu? Zespół daje mi dość dużo swobodny przy kreowaniu okładki, większości projektu graficznego, tekstów, a także teledysków oraz koncepcją sesji zdjęciowych, więc można śmiało powiedzieć, że mam na to duży wpływ. Być może jest to taka miękka dyktatura. Chociaż tatuażem interesowałam się od najmłodszych lat to, moją pierwszą miłością były tak naprawdę okładki książek i ilustracje. Wybór pierwszego albumu, jaki kupiłam, opierał się wyłącznie na okładce (konkretnie był to Grim Reaper, co okazało się to dobrym wyborem). Uwielbiam tatuować, ale chciałabym móc poświęcić więcej czasu na ilustrację, niestety często nie ma dużych budżetów przeznaczonych na okładki książek lub albumów, więc moja praca ilustratorki jest drugorzędna w stosunku do moich tatuaży. Na marginesie, chciałabym zachęcić wytwórnie i zespoły do odłożenia realistycznych budżetów na okładki albumów.

Muzykę można łatwo przesyłać strumieniowo, więc jeśli zamierzasz wydać na nagrywanie i tłoczenie płyt, warto zainwestować w dobrą grafikę, aby sprzedać swoją muzykę i dać fanom artefakt, który mogą cenić! Grafika jest nieodłączną częścią muzyki heavy metalowej. Jest wielu wspaniałych artystów, ale osiągnięcie takiego poziomu umiejętności zajmuje dużo czasu i jeśli ich nie wspieramy, artyści nie rozwijają swojego talentu. Na zdjęciu, które znalazłam na metal-archives masz na sobie kostium i kolczyki, które luźno kojarzą mi się ze strojem Tiny Turner w "Mad Maxie". To dobre skojarzenie czy czysty przypadek? W ten sposób kojarzą mnie od lat i chociaż nie jest to celowe, zdecydowanie mi pochlebia. Moja garderoba sceniczna to przesadzona wersja tego, jak zwykle wyglądam, ale potrafię korzystać ze wskazówek. Uwielbiam niektóre kostiumy Seana Harrisa i oczywiście Doro. Ogólnie sztukę fantasy, z odrobiną splendoru Tiny Turner lub Cher. Jak zwykle, wszyscy kochamy heavy metalowy szyk i kostiumy. Wyglądanie cool jest fajne. No Remorse Records opiekuje się głównie klasycznie heavymetalowymi zespołami. Pasujecie do nich idealnie. To oni Was "wyhaczyli", czy musieliście starać się o współpracę z No Remorse? Dotarli do nas i z radością ich przyjęliśmy! Istnieje kilka zespołów o nazwie Shadowland. Znam przypadki, gdy zespół musiał zmieniać nazwę, bo ktoś już tak samo się nazywał. Ostatnio widzę, że zespoły przes tają się czymś takim przejmować. Zmieniała się mentalność czy prawo? Trudno byłoby znaleźć nazwę, która nie byłaby wcześniej używana. Nasza pierwsza nazwa brzmiała Beldam i cieszę się, że się nie utrzymała. Był inny zespół z Seattle o tej nazwie, który bardzo się zdenerwował, więc ją zmieniliśmy. Przygotowałam listę może stu nazw i wybraliśmy Shadowland. Istnieje kilka aktywnych Shadowlandów, ale żaden nie jest podobny do nas. Istniejecie zaledwie 3 lata, z czego na dwa z nich przypadły czasy pandemii. Jak udało Wam się przetrwać? Nie mieliście kryzysu? Wydaje mi się, że łatwo o taki na początku kariery, gdy nie było możliwości grania kon certów. O tak, dotknęło nas kilka zewnętrznych kryzysów, ale wzajemne relacje bardzo nam pomogły. Myślę, że zespół był czymś, co pomogło nam wszystkim przez to przejść i ogólnie żywimy do siebie dużo miłości. Większość z nas była przez długi czas bez pracy, a przeżycie globalnej pandemii i niepokojów społecznych nie było ani relaksujące, ani nie sprzyjało kreatywności. Nie chcieliśmy nikomu zagrażać ani podtrzymywać pandemii, więc nie ćwiczyliśmy przez bardzo długi czas. Jako antyrasiści czuliśmy też potrzebę zrobienia przerwy na czas protestów również tutaj w Nowym Jorku. Wypuszczenie po tym wszystkim płyty nie było łatwe ani finansowo, ani psychicznie, ale pomogły nam wspólne rozmowy i picie piwa na zoomie. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Kacper Hawryluk & Joanna Pietrzak

138

SHADOWLAND

HMP: Witam. Jestem właśnie po kilkukrotnym przesłuchaniu Waszego najnowszego albumu zatytułowanego po prostu "4" i powiem szczerze, że bardzo zaskoczył mnie jego całokształt. Skąd pomysł na takie złagodzenie brzmienia? Jason M. Vanek: W tym miejscu należałoby zadać pytanie, czy kiedykolwiek byliśmy zespołem grającym ciężko… Cóż, myślę, że żadna z naszych poprzednich płyt nie była tak do końca "heavy". Uważam także, że przeciętny słuchacz Vandallus to nie jest osoba, która jest typowym zdeklarowanym zwolennikiem heavy metalu. Większość naszych fanów pokochała naszą muzykę głównie dzięki elementom klasycznego rocka, którymi jest ona przepełniona. Moim zdaniem Wasze poprzednie nagrania były zdecydowanie bardziej zadziorne. Nie boicie się, że część fanów, którzy bardziej polubili starsze wcielenie Vandallus, może się od Was odwrócić? Jeśli mam być szczery, to powiem Ci, że jeżeli ktoś boi się utraty słuchaczy, to nie powinien w ogóle brać się za tworzenie muzyki. Ktoś, kto ma zespół i boi się rozwijać nagrywając płytę nieco inną niż pozostałe tylko przez obawy, że komuś tam z dotychczasowych słuchaczy się ona nie spodoba, znaczy to tyle, że granie nie jest dla niego. Granie w kapeli to oczywiście dawanie radości innym, ale muzycy też powinni się przy tym dobrze bawić. Jak już wspomniałem, album nosi tytuł "4". Czy ten tytuł to efekt chwilowego braku kreatywności, czy też może kryje się za nim jakieś inne znaczenie? "4", gdyż to nasz czwarty album (śmiech). Członkowie Black Sabbath na pewno nie cierpieli na brak kreatywnośći, gdy nazwali swój album "Vol. 4". Podobnie Led Zeppelin, gdy nadawali tytuły swym pierwszym czterem albumom (śmiech). Ostatnio zaszły u Was pewne zmiany w składzie. Korzeń tego zespołu to ja, Crazy V i Jamie Walters. My odpowiadamy głównie za jego twórczą stronę. Na początku chcieliśmy nagrać album rockowy brzmiący bardzo klasycznie. Napisaliśmy wspólnie kilka numerów, które ostatecznie znalazły się na wydanej w roku 2016 płycie "On the High Side". Gitary oraz część partii bębnów nagrałem sam. Tim, który grał na wszystkich dotychczasowych albumach naszej kapeli, nagrał bas. Steve natomiast ogarnął resztę partii perkusji. Jason napisał wszystkie teksty i zajął się warstwą wokalną. Już we wczesnej fazie działalności próbowaliśmy eksperymentować z dwiema gitara-


Kosmetyczna zmiana Lata siedemdziesiąte to niewątpliwie jeden z najważniejszych okresów dla wszelakiej maści muzyki rockowej. Nieważne, czy mówimy to klimatach progresywnych, czy hard rocku, który pod koniec tej dekady zaczął ewoluować w heavy metal, czy zwyczajnym prostym (czasem nawet prostackim, choć nie zawsze) punk rocku. Nie dziwota za tem, że owa dekada inspiruje masę współczesnych kapel rockowych, by bezośrednio powracały do tamtych wzorców. Tyczy się to wielu kapel mainstreamowych z Gretą Van Fleet czy innym Airbourne na czele. Jednak zespołów czerpiących garściami z tego okresu znajdziemy również w rejonach sceny, które nie są znane przeciętnemu słuchaczowi rockowych radiostacji. Jednym z takich bandów są bohaterowie poniższego wywiadu, czyli amerykański Vandallus. mi podczas koncertów. Postanowiliśmy wykorzystać ten patent na albumie "Bad Disease", ale niestety naszym zdaniem pomysł ten nie wy-palił w takim stopniu, jak byśmy chcieli, więc na albumie "Outbreak" powróciliśmy do jednego wiosła. Płyta "4" została nagrana w takim samym składzie jak poprzedni krążek z Jesse'm na perkusji. Nasz dawny perkusista Steve gra razem ze mną w Midnight i Vanik. Chciał się bardziej skupić na tamtych formacjach. Mamy wokół siebie sporą grupę cenionych muzyków, którzy są jednocześnie naszymi kumplami, więc zawsze można skorzystać z ich pomocy, gdy tylko taka potrzeba zajdzie.

No właśnie! Mam wrażenie, że wspomniany "Parasite" to najostrzejszy i najbardziej przypominający stary Vandallus utwór na tym albumie. Czy powstał on wcześniej niż reszta materiału? Kawałek ten został napisany gdzieś w połowie całego procesu tworzenia materiału. Ciekawe. Ja nigdy nie postrzegałem tego w ten sposób. Przypuszczam, że trochę inaczej definiujesz "ostrą muzykę" niż ja. "Parasite" jest zdecydowanie bardziej optymistyczny niż pozostałe. Wrzuciliśmy go w środek listy utworów na albumie, by go nieco urozmaicić. To taki szczytowy moment na "4".

Zauważyłem również, że tym razem częściej sięgacie w swych utworach po klawisze. Cóż, każdy utwór sam definiuje, czego mu potrzeba. Myślę, że chodzi Ci o numer "Motor High City". Kawałek ten napisał Crazy V. Gdy go usłyszałem, zacząłem sobie wybrażać tą partię instrumentów klawiszowych, która ostatecznie trafiła do wersji finałowej. Ten kawałek od razu skojarzył mi się z twórczością Kansas. Nie jest to pierwszy raz, gdy używamy klawiszy. Na poprzednich albumach ich minimalna ilość również była obecna. Oczywiście tylko tam, gdzie one pasowały.

Czy w "Radio Love Train" słyszę wpływy twórczości Deep Purple, czy mam omamy słuchowe? Dobrze słyszysz! Dorastałem, słuchając ich

Moją uwagę przykuł utwór "Brainwashed". Kim są ci "brainwashed fools", o których śpiewasz? To ludzie, którzy nie potrafią myśleć samodzielnie. Nie jest to zjawisko nowe. W historii świata zawsze byli indywidualiści myślący samodzielnie oraz ludzie idący za tłumem. Ci, o których jest ten tekst to osoby spędzające całe dnie w social mediach i narzekające na politykę. Takie osoby żyją w ciągłym strachu, bo wierzą we wszystko, co zobaczą i usłyszą w telewizji. Tymczasem na każde wydarzenie na świecie można spojrzeć co najmniej z dwóch odmiennych perspektyw. Jeżeli nie jesteś w stanie zrozumieć innego punktu widzenia, swoją opinię możesz sobie zachować dla siebie. Ludzie za bardzo skupiają się na tej stronie, która jest dla nich wygodna. Jak zrodził się pomysł na to charakterystyczne intro do kawała "Parasite"? To kolejny numer napisany przez Crazy V. Faktycznie ten numer jest unikalny, jeśli porównać go do reszty naszej dyskografii. W pisaniu albumu chodzi o ogólną całość. Musisz mieć bardzo zróżnicowane kawałki. To jest taki numer, który trochę odstaje od reszty albumu, ale nie mogliśmy go pominąć.

Powiem Ci, że zainteresował mnie ten widok ze zdjęcia na okładce. Ten obrazek po prostu się Wam spodobał, czy ma on jakiś sens, który na pierwszy rzut oka jest niedostrzegalny. Skupiliśmy się na tym rozgałęzieniu. Drogi spotykają się pośrodku w miejscu, w którym zrobiono to zdjęcie. Gdyby tylko ludzie mogli łączyć się tak, jak robią to odnogi jezdni na tym zdjęciu, rozwiązałoby to wiele problemów i świat byłby piękniejszy. Zdjęcie to zrobił Crazy V podczas jednej ze swoich wypraw do Doliny Śmierci w Kalifornii. Jak wyobrażacie sobie obecnie koncert Vandallus? Wiem, że dla Ciebie nowy kierunek to tylko lekka kosmetyczna zmiana, jednak nowe utwory grane razem ze starymi mogą w słuchaczu wywołać pewne uczucie dysonansu. Wyobrażam sobie, że biorę najlepsze piosenki z naszego katalogu (stare i nowe) i wraz z chłopakami po prostu gram je głośno. Aby zagrać dobry koncert, musisz zainteresować uczestników każdym zwrotem akcji. Urozmaicenia dostarczają lepszych wrażeń. Myślę, że w przypadku tego typu muzyki wersja koncertowa danego utworu może znacznie wykraczać poza to, co słychać na płycie. W wielu przypadkach wykonania koncertowe są o niebo lepsze od swych studyjnych pierwowzorów. Doceniam zespoły, które są w stanie to osiągnąć. Skoro już padło pytanie o koncerty, to macie jakieś konkretne plany w tej materii? Z racji ograniczeń planujemy zagrać koncert w naszym studio. Zaprosimy wszystkich najwierniejszych fanów Vandallus na wielkie

Foto: Vandallus

twórczości. To jest era, do której pasujemy najbardziej, jeśli chodzi o naszą muzykę. W pewnym momencie chciałbym włączyć do naszej muzyki organy Hammonda, aby nadać jej klimat wczesnych lat siedemdziesiątych. Zawsze podoba mi się sposób, w jaki wówczas używano klawiszy. Oprócz Purpli kocham Van Halen, Kansas, Thin Lizzy i Rush. Te kapele już na zawsze pozostaną dla mnie ważne.

show. Za budynkiem, w którym mieści sę nasze studio mamy duży magazyn, do którego możemy przenieść mnóstwo sprzętu i ustawić scenę z prawdziwego zdarzenia. Mamy w zanadrzu kilka innych występów, a w związku z pandemią są to dość luźne plany. Bartek Kuczak

VANDALLUS

139


Heavymetalowcy mimo woli Fortress w założeniu miał grać nieco inną muzykę, niż możemy usłyszeć na ich debiucie "Don't Spare the Wicked". Jednak rzeczy nie zawsze się toczą tak, jak sobie to zakładamy. Co ciekawe czasem to wychodzi wszystkim na dobre. O szczegółach opowiedział nam gitarzysta Fortress Fili Bibiano. HMP: Witaj Fili. Fortress powstało po tym, jak opuściłeś swój stary zespół Auxilery. W jaki sposób Twoje doświadczenie zdobyte w starym bandzie pomogło ci w Fortress? Fili Bibiano: Zdecydowanie pomogło w tworzeniu i pokazało mi, jak być w zespole. Przede wszystkim jednak zdobyłem obycie ze sceną i pozbyłem się oporów w graniu przed tłumem. Kiedy założyłem Fortress, zacząłem poważniej podchodzić do tworzenia utworów i kariery muzycznej. Kiedy tworzyłeś Fortress, miałeś wizję swo-

Jestem tym bardzo podekscytowany. To świetne uczucie, kiedy wkładasz swoje serce w coś, a potem inni ludzie mogą tego doświadczyć. Jestem bardzo wdzięczny wszystkim naszym fanom za ich miłe słowa. W "Children of the Night" słychać też progresywne wpływy. Co było główną inspiracją dla tego utworu? Główną inspiracją dla tego kawałka były wszystkie utwory z lat osiemdziesiątych z rytmem idealnie pasującym do headbangingu. Chciałem stworzyć coś prostego i skuteczne-

Foto: Fortress

lat temu. Stwierdziłem jednak, że ten pomysł, musi być wysłuchany. Tytułowy utwór to naprawdę arcydzieło. To idealne podsumowanie, czym jest ten album. Tak, dlatego umieściliśmy go na końcu albumu. Długo dyskutowaliśmy o kolejności poszczególnych kawałków. Umieszczenie tytułowego jako finału albumu było moim zdaniem dobrym wyborem. Myślę, że jako lider odegrałeś główną rolę w procesie tworzenia. Wyglądało to tak. Napisałem muzykę i teksty i zrobiłem aranżacje dla każdego instrumentu. Następnie przedstawiłem każdy utwór Chrisowi. Kolejny krok polega na wprowadzeniu zmian we wszystkim, co uważamy za konieczne. Jeszcze raz analizujemy teksty i muzykę. Potem bierzemy się za nagrywanie Jak Wam tak dobrze idzie, to następny album pewnie już jest gotowy. Na tą chwilę mamy sporo materiału, nad którym pracujemy. Planujemy też tworzyć nowe numery. Grasz również w death metalowym zespole Necrotic Mess. Ten gatunek jest Ci równie bliski, jak hard rock i klasyczny heavy? Grałem w różnych zespołach. W tym przypadku zostałem wynajęty jako muzyk sesyjny. Nie jestem częścią tego zespołu, ale jego członkowie są moimi przyjaciółmi. Kocham całą muzykę i nie ograniczam się tylko do heavy metalu, zwykle gram w tylu projektach, w ilu tylko jestem w stanie (śmiech).

Foto: Fortress

jego stylu, czy zrodził się on już w trakcie działalności? Pierwotnie miałem wizję brzmienia wzorowanych na moich ulubionych klasycznych zespołach rockowych z lat siedemdziesiątych. Mam tu na myśli kapele takie jak Rainbow, Black Sabbath, Deep Purple, Uriah Heep, wczesny Judas Priest i Scorpions. Jednak gdy zaczęliśmy grać z zespołem, zaczęła nam wychodzić znacznie cięższa i szybsza muza (śmiech). Więc chcąc nie chcąc staliśmy się kapelą heavymetalową. W tym roku wyszedł Wasz pierwszy pełnometrażowy album zatytułowany "Don't Spare the Wicked". Osiągnęliście pierwszy istotny dla każdego zespołu. Co czujesz?

140

FORTRESS

go. Osobiście nie uważam tego za utwór progresywny. Choć może ten łamany riff faktycznie można tak nazwać… Co powiesz o "The Passage"? To coś zupełnie innego niż reszta tego albumu. Jak narodził się pomysł na ten instrumentalny utwór? Pomysł narodził się w mojej głowie, gdy miałem 15 lat. Uczyłem się wówczas nagrywania gitary na komputerze. Byłem w domu znajomych i korzystałem z ich komputera. Byłem tak podekscytowany, że nie spałem do późna, nagrywając różne pomysły. Wymyśliłem go bardzo późno w nocy i tkwił we mnie przez te wszystkie lata. Mam teraz 25 lat, czyli zdarzenia, które opisuje miały miejsce około 10

Bartek Kuczak


Naturalnie i energicznie Niemiecki Cherokee to kolejny ze sporej grupy młodych zespołów okołometalowych, które sięgają do korzeni gatunku. Niedawno grupa ta wydała debiutancki krążek zatytułowany "Blood and Gold". Sprawdźmy zatem, co członkowie grupy mają do powiedzenia na jego temat. Nasz dobry stary przyjaciel, który zmarł wiele księżyców temu. Nazywał się Liam, ale nienawidził tego imienia. HMP: Witajcie. Niedawno na rynek trafił Wasz pierwszy długogrający zatytułowany "Blood and Gold". Czy tworząc go, mieliście jakąś konkretną wizję Waszej muzyki czy może zgodnie z duchem rock'n'roll tworzyliś cie te utwory spontanicznie? Alexander Beda Maria Kleusch: Hej Bartek! Cóż, to po trosze jedno i drugie, kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy wizję hardrockowego zespołu, który byłby wzorowany na legendach z lat siedemdziesiątych. Jednak każdy z członków zespołu miał inną wizję realizacji tego pomysłu, więc po prostu próbujemy być najlepszą kapelą, jaka kiedykolwiek istniała. Tak po prostu (śmiech). W rzeczywistości jednak duża część naszej muzyki powstaje podczas jam sessions i jeśli brzmi fajnie, staramy się rozwijać ten pomysł.

Album kończy utwór "Warrior of the Rainbow". Czy to jakaś forma hołdu dla zespołu Ritchie'go Blackmore'a? Wydaje mi się, że słychać tam pewne inspiracje Rainbow. Rainbow to jeden z najlepszych zespołów rockowych, jakie istniały, ale jakiekolwiek nawiązania do Rainbow w tej piosence lub w innych utworach Cherokee nie są celowe i są zupełnie przypadkowe. Nigdy nie myślałem o tym numerze jako o hołdzie dla Blackmore'a. Nazywaliśmy ten utwór Van Halen Stomper. Czy to, co widzimy na okładce to motyw ręki Boga? Jak on się odnosi do Waszej muzyki? Grafika została wykonana przez Lenę Richter. Puściliśmy jej naszą muzykę, a ona wykonała resztę. Tak naprawdę nie omawialiśmy

Wasz label Dying Victims Productions specjalizuje się nieco w cięższym brzmieniu. Jak udało się Wam złapać z nimi kontakt? Właściwie jesteśmy najcięższym zespołem, jaki Dying Victims ma do zaoferowania. Więc Flo skontaktował się z nami, bo potrzebował naprawdę ciężkiego zespołu, żeby jego wytwórnia wreszcie wybuchła i wróciła do stanu niebytu. Albo po prostu dlatego, że jesteśmy przyjaciółmi, pracowaliśmy już razem i nikt inny nie był zainteresowany wydaniem naszego albumu (śmiech). Macie za sobą mini-tour z zespołem Freeways. Jak Wam się grało razem?

To słychać, gdyż "Blood and Gold" brzmi zupełnie, jakby był nagrany w latach siedemdziesiątych. Jak się u Was zaczęła fascynacja muzyką tamtego okresu? Dzięki za komplement. Prawda jednak jest taka, że nie dążyliśmy do konkretnego brzmienia z lat siedemdziesiątych. Po prostu staraliśmy się, aby nagrania brzmiały naturalnie i energicznie. Żadnych wymyślnych rzeczy. Tylko prosta muzyka rockowa. Powiedz mi proszę, czy ten materiał to efekt kumulacji Waszej pracy od początku istnienia zespołu czy może wszystkie utwory były pisane na świeżo? Jedno i drugie. Niektóre utwory są znacznie starsze niż "Wakan Tanka Nici Un", a inne są zupełnie świeże. Na przykład "Mother Nature's Child" to pierwszy kawałek, jaki w ogóle razem napisaliśmy. "The Nightingale and the red Rose" powstał natomiast już podczas procesu nagrywania płyty. Pierwszy utwór na "Blood and Gold" to "Bill Pulman". Która rola tego aktora jest dla Was najbardziej inspirująca? Trudne pytanie. Zagrał w kilku filmach, do których lubię wracać. Niektóre z nich weszły do klasyki, ale o ile wiem, w rzeczywistości myśli o sobie bardziej jako o aktorze teatralnym niż o gwieździe filmowej. Drugi utwór nosi tytuł "Folowing My Blues". Co Twoim zdaniem jest głównym powodem faktu, że wiele młodych zespołów heavy metal czy hard rock coraz bardziej odwołuje się do bluesowych korzeni gatunku? Bez bluesa nie byłoby muzyki heavy metalowej ani rockowej. Odkrycie swoich korzeni jest więc całkiem naturalne. Czy to nie są podstawowe pytania? Skąd pochodzę, dlaczego tu jestem i dokąd zmierzam? Kim jest ten RG, o którym śpiewacie w jednym z kawałków?

Foto: Cherokee

niczego poza niektórymi elementami kolorystyki. Gdy pierwszy raz to zobaczyłem, też pomyślałem o "Stworzeniu Adama" autorstwa Michała Anioła. Jak większość młodych zespołów borykaliś cie się ze zmianami w składzie. Nie utrudniały Wam one pracy? Myślę, że dopiero w obecnym składzie staliśmy się prawdziwym zespołem. Nienawidzimy i kochamy się jak członkowie rodziny. Wszyscy są zaangażowani w proces tworzenia utworów. Naprawdę nie mogę się doczekać pracy nad nowym materiałem.

Tak, to było całkiem fajne doświadczenie. Oni są dziwni. My też i dlatego świetnie się dogadaliśmy (śmiech). Czy jest jakiś zespół, z którym szczególnie chcielibyście dzielić scenę w przyszłości? Freeways oczywiście! Ponadto Chapel of Disease, Witching Hour, The Night Eternal i Iron Kobra. I eszcze Mayhem! Bartek Kuczak

CHEROKEE

141


Jesteśmy kuzynami MemoCrasher Zwykliście słuchać i czytać od początku do końca, czy w drugą stronę? Jak słusznie zauważył basista Jon Letson, niektóre pytania w niniejszej rozmowie przypominały "proper mental workout", bo na początku zagłębiliśmy się we współczesną filozofię. Później, dla odmiany, padło jednak wiele ciepłych słow o Polsce, Ameryce Południowej oraz o Walii. Dopiero na sam koniec wywiadu okazało się, że Hunted czują się muzycznymi kuzynami katowickiego MemoCrasher. Gitarzysta Steve Barberini oraz basista Jon Letson z nawiązką wynagrodzą Wam uważną lekturę swoich wypowiedzi, jeśli świadomie posłuchacie ich utworu "Our Final Embrace", który fenomenalnie wieńczy poprzedzającą go, zawiłą zawartość LP "Deliver Us". HMP: Gdybym mógł powiedzieć Wam tylko jedną rzecz, podziękowałbym Wam za utwór "Our Final Embrace". Uwielbiam go. Jest fenomenalny. Steve Barberini: Dziękuję, Sam. Ten numer niesie szczególny przekaz. Jesteśmy z niego bardzo dumni. Cieszę się, że Ci się podoba. No właśnie. Analizuję ostatnio, jak kończą się metalowe albumy - pozytywnie, dając nadzieję słuchaczom, czy dobijając swe ofiary tak jak niegdyś Metallika na "St. Anger"? Hunted wydało dotychczas dwa longplay'e:

zbytniej zmianie w ostatniej dekadzie. Zauważ, że numery "Aria (In Memoriam)" (kawałek ze środka "Welcome The Dead") i "Our Final Embrace" (ostatni "regularny" kawałek "Deliver Us") dotyczą odejścia bliskich osób. Wierzę, że oba przywołują silne emocje, jakich doświadczamy w momencie utraty ukochanej osoby. "Aria" ukazuje utratę wiary (o ile wcześniej w cokolwiek wierzyliśmy), zaś "Our Final Embrace" - zagubienie i beznadzieję. Swoją drogą, Twój punkt widzenia wydaje mi się interesujący, dlatego że muzyka daje nam swobodę ekspresji niekończącej się pale-

Foto: Hunted

"Welcome The Dead" (2010) oraz "Deliver Us" (2021). Debiut kończył się przywołaniem śmierci zwiastującej wolność od doczesnych spraw ("Shadows"), natomiast ten drugi krążek przeciwnie - próbą negacji śmierci jako czegoś zbyt bolesnego, aby się z nią pogodzić ("Our Final Embrace"). Czy wobec tego zmieniliście Wasz pogląd na sprawy życia i śmierci w ciągu ostatnich 11 lat? Steve Barberini: To ciekawy pomysł - słuchać albumy od końca. Zastanowię się nad tym następnym razem! Nie ma co analizować w ten sposób konceptów, a chociaż nasze płyty nie są konceptami, to poszczególne kawałki łączy wspólny temat. Nie chciałbym Ciebie rozczarować, ale nasze poglądy, tudzież interpretacja zjawiska życia i śmierci, nie uległy

142

HUNTED

ty rozmaitych emocji oraz wierzeń związanych z wybranym tematem, np. ze śmiercią. Owa ekspresja nie zawsze jednak odpowiada obecnemu stanu ducha, w jakim akurat się znajdujemy. W związku z tym, wierzymy, że to ma sens, że śpiewamy o śmierci z różnych perspektyw, tzn. raz jako o czymś, co czyni nas wolnymi, a innym razem jako o czymś, co wprawia nas w strach. Kierkegaard (duński filozof, twórca nowoczesnego egzystencjalizmu, Soren Aabye Kierkegaard, 1813-1855 przyp. red.) łagodził egzystencjalny lęk wskazując na ulgę wynikającą z ostatecznej wolności myśli. Pisząc liryki, otwarcie i szczerze dzielimy się naszymi osobistymi przemyśleniami. Nasza muzyka jest w tym sensie ekstremalnie osobista.

Mówiąc o Kierkegaardzie myślisz zapewne o "Shadows", ponieważ "Shadows" jest zorientowane wyłącznie na osobę umierającego, zaś Kierkegaard'owi chodziło o to, że śmierć jest dla nas niczym, skoro nie doświadczymy własnego nie-bycia. Steve Barberini: Podoba mi się, gdy te same liryki są różnie interpretowane. Dążymy do tego, aby każdy mógł wczuć się i rozumieć naszą muzykę oraz teksty na swój własny, indywidualny sposób. Intencją "Shadows" było zasugerowanie porzucania relacji międzyludzkich, które już nam nie służą, a stanowią ciężar życiowy. Fakt, że moglibyśmy odbierać "Shadows" jako porzucanie nie relacji, tylko całego życia. Śmierć też przecież może stanowić ciężar uniemożliwiający dalszy rozwój człowieka. Widzę tutaj analogię do heideggerskiej kontynuacji kierkegaardskiej filozofii (niemiecki filozof, Martin Heidegger, 18891976), według której warto pogodzić się ze śmiercią, aby żyć bardziej autentycznie (czytaj: w zgodzie z własną naturą - przyp. red.). Czy muzyka należy do świata nie-bytu, kiedy słuchacze nie doświadczają jej na żywo (podczas koncertów)? Steve Barberini: Bardzo ważne jest, aby doświadczać muzykę na żywo, ponieważ realizuje to jej pełen potencjał na niewiarygodnie wysokim poziomie energetycznym, nie tylko poprzez wizualne połączenie artystów z publicznością, ale też poprzez wyjątkową atmosferę bycia wśród podobnie myślących osób, które cieszą się dokładnie tą samą sztuką, w tym samym czasie i miejscu. Aczkolwiek, nie sądzę, żeby radość czerpana z muzyki zależała w obecnych czasach wyłącznie od możliwości koncertowania. Muzyka żyje w naszych domach, jeśli nie w salach koncertowych. Zmieniłem ostatnio sposób "konsumowania" muzyki - zamiast słuchać jej w tle w domu lub podczas jazdy samochodem, planuję oddzielny czas, aby usiąść i słuchać, nie zajmując się przy tym niczym innym. Jedyną moją intencją podczas słuchania muzyki jest połączenie się z nią. Wierzę, że muzyka zasługuje na oddzielny czas oraz na to, aby fani nawiązywali z nią głęboką więź. Szkoda, że obecne trendy nowoczesnego życia wskazują na masowe porzucanie takiej aktywności. Szczerze, nazwałbym je szkodliwym zachowaniem konsumenckim. Jon Letson: Zaciekawiło mnie, że w naszej rozmowie pojawiła się postać Kierkegaarda. Osobiście, podchodzę do życia w - szeroko pojmowany - egzystencjalny sposób. To znaczący element mojej próby nadawania sensu życiu oraz wszystkiemu związanemu z życiem. Podczas studiowania na Uniwersytecie czytałem "Either / Or" (lektura obowiązkowa), co zapoczątkowało moje rozważania na temat etyki oraz zakresu, w jakim może ona kształtować nasze życie, społeczność, całą kulturę. Moje poglądy ulegały lekkim zmianom w miarę upływu czasu, ale często wyrażałem je i nadal wyrażam w lirykach Hunted. Na Twoje pytanie, czy muzyka "żyje", jeśli nie jest grana ani doświadczana na żywo, odpowiedziałbym, że wszyscy ludzie stale konstruują i rekonstruują znaczenie wszystkich naszych życiowych doświadczeń. Dlatego też, każdy widzi to inaczej. Odpowiedź zależy nie tylko od tego, kogo zapytasz, ale prawdopodobnie też gdzie i kiedy zadasz takie pytanie. W obecnych okolicznościach, tworzenie oraz doświadczanie "studyjnej" muzyki znaczy równie wiele co przeżywanie jej na scenie bądź


wśród publiczności. Niemniej, nie mogę się doczekać wznowienia koncertów! Czy zdarzyło Wam się nagrywać jakiś utwór na album studyjny ze świadomością, że nie będziecie wykonywać go na żywo? Steve Barberini: Nie. Jak dotąd, wykonaliśmy przynajmniej raz wszystkie nasze kawałki na koncertach. Nasza setlista zmienia się w zależności od okoliczności. Zdarzyło się np. tak, że mieliśmy tylko jedną gitarę, więc musieliśmy uniknąć grania podwójnych harmonii gitarowych. Album "Deliver Us" jest nowy (premiera 10 września 2021 - przyp. red.), dlatego zagraliśmy zaledwie 5 spośród 11 umieszczonych na nim utworów. Mamy nadzieję, że wkrótce zagramy je wszystkie. Jedynym numerem, który może nie wypaść dobrze na scenie, jest semi-ballada "Our Final Embrace". Podejrzewam, że Chris G (wokalista Hunted - przyp. red.) powiedziałby Ci, iż ciężko wbić się w odpowiedni dla niej nastrój i że nie pasuje ona do energii publiczności. Nigdy dotąd nie stroniliśmy od wykonywania czegokolwiek na żywo, więc mam nadzieję, że i "Our Final Embrace" zagości pewnego dnia w naszej setliście. Jon Letson: Ciężkie fragmenty "Our Final Embrace" są nieco mniej intensywne niż ich odpowiedniki w semi-balladzie "Aria (In Memoriam)", ale spodziewam się, że wypadnie to podobnie. Pamiętam, że też nie byliśmy pewni, jak "Aria" sprawdzi się na koncercie, kiedy po raz pierwszy dodaliśmy ją do setlisty. Wyszło świetnie i to był jeden z najbardziej poruszających fragmentów występu, zarówno dla nas, jak i dla publiczności. Wszyscy to czuliśmy. Mam przeczucie, że "Our Final Embrace" wywoła równie mocne wrażenia. Jeśli zasugerujemy Mr G, że mamy tego rodzaju wątpliwości, to na pewno uprze się on, że musimy grać "Our Final Embrace" na każdym show, dopóki zawali się dach nad naszymi głowami (śmiech). Skoro pojawiło się już nazwisko Kierkegaard'a, przypomniałem sobie, iż jego najsłynniejsze zdanie głosi: "Życie może być zrozu miane tylko wstecz, ale musi być przeżywane wprzód". Lubię myśleć o "Deliver Us" zaczynając od jego końcówki, nawet jeśli słucham go wprzód. Tytuły pierwszych utworów "Velvet Worm" i "For The Blind" nie za-

Foto: Hunted

chęcają, bo robactwo jest "bleh" a ja wolałbym widzieć normalnie na dalsze odległości bez noszenia okularów. Czy mógłbym Was poprosić o wyjaśnienie innej perspektywy odbioru tych kawałków? Steve Barberini: "Velvet Worm" ma wywoływać gniew, więc z natury jest mniej filozoficzny. Mówimy w nim o rzeczywistości zniekształconej przez manipulujących faktami pozerów, nazywanych liderami społecznymi. Tytuł opisuje ich gładką ("aksamitną") demagogię i obrzydliwe ("robaczywe") cwaniactwo. Jon Letson: "For The Blind" napisaliśmy nieco wcześniej, ale za sprawą błędów na stałe wpisanych w zachowania społeczeństw, wydaje się wciąż aktualne. Chodzi konkretnie o upragniony przez wszystkich komfort, którego - owszem szukamy i znajdujemy, ale wywołując przy tym zniszczenia dla obecnego oraz przyszłego pokolenia. Robimy wiele, aby tępić ostre krawędzie naszej świadomości i po cichu degradować nasze procesy myślowe, tak jakbyśmy na własne życzenie sami się zbiorowo oślepiali.

Foto: Hunted

Widzę jednak światło pośrodku tego rozgardiaszu. Okładka zdobiąca "Deliver Us" jest nie tylko mroczna, ale też głęboka i obskurna; po lewej stronie widzimy jakiś zamek, po prawie wzgórza, sporo świec na przedzie, a solidna wiązka światła wyłania się po środ ku z oddali. Steve Barberini: Autorem tej grafiki jest artysta Marcela Bolivar, która stworzyła okładkę również dla debiutu Hunted. Wspaniale nam się z nią pracuje, bo doskonale rozumie głębszy zamysł, jaki staramy się przekazać w lirykach. Doskonale ukazuje go w swojej sztuce. Okładka "Deliver Us" wyraża rozpacz i zatracenie wspólne dla wszystkich tekstów utworów. Ćmy nieświadomie ciągną ku ogniu świec symbolizują powolne zniszczenie fundamen-

tów miasta. Samotny wędrowiec dryfuje bezwiednie ku gasnącemu światłu, dlatego że reprezentuje on naiwne i auto-destrukcyjne zachowania społeczne. Szczególnie usatysfakcjonowani jesteśmy trafnością ćmy (możesz ją zobaczyć też na okładce "Welcome The Dead"), ponieważ doskonale odzwierciedla ona irracjonalnych ludzi, którzy podążają za wytycznymi bez zadawania pytań. Oba longplay'e zawierają bonusy. Na "Welcome The Dead" zamieściliście cover Nevermore "The Heart Collector" a na "Deliver Us" - "Maldito Sea Tu Nombre". Mam dwa pytania. Po pierwsze, jest taki amerykański zespół Silver Talon, którego debiut "Decadence and Decay" został w pełni zainspirowany przez Nevermore, z tym że w ich skład wchodzi aż trzech gitarzystów prowadzących, co wzmacnia neoklasyczny posmak ich muzyki. Wy również zdajecie się grać pod wpływem Nevermore, z tym że stylistycznie nawiązujecie również do wielu innych amerykańskich kapel. Steve Barberini: Dziękuję za przedstawienie mi Silver Talon. Podoba mi się, co usłyszałem. Jon Letson: Również dziękuję za zarekomendowanie mi Silver Talon - lubię ich muzykę. Fajno, że duch Nevermore jest wciąż żywy. Wydaje mi się, że słyszę u nich echo Anacrusis, z tym że grają znacznie bardziej technicznie (to dobrze). Steve Barberini: My też jesteśmy fanami Nevermore. Loomis to wspaniały gitarzysta i kompozytor, ale to głos Warrela Dane'a najbardziej na mnie działa. Jego solowy album "Praises To The War Machine" to dzieło sztuki, bardzo bliskie perfekcji. Niech spoczywa w pokoju. Hunted nie poszedł jednak śladami Nevermore - dla uproszczenia wskażę na brak u nas siedmiostrunowych gitar, nie obniżamy stroju, stosujemy znacznie mniej

HUNTED

143


Foto: Hunted

neoklasycznej melodyki. Na pewno wiele innych kapel też na nasz styl wpłynęło, np. Iced Earth, Fates Warning, Queensryche, Manowar, Crimson Glory, wielka czwórka amerykańskiego thrasu. Jon Letson: Yep, niechaj Warrel Dane spoczywa w pokoju. "Praises to the War Machine" nie opóścił jeszcze mojego odtwarzacza na zbyt długo, a mam swój egzemplarz już od 2008 roku. "This Godless Endeavor" jest jak dla mnie bliskie doskonałości, jaką da się osiągnąć na metalowym albumie. Zastanawiałem się, czy bylibyście zainteresowani w przyszłości współpracą z Silver Talon? Np. przy nagrywaniu całego albumu wypełnionego coverami Nevermore? Steve Barberini: Jesteśmy otwarci na wszelkie muzyczne przygody, więc świetnie byłoby z nimi współpracować. Nie przekonuje mnie jednak pomysł dedykowania całego albumu coverom Nevermore! Lepiej, żeby ludzie słuchali oryginału. Pojedynczy cover ma swoje miejsce i rolę - jest tributem, możliwością docenienia idola, odciśnięcia cząstki własnej duszy na czymś, co uważamy dla nas za drogie. Gdybyśmy poszli z tym za daleko, ów cel mógłby się po drodze zagubić. Jon Letson: Wszyscy zgadzamy się w tej kwestii ze Steve' em - mniej znaczy więcej. Co skłoniło Was do nagrania "Maldito Sea Tu Nombre" w języku hiszpańskim? Czy też uważacie, że Ameryka Połu-dniowa jest jednym z najbar-dziej metalowych kontynentów świata? Steve Barberini: Tak! Metal jest wielki w

144

HUNTED

Południowej Ameryce. Wystarczy spojrzeć na serię "Rock In Rio". Dorastałem wśród metalowej społeczności w Kolumbii, więc wiem, jak poważnie do sprawy tam podchodzą. Europejczycy uważają możliwość ujrzenia dużych zespołów w akcji za coś pewnego. To proste, sprawdzić gdzie gra ulubiony zespół i po-jechać go zobaczyć. Natomiast, za każdym razem gdy jakiś zespół pojawia się w Ameryce Południowej, to jest to wydarzenie - czeka się na to, mówi się o tym, a później na stałe zachowuje się o tym wspomnienia. Dawniej takie okazje nie zdarzały się często. Nie można winić żadnego zespołu za to, że zwraca się do Ameryki Południowej, skoro spotyka się tam z gorącym przyjęciem. Myśmy nie nagrali "Maldito Sea Tu Nombre", aby zdobyć tam fanów, lecz raczej dlatego, że ja dorastałem na tej piosence. Kocham ją. Mam mnóstwo wspaniałych wspomnień ze słuchania lokalnych kapel grających to w Kolumbii. Ja też tak chciałem, a na szczęście pozostali muzycy Hunted zgodzili się. Fajnie! Jak ważna jest dla Was struktura utworów i całych albumów? Czy identyfikowanie się ze sceną prog metalową ułatwia Wam, a może raczej utrudnia, zaskakiwanie słuchaczy? Analizujecie takie rzeczy? Steve Barberini: Nie analizujemy nadmiernie naszych kompozycji, a przynajmniej nie robimy tego w metodyczny, usystematyzowany sposób. Nie posiadam odpowiedniej wiedzy z teorii muzyki, aby rozważać rozmaite opcje dźwiękowe podczas komponowania. Jeśli coś brzmi dla mnie dobrze, to niech takie będzie. Nie oznacza to, że zadowalamy się pierwszymi lepszymi wersjami, ale na wyczucie próbujemy różnych podejść i wybieramy to, które najlepiej wpisuje się w pożądany emocjonalny ton. Lubimy myśleć, że mamy wystarczającą wprawę, aby pisać "dobrą" muzykę, ale to subiektywne odczucie. Oczywiście, ważna jest struktura utworu. Cechą prog-u jest jednak łamanie konwencjonalnych struktur. Niektórzy słuchacze czerpią większą przyjemność, gdy słyszą to, czego się spodziewają, np. Powtarzane melodie i zwrotki. Ale dla nas to, co oni robią, to jest słuchanie pasywne, wymagające niewiele wysiłku. My nie podzielamy takiego podejścia. Niektóre nasze utwory rozwijają się w przewidywalnym kierunku, ale mamy też i takie, które sięgają po nietypowe

rozwiązania - nie ze względu na intencję zrobienia czegoś awangardowego, tylko dlatego, że tak czujemy muzykę. Jest to jeden z głównych powodów przypisywania nas do gatunku "prog", podczas gdy nie znajdziesz u nas np. połamanych rytmów ("time signatures"). Jon Letson: Jestem prawdopodobnie największym prog-maniakiem w Hunted. Zawdzięczam to bratu, znakomitemu muzykowi, który kochał prog i wprowadził mnie w świat Dream Theater, Orphaned Land, Pain Of Salvation, Haken, Leprous, Yes, Stevena Wilsona itd. To fakt, ale wszyscy muzycy Hunted uważają się przede wszystkim za metalowców. Skłonność do używania technicznych smaczków w celu wzmacniania barw przekazywanych poprzez muzykę emocji ma swoje źródło w wymienionych inspiracjach. Historie opowiadane przez nasze kompozycje biorą się z zamiłowania do takich bohaterów jak Iron Maiden (a przecież oni nie stronią od prog-u, zwłaszcza obecnie), Megadeth i Nevermore. Oto główny kierunek, w jakim podążam i będę starać się podążać podczas komponowania w przyszłości. Odnoszę wrażenie, że Wasze gitary grają często "obok" innych instrumentów oraz "obok" wokalu. Za najbardziej jaskrawy przykład mogę podać "micro-solówki" w "Salvation On A String", a także solo w "Velvet Worm", gdzie wokalista Chris G. przekrzykuje się z gitarą prowadzącą. Steve Barberini: Powiem tak. Przed wejściem do studia jesteśmy ekstremalnie przygotowani. Czas każdego z nas ma wartość, więc nie chcemy go marnować. W związku z tym, 90% muzyki jest zdefiniowane przed sesją. Pozwalamy sobie jednak na momenty artystycznego uniesienia w studiu, podczas których kończymy pozostałe 10%. Wspomniane przez Ciebie warstwy pojawiają się w surowej wersji przed nagrywaniem. Chris eksperymentuje z głosem, aby zapewnić, że dobrze współbrzmi z partiami instrumentalnymi. Wszyscy - wraz z inżynierem Timem Hamillem - skrupulatnie pracujemy nad tym, aby każda warstwa miała cel i pasowała. Jak wygląda scena metalowa w Walii? Jon Letson: Walia zawsze miała mroczne podbrzusze, sięgające od Budgie aż po Desecration and Anterior (ten ostatni nagrywał z tym samym inżynierem, co i my - Timem Hamillem w Sonic One). Z ekip odnoszących sukcesy komercyjny wymieniłbym Bullet For My Valentine oraz Skindred - możliwe, że nie podobają się one pewnej grupie metalowców, ale osobiście cieszę się, że utrzymują oni Walię na heavy metalowej mapie świata. Niestety, nie koncertujemy ostatnio, więc nie jestem zorientowany, co działo się w ostatniej chwili, ale mam nadzieję, że wkrótce znów wznowimy działalność koncertową. (Cóż, żeby być na bieżąco z heavy metalem, warto czytać Heavy Metal Pages - przyp. red). Których metalowych muzyków z innych zespołów moglibyście wskazać jako Waszych zaufanych przyjaciół? Steve Barberini: Nie sądzę, żebyśmy byli na trasie dość długo, aby zyskać "zaufanych przyjaciół". Graliśmy ze wspaniałymi lokalnymi ekipami i spotkaliśmy fantastycznych ludzi. Nie możemy się doczekać, kiedy odzyskamy wolność, wyruszymy w trasę i odnowimy znajomości ze starymi przyjaciółmi, a także zy-


skamy nowych kumpli. Jeden z odnoszących największe sukcesy pol skich rock/metalowych wokalistów, Grzegorz Kupczyk, narzekał jakieś 12 lat temu, że niebiletowane koncerty źle wpływają na kondycję sceny. Czy podzielacie tą opinię? Steve Barberini: Jasne. W pełni się z tym zgadzam. Wielu ludzi przywykło do rozmaitych rzeczy, w tym do bezpłatnej muzyki. To dziwne i nie na miejscu. Komponowanie, produkowanie i wykonywanie muzyki powinno być nagradzone stosownie do poziomu rozrywki czerpanej przez odbiorców. Ale stawianie sprawy w ten sposób to jak chodzenie po cienkiej linie. My możemy nie zgadzać się na niebiletowane gigi, ale z drugiej strony takie występy mogą znakomicie wpłynąć na wzrost naszej ekspozycji dla nowych fanów. Wyzwanie polega na utrzymywaniu odpowiedniego balansu. Nie graliśmy dotąd wielu sztuk poza miejscem zamieszkania, nie byliśmy na żadnej dłuższej trasie, więc póki co nie mamy problemu z logistyką - wkładamy cały potrzebny sprzęt do samochodu lub do dwóch, lub do trzech, i w drogę! Z którymi polskimi zespołami chcielibyście dzielić scenę? Steve Barberini: Przyznam, że nie znam polskich zespołów metalowych. Oczywiście, lubię Behemoth i Decapitated, ale nie słyszałem o innych. Na pewno gdzieś tam są - zapodajcie proszę jakieś rekomendacje, a ja dodam je do swojej listy obok Silver Talon. Jon Letson: Sięgam po Vader, kiedy mam ochotę na porządny death metal. Ciekawe, że zawiłe mechanizmy stojące za wyszukiwarką YouTube pokazały mi ostatnio kapelę o na-

Foto: Hunted

zwie MemoCrasher. Nie rozgryzłem, o co chodzi w nazwie, ale jestem już fanem. W pewnym sensie są oni naszymi muzycznymi kuzynami. Tytuł jednego z ich utworu miał nawet walijski tytuł. Chciałbym kiedyś podzielić z nimi scenę! Do których polskich miast najchętniej zawitalibyście? Steve Barberini: Kilka lat temu pojechałem wraz z żoną do Łodzi, aby zobaczyć Iron Maiden. Zarówno koncert, jak i miasto, były super. Kiedy słyszę o graniu w Polsce, natychmiast myślę o Łodzi. Wyjątkowo pozytywne

kulturalne wibracje czułem też w Krakowie - o ile pamiętam, znalazłem niewielki metalowy sklep obok Rynku Głównego. Bardzo chciałbym tam powrócić i zagrać gig lub dwa w Krakowie! Jon Letson: Niestety, nie widziałem jeszcze Polski, także każde polskie miasto byłoby dla mnie fajnym kierunkiem wyjazdu. Moja żona mieszkała dawniej na Ukrainie i była fanką Krakowa, odkąd wybrała się tam na wycieczkę. Myślę, że moglibyśmy zacząć od Krakowa. Sam O'Black


Staramy się stworzyć naszą wersję power metalu Na metalowej mapie od czasu do czasu trafia się coś ciekawego z tzw. melodyjnego prog-poweru. Do tego grona powinniśmy zaliczyć amerykański Immortal Guardian, który swoimi albumami "Age Of Revolution" i "Psychosomatic" udowodnili, że potrafią zagrać, i ciekawie, i bezpośrednio. Jeżeli, ktoś z naszych czytelników nie trafił do tej pory na tę formację, to zachęcam ich do zapoznania się z Amerykanami. Mam nadzieję, że podjęcie decyzji ułatwi spisana poniżej rozmowa z liderem zespołu, Gabrielem Guardianem. Zapraszam… HMP: Zawsze jak napotkam taki zespół jak wasz staram się zadać to pytanie. Co jest atrakcyjnego w europejskim melodyjnym power metalu dla muzyków pochodzących ze Stanów? Możecie zdradzić, co was przyciągnęło do takiej muzyki? Gabriel Guardian: Dla mnie było to głównie

Zdziwiłbyś się. Europa zdecydowanie ma większą bazę fanów melodyjnego power metalu, ale po naszych ostatnich trasach po USA i obserwując trasy moich przyjaciół, wygląda na to, że scena melodyjnego power metalu w USA bardzo się rozrosła. Cieszę się, że widzę jak ten wspaniały europejski styl muzyki roz-

Foto: Immortal Guardian

użycie klawiszy i niesamowite melodyjne umiejętności wokalne. W amerykańskiej muzyce jest dużo agresji i super ciężkiego grania, co jest fajne, ale ja dorastając zbytnio nie zagłębiałem się w takie klimaty. Zawsze byłem bardziej zainteresowany klasycznie brzmiącymi melodiami i strukturami akordów, fajnymi syntezatorowymi solówkami i tego typu rzeczami. Nie znajdziesz tego w amerykańskiej muzyce. To była jedyna muzyka, którą chciałem tworzyć od pierwszego dnia, więc naturalnie ciągnęło mnie do słuchania europejskiego metalu. Wielkie harmonijne wokale, smyczki i syntezatory, neoklasyczne gitarowe shreddingi... kocham to! Z Europy pochodzi większość zespołów grających melodyjny power metal. Tam jest spora baza fanów takiego grania, ale jest też, chyba największa liczby jego oponentów. W Stanach chyba nie ma takiego zjawiska?

146

IMMORTAL GUARDIAN

kwita tutaj w Stanach. Dzięki internetowi i tonie nowych, niesamowitych zespołów na scenie, power metal rozwija się tutaj z dnia na dzień. W waszej muzyce odnajduję sporo inspiracji Helloween i Stratovarius, jakie jeszcze zespoły power metalowe z Europy wpłynęły na wasze spostrzeganie muzyki? O kurczę, łatwiej byłoby wymienić kapele, których nie słuchaliśmy (śmiech). Jest zbyt wiele niesamowitych zespołów, żeby je wymienić. Ale zdecydowanie mogę powiedzieć, że dorastając byliśmy pod wpływem europejskiego power metalu. Uwielbiałem również inną muzykę, która nie była typowym power metalem. Słuchałem dużo Children of Bodom i tego typu cięższych rzeczy. Naprawdę, wszystko z niesamowitą gitarą i/lub klawiszami zawsze wzbudzało moje zainteresowanie!

Wasz power metal jest w dużej mierze w symbiozie z progresywnym power metalem. Tym razem wzorce raczej pochodzą z Ameryki, bo w waszej muzyce można znaleźć wpływy takich zespołów jak Angra, Symphony X, Dream Theater, itd. Dlaczego, więc za swoje wzorce nie obraliście amerykańską odmianę power metalu, czyli zespołów typu Helstar, Jag Panzer, Omen, itd,? Zawsze kochałem "mroczniejszą" stronę power metalu. Uwielbiałem to jak Symphony X i Dream Theater poszukiwali sposobów na uczynienie swojej wersji power metalu "mroczniejszą" poprzez nadanie gatunkowi własnego charakteru. Zawsze kochałem to bardziej niż tradycyjny melodyjny power metalowy styl, który śpiewa o smokach, górach itp. Tak jak niesamowita jest ta muzyka, tak my zawsze staramy się pisać o innych tematach i nadawać im własny wydźwięk. Immortal Guardian był zdecydowanie pod wpływem wielu zespołów power metalowych, ale my staramy się stworzyć naszą wersję power metalu, taką, z którą nikt jeszcze nie próbował się zmierzyć. Utwory na "Age Of Revolution" są zdecydowanie bardziej złożone od tych na "Psychosomatic". Ten drugi album muzycznie jest bardziej bezpośredni. Jakie jest wasze prawdziwe muzyczne oblicze, to bardziej ambit niejsze czy te bardziej prostsze? Naszym prawdziwym muzycznym obliczem jest to wszystko o czym wspomniałeś. Czasami miło jest zaszaleć i zrobić coś progresywnego, ale równie miło jest też robić muzykę, która trafia w samo sedno, a melodia i riffy są na wyciągnięcie ręki. Myślę, że w życiu wszystko jest kwestią równowagi. I czasami w ekstremalnej, technicznej muzyce musi być też równowaga w postaci miłego, prostego i bezpośredniego metalu. Uwielbiamy się tym bawić. Wraz z dojściem nowego perkusisty i basisty na "Psychosomatic", nastąpiła zmiana brzmienia na lepsze, ale nowy album, nad którym pracujemy, będzie miłą mieszanką bezpośredniego metalu z bardzo technicznymi, złożonymi momentami. Na "Age Of Revolution" oprócz jasnych deklaracji co do progresywnego power metalu, znakomicie w swoja muzykę wpletliście cała masę różnych muzycznych stylów, od ele mentów folkowych, po przez latynoskie, ori entalne, flamenco, do jazzowych. Lubicie jak w waszej muzyce dużo się dzieje? Uwielbiamy kiedy w naszej muzyce dużo się dzieje. Naturalnie będziesz miał wiele różnych stylów i wpływów w zespole, kiedy masz na pokładzie Meksykanina, Brazylijczyka, Francuza, Kanadyjczyka i Teksańczyka, którzy tworzą razem muzykę (śmiech). Wszyscy dorastaliśmy w tak różnych środowiskach i kulturach, że miło jest pokazać sobie nawzajem nasze ulubione części życia poprzez muzykę, na której się wychowaliśmy. I to zawsze sprawia, że jest o wiele więcej zabawy, kiedy możemy dodać to wszystko do naszej muzyki lub fabuły. Różnorodność w tym zespole jest moją ulubioną częścią muzyki i przyjaźni, które mamy. Jak wspomniałem "Psychosomatic" jest bardziej bezpośrednie i nie szafujecie na nim tak wieloma pomysłami, za to mocniej wyeksponowaliście nowoczesne i współczesne brzmienia, choć ciągle jesteście wierni tradycji. Czy świadczy to o tym, że szukacie też cie-


kawych rozwiązań poza klasycznymi pomysłami heavy metalowymi? Jak daleko jesteście w stanie odejść od wybranej przez was stylistyki? Pod tym względem jesteście elastyczni czy bardziej rygorystyczni? Zawsze byłem typem człowieka, który mówi "spróbuj, zanim ci się nie spodoba". Myślę, że nadal będziemy próbować nowych dźwięków i nowych sposobów na bycie Immortal Guardian. Uwielbiam kiedy moje ulubione zespoły próbują czegoś nowego i całkowicie zmieniają swoje brzmienie raz za razem. I nie mówię tu o tym, żeby było to coś niesamowicie odmiennego. Tylko na tyle, żeby muzyka z albumu na album nie brzmiała tak samo i nie była tak samo odczuwalna. Widzę, że jesteśmy bardzo elastyczni i podążamy za tym, co czujemy w danym momencie. "Psychosomatic" nigdy by się nie wydarzył, gdyby nie pandemia. Więc myślę, że cokolwiek wszechświat/czas rzuci w nas, to będzie następna muzyka, którą stworzymy w oparciu o to, co czujemy w naszym życiu. Wasze podejście do progresu, wiele różnych stylistycznych wtrętów, intrygująca budowa utworów, a przy okazji świetne i uwodzące melodie, bardzo mocno przykuły moją uwagę. Wspominałeś już o tym, że jest szansa abyście na swoim trzecim albumie wrócili do takiej różnorodności... Zdecydowanie będziemy przywracać wiele z tych elementów. Czuję, że nasz trzeci album będzie idealną mieszanką tego, co zrobiliśmy pomiędzy albumami "Age..." i "Psychosomatic". Będzie zawierał świetne, proste teksty, ale z bardzo szalonymi, złożonymi muzycznymi momentami zawartymi w każdej kompozycji. Jesteśmy bardzo podekscytowani tym, że wyjdzie to z naszego studia i trafi do waszych uszu! Za to w partiach gitarowych i klawiszowych bardzo wyraźnie czuć nutkę muzyki neoklasycznej. To wpływ muzyki klasycznej czy też częstego sięgania po dokonania takiego Yngwie Malmsteena? Dorastając słuchałem trochę Malmsteena. Zawsze podziwiałem jego umiejętności gry na gitarze. Ale muszę powiedzieć, że większość tych neoklasycznych wpływów pochodzi prosto z muzyki klasycznej i metalu, który wykorzystywał neoklasyczne melodie. Gdy dorastałem uwielbiałem słuchać muzyki klasycznej i nadal ją słucham. Uwielbiam Franza Liszta, Mozarta, Vivaldiego, Chopina, Bacha i wszystkich tych kozaków. Często włączam "przypadkowe" utwory i po prostu zatracam się w muzyce. Muzyka klasyczna dała mi przez lata więcej inspiracji i pomysłów niż jakikolwiek pojedynczy zespół. Melodie i pomysły są absolutnie genialne i nie widać zbyt wielu artystów, którzy w dzisiejszych czasach stosują ten styl pisania w swojej muzyce. Aby grać progresywne odmiany metalu muzycy muszą się wykazać dużą kulturą muzyczną oraz wysokimi umiejętnościami technicznymi. W jaki sposób doszło do współpracy aktualnego składu zespołu? Czym każdy z instrumentalistów wyróżnia się, jakie są ich atuty? Każdy wnosi do Immortal Guardian swój specjalny posmak metalu. Absolutnie kocham tę część najbardziej. Podczas gdy nasz perkusista Justin i basista Joshua dorastali na bardziej amerykańskim heavy metalu, Carlos i ja

Foto: Immortal Guardian

dorastaliśmy słuchając dużo więcej melodyjnego power metalu itp. Więc mamy w Immortal Guardian tę miłą mieszankę obu światów, której nigdy nie mogłem znaleźć w innych zespołach. W zasadzie wszyscy poznaliśmy się przez internet. To największe błogosławieństwo dla ludzkości jako muzyków. Byliśmy w stanie poznać się nawzajem, założyć zespół, pisać albumy, kręcić teledyski itp. itd. wszystko dzięki internetowi. To szalone. Jest to zdecydowanie trudniejsze niż robienie wszystkiego osobiście, ale kiedy jest wola, jest i sposób! Powiedziałbym, że dużą siłą zespołu, oprócz jakichkolwiek zdolności muzycznych, jest to, że każdy członek zespołu jest obeznany z technologią. Wszyscy możemy sami nagrywać i filmować się z domu. Aktualnie rzadko kiedy składy kapel utrzy mują się przez długie lata. U was też zmieniła się sekcja rytmiczna. Jak bardzo w waszym wypadku zmiany personalne wpływają na muzykę zespołu? W dzisiejszych czasach zmiany w składzie są nieuniknione. To jest nieuchronne w tych szalonych czasach. I tak, zmiany w składzie zdecydowanie wpływają na muzykę i relacje między zespołami. Dlatego też, kiedy znaleźliśmy Josha Lopeza i Justina Piedimonte, chcieliśmy mieć pewność, że są to właściwi ludzie, a nie tylko szybkie zastępstwo. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak nasza muzyka teraz powstaje i mamy wiele zabawy na wspólnej trasie. Twoim atutem jest to, że potrafisz pogodzić granie jednoczesne na gitarze i klawiszach. Zastanawia mnie jak to wygląda w praktyce na scenie? To moja ulubiona rzecz do wykonywania. Uwielbiam, kiedy ludzie komentują moje teledyski i nie myślą, że to wszystko jest prawdziwe, a potem przychodzą na koncert i widzą, jak to wszystko odbywa się w czasie rzeczywistym, na ich oczach. To bardzo zabawne widzieć ich reakcje. Powinieneś przyjść zobaczyć to na żywo! W sumie twoje umiejętności choć przycią-

gają uwagę to są niczym nowym. Taki Geddy Lee na scenie potrafił pogodzić grę na basie, gitarze, klawiszach oraz innych urządzeniach, a w dodatku śpiewał... Nie jestem żadnym Geddy Lee, w zasadzie jesteśmy jak jabłka i pomarańcze ("Apples and Oranges" - angielski idiom, dwie rzeczy których nie da się porównać - przyp. red). Chociaż śpiewam, gram na gitarze i klawiszach na żywo, to jestem zupełnie innym zwierzęciem i reprezentuję inny styl wszystkiego razem. Bardzo dużym atutem Immortal Guardian jest wokalista Carol Zema. Już jego CV robi wrażenie... Ciężko było go namówić do współpracy z Immortal Guardian? Co zde cydowało, że został muzykiem zespołu? Kiedy po raz pierwszy spotkałem Carlosa Z, to było jak spotkanie z przyjacielem, którego znam od zawsze. Podczas naszego pierwszego spotkania od razu przypadliśmy sobie do gustu. Od tego dnia natychmiast staliśmy się braćmi i muzycznymi partnerami. Mieliśmy też wiele bardzo ciekawych zbiegów okoliczności, kiedy się poznaliśmy. Tak się złożyło, że on grał w zespole o nazwie Heaven's Guardian, co było już dość szalone. A kiedy zapytał, czy kiedykolwiek coś wydaliśmy, to w tamtym czasie mieliśmy tylko jedną EP-kę opublikowaną 24 marca. Okazało się, że to była data jego urodzin i wszyscy wpadliśmy w szał. To było nam pisane. Muzyka na "Age Of Revolution" powstała przy współpracy wszystkich członków zespołu, natomiast na "Psychosomatic" coraz ważniejszą rolę jako kompozytora odgrywa twoja osoba. Jak powstaje wasza muzyka? Kto decyduje, że dana kompozycja znajdzie się na płycie. Macie jakiś wypracowany schemat pisania utworów? Odkąd założyłem Immortal w liceum jestem głównym autorem muzyki w zespole. Zazwyczaj przygotowuję utwór muzycznie lub wokalnie w moim studiu, a następnie wysyłam go do reszty zespołu, aby zebrać pomysły. Zazwyczaj zaczynam od czystych akordów i melodii, a potem sekcja rytmiczna doprawia je i dodaje do nich ciężkiego brzmienia. Powie-

IMMORTAL GUARDIAN

147


działbym, że 95% tego, co piszę, powstaje najpierw na pianinie. Łatwo jest pisać kawałki na pianinie, ponieważ możesz pracować nad melodią i akordami w tym samym czasie. Nawet jeśli z wielu moich pomysłów powstają w końcu riffy gitarowe, to w większości przypadków zaczynają się one od aranżacji na pianinie. Zema i ja zazwyczaj pracujemy razem nad tekstami i melodiami wokalnymi. Spędzam też sporo czasu na robieniu orkiestracji tła, jeśli jest to potrzebne to siadam przy pianinie i wymyślam wszystkie harmonie wokalne oraz aranżacje chórków, zanim Zema zacznie nagrywać swoje główne wokale. W ten sposób jest po prostu łatwiej. W końcu znajdujesz swój rytm i trzymasz się go. Każdy ze-

Tak się po prostu złożyło, że wszystkie inspiracje, które czerpaliśmy do nowego albumu pochodziły z wydarzeń, których doświadczyliśmy podczas pandemii. Ostatecznie można powiedzieć, że był to album tematyczny, ale my po prostu staraliśmy się udokumentować to, co działo się w historii, w czasie rzeczywistym, w naszej muzyce. Ostatnie lata to okres pandemii. Jak przez ten czas radziliście sobie z promocją zespołu? To było niewiarygodnie trudne! Ha! Ale udało nam się przetrwać. Prawie wszystko robiliśmy przez internet. Prawdopodobnie wykonaliśmy tysiące rozmów telefonicznych, wiadomości,

Jak wyglądają wasze występy na żywo, co można po nich się spodziewać? Nasze występy na żywo są cholernie epickie. Wkładam niesamowitą ilość czasu w produkcję show. Poza graniem muzyki, mam ogromną pasję w kwestii oświetlenia, laserów i produkcji wideo. Zajmuję się tym już od dłuższego czasu. A teraz, kiedy w końcu wróciłem na trasę, miło jest przenieść całą wiedzę, którą zdobyłem jako szef produkcji do mojego własnego zespołu. Na naszych trasach możecie spodziewać się szalonego pokazu świateł, z pokazem laserowym Hot Beam i wizualizacjami albumów, wszystko idealnie zsynchronizowane z naszą muzyką. To jest całkiem niezłe widowisko. Gorąco polecam zobaczyć to na własne oczy, filmiki nigdy nie oddadzą sprawiedliwości, jak jest faktycznie w rzeczywistości. Wszystko to przy naszych utworach granych na żywo z 1000% energią na scenie, emitowaną przez każdego członka zespołu, każdej nocy. Co prawda dopiero co wydaliście "Psychosomatic", ale jak wspominałeś rozpoczęliście prace nad muzyką na jego następcę. Proszę zdradź jeszcze trochę szczegółów... Cały czas pracujemy nad nową muzyką. Nie weszliśmy jeszcze do studia, żeby zacząć nagrywać cokolwiek, ale na pewno mamy kilka fajnych pomysłów i koncepcji, które krążą nam po głowie. Jesteśmy bardzo podekscytowani mogąc malować kolejny rozdział historii Immortal Guardian.

Foto: Immortal Guardian

spół ma inny flow, a ja naprawdę lubię sposób, w jak my to robimy. Teksty Immortal Guardian to też praca zespołowa i chyba dość ważna dla was. Na "Psychosomatic" sięgnęliście po aktualną tematykę i zdaje się zamknęliście to w pewien koncept... Tak, teksty to zdecydowanie praca zespołowa. Zazwyczaj Zema i ja rzucamy na siebie tekstami przez całą noc, aż obaj czujemy, że jest idealny. Jeśli obaj nie czujemy się dobrze z tekstem, który zapisujemy, po prostu go nie używamy i próbujemy nowych pomysłów, aż do momentu, kiedy coś nas naprawdę zagra. Zawsze byłem wielkim fanem albumów tematycznych i konceptualnych, więc może to jest coś, do czego będziemy dążyć, ale w przypadku "Psychosomatic" nie było zaplanowane.

148

IMMORTAL GUARDIAN

rozmów wideo, maili, żeby stworzyć album "Psychosomatic" i teledyski. Promocja też była ciężka, bo z powodu blokad nie mogliśmy zebrać całego zespołu w jednym pomieszczeniu. Josh w Teksasie, Justin w Montrealu w Kanadzie, Carlos w Brazylii, a ja w Las Vegas. Zdjęcia, teledyski i proste kolaboracje trwały o wiele dłużej niż było to konieczne, ale byliśmy bardzo wdzięczni, że wszyscy mamy umiejętności techniczne i internet, którego potrzebowaliśmy, by wykonać tą całą robotę. To był bardzo zabawny i kreatywny czas, kiedy kręciliśmy teledyski, które były filmowane w różnych stanach i krajach. Byliśmy bardzo zdeterminowani, żeby skończyć album bez względu na to, co działo się na świecie. Pewnie brak koncertów dał się wam we znaki. Podczas gdy obostrzenia znikają, nadzieja na życie koncertowe powraca, wyruszycie w trasę czy raczej będą to pojedyncze sztuki? Powiedziałbym, że byliśmy jednym z pierwszych zespołów metalowych, które wróciły na trasę. Właśnie zakończyliśmy naszą pierwszą trasę powrotną po pandemii. To było 30 koncertów w 6 tygodni. Jak szalone było koncertowanie podczas pandemii z wszystkimi nowymi ograniczeniami? Mimo wszystko było warto! Mieliśmy zaszczyt zagrać dla wielu nowych fanów, a także zobaczyć wielu naszych starych przyjaciół i fanów. Byliśmy nawet headlinerem wyprzedanego festiwalu Mad With Power. W listopadzie ruszamy w trasę po zachodnim wybrzeżu USA. Dobrze jest być znowu w trasie!!!

aka w ogóle jest scena melodyjnego power Ja metalu/progresywnego power metalu w USA? Są jakieś młode kapele godne uwadze słuchacza? Amerykańska scena metalowa daje czadu! Jest tak wiele świetnych zespołów wychodzących z USA. Gorąco polecam naszych przyjaciół z Paladin, Seven Kingdoms, Helion Prime i NorthTale. Mnóstwo świetnych zespołów wychodzi też od naszych sąsiadów z Kanady: Stryker oraz Unleash the Archers! Od dawna podkreśla się, że rynek muzyczny w Stanach mocno ukierunkowany jest przez mainstream, gdzie w tym wszystkim jest scena klasycznego heavy metalu? Jak w tej chwili przedstawia się jego kondycja? Zgadza się, USA jest zdecydowanie nastawione na mainstream, ale najlepszą częścią USA jest różnorodność ludzi. Mainstream jest tutaj rzeczą oczywistą, ale tak samo jak underground czy różnorodność subgatunków. Jest tak wielu ludzi wspierających wszystkie rodzaje sztuki, że w USA prawie wszystko może istnieć i mieć się dobrze. Klasyczny heavy metal jest tutaj żywy i kopie tyłki. A power metal jest na fali wznoszącej, świetnie widzieć, że ten gatunek naprawdę rozwija się tutaj w Stanach. Michał Mazur Tłumaczenie Joanna Pietrzak


Świeżym okiem na kontrasty symfonicznego metalu Paryskie Whyzdom nagrało ostatnio tak przystępny i heavy metalowo kuszący album "Of Wonders And Wars", że śmiało mogą wpaść w radar słuchaczy spoza symfoniczno-metalowej niszy. Poprosiłem więc głównego kompozytora zespołu, aby rozjaśnił mi nieuanse swej muzyki. Vynce Leff odpowiedał na wszystkie zadawane pytania z cierpliwością, pasją i gorącym zaangażowaniem. Z ujmującym uśmiechem rozwiał wszelkie moje wątpliwości odnośnie elementów muzyki klasycznej i gruntownie zanalizował wiele spośród swych ostatnich pomysłów. Wywiad polecam zwłaszcza tym spośród Was, którym w symfonicznym metalu brakuje konkretnych gitar. HMP: Nie będąc fanem metalu symfonicznego, doceniam brzmienie Waszego najnowszego albumu "Of Wonders And Wars" za fajne połączenie heavy metalowego ciężaru z ciekawymi melodiami. Myślę, że akurat Whyzdom może przypaść do gustu metalowcom sceptycznym wobec reprezentowanego przez Was gatunku. Czy Wasz zamysł polega na spotęgowaniu elementów heavy/power metalowych w symfonicznej konwencji? Vynce Leff: Tradycyjny heavy metal jest ważnym składnikiem wszystkich albumów Whyzdom. Moim zdaniem, gitarom u niektórych innych zespołów sceny symfoniczno-metalowej brakuje ciężaru. My zaś przykładamy się do metalowego riffowania. Wierzę więc, że faktycznie, osoby niesiedzące na co dzień w naszej stylistyce, mogą znaleźć w Whyzdom coś dla siebie. Nie dziwi mnie Twoja opinia. Dziękuję, że się nią podzieliłeś, ponieważ oznacza to, że pomimo wielu symfonicznych warstw, dotarłeś do heavy metalowych aspektów naszej twórczości. Przy czym owe symfoniczne warstwy również dają się lubić niewprawionym w Wasz gatunek słuchaczom, ponieważ są konkretne. Mój redakcyjny kolega, Marek Teler, wyraził podziw wobec nich w recenzji "As Time Turns To Dust" (poprzedni LP Whyzdom z 2018r - przyp. red.). A co czyni symfoniczne wartswy na LP "Of Wonders And Wars" wyjątkowymi? Stanowią one podstawowy filar muzyki Whyzdom. Komponuję je tak, jakby miała je grać orkiestra. Nie oznacza to, że słyszysz na "Of Wonders And Wars" prawdziwą orkiestrę, po-nieważ byłoby to bardzo drogie a ja nie dysponuję odpowiednimi środkami do jej rejestracji. Wykorzystywałem sample, przy czym wszystkie partie są w 100% możliwe do odegrania przez orkiestrę. Zwracałem uwagę, jakie instrumenty słyszę w nagraniach. Mogę to samo powiedzieć o wszystkich albumach Whyzdom, ponieważ to ja zajmuję się i odpowiadam za ów aspekt twórczości Whyzdom. Różnica pomiędzy "Of Wonders And Wars" a "As Time Turns To Dust" polega na tym, że tym razem aranżacje nie płyną beztrosko, lecz bezpośrednio uwypuklają sedno pomysłów na poszczególne kompozycje. Na "As Time Turns To Dust" weszło mnóstwo skomplikowanych dźwięków, które mogą niekiedy rozpraszać. Nic takiego nie dzieje się na "Of Wonders And Wars" - dołożyłem wszelkich starań, aby cały materiał był tutaj zwarty. Podobają mi się oba podejścia - progresywne

na "As Time Turns To Dust" oraz power metalowe na "Of Wonders And Wars". Uważam, że o ile symfoniczne aranżacje na Waszym najnowszym LP są zwarte, to wcale nie mają takich prostych struktur, gdyż potrafią zachwycić rozmachem i melody cznym bogactwem. Jaką rolę pełnisz na tym wydawnictwie - czy gitarzysty i producenta?

Gitara to mój główny instrument, tak w studio, jak i podczas koncertów. Uczyłem się muzyki poprzez naukę gry na gitarze. Teraz jestem już pod pięćdziesiątkę i obecnie bardziej skupiam się na produkcji. Wszystkie partie gitarowe na "Of Wonders And Wars" zostały zagrane nie przeze mnie, lecz przez Régisa Morina. Ja zagrałem na gitarze basowej, opracowałem orkiestracje, skomponowałem prawie wszystkie utwory, napisałem liryki i wyprodukowałem album. Oznacza to, że czuję się gitarzystą, ale granie na gitarze nie jest moim główną funkcją w Whyzdom. Wyraziłeś przekonanie, że "gitarom u niektórych innych zespołów sceny symfonicznometalowej brakuje ciężaru". Zastanawiam się teraz, czy to nie jest aby tak, że Nightwish gra mięciutko, pod tym względem Therion jest ich przeciwieństwem, a Wy plasowalibyście się gdzieś pomiędzy. Czy takie

stwierdzenie miałoby sens? Wymieniłeś dwa wspaniałe, naprawdę fantastyczne zespoły. Nie śledziłem ostatnich poczynań Therion, bardziej zasłuchiwałem się w Nightwish. Ostatnie albumy tych drugich są w zasadzie lżejsze niż zdarzało się to u nich dawniej, ale - kiedy grali z poprzednią wokalistką - nie brakowało im (w moim odczuciu) mocy. Przyznam przy okazji, że wszystkie wokalistki Nightwish świetnie śpiewają, podobają mi się ich głosy. Ostatnio jednak coraz bardziej zmierzają w typowo symfonicznym kierunku, oddalając się jednocześnie od metalu. Też grają cudownie, ale lżej. Osobiście, nie stanowiłoby dla mnie problemu, gdybym poszedł ich śladami, ale tak się złożyło, że twórczość Whyzdom jest stosunkowo bliska estetyce heavy/power metalowej. Inna sprawa, że sporo symfoniczno-metalowych kapel gra dosyć ciężko, z ostrymi gitarami. Wskazałbym tu na Epikę. Te trzy zespoły: Nightwish, Therion, Epica są jednymi z moich ulubionych. Cieszę się, że Whyzdom odnalazło własną, unikalną tożsamość w tym gatunku. Niekoniecznie gitary Whyzdom są najcięższe, ale z pewnością inaczej używamy orkiestracji Nightwish stosuje je w znacznie większym stopniu od nas, zaś Epica, przeciwnie, w mniejszym. Nie chciałbym wypowiadać się na

temat Therion, gdyż nie słuchałem ich ostatnio. Chciałbym, abyś wiedział, że kiedy metal symfoniczny dopiero się rodził, wszystko na tej scenie było nowe i ekscytujące, ale dopiero do odkrycia. Dopiero teraz można próbować dyskutować o jakichkolwiek trendach czy też typowych rozwiązaniach w obrębie gatunku. Widać, że poszczególne zespoły ewoluują w określonych, wybranych kierunkach. Epica, Nightwish, Within Temptation, każde z nich odnalazło własną niszę. Korzenie Whyzdom są mocno osadzone w metalu symfonicznym, więc takimi już pozostaniemy, ale dążymy do grania bardziej bezpośredniej muzyki. To fascynujące, że wciąż oferujecie słuchac zom coś świeżego i unikalnego wiele lat po tym, gdy rdzeń metalu symfonicznego zdawał się być już ukształtowany. Podejrzewam, że wiele pomysłów zdołało już się roz-

WHYZDOM

149


Foto: Whyzdom

winąć, a możliwe, że i niektóre odłamy gatunku wyczerpały swój potencjał na dalsze twórcze poszukiwania. Dziękuję, przyjemnie to słyszeć. Zdarza się, że ktoś mówi: "oh, powtarzacie Nightwish, Epikę lub jeszcze coś innego". Nie kopiujemy nikogo. Wsłuchując się uważnie, Whyzdom robi swoje, ma własną tożsamość. Mam nadzieję, że tak będziemy odbierani, dlatego za każdym razem staramy się odświeżać repertuar wraz z kolejnymi wydawnictwami. Pisząc nowy utwór, zadaję sobie zawsze pytanie, czy przypadkiem nie przypominam zbytnio innego kawałka z przeszłości lub całkiem innego zespołu. Istotną cechą Whyzdom jest ponadto przypisanie każdemu albumowi specyficznego tematu lirycznego. W konsekwencji, opowiadamy w tekstach o różnych sprawach.

wojownik zbliża się ku Sphinxowi (na okładce "Of Wonders And Wars"). Jakże on mały i słaby. Nie tylko w porównaniu z wielkością Sphinxa, ale też w obliczu widniejącego w tle firmanentu z potężnymi promieniami żywej energii łączącej ciała niebieskie z czubkami piramid. Oh, widziałeś tam wojownika! Cieszę się, że go zauważyłeś. To rewelacyjna okładka. Znalazło się na niej mnóstwo symboli. Wojownik wydaje się bardzo silny, ale tak naprawdę jest malutki. Pochodzi on ze starożytności, mimo że po niebie krążą statki kosmiczne z przyszłości, wysyłając strumienie energii zdolne do zdewastowania wszystkiego, co stanie na ich drodze - nawet piramidy, kto wie. Kontrast rzuca się w oczy na całej okładce. Wyborna grafika.

Czy za temat najnowszego LP Whyzdom uznałbyś "wojnę i towarzyszące jej cuda"? Niezupełnie. Album nazywa się "Of Wonders And Wars". Roztrząsamy zagadnienia cudów oraz wojen od pradawnych, prehistorycznych dziejów ludzkości aż po odległą przyszłość (zwłaszcza w tekście "Metropolis Lights", przedstawiającym futurystyczne miasto). Wraz z rozwojem płyty, podróżujemy w czasie poprzez rozmaite legendy i historie. Nawiązujemy raz do piramid, w innym miejscu do Notre Dame, a jeszcze gdzieś indziej - do mitologii ("Ariadne"). Spoglądamy na niezwykłe cuda architektury budowane ludzką ręką. Niestety, zdarzało się, że wielu ludzi umierało w trakcie ich stawiania, a i tak wszystkie są podatne na zniszczenia (np. pożar trawiący Notre Dame).

W jakim stanie umysłu pragnąłbyś umieścić fanów w momencie, gdy słuchają potężnego i majestatycznego intro na samym początku muzycznej zawartości albumu? Wybrałem "Wanderers And Dreams" na pierwszy track, ponieważ prezentuje on - w kontekście wstępu do przedstawionej tematyki refleksję nad kondycją ludzkości. Chodzi w nim o postawienie pytań: dlaczego tutaj jesteśmy? Co zamierzamy dokonać jako wędrowcy po osi czasu od starożytności po przyszłość? Marzenia czynią nas ludźmi. Stawiając czoła wojnom i innym kluczowym problemom, staramy się zmieniać świat na lepsze. Wyrażamy to posługując się muzyką, dlatego rozpoczynamy od intensywnego motywu, przechodzącego wkrótce do spokojnej partii na klasyczne instrumenty strunowe, zaczerpniętej od austriackiego kompozytora Franza Schuberta. Dynamiczny fragment kontrastuje z łagodnym fragmentem - jak mówiłem, "kontrast" miał być kluczowym słowem naszego przekazu.

Nie pierwszy raz. Absolutnie. Z drugiej strony, piramidy skrywające tunel do podziemnego miasta przetrwały miliony lat, lecz należy pamiętać, że wszystko może ulec zniszczeniu w mig. Do wojen dochodziło od niepamiętnych czasów, często przyczyniając się do dewastowania niesamowitych cudów architektonicznych. Tkwi w tym uderzający kontrast, jak ciężko postawić wspaniałą budowlę, a następnie jak łatwo może obrócić się ona w pył. Dysonans pomiędzy ogromem wysiłku a podatnością na natychmiastową dewastację jest głównym punktem przekazu lirycznego albumu. Dzierżąc w dłoni flagę, samotny jeździec/

150

WHYZDOM

Kiedy myślimy o kategorii "fantazja", może się wydawać, że bujamy w obłokach, odlatujemy od rzeczywistego świata, pozwalamy sobie na zatopienie się w myślach. Zamiast tego, Wy dajecie słuchaczowi kopa do działania. "There was no real chance from the start/ The dice were loaded much too heavi ly/ Your words were sounding wrong any way/ Philosophy of fools, with noting left after the day/ But when the time has come/ We will take a leap of faith/ And face our

destiny, right in the eye of the storm" (w wol nym tłumaczeniu: "Nie mieliśmy prakty cznie żadnych szans od początku/ Kości losu były mocno przeładowane/ Twoje słowa brzmiały do pici/ Filozofia głupców, po której nic nie pozostanie następnego dnia/ Lecz gdy nadejdzie właściwy czas/ Znów uwierzymy w siebie/ I stawimy czoła naszemu przeznaczeniu, mierząc się dokładnie z sednem wyzwania"). Absolutnie tak. Podoba mi się, że to przeczytałeś. Nie mógłbym wyobrazić sobie lepszego wstępu do albumu. Więcej marzeń przewija się przez dalszą część płyty, ale my jako udzie na ogół nie dysponujemy odpowiednią ilością czasu, aby marzyć. Jesteśmy rzuceni wprost w oko cyklonu. Musimy walczyć, aby przetrwać. Dlatego początek jest bardzo intensywny pod względem instrumentalnym. Marie Mac Leod śpiewa zaraz spokojniejszym głosem "the dice were loaded much too heavily", czyli to nie jest nasza wina, że zmagamy się z życiowymi wyzwaniami. Kości losu były przeładowane. Żyjmy z tym, co było nam dane, niezależnie od tego, że nie wybieraliśmy okoliczności, w jakich przyszliśmy na świat. Niemniej, nie powinno to powstrzymywać nas przed marzeniami, gdyż mamy wpływ na swój los i możemy osiągać więcej niż początkowo mogło nam się wydawać. W ostatniej wersji refrenu pojawia się sentencja: "We are nothing but dreamers/ Who are trying to save the world" ("Jesteśmy tylko marzycielami/ Którzy usiłują ocalić świat", swobodne tłumaczenie - przyp. red.). I teraz zauważ, że w pierwszej wersji refrenu Marie śpiewa: "We are nothing but wanderers" ("Jesteśmy tylko wędrownikami" swobodne tłumaczenie - przyp. red.), ale później "We are nothing but dreamers". To wręcz istotniejsze. Tak, staramy się zmieniać świat na lepsze, nawet jeśli nie do końca nam to wychodzi. Wszystkie orkiestracje wykonałeś na kom puterze, prawda? Tak. Gitary, bas i perkusję zarejestrowaliśmy żywe, ale orkiestracje opracowałem posługując się komputerem. Wykorzystałem sample najwyższej możliwej jakości, dobierając takie, które brzmiałyby realnie do wykonania przez prawdziwą orkiestrę. Uwierz, że dysponowałem tonami plików z rozmaitych bibliotek i przyłożyłem się do nadania całości brzmienia jak najbliższego naturalnemu. Mam nadzieję, że to słyszysz. Tak. Nawet moja Mama, klasycznie wyksz tałcony muzyk, zachwalała naturalny dźwięk piccolo. O, tak. Pojawia się piccolo, ponieważ to ważny element orkiestry. Ten niewielkich rozmiarów instrument, przypominający flet, brzmi niewiarygodnie przenikliwie na tle pozostałej części orkiestry. Słyszymy go w wyższych rejestrach. Inny zapadający w pamięć kontrast uzyskaliście za sprawą trąbek we wstępie do "Pyramids" (swoją drogą opatrzonego ciekawym video), ponieważ towarzyszą im motoryczne riffy gitarowe. Kontrast polega nie tylko na doborze instrumentów, ale przede wszystkim na orientalnym charakterze melodii we wstępie oraz następujących tuż po nich ognistych metalowych riffach gitarowych, które, wbrew pozorom, dosyć trudno gra się na gitarze. Jak już powiedziałem, bardzo ważną, jeśli nie najważniejszą,


cechą całego albumu jest kontrast. Kompozycja znacznie rozwija się w dalszej części, wraz ze świetnymi melodiami. Czy uznałbyś "Pyramids" za jeden z najbardziej skomplikowanych kawałków w Twoim dorobku? Nie. Spróbuj zmierzyć się z video do "Tears Of A Hopeless God", pochodzące z trzeciego longplay'a Whyzdom "Symphony For A Hopeless God". Myślę, że tamte riffy są jeszcze cięższe i jeszcze bardziej skomplikowane. Riffy na "Of Wonders And Wars" miały być z założenia proste, podczas gdy riffy na "Symphony..." wysublimowane. Zachęcam, abyś so-bie to sprawdził w wolnym czasie. Dziękuję. Słuchałem trochę Waszego starszego materiału, ale odnosiłem wrażenie, że nie do końca łapię, co tam się dzieje. Tamte struktury wydawały mi się mało przejrzyste. Rozumiem, co masz na myśli. Przyznaję, że wydając poprzednie krążki, traciliśmy fanów, ponieważ uchwycenie ich zawartości wymagało wiele czasu. Trzeba wsłuchać się po pięć/ sześć razy w niektóre nasze starsze albumy, aby dopiero zacząć kojarzyć, co takiego dokładnie się na nich dzieje. Zamierzaliśmy trafić z "Of Wonders And Wars" do nowych odbiorców. Ja jednak i tak odnajduję na "Of Wonders And Wars" coś nowego za każdym przesłuchaniem. Ostatnio zaskoczył mnie np. wol niejszy fragment tuż po solówce gitarowej w "Adriadne" (5:20-6:00). Pomyślałem: "wow, naprawdę jest tam coś takiego?" Nie pamiętam (śmiech). Nie słucham często własnych płyt, a próbę mamy dopiero za dwa tygodnie. Poczekaj, sprawdzę na YouTube (…) Ok, już wiem. To wyszło naturalnie. Odniosę się do tego w następujący sposób. Otóż, pisząc utwory, stosuję klasyczną metodę tworzenia kompozycji. Oznacza to, że zaczynam od głównego tematu instrumentalnego a następnie rozwijam muzykę wokół niego. Do takiego "rozwoju" akcji dochodzi w "Ariadne". Klasyczny kompozytor (a za takiego siebie uważam) chce na ogół wprowadzić coś nieoczekiwanego w trakcie, ale powrócić do głównego motywu tuż przed finałem. Przypominam tym samym słuchaczom: hej, oto co słyszałeś na początku, potem to ewoluowało, zatraciliśmy się po drodze w innych dźwiękach, ale teraz znów koncentrujemy się na pierwotnej melodii. W tym konkretnym przypadku, po solówce gitarowej następuje chwilowe wyciszenie, po którym dynamika narasta, aż wreszcie powraca główny temat instrumentalny.

dopiero przychodzi właściwa piosenka, wobec czego spokojnie możnaby te dwie części od siebie rozdzielić. Ale nie, właśnie że nie można. Struktura obu części jest taka sama. Błędem byłoby ich rozdzielenie, ponieważ są tym samym. Wstęp zagraliśmy w rytmie na trzy: raz - dwa - trzy, raz - dwa - trzy, raz - dwa - trzy. Później przeszliśmy do rytmu na cztery: raz - dwa - trzy - cztery, raz - dwa - trzy - cztery, raz - dwa - trzy - cztery. Brzmi bardziej rockowo, ale to ta sama melodia. Posłuchaj tego bardzo uważnie wiele razy, a na pewno zorientujesz się, że dalsza część stanowi w zasadzie rozwinięcie tego, co uważałeś dotąd za intro. Słuchacz nie musi się nad tym zastanawiać, ale z perspektywy kompozytora nic nie dzieje się przypadkowo. To nie tak, że gramy, nagrywamy i tyle, gotowe. Wydaje mi się, że takie podejście stanowi interesującą osobliwość metalu symfonicznego. Fascynujące. Czy mieszkając w Paryżu, masz lepszy dostęp do artystów oraz do szeroko pojętej sztuki? Niestety, niewiele metalu powstaje w Paryżu, ale mamy tutaj swobodny dostęp do innych form, zapierającej dech w piersiach, sztuki. Spędziłem ostatnio kilka godzin w Luwrze, co dało mi inspirację do stworzenia video do utworu "Pyramids". Egipska kolekcja prezentowana w Luwrze jest wspaniała. Francja jest jednak zupełnie nie-rockowym oraz nie-metalowym krajem. Istnieje mnóstwo znakomitych francuskich artystów i wokalistów, wykonujących innego rodzaju muzykę, natomiast nie mamy rozwiniętej francuskiej sceny metalowej. Aczkolwiek Bruce Dickinson mieszka w Paryżu. Serio? Nie słyszałem o tym. Jeszcze nigdy go nie spotkałem. Spalenie Notre Dame osobiście dotknęło Marie, wokalistkę Whyzdom. Czy również innych muzyków Waszego zespołu? Nie Marie, lecz mnie. Marie śpiewa teksty napisane przeze mnie. Stworzyłem liryki do "Notre Dame", ponieważ mieszkam bardzo blisko tego cudownego miejsca a w wieku 20 lat pracowałem naprzeciw tej katedry. Przez okres dziesięciu lat widziałem ją przez okno. Stanowiła znaczącą część mojego życia. Prze-

chodziłem tamtędy dosłownie każdego dnia, myśląc "hello, Notre Dame" ("Notre Dame" można przetłumaczyć z francuskiego na polski jako "Nasza Pani" - przyp. red.). Odnosiłem wrażenie, że stoi ona tam zawsze. A widok jej pogrążonej w płomieniach rozbiło mi serce. Z pewnością, wielu ludzi na całym świecie poczuło się podobnie. Notre Dame nie było jedynie miejscem sakralnym, ale również symbo-lem kultury i historii. Dedykowany mu utwór Whyzdom nie jest piosenką religijną osobiście nie wierzę w Boga. Nie mam nic przeciwko, gdyby ktoś tak o niej myślał, jednak mi bardziej chodziło o ukazanie symbolu ludzkiej zdolności do budowania architektonicznych wspaniałości. Istnieje takie motto: "tylko Paryż jest wart Rzymu i tylko Rzym jest wart Paryża". Czy stolica Włoch ma dla Ciebie wyjątkowe znaczenie z jakiegoś szczególnego powodu? To motto musiał napisać jakiś Włoch (śmiech). Sentencja jest związana z paktem zawartym w 1956 roku, według którego Paryż i Rzym są wzajemnie wyłącznymi miastami siostrzanymi. Historycznie oba miasta były ze sobą powiązane, np. Napoleon ustanowił Rzym drugim najważniejszym miastem Imperium Francuskiego (1810). Ciekawe, ale nie mam żadnych osobliwych doświadczeń z Rzymem do opowiadania, poza tym, że to wspaniałe miasto o wyjątkowo ciekawej historii oraz niesamowitej sztuce. Bardzo doceniam i podoba mi się w Europie to, że gdzie się nie obejrzysz, tam znajdziesz architektoniczne cuda. Nadmienię, że Scarlet Records (label Whyzdom) jest włoskie, więc serdecznie pozdrawiam Angelo i Filippo. Bardzo dziękuję za pasjonującą rozmowę. Będę z pewnością nieraz wracać do muzyki Whyzdom. Dziękuję i pozdrawiam polskich fanów Whyzdom. Na przestrzeni dziejów muzyki rockowej, Polacy zawsze mieli sporo świetnych zespołów, które lubię słuchać. Mam nadzieję, że pewnego dnia wybierzemy się do Polski i dla Was zagramy. Sam O'Black

Dziękuję, że mi to wyjaśniłeś. Zdarza się, że kiedy pytam innych muzyków o podobne sprawy, odpowiadają, że nie zastanawiają się nad tym, tylko po prostu grają. Ok, więc dam Ci jeszcze jeden przykład. Utwór "Stonehenge". Ale "Stonehenge" rozpoczyna się od intro, nie od głównej melodii. O proszę, słyszysz oddzielny fragment orkiestry. Ale to nie jest oddzielny fragment. Nie, nie. Posłuchaj tego wielokrotnie, a przekonasz się, że to jest refren. Uściślijmy: i refren, i zwrotka. To jest dokładnie ta sama, identyczna melodia. Nie dziwię się, że dopiero sobie to uświadomisz. Na pewno wiele osób pomyśli, że "Stonehenge" składa się z intra, po którym

Foto: Whyzdom

WHYZDOM

151


Poszukując spełnienia Być może kojarzycie szwedzki Hollow z dwóch płyt wydanych na przełomie lat dziewięćdziesiątych i nowego milenium, kilka lat temu wznowionych przez rodzimy Metal Mind Productions. Melodyjna mikstura power metalu i muzyki progresywnej, która dobrze sprawdziła się na "Architect of the Mind" wróciła do pewnej estymy i w ostatnich latach. Hollow z zespołu zmienił się w jednoosobowy projekt wokalisty i gitarzysty Andreasa Stoltza, który od czasu powrotu do aktywności wydaje już drugi album zatytułowany "Tower". Oto co Andreas ma do powiedzenia z okazji jego wydania. HMP: Jak sobie radzisz z pandemią, która ma miejsce na świecie? Andreas Stoltz: Zmiany w stylu życia związane z restrykcjami nie dotknęły mnie osobiście. Nikt z moich znajomych nie zachorował jakoś poważnie a większość ludzi w Szwecji jest już zaszczepiona. Ale to, że mnóstwo ludzi umarło jest okropną tragedią. Jeszcze nie mamy tego za sobą. Czy twoje życie zmieniło się w jakiś sposób? Pod względem zawodowym nie za bardzo. Pracuję w szkole i byliśmy otwarci przez cały czas. Jeżeli chodzi o muzykę to zmiany nastąpiły już jakiś czas temu. Nie robimy prób z zespołem, nie gramy koncertów i nawet nie

możemy się na żaden wybrać. Na szczęście ostatnio to się zmienia i obecnie planujemy jakieś lokalne występy. Udało ci się wykorzystać czas wolny, którego pewnie miałeś trochę więcej podczas pan demii? Myślę, że lepiej radzę sobie z dbaniem o swoje zdrowie. Staram się ćwiczyć - biegam oraz chodzę na siłownie. Przywykłem również do medytowania. Miałem więcej czasu na czytanie i śledzenie ulubionych podcastów. Mogę polecić "Making Sense" Sama Harrisa, słucham go już od kilku lat. Poza tym skupiłem się na życiu rodzinnym oraz zdrowszym odżywianiu. Od piętnastu lat jestem wegetariani-

nem ale dopiero niedawno wkręciłem się w dietę w pełni wegańską. Mógłbyś polecić książki albo filmy, z który mi zapoznałeś się w tym czasie? Jasne, uwielbiam czytać odkąd byłem małym chłopcem a moim ulubionym gatunkiem jest fantastyka naukowa. Gorąco polecę książki Nory K. Jemisin a także Iana M. Banksa. Przeczytałem również "Problem trzech ciał", trylogię Liu Cixina. Interesująca historia, jeżeli mogę tak powiedzieć. Ciekawe będzie zobaczyć jak zostanie zaadaptowana przez Netflixa. Hollow jest zespołem z długą historią mimo to, kilka lat temu zdecydowałeś, że będzie to twój solowy projekt. Nagrywasz wszystkie partie instrumentalne i wokalne. Z skąd wzięła się taka decyzja? Swego czasu wzięliśmy z Hollow przerwę, która trwała dwadzieścia lat. Grałem wtedy w zespole Binary Creed, ale nigdy nie robiliśmy z nim za dużo prób. Wysyłaliśmy sobie tylko jakieś pomysły a ja składałem je w programie do produkcji muzyki. Bardzo lubię tę część tworzenia. W końcu się rozstaliśmy i zostało mi mnóstwo materiału który warto było skończyć. Wydało mi się czymś rozsądnym aby wydać go jako Hollow. Dowiedziałem się, że podczas jednego z kon certu uszkodziłeś sobie słuch. Jak sobie radzisz z tą niedogodnością? Staram się być ostrożny podczas prób i koncertów. Zawsze korzystam ze stoperów do uszu i nie wystawiam się na głośniejsze poziomy dźwięku. Nie sądzę aby słuch mógłby mi się poprawić ale nie jest też tak, że jakoś bardzo się tym przejmuję. Przez jakiś czas miałem problemy z zasypianiem ze względu na piski w uszach ale obecnie mój mózg jest skuteczny w odfiltrowaniu ich tak, aby mi nie przeszkadzały. Brakuje ci czegoś co było udziałem funkcjonującego zespołu? Mam na myśli próby, sesje nagraniowe i tym podobne? Bardzo, dlatego mam nadzieję, że w przyszłości moja muzyka będzie w większym stopniu wysiłkiem zespołowym. Granie i tworzenie muzyki z innymi ludźmi jest tym co daje największą radość. Odbywam próby z dwoma innymi zespołami i zawsze wyczekuję kolejnych ku temu okazji. Kiedy nauczyłeś się grać na bębnach? Podobno sam nagrałeś partie tego instrumentu na nowy album Hollow. Prawda jest taka, że bębny nagrał Stalder

Foto: Hollow

152

HOLLOW


Zantos ale wiem, że niektórzy spekulują, że to tylko pseudonim pod którym sam się ukrywam. Ale tak nie jest, Stalder to prawdziwy człowiek, który nie życzy sobie jednak aby upubliczniać go w większym stopniu. Moja gra na bębnach jest niezwykle ograniczona, nie dałbym rady nagrać ich na takim poziomie. Zdaję sobie sprawę z tego, że trudno obecnie planować jakieś koncerty, tym bardziej, że Hollow to właściwie jednoosobowy zespół. Myślisz aby robić to w przyszłości? Graliśmy kilka kawałków Hollow na próbach z jednym z moich zespołów. Świetnie byłoby pograć na żywo i myślę, że mieszanka starych i nowszych utworów Hollow świetnie sprawdziłaby się na scenie. Pochodzisz z Umea, akademickiego miasteczka, które jest tyglem kulturowym. Zgodzisz się z tym, że miejsce to sprzyja twórczości artystycznej? Tak, Umea słynie ze swojej kultury i kiedyś dzierżyło nawet tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, konkretnie to w 2014 roku. Mamy nawet festiwal metalowy pod nazwą House of Metal a także kilka mniejszych scen, na których zespoły mogą się prezentować. Średnia wieku w tym mieście jest dość niska ze względu na mnóstwo przyjezdnych studentów i uważam, że pozytywnie wpływa to na kształt lokalnej sceny. Jak wygląda dokładniej scena muzyczna tego miasta? Pochodzą z niego muzycy zespołów takich jak Meshuggah, Cult Of Luna czy Mats Gustafsson. Niegdyś była bardzo aktywna. Hollow dzieliło swego czasu salę prób z Meshuggah, było to przez chwilę w latach dziewięćdziesiątych. Jest tu mnóstwo miejsc, w których można zrobić próbę czy zagrać koncert. Organizacją zajmują się stowarzyszenia studenckie, przynajmniej tak było kiedyś i myślę, że to przyczyniło się do to popularności zespołów z tego miasta jak i całej Szwecji. Dowiedziałem się, że nazwaliście zespół Hollow (pustka - przyp. rewd.) dlatego, że nazwa ta odzwierciedlała ciągłą pustkę która czuliście jako grupa. Co sądzisz o tym wyjaśnieniu dzisiaj? Odkąd zacząłem medytować postrzegam te rzeczy inaczej. Wtedy nazwa zespołu miała oznaczać poczucie pustki i tęsknoty, nawet jeśli nie zawsze wiadomo było kto albo co było adresatem tych emocji. Znasz pewnie to uczucie, kiedy czegoś albo kogoś ci brakuje i czujesz się bez tego niekompletnym. W zalewie impresji, idei oraz marketingu w mediach społecznościowych wydaje mi się, że coraz więcej ludzi czuje dziś tego typu pustkę. Jednak tęsknota najczęściej prowadzi do cierpienia, przynajmniej tak sądzę. Bardziej buddyjskie podejście zakładałoby zamiast tego poszukiwanie spełnienia.

Foto: Hollow

Co urzekło cię w takiej właśnie formie? Marzę o pisaniu książek ale brakuje mi czasu i potężnego uporu jaki jest do tego potrzebny. Albumy koncepcyjne są dla mnie swego rodzaju kompromisem. Lubię pisać teksty, są dla mnie ważne, podobnie jak opowiadanie historii. Przyznaję, pisanie muzyki tak aby współgrała z tekstami i popychała opowieść do przodu jest wyzwaniem. Ale właśnie to jest to co lubię! Masz jakieś ulubione albumy, które wydane zostały w takiej właśnie formie? Na pewno "Operation Mindcrime" Queensryche było dla mnie potężną inspiracją. Podobnie jak niektóre albumy Kinga Diamonda, na przykład "Abigail" albo "Conspiracy". Jednak to płyta Queensryche otworzyła mi oczy na to, jak może brzmieć tego typu album. Stali się jednym z moich ulubionych zespołów. Jaką historię chcesz opowiedzieć albumem "Tower"? W mojej wyobraźni jest to opowieść z gatunku fantasty na temat buntu i powstania przeciw opresji. Powinniśmy znaleźć lepszy sposób na życie, bardzo wspólnotowe. Nierówności jakie panują teraz na świecie są jednymi

z największych zagrożeń dla naszej przyszłości, oczywiście oprócz szalejącego klimatu. Szwecja oraz cała Europa północna jest obszarem znanym z mnóstwa zespołów rock owych i metalowych. Jak sądzisz, jakie są tego przyczyny? Faktycznie, mamy tu trochę zespołów, które odniosły ogromny sukces i to na pewno działa inspirująco na inne grupy. Myślę też, że duży wpływ na to mają stowarzyszenia studenckie o których wspominałem, te, które zajmują się organizacją wydarzeń wokół sceny. Jesteśmy też uprzywilejowani poprzez wysokie standardy życia w Szwecji. Możliwe, że jest też coś w naszej tradycji muzycznej, pełnej dźwięków folkowych. To prawdziwa skarbnica pięknych melodii. Czy szwedzki rząd albo samorząd lokalny pomagają młodym muzykom w karierze? Najbardziej pomocny jest powszechny dostęp do edukacji. Oczywiście nie można nie wspomnieć o subsydiach dla różnych organizacji a także to, że jest tu mnóstwo miejsc w których można grać albo odbywać próby. Mamy być za co wdzięczni. Igor Waniurski

Foto: Hollow

Ponad dziesięć lat temu dwa albumy Hollow zostały wydane przez Metal Mind Productions. Jak wyglądała ta współpraca? Bardziej była to niespodzianka niż współpraca. Nie wiedzieliśmy nic wcześniej o MMP. Zrobili niezłą robotę w kwestii masteringu i wydania. Najczęściej wydajesz albumy koncepcyjne.

HOLLOW

153


Świat w ciemnych barwach Nowy materiał od weteranów włoskiej sceny progresywno-power metalowej często witam z zainteresowaniem. Najnowsza produkcja muzyków z Toskanii mimo, że nie przynosi dużych zmian stylistyki, jest zapisem czasów w jakich powstawała. Na wokaliście Terence Hollerze mocno odbiła się trwająca obecnie pandemia koronawirusa Sars-Cov-2 o czym daje świadectwo w niniejszej rozmowie. Zachęcamy do lektury i sięgnięcia po album "EOS". HMP: Co nowego w obozie Eldritch? Terence Holler: Jesteśmy zajęci promocją naszego nowego album "EOS". Udzielamy mnóstwa wywiadów, wszyscy czujemy się świetnie i jesteśmy w dobrej formie. Od wydania "Cracksleep" minęły już ponad trzy lata. Co robiliście przez ten czas? Prawie zajęło nam komponowaniu nowych utworów. Przed pandemią zagraliśmy kilka koncertów ale od tamtej pory tylko pisaliśmy i pisaliśmy. Wydawać by się mogło, że trwało to bardzo długo ale nasza muzyka jest dość skomplikowana i unikalna. Wymaga nakładów czasu aby wszystko zabrzmiało jak należy. Naszym znakiem firmowym jest oryginal-

ciemnych barwach. Jest dla nas czymś naturalnym, że im więcej mamy problemów i trudności przez które trzeba przejść, tym bardziej chce nam się tworzyć. Gdybyśmy mieli normalne ciche i szczęśliwe życie Eldritch by nie istniał. Nie jest wam ciężej znajdować inspirujące tematy po tak długim czasie funkcjonowania zespołu? Jeśli mam być szczery to nasze życie pełne jest problemów więc niemal zawsze jesteśmy w nastroju do pisania nowych kawałków. Tytuł nawiązuje do Eos, greckiej bogini będącej siostrą Heliosa?

Poruszamy tematy które dotykają mrocznych i ciężkich aspektów życia, głównie mojego. Dotykamy tematów depresji, myśli samobójczych, prześladowania, smutku i innych, które powodują niepokój, ból i trud. Jednak nie chcę aby ludzie słuchając mojej muzyki się smucili. Chcę tylko powiedzieć jakie było moje życie. Czy raczej, jakie jest nadal. Tak czy inaczej ciągle walczę. W przeszłości poruszaliście tematy globalnego ocieplenia, na przykład w "Gaia's Legacy". Biorąc pod uwagę sytuację na świecie, kwestie katastrofy klimatycznej stają się coraz bardziej poważne. Co o tym sądzisz? To wszystko idzie w bardzo złym kierunku. Jest to poważna sprawa, naprawdę ogromnej wagi, ale wszyscy powinniśmy spróbować coś z tym zrobić. Nie jest to proste ale musimy robić cokolwiek choćby drobne rzeczy bo lepiej robić cokolwiek, niż być biernym. Nie sądzisz, że katastrofa jest blisko a ludzie nie chcą nic z tym zrobić albo po prostu wypierają tę kwestię? Nie sądzę abyśmy byli bardzo blisko katastrofy ale naprawdę, to najwyższy czas na zmianę kierunku. Ludzie się tym nie przejmują gdyż życie jest pełne problemów i obowiązków, więc większość z nas nie chce marnować wolnego czasu na rozmyślania. Mówią sobie: co z tego? Jeżeli Ziemia zostanie zniszczona to stanie się to za sto lat. Co sądzisz o pracy aktywistów i aktywistek takich jak Greta Thunberg? Jestem członkiem zespołu rockowego i nie lubię dzielić się osobistą opinią na temat polityki. Muzyka jest rozrywką i tym powinna pozostać. Jak radzisz sobie z życiem podczas pandemii? Jak wpłynęła ona na zespół? Jest to naprawdę ciężka próba! Prawie dwa lata bez prób, bez koncertów… Jedyna dobra rzecz jaka wynikła z tej sytuacji jest taka, że mieliśmy więcej czasu na pisanie muzyki i nagrania. Poza tym, Włochy mają bardzo złą ekipę polityczną i Covid-19 znacznie przekroczył ich możliwości.

Foto: Eldritch

154

ność i wkładamy mnóstwo pracy intelektualnej w to, aby wyróżniać się brzmieniem od innych zespołów.

Tak, Eos jest boginią świtu w mitologii greckiej. Dla Eldritch płyta ta jest nowym świtem, wschodzącym słońcem.

Na koncie macie już ponad dwanaście albumów studyjnych. Jak znajdujecie inspirację do tego aby z ekscytacją podejść do kreowania nowego materiału? Cóż, tworzymy muzykę gdy w naszym życiu wydarzy się coś co da do tego impuls. Eugene Simone (gitarzysta - przyp. red.) pisze większość muzyki natomiast ja tworzę wszystkie teksty i melodie wokalne. Zawsze bazuję na tym co dzieje się w naszych życiach. Obaj przechodziliśmy przez trudne sprawy rodzinne, obaj podzielamy też spojrzenie na świat w

Co jest motywem przewodnim nowego albu mu? Chcielibyśmy aby ludzie dali szansę temu krążkowi bez oczekiwań czy uprzedzeń. Nie tworzymy muzyki należącej do jakiegoś konkretnego gatunku - tworzymy muzykę po prostu. Muzykę, która jest ciężka, melodyjna i artystycznie oryginalna. To kombinacja wielu stylistyk.

ELDRITCH

Album wydaje się mieć spójną tematycznie koncepcję.

Pandemia mocno dała się we znaki we Włoszech, zwłaszcza w połowie zeszłego roku. Jak się z tym czujesz? Jak wspomniałem, było i nadal jest bardzo ciężko. Jestem właścicielem restauracji podającej steki i rząd zamknął nas na dziesięć miesięcy z ostatnich piętnastu. Straciłem mnóstwo pieniędzy i rząd nie dał mi nic w zamian! Jestem naprawdę wściekły na naszych polityków. Przechodziłem chorobę i nie wyglądało to inaczej od normalnej grypy. Śmiertelność wynosi mniej niż 1% więc czego się kurwa obawiamy? (według danych www.worldometers.info/coronavirus śmiertelność wynosi obecnie ponad 2% przypadków - przyp. red.) Jaki wpływ pandemii na społeczeństwo dostrzegasz? Wszystko jest teraz trudniejsze. Musisz robić wiele dodatkowych rzeczy aby załatwić najprostsze sprawy. Z każdym dniem ludzie zachowują się coraz bardziej jak stado baranów. Nikt już nie używa swojego mózgu, tylko czekają na polecenia z góry. Ale nie ja! Mam swój rozum i będę go używał.


Jak sądzisz, w jaki sposób pandemia wpłynie na przemysł muzyczny gdy wszystko wróci do normy? Myślę, że nic się nie zmieni. Możliwe, że nasza publiczność się powiększy bo ludzie będą głodni koncertów, ale sprzedaż czy marketing nie będą wyglądały inaczej. Internet zrujnował przemysł muzyczny i już za późno na powrót do tego jak wyglądał on wcześniej. Włochy słynęły ze sceny power metalowej oraz progresywnej. Jak to wygląda teraz? Mieliśmy mocną scenę pomiędzy latami 90. i początkiem millenium. Obecnie wydaje się być ona nieco schyłkowa ale nadal mamy sporą liczbę świetnych zespołów grających heavy metal. Nowe kapele są dobre, ale może brakuje im osobowości, charakteru. Studia nagraniowe są obecnie bardziej produktywne i ogólna jakość produkcji jest doskonała.

teresowanie i wsparcie dla sceny trochę się zmniejsza. Musimy poczekać co się będzie działo gdy pandemia się skończy. Zobaczymy kto się zostanie na powierzchni. Na razie jesteśmy tym już trochę zmęczeni. Wracasz czasem pamięcią do waszej "ery jurajskiej" kiedy wydawaliście demo "Reflection of Sadness"? W jaki sposób zmieniliś cie się jako ludzi i muzycy? Ah, to było trzydzieści lat temu! Nadal jesteśmy tymi samymi ludźmi. Dorośliśmy, posiadamy rodziny i większą odpowiedzialność ale wewnątrz jesteśmy takimi samymi nastoletnimi marzycielami. Oczywiście rozwinęliśmy nasze muzyczne horyzonty i talenty. Podobnie jak brzuchy piwne. (śmiech)

Czy współcześni muzycy są bardziej innowacyjni niż wcześniej w ramach tej sceny? Możliwe, że są bardziej twórczy ale wątpię by byli tak silni jak my, starzy wyjadacze. Korzystaliśmy z naprawdę biednej technologii ale nagrywaliśmy świetne płyty. Czy młodziaki byliby w stanie dokonać tego korzystając ze starej technologii? Obecnie wokaliści używają automatycznej korekcji wysokości dźwięku, kopiują i wklejają poszczególne partie na komputerze.

Na początku kariery dzieliliście scenę z zespołami takimi jak Pain Of Salvation, Labirynth, Angra i innymi. Były to grupy oryginalne, czasem wyznaczające nowe trendy. Dostrzegasz podobną chęć do ekspery mentów w młodych zespołach? Oczywiście! Jest całe mnóstwo świetnych wykonawców z którymi chcielibyśmy zagrać. Jednak rzadko są to nowe zespołu. Oryginalny jest Devin Townsend ale przecież nie jest debiutantem. Jednak to muzyczny geniusz i bardzo chciałbym z nim zagrać. Eldritch ma podobne podejście do muzyki - żadnych ograniczeń, żadnych zasad, tylko czysta sztuka!

Jak muzyka metalowa jest odbierana w twoim kraju? Obecnie scena nie jest zbyt silna. Nie wiem czy z powodu covidowych restrykcji ale zain-

Eldritch nie jest zespołem znanym z grania tras koncertowych. Tęsknisz za występami? Przestaliśmy grać długie koncerty po europejskiej trasie z Firewind w 2009 roku. Wszyscy

mamy na utrzymaniu rodziny i stałą pracę, dopóki więc nie będzie chodzić o występy z Metalliką czy Dream Theater, nie możemy ryzykować utraty zatrudnienia. Będziemy grać weekendowe koncerty i od czasu do czasu pojawimy się na jakimś festiwalu. Oczywiście nie możemy się już tego doczekać. Igor Waniurski


bardzo bogatą melodykę, a w odpowiednich momentach dysponują mocą wyburzeniową. Nie zabrakło też emocjonalnych ballad, dlatego w muzyce każdy odnajdzie jakąś część siebie, jakąś bliską sobie emocję.

Poznawanie farb i pędzli w obrazku życia Myślę, że MemoCrasher powinien zainteresować się każdy fan progresywnego metalu, choć muzycy nie do końca chcieliby zamknąć się w tej szufladzie. Sami woleliby aby ich muzykę fani kojarzyli z melodyjnym ostrym rockiem na solidnej bazie metalowej z elementami progresywnego grania. I może mają rację, bo nie wszystko w ich muzyce i wykonaniu jest oczywiste i jednoznaczne. Niemniej nie ma co się rozwodzić, jak uwielbiacie zawiłą, gęstą, acz melodyjną i mocną muzykę z wieloma ciekawymi aranżacjami oraz niesamowitym wokalem to, śmiało sięgajcie po wydawnictwa MemoCrasher ("Revenant" i "Humanity"). Zanim jednak to zrobicie, poczytajcie o tym, co mają do powiedzenia sami muzycy. Może to oni rozwieją wasze ewentualne wątpliwości, czy warto zainteresować się tą ekipą. HMP: Niedawno mój redakcyjny kolega, Sam O'Black przeprowadził wywiad z progresywno power metalowym Hunted z Walii. Stamtąd dowiedziałem się o istnieniu polskiego zespołu MemoCrasher. Nie uważasz, że to dziwne, aby dowiadywać się o polskiej kapeli od Brytoli? Wojciech Gdowik: Szczerze mówiąc, w pierwszej chwili byłem nieco zaskoczony, jednak po namyśle stwierdzam, że w sumie to nie dziwi mnie to ani trochę. Dzięki socialmediom mamy dostęp do każdego miejsca na ziemi, a więc fakt, że dotarliśmy do Walii cieszy. Jarno: Pierwszy odzew po naszych premierach nadszedł z zachodu. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci poza granicami, co pokazuje, w

grzewajki, ale ciężko powiedzieć, by dziś ten rynek prężnie się u nas rozwijał, a kto się próbuje rozwijać, uderza na zachód. Hubert Malicki: Żyjemy w czasach globalizacji, dlatego nie dziwi nas, że tak się stało. Dodatkowo nasza działalność opiera się głównie na sieci, więc nasza rodzima społeczność nie miała wielu okazji do zapoznania się z nami na scenie. Jak pojawią się sprzyjające okoliczności, to myślimy, że jest szansa, by uległo to zmianie. Pierwsze pobieżne odsłuchy waszej muzyki włączyły u mnie hashtagi; rock, metal, progres, alternatywa. Myślę, że nie były to złe skojarzenia?

Foto: MemoCrasher

jakim kierunku zmierza światowy rynek i czego oczekują fani na całym świecie. Jesteśmy obecni w mediach, o MemoCrasher się mówi i pisze, cieszę się, że docieramy do kolejnych scen. Nie jest to o tyle dziwne, o ile jest wyznacznikiem kondycji rodzimego rynku muzycznego. Dave Andrew: Nie jest to dziwne, patrząc, jak niszowa w Polsce stała się muzyka rockowo-metalowa w porównaniu do zachodu. Tam nadal prężnie rozwija się całe nowe pokolenie szeroko pojętej muzyki gitarowej, tutaj z mojego doświadczenia postrzegana jest trochę jako relikt, trochę jako coverowe od-

156

MEMOCRASHER

Hubert Malicki: Chyba strzał w dziesiątkę. Każdy z tych nurtów można na swój sposób znaleźć w naszych utworach. Dave Andrew: Myślę, że jak najbardziej skojarzenia są trafne, ale będąc realistą i nie chcąc urazić ambicji prawdziwych "progresywnych wygów" i dumy "prawdziwych metalowców", opisałbym nas jako muzyków rockowych na solidnej bazie metalowej z elementami progresywnego grania i słowo melodia w tych kombinacjach jak najbardziej może być pisana z wielkich liter. Jarno: Wszystkie odpowiedzi poprawne. Zarówno "Revenant", jak i "Humanity" mają

Jak mowa o metalu to w waszym wypadku jest to melodyjny progresywny power metal w stylu zespołów Evergrey, Pagan's Mind, Kamelot, Pyramaze... Znana jest wam ta scena, słuchaliście tych zespołów lub im podobne? Dave Andrew: O power metal to z kolei ja mogę zaoponować, bo chociaż domyślam się, skąd te skojarzenia mogą się nasuwać, nie śpiewamy o smokach i krasnalach i innych magicznych jeziorach, nasz bębniarz siedzi na stołku, a nie dosiada białego rumaka ani eterycznego pegaza i nie patataja na podwajaczu 200 bpm ów przez połowę płyty. Ja też wybitnym wirtuozem gitary nigdy nie byłem, ale staram się jednak zawsze do tych melodii dać coś więcej niż shreddowane pentatoniki z zabłąkaną nutką w środku. Ale oczywiście znam dość sporo tej muzyki i na pewno mniej lub bardziej świadomie coś tam sobie z niej podpatrzyłem. Jarno: Osobiście mój duch metalowy jest zahartowany na thrashu, muzyce buntu, dlatego power metal nie jest do końca moją niszą. Zdecydowanie nie podejmę się przypisania nas pod konkretny gatunek, ale tym, co nas wyróżnia, zwłaszcza w kontekście fali core i djent, jest właśnie melodyjność kompozycji. Hubert Malicki: Power metal to jak widać szerokie pojęcie... Z dziesięć lat temu faktycznie byłem fanem tego nurtu, ale te lata trochę odeszły w niepamięć i, prawdę mówiąc, nie utożsamiam z nim naszej twórczości. W moim przypadku jednym z ulubionych twórców była Gamma Ray. Wojciech Gdowik: Prywatnie raczej słucham nieco ostrzejszych gatunków. Metalcore czy deathcore to zdecydowanie moje klimaty. Niestety wymienionych zespołów nie kojarzę, ponieważ dopóki nie poznałem chłopaków to, raczej zamykałem się na dwa wyżej wymienione gatunki. Powoli się to zmienia, doszło do mnie, że metal to nie tylko darcie japy i 220bpm. (śmiech) Niemniej wasza muzyka jest specyficzna, dlatego nadal twierdzę, że przemycacie w niej jakieś elementy klasycznego rocka czy też alternatywnego rocka/metalu. Czy są to wasze świadome zabiegi i sięgacie do inspiracji poznanych z autopsji, czy to też inna kwestia, chociażby waszego brzmienia lub swoistych melodii? Dave Andrew: Jak najbardziej to, co decydujemy się pokazać ludziom, jest przemyślane, kute na kowadle twórczym wiele dni, miesięcy, czasem nawet lat. Staram się zawsze złamać stare schematy, przede wszystkim te, które sam sobie utwardziłem, ale nie staram się za wszelką cenę robić rzeczy przełomowych, bo jednak te wyświechtane i znane nie przez przypadek dalej są tak długo używane. To nie jest sztuka napisać kawałek na 20 minut i wrzucić tam wszystko, co muzyczna "ślina na język przyniesie", dla mnie sztuką jest skomunikować te pomysły w takiej formie, żeby słuchacz wiedział, co się dzieje i w lwiej części nie prześmigał kawałka co 20 sekund kończąc w połowie. Jednak najważniejszą zasadą w tym świadomym akcie stworzenia, lub bardziej bajzlu twórczym, jest bym, nie czuł się nieswojo


z własną muzyką. Staram się układać to tak, żeby ubierać swoje szczere pomysły w kompozycyjne ramy, a nie kwadratyzować koło i prasować w kant każdy riff, byle by był taki "jak powinien" Jarno: Od początków istnienia rocka, pierwszych kapel i późniejszej rewolucji muzycznej, założeniem był bunt i niezależność. Ten bunt, zerwanie z obowiązującymi kanonami i pewna droga są zawarte w słowach, w melodii i czystej sile riffów. Oba albumy nagrywaliście sami, a ich produkcja sprawia wrażenie, że nawiązuje do współczesnych progresywnych realizacji. Ale to tylko wrażenie... Mam rację? Czy uważacie, że wasze umiejętności rejestracji dźwięku są na tyle wystarczające, że kolejne albumy będziecie nagrywali wciąż sami? Hubert Malicki: Niezależnie od tego co myślimy o naszych umiejętnościach dotyczących produkcji audio, to z całą pewnością można stwierdzić, że nigdy nie zbliżą się do poziomu profesjonalnego studia nagrań, dla którego taka praca jest codziennością i ma już wieloletnie doświadczenie. Tym bardziej jeśli mówimy o studiach specjalizujących się w konkretnych gatunkach muzyki. O ile nie zaprzestaniem rejestrowania pomysłów we własnym zakresie, o tyle następny album będzie nagrany w studio. Jarno: Osiągnęliśmy na tyle doświadczeń związanych z miksem i masteringiem, żeby kolejne produkcje pozostawić profesjonalistom. Dave Andrew: Nasze umiejętności zdecydowanie nie były wystarczające, gdy wydawaliśmy oba albumy, ale nie porzuciliśmy samodzielnej ścieżki i przez cały ten czas szlifowaliśmy i ten warsztat, by nie być tylko zdanym na kogoś, bo to niejednokrotnie potrafi blokować proces twórczy. Dzisiejszy świat przestaje być światem premier płyt, zmienia się w stały kontakt i relację, a do tego są jednak potrzebne częstsze produkcje niż jedno wydawnictwo raz na kilka lat. To jak najbardziej, dalej jest ścieżka do podążania, ale coraz trudniejsza dla młodych i nowych zespołów, które tym sposobem prawie zawsze będą tułać się po dnie i mule medialnym. Więc w muzycznym biznesie, który jest dziś otwarty dla każdego jak nigdy, chociaż minimalny poziom bycia "złotą rączką" jest wymagany, a przynajmniej jest miłym zaskoczeniem dla każdego

Foto: MemoCrasher

Foto: MemoCrasher

profesjonalisty czy podwykonawcy muzycznego, z jakim mieliśmy do czynienia. Wojciech Gdowik: Najnowsze produkcje raczej oddamy w ręce profesjonalistów. Teraz rozwiążmy parę zagadek dotyczących waszych płyt. Premiera debiutu "Revenant" odbyła się w roku 2016. Czy ta płyta wtedy wyszła w wersji fizycznej np. CD, czy też była dostępna jedynie w formie plików cyfrowych? Dave Andrew: Była i nadal jest w formie cyfrowej. Ja wiem, że czas mija, a ja powtarzam się do granic śmieszności, ale tak kiedyś wypuścimy wersję CD, prawdopodobnie nastąpi to wtedy, gdy ostatni odtwarzacz płyt trafi na dno Pacyfiku z resztą zużytego plastiku. Ale będzie, wiem, że są jeszcze ludzie, dla których to jest ważne, więc postaramy się odpowie-

dzieć na ten popyt. Jak tylko ogarniemy całą resztę bałaganu. Zaraz po wydaniu "Revenant" mieliście wypuścić wasz drugi krążek, który wtedy miał nosić tytuł "At the Gates of Rebirth". Sprawa przedłużyła się do roku 2020, wtedy też na jesieni ukazały się obie wasze płyty, z tym że nowemu albumowi nadaliście miano "Humanity". Co spowodowało, że tak długo zwlekaliście z wydaniem drugiego albumu? Dave Andrew: Powiem szczerze, że jestem pod wrażeniem śledztwa dziennikarskiego, jakie przeprowadziłeś. Jeszcze nikt nigdy nie zadał mi tego pytania, bo nie wiedział, że tak było. Szacun! Wstrzymało nas to, że wielką wadą robienia wszystkiego samemu jest to, że wszystko trzeba zrobić samemu... A to kosztuje czas. "Revenant" wyszedł w czasie kiedy rozstaliśmy się z połową składu, który słusznie poniekąd twierdził, że powinniśmy ogrywać tamten materiał i iść z nim w świat - znaczy grać koncerty. Jednak dla mnie na tamten okres był to trochę ślepy zaułek, poza tym nie do końca czułem, że materiał upakowany w "klasyczny album" w pełni oddaje to, z czym chciałem być kojarzony jako muzyk. Jednocześnie to był mój wokalny debiut i czułem, że sporo czasu zajmie mi jeszcze praca nad wokalem, aby doprowadzić go do momentu gdy będę bez kompleksów w stanie polegać na nim w każdej sytuacji. To też był czas kiedy dla mnie i Huberta naturalnie kończył się etap w naszej regularnej drodze życia - czyli studiów i trzeba było zadbać o ten przyziemny aspekt egzystencji, poszukać pracy i ustawić ją tak, by za kilka lat nie powiedzieć, że trzeba skończyć z młodzieńczą pasją i "wziąć się z życiem za barki". To cytat z jednego z ludzi, którym nigdy nie chciałbym się stać. Więc za całą zwłoką kryło się po prostu to, że zdawaliśmy sobie sprawę, że to jeszcze nie jest poziom muzykowania, który wystrzeliłby nas

MEMOCRASHER

157


tam, gdzie zawsze marzyliśmy, więc nie czas brać się za taśmowe produkcje kolejnych wtórnych albumów i granie jako support w najciemniejszych piwnicach, ale to dopiero rozgrzewka przed wstępem do dalszej ciężkiej pracy. Czy wersja "Revenant" z 2020r. jest identyczna z tą z roku 2016 czy też popracowaliście nad remasterem i innymi poprawkami tego wydawnictwa? Jarno: "Revenant" został bardzo mocno podrasowany, nie tylko pod względem jakości miksu i mastera, ale konkretnych partii. Trzon kompozycji pozostał niezmieniony i wszystkie kawałki znalazły się w nowej wersji, co było ukłonem zarówno w stronę starych fanów, jak i słuchaczy stykających się z MemoCrasher

się nie kajać, powiem, z czego to wynika. Na etapie, na jakim byliśmy i kończymy być, trzeba mądrze dysponować zasobami. Jeśli naprodukowalibyśmy płyt, a nie zainwestowali we wszystkie inne rzeczy, w które zainwestowaliśmy, gwarantuje Ci, że nie dowiedziałbyś się o nas ani od zespołu z Wysp, ani od księdza z parafii, ani nawet po śmierci na sądzie ostatecznym. Z kolei naszym płytowym wydawnictwem wykafelkowałbym sobie ubikacje. Starczyłoby pewnie i na kuchnie. Jarno: Płyty pomału stają się merchem, gadżetem muzycznym niż faktycznym nośnikiem. Gry, filmy, muzyka, literatura, wszystkie dziedziny przeniosły się do cyfrowej dystrybucji i na dobrą sprawę nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem czytnik płyt CD. Takie wydanie byłoby raczej nostalgicznym dodat-

Foto: MemoCrasher

po raz pierwszy. Dave Andrew: W tym sensie to nie jest remaster. Ta płyta jest całkowicie nagrana od nowa, praktycznie każdy instrument, wokal był nagrany od nowa. Czy tym razem oba albumy wyszły w wersjach fizycznych? Wojciech Gdowik: Nie, albumu można wysłuchać na wszystkich platformach streamingowych jednak planujemy wydanie merchu, niewykluczone, że pojawi się również fizyczne wydanie obu płyt. Dave Andrew: Z przykrością i niemałym wstydem potwierdzę, że nie. Ale, żeby aż tak

158

MEMOCRASHER

kiem. Hubert Malicki: Pliki cyfrowe już od dawna wiodą prym jeśli chodzi o słuchanie muzyki. Co prawda rozważamy wytłoczenie pewnej ilości płyt w przyszłości, ale nie jest to teraz dla nas priorytetowa inwestycja. W swoich wypowiedziach podkreślaliście, że obydwa wydawnictwa łączą się, tworzą całość, dlatego wypuściliście je jako jedno podwójne wydawnictwo? Jarno: "Revenant" był spójną historią, rozdziałem książki albo tomem sagi. Tak naprawdę każda kolejna część buduje kontekst poprzedniej, tworzy całość. Dyskografia jest zapisem drogi, przeżyć i dojrzewania. Każdy kolejny album nie tylko pokazuje, gdzie jesteśmy teraz, ale opowiada o drodze, jaką pokonaliśmy od poprzedniego. Dlatego też nie mogę doczekać się trzeciego albumu, bo myślę, że finalny efekt zaskoczy nas samych. Dave Andrew: Tak, jak najbardziej. Obie płyty to jedno kontinuum, z tym że "Revenant" to bardziej "przekomponowane" kawałki. Więcej czasu myśleliśmy jak napisać je by były bardziej słuchalne, a "Humanity" to z kolei drugie ekstremum, oba na poziomie 7 na 10 stopniowej skali. Tam większość utworów jest bardzo surowych, nagranych praktycznie tak jak przyszły do głowy. Poza tym "Revenant" zdecydowanie w warstwie lirycznej ma w sobie uniwersalny egzystencjonalno-filozoficzny

przekaz, a "Humanity" jest bardzo osobistą płytą, ma zaklętych w sobie dużo więcej odczuć niż rozmyśleń. Jednak granica między tymi albumami jest zatarta. Utwory na obydwu krążkach mają bardzo gęste i nieraz skomplikowane struktury. Podobnie jest z grą wszystkich instrumentów, wydaje się, że partie każdego z nich zagęszc zone są na maksa i mają wręcz barokowy posmak... Dave Andrew: I ja i Hubert oprócz metalowej czy bardziej współczesnej muzyki tonami pochłanialiśmy muzykę klasyczną. Obydwa albumy są w sumie pierwszym naszym twórczym wyzwaniem, gdzie z pokorą, ale i trochę młodzieńczym rozbrykaniem pakowaliśmy do muzyki wszystko co lubimy, ten klasyczny sznyt tylko w wersji uproszczonej da się wyczuć. Na pewno to jest jakiś rodzaj rdzenia zespołu. Jarno: Aż chciałoby się odpowiedzieć "czym jest Hamletian?". Rzeczywiście materiał złożony jest z wielu zazębiających się warstw, ale osobiście uważam, że dobra kompozycja zabrzmi świetnie niezależnie od aranżu. Dobry kawałek przekaże tę samą historię w wersji akustycznej i z akompaniamentem orkiestralnym. Właśnie jesteśmy na etapie dosycania i doprawiania setu jeszcze jednym instrumentem, ale niech to będzie niespodzianka. Śledźcie MemoCrasher, szykujemy dodatkowe działa. Ogromnym atutem MemoCrasher są, melodie to one nadają ostatecznego kształtu i charakteru waszym utworom. Są też specy ficzne i maja własny charakter, gdzie szukać ich korzeni? Dave Andrew: Mógłbym wymieniać tu jakieś zespoły, twórców, itp. ale prawda jest taka, że ja melodie po prostu słyszę gotowe w głowie, nie wiem, co mnie inspiruje, z czego się biorą, jakieś wydarzenia, stany emocjonalne u mnie przenoszą się na melodie i od razu je słyszę, czasem słyszę je we śnie, czasem pomylę się na gitarze i ten błędny interwał uwalnia całą kaskadę i ledwo nadążam, żeby to spisać. "Detrimental Joy" powstał, jak jechałem autobusem i gdy hamował na przystanku, hamulce skrzypiały w rytmiczny sposób, taki jaki słychać w rytmie ze wstępu. Zacząłem ten rytm z hamulców słyszeć jako instrumenty. No i tak to u mnie jest. (śmiech) Jarno: Korzeni melodii zawsze należy doszukiwać się w basie. A przynajmniej ja lubię tak twierdzić. Bardzo ważne w waszej muzyce są również emocje. W każdym kawałku aż od nich buzuje... Czy na co dzień też chodzicie z "sercem na ręku"? Dave Andrew: Zdecydowanie nie, tzn. ja szybko potrafię się uzewnętrznić na złe i dobre sposoby, ale zawsze to jest świadome i pragmatyczne zachowanie. Tworzenie muzyki jest dla mnie bardziej intymne. Często melodie, które na świeżo piszę, przyprawiają mnie o łzy i tak sobie łkam po cichu jak nikt nie patrzy. Więc u mnie muzyka jest jednak o poziom wyżej jeśli chodzi i otwieranie się. Hubert Malicki: Na co dzień może nie, ale prawdą jest, że to pod wpływem emocji najlepiej tworzy się sztukę. Nie muszą to być koniecznie wielkie życiowe przełomy - wystarczy nawet uczucie, jakie towarzyszy człowiekowi patrząc na ognisty zachód słońca lub cokol-


wiek innego co wprowadza nas w stan refleksji i odrywa od codzienności. W progresywnych odmianach rocka i metalu bardzo ważną rolę odgrywają teksty. U was też jest nie inaczej. Określiłbym to w ten sposób, że krążą one wokół problemów egzystencjalnych każdego z nas, czyli ogólnie ludzi. Niemniej nie łączą się one w całość czy też koncept... Hubert Malicki: Opis przesłania utworów zostawię autorowi, natomiast dodam od siebie, że bardzo mi się podoba rytmika tekstów. Często w niezwykle ciekawy i niekwadratowy sposób zazębiają się z gitarami i na pewno jest to charakterystyczny element naszych utworów. Dave Andrew: Zdecydowanie. Tak jak żaden człowiek nie łączy się w koncept, choć nie raz by bardzo chciał. Jesteśmy zlepkiem wypadkowych doświadczeń, pragnień, zbiegów okoliczności, z których za wszelką cenę próbujemy sobie namalować jakiś obrazek o sobie i świecie. Jednak to jest obrazek na śmierć i życie i nie raz malowany jest łzami, potem i krwią. I mi dużo bliżej jest do takich emocji, są dla mnie dużo bardziej fizyczne i przenikliwe niż mentalne upsia siupsia podlewane permisywizmem, yolo-swagiem i fake-up-owym uśmiechem każdego dnia. Życie jednak mimo wszystko jest tragedią, czasem tragikomedią, a człowiek podświadomie czuje to, choćby nie wiem, jak bardzo próbował to zaróżowić. Więc w takich emocjach w muzyce widzę większy potencjał do oddziaływania na słuchacza. No i w kwestii sztuki nie będę udawał, że nie lubię się nurzać w melancholii. Jednak lubię to doprawiać jakimś motywującym rodzajem energii, nie lubię smęcenia i w muzyce i w życiu. Jarno: Nie do końca zgodziłbym się ze stwierdzeniem, że poruszane problemy nie są ze sobą powiązane. Człowiek jest siecią naczyń połączonych, wszystko, co spotyka nas w życiu, jest ze sobą powiązane, jak związki przyczynowo skutkowe. Żeby poradzić sobie z problemem, musisz przejść przez kilka wcześniejszych etapów. I znów, po jego pokonaniu, otwiera się horyzont na kolejne. Za ścianami stref komfortu rozpościera się otwarty, równoległy świat.

Foto: MemoCrasher

Foto: MemoCrasher

W kreowaniu melodii bardzo dużą rolę odgrywa śpiew Dawida Andrucha, ma on świetny, acz oryginalny głos, dzięki czemu wymyka się z kanonu typowego wokalisty heavy metalowego. W dodatku dodaje do muzyki kapeli kolejnego odcieniu jej specyfi ki... Hubert Malicki: To prawda. Osoby z zupełnie różnych grup społecznych niezależnie od siebie bardzo doceniają wokal Dawida. Nie tylko barwę, ale też pewien naturalizm i kontrastowość w stosunku do licznych ciężkich riffów. Jarno: Rzeczywiście Dave swoim wokalem sprawia, że MemoCrasher nie da się pomylić z żadnym innym brzmieniem. Jest filarem i wizytówką, niesie historię, której nie dałoby się opowiedzieć żadną inną formą. Wojciech Gdowik: Musze przyznać, że gdy pierwszy raz słuchałem kawałków na spotify to wokal zrobił na mnie ogromne wrażenie. Szczerze mówiąc śpiewu Dawida mógłbym słu-chać przez długie godziny Dave Andrew: Cóż mogę rzec. Dziękuję, miło mi. (śmiech) Nie pozostaje mi nic innego jak wychwalić również samych muzyków zespołu, świetnie sprawuje się sekcja rytmiczna, a gitarzyści nieraz potrafią zadziwić swoimi umiejętnoś ciami technicznymi... Dave Andrew: Ciężko mi to oceniać, mi oso-

biście też się podoba, gdyby tak nie było to, byśmy się rozstali, jak już bywało. Mogę powiedzieć, że niebawem wszyscy zostaniemy przyćmieni, bo do naszego składu dołącza kolejna piąta osoba, ale nie będę zdradzał wszystkich szczegółów. Jarno: Nie mówcie tego Wojtkowi, ale jestem psychofanem perkusji. To, co dzieje się za zestawem to incepcja, odrębne show. Bas zazębia się z podwójną stopą jak tryby machiny wojennej, wystrzeliwując melodie jeszcze wyżej. Zresztą gitarzyści Dawid Andruch i Hubert Malicki to chyba najważniejsze filary Memo Crasher, więc ich współpraca i zgranie nie powinno dziwić... Hubert Malicki: Po ostatnim "oknie transferowym" trudno znaleźć mniej ważne filary w konstrukcji naszego zespołu... Dave Andrew: To fakt, że założyliśmy ten zespół, ale mi zawsze zależało na tym, żeby to nie był "muzyczny projekt", chyba najbardziej irytujące mnie określenie, tylko bardziej rodzina lub grupa prawdziwych przyjaciół. Nigdy nie widziałem nas jako ja i tamta reszta, tylko zgraną drużynę, gdzie każdy ma swoją niepodważalną rolę i jest osobowością, a nie osobą do składu. I szczerze mogę powiedzieć, że po tylu latach wreszcie mamy taki skład. Tak więc teraz to ja tu tylko robię za tło. Jarno: Chyba najlepszym określeniem dla tego zjawiska jest harmonia. Dave i Hubert świetnie się dopełniają, obie gitary są doskonale zsynchronizowane i podbijają się wzajemnie w miksie. Ci goście konsekwentnie egzekwują swoją wizję, co przekłada się na zespół jako całość. Jeżeli niczego nie pomyliłem to, formacja ma nową sekcję rytmiczną, Czy ciężko było znaleźć tak dobrych i świetnie grających tech nicznie muzyków? Dave Andrew: Cholernie ciężko! Szczerze to wręcz graniczy z cudem, aby nie obracając się w epicentrum branży znaleźć tak samo zmotywowanych, ogranych, ambitnych i skupionych ludzi. To jest trochę jak ze związkiem, czasem wchodzi się w niego niby z miłości albo zakochania. Czasem nie wie nawet, w co się w chodzi, ale ma się nadzieje, że będzie dobrze, bo chyba obie strony chcą, żeby było dobrze, ale po latach człowiek dochodzi do wniosku, że nie ma pojęcia, co on robi z tą osobą. I każdy, kto jest ze sobą naprawdę długo, wie, ile pracy to wymaga, ale i ile prawdziwej satysfakcji daje. I bardzo podobnie jest

MEMOCRASHER

159


tutaj. Dłubaliśmy z Hubertem w tym naszym związku muzycznym bardzo długo, ale wiedzieliśmy, że z pewnymi ludźmi czy okolicznościami nie możemy zostać do końca, bo to będzie koniec rychły i definitywny. A tak koniunkcja planet, trochę szczęśliwy traf, któremu też trzeba było dopomóc ręcznie, dały nam taki skład, że dziś nie ma wstydu, ani utrapienia. Jarno: Na początku rozmowy wspominałem o kondycji rodzimego rynku i faktycznie coraz mniej ludzi zajmuje się muzyką, zwłaszcza w gatunkowej niszy. Tworzenie muzyki wymaga wyrzeczeń i dość mocno odbija się na gloryfikowanym komforcie życia. Historie od zera do bohatera nie należą do najkrótszych co dla większości stanowi dość duży problem. Pod utopijnym obrazem wolności rock'n'rolla kryje się sporo pracy. Hubert Malicki: Było ciężko. Kluczem była

show. Stworzenie takiego spektaklu wymaga przygotowań, ale stopniowo zbliżamy się do finału. Hubert Malicki: Jedną z kluczowych ewolucji, jakie przeszliśmy, to dojście do wniosku, że robienie wszystkiego samemu tworzy w pewnym momencie poważne bariery i należy umieć pewne rzeczy zlecać, ale umiejętnie brać udział w realizacji i zarządzaniu. Naj-lepszym przykładem są teledyski. Próbowaliśmy najpierw zrobić sami i wyszły nie najgorzej, ale było widać jakość DIY. Dopiero zainwestowane pieniądze w profesjonalny teledysk i długie godziny spędzone na planie dały efekt zarówno świetnego produktu końcowego jak i zaowocowały skokowym wzrostem wiedzy jak takie rzeczy realizować, żeby mogły wyglądać naprawdę dobrze. Dave Andrew: Staramy się, jak możemy, ale człowiek nigdy nie jest zadowolony z tego co

Foto: MemoCrasher

konsekwencja i słuchanie intuicji. Umiejętność wycofania się z pewnych relacji skoro coś nie grało i szukanie od nowa wartościowych osób. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że nasz dzisiejszy skład i relacje, jakie wytworzyliśmy to co najmniej taki sam sukces jak sama muzyczna twórczość. Wracając do wcześniej poruszanych kwestii, wynika z nich, że chcecie zrobić wszystko sami, mieć wszystko pod kontrolą, zachować dbałość o wysokie standardy, nawet gdyby miało to odbić się na czasie przygotowania do wypuszczenia muzyki... Po prostu stawia cie na najwyższą jakość pod każdym względem... Wojciech Gdowik: Nie działamy pod presją czasu. Mamy określone cele, do których dążymy. Wszyscy chcemy, aby jakościowo produkt, który firmujemy, był najwyższej jakości, więc dokładamy wszelkich starań, aby tak było. Staramy się trzymać ustalonego planu i konsekwentnie egzekwować każdy podpunky. Jarno: Przede wszystkim sami jesteśmy słuchaczami, więc doskonale wiemy, do jakiej jakości należy dążyć. Oczywiście z perspektywy całego przedsięwzięcia musimy korzystać z rad i wiedzy ekspertów, ale fundament pracy jest w naszych rękach. Chcemy być powiewem świeżości na scenie, zredefiniować koncepcję

160

MEMOCRASHER

zrobi, zawsze chce więcej. Przynajmniej ja tak mam i uważam to za zaletę. Myślę też, że jesteście perfekcjonistami. To ma dobre i złe strony, która z nich przeważa w waszym przypadku? Dave Andrew: Dobra, bo jesteśmy perfekcjonistami realistami. My dążymy do perfekcjonizmu zgodnie z danym stanem i możliwościami. Perfekcjonizm często mylony jest z prokrastynacją, gdzie ludzie raczą się sami tym komplementem i odpuszczają rzeczy pod pretekstem wymogu, żeby było idealnie. Znaliśmy już takich i daleko nigdy nie zaszli. Hubert Malicki: Obie. Podczas produkcji zdarzało tworzyć mi się miksy zupełnie od nowa i dziwnym trafem uzbierało się prawie dwa lata pracy nad materiałem. Z drugiej strony to aż dwadzieścia naprawdę dopracowanych utworów i może takie podejście było konieczne. Wojciech Gdowik: Jak już wyżej wspomniałem, zawsze chcemy dać jakościowo produkt najlepszy, jaki tylko jesteśmy w stanie stworzyć. Może się to przekładać na wydłużony czas pracy, jednak zawsze jest to, korzystne dla odbiorcy i dla nas. Jak pracujecie nad kompozycjami, jak przebiega proces ich tworzenia. Z tego co wiem,

łatwo nie porzucacie pomysłów, dlatego na drugim albumie pojawiły się utwory, których pomysły pojawiły się wcześniej niż kawałki z pierwszego albumu... Dave Andrew: Naprawdę szczerze chylę czoła pod kątem Twojego przygotowania do tego wywiadu. Kawałki powstają bardzo różnie, jednak zazwyczaj wpadam z gotową piosenką i zarysem instrumentów, a potem otwieram się na bolesną krytykę i zaczyna się dłubanie. Mam do chłopaków pełne zaufanie, więc łatwiej mi przełknąć krytykę, poza tym po tym jak ja nie zostawiam suchej nitki na sobie podczas tworzenia, to już żadne obelgi mi potem niestraszne. Gdy Hubert pisze swoje kawałki, relacja jest odwrotna, ale on dużo bardziej dłubie w detalach, nagrywa po kilkadziesiąt razy, aż będzie idealnie. Ja, jak mi wszystko "gra i siedzi", to dalej się nie czepiam. Tak było dawniej, gdy powstawała większość dotychczasowego materiału. Teraz myślę, że będzie to dużo bardziej współpraca niż przygotowanie materiału przez jednostki. Dość poważną rolę w promocji zespołu ode grały teledyski do utworów "Sold Before Was Born" i "Burn". Opowiedzcie, kto za nie odpowiada i jak w ogóle powstały? Dave Andrew: Za oba klipy odpowiada genialny człowiek Adam Barker i jego ekipa z VideoInk. Po fiasku rozmów w Polsce nad szukaniem firmy, która by nam to nakręciła, uderzyliśmy do Wielkiej Brytanii i tam bez problemu nawiązaliśmy współpracę. Koncepty w klipach są autorstwa Adama. Włożył on masę pracy w obydwa przedsięwzięcia, jestem pod wrażeniem, ile nadprogramowego czasu poświęcił, by wszystko było idealnie. Samo powstawanie, dla mnie to było niezapomniane przeżycie. Granie w płonącym pentagramie, walcząc o każdy wdech, gaszenie płonącego perkusisty, czy granie w opuszczonym pałacu z wiatrem we włosach, jak Shakira czy Beyonce. Atmosfera, ludzie, jakich poznaliśmy, cały akt nagrywania. Gdybym mógł, to nagrywałbym klipy co tydzień. Jarno: Oba teledyski nakręciliśmy w Anglii z pomocą studia VideoInk. Wykazali się największym profesjonalizmem i zrozumieniem przekazu naszej muzyki. W obu przypadkach historia utworu zderzała się z wizją reżysera więc efekt końcowy odbiega od pierwotnych założeń. Jesteśmy bardzo zadowoleni z klipów i z ich odbiorów na całym świecie. Kręcenie scen w płonącym pentagramie, czy współpraca z tak utalentowanymi ludźmi to wspaniałe, unikatowe doświadczenia. Mnie zwróciła uwagę oprawa tych filmików, bardzo bajkowa, burleskowa, pełna przepy chu. Do tego bardzo wiele szybkich przebitek, także bardzo pasują do waszej gęstego, barokowego melodyjnego progresywnego power metalu... Jarno: Staraliśmy się zawrzeć całą historię w pacingu i klimacie zgodnym z utworami. Tworzenie "Burna" było jazdą, głowy eksplodowały od pomysłów, a nagrany materiał spokojnie starczyłby na utwór trzykrotnej długości. Teledysk jest doskonałym debiutem, mocny, charakterny, z historią przedstawioną w nieoczywisty, totalnie odjechany sposób. Z kolei połączenie konceptu VideoInk z muzyką "Sold" to perełka. Dave Andrew: Mamy jeszcze parę pomysłów, w jakich odsłonach chcielibyśmy się pokazać, więc nie mam poczucia, że takie klipy to jest


nasza niezmienna sygnatura. Do tych piosenek, do tych albumów współgra to wszystko pięknie. Adam naprawdę tchnął w cały ten koncept dodatkowy wymiar. Większość zespołów z podziemia, swoje płyty nagrywa w studiach domowych. Jak to odbywa się w waszym wypadku? Z czym macie największy problem podczas nagrywania? Dave Andrew: Bardzo ciekawe pytanie. Niech Hubert uchyli rąbka, w tym aspekcie ja tu tylko wykonuję golemiczną pracę. Hubert Malicki: Jedną z rzeczy, które były problematyczne, a zupełnie się tego nie spodziewałem, to fakt, że przy tak rozległych miksach komputer miał spore problemy z buforowaniem dźwięku. Na dłuższą metę stawało się to męczące. Samo nagrywanie dźwięku w domowym studio postrzegam jako coś korzystnego - pozwala obniżenie presji czasowej, a tym samym pozwala skoncentrować się na jak najlepszej interpretacji danego riffu. Mamy zwyczajnie więcej czasu na nagranie różnych wariantów i wybieranie spośród nich. Jeżeli się nie mylę, to należycie do muzyków, którzy ciągle pracują nad nowymi muzycznymi pomysłami, więc z pewnością już parę kompozycji jest już przygotowanych, aby je nagrać i umieścić na waszej trzeciej płycie? Dave Andrew: To są bardziej rdzenie, myśli lub melodie przewodnie, tego mam nagromadzone multum. Ale nie chcę ich okiełznać z doskoku, wolę zachować ten spontaniczny proces, gdy już siądziemy wspólnie i poświęcimy się temu bez reszty. Obecnie mamy jeszcze do zrobienia dość spory projekt, by być ze słuchaczami w stałym kontakcie i na tym obecnie się skupiamy. Wojciech Gdowik: Pomysłów jest dużo. Bardzo dużo. Aktualnie skupiamy się jednak na obecnym materiale, staramy się cały czas ulepszać to co już stworzyliśmy. Obecnie do zespołu dołączyła kolejna osoba z nowych instrumentem, z czego niesamowicie się cieszę. Dzięki temu obecne kawałki nabrały jeszcze więcej głębi. Jarno: Trzecia płyta będzie pierwszym materiałem stworzonym w nowym składzie i nie mogę się doczekać kolejnych nagrań. Pomysły wręcz kipią, a w zanadrzu jest jeszcze cała skrzynia skarbów Dave'a, wypełniona pomysłami i konceptami nowych kawałków. Ostatnie aranże jeszcze bardziej podkręcają wielowątkowość kompozycji i potęgę riffów Memo Crasher. Czy jesteście gotowi, aby obwieścić światu, kiedy będziecie gotowi z trzecim albumem

Foto: MemoCrasher

MemoCrasher? Czy wolicie wstrzymać się, bo za chwile możecie zmienić zdanie co do przygotowanych kompozycji i na nowo zaczniecie je aranżować? Hubert Malicki: Ponowna rearanżacja przygotowanych kompozycji byłaby prawdziwym wyzwaniem dla mojej psychiki… Dave Andrew: Tutaj kolejny raz po obecnych osiągnięciach nadszedł czas na dwa kroki w tył, nowe strategie i większy rozbieg. Ponieważ to dalej nie był etap, na którym chcielibyśmy poprzestać i od tej pory wydawać coś w takiej jakości jak dotychczas. Ona jeszcze nie była dla mnie tym, co czułbym, że jest moim sufitem, więc obecnie wiążemy sznurówki do dużo większego skoku przez przepaść. Wyjaśnij teraz historię zespołu. Początki kapeli sięgają Ustrzyk Dolnych. Opowiedzcie o samych początkach MemoCrasher... Dave Andrew: Początki jak to początki były mgliste, naiwne i skąpane w błogiej niewiedzy tego co naprawdę nas czeka. Młody Dawidek chcący grać muzykę nie do końca wiadomo, jaką i z kim, nie mając grosza przy duszy, ani 90% składu umiejętności i wiedzy gdzie i jak w ogóle nagrać płytę, poznał nie bardziej doświadczonego Hubercika. A że bardziej chcieli, niż mogli to, zaczęli skubać wiedzy i doświadczenia kawałeczek po kawałeczku. Na szczęście nie były to początki końca i perspektywa od tamtego czasu zmieniła nam się diametralnie. I tylko na lepsze. Dalej niech opowie reszta. Hubert Malicki: Koncepcja zespołu niczym dobre wino długo dojrzewała i przyznajmy, że mocno zmieniła się w stosunku do pierwotnych założeń. Spotkaliśmy się jako fani melodic death metalu, a dziś dostajemy pytanie co nas skłoniło do alternatywnego rocka… Miał być, growl, a jest Dawid. Miało być, ciężko, a słucha nas szersze spektrum publiczności. Mieliśmy problem ze znalezieniem jakiegokolwiek składu za "bieszczadzkich czasów", a dziś mamy zespół fantastycznych muzyków, koło których nie da się przejść obojętnie. Poprzez konsekwentne realizowanie poszczególnych etapów i uczeniu się na błędach doszliśmy do miejsca, w którym mamy narzę-

dzie do sięgnięcia po znacznie więcej niż jeszcze nie tak dawno temu. Później był Kraków i Katowice, jaki wpływ miały te miasta na dalsze losy zespołu? Hubert Malicki: Kraków w naszym przypadku należy postrzegać jako epizod. Co prawda nagraliśmy w tym okresie kilka demówek i DIY teledysków, ale ówczesny skład był związany z ziemią podkarpacką i w celu realizacji pomysłów musieliśmy z Dawidem organizować wypady na wschód. Katowice jako lokalizacja odegrały bardziej istotną rolę, ponieważ z jednej strony zapewniają lepsze środki materialne, ale również pozwoliły poznać - chociaż nie od razu - właściwych ludzi, bez których trudno byłoby dziś sobie wyobrazić Memo Crashera. Dave Andrew: Myślę, że najtrafniejszym słowem byłoby "przejściowy". Otoczenie to tylko tło. Pod względem planu i naszej muzycznej podróży tło gór, dziczy i lasów ma taką samą barwę jak industralny koloryt, z rynkami, molohami czy kopalniami - przejściowy. Na pewno to, że poznaliśmy się wszyscy tu, a nie gdzie indziej to jest kluczowe wydarzenie na tym etapie. Co w ogóle znaczy MemoCrasher? Dave Andrew: Wspomnieniozderzacz lub memozderzacz. A po ludzku wezwanie do myślenia i kwestionowania wszystkiego(!) co nas w życiu spotyka. Innymi słowy, poznawanie farb i pędzli w obrazku życia, a nie drukowanie gotowców do ramki. Hubert Malicki: Oprócz słownikowej definicji naszego autorstwa dla mnie osobiście MemoCrasher stał się symbolem naszego stylu na spędzanie czasu. Pełna dedykacja do muzyki, RPGi, kina, gry w trybie multiplayer, a czasem wypady w góry. Czerpiemy wszyscy z życia pełnymi garściami. Michał Mazur

MEMOCRASHER

161


Bez żadnych ograniczeń Michał Wojtas przygotował z grupą Amarok drugą część płytowej trylogii na "H". "Hero" to rock progresywny wysokich lotów, wzbogacony etnicznymi brzmieniami tradycyjnych instrumentów, jak też nowczesną elektroniką i samplami. Daje to efekt jedyny w swoim rodzaju, a wyrafinowanej i dopracowanej muzyce towarzyszą teksty o zmaganiach ze współczesnym, bezdusznym cyfrowym światem. HMP: Dwa lata temu z niewielkim okładem zaskoczyłeś albumem "The Storm", to jest muzyką przygotowaną na potrzeby spektaklu teatru tańca Jamesa Wiltona. W szeroko rozumianym rocku progresywnym nie jest to nic nowego, w Polsce czymś takim zajmowało się choćby SBB, ale wydaje mi się, że dla ciebie ten flirt z typową muzyką ilustracyjną był bardzo udanym eksperymentem, sprawdzeniem się w czymś nieco innym i swoistym odświeżeniem formuły? Michał Wojtas: Dla mnie była to rzecz absolutnie nowa i niesamowita. Jechać do Brighton i dosłownie "w locie" tworzyć dźwięki pod choreografię i ruchy konkretnych tancerzy było bardzo surrealistycznym przeżyciem. Ciekawie było poznać świat tańca współczesnego,

tańca James Wilton Dance Company. W międzyczasie skomponowałem muzykę do spektaklu "iRobot". Na moim Bandcampie oraz kanale YouTube można posłuchać dwóch utworów z tego przedstawienia. Jest to zdecydowanie muzyka z gatunku filmowej, sci-fi czy fantasy. No właśnie, dwa utwory wydałem póki co tylko cyfrowo i to pierwszy raz pod swoim nazwiskiem. Ostatnio pracowałem także nad muzyką do przedstawienia "Four Sessons" J. Wiltona, gdzie moja muzyka uzupełnia tę skomponowaną przez wybitnego kompozytora muzyki filmowej - Maxa Richtera. Chyba pierwszy raz się chwalę na ten temat (śmiech). Jest to dla mnie niebywała fuzja! James i kilka jeszcze osób ciągle mówi mi, iż zdecydowanie powinienem wydać płytę z taką

Foto: Roman Horodycki

świetnie było poznać artystów właściwie z całego świata. Mieliśmy okazję nawet wspólnie występować w austriackim Dornbirn, gdzie - podobnie jak na zachodzie Europy kultura oglądania takich przedstawień jest ogromna. Pamiętam, kiedy pojechawszy do niemieckiego Theatre of Munster, na przedstawienie "Hold On" z użyciem mojego utworu "Hunt", usłyszałem, że w zasadzie w tym teatrze przedstawienia teatru tańca odbywają się siedem dni w tygodniu i prawie zawsze sale są pełne. W Polsce wygląda to jeszcze ciągle zgoła odmiennie. Będą więc kolejne produkcje tego typu twego autorstwa, może też ścieżki dźwiękowe do filmów, choćby krótkometrażowych? Cały czas współpracuję z brytyjskim teatrem

162

AMAROK

muzyką. Kto wie, może mają rację. Dodatkowo mamy pracować nad kolejnym dużym projektem w przyszłym roku. Zdecydowałem, że nie będę już mieszał w to Amaroka. Nie jest czasem tak, że po tej dość długiej, blisko 13-letniej przerwie w funkcjonowaniu Amarok, nadrabiasz teraz niejako ten czas, wydając właśnie trzeci album w ciągu pięciu lat? Odkąd Amarok wrócił, rzeczywiście pracujemy bez zbędnej zwłoki. Oczywiście, są tacy, którzy w jeden rok nagrywają i trzy płyty (śmiech). Tak więc nasz wynik na cztery czy pięć lat nie jest wynikiem szczególnie imponującym. Do tego dochodzi pandemia. Dla mnie jednak liczy się jakość, głębia, a są to elementy, których niestety nie da się zrobić

szybko. Lubię także nabrać dystansu do samego siebie, do muzyki. Ponadto zarówno ja, jak i wszyscy członkowie Amarok mamy rodziny i mniejsze lub większe dzieci. To oczywiście powoduje wiele rozmaitych obowiązków, więc siłą rzeczy nie mam 100% swojego czasu na muzykę. Trzeba też pracować, jak chociażby tworząc muzykę do teatru czy dla innych artystów. Bywa więc, że taka przerwa jest potrzebna, choćby dla nabrania dystansu czy zajęcia się dla odmiany czymś innym - tym bardziej, że pierwsze lata funkcjonowania Amarok były jeszcze bardziej intensywne? Dokładnie tak. Byłem wtedy studentem Edukacji Artystycznej w Kielcach, przyjeżdżałem do Warszawy nagrywać płyty Amarok, jedna za drugą. W międzyczasie poznałem Colina Bassa z zespołu Camel, to było dla mnie duże wydarzenie. Możnaby opowiadać długo (śmiech). Przerwa i dystans jest istotna. Niemniej nie mam na myśli tak długich przerw jak ta 12-letnia. Prawdę mówiąc dla mnie to nie była przerwa, tylko praca nad zupełnie inną muzyką, w innych zespołach i dla innych artystów. Współtworzyłem zespół Uniqplan. Jako producent pracowałem nad płytami i singlami wielu polskich artystów, których utwory słychać w największych komercyjnych stacjach radiowych - zresztą pracuję dla wielu nadal. Długo nie sądziłem, że wrócę do Amaroka. Przełom nastąpił w 2016 roku, kiedy mając tylko jedną małą dziewczynkę i pieska sporo podróżowaliśmy z Martą. Miałem za sobą kontrakt z tzw. Majorsem, spełniłem więc swoje marzenie. Potem - jak zawsze - trafiłem do mojej pracowni i nagle wypłynęło ze mnie całe mnóstwo innej muzyki. Poczułem wolność, jakiej nie dają trzyminutowe hity. Poczułem, że woła mnie wilk Amarok (śmiech). Powstało wtedy tak dużo muzyki, że nawet ostatni utwór na płycie "Hero" pochodzi z tamtego okresu i mam ich więcej… Na początku funkcjonowania zespołu lubiano porównywać to co robisz do twórczości Mike'a Oldfielda, chociażby z racji podobnych metod pracy, co niejako sam sprowokowałeś, nazywając zespół tytułem jednej z jego płyt. Teraz nie ma już chyba o tym mowy, po tylu latach na scenie Amarok jest już niezależnym bytem? Kiedyś sam lubiłem porównywać moją czy naszą twórczość do wspomnianych artystów. Zawsze będę ich kochał. Owszem, teraz poruszamy się własnymi drogami. Myślę, że bardzo dobrze to słychać w zestawieniu - początek Amarok z lat 2000 z muzyką 2017+. Oczywiście, zawsze ktoś usłyszy kogoś innego w naszej grze, sami też nie jesteśmy całkowicie wolni od wpływów. Tak już ma każdy, ale trzeba to robić na swój sposób. Po "The Storm", niejako naturalnie, wziąłeś na warsztat kolejne utwory, które zresztą w twoim przypadku, powstają, zdaje się, nieustannie i nader regularnie? Oczywiście. Płyta "Hero" miała zostać wydana w roku 2020 i gdyby nie pandemia, pewnie by się udało. Jednak nie ma tego złego, bo jak mawiał pewien klasyk "płyta musi być dopracowana" (śmiech). Staram się tworzyć cały rok. Zbieram, przebieram, wybieram. Niektóre utwory - tak jak tytułowy "Hero" powstał pod koniec lat 90., a potem w latach 2010+


Marta napisała tekst i utwór był nawet wykonywany przez nas w zespole Uniqplan! Nie zdecydowałem się jednak wtedy na wydawnictwo z tym utworem. Czułem, że to nie ten czas i nie ten zespół. Tak, że mamy tutaj utwory starsze, ale większość jest zupełnie nowa a chyba najnowszy utwór to "Hail Hail AI", pisany w wiejskiej chacie, w czasie najtwardszego lockdownu. Nie masz więc w takiej sytuacji problemów z wyborem materiału na dany album? Do tego, nawet jeśli sięgasz po jakąś bardzo długą kompozycję, tak jak poprzednio tytułową "Hunt", unikasz przy tym pokusy zapełnienia kompaktowego krążka do maksimum, oscylując w czasie trwania albumu 45-60 minut - to nie przypadek? Uwielbiam wybierać materiał na płytę. Zawsze temu towarzyszą duże emocje. Tym razem konsultowałem wszystko z zespołem. Wspólnie decydowaliśmy. Dzięki Marcie odrzuciłem kilka innych utworów. Nie dlatego, że były słabe, ale po prostu według niej nie były one na ten album. Cieszę się z takiej pomocy. Podobnie z chłopakami także zmienialiśmy kolejne wersje. Moje są kompozycje, ale w wielu przypadkach produkowaliśmy je wspólnie. Muszę się pochwalić, że pierwszy raz samodzielnie zrobiłem mix utworu, który wszedł na płytę ("What You Sow"). Zmiksowałem także utwory do przedstawienia "iRobot". Co do czasu… Dotąd nie zwracałem uwagi na jakiekolwiek ograniczenia, ale w tym przypadku chciałem, abyśmy zmieścili się na jednej płycie winylowej - tak jak robiło się to dawniej. Dodatkowo przemawiały za tym pewne trudności w dostępności tłoczni. Udało się. Winyl i to w dwóch wersjach kolorystycznych pojawi się na początku 2022 roku Teraz, kiedy spełniłem taką zachciankę, myślę sobie, że znowu nie zamierzam się ograniczać w czasie. Trzeba wiedzieć kiedy skończyć płytę ale już nie chcemy, żeby nośnik decydował za nas. Wielu muzyków podkreśla, że serwisy streamingowe to prawdziwe dobrodziejstwo w kontekście dystrybucji muzyki, ale czy sprawdzają się one w przypadku zespołów takich jak Amarok, dla których album jest zwartą artystycznie formą, skoro korzys tający z nich ludzie preferują pojedyncze utwory, do tego nierzadko odsłuchiwane fragmentarycznie? Trudno mi się odnieść do tej kwestii. Słuchacze słuchają jak im wygodnie, jak lubią i jak mogą. Ci sami ludzie słuchają muzyki z płyty winylowej kiedy mają na to czas, a zarazem jadąc autem, słyszą Spotify czy Bandcamp, który daje możliwość posłuchania w lepszej jakości Hi-Res. Jedni mają gdzie włożyć płyty CD a drudzy nie, bo nowa technologia wypiera tę starszą. Myśle sobie, że to dobrze, że jest tak wiele nośników. Nie zdecydowaliśmy się na kasetę magnetofonową, bo mało osób posiada i używa magnetofony. Jednak może mało kto wie, ale pierwsza płyta Amaroka została wydana jeszcze na prawdziwej nie udawanej czy reaktywowanej kasecie! Zdaję sobie sprawę, że nie każdy zawsze ma czas na wysłuchanie całej płyty, dlatego jest dla mnie istotne, aby każdy utwór mógł żyć własnym życiem, ale razem powinny tworzyć nastrój jedności. Masz jakąś orientację do kogo dociera wasza

Foto: Eliza Krakówka

muzyka? Są to raczej starsi słuchacze, pamiętający jeszcze czasy świetności Pink Floyd, Camel, etc., czy też ludzie młodzi, którzy zainteresowali się tym niedawno? Na koncertach widzimy młodszą publiczność, ale także w wieku średnim i starszym. Myślę, że nasze połączenie elektroniki z folkiem oraz rockiem progresywnym pozwala usłyszeć coś dla siebie każdej grupie wiekowej. Dla nas najważniejsze jest tworzenie muzyki świeżej i cieszy nas fakt, kiedy każda grupa wiekowa przychodząc na nasze koncerty jest otwarta na świeżą muzykę, niekoniecznie oczekując odgrywania czegoś co już było. Sami też słuchamy muzyki nowej i nie lubimy robić takich samych płyt. Można więc powiedzieć, że muzyka łączy pokolenia, szczególnie ta ambitna i uniwersalna, po prostu ponadczasowa? Owszem. Dzieje się tak również za sprawą świadomych i wrażliwych rodziców, którzy zabierają swoje dzieci na nasze koncerty. Obserwujemy jak te dzieci potem dorastają, stają się świadomymi fanami, słuchaczami. Dla nas ważne aby muzyka broniła się także po latach. Posłuchajmy "The Dark Side Of The Moon" albo płyty "Homogenic" Bjork. Czy one sie zestarzały?… Jest ci "łatwiej" o tyle, że rock progresywny wzbogacasz odniesieniami do folku, muzyki świata czy nawet ambientu, co w pewnym sensie sprawia, że muzyka Amarok nie tylko staje się bogatsza i ciekawsza, ale może też dotrzeć do różnych grup słuchaczy? Nie postrzegam tego w kategoriach łatwiej czy trudniej. Jestem fanem elektroniki, lubię elementy folkowe i lubię gitarę elektryczną. Kiedy próbuję robić 100% muzyki elektronicznej, czuję, że brakuje mi gitary, lub jakiegoś "drewna". Kiedy gram na gitarze bluesa, czuję, że jestem w XIX wieku. Potrzebuję wówczas elektroniki a potem drewna (śmiech). Nie chcę się dzielić. Natomiast kiedy do rocka progresywnego dodaję elektronikę, to robię to tak, jak się to robi w nowoczesnej elektronice, w techno, w ambiencie, a nie jak się to robiło w rocku progresywnym w 1973 roku. Dlatego przede wszystkim tworzę to, co mi w duszy gra i jest to miks powyższego. Faktycznie ta muzyka może i dociera do różnych grup odbiorców - od elektroniki przez alternatywę po

rocka. Cieszę się kiedy nasi słuchacze są otwarci na różne dźwięki. Zdecydowanie nie jest to muzyka, której słuchają tylko fani tzw. progresu. Równie dobrze możemy zagrać na festiwalu progresywnym co na Tauron Nowa Muzyka czy scena World Music na Openerze. Z każdą płytą powiększasz brzmieniową paletę Amarok, sięgasz po różne instrumenty, często bardzo oryginalne - theremin, harmo nium, chociaż korzystasz też z sampli - chodzi o to, żeby dany utwór zabrzmiał dokładnie tak, jak sobie założyłeś, wykorzystujesz więc do tego wszystkie konieczne narzędzia, analogowe i cyfrowe? Jest dokładnie tak jak mówisz. Wykorzystuję i wszyscy w zespole wykorzystujemy wszelkie dostępne instrumenty. Lubimy eksplorować nowe i stare. Analogowe i cyfrowe. Ja bardzo dużo sampluję i przetwarzam sample. Jednocześnie bardzo lubię proste brzmienia. Na przykład, kiedy mam przed sobą analogowy syntezator z dwoma oscylatorami, zawsze wybieram tylko jeden. Marta ostatnio gra na gongu używając specjalnego pocieradła, dzięki któremu uzyskujemy genialne brzmienia, które mogłyby być ścieżką dźwiękową dla niejednej czarnej dziury. Kornel często przetwarza skrzypce przez rozmaite efekty. Ja sam używam wiolonczeli. Specjalnie mówię "używam", bo z grą to ma niewiele wspólnego (śmiech). Tzn. pocieram smyczkiem, ale przestrajam instrument niemal do stroju kontrabasu, i raczej eksperymentuję z niskimi dźwiękami lub gram na flażoletach czy po prostu nagrywam dźwięk pocierania smyczka. Wiolonczela jest świetna! Wystarczy posłuchać genialnej muzyki do mini serialu "Chernobyl". Nad każdą z kompozycji Amarok musisz spędzać wiele godzin, bo to nie tylko kwestia ich stworzenia, ale też aranżacji, etc. Bywa, że w danym utworze masz do wyboru więcej możliwości i głowisz się co wybrać, bo każda by pasowała, wnosząc do utworu coś innego? Zgadza się. Każdy utwór zaczynam od pustej kartki i nigdy nie wiem dokąd mnie to zaprowadzi. I to jest fascynujące. Gdybym wszystko robił tak samo, byłoby to pewnie nudne. Uwielbiam proces aranżacji muzyki. Często robię to od razu, aby mieć pewność, że dany pomysł jest dobry.

AMAROK

163


Foto: Eliza Krakówka

Takie odrzucone pomysły trafiają do archiwum i już nigdy po nie, nie sięgasz, czy też zapamiętujesz najciekawsze patenty i zdarza się, że wracasz do nich nawet po latach? Na to pytanie odpowiedziałem już wcześniej. Archiwum u mnie jest czynne całą dobę (śmiech). Oczywiście najwięcej przyjemności sprawiają rzeczy nowe, aktualne i staram się aby zawsze to one dominowały na każdym albumie. Fakt, że twoja muzyka dociera do sporej, mimo wszystko, grupy odbiorców, musi dla ciebie wiele znaczyć, bo to potwierdzenie, że wciąż warto tworzyć coś ambitnego i wartościowego? Tak. Jest to bardzo ważne, aby dostawać potwierdzenie od naszych słuchaczy i fanów. My je na szczęście dostajemy i to nam dodaje skrzydeł. Obserwujemy jak grono naszych odbiorców powiększa się i teraz za sprawą albumu "Hero" jest ich znacznie więcej o czym świadczą liczne bardzo pozytywne reakcje i komentarze zarówno słuchaczy, jak i krytyków muzycznych. Kto jest tym tytułowym bohaterem? W dobie pandemii, zniewalającej nas cyfryzacji, fake newsów i generalnie coraz większego ogłupiania i w efekcie otumanienia rasy ludzkiej nie jest czasem tak, że każdy, kto to dostrzega i próbuje coś z tym robić, nawet w mikroskali, już nim jest? Poruszyłeś istotę bohatera! Dokładnie. Bohaterem jest już każdy z nas kto postanowi zmierzyć się z tymi trudościami. Ale też z trudnościami, które czujemy w nas. Pandemia obnażyła wiele lęków i strachów, które być może są w nas od zawsze. Czasem są to ogromne potwory niczym z "Wojny światów", których dźwięki można usłyszeć na płycie. Ciężko jest z nimi wygrać, ale w odróżnieniu od wspomnianej książki podejmowanie walki jest istotą. Nie musimy być w tym sami, są też inni ludzie. Skoro warstwa tekstowa "Hero" jest tak ważna, to może warto było napisać teksty po polsku, tym bardziej, że nie brakuje na tej płycie urokliwych melodii, tak więc przekaz słowny byłby w pewnym sensie wzmocniony warstwą muzyczną? Ależ przekaz słowny jest jak najbardziej

164

AMAROK

wzmocniony warstwą muzyczną. Warstwa tekstowa jest dla nas fundamentalna. Nie wiem natomiast jaki miałby być cel pisania słów po polsku. (śmiech) Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Amarok jest bardziej rozpoznawalny poza granicami kraju, stąd ta językowa unifikacja, dająca waszym fanom na całym świecie możliwość zrozumienia słów? Z tą rozpoznawalnością bym nie przesadzał. Sumarycznie, na pewno za granicą mamy więcej słuchaczy niż w Polsce. Jednak, jak już wspomniałem, teksty są dla nas bardzo istotne i uważam, że błędem byłoby zawężanie odbiorców tylko do Polaków, skoro słuchają nas w wielu krajach. "Hero" ukazał się w teoretycznie dobrym momencie, ale przyszłość nie jest zbyt pewna, ta czwarta fala wisi nad nami niczym miecz Damoklesa i trudno w tej sytuacji cokolwiek planować, etc. Myślę jednak, że jak tylko będzie okazja zechcecie zaprezentować ten materiał na żywo, bo jest tego wart a co ma być, to będzie i nie ma się co martwić na zapas? Naszym zamiarem jest ruszyć w trasę po Polsce i za granicę. Mamy nadzieję, że pandemia i restrykcje nie przeszkodzą nam w tym. Zobaczymy. Już 7 listopada wystąpimy w Studio im. A. Osieckiej, gdzie zagramy kameralny koncert z udziałem publiczności, z transmisją radiową i online. Chcemy zagrać na żywo płytę "Hero" w całości. Potem czeka nas jeszcze koncert w poznańskim radiu. Trasę zamierzamy przygotować po nowym roku. Chcemy pojechać do naszych słuchaczy i fanów Amarok. Do ich miejsc, niemal do ich domów. Do tej pory na ogół występowaliśmy na festiwalach, na które fani musieli przyjeżdżać z całej Polski. Tym razem to pojedziemy do nich. W przyszłym roku zagramy także w Niemczech oraz na festiwalu Crescendo we Francji. Cały przyszły rok mamy w planach koncerty oraz kiedyś trzeba będzie pomyśleć o trzeciej części trylogii na "H".

HMP: Właśnie nagraliście kontynuację albumu koncepcyjnego "Alchemy of Souls". Skąd pomysł na taką koncepcję? Tony Hernando: "Alchemy Of Souls" był konceptem, na pomysł którego wpadłem, gdy właściwie wszystkie utwory, które trafiły na pierwszą część, były gotowe. Zauważyłem wówczas, że wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich jest temat niekończącej się walki, która toczy się cały czas pomiędzy dobrem i złem. Nie tylko w każdym z nas, ale w całym społeczeństwie we wszystkich zakamarkach świata. Wszystkie wybory, których dokonujemy, leczą lub zatruwają nasze dusze oraz świat, który nas otacza. Chodzi o te aspekty psychologii i filozofii dotyczące świadomości i zdolności do czynienia dobra i zła. Oddziela je bardzo cienka linia zarówno w naszej świadomości, jak i wewnątrz naszych dusz. Całą tą koncepcję zatytułowaliśmy "Alchemy Of Souls". Sama tematyka naszym zdaniem zasługuje, by przedstawić ją w formie dwóch części. Pierwsza skupia się bardziej na ludzkiej psychice i osobistych, indywidualnych zmaganiach indywidualnej jednostki. Druga natomiast na zachowaniach ludzkości jako całości. Przesłanie jednak jest pozytywne i docelowo podnoszące na duchu. Nawet gdy we fragmentach wielu utworów wchodzimy w ciemne zakamarki ludzkiej duszy i egzystencji, nigdy nie jest to dołujące. Wręcz przeciwnie, chodzi pokonanie zła i pozbycie się ciemności z życia. Zarówno jako poszczególne jednostki, jak i ludzkość ogółem możemy odzyskać moc i wolność, która dziś jest nam ograniczana i zabierana. Nie mówię tu o kwestiach politycznych. Chodzi bardziej o psychikę i różne formy kontroli i wyobcowania, które zawsze próbują przejąć nad nami kontrolę. Ponownie chciałbym zaznaczyć, że zawsze staramy się przekazać pozytywne i podnoszące na duchu przesłanie i postawę zarówno poprzez nasze teksty, jak i muzykę. Nigdy nie było nam po drodze z zespołami, które gloryfikują depresyjny sposób życia. Wiesz o co chodzi. Mowię o tych, co śpiewają jak życie i wszystko w życiu do bani... To prawda, że życie nigdy nie jest łatwe, a czasem nawet zamie-

Wojciech Chamryk

Foto: Lords Of Black


wideo, a potem być może wszystko zostanie skompilowane w formie fizycznego albumu. Kto wie. Na razie o tym nie myślę.

Dualizm dobra i zła Koncepcja walki dobra i zła nie jest czymś nowym w muzyce metalowej. Rzadko się jednak zdarza, by była ona przedstawiana z punktu widzenia tej dobrej strony. Zespół Lords of Balack na swym dwuczęściowym albumie "Alchemy Of Souls" zdecydował się jednak na taki krok. Dlaczego? Co ich skłoniło ku temu? Na te i inne pytania odpowiedział nam lider całego przedsięwzięcia Tony Hernando. nia się w tragedię, ale to jest część tej ekscytującej podróży pełnej niesamowitych przeżyć. Teraz wszyscy doświadczamy czegoś bardzo złego w skali globalnej, ale pokolenia naszych ojców i dziadków przeżyły znacznie trudniejsze czasy, z wojnami światowymi i domowymi na czele. Większość z nas miała dużo szczęścia i powinna być wdzięczna losowi, że przyszło nam żyć w tych czasach. Musimy więc pozostać silni i pokonać tę pandemię, jednocześnie broniąc nie pozwolić na zbytnie ograniczanie wolności.

Wiele osób podczas pandemii próbowało nowych rzeczy. Niektórzy twierdzą nawet, że odkryli w sobie nowe pasje. Jak ta kwestia wygląda u Ciebie? Nowych pasji może nie odkryłem, ale wróciłem do tych, które porzuciłem jakiś czas te-

Jesteś multiinstrumentalistą. Jak zaczęła się Twoja przygoda z graniem i tworzeniem muzyki? Który instrument był twoim pierwszym? Zacząłem bardzo wcześnie. Moja pasja i zamiłowanie do muzyki doprowadziły mnie Konserwatorium Muzycznego. Zacząlem od gitary klasycznej, moje siostry zajmowały się wtedy fortepianem. Miałem wtedy około 10 lat. Jako 11-latek zetknąłem się z muzyką hard rockową i heavy metalową. Zdałem sobie wówczas sprawę, że daje mi ona to samo uczucie, co muzyka klasyczna. Była melodyjna, mocna, dramatyczna, miała w sobie pewnego

Myślę, że ten temat wyczerpałeś w powyższej odpowiedzi. Wnioskuję z tego, że trze ciej części "Alchemy of Souls" nie będzie. Nie. Cały ten koncept zamyka się w tych dwóch albumach. Okładka albumu idealnie pasuje do opisanej przez Ciebie koncepcji. Dokładnie, cała grafika odzwierciedla poszczególne teksty i motywy muzyczne oraz idealnie oddaje dualizm dobra i zła. Albumy takie jak obie części "Alchemy of Souls" wymagają od słuchacza skupienia się i poświęcenia im odpowiedniej ilości czasu, by je naprawdę zrozumieć oraz docenić. W dzisiejszych czasach jest to trudne, ponieważ świat biegnie szybko, a ludzie są narażeni na dużą ilość bodźców. Wygląda jednak na to, że idziecie pod prąd. Tak, postępujemy wbrew trendom, ponieważ wydaje mi się, że dziś muzyka jest teraz konsumowana z mniejszą pasją oraz z innych powodów, niż było to dawniej. Patrząc z tej perspektywy, jesteśmy bardzo oldschholowi, dlatego nasze albumy są długie i intensywne. Ważna na nich jest nie tylko muzyka i teksty z konkretnym przesłaniem, ale także, o czym właśnie rozmawialiśmy, grafika i cała otoczka. Pamiętam tą radość, kiedy byłem dzieckiem i wróciłem do domu ze sklepu z płytami z albumem Iron Maiden, Queensryche czy kogokolwiek innego. Byłem tak podekscytowany, że szykowałem się, by usiąść, słuchać uważnie i cieszyć się podróżą w wyobraźni. To był cały rytuał. Po prostu chcemy dać tego rodzaju doświadczenie również naszym fanom. Napisałeś ten materiał w czasie lockdownu. Można zatem śmiało stwierdzić, że okres pandemii okazał się dla Ciebie całkiem dobry, prawda? Cóż, na pewno był dobry w sensie artystycznym. Próbując wydobyć to, co najlepsze z tej gównianej sytuacji. Podobnie na poziomie osobistym, robiąc rzeczy, których normalnie nie mogłem robić zbyt często. Po prostu kolidowały one z życiem w trasie. Jestem zatem szczęśliwy, widząc, że próbowałem przejść przez całe to szaleństwo, robiąc wszystko, co w mojej mocy, dla siebie i innych.

Foto: Lords Of Black

mu. Znów zacząłem pochłaniać tony historycznych i filozoficznych książek, wróciłem też do robienia amatorskich fotografii. Są to rzeczy, które robiłem regularnie, zanim muzyka zaczęła pochłaniać większą część mojego czasu. Niektórzy muzycy podczas tworzenia słuchają bardzo dużo muzyki innych wykonaw ców w celu szukania inspiracji. Inni robią coś dokładnie odwrotnego. W okresie pracy nad daną płytą w ogóle niczego nie słuchają, bo chcą stworzyć czegoś wyjątkowego i nie chcą się zbytnio inspirować cudzymi dokonania mi. Które z tych podejść jest ci bliższe? Słucham muzyki za każdym razem, kiedy tylko mogę, zwłaszcza podczas jazdy samochodem, ale raczej stronię od nowych rzeczy, z wyjątkiem kilku kapel, które naprawdę kocham. Mam tu na myśli Mastodon czy Avatar. Poza tym słucham sporo muzyki klasycznej, rocka i popu z lat 60-tych, 70-tych i 80tych. Jeśli zaś chodzi o pisanie naszego materiału, to uważam go za unikalny. Mimo, że pewne inspiracje są tam ewidentnie widoczne.

rodzaju bunt. Idealnie pasowała do mojej wrażliwości i osobowości. Wszyscy muzycy (oprócz Dani'ego), którzy grają w Lords of Black, występują także w wielu innych zespołach. Tak samo jest z Tobą. Jak dzielisz swój czas pomiędzy wszys tkie projekty? Czy poza muzyką masz pry watne życie? Tak, wszyscy mamy jakieś życie prywatne, bardzo normalne. Właściwie, wszyscy jesteśmy bardzo spokojni, bez przesady. Działamy w różnych projektach, mniej więcej z powodu aktualnej kondycji muzycznego biznesu. Osobiście wolałbym się skupić na jednym zespole, ale czasy są tak dość niepewne. Bartek Kuczak

W lipcu wydałeś swój solowy singiel "Armor of God". Czy to zapowiedź nowego albumu? Być może… Po prostu tym razem, było to coś różniącego się od tego, co robię w Lords Of Black. Nagrywam materiał instrumentalny i będę wydawał pojedyncze kawałki w formacie

LORDS OF BLACK

165


Pozostać zespołem rockowym Imaginature to po Pathfinder jeden z lepszych i bardziej godnych uwagi polskich zespołów uprawiających melodyjny power metal ze sporą dawką elementów symfonicznych, momentami również folkowych. Jednak o ile drudzy z nich milczą, mimo wyrobionej pozycji nie tylko w naszym kraju, drudzy zaliczają bardzo udany debiut, o którym opowiedział nam ich gitarzysta Marcin Borodziuk. HMP: Melodyjny symfoniczny power metal nie jest w nHMP: Melodyjny symfoniczny power metal nie jest w naszym kraju najpopularniejszym gatunkiem muzycznym. Skąd zatem pomysł, by obrać właśnie taką estetykę? Marcin Borodziuk: Cześć! Pomysł ten zrodził się już wiele lat przed założeniem Imaginature, do którego doszło w 2015 roku. Taka muzyka po prostu od zawsze grała mi w duszy. Symfoniczny metal jest dla mnie "przedłużeniem" starego dobrego hard rocka, tego co tworzyło Deep Purple czy Rainbow. Już Jon Lord u schyłku lat 60. stworzył projekt "Concerto For Group And Orchestra", będący ciekawym mariażem muzyki rockowej i symfonicznej. Mimo że sam gram na gitarze, to w swoich projektach uważam klawisze za obowiązkowy element muzycznej układanki. W metalu symfonicznym instrument ten mo-

jak i sobie. Nie były skłonne do podejmowania ryzyka. Mimo to mieliśmy parę propozycji z Niemiec, jedną z Włoch. Przekalkulowaliśmy jednak ten temat na chłodno i zdecydowaliśmy, że na obecnym etapie odpuszczamy współpracę z wytwórniami. Nie boicie się, że ten krok może Wam trochę ograniczyć możliwość promocji? W dobie Internetu nie obawiamy się o losy płyty wydanej własnym nakładem. Recenzje spływają do nas z wielu miejsc, a w naszych social mediach widać zainteresowanie słuchaczy z różnych stron świata. Owszem, dużą część pracy związanej z promocją musimy wykonywać teraz sami, ale przynajmniej poznajemy cały muzyczny proces od podszewki. Przez to, że wydanie płyty odbyło się nakładem własnym, na przyszłość będziemy bardziej świadomi co do tego, w jakich dokładnie

Foto: Imaginature

żna wykorzystać na wiele ciekawych sposobów. Myślę, że udaje się to pokazać w naszej muzyce. Niedawno na rynek trafił Wasz debiutancki album zatytułowany po prostu "Imaginature". Wydaliście go własnym sumptem. Takie było założenie od samego początku, czy po prostu mieliście problem ze znalezieniem wytwórni zainteresowanej tym materiałem? Sondowaliśmy możliwość wydania albumu przez wytwórnię, ale od samego początku byliśmy świadomi tego, że współcześnie wydanie pierwszej płyty zespołu rzadko odbywa się w ten sposób. Dodatkowo po obostrzeniach związanych z Covid-19 wytwórnie stawiały przede wszystkim na sprawdzonych przez siebie wykonawców, chcąc pomóc zarówno im,

166

IMAGINATURE

sprawach będziemy potrzebowali pomocy, a z czym doskonale poradzimy sobie sami. Pierwsze, co rzuca się w oczy jeszcze przed włożeniem płyty do odtwarzacza to ogromna liczba gości. Margo Moyra, Konstantin Naumenko czy Gunsen to tylko niektórzy z nich. Jak udało się Wam ich wszystkich namówić do współpracy? Myślę, że spora w tym rola wspomnianego przez Ciebie Gunsena, jak również Karola, gitarzystów Pathfinder, z którymi od lat trzymam dobry kontakt. Po opracowaniu materiału na płytę i przystąpieniu do nagrań działalność zespołu zawisła na włosku, z uwagi na odejście obojga wokalistów. Tę słabość trzeba było przekuć w atut, a że nieobce były nam projekty takie jak Ayreon, Therion, Avanta-

sia, Kamelot, zwróciłem się do wspomnianych chłopaków z Pathfindera, którzy polecili mi Konstantina Naumenko z Sunrise i Titanium, oraz Tomka Trzeszczyńskiego z Thermit. Szybko okazało się, że zbudowanie płyty w oparciu o takie gościnne występy jest możliwe. Poza wokalistami, chcieliśmy uhonorować znajomych instrumentalistów, którzy na różnych płaszczyznach przyczynili się do wydania płyty, a ostatecznie uświetnili ją swoimi solówkami. Był to okres covidowych obostrzeń, więc gościom łatwiej było znaleźć czas na samo zapoznanie się z naszymi utworami. Nie jest jednak tak, że ich udział na naszej płycie to zasługa tego, że nie mogli koncertować. Mieli przecież szereg swoich innych, choćby pozamuzycznych zajęć, które mogli uznać za ciekawsze, niż występ na płycie Imaginature. Nasz materiał był jednak na tyle dobry, że wszystkim zaproszonym gościom przypadł do gustu. Wspomniałeś o wokalistach. Na Waszym albumie można usłyszeć ich ponadprzeciętną liczbę. Mieliście jakiś specjalny klucz, według którego przydzielaliście im poszczególne partie? Nie było problemu z przydzieleniem utworów Annie Dembowskiej, która wcześniej była naszą wokalistką. Ostatecznie dogadaliśmy się z nią na współpracę na zasadzie gościnnego występu, i wiadome było, że zaśpiewa w napisanych pod nią (i wspólnie z nią) utworach. Zapadła decyzja, że "Through the Cellar Door" pozostanie utworem śpiewanym w duecie, w związku z czym poszukiwaliśmy wokalisty o podobnej charakterystyce głosu do naszego poprzedniego wokalisty, Łukasza. Współpraca z Konstantinem Naumenko przebiegała na tyle dobrze, że ostatecznie zaśpiewał aż w czterech utworach. Jeśli chodzi o wokal Margo, to był on dla mnie od początku idealny do "Near the End", z uwagi na rozpiętość jej możliwości, w tym płynne przechodzenie z melodyjnego śpiewu na growl. Cały utwór ma dość specyficzny psychodeliczny klimat, jest przy tym bardzo rytmiczny. Zaproszenie do niego wokalistki dobrze odnajdującej się w stylistyce melodic death i w thrash metalu, było z naszej perspektywy tyleż kuszące, co racjonalne. Ujęła mnie delikatność, z jaką Margo podeszła do tego utworu, a której się po niej nie spodziewałem. Z kolei utwór "Renegade" wokalnie od zawsze sprawiał dużo problemów na naszych próbach i wiedziałem, że musi go ugryźć rasowy wyjadacz. Tomek Trzeszczyński wspiął się na wyżyny swoich możliwości i pokazał się jako prawdziwy profesjonalista. Jedyna wskazówka, jakiej musieliśmy mu udzielić na jego pytanie o sposób, w jaki ma zaśpiewać - to żeby zrobił to tak, jak w swojej macierzystej formacji, Thermit. Muszę też pochwalić w tym miejscu swoich kolegów z kapeli. M. in. tym kawałkiem pokazaliśmy, że Imaginature opiera się nie tylko na gościnnych wokalach, lecz to warstwa instrumentalna jest naszym fundamentem. Zespół istnieje od roku 2015. Czy utwory, które możemy usłyszeć na debiucie powstawały przez cały okres istnienia Waszej for macji, czy może zaczęliście je tworzyć w jakimś konkretnym momencie? Wstępne pomysły na większość utworów, które ukazały się na naszej debiutanckiej płycie, były przygotowane jeszcze przed powstaniem Imaginature. W okresie gdy mieszkałem w Toruniu występowałem w jednym zespole z


Dawidem Wilczyńskim, który ostatecznie popełnił gościnnie solówkę na "Imaginature". Chodzi o utwór "Near the End", który miałem wtedy napisany w zarysie. Dawid jest głównym autorem kompozycji "Shade Enchantress", która również ukazała się na naszym debiutanckim albumie. Po skompletowaniu składu około 2017 roku, przez dwa lata ogrywaliśmy nasz materiał i pracowaliśmy nad nim, tj. uzupełnialiśmy o nowe pomysły lub poprawialiśmy. W międzyczasie powstawały nowe rzeczy, które zachowaliśmy głównie na potrzeby dalszych wydawnictw. Chcieliśmy, żeby pierwsza płyta była wewnętrznie spójna, w związku z czym nie mieszaliśmy "starego" materiału z tym, który ogrywamy obecnie, a który dla słuchaczy jest jeszcze melodią przyszłości. Jak właściwie u Was wyglądał proces pisania tych utworów? Pracowaliście nad tematem zespołowo, czy może spoczywało to na barkach jednej konkretnej osoby? Zwykle odbywało się to w ten sposób, że przynosiłem ze sobą na próbę wstępny zarys utworu, który następnie wspólnie ogrywaliśmy, poszukując urozmaiceń i nowych rozwiązań kompozycyjnych, w tym rytmicznych, czy choćby właściwej tonacji pod wokal. Cały czas dłubaliśmy przy tych utworach i praca nad nimi skończyła się dopiero w momencie, gdy zostały zarejestrowane na płytę. Jeszcze w czasie nagrań poszukiwaliśmy pomysłów na ostatnią chwilę, chcąc je udoskonalić. Szczególnie dobrą robotę wykonał nasz perkusista Krzysztof, który bardzo rozbudował swoje partie względem tego, co było wcześniej na próbach. Zdarzyło się też kilkakrotnie, że na etapie nagrań, mixu i masteringu pojawiały się pomysły trochę "z przypadku". Przykładowo, ktoś się zagapił nagrywając swoje partie i wbrew pierwotnym założeniom zostawił wolny takt lub dwa, bez swojego instrumentu. Nie jest oczywiście tak, że pozwoliliśmy sobie na zarejestrowanie jakichś niedoróbek, ale te pomyłki które przydarzyły się w trakcie nagrywania były przyczynkiem do dyskusji, czy to co wyszło nam przypadkowo, w danym konkretnym miejscu nie będzie brzmiało lepiej. Słuchając albumu zarówno w całości, jak i poszczególnych numerów z osobna mam nieodparte wrażenie, że Wasze inspiracje są dość szerokie. Oczywiście dominuje melodyjny power, ale jest tam także sporo odwołań do muzyki symfonicznej, rocka progresywnego, momentami klasycznego heavy, a we wkładce Wasz perkusista Krzysiek ma na sobie koszulkę zespołu Metallica. Jak udaje Wam się to wszystko okiełznać? Poza tym, że każdy z nas ma swoją muzyczną działkę, to nie zamykamy się na fakt że jako różni ludzie mamy rozmaite muzyczne inspiracje. Wyszedłem do chłopaków ze stylistyką symphonic power metal, ale każdy z nich przemyca do tego swoje pomysły, wykorzystując własne inspiracje. Nasz klawiszowiec Leszek najbardziej utożsamia się z nurtem progresywnego rocka, jak Genesis, Rush czy Pink Floyd. Krzysiek, jak zauważyłeś, odnajduje się w stylistyce thrash-metalowej i słucha takich kapel jak Metallica, Pantera, czy Hangar, a nawet Lamb of God. Arek ze swoimi whistlami i dudami wniósł folkowe inspiracje, takimi kapelami jak Nightwish czy Eluveitie. U naszego basisty, Adama, panuje spory rozstrzał, od Jimiego Hendrixa i Black

Sabbath do artystów takich jak Dimmu Borgir i Burzum. Ja sam zanim doszedłem do takich inspiracji jak Therion i Ayreon, mocno zasłuchiwałem się w hard rocka lat 70., nurt NWOBHM, oraz w gigantów europejskiego thrashu z Kreator. Myślę, że kluczowe jest to, że żaden z nas nie zamyka się na nowości, szanujemy też pojawiające się odrębne poglądy. Każdy jest też świadomy tego, że nasza obecna stylistyka jest z jednej strony punktem zaczepienia, a z drugiej strony punktem wyjścia do dalszego muzycznego rozwoju zespołu jako całości. Niektóre orkiestracje brzmią bardzo naturalnie. Zupełnie jakby grała tam prawdziwa or-

to niestety trochę niewłaściwy moment 9 ) Graliśmy lokalnie kilka koncertów, w samym Szczytnie oraz w Olsztynie. Zamierzaliśmy wydać płytę w 2020 roku i ruszyć pełną parą z koncertami, jednak plany te popsuła pandemia. Obecnie nastawiamy się na przyszły sezon koncertowy, mniej więcej od połowy 2022 roku. Trzeba będzie przy tym rozwiązać sprawę wokalu, a muszę wspomnieć, że mamy już wstępne uzgodnienia w tej kwestii. Na pewno możecie spodziewać się więcej niż jednego wokalu na naszych koncertach. Jest jakiś zespół (polski lub zagraniczny) z którym szczególnie chcielibyście dzielić w przyszłości scenę?

Foto: Imaginature

kiestra. Nie uważacie, że w przyszłości użycie prawdziwych smyczków byłoby dla Was idealnym rozwiązaniem? Osobiście nie jestem do tego przekonany. Rodziłoby to trudności z odegraniem naszego materiału na żywo tak, aby z jednej strony nie brzmiał jak okrojony, a z drugiej żeby też nie odgrywać go w jakiejś części z playbacku. Staramy się nie komplikować nadmiernie partii klawiszowych, tak żeby pozostać zespołem rockowym. Obecnie jest wiele bandów, które serwują swoisty mariaż metalu i muzyki filmowej. Prawdziwa orkiestra to jednak nie do końca nasz styl. Kto wie, być może w przyszłości zdecydujemy się na jakieś instrumenty smyczkowe, ale raczej nie w rozbudowanej i pompatycznej formie. Album zdążył już zebrać kilka pozytywnych recenzji, nawet w zagranicznych mediach. Spodziewaliście się takiego obrotu spraw? Planowaliśmy oczywiście rozesłać naszą płytę do zagranicznych czasopism i webzinów, jednak nie spodziewaliśmy się tego, że odzew będzie tak liczny i przychylny. Tym bardziej, że w krajach zachodnich metal symfoniczny nie jest niczym nowym i mają oni "swoich" wykonawców, tworzących porównywalną gatunkowo muzykę. Wierzyliśmy jednak w siłę naszych utworów i w to, że trafią one na podatny grunt. Macie na chwilę obecną na koncie jakąś działalność koncertową, czy czekaliście z tym do momentu wydania albumu? (jeśli tak,

Jeśli chodzi o polski zespół, to świetnie byłoby zagrać przed Pathfinderem, tym bardziej że wielu fanów oczekuje na to, że wrócą po latach z nowym wydawnictwem. Na pewno mamy częściowo podobne wizje muzyczne i taki wspólny występ byłby spójny dla odbiorców. Oczywiście, co będzie, nie wiadomo, bo chłopaki z Pathfinder są w tych sprawach nieprzeniknieni. Co do zespołów zagranicznych, to mi osobiście marzy się support przed Sirenią lub Therionem, z racji tego jak zapamiętałem koncerty tych dwóch formacji. Niebawem rozpocznie się rok 2022. Macie jakieś szczególne plany z nim związane? Liczba dwójek w kalendarzu na 2022 r. przemawia za przystąpieniem do pracy nad drugim albumem. Nie wiemy jeszcze tego, czy cokolwiek nagramy, czy wypuścimy jakiegoś singla. Raczej nastawiamy się na koncerty, liczymy też że w 2022 roku w naszym składzie pojawi się już na stałe wokal. Z drugiej strony, pomysłu z występami gości na pewno nie zarzucimy całkowicie. Za bardzo spodobało się nam to za pierwszym razem, i dużo się przy tym od nich nauczyliśmy. Dziękuję bardzo za rozmowę. Trzymajcie się. Dzięki. Pozdrawiamy wszystkich czytelników. Szukajcie nas na platformach streamingowych, jak Spotify, oraz wpadnijcie na nasz facebook lub bandcamp! Bartek Kuczak

IMAGINATURE

167


Thor nie był diabłem, tylko dealerem sushi Wpierdzieliłem się rowerem wprost do pełnej instrumentów sali prób, aby wysłuchać, jak Volcanova gra swój debiutancki album "Radical Waves". Następnie, podczas rozmowy z całym zespołem o specyfice islandzkiej sceny metalowej, straciłem rachubę czasu. Przegadaliśmy dobre półtorej godziny. Było wesoło, ale padło też sporo znaczących słów, które pozwolą Wam poznać od kuchni (ktoś ma ochotę na sushi?) całkiem fajną metalową kapelę. Przed Wami: Samúel Ásgeirsson (gitara, wokal), Thorsteinn Árnason (bas, wokal) oraz Dagur Atlason (perkusja, wokal). HMP: Czy to Wasza druga próba przed kon certem w klubie Hurra z okazji premiery "Radical Waves"? Dagur Atlason: Nie, rozgrzewamy się już od trzech tygodni. Ten konkretny występ miał odbyć się już we wrześniu 2020r., więc tak naprawdę ćwiczymy setlistę od roku. Nasz koncert w Hurra będzie pierwszym, podczas którego zagramy całe "Radical Waves" od początku do końca. Oznacza to, że w tym samym czasie celebrujemy jego rocznicę, jak i jego wydanie. Zazwyczaj inne zespoły organizują "release party" tuż po premierze, ale wiesz, przeszkodziły nam restrykcje. Jak ma się Hurra to Gaukurinn? To większy klub? Dagur Atlason: Te dwa miejsca nieco się od siebie różnią, ale jak dotąd, występowaliśmy w

Samúel "Sam" Ásgeirsson: Zdecydowanie. Wspomniany materiał to zapis występu transmitowanego wyłącznie on-line, więc coś kompletnie innego niż show z udziałem publiczności. Energia tłumu sprawia wielką różnicę! Dagur Atlason: Jesteśmy bardziej statyczni grając w studiu a bardziej wyluzowani na scenie, dlatego nagranie "Volcanova in Gaukurinn" nie reprezentuje w pełni naszego potencjału. Natomiast nasze drugie show z Gaukurinn, to na które przyszedłeś osobiście, wyszło fajniej. Zaprezentowaliśmy na nim trzy utwory z nadchodzącego EP. Zresztą, te trzy kawałki gramy już od dwóch lat - są one równie "stare" jak te z "Radical Waves". W Hurra wystąpicie w następny piątek, a później, 3 grudnia, czeka Was festiwal Doomcember. Pojawi się tam też polski ze-

z Francji na islandzkie Doomcember. W ogóle, powinniśmy wznieść toast dla organizatorów, bo Doomcember to pierwszy, międzynarodowy festiwal stoner/doom metalowy odbywający się na Islandii. Znasz Morpholith? Powinieneś ich sprawdzić jako najlepszy doomowy zespół w naszym kraju. Też tam zagrają. Listę zagranicznych zespołów dopełnia norweskie Sâver. Dagur Atlason: Doomcember po raz pierwszy odbył się lokalnie w 2019r. (z naszym udziałem), w zeszłym roku został odwołany z powodu restrykcji, a teraz szykujemy się na niego w międzynarodowym gronie. Doom metalowa scena na Islandii rośnie w siłę. Dawniej, jedynym stonerowym zespołem na Islandii było Brain Police (utworzone w 1999r.), taka sytuacja utrzymywała się przez jakieś 15 lat. Dopiero w okolicy (mniej więcej) 2010r. pojawiły się tu inne kapele w tym stylu. W tym kontekście, jesteśmy wdzięczni Johanesowi i innym za organizację Doomcember, które znacząco zaznaczy obecność doom metalu na Islandii. To dla Was znakomita okazja, aby nawiązywać nowe kontakty z lokalnymi, jak również z zagranicznymi muzykami. Thorsteinn "Thor" Árnason: Z pewnością tak. Ustalamy z nimi szczegóły Doomcember, spotykamy się itd. Dagur Atlason: Koniecznym warunkiem jakiegokolwiek rozwoju na Islandii jest nawiązywanie kontaktów z innymi ludźmi. Musimy być otwarci na innych, rozmawiać, spotykać się z ludźmi. Dam Ci przykład. W 2018 roku przyleciał do nas amerykański zespół stonerowy Elder, ponieważ zabookowaliśmy ich występ za sprawą znanego nam fotografa. Teraz my znamy Elder a to otwiera z kolei nam drzwi na przyszłość. Oczywiście, moglibyśmy zachowywać się jak pieprzone gwiazdki rockowe, ale to nie doprowadziłoby nas nigdzie. Dlatego wszyscy islandzcy muzycy potrzebują poskromić własne ego, zanim do czegoś dojdą. Czyli przed Wami dwa koncerty w 2021 roku? Samúel "Sam" Ásgeirsson: Trzy. Oprócz wspomnianego Hurra 1 października oraz Doomcember 3/4 grudnia, ponownie damy czadu w Gaukurinn 16 października.

Foto: Volcanova

Hurra tylko jeden raz. Samúel "Sam" Ásgeirsson: I to w środku tygodnia, dlatego przyszło tylko 50 osób. Hurra to tak samo eklektyczny klub jak Gaukurinn, organizujący jednego dnia imprezy techno lub hip-hop, a innego dnia - black metalowe gigi. Podejrzewam, że zgodzicie się ze stwierdzeniem, że macie znacznie więcej do zaofer owania publiczności niż to, co możemy zobaczyć na YouTube jako "Volcanova in Gaukurinn"?

168

VOLCANOVA

spół - BelzebonG. Thorsteinn "Thor" Árnason: Uwielbiam ich. Są wspaniali. Grają instrumentalny blues/stoner/doom rock. O nas też mówią, że jesteśmy stonerowcami, ale nie chcielibyśmy ograniczać się do jednego wybranego gatunku. Czerpiemy z różnych inspiracji. Wszyscy lubimy np. Mastodon. Ostatnio zostałem fanem brytyjskiego zespołu Psychlona. Podoba mi się szczególnie ich brzmienie, ale liryki też trzymają wysoki poziom. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Wszyscy jesteśmy również fanami Mars Red Sky, które przyleci

Przedstawmy Was teraz polskim czytelnikom "Heavy Metal Pages", ok? Volcanova to stonerowy zespół z Islandii z jednym LP "Radical Waves" oraz nadchodzącym EP. Powstaliście w 2014 roku a LP "Radical Waves" wydaliście w 2020r. Opowiedzcie proszę troszkę o historii zespołu, zwłaszcza dla osób, które słyszą o Was po raz pierwszy. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Pierwszy zespół założyłem wraz z moim kumplem Ögmundurem Kárasonem. Graliśmy przez jakiś czas indie rock (pod nazwą Distort City), ale wkrótce zmęczyło nas to. Postanowiliśmy pójść swoją drogą. Jak tylko zaczęliśmy trochę ćwiczyć, natychmiast otrzymaliśmy mnóstwo ofert koncertowych. Nie czuliśmy się jeszcze na nie gotowi, ponieważ skomponowaliśmy zaledwie dwa utwory a już właściciele klubów zapraszali nas na występy. Odpowiadaliśmy im jednak: "czemu nie?". Wykonywaliśmy zatem głównie covery w miejscach typu Íslenski Rokkbarinn, Gaukurinn, Bar 11 i Dillon. Po jakimś czasie postanowiliśmy przyjąć do formacji basistę Helldura i wraz z jego przyjś-


ciem, nasz styl ewoluował w kierunku metalu progresywnego z odcieniem stoner rocka. Nie klikało między nami tak jak mogłoby. Bawiliśmy się muzyką przednio i do dziś pozostajemy dobrymi przyjaciółmi, ale wkrótce każdy z nas poszedł w innym kierunku. Nie miałem ochoty na ponowne formowanie całkiem nowego zespołu, dopóki nie spotkałem Dagura i Thora latem 2017r. Jamowałem z Dagurem w ramach jego poprzedniej formacji - Churchhouse Creepers. Dagur Atlason: Pamiętam koncert, podczas zakończenia którego Sam powiedział: "OK, to nasze ostatnie show, ale Thor i Dagur wejdą w skład mojej nowej kapeli". Samúel "Sam" Ásgeirsson: Pierwszą próbę odbyliśmy w październiku 2017r. Thorsteinn "Thor" Árnason: A pierwszy gig zagraliśmy w grudniu 2017r. Ten skład natychmiast zaskoczył, od razu powstały autorskie kompozycje, napisaliśmy całe "Radical Waves" w zaledwie kilka miesięcy (październik 2017 - maj 2018). Samúel "Sam" Ásgeirsson: Tylko jeden utwór pochodzi z okresu wcześniejszego lineupu, tj. "Mountain". Dagur Atlason: Planowaliśmy rozpocząć nagrywanie LP już w kwietniu 2018r., ale nastąpiło opóźnienie, więc ostatecznie weszliśmy do studia w lipcu 2018r.. Nie zrozum mnie źle, ale nie mieliśmy sprecyzowanych oczekiwań, ponieważ samo bycie w Volcanovie wydawało nam się wówczas czymś niesamowitym. Nie ciążyła nigdy nad nami wizja zakończenia Volcanovy. Thorsteinn "Thor" Árnason: Znalezienie odpowiedniego labela zajęło nam cały rok. Wysyłaliśmy e-maile i dostawaliśmy pozytywne odpowiedzi, ale warunki nas nie satysfakcjonowały. Dopiero szwedzkie The Sign Records okazało się dla nas właściwe. Obecnie to oni promują nas w Szwecji. Zamierzamy działać z nimi również w przyszłości. Graliście jakieś covery na żywo jako Volcanova? Volcanova: Tylko jeden cover, a mianowicie Slo Burn "Pilot the Dune". Obecnie tworzycie trio i dzielicie się wokalami w miarę równo. Czy to dlatego, że śpiewanie jest mniej istotne niż granie na instrumentach w Volcanovie, a może wręcz przeciwnie - każdy chce śpiewać? Thorsteinn "Thor" Árnason: Nigdy tego nie analizowaliśmy. Wspólnie komponujemy kawałki. Jak kto wymyśli partię wokalną, to ją śpiewa. Niewiele zespołów na świecie dzieli się wokalami tak, jak my to robimy. Dagur Atlason: Nie sprawia mi trudności jednoczesna gra na perkusji oraz śpiewanie. Raczej dziwię się Thorowi oraz Samowi, że potrafię grać na gitarach i przy tym śpiewać. Kim jest Sushi Sam? Samúel "Sam" Ásgeirsson: Ja jestem Sushi Sam. Wiąże się z tym grubsza historia (śmiech). Pewnego dnia, podczas próby w innym pobliskim miejscu, jadłem sobie sushi. Thorsteinn "Thor"Árnason: Pisałem riff do nowego utworu, kiedy Sam przyszedł z sushi. Zawołałem: "Hey, sushi Sam!". Dagur Atlason: Cały utwór ukończyliśmy podczas tej jednej próby. Nie mam pojęcia, dlaczego i jak do tego doszło, ale doznałem wówczas nagłego przypływu inspiracji, chwyciłem za telefon i napisałem cały tekst w 10

Foto: Volcanova

minut. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to był "sushi Sam", ale zaraz po tym: "lucyfer". To dziwne, bo nie ma żadnego związku, a nawet się nie rymuje. Natychmiast wymyśliłem koncept o tym, że Sam jest diabłem, który musi jeść sushi, aby zachować ludzką postać. Nie ćpam (śmiech). Bardzo się cieszę, że zrobiliśmy na podstawie tego pomysłu całe music video, ponieważ same liryki nie opisują w pełni konceptu a video oddaje mu sprawiedliwość. Producentem był ten sam kolega, któremu zawdzięczamy video "Super Duper Van" oraz live-streamings. Wciąż jednak wydaje mi się, że ktoś może oglądać video lub słuchać utworu i zastanawiać się, o co chodzi? (śmiech). Dostrzegam wiele bliskich mi miejsc na tym video, ale ogólnie Reykjavik wygląda tutaj old schoolowo, a więc zupełnie inaczej, niż próbują go przedstawić niektóre turystyczne materiały promocyjne. Oglądam i myślę oto prawdziwe oblicze Reykjaviku, dokładnie tak to miasto wygląda, dokładnie tutaj mieszkam. Dagur Atlason: Można wykonać piękne materiały promocyjne na Islandii, ponieważ nasz kraj obfituje w zapierające dech w piersiach cuda przyrody. Mamy tutaj jednak też bardzo zwyczajne miejsca, i to z nimi się utożsamiamy jako stali mieszkańcy. Ktoś mieszkający w centrum Reykjaviku nie budzi się każdego dnia z ekscytującą myślą: "Oh, tak, jakie wspaniałe góry wokół! Jakie niesamowite lodowce, wulkany i wodospady!" Raczej: "Pieprzone korki" (w Reykjaviku nie aż takie jak w większych polskich miastach, ale korki też się zdarzają, szczególnie w szczytowych godzinach porannych oraz popołudniowych - przyp. red.). Osobiście, często zachwycam się bliskością Oceanu. Dagur Atlason: A, tak, to faktycznie zaleta, że większe miasteczka są położone wzdłuż wybrzeża Oceanu. Na tym video do "Sushi Sam" widziałem również samochód opisany jako policyjny. Thorsteinn "Thor" Árnason: (śmiech) To wóz producenta video, ten sam z video "Super Duper Van". Nie posiadamy samochodu, więc użyliśmy tego.

Sam odczuwał tak wielką rządzę sushi, że pędząc po nie, natknął się na policję, która zaczęła go ścigać. Thorsteinn "Thor" Árnason: Tak (śmiech). Dagur był policjantem ścigającym Sama. "Wiedział" o precedensie z sushi. Ja grałem przechodzącego demona i też o tym "wiedziałem". Dagur podejrzewał mnie o współudział w sprawie i doznał szoku, gdy mu się objawiłem. Na końcu video widzimy Ciebie, Samie, z rogami, czerwoną skórą i innymi symptomami diabła. Samúel "Sam" Ásgeirsson: A to dlatego, że nie przyjąłem dawki sushi. W innej scenie, Dagur (tym razem jako uliczny sprzedawca sushi) uderzył Thora rybą w twarz, ponieważ myślał, że Thor też jest diabłem. Dagur Atlason: Ale Thor nie był diabłem, tylko dilerem sushi Sama (śmiech). Samúel "Sam" Ásgeirsson: Wygłupialiśmy się! (śmiech). Dagur Atlason: Jest też taka scena, w której wybieramy się do portu, aby złowić jakąś rybę w celu przyrządzenia z niej sushi. Ale wcale nie jest tak łatwo złowić rybę z Oceanu, kiedy nie wie się, co właściwie się robi. Gdy łowisz rybę z Oceanu, cóż, ma ona przynajmniej głowę. Nie udało nam się znaleźć całej, okazałej ryby, dlatego poszliśmy do najbliższego supermarketu i kupiliśmy coś jakby procesowaną rybę, ale już pociętą i gotową do usmażenia. Samúel "Sam" Ásgeirsson: A ponieważ dysponowaliśmy bardzo ograniczonym budżetem, kupiliśmy tylko jedną paczkę sushi. Wobec tego, na samym końcu jadłem "stare" sushi (śmiech). Smakowało okropnie. Dagur Atlason: Nakręciliśmy całość w jeden dzień, ale woziliśmy je samochodem, więc zaczęło wysychać. Dodam jeszcze, że pod koniec Sam przemienia się w stuprocentowego diabła z makijażem i czarnym suknem. Krępowało go wyjście na ulicę w takim przebraniu. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Najpierw tak, ale później już nie. Dagur Atlason: Bo w międzyczasie piłeś (śmiech). Samúel "Sam" Ásgeirsson: Powiedziałem Wam: "Dlaczego wysyłacie mnie znów do super-

VOLCANOVA

169


marketu? Wyglądam jak wariat!" (śmiech) Nawet siedząc w samochodzie, czułem się niezręcznie. Nie zgodziłem się wejść do sklepu (śmiech). Nie obchodziliśmy wówczas Helloweenu! Później alkohol mnie wyluzował i mieliśmy z tego kupę śmiechu. Chciałbym powrócić do Waszej wcześniejszej wypowiedzi o tym, że "Mountain" napisaliście jeszcze w poprzednim line-upie. O co chodzi z tym poszukiwaniem dzieci w górach? Samúel "Sam" Ásgeirsson: Islandia ma rozbudowaną mitologię o trollach, elfach, postaciach żyjących w ukryciu itp. Wyobraziłem sobie, jak żyję w jakiejś pradawnej wiosce czarodziejów w chatkach z dachami pokrytymi mchem, gdzie trolle wpadają porwać niewinne dzieci, aby je ugotować i zjeść. "Hey man, where is my child, it must be taken to the mountain above"/ "Hej człowieku, gdzie jest moje dziecko, musiało zostać porwane w wyższe partie gór". Chciałbym zrobić kiedyś na tej podstawie cool Hollywood film w okolicy mojego domku letniskowego nad jeziorem, w odległości dziesięciu minut od mojego rodzinnego miasteczka Mosfellsbaer (zaledwie 10 kilometrów na PółnocnyWschód od Reykjaviku - przyp.red.).

Nie istnieje na "Radical Waves" utwór tytułowy, ale "Got Game" wydaje się najbliższe pełnienia takiej roli. Dagur Atlason: Pierwszą wersję tekstu "Got Game" napisaliśmy znacznie wcześniej, niż wybraliśmy tytuł albumu. Po pewnym czasie kompletnie zmieniliśmy liryki tego kawałka, w związku z czym ostatecznie to tytuł powstał wcześniej niż finalna wersja tekstu. "Radical Waves" stanowią w zasadzie dwa słowa śpiewane przez Sama tylko po to, aby tytuł znalazł się w tekście. Nie przypisujemy im żadnego konkretniejszego znaczenia. Oczywiście, moglibyśmy opracować utwór tytułowy oddzielnie, ale już nie pamiętam czemu wyszło tak, jak wyszło (śmiech). A co ze zwrotem "got game"? Thorsteinn "Thor"Árnason: Po prostu to część głupiutkiego tekstu (śmiech). "I got my game, there is no shame, got everybody else to fuckin' blame" (nie ma nawet sensu tego tłumaczyć przyp. red.).

Pierwszą połowę albumu kończycie monotonnym zapętleniem głównego riffu "Stoneman Snowman", a następujący po nim "Sushi Sam" zaczyna się jak gdyby rozgrzewką perkusyjną. Thorsteinn "Thor" Árnason: Wiesz co, cały album jest żwawy, za wyjątkiem "Stoneman Snowman" i "Lights". No i pierwszym, bardzo sabbathowskim trackiem o nazwie "Introduction". Thorsteinn "Thor" Árnason: Yeah, Black Sabbath bardzo mocno inspiruje Volcanovę. Czytaliście recenzje Waszego albumu oraz relację z Gaukurinn (HMP 80)? Czy znaleźliście tam coś głupiutkiego? Thorsteinn "Thor"Árnason: Głupiutkiego nie. Jesteśmy otwarci na merytoryczną krytykę. Dagur Atlason: Ta recenzja była całkiem dobra. Zresztą, prawie wszystkie recenzje "Radical Waves" są pozytywne. Gdyby jednak bez słuchania naszego LP ktoś napisał, że Volcanova to gówno, nie podobałoby mi się to. Lubimy, gdy opinie na nasz temat są uzasadnione i konstruktywne. Jako minus wskazałem, że okładka nie pasu je do stylu granej przez Was muzyki. Thorsteinn "Thor"Árnason: Zdecydowanie masz rację. Grafika nie reprezentuje stylu muzyki, za to reprezentuje nas jako grupę Volcanova. Tematem przewodnim okładki jest śmierć wjeżdżająca na imprezę a większość tekstów (za wyjątkiem "Mountain" i "Sushi Sam") naszych utworów dotyczy albo śmierci, albo imprezowania. Nie chcieliśmy sztampowego obrazu. Dagur Atlason: Życie to impreza a po imprezie się umiera. Ot, cała filozofia. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Okładka, jaką widzisz, pokazuje pierwszy pomysł, na jaki wpadliśmy odnośnie grafiki. Nie mieliśmy żadnych spotkań w sprawie doboru okładki, czy czegoś w tym stylu. Dagur Atlason: Wysłaliśmy znajomemu prośbę o opracowanie jej. Miał się na niej znaleźć szkielet w bandanie, serfujący po morzu piwa. Znajomy zgodził się i przysłał nam to, co widać. Podoba nam się. Nie mieliśmy żadnych uwag. W gruncie rzeczy, tylko na samym początku istnienia Volcanovy uważaliś-

Foto: Volcanova

170

VOLCANOVA

my się za zespół stonerowy. Obecnie nie utożsamiamy się z tą szufladką. Nie chcemy się ograniczać. Gramy, cokolwiek lubimy grać, a nie to, co pasuje do opisu jakiegoś gatunku. Jeśli wymyślimy melodię lub riff, który nam się podoba, to wejdzie do naszego repertuaru, bez względu czy brzmi to jak stoner. Zdarza nam się nie zgadzać ze sobą w kwestii pewnych niuansów, ale nigdy nie odrzucilibyśmy ciekawego pomysłu z powodu ograniczeń gatunku. Kilka tygodni temu napisaliśmy przez przypadek thrash metalowy riff. Zaakceptowaliśmy go z radością. Analogicznie, okładki naszych kolejnych wydawnictw mają wyglądać fajnie, a niekoniecznie stonerowo. Jak bardzo sesja nagraniowa Waszego nad chodzącego EP różniła się od sesji nagraniowej LP "Radical Waves"? Czy w ogóle czymś się różniła? Dagur Atlason: Nagrywaliśmy z tym samym producentem, Helgi Durhuus. Pracując nad "Radical Waves", musieliśmy pilnować deadlinów, więc się spieszyliśmy. W przypadku EP nie mieliśmy żadnych deadlinów, tylko poszliśmy nagrać perkusję za jednym zamachem - od dziewiątej wieczorem do dziewiątej nad ranem. Resztę moglibyśmy nagrywać we własnym studiu, kiedy tylko chcieliśmy. Świetnie się przy tym bawiliśmy. Thorsteinn "Thor" Árnason: "Radical Waves" nagraliśmy w ciągu dziewięciu miesięcy. Nadchodzące EP w zaledwie jeden miesiąc. A dlaczego nie od razu drugie LP? Dagur Atlason: Nie myśleliśmy, że dysponujemy wystarczającym materiałem na LP, ale jak najbardziej zależy nam na nowym, mniejszym wydawnictwie. Thorsteinn "Thor"Árnason: Kawałki z EP powstały w tym samym okresie co te z LP. Cały czas gramy je na żywo, więc najwyższa pora, aby znalazły się na fizycznym nośniku. Ile potrwa EP? Dagur Atlason: Jakoś między 20 a 30 minut. Więc to prawie LP. Thorsteinn "Thor" Árnason: Sześć utworów. Podpisaliśmy umowę z nową wytwórnią na wydanie dwóch EP. Właśnie zakończyliśmy nagrywanie pierwszego z nich, a później zabierzemy się za kolejne. Mamy również w planach nowe LP. Napisaliśmy więcej nowych piosenek, ale tylko sześć z nich jest w pełni gotowych. Teksty wszystkich Waszych utworów są po angielsku. To przeciwnie do islandzkojęzy cznej Dimmy. Czy nie wywierano na Was nigdy presji, żebyście śpiewali po islandzku? Thorsteinn "Thor" Árnason: Z całą pewnością odpowiem, że nie zdarzyła się taka sytuacja, aby ktoś wytknął nam śpiewanie po angielsku. W naszym przypadku, śpiewanie po islandzku kompletnie mijałoby się z celem. Czujemy się komfortowo z angielskim. Dagur Atlason: Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę międzynarodowy rynek. Najpopularniejsze na Islandii zespoły śpiewają po islandzku, ale my chcemy, aby fani śpiewali wraz z nami na koncertach, niezależnie skąd pochodzą. Także nie mieliśmy nigdy wątpliwości co do wyboru języka. Islandzkie metalowe zespoły śpiewają w większości po angielsku. Najpopularniejszy za granicą zespół metalowy z naszych stron, Sólstafir (wcześniej black me-


tal, obecnie post-rock - przyp. red.), ma kawałki zarówno po islandzku, jak i po angielsku. Więcej chyba jednak po islandzku.

Foto: Volcanova

Czy Wasze numery brzmiałyby równie efektownie, gdybyście jednak wybrali islandzki? Dagur Atlason: Brzmiałyby pokracznie. Pisałem teksty dla innych lokalnych projektów po islandzku - bez porównania trudniej było mi zabrzmieć przekonująco. Angielski nie jest naszym językiem ojczystym, natomiast islandzki owszem, przez co inaczej czuję liryki. Pisząc po islandzku, miałem większą tendencję do próby śpiewania czegoś mądrego, co sprawiało mi trudność. Czy islandzki jest bardziej poetyckim językiem niż angielski? Thorsteinn "Thor" Árnason: O wiele bardziej poetyckim. Pisząc po islandzku, bylibyśmy w zasadzie poetami. Musielibyśmy bardzo starannie dobierać poszczególne słowa. W języku islandzkim istnieje znacznie więcej wyrażeń do nazwania tej samej rzeczy, czynności lub uczucia. Daje to nieskończoną ilość opcji do ekspresji własnych myśli, ale też stawia wysoko poprzeczkę tym, którzy chcą napisać dobrze brzmiące liryki po islandzku. Dagur Atlason: Kiepskie liryki po angielsku to kiepskie liryki. A po islandzku, kiepskie liryki to koszmar. Dziwny ten język (śmiech). Dimma utrudnia sobie drogę dotarcia do zagranicznej publiczności, ponieważ większość piosenek śpiewają po islandzku. Thorsteinn "Thor" Árnason: Za to tutaj, na Islandii, Dimma jest wielkim zespołem. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Nie próbowali odnieść sukcesu za granicą. Nie wiem nawet, czy tego by chcieli. Zdają się być zadowoleni ze statusu lokalnej kapeli (więcej na ten temat dowiecie się z wywiadu z Dimmą, opublikowanym w niniejszym numerze HMP - przyp. red.). Dagur Atlason: Skálmöld jest viking metalowym zespołem śpiewającym po islandzku, który jest dosyć znany w Europie i jeździ często w trasy koncertowe po kontynencie. Ich tekściarz (również basista i wokalista), Snaebjörn Ragnarsson to znakomity poeta, tworzący niesamowite liryki. Zagraniczni fani nie mają z tym problemu, może dlatego że ich wokale podpadają pod black metal. Faroński Týr również stał się rozpoznawal ny w Polsce, kiedy jeszcze śpiewali głównie po swojemu. Nie wypowiadałbym się na temat death/black metalu. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Black metal jest wielki na Islandii. Kiedy islandzki zespół black metalowy przedstawia się za granicą, dostaje często sympatyczne przyjęcie z uwagi na miejsce pochodzenia. Thorsteinn "Thor" Árnason: Tak jakby fani tym bardziej ekscytowali się black metalem, im dalej od nich osadzony jest zespół. Hellion Records wydaje właśnie "Radical Waves" na rynku brazylijskim. Dagur Atlason: Myśleliśmy, że nasz album został już wydany w Brazylii. Podejrzewaliśmy, że ktoś się tym zajął, chociaż nie wtajemniczono nas w szczegóły. Teraz ukazuje się specjalna, oficjalna edycja. Wygląda inaczej od pierwowzoru. Wydanie brazylijskie to wielka sprawa dla wszystkich niszowych zespołów metalowych, bez względu na to, jaki podgatu-

nek reprezentują. Ameryka Południowa to niemal raj dla heavy metalowców. Koncertujące tam zespoły spotykają się z fantastycznym przyjęciem i wracają z gorącymi wspomnieniami jedynej w swoim rodzaju atmosfery panującej wśród fanów. Kompletnie inny świat niż Europa. Możesz zagrać super koncert w Niemczech a niemiecki tłum będzie stać nieruchomo bez oznak jakichkolwiek emocji na twarzach, po czym ktoś może do Ciebie podejść i skomentować z kamienną miną, że właśnie widział swój najwspanialszy show w życiu. Tymczasem w Brazylii... To jest nie do opisania. Fani śpiewają cały czas wraz z zespołem, choćby nie rozumieli ani słowa. Nie znają tekstu, ale i tak drą japy i wiwatują. Jak nie do tekstu, to śpiewają do melodii gitary prowadzącej. Może dlatego, że Niemcy przywykli do bogatej oferty koncertowej każdego weekendu, podczas gdy w Brazylii znacznie rzadziej zdarzają się metalowe show. Dagur Atlason: Mamy nadzieję wybrać się tam z koncertem po ukazaniu się tej brazylijskiej wersji "Radical Waves". Bardzo nas to cieszy. A czy macie w planach specjalne wydanie dla fanów z jakiegoś jeszcze innego kraju? Dagur Atlason: Nasz label Sign Records tym się zajmuje. Wzorowo im to wychodzi, gdyż dysponują odpowiednimi rozwiązaniami logistycznymi oraz znają odpowiednich ludzi w Europie oraz w Ameryce Północnej. My zaś sprzedajemy albumy podczas koncertów oraz dbamy o dostęp do nich w lokalnych sklepach muzycznych na Islandii. Thorsteinn "Thor" Árnason: Tuż po premierze, przygotowaliśmy specjalne, limitowane do 120 sztuk, trójkolorowe wydanie winylowe. Z tej puli osobiście sprzedaliśmy 40 sztuk (rozeszły się natychmiast jak ciepłe bułeczki), a pozostałymi egzemplarzami zajęło się Sign Records. Dagur Atlason: Nie mogliśmy zagrać premierowego show (z powodu restrykcji), ale chcieliśmy fajnie to uczcić. Wzięliśmy vana znanego z naszych videoclipów ("Super Duper Van" oraz "Sushi Sam"), powiedzieliśmy ludziom, że jutro ukazuje się album i jeśli chcą, to niech dadzą znać a przywieziemy LP do ich domów. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Mnóstwo osób

chciało. Pojechaliśmy do bardzo wielu miejsc! Dagur Atlason: Tak, dbamy o tych, którzy wspierają Volcanovę, przychodzą na koncerty, kupują płyty i merch itd. Tu nie chodzi o finanse, bardziej o nawiązywanie znajomości. Lubimy poznawać ludzi. To wspaniałe uczucie, kiedy mogliśmy zawitać do domów i osobiście wręczyć im egzemplarze "Radical Waves". Słyszeliście o tym hiszpańskim zespole thrash metalowym Crisix? (wywiad w HMP 80 - przyp. red.). Nagrali EP "Pizza" (wybuch śmiechu Volcanovy) z utworami typu "Raptors In The Kitchen", "No Tip For The Kid", "Cook Needs Mosh" (śmiech, aczkolwiek oryginalny tytuł utworu brzmiał: "World Needs Mosh" - przyp. red.), jeden z nich pracował kiedyś jako dostawca pizzy, więc teraz ubrał swój strój dostawcy (Volcanova pokłada się ze śmiechu) i od drzwi do drzwi rozwoził "Pizzę" na winylach pakowanych w kartonach na pizzę (wciąż zanoszą się śmiechem). Wiecie, thrash metal nie musi być o diable, równie gorąco może być o tym, co dzieje się w kuchni (…) Pozwólcie, że jeszcze zapytam Was o Vintage Caravan, odnośnie ich video "Crystalized". Pojawiliście się w jego końcówce wraz z okularami VR. To wygląda tak, jakby The Vintage Caravan już grało na międzynarodowej scenie, a teraz Wy przychodzicie, aby pograć w tą samą grę, co oni. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Muzycy The Vintage Caravan są naszymi zaufanymi przyjaciółmi. Znam Óskara (Óskar Logi Ágústsson, gitarzysta i wokalista The Vintage Caravan przyp. red.) tak samo długo, jak Thora. Ich nazwa jest dla nas szalenie ważna. Znacząco nam pomogli, graliśmy wspólnie niezliczoną ilość razy w Reykjaviku oraz w Akureyri (największe niestołeczne miasteczko Islandii). Wiele im zawdzięczamy. Dagur Atlason: Oni też zagrali na naszym video, do kawałka "Sushi Sam". Thor idzie ulicą, a oni go potrącają (śmiech). Dokładnie w tym samym miejscu znajduje się antykwariat z muzycznym kącikiem, gdzie można czasami dorwać fajną rockową płytę za symboliczną cenę. Thorsteinn "Thor"Árnason: Tak, dokładnie tam. Ulica Hverfisgata. Dagur Atlason: Umówiliśmy się, że ponieważ

VOLCANOVA

171


oni pokazują nas na swoim video, to my pokażemy ich, gdy będziemy kręcić własne. Oto i jest. Hey, skoro dobrze znacie się wzajemnie, moglibyście zrobić fajną trasę dookoła Europy! Samúel "Sam" Ásgeirsson: Cóż, The Vintage Caravan to szalenie ważny, hard rockowy zespół na islandzkiej scenie, jeden z najbardziej wpływowych. Zaczęli w bardzo młodym wieku. Obserwowałem, jak krok po kroku rozwijają się i grają przed coraz większą publicznością, poczynając od malutkich knajpek (w których wszyscy zaczynamy) po duże sale koncertowe za granicą. Udziela się nam wszystkim ich image, ponieważ dokonali trudnej sztuki. Ciężko Islandzkiemu zespołowi odnieść sukces. Gdzie mamy grać? Zwłaszcza, że metal nie jest jednorodny, gdyż pojawia się tak wiele różniących się od siebie odłamów metalu. To nie działa tak, że włączamy kanał 1 islandzkiego radia i słyszymy lokalny metal. Oni puszczają pop. Ale istnieją lokalne, rockowe stacje. Nie dają szans zainstnieć Islandczykom? Dagur Atlason: Czasami dają, ale i tak ciężka sprawa. Jeżeli tworzysz niezależny metalowy zespół na Islandii, to możesz grać tylko i wyłącznie w Reykjaviku, nigdzie indziej. Nie możemy pojechać do innego miasta a od innych krajów jesteśmy oddzieleni Oceanem. Nie istnieje coś takiego jak trasa koncertowa po Islandii. Ok, można udać się do Akureyri lub do innych malutkich miasteczek, ale to oznacza granie dla kilku osób. Nie ma porównania z możliwościami w Europie czy w Ameryce. Polski zespół może zagrać w Krakowie, następnie w Warszawie, a później w Poznaniu lub w Gdańsku. Fani przyjdą ich zobaczyć. Na Islandii tak to nie działa. Tutaj jest trudniej. Gdybyśmy nawet zorganizowali gig w, dajmy na to, Ólafsvíku, to nie mielibyśmy żadnej gwarancji, że ktokolwiek przyjdzie nas zobaczyć. Oczywiście, latem odbywają się festiwale, np. Iceland Airwaves, Aldrei fór ég sudur w Ísafjördur. Ale... myślę, że wiesz, o co mi chodzi. Żyjemy na prawie bezludnej wyspie pośrodku Oceanu. Dagur Atlason: Więc dlatego, chcąc zagrać poza Reykjavikiem, trzeba lecieć samolotem. Postaram się rzetelnie przedstawić Was w polskim magazynie "Heavy Metal Pages" z nadzieją, że ktoś zza granicy sprawdzi Waszą muzykę. Dagur Atlason: Dzięki. Myślę, że możemy wyjawić Ci jedną zaskakującą wieść. Nie opowiadaliśmy o tym jeszcze nikomu ze względu

172

VOLCANOVA

na promocję gigu w Hurra, ale zdradzę Ci całkiem nową informację. Otóż, na wiosnę 2022r. szykujemy dużą trasę po Europie wraz z The Vintage Caravan. Jeszcze o tym nie informowaliśmy, ponieważ koncentrowaliśmy się na promocji bieżących gigów. Dostajesz tą informację jako pierwszy - zrób z nią, co zechcesz. Thorsteinn "Thor" Árnason: To żaden sekret. Wkrótce oficjalnie to ogłosimy. W marcu wybieramy się w trasę po Europie wraz z The Vintage Caravan. To ogromny krok w historii Volcanovy, bo The Vintage Caravan są naprawdę wielkim zespołem, zwłaszcza w Niemczech oraz w krajach Beneluxu. Spodziewamy się tłumów fanów. Miejscówki pomieszczą między 500 a 1000 widzów. Do tej pory, na nasz największy gig przyszło około 400 osób (w 2019 roku, na Islandii). Zamierzamy świetnie się bawić. Samúel "Sam" Ásgeirsson: Yeah, będziemy podróżować busem wraz z dobrymi przyjaciółmi. Możliwe, że dołączy jeszcze jakiś inny zespół. Thorsteinn "Thor" Árnason: Dlatego wydamy EP w okolicach lutego. Ukończyliśmy je, ale wytłoczenie winyli zajmie czas. Fabryki tłoczące winyle są na ogół opóźnione, ponieważ w związku z restrykcjami wiele zespołów nie może ostatnio koncertować i coś nagrywa. Sprzedajecie więcej winyli niż CD? Thorsteinn "Thor"Árnason: Dużo więcej. Jesteśmy winylowym zespołem. Ten nośnik najlepiej pasuje do naszego rodzaju metalu, coraz więcej osób do niego wraca. Sprzedaliśmy może z 10 lub 20 CD, a winyli całkiem sporo. Nie mogę się doczekać Waszej nowej muzy ki, ale też samej okładki. Samúel "Sam" Ásgeirsson: O, tak. Planujemy znów coś nietypowego, szczególny koncept graficzny, nawiązujący do debiutu. Thorsteinn "Thor"Árnason: Nie mniej radykalny, jak na "Radical Waves". Dagur Atlason: My również nie możemy się doczekać premiery, a także możliwości zagrania nowych kawałków na żywo. Hej, mieszkasz na Islandii, ale jesteś z Polski, prawda? Wraz z Thorem byliśmy w Polsce 5 lat temu. Grałem w B90 w Gdańsku wraz z moim starym zespołem stonerowym Churchhouse Creepers. Thorsteinn "Thor" Árnason: Ja grałem w Krakowie oraz we Wrocławiu, ale w innym zespole. Mniej więcej wtedy się spotkaliśmy. Obaj mieszkaliśmy wówczas w Akureyri, ale pochodzimy oryginalnie z małych islandzkich wiosek. Ja ze wschodu kraju, Dagur z północy kraju. Sam O'Black PS: Dalej rozmowa zeszła na temat zwiedzania Islandii, a następnie przeszliśmy do drugiego pomieszczenia, gdzie Volcanova odegrała całe "Radical Waves" w ramach przygotowań do nadchodzącego koncertu. Relacja z występu Volcanovy w Gaukurinn pojawiła się w HMP80 na str. 154 a recenzja albumu "Radical Waves" na str. 196, tamże.

HMP: Co to oznacza, że ostatnie 5 lat nie było dla Was spacerkiem w parku? Dick Dropkick: Najpierw nasz basista Johnny Jailbreak opóścił SpitFire po 5 latach grania z nami. Ciężka sprawa, bo to on założył zespół. Nie było mi łatwo zdecydować, co robić dalej. Nienawidziłem wszystko, co napisałem w półtorarocznym okresie, więc wyrzuciłem ten materiał do kosza. Kilkukrotnie zaczynałem cały proces komponowania od początku. A kiedy mieliśmy już niemal ukończone nagranie, uderzyła w nas pandemia, label zerwał z nami umowę i w konsekwencji z dnia na dzień wszystkie nasze plany szlag trafił. Czy z perspektywy czasu uważasz, że wśród napisanych, ale wyrzuconych do kosza utworów, znajdują się jednak udane kawałki, które mimo wszystko warto byłoby wydać po ewentualnych modyfikacjach? Żaden spośród tych utworów nie ujrzy światła dziennego. Naprawdę zmagałem się z odnalezieniem właściwego kierunku twórczego. Tamte numery były znacznie cięższe od tych z ostatecznie wydanego "Do Or Die", przy czym wiele pomysłów porzuciłem w fazie dema/pomysłów. Natomiast 13 wydanych kompozycji stanowi właściwą esencję tego, co udało mi się wymyśleć w ostatnich pięciu latach. Zweryfikujmy proszę następującą informację: "Do Or Die" zostało nagrane przez duet złożony z Ciebie (wokal, gitara, bas) oraz Nikka Nitro (perkusja, dodatkowe wokale), natomiast Tony Torpedo (bas, dodatkowe wokale) dołączył do Was dopiero po ukończeniu całego albumu. Zgadza się? Tak. Tony wspiera nas tylko podczas koncertów. Jaki feedback otrzymaliście od Tony'ego odnośnie "Do Or Die"? Powiedział mi, że naprawdę lubi to LP. "Like A Lady" jest jego ulubionym utworem z zestawu. Jeszcze bardziej chwytliwe niż "Like A Lady", wydaje mi się "Death Or Glory". Pojawia się tam taki tekst: "This ain't the future it's a human disease/ This is the poison in our veins", a później: "Same old songs on the radio/ Can't you see it's time to go". Szacun za ten słowa. Szczerze, napisałem to przed 2020 rokiem, a teraz obawiam się, że niektórzy mogą odebrać przytoczone słowa jako wyraz sprzeciwu wobec szczepienia... Prawdziwa intencja polega na tym, że wkurwia mnie brak przestrzeni w sferze publicznej do dyskusji i wyrażania różnych opinii. Wszyscy myślą, że mają rację, a


A grają Was często w niemieckich radiostac jach? Oczywiście, niemieckie radio mogłoby grać więcej naszych utworów. Mam nadzieję, że lepiej to wygląda w polskich stacjach.

Rozkwit lub kres Bywa tak, że po odejściu z zespołu założyciela, kapela stacza się po równi pochyłej lub wszyscy od razu idą swoją drogą. Bawarscy hard rockowcy w takiej sytuacji zmagali się z określeniem dalszego kierunku rozwoju SpitFire, ale w końcu efektywnie ogarnęli sprawę. Poprzez "Do Or Die" nie tylko zdobywają mnóstwo nowych fanów, ale też potrafią wprowadzać w ciężkie brzmienia ludzi, którzy nigdy dotąd nie słuchali takiej muzyki. O parciu do przodu opowiedział nam Dick Dropkick. pozostali pieprzą głupoty... Świat widzą czarno-białym, czyli albo piekłem, albo niebem. Tymczasem prawda leży zazwyczaj gdzieś pośrodku. Muzyka oraz inne formy kultury i sztuki mogą taką przestrzeń kreować. Czy nie ściąłeś aby celowo bridge'u po gitarowej solówce w "Eye For An Eye" (zastąpione przez komputerowo wygenerowany dźwięk w okolicach 2:23-2:26), aby uwypuklić płonące mosty i zalane drogi, wspominane nieco wcześniej w lirykach? Oh, podoba mi się ta interpretacja! Ale nie, szukałem po prostu ciekawego sposobu, aby przejść tam do refrenu.

winien brzmieć w 2021 roku. Oczywiście, mógłbyś stwierdzić, że to LP nie brzmi tak nowocześnie, jak wiele nowych zespołów metalowych, dlatego że nie używamy żadnych syntetycznych brzmień itp. Gramy old schoolowo, posługując się prawdziwymi instrumentami: perkusją, gitarami, basem. Produkcja jest już jak najbardziej współczesna. Wiele wspaniałych zespołów przenosi stare brzmienia do nowej ery, np. szwedzkie Hardcore

Kilka innych zespołów nosi tą samą nazwę, co i Wy. W konsekwencji, musimy wklepać "Spitfire Rock'n'roll" lub "Spitfire Army", aby odnaleźć Was na Fejsie. Dlaczego utworzyliście dwie oddzielne strony? Przy okazji, nie udało mi się zlokalizować Was na RateYour Music ani na Metal Archives. Zgadza się, istnieje więcej niż jedno SpitFire. Niektóre powstały przed nami, niektóre znacznie po nas, ale nie przejmujemy się tym. Nie wiem, co tam inne SpitFire's grają, więc nie mam pojęcia, który zespół jest najlepszy (śmiech). Nie konkurujemy, aby stać się jedyną kapelą o tej nazwie. Nie jesteśmy na tyle popularni, aby toczyć tego rodzaju boje. Nigdy też nie myśleliśmy, że odniesiemy jakikolwiek sukces komercyjny, więc w zasadzie nie zastanawialiśmy się nad takimi rzeczami. The SpitFire Army to nasz Fanclub. Oni stworzyli tą drugą, wspomnianą przez Ciebie, stronę. Czy jako Bawarczyk, uważasz siebie za fana

A dlaczego rozpoczynasz "Die Like A Man" odliczaniem "one two fuck you"? Bo to miał być zabawny kontrast: nieco agresji po najbardziej balladowo brzmiącej kompozycji "Sacrifices". Chciałbym przyznać, że "Another Mile" zgrabnie podsumowuje Wasze liryki: "I'm here to raise my glass / To the future and the past / So many stories to be told". Yeah, to całkiem trafne wersy. Nie ważne, jak wiele złych rzeczy dzieje się dookoła, jeśli chcesz odnieść sukces, to musisz uczyć się na własnych błędach oraz na wszystkich kłodach leżacych na Twojej drodze, i przeć do przodu. Tytuł "Too Much Is Never Enough" nawiązuje do wersu śpiewanego przez innego Spitfire - Sheikh Spitfire, lidera singapurskiego zespołu Witchseeker. On śpiewa to samo "too much is never enough" w swoim utworze "Lust For Dust". Zapadło mi to w pamięci tak samo, jak "if you do the crime, do the time" (tym razem Dee Snider). Zdecydowanie moje ulubione powiedzonka roku 2021. (śmiech) Nie słyszałem jeszcze Witchseeker. O ile pamiętam, ten tytuł przyszedł mi do głowy po naprawdę ostrej, nocnej imprezie. Więc czasami żałujesz, co mówisz lub robisz, gdy jesteś pod wpływem, ale z drugiej strony "too much is never enough"! W recenzji "Do Or Die" przyznałem notę 5 w skali od 1 do 6 (ta recenzja ukaże się dopiero po naszej rozmowie). Czy zgodziłbyś się, że ów longplay odpowiada Twojej wizji, jak gorący rock'n'roll powinien brzmieć w 2021 roku? Dzięki! Nie mogę się doczekać, kiedy to przeczytam! Cóż, przynajmniej w odniesieniu do granej przez nas odmiany muzyki, album z pewnością odzwierciedla wizję, jak rock'n'roll po-

Foto: Alen Ljubic

Superstar. Ich muzyka to takie 80's Sleaze, ale przerobione na warunki 2021. Uwielbiam ich! Jest coś takiego w "Do Or Die", że ta płyta znakomicie mogłaby spisać się jako album wprowadzający kogoś w świat heavy rock owej muzyki po raz pierwszy. Czy pamiętasz, od czego zaczynała się Twoja przygoda z ciężkimi brzmieniami? Oh, dzięki! W moim przypadku, wszystko zaczęło się od AC/DC "Back In Black", po którym sięgnąłem po mój ulubiony album wszech czasów: Guns N' Roses "Appetite For Destruction". Super debiut.

Octoberfestu, kiełbasek oraz piłki nożnej? Nienawidzę Octoberfestu. Tak samo jak Nikk. Za dużo tam ludzi. Za dużo idiotów. Kiełbaski są spoko. Co do piłki nożnej, oglądam największe zawody, ale ogólnie wolę amerykański football. Przybiłbyś piątkę wszystkim polskim fanom? Jasne. Piątka i wielki rockowy krzyk pozdrowienia dla wszystkich polskich metalowców! Mamy nadzieję wystąpić wkrótce u was po raz pierwszy! Sam O'Black

Jaka grupa wiekowa dominuje wśród Waszych fanów? Czy są to młodzi ludzie? Jeśli zaufać statystykom YouTube oraz Spotify, typowy fan SpitFire ma między 25 a 35 lat.

SPITFIRE

173


go szalenie utalentowany perkusista Egill Rafnsson. Ostatnio (1 czerwca 2021 - przyp. red.) ukazał się nasz najlepszy album studyjny, "Pögn".

Artyści zrodzeni ze skały pośrodku oceanu Skoro Tyr mogło tego dokonać w języku farerskim, to dlaczego islandzkiej Dimmie miałoby nie udać się wzbudzić zainteresowania wśród polskiej publiczności? Mają solidny skład, sześć heavy metalowych albumów studyjnych, atrakcyjną prezencję sceniczną, pasję i miłość do muzyki, a także mnóstwo unikalnych pomysłów. Stanowią zatem dojrzały zespół, gotowy aby dać się poznać i polubić. Na pytania w niniejszej części opracowania odpowiada basista i współzałożyciel kapeli, Silli Geirdal. HMP: Czy przysięgaliście Odynowi, że Dimma pozostanie znana wyłącznie na Islandii? Silli Geirdal: Jesteśmy ateistami, więc to nie Odyna biznes. Poważnie, nie działaliśmy dotąd za granicą, ponieważ nie chcieliśmy stracić kontaktu z islandzkimi fanami. Z drugiej strony, nigdy nie odmówiliśmy, gdy zapraszano nas na koncert. Zagraliśmy kilka gigów poza Islandią, np. w Nowym Yorku oraz w St. Petersburgu. Kojarzyłem Dimmę ze stosunkowo nowo-

czasem: "świetna muzyka, ale my też mamy swoją na Islandii!". Jesteśmy dumni z islandzkiej sceny muzycznej. Zdumiewa mnie, ile fantastycznych zespołów i artystów zrodził nasz kawał skały pośrodku Oceanu Atlantyckiego. Popatrz np. na Sigur Ros, Solstafir, Hatari, Vök, Skalmöld, Audn i Myspyrming. Każdy z nich czymś się wyróżnia i świetnie radzi sobie międzynarodowo. W innej kategorii istnieje tutaj mnóstwo kapel takich jak Dimma i HAM, bez żadnej międzynarodowej bazy fanów. My nie podjęliśmy wyzwania międzynarodowej

Muzycy często powtarzają, że ich zespół znaczy dla nich znacznie więcej niż hobby. A jak to jest z Wami? Tak jak mówi poezja: Dimma to nasze życie. Dnia 24 stycznia 2019r. planowaliście wystąpić wraz z Judas Priest w Reykjaviku. Jak to pamiętacie? Co stanęło na drodze realizacji tego zamiaru? Żywiliśmy wielkie nadzieje wobec tego występu. Gra wraz z Judas Priest oznaczałaby dla nas spełnienie marzeń. Kiedy dowiedzieliśmy się o odwołaniu imprezy, pogrążyliśmy się w bezdennym smutku. Wierzę, że było to spowodowane sprzedażą 60 tysięcy biletów przez Eda Sheerana w tym samym okresie. Przez 46 miesięcy sprzedaż wszystkich innych biletów została wstrzymana. To nie ma znaczenia, że Ed Sheeran ma inną publiczność niż Judas Priest, ponieważ na naszej wyspie mieszka zaledwie 350 000 ludzi. Skoro 60 000 biletów idzie do Pana Sheerana, to wszystko inne się sypie. Gratuluję genialnego albumu "Pögn". Uwielbiam go. Czy presja fanów miała jakikolwiek wpływ na jego ostateczną postać? Szczerze mówiąc, nie znamy żadnego innego podejścia do tworzenia muzyki. Zawsze robiliśmy to tak jak na "Pögn". Nie mieliśmy dużej grupy odbiorców, dopóki nie zaczęliśmy śpiewać po islandzku. Lyric video do utworu tytułowego ukazało się już 20 listopada 2019r., natomiast live video do "Andvaka" 24 lutego 2020r. Czy mieliście większą część nowego albumu gotową znacznie wcześniej niż pojawił się w oficjalnym obiegu? Dwa lata przed premierą mieliśmy wiele pomysłów, ale jeszcze nie kompletne utwory. Planowaliśmy zakończyć komponowanie na początku 2020r. i wydać longplay jesienią 2020r., ale poczuliśmy, że poszczególne kawałki stają się coraz lepsze w miarę jak przeznaczamy im coraz więcej uwagi. Wobec tego, daliśmy sobie więcej czasu na tworzenie. "Pögn" zasługiwało na całe serce i poświęcenie, które w niego włożyliśmy. Sam O'Black

Foto: Dimma

czesnym podejściem do hard rocka/heavy metalu, dopóki ktoś - oglądając Wasze videoclipy - skomentował: "to brzmi jak węgierski hard rock z lat siedemdziesiątych/ osiemdziesiątych (P. Box, P. Mobile, Piramis, hard rockowe kawałki Omegi) a może jak NRD'owski hard rock (Phudis)". Nie słyszałem nigdy żadnego z wymienionych zespołów. Nie jest tajemnicą, że czerpiemy inspiracje z wszystkiego, co kiedykolwiek wydarzyło się w muzyce rockowej i heavy metalowej. Wiesz, Beatlesi, Alice Cooper, Led Zeppelin, Marilyn Manson, Korn, Judas Priest, Behemoth, a nawet Sigur Ros, Amiina, The Sugarcubes i Björk. Wydaliście sześć albumów studyjnych i nie zliczoną liczbę koncertówek. Na pewno jest to dla Was źródło satysfakcji. Czy spoglądając na duńską scenę metalową myślicie

174

DIMMA

promocji, ale niezależnie od tego czujemy się dumni z istnienia wśród wymienionych nazw, jak również z całego naszego dorobku artystycznego. Jak podsumowałbyś historię Dimmy, poczy nając od 2004 roku? Założyłem ten zespół wraz z bratem Ingo po to, aby w jego ramach wydobyć z siebie pomysły muzyczne, które wówczas chodziły nam po głowie. Wraz z wokalistą Hjalti'm oraz perkusistą Bjarki'm wydaliśmy dwa albumy z angielskimi lirykami. Rzadko wykonywaliśmy ten materiał na żywo. W 2010 roku za-stąpili ich: perkusista Birgir Jonsson i wokalista Stefan Jakobsson (odpowiednio). Wówczas rozpoczęliśmy bardzo intensywne koncertowanie, przyciągając coraz to większą publiczność. Pod koniec 2018 roku Birgir zdecydował, że nie chce być już częścią tego cyrku. Zastąpił


- przyp. red.), ale na końcu tunelu pojawia się światło. Oto powód, dlaczego okładka albumu przedstawia łagodną kobietę otoczoną flamingami.

Cisza, ale i nadzieja Z nieopisaną ekscytacją wyczekiwałem koncertu islandzkiej Dimmy z okazji premiery ich najnowszego albumu "Pögn", który miał odbyć się 8 października w prestiżowej hali koncertowej Harpa (Reykjavik). Spodziewałem się fantastycznego heavy metalowego show, prezentującego najwspanialszy zespół rockowy tej części świata w najwyższej formie wykonawczej. W tygodniu poprzedzającym to wydarzenie (basista i współzałożyciel Dimmy) Silli Geirdal udzielił mi wywiadu korespondencyjnego, natomiast dzień przed występem (gitarzysta i współzałożyciel Dimmy, brat Silli'ego) Ingo zaproponował, że znajdzie "a few minutes" na backstage'u Harpy, aby rozwinąć wypowiedzi. To, co miało trwać zaledwie chwilę lub dwie, przerodziło się w pełen wywiad. Stąd chaos, ale też spontan, szczerość i autentyczność niniejszego wywiadu. HMP: Gratuluję wyprzedania wszystkich biletów na dzisiejszy koncert w Harpie. Nie jest to Wasz pierwszy występ w tym miejscu, prawda? Ingo Geirdal: Graliśmy już w Harpie, wraz z Orkiestrą Symfoniczną (Sinfonia Nord). Dzisiejsze wydarzenie przejdzie jednak do historii jako pierwszy koncert heavy metalowego zespołu zagrany w Harpie samodzielnie, bez orkiestry.

oraz perkusyjną strukturę, w której wiele się dzieje. Dla kontrastu, zaproponowałem wolniejsze i bardziej melodyjne wokale. Wyobraź sobie, jakbyś stał w samym środku oka cyklonu, ale w pewnej odległości od Ciebie panował spokój. Na tym polegał cały pomysł. Wspomniałeś o gitarze basowej w "Naetursol", ale wydaje mi się, że w kilku innych

Wydawało mi się, że to raczej femme fatale ujeżdża jedną bestię, a nie kilka osobnych flamingów. Możesz tak to interpretować, ale zauważ, że ta kobieta, siedząc w zrelaksowanej pozycji, nawiązuje pozytywny kontakt z własnym wnętrzem. Więc w związku z tym, że główna bohaterka odczuwa lekkość i pogodę ducha, nasza okładka jest nietypowa jak na hard rockowy czy też heavy metalowy album. Wiele zespołów ukazuje na swych grafikach podobne - ziejące ogniem - smoki, co wprawdzie wygląda cool, ale osobiście wolałbym, aby je pozostawiono Dio (którego swoją drogą uwielbiam słuchać). Jeśli wszyscy powtarzają jedno i to samo, to w końcu udany pomysł staje się cliche. My postaraliśmy się zrobić coś innego. Ostatecznie, nasza okładka reprezentuje jednocześnie i ciszę, i nadzieję. Skoro mówimy już o kobietach, gościem specjalnym na "Pögn" jest Gudrun Arny. Zaśpiewała w utworze "Andvaka" ("Bezsenność" - przyp. red.).

W 2013 roku wydaliście album koncertowy z zapisem koncertu Dimma w Harpie. W każdym razie, Dimma jest pierwszym hard rockowo / heavy metalowym zespołem, który wystąpił w głównej sali koncertowej Harpy Eldborg. Tamto show z 2013 roku odbyło się nie w Eldborgu, lecz w Nordurljós. Eldborg jest trzy razy większe. Bruce Dickinson poprowadził tutaj show promujące jego autobiografię, przy czym też nie był to typowy heavy metalowy koncert (Spoken Word, 16 grudnia 2018). Czy uważasz Harpę za najlepsze możliwe miejsce na koncert Dimmy? Tak, przynajmniej na Islandii. Harpa jest wyjątkowo piękna i oferuje wspaniałe warunki akustyczne. Mam nadzieję na spektakularny i niezapomniany wieczór. Oczywiście, zależy to od naszego wykonania, ale jestem pewien, że damy radę. Ostatnio zagraliśmy kilka mniejszych koncertów. Teraz mamy godzinę 13, pozostało do imprezy ponad 7 godzin a my już przyjechaliśmy i szykujemy się. To dla mnie ekscytujące - nie mogę się doczekać, aby zobaczyć Was dzisiaj w akcji! Twój brat (basista Silli Geirdal) udzielił mi już wywiadu, dziękuję, ale rozmawiając z Tobą chciałbym zagłębić się bardziej w szczegóły Waszej nowej płyty, "Pögn" ("Cisza"). Rozpoczyna ją utwór "Naetursol" ("Nocne słońce"). Brzmi on w moim odczuciu jak mieszanka proto - speed metalowego riffowania z melodyjnym hard rockiem. Czy ten utwór powstał z połączenia pomysłów na dwie różne kompozycje? To ciekawa sprawa. Otóż, napisałem zupełnie inny kawałek, którego pozostali muzycy Dimmy nie polubili - za wyjątkiem krótkiego fragmentu w środku. Nie porzuciłem tego pomysłu, tylko postanowiłem go zmodyfikować. Zmieniłem refren, zwrotki, a nawet melodię wokalną. Ostatecznie pozostawiłem jedynie środkowy fragment instrumentalny. Lubię go, ponieważ stanowi ciekawą gitarową, basową

Foto: Dimma

miejscach albumu bas jest jeszcze bardziej wyeksponowany. Dzieje się tak np. w "Almyrkvi" ("Total Eclipse"), numerze o najciekawszych harmoniach i kilku dynamicznych przeskokach. Dla przykładu, wystarczy wskazać na fakt, że zaczyna się to jako nas trojowa ballada, nagle przekształcająca się w gorący metalowy killer. Solówkę gitarową porzuciliście zaś w "Naetursol" po zaledwie dziesięciu sekundach, zastępując ją intrygującą harmonią wokalną, kontynuowaną w dalszej części kompozycji. O czym mówią liryki tej piosenki? Ogólnie, chodzi w nich o powstanie z popiołów po ustaniu mrocznego okresu. W pewnym sensie, zachęcamy słuchaczy, aby pozostawili złe doświadczenia z przeszłości za sobą, odrodzili się na nowo i rozpoczęli coś świeżego. Zwiastuje to nadzieję na lepsze jutro, a warto wiedzieć, że nasze poprzednie trzy albumy miały mroczniejszy, bardziej melancholijny przekaz. W tekstach naszych najnowszych utworów również dominuje ciemność ("Dimma" oznacza w języku islandzkim "Ciemność"

To tym bardziej interesujący gość, że Gudrun zajmuje się kompletnie innym gatunkiem muzycznym. Można o niej powiedzieć, że jest divą, islandzkim odpowiednikiem Celine Dion. Zaprosiliśmy ją, aby zaskoczyć fanów czymś, czego nikt od nas by się nie spodziewał. Ona nie jest gwiazdką pop, bo to byłoby sztampowe, tylko divą. Pomyśleliśmy, że nasza współpraca może przynieść całkiem ciekawy efekt. "Andvaka" to utwór śpiewany i zarejestrowany przez nią już 15 lat temu. Nie stał się hitem, ale osobiście zawsze uważałem "Andvakę" za jedną z moich ulubionych piosenek. Możesz ją nazwać naszym "coverem", ale przyłożyliśmy się do jej przearanżowania tak, aby pasowała do charakteru Dimmy. W oryginale grano ją na pianinie i instrumentach strunowych, natomiast myśmy zrobili z tego hard rockową balladę. Nie da się ukryć, że Wasza muzyka obfituje w mnóstwo świetnych melodii, ale również w ostre partie gitar, a niekiedy zdarza Wam się zaproponować fajne rozwiązania ryt -

DIMMA

175


Cult Show", videos: "Where Are We Now?", "Blind", "Whiplash", "Psychodrama", "War Pigs", "Sentimental Jacks"). Wygląda na to, że zaimportowałeś heavy metal z USA do Islandii. Yeah, inni też to robili. Dimma zadebiutowała wydawniczo (LP "Dimma") w 2005r., zaś drugi album ukazał się w 2008r. (LP "Stigmata"), ale dopiero w okolicy 2010 roku metal zaczął wychodzić na Islandii z głębokiego undergroundu. Zanotowałem Ci nazwy video, które możesz sprawdzić na YouTube. Jest tam nawet cover Black Sabbath "War Pigs". Kończąc sesję nagraniową albumu Stripshow, dodaliśmy jeszcze do programu ów cover. Nie planowaliśmy tego, ale co tam, zarejestrowaliśmy go i dzięki temu teraz możesz go usłyszeć.

Foto: Dimma

miczne. Zastanawiałem się, w jakim stopniu inspirował Ciebie Zakk Wylde w - dajmy na to - "Paradisarheimt" ("raj odnaleziony" przyp. red.)? Zakk mógł mnie do tego i owego zainspirować. Jako fan Ozzy'ego Osbourne'a, słucham często Zakka Wylde'a. Ozzy grał wcześniej z Randy Rhoadsem, moim ulubionym gitarzystą wszech czasów. Podczas tworzenia "Paradisarheimt" myślałem o Jimmy Page'u, Slashu, Angusie Youngu, moje myśli krążyły w tamtym momencie wokół nich. Jeszcze jedno pytanie odnośnie Waszych tekstów. Czy kiedykolwiek pojawił się w Waszych lirykach Hurdaskellir albo jakiś inny spośród trzynastu islandzkich świętych mikołajów? Nie. Nigdy. Szkoda. Niemniej, czy byłoby fair nazwać Dimma "Pögn" najlepszym albumem w historii islandzkiego rocka? Nie miałbym nic przeciwko temu (śmiech). Z pewnością, jest to najlepszy album w dyskografii Dimmy. (Ingo zarezerwował na rozmowę "a few minutes", jednak widząc, że spokojnie siedzi, otworzyłem jeszcze jeden wątek) Na zakończenie, pozwól, że zapytam, co było źródłem

informacji na Islandii o muzyce heavy metalowej, zanim Internet rozpowszechnił się w islandzkich gospodarstwach domowych? Czy lokalne media głównego nurtu przekazywały jakiekolwiek wieści o heavy metalu? Media głównego nurtu raczej nie. Wiesz, swój pierwszy heavy metalowy zespół założyłem w 1982 roku, będąc dzieckiem. Pierwszą gitarę kupiłem podczas odwiedzin u cioci mieszkającej w Seattle (Waszyngton, USA). Przyleciałem więc na Islandię z gitarą elektryczną oraz basową zakupioną w Stanach Zjednoczonych (ta druga dla mojego brata). Ów bas mamy do dziś. Od tego wszystko zaczęło się, przynajmniej w naszym przypadku. Inspirowały nas wówczas klasycznie rockowe zespoły, jak Alice Cooper, Led Zeppelin, Frank Zappa; nieco później również AC/DC i Judas Priest. My byliśmy już wciągnięci w sprawę, ale na Islandii nie istniała żadna tego typu scena. Pierwszy album (wraz z bratem) wydaliśmy w 1996 roku. Zespół nazywał się Stripshow. Możesz to sprawdzić, ale nie wpisuj po prostu "Stripshow" w wyszukiwarkę YouTube, bo wyskoczy Ci mnóstwo innych rzeczy (śmiech). Możesz to też znaleźć na Spotify. Liryki są po angielsku. Całkiem ciekawa muzyka do posłuchania. Wciąż jestem z niej dumny. Dziękuję. Koniecznie sprawdzę. (Ingo zapisuje w moim notesie nazwy: LP: "Late Nite

Foto: Dimma

176

DIMMA

Na pewno to sprawdzę. Dziękuję. Jak powiedziałem, z ekscytacją czekam na Wasz dzisiejszy występ. Yeah, ja również. Hej, to ciekawe, że masz na sobie teraz koszulkę Judas Priest "Firepower". Uważam to wydawnictwo za jedno z najwybitniejszych dokonań Judas Priest. Przyznam, że użyliśmy go za punkt odniesienia podczas miksowania "Pögn". (Po chwili zamieszania w pokoju, Ingo kontynuuje) Poza tym, lubię nowy album Iron Maiden. "Brave New World" to mój ulubiony album Maiden po powrocie Bruce'a Dickinsona, ale możliwe, że czas zweryfikuje "Senjutsu" jako jeszcze lepszy. Podoba mi się złożoność aranżacji tych utworów. Dobrze, że nie zjadają własnego ogona, nie powtarzają się, tylko nadal próbują coś nowego. Nigdy dotąd Iron Maiden nie grało np. bluesa, a na "Senjutsu" odrobinę się go znalazło. No i folk. Ale na "Dance Of Death" też grali nieco folku. Prawda - "Journeyman" itp. Powiedziałeś, że Judas Priest "Firepower" było Waszym punktem odniesienia. Nie podczas komponowania, tylko jak już miksowaliśmy całość. Dążyliśmy do podobnego brzmienia, dlatego że takie jest idealne, jeśli nie najlepsze w historii heavy metalu. Firepower, Power of Fire - siła ognia ma niewątpliwie wiele wspólnego z magią, a Ty jesteś nie tylko muzykiem, ale też magikiem. Zarówno magia, jak i muzyka, są formami sztuki wykonywanej przed publicznością. Obie wymagają określonej dyscypliny i pasji, a także silnej ekspresji artystycznej w celu dzielenia własnych wizji z innymi ludźmi. Muzyka ma moc poruszania, uzdrawiania, inspirowania oraz łączenia ludzi. Muzyka jest magią. Zamierzam pokazać to dziś na scenie. Kiedy graliśmy z orkiestrą symfoniczną, też doszło do magii, ale innego rodzaju niż dzisiaj. Pokażę Ci zdjęcie (Ingo odfoliowuje płytę CD z zapisem rzeczonego koncertu Dimmy). Zobacz, to samo miejsce. Widziałem już to. Myślałem wówczas: zro biliście to samo, co kiedyś Metallica i Deep Purple. Zespoły z rozwiniętą karierą sięgają czasami po orkiestrę, ponieważ czują się spełnione na własnym polu, a chciałyby zro bić jeszcze coś alternatywnego.


Jasne, Deep Purple dokonało tego po raz pierwszy. W naszym przypadku mieliśmy 70osobową orkiestrę. Moim ulubionym połączeniem metalu z orkiestrą symfoniczną jest szwedzki zespół Therion. Czy też jesteś ich fanem? Sprawdzę to. Obiła mi się nazwa Therion o uszy, ale nigdy się nie wsłuchiwałem. Therion grał wpierw death metal, ale w pewnym momencie im się odechciało, postanowili zakończyć muzykowanie i wydać jeszcze tylko jeden dziwny eksperyment. Nie obchodziło ich, jak to przyjmą fani, bo i tak chcieli dać sobie spokój z Therionem. Pozbywając się skrępowania i presji, stworzyli przełomowe dzieło "Theli" (1996), które ostatecznie okazało się nie końcem, lecz właśnie początkiem ich zawrotnej kariery muzycznej. Jak myślisz, czy punkt zwrotny Dimmy również dopiero nadejdzie w przyszłości? Wszyscy znają i kochają Dimmę na Islandii, ale nie realizujecie swojego potencjału za granicą. Jest tak dlatego, że śpiewamy po islandzku i koncentrujemy niemal wszystkie nasze działania na Islandii. Niemniej, bardzo chcielibyśmy występować na zagranicznych festiwalach, latać na zagraniczne trasy itp. Byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli wprowadzić Dimmę na międzynarodową scenę heavy metalową. To mogłoby okazać się przyszłym punktem zwrotnym dla Dimmy. Muzykę da się lubić, niezależnie od tego, czy rozumiemy, o czym śpiewa wokalista. Historia rocka nie raz i nie dwa już to pokazała. Wystarczy popatrzeć, jak hiszpańskojęzy czni (tudzież japońskojęzyczni) fani szaleją na punkcie angielskojęzycznego heavy met alu. Dimma gra świetny heavy metal, który brzmi inaczej niż wszystko inne. Wasze par tie instrumentalne są unikalne. Zachodzą duże szanse, że gdyby zagraniczni fani takiej muzyki Was usłyszeli, natychmiast polubiliby Dimmę, niezależnie od tego, czy rozu mieją język islandzki. Dziękuję. To prawda. Industrialny zespół Rammstein ma wielu fanów nieposługujących się językiem niemieckim. Oni grają coś zupełnie innego niż Dimma, ale lubię ich, bo robią porządny show z niewiarygodną pirotechniką. A z islandzkiej sceny, czy istnieje drugi podobny do Was zespół śpiewający po islandzku, który mógłbyś polecić? Moi przyjaciele Nykur (Ingo znów pisze w moim notesie - przyp. red.) Też grają melodyjny heavy metal, ale inaczej niż Dimma. Nykur oznacza z islandzkiego: koń (i faktycznie, mają konia na okładce - przyp. red.) My nie mamy na okładce żadnego konia, ale mamy flamingi. Nie mnie wypowiadać się o symbolice zwierząt. Okładkę "Pögn" stworzyła Orlof - narzeczona mojego brata, Silli'ego. Zawdzięczamy jej większość okładek Dimmy od 2014 roku. Nie sugerowaliśmy jej, aby wstawiła na okładkę flamingi, to jej zamysł. Nie chciałbym wypowiadać się w jej imieniu, ale myślę, że kobieta siedząca na flamingach uosabia spokój. Ostatnio Islandia zasłynęła dążeniami do równouprawnienia płci. W ten trend wpisuje się nadanie kobiecie roli głównej reprezen tantki graficznej fizycznego wydania "Pögn".

Zdecydowanie tak! Ta pani z okładki rządzi flamingami. Jej oblicze jest obecnie silniejsze od smoków; ma nam więcej do powiedzenia niż typowe metalowe potwory. Każdy widział metalowe bestie tyle razy, że nie robią one już na nikim wrażenia. Udział kobiet w świecie rocka i metalu też nie jest nowym zjawiskiem, aczkolwiek stosunkowo rzadko spotykanym. Czy islandzkie zespoły rockowe i metalowe tworzą wyłącznie mężczyźni? Nie. Mieliśmy drugą gitarzystkę w Dimma (od 2006r. do 2010r.), ale tylko podczas koncertów. Nie wystąpiła na żadnym studyjnym albumie z premierowym materiałem. W tamtym okresie Dimma była więc kwintetem, ale po jej odejściu staliśmy się kwartetem, tak jak obecnie. Dimmę tworzysz Ty na gitarze, Twój brat na basie, Stefan Jakobsson na wokalu oraz Egill Örn Rafnsson na perkusji. Ten ostatni muzyk jest nową postacią w składzie Dimma.

Usłyszysz najpopularniejsze piosenki z każdego naszego albumu studyjnego. Chyba pierwszym numerem Dimmy, który słyszałem w ogóle, było "I smoke". Zastanawiałem się, dlaczego śpiewacie o paleniu papierosów... Zaczekaj. (zastanawia się) Acha, już wiem o co Ci chodzi. W "Eg Brenn" chodzi nie o palenie papierosów, tylko o palenie się wewnątrz. Zapał serca. Słyszałeś, co przydarzyło się Ritchie'mu Faulknerowi z Judas Priest? Krwawił od wewnątrz, a i tak dokończył koncert na Louder Than Life. Powiedziałeś, że poprzedni perku sista opuścił Dimmę, bo stracił serce do tej muzyki, a Ritchie Faulkner przeciwnie choćby rozpadło mu się fizyczne serce, i tak będzie grać koncert do końca. Ritchie Faulkner jest absolutnie niesamowity. My z bratem też mamy serce do tej muzyki. Zajmowaliśmy się nią przez dekady dopóki zyskaliśmy jakąkolwiek popularność, ponie-

Foto: Gaui H

Zgadza się. Egill dołączył do nas pod koniec 2018r. Jego poprzednik stracił serce do Dimmy i poszedł w innym kierunku. Egill to jeden z najlepszych perkusistów na Islandii, z zaawansowanym warsztatem technicznym oraz doskonałym wyczuciem muzyki. Od dwudziestu lat jest naszym przyjacielem. Znał wszystkie nasze utwory, ale nauczenie się, jak je grać, zajęło mu kilka miesięcy. Jego przyjście wpłynęło na kształt poprzednich kompozycji Dimma - nie zmienialiśmy aranżacji, ale on bębni inaczej. To słychać. Nie planowaliśmy zmian, ale nastąpiły one naturalnie. Zazwyczaj wraz z przyjściem nowej osoby do zespołu, wewnętrzna chemia ulega natychmiastowej modyfikacji. A za tym idzie inne brzmienie.

waż tkwi ona głęboko w naszych sercach. Będziemy kontynuować, nawet jeśli niewielu ludzi przyjdzie nas posłuchać.

Dwa tygodnie temu muzycy Volcanovy powiedzieli mi, że chcieli wystąpić dziś przed Wami w Harpie, ale odmówiliście, ponieważ Wasz set będzie zbyt długi. Zagracie całe "Pögn", a następnie starsze utwory, prawda? Tak. To prawda. Pierwsza część potrwa 50 minut ("Pögn"), po niej zrobimy przerwę, a później przez 70 minut pogramy co innego.

- Live - wydany na CD i DVD

Trudno mi to sobie wyobrazić, skoro dzisiaj zapełniliście Harpę. Yeah! Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na koncercie. Sam O'Black Dimma dyskografia: Dimma (2005) wydany tylko na CD Stigmata (2008) wydany tylko na CD Dogma (2011) - EP - wydany tylko na CD Myrkraverk (2012) wydany na CD i podwójnym winylu (LP) Myrkraverk Í Hörpu (2013) Vélrád (2014) wydany na CD i podwójnym winylu (LP) Gudi Gleymdir (2015) - Live - wydany na CD i DVD Bubbi & Dimma (2015) - Live - wydany na CD i DVD Dimma & Sinfonianord (2016) - Live - wydany na CD i DVD

Bubbi & Dimma - Minnismerki (2016) - Live - wydany tylko na CD

Eldraunir (2017) wydany na CD i podwójnym winylu (LP) Pögn (2021) wydany na CD i winylu (LP)

DIMMA

177


Muzyczne zespolenie Breakout i Kata Jeśli powyższy tytuł wydaje się komuś niedorzecznością, powinien co rychlej odpalić debiutancki album Wija. To warszawskie trio (w składzie wokalistka, gitarzysta i perkusista) gra bowiem na "Dziwidle" mocną, surową muzykę, wywodzącą się w prostej linii z pionierskiego dla heavy rocka przełomu lat 60. i 70., którą stosunkowo niedawno nazwano protometalem. Wij wymyka się jednak wszelkim próbom zaszufladkowania, tworzy na własnych zasadach i ucieka od schematów, co potwierdza nie tylko w kompozycjach autorskich, ale też w przeróbce klasyka Venom. HMP: Wcześniej graliście, zresztą wciąż to czynicie, bardzo różną muzykę w najróżniejszych składach. Skąd pomysł założenia kolejnej grupy, poruszającej się w stylistyce protometalowej? Palec: Trudno mówić o stylistyce protometalowej… Kiedyś poszukując inspiracji w muzyce z 70. lat natknąłem się na ten termin. Później umieściliśmy go na profilu na FB, żeby trochę przybliżyć kierunek naszej muzyki i jakoś tak zostało. Co do samej muzy zawsze mi brakowało w Polsce czegoś, co zespoliłoby muzycznie Breakout i Kata. Pomysł był na wyimaginowany zespół z tamtych lat, którego cudem ocalała kaseta znalazła się gdzieś w piwnicy, a wyszedł regularny zespół. Miko: Jak zwał, tak zwał - etykietki nie są aż tak ważne. Gruz, smoła i diabeł tkwią w nas od początków nie tylko grania, ale też słuchania muzyki, trudno się odciąć od korzeni. W

Dość ekscytująca, z punktu widzenia muzy ka, wydaje mi się tu możliwość dotarcia do samych początków, korzeni ciężkiego rocka i wytyczenia na tej podstawie własnej ścieżki? Palec: No dokładnie tak jest. W moim wypadku miłość do brzmień z 70. lat, zresztą nie tylko rockowych, zaprowadziła mnie na początki czegoś, co wynurzyło się, by finalnie stać się metalem, punkiem, hardcorem, czy rock'n'rolla w przeróżnych odmianach. To moje nurkowanie w latach 70. nie ogranicza się tylko do muzyki rockowej - to również funk, disco, jazz, country. Fascynujące, jak kiedyś się realizowało muzykę i jak techniczne ograniczenia wpłynęły na kreatywność. Tuja: Ja bardzo lubię grzebać u korzeni interesujących mnie zjawisk. To pozwala odnaleźć je w najprostszej, najczystszej formie, jeszcze nie udoskonalonej i przez to - najciekawszej.

wyobrażam sobie, żeby nie grać. Miałem niedawno dłuższy okres twórczej abstynencji po tym, jak działalność zakończył Elvis Deluxe i mi to mocno zryło banię. Tak, że nie polecam (śmiech). Palec grał kiedyś w Soulburners, kiedy to zresztą dość sporo ocieraliśmy się o siebie muzycznie, to znaczy graliśmy razem koncerty i mieliśmy jakieś poboczne projekty. A Maria (Tuja) aktualnie śpiewa w The Real Gone Tones, wcześniej udzielała się m.in. w elektronicznym Modernmoon. Ale supergrupa? Nie, nie poczuwamy się. Tuja: Naczytałam się w życiu dość komiksów Marvela, by wiedzieć, że supergrupy kończą zwykle w międzygalaktycznych kryzysach i kosmicznych katastrofach. Musimy jeszcze sporo polatać w spandexie, zanim zasłużymy na epickie przydomki. Trio bez basu nie zdarza się dość często. Akurat takie zestawienie jak w waszym przypadku to świadomy wybór, czy też konieczność, wymuszona brakiem kogoś odpowiedniego? Palec: To założenia świadome. Pewne ograniczenia z tym związane wpływają na inne podejście do tworzenia muzyki. Zależało mi na zmuszeniu siebie do ciekawszego podejścia do instrumentu, który ma grać za niemal cały zespół. Miko: Kiedy pierwszy raz usłyszałem Wija jeszcze w nim nie grając, ten pomysł na brzmienie wydał mi się rewelacją. Od dłuższego czasu zastanawiałem się, jak to zrobić, żeby ożywić typowy rockowy band. Okazało się, że Palec, Maria i pierwszy bębniarz Jarek znaleźli taką formułę. Tuja: I mnie pomysł Palca bardzo zaciekawił, zwłaszcza że przepadam za surowym brzmieniem. Niczego mi nie brakuje, kiedy chłopaki grają za moimi plecami, poza piwem, czasami. Skoro nie macie w składzie basisty, to gitara barytonowa wydawała się najlepszym rozwiązaniem? Palec: Mój romans z gitarą barytonową zaczął się już jakiś czas temu i był bardziej konsekwencją wsłuchiwania się w muzykę country. Tuja: Zabawne, bo ja też pierwszy raz natknęłam się na gitarę barytonową właśnie w country z lat 50. Bodajże w numerze "Honky Tonk Hardwood Floor" Johnny'ego Hortona. Idźta w diabły z tym metalem, rednecki robiły wtedy najmroczniejszą muzykę.

Foto: Agata Wrońska & Rafał Dominik

Wiju sobie do nich beztrosko wracamy, wydaje mi się, że z niezłym skutkiem, to znaczy nam sprawia to nieopisaną przyjemność. Jeśli możemy się nią podzielić z innymi, to jeszcze lepiej. Tuja: Wspólny znajomy skumał mnie i Palca. Wyczuł, że się muzycznie i koleżeńsko dogadamy. Dokładnie tak się stało. Słuchamy podobnych rzeczy, no może poza tym, że chłopaki gardzą moją miłością do Manowar (śmiech!). Ja po prostu śpiewam to co mi w danej chwili siedzi z riffami. Raczej jest to podparte złogami z podświadomości, a nie zimną kalkulacją. Muzyka przesadnie przemyślana zwykle jest do niczego.

178

WIJ

Nie trzymamy się jednak sztywno retro gorsetu, raczej żonglujemy tym, co się nam podoba. Własną ścieżkę wytycza się niechcący. Każdy muzyk, choćby i nie chciał, wnosi własną osobowość do tego co gra. Czujecie się tak zwaną supergrupą, czy jednak niekoniecznie, mimo udzielania się w dość znanych zespołach? Palec: ... Miko: (śmiech)… Jesteś pierwszy, który zarzucił nam bycie supergrupą. Fakt, każde z nas ma dość bogatą przeszłość muzyczną, ale to nieuniknione. Ja na przykład, odkąd chwyciłem najpierw za gitarę, a potem za gary, nie

Kiedy sięgnąłem po "Demo 2019" zaciekawiła mnie nie tylko muzyka, ale też wasza nazwa, którą zaczerpnęliście z opowiadania Mikołaja Gogola - w sumie aż dziwne, że nikt jej dotąd nie wykorzystał, zważywszy na popularność takiej tematyki w świecie rocka? Palec: Prawdziwa historia nazwy jest taka, że podczas nagrywania wokali do demo rzucił mi się w uszy fragment tekstu z "Wielkiego martwego", "wij pierzcha ze skały" i zaproponowałem nazwę tego pięknego stworzenia. Miko: Ja w ogóle uważam, że Wija dotyka wiele fajnych zbiegów okoliczności. Na przykład ten wymyślony przez Marię wij, o którym mówi Palec później okazał się arcydiabłem ze wschodniosłowiańskiej mitologii, co idealnie pasuje do tematyki poruszanej w naszych tekstach. Potem, tuż przed wydaniem płyty, w warszawskim ogrodzie botanicznym po raz pierwszy w Polsce zakwitło dziwidło olbrzymie, które zainspirowało jej tytuł. Poza


tym, "wij" po niderlandzku oznacza "my", co też w pewnym sensie jest dla nas ważne, bo wkładamy w ten band dużo serca. Tak że ewidentnie biesy nad nami czuwają (śmiech). Tuja: Jak mówi Miko - śmierdzący chuch przeznaczenia nas omiata raz za razem. Europejska literatura grozy i filmowe horrory w ogóle zasługują na potężniejszy kult. Osobiście uważam, że najlepsze w tym gatunku hity kinowe tworzyli Włosi, tak samo jak thrilleroslashery czyli ichniejsze giallo. Mario Bava i Dario Argento to arcymistrzowie, a większość moich znajomych nawet nie wie kto zacz. Wspominam o tym, bo obraz potężnie mnie nakręca do pisania tekstów. Film, komiks, ilustracja. Biesy też by w sumie pasowały, o ile cenicie twórczość Dostojewskiego - generalnie jednak nic się w tej materii nie zmieniło, że dobra, zwracająca uwagę nazwa jest podstawą, przynajmniej na początku, kiedy mało kto jeszcze kojarzy używający jej zespół na podstawie samej muzyki? Palec: Prawdę powiedziawszy nigdy nie pomyślałem w ten sposób, po prostu Wij sam się wywinął z tekstu, a przy okazji okazało się, że to wieloznaczna nazwa i zostało. Miko: Pewnie, że nazwa jest ważna. Aż mnie ciarki przechodzą, gdybyśmy - nawiązując do tematu supergrupy, o której powiedziałeś - postanowili przyjąć nazwę w stylu Emerson, Lake & Palmer. Z naszymi nazwiskami brzmiałoby to dziwnie. Coś jak Borysewicz & Kukiz. Tuja: Wskażcie mi jeden zespół, który, nie licząc "the" miałby więcej niż dwa słowa w nazwie i nie był kompletnie pretensjonalny. Czekam! Usilnie pracowaliście nad tym, by dorobić się autorskiego materiału, który wypełnił dwa krótsze wydawnictwa. Był to swoisty sprawdzian przed nagraniem debiutanckiego albumu, szczególnie to drugie demo/promo, nagrane w studio na setkę? Palec: Po części to prawda, z jednej strony demo było próbą zdefiniowania jak to ma brzmieć, a z drugiej promo było sposobem na przetestowanie setki z Mikołajem oraz jak to promo - miało zachęcić potencjalnych wydawców i organizatorów koncertów do zainteresowania się nami. Miko: Świerzbiły nas kopyta, żeby coś robić, tworzyć, grać. Uważam, że niewiele jest na tym łez padole przyjemności większych, niż zamknięcie się w studio z zespołem i nagrywanie. Dlatego pełną płytę również nagrywaliśmy na setkę, odizolowani od świata. Siedzieliśmy sobie u mnie w domu, gadaliśmy, gotowaliśmy i tworzyliśmy z nieocenionym wkładem Haldora Gruenberga. To była wielka frajda i mam wrażenie, że to słychać w nagraniu. Tuja: Mam za krótki lont, żeby nagrywać na ścieżki. Poza tym jeśli czegoś nie da się odtworzyć na koncercie, nie powinno być nagrane. Takie mam staroświeckie, może błędne podejście, ale dla mnie liczy się tylko scena. Nagrywanie to tylko konieczność. Nie wszystkie starsze utwory trafiły na "Dziwidło" - studyjny debiut nie musi oznaczać wydawnictwa zbierającego cały wcześniejszy dorobek zespołu, musi to być pewna całość? Palec: Kluczem był nośnik, w tym wypadku

LP. Ilość materiału na placku jest ograniczona dlatego trzeba było przeprowadzić jakąś selekcję, chociaż tak naprawdę weszło wszystko co chcieliśmy żeby było na płycie. Miko: Dokładnie, większość numerów na płycie to nowe rzeczy, ale te wcześniejsze też są dla nas bardzo ważne i nie chcieliśmy, żeby zniknęły w odmętach. Ja na przykład bardzo chciałem nagrać "Wielkiego martwego", bo to jedna z moich najulubieńszych piosenek Wija. Uważam, że zdefiniowała brzmienie zespołu, nie tyle pod względem dźwięków produkowanych przez same instrumenty, co kompozycji. Warto podkreślić, że gracie rocka niczym 5060 lat temu, brzmicie jednak nad wyraz mocno, w żadnym razie nie archaicznie, co świetnie oddaje określenie, że balansujecie między przeszłością a przyszłością. Trudno osiągnąć taki sound w tak nietypowym, skromnym składzie, gdzie minimalizm jest właściwie głównym założeniem? Palec: Tak naprawdę rozwiązaniem zagadki są stare wzmacniacze, kolumny i sprzęt, i sposób na użycie tego. Granie w kolejnym wystylizowanym zespole retro mnie nie interesuje. Ograniczenia techniczne trzeba przekuć na atut. Chodziło o to, żeby nagrać, a nie wyprodukować. Szczerość do słuchacza jest istotna. To nie muzyka elektroniczna, którą można nieco łatwiej w przypadku produkcji odtworzyć na żywo. W przypadku muzyki szczególnie rockowej jest wiele przykładów różnicy między płytą a koncertem. Oczywiście rezultaty są różne, czasem to jest ciekawe, kiedy płyta różni się od wykonu na żywo, ale w większości superprodukcje nie bronią się live. W przypadku Wija chodziło o przełożenie 1:1. Miko: Osobiście mam małą obsesję na punkcie "autentyczności" brzmienia. Uważam, że stary sprzęt, z wszystkimi swoimi wadami i ograniczeniami, wpływa na mnie twórczo. Nie bardzo odnajduję się w świecie instrumentów wirtualnych czy cyfrowych z dużą ilością kolorowych światełek, dających ogromne możliwości edycji. Jest wiele osób, które doskonale się takimi rzeczami posługują i osiągają świetne efekty - ja nie potrafię. Gram na sprzęcie, na jakim grali moi idole i staram się nagrywać również w ten sam sposób. Jeśli Dave Lombardo uważa, że na przykład nagrywanie z metronomem jest bez sensu, bo zabija feeling, to kimże ja jestem, żeby się z nim nie zgadzać? (śmiech) Tuja: Jest wiele totalnie fascynujących mnie instrumentów elektronicznych, czy jak wspomniał Miko, cyfrowych. Z tymi drewnianometalowymi czuję się jednak inaczej. To bardziej organiczne, niemal fizyczne zbliżenie. Może tak tylko mi się wydaje, bo jestem z nimi lepiej osłuchana. Ale jednak dopóki cyborgizacja się nie upowszechni (choć czekam na to), to pewnie nasze ciała lepiej będą rezonować ze stara dobrą dechą, niż emulatorami. Kiedy zaczął się utwór "W przymierzu z diabłem" dopiero po dłuższej chwili skojarzyłem, że to cover "In League With Satan" Venom; pewnie dlatego, że opatrzyliście go polskim tekstem - wykorzystanie oryginalnego byłoby czymś zbyt oczywistym, a do tego zakłóciłoby polskojęzyczną harmonię albu mu? Tuja: Zdaje się, że jedno i drugie. Przede wszystkim jednak bawił mnie sam pomysł na przełożenie tego tekstu i wiążące się z tym wy-

zwanie. Zarobkowo robię różne rzeczy, m.in. tłumaczę komiksy, więc leżało to w kręgu moich zainteresowań. Mam wrażenie, że przełożony na polski z myślą o kobiecym narratorze, ten tekst nabrał dla mnie znacznie większej mocy. Skoro protometal, to spodziewałbym się waszej wersji któregoś z utworów Sir Lord Baltimore, Black Widow, Blue Cheer czy Coven, by wymienić kilka nazw pierwszych z brzegu, a tu Venom - skąd ten wybór? Palec: Venom reprezentuje to co uwielbiam. Surowość, szczerość, dzikość i spontaniczność. Poza tym według mnie wersja tekstowa Marii jest wspaniała. Muzyka po którą sięgam na co dzień jest bardzo zróżnicowana gatunkowo. Robienie oczywistych coverów jest bez sensu dla mnie. Na przykład z zespołem Soulburners kiedyś zrobiliśmy kontrowersyjny cover numeru "Augsebombt" zespołu Sodom i to ma dla mnie rację bytu. Miko: Jak ustaliliśmy na początku, etykietki mają znaczenie drugorzędne. Gramy muzykę, jaką czujemy, nie jesteśmy grupą rekonstrukcyjną, muzyka służy nam do wyrażania siebie, jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało. Zespołów, na których się wychowaliśmy, czy których teraz słuchamy jest tyle, że pewnie czasu by nam nie starczyło, żeby wymieniać. Oczywiście, bandy, które wspomniałeś są dla nas ważne, ale równie ważne, czy nawet ważniejsze są setki innych: Iggy Pop, Slayer, Morphine, Turbonegro, Misfits, Accept, Dandy Warhols - to tylko mała próbka z mojej strony. Tuja: Ja na przykład studiowałam śpiew operowy i planowałam zająć się śpiewaniem muzyki barokowej. Nie przeszkadzało mi to jednocześnie wielbić Kinga Diamonda, Sarah Vaughan i Davida Bowie. Ludzie pilnują się jednego gatunku muzycznego albo w trosce o uznanie kolegów, albo dlatego, że brakuje im wyobraźni. Choć przyznaję, zrobiłabym chętnie kilka protometalowych coverów, na przykład "Skullcrusher" Iron Claw! Ależ to jest czaderski numer. Świat Wija to symbioza muzyki i tekstów: mrocznych, niepokojących, odwołujących się do świata dawnych wierzeń i baśni, ale też, paradoksalnie, pasujących do obecnej rzeczy wistości. Czyżby więc ten cały technologoczny postęp na nic się nie zdał, wciąż jesteśmy niczym nasi praszczurowie sprzed wieków, zabobonni i wierzący w różne, mityczne stwory, bo świa wciąż jest niebezpieczny, może nawet jeszcze bardziej niż przed wieka mi? Tuja: Wszystko na świecie się zmienia poza ludźmi. Stwory z zabobonnych wierzeń to ucieleśnienia naszych pierwotnych strachów. Żadna technologia nie wypędzi ich z naszych głów. Są tam zainstalowane na wieczność, taki nasz protosoftware. Poczucie nadchodzącej katastrofy towarzyszy mi na jawie i we śnie, w każdej sekundzie życia. Nie przeszkadza mi to się nim cieszyć. Patrzę na zegarek, którego sekundnik szepcze "umrzesz, umrzesz" i wcinam kolejny kawałek pizzy. "Piękno pozbawione trucizny jest nudne" powiedział kiedyś znakomity ilustrator o prawdziwie występnej wyobraźni, Toshio Saeki. Ten trupi kwiat w tytule płyty również nie pojawił się przypadkowo, bo pasuje do waszego mrocznego uniwersum, ale też ładnie

WIJ

179


brzmi, bo "Dziwidło" nazwą jakoś tak automatycznie kojarzy się ze światem dawnych Słowian, etc.? Tuja: Dziwidło akurat jest kompletnie niesłowiańskie, bo występuje głównie na Sumatrze. Interesują mnie dawne wierzenia wszystkich ludów i wszystkie mitologie. To, jak ludzie własną wyobraźnią objaśniali sobie rzeczywistość i ile wspólnych jest w tym elementów, mimo gigantycznych niekiedy odległości. Te słowiańskie są w świecie nieco mniej popularne, choć poziomem odjazdu nie ustępują Aborygenom. Chętnie je przybliżam, ale to nie tak, że czuję się ze słowiańskością szczególnie związana. Jestem obywatelką Atlantydy. Dziwidło to niezwykła roślina. I bez wszelkich ludzkich wymysłów z samej fauny i flory można wysnuć miliony inspiracji. Mieć nagrany materiał na album to dopiero początek. Wam nie dość, że udało się nawiązać współpracę z Maurycym Gomulickim, dzięki czemu "Dziwidło" zyskało ciekawą artystycznie okładkę, to znaleźliście też wydawcę, Heavy Medication Records - lepiej być nie mogło? Palec: Współpraca z Maurycym to temat na oddzielny artykuł. Współpraca z tak ciekawym artystą to była przyjemność i liczę, że w przyszłości znowu powalczymy wspólnie. Jeśli chodzi o Heavy Medication to właściwie też jakby naturalny wybór. Zresztą obydwie postaci łączy znajomość z Marią, co bardzo pomogło. Tuja: Można działać po swojemu jeśli działa się z ludźmi ze swojej bajki. Wtedy praca zespołowa nie musi oznaczać bolesnych kompromisów. Co dalej? Płyta jest już dostępna, na razie w sieci i na CD. Planujecie też analogowe nośniki, a do tego jakąś szerszą promocję "Dziwidła", skoro już teraz ten album budzi pewne zainteresowanie, nie tylko wśród fanów heavy rocka, ale też w mediach? Palec: Właściwie kończąc nagrania płyty zaczęliśmy grzebać z nowymi numerami. Generalnie powoli wyłania się obraz drugiego albumu. Możliwe, że wcześniej nagramy EP. Plany wydawnicze przez wirusa są bardzo mocno zachwiane realizacyjnie. Zresztą nadal czekamy na press testy "Dziwidła" na LP… Miko: Tak, planowany jest winyl, ale z tym jest problem natury czysto technicznej, a mianowicie przez pandemię i blokadę Kanału Sueskiego brakuje granulatu, z których się je tło-czy. Czy też raczej, brakuje go szczególnie dla mało znanych, debiutujących zespołów. W każdym razie będzie. Chcielibyśmy też grać koncerty, bo to, obok nagrywania, jest druga najfajniejsza rzecz na świecie. Mamy nadzieję, że wiadomy wirus nie pokrzyżuje nam planów w tym zakresie (już dwa razy to zrobił). A jeśli ktoś chciałby nas do siebie zaprosić, to my zawsze chętnie, piszcie do nas! Tuja: Robimy nowe numery, ja nurkuję w swojej głowie i bibliotece po pomysły na nowe opowieści, no i bardzo chcemy grać więcej koncertów, tylko nie wiemy jeszcze gdzie. Zaproście nas do siebie! Wojciech Chamryk

wet nie przypuszczałeś, że ta przygoda potrwa tyle lat? Rock'n'rolla mam we krwi i bez niego nie wyobrażam sobie swojego życia, a było dosyć bujne… Jestem dosyć płodnym twórcą, więc mam nad czym pracować… Aktualnie też już rozpocząłem pisać materiał na nowy projekt, ale to na razie tajemnica. Teraz Johan Band!

Foto: Johan Band

HMP: W roku 2017 byłeś nastawiony bardzo entuzjastycznie do reaktywacji Korpusu, zakończonej wydaniem albumu "Respekt", coś chyba jednak poszło nie tak, skoro już po dwóch latach rozstałeś się z zespołem? Janusz Johan Stasiak: Nowa przygoda z Korpusem była zaplanowana na dużo krótszy czas. Nagranie albumu i kilka koncertów, a zrobiło się pięć lat czynnego grania. Kocham chłopaków za to czego dokonali w tym czasie, ale temat się wyczerpał, a ja chciałem tworzyć dalej i nagrać swój całkiem solowy album. Po koncercie na 35-lecie kapeli, jednym z najlepszych, w klubie Potok w Warszawie, postanowiłem rozstać się z Korpusem. To była bardzo przemyślana decyzja. O rezygnowaniu z muzyki nie było mowy nie reaktywowałeś jednak swego wcześniejszego projektu Johane's, utworzyłeś nowy, zwący się Johan Band? Johane's to był mój powrót do branży po ponad 10-latach. Delikatnie, balladowo ale już z rockowym sznytem. Johan Band to posumowanie moich wielu lat pracy tak kompozytorsko, tekstowo, jak i jako producenta muzycznego. To zespół w pełnym znaczeniu tego słowa, co ma też odzwierciedlenie w jego nazwie, czy jednak bardziej projekt, powołany wyłącznie w celu nagrania płyty "Do utraty tchu"? Zestaw muzyków na albumie "Do utraty tchu" nie jest przypadkowy. Jestem dumny, że udało mi się namówić do współpracy tak znakomite grono zawodowców z doświadczeniem. Bez nich nie byłoby to możliwe. Cała zasługa Mirka Gila, producenta muzycznego płyty. Znamy się ponad 30 lat i jesteśmy przyjaciółmi. Planujemy grać koncerty, ale czas pokaże jak album zostanie przyjęty przez naszą "branżę". Na razie zbiera bardzo dobre opinie. Zastanawiam się jednak czemu sygnujesz swe kolejne albumy tymi różnymi nazwami jesteś bardziej znany jako Johan, nie Janusz Stasiak? Przykleiła się do mnie ta ksywa już w latach 80. i tak zostało. W branży funkcjonuję i jestem rozpoznawalny jako Johan, stąd taki kierunek w moich muzycznych produkcjach. Pewnie zaczynając interesować się muzyką i stawiając pierwsze kroki jako wokalista na-

180

WIJ

Miałeś okazję dorastać w czasach niezwykle ciekawych dla muzyki. Różne odmiany rocka progresywnego, fusion/jazz rock, blues, blues rock, hard rock czy tworzący się heavy metal - było wtedy czego posłuchać i w dodatku nie tak jak obecnie - wiele z ówczesnych zespołów naprawdę miało coś do przekazania. Chciałeś to wszystko oddać w tym nowym materiale, pokazać wielowymiarowość rocka? Na albumie "Do utraty tchu" jest praktycznie wszystko… rock, pop, blues, rock progresywny. W dzisiejszych, szczególnie teraz pandemicznych czasach, taka mieszanka jest plastrem na bolączki ludzi, a jak jeszcze tekstowo trafisz to ludzie pokochają taką muzę. Dzisiejszy świat różni się diametralnie od czasów w których działałem rockowo z Korpusem. I trzeba po pierwsze dotrzeć do bardzo rozproszonych muzycznie ludzi, ale i zdobyć ich szacunek oraz uznanie, a to nie jest takie proste. Czujesz się trochę niczym ten "Ikar"? Bo odbieram album "Do utraty tchu" jako potwierdzenie, że wciąż ciągnie cię w nieznane, mimo tego, że możesz się na tym sparzyć, nie proponując przecież modnych i komercyjnych dźwięków z radiowych playlist, tylko klasy cznego rocka? Ostatnio w wywiadzie do Radia Rzeszów zadano mi podobne pytanie… Odpowiedziałem, że na szczęście ja już k… nic nie muszę. I tak podchodziłem do tematu w czasie tworzenia i nagrywania materiału na płytę. Moi zaproszeni do sesji przyjaciele mieli wolną rękę w podejściu do aranżacji i bardzo nam to pomogło znaleźć wspólny język. Byli genialni! Nie skracaliśmy utworów bo radia nie zagrają, ale jest też kilka numerów radiowych w kwestii ich trwania i przebojowych szlagwortów… i dobrze. Ale tak po prostu wyszło. Zawsze warto więc robić coś wypływającego prosto z serca, szczerego i prawdziwego, nawet jeśli dotrze to do mniej licznego grona słuchaczy? To taka moja podróż po zakamarkach życia i ludzkiej duszy. A że jestem już dorosłym chłopcem to miałem trochę do powiedzenia. Forma muzyczna jest pełna. Do kogo ma dotrzeć… dotrze. Akurat do tej piosenki nakręciliście teledysk - uznałeś, że to dobra wizytówka albumu, pokazująca zespół i w balladowym, i moc niejszym wydaniu? W "Ikarze" jest wszystko: muzycznie, tekstowo i emocjonalnie o co mi chodziło, kiedy planowałem nagranie tego albumu. Tytuł "Do utraty tchu" też można tu w sumie traktować symbolicznie, bo rockerem jest się niezależnie od wieku, nie ma mowy o sytuacji, że z osiągnięciem 65 roku życia przechodzi się na muzyczną emeryturę? (śmiech!) Na razie nie wybieram się na emeryturę. Kiedyś Sting powiedział, że właściwie


Rock'n'roll we krwi Wokalista Janusz Johan Stasiak po rozstaniu z Korpusem stworzył Johan Band i nagrał album "Do utraty tchu". Mówi o nim, że to jego podróż po zakamarkach życia i ludzkiej duszy, a muzycznie to klasyczny rock w różnych odmianach. Dla fanów tym ciekawszy, że w nagraniach wzięli udział znani muzycy, w tym niemal cały skład Believe z Mirosławem Gilem na czele oraz Winicjusz Chróst, zmarły niedawno producent i gitarzysta, choćby Breakout. dopiero po 60-tce zrozumiał o co chodzi w muzyce… chyba mam podobnie. Jesteś autorem wszystkich tekstów i kompozycji - domyślam się, że to utwory powstałe w ostatnich latach, przede wszystkim z myślą o Johan Band? Materiał na płytę Johan Band zacząłem pisać w 2018r., to nie są utwory z "szuflady". Zabawne i ciekawe jest to, że miałem przygotowanych piętnaście numerów z których weszło na krążek pięć a drugą piątkę napisałem w trakcie trwania sesji nagraniowych… trwały 12-cie miesięcy. To się chyba mówi że pisałem z potrzeby chwili i tak było naprawdę.

potem wszystko runęło. Wycofał się duży wydawca… Było naprawdę kiepsko. I jeszcze to zamknięcie w domach, więzienie i brak rafy (nurkuję w Egipcie) a wokół strach i panosząca się śmierć… wszyscy to przeżyli, ale jakoś muzycy, artyści chyba najbardziej dotkliwie. Wściekłość, rozczarowanie, frustracja - co wtedy czułeś, wiedząc, że masz album, którym nie możesz się podzielić z fanami rocka? OK, w paskudnej sytuacji byli wszyscy muzycy, ale takie czekanie na płytę

Twórców Sztuki, który jest wydawcą i współproducentem płyty, ale również Fundacją im. Franciszka Walickiego, co było bardzo pomocne? Wiele zawdzięczamy pani prezes ZPTS Magdalenie Ścieżyńskiej. Uwierzyła w nas, w naszą muzykę. Jest kapitalną osobą wspierającą polską kulturę. Co do Fundacji Franciszka Walickiego to temat na osobną rozmowę. Napisałem muzykę do tekstu przyjaciela Franka, Wieśka Wilczkowiaka i nagraliśmy jako Johan Band "Epitafium dla Franka" na 100-lecie urodzin Walickiego. Zachwycili się tą piosenką i dali swój patronat muzyczny. Utwór jest na You Tube i był często prezentowany w mediach w związku z rocznicą urodzin Franka. Płyta ukazała się i co dalej? Jeśli czwarta fala przybierze, to o koncertach znowu nie będzie mowy, trudno więc będzie promować ten rockowy album. Masz jakieś alternaty wne rozwiązania na ten czarny scenariusz, czy też liczysz, że nie dojdzie do kolejnego lockdownu i zdołacie zaprezentować "Do utraty tchu" tu i ówdzie również w wydaniu koncertowym? Od razu zaplanowaliśmy koncerty na wiosnę 2022 roku. To nie tylko zaraza, ale przemy-

Mieć materiał to jedno, a gotowy do nagrania go zespół drugie - dlatego zwróciłeś się do gitarzysty Mirosława Gila, w efekcie czego został on producentem albumu, dodatkowo zaś praktycznie cały skład Believe zagrał na "Do utraty tchu"? Tak jak mówiłem wcześniej. Mirek dobrał mi podstawowy skład, a że akurat muzycy z Believe mieli trochę wolnego… Robert Bielak dołączył (mój friend od lat) i Marek Wojtachnia, młode pokolenie gitarzystów. Wspaniali muzycy. Gościnnie Winek Chróst, który niedługo po sesji zmarł, pękło nam serce… Artur Mikołajski, mistrz Hammondów i Konrad Wantrych na pianie (aktualnie Kult)… i jeszcze jedna ciekawostka… Satomi na klawiszach zamiast skrzypiec… Tak wyszło! Pojawia się tu również kilku innych muzyków, z których warto wyróżnić znaczący udział skrzypka i klawiszowca Roberta Bielaka oraz zmarłego niedawno gitarzysty Winicjusza Chrósta w "Za horyzontem" - nie była to czasem ostatnia sesja nagraniowa z jego udziałem? Odpowiedziałem w poprzednim pytaniu. Udział Roberta w projekcie bezcenny, a Winek nagrał tak znakomite gitary (w nocy, już chory przysłał "brudne" wave), że niewiele w nie ingerowaliśmy. Był jednym z moich najlepszych muzycznych przyjaciół… trudno bez niego teraz żyć… Nie pomylę się chyba zbytnio obstawiając, że "Do utraty tchu" było dla ciebie i wciąż jest nowym otwarciem i czymś niezwykle ważnym. Tymczasem wiosną ubiegłego roku ukończyliście ten materiał i nieoczekiwanie światem zawładnął koronawirus. Nie było więc mowy o wydaniu płyty, generalnie o czymkolwiek, bo jak promować album bez możliwości grania koncertów? Był na 27 kwietnia 2020 ustalony koncert promocyjny w Remoncie w Warszawie… i

Foto: Johan Band

przez półtora roku może dać w kość, a nawet zniechęcić do czegokolwiek? Było ciężko, ale na szczęście miałem wsparcie najbliższych. Daliśmy radę! Jeden plus, że to klasyczny rock, a nie jakiś muzykopodobny produkt z krótkim terminem przydatności, możesz więc w sumie odetchnąć teraz z ulgą i powiedzieć, że lepiej późno, niż wcale? (śmiech) Odetchnąłem pełną piersią i właśnie wróciłem z raf egipskich. Płyta fajnie wydana, klip nakręcony i pomyka w necie, komentarze i recenzje bardzo dobre… Tak, warto było poczekać!

ślany temat. Kiedyś ogrywało się singla 3-6 tygodni w mediach, a teraz trwa to dwa razy dłużej, a my chcemy wrzucić jeszcze co najmniej drugi singiel do obiegu i nakręcić do niego profesjonalny klip. Poza tym chcemy, żeby płyta dotarła do jak największej liczby słuchaczy i fanów. Żeby później na koncercie nie było tylko "znajomych królika". Będzie to klub Remont w Warszawie w okolicach maja przyszłego roku, a potem 7-8 dużych koncertów w największych miastach w Polsce. Takie są plany ale życie może je zweryfikować… oby nie! Dziękuję za rozmowę! Pozdrawiam! Wojciech Chamryk

Niezależna i ambitna muzyka, bez względu na stylistykę, nie cieszy się obecnie wielkim zainteresowaniem potencjalnych wydaw ców. Tymczasem tobie udało się nawiązać współpracę nie tylko ze Związkiem Polskich

JOHAN BAND

181


Różne oblicza folk metalu - Nie chodzi o to, żeby iść na łatwiznę - podkreśla Marcin "Velesar" Wieczorek i drugi album jego zespołu potwierdza to w całej rozciągłości. "Szczodre gody" to kolejny etap rozwoju Velesar po bardzo udanym debiucie "Dziwadła", materiał jeszcze bardziej dopracowany i wielowątkowy, łączący bardzo różne wpływy, zaczerpnięte nie tylko z metalu bądź folku. I tak, jak dzięki pierwszej płycie grupa pokazała, że bez kompleksów będzie walczyć o miejsce w czołówce rodzimych zespołów folkmetalowych, to drugą nader szybko ukoronowała ten status. HMP: Znam muzyków, na których kolejne lockdowny odbiły się bardzo niekorzystnie: nie dość, że nie mogli skupić się na tworzeniu, to jeszcze nie byli w najlepszej formie psychicznej, odcięci od koncertów czy nawet prób. Wnoszę jednak z zawartości nowego albumu Velesara, że u ciebie nie było o czymś takim mowy, wykorzystałeś ten dodatkowy czas w najlepszy możliwy sposób? Marcin Wieczorek: Powiem tak - oczywiście, że lockdown, pozamykane kluby, w moim przypadku też dwa miesiące "uziemienia" po czeskiej stronie granicy i później konieczność wykonywania testów, a także brak koncertów i możliwości spotkania się z fanami na żywo, było czymś, na co nikt nie był przygotowany. W momencie posypały się wszystkie plany, koncerty trzeba było odwołać, w tym część naszej trasy koncertowej "Bratnia krew", a na domiar złego, jak wspomniałeś, nawet próby

której nie da się w ten, czy inny sposób rozwiązać i wszystko ostatecznie do czegoś prowadzi. A jeśli już czegoś rzeczywiście nie da się zrobić - no bo nie - to zawsze można wymyśleć coś innego, alternatywnego. Niektórzy śmieją się, że ja zawsze próbuję nagiąć rzeczywistość do własnej woli, ale co zrobić skoro to się sprawdza? (śmiech). Natomiast, mówiąc już całkiem poważnie, my naprawdę mieliśmy co robić. Po prostu całą energię i czas wolny, który nieoczekiwanie został nam "podarowany", przerzuciliśmy na nowy album. Zwłaszcza że utwory już były w zasadzie skomponowane. Skoro nie mogliśmy grać, trzeba było zakasać rękawy i doprowadzić je do wersji finalnych, nagrać próbki, wdrożyć poprawki… Pamiętaj też, że w międzyczasie, siedząc w domach, nagraliśmy "Swaćbę" i wrzuciliśmy na nasz kanał YouTube w wersji "Quarantine Total Home Recording". Tak więc, jak sam powie-

Foto: Velesar

stały pod znakiem zapytania. I rzeczywiście, znam osoby, które mocno odczuły to wszystko w sferze, nazwijmy to, psychicznej. Natomiast u nas tego nie było. Wściekłość i bezsilność wobec odgórnych i zupełnie nietrafionych decyzji to jedno, ale to jeszcze nie powód żeby się załamywać lub poddawać. Po pierwsze, mieliśmy w kapeli ze sobą stały kontakt, czy to telefoniczny, czy przez Facebooka. Po drugie - w ten sam sposób kontaktowaliśmy się z fanami. Po trzecie, ja nie należę do osób, które roztrząsają problem gdy się pojawi. Wręcz przeciwnie - ja zazwyczaj nie myślę o problemie, tylko od razu o rozwiązaniu. Poza tym wychodzę z założenia, że nie ma sytuacji,

182

VELESAR

działeś - wykorzystaliśmy ten czas najlepiej, jak mogliśmy. Na pewno nie był łatwy, ale też zdecydowanie nie był stracony. Przyznasz jednak, że cała ta sytuacja mogła frustrować, bo raptem kilka miesięcy po premierze świetnie przyjętego debiutu "Dziwadła" i udanych koncertach wszystko stanęło i nie było wiadomo na jak długo - nie miałeś wtedy momentu zawahania czy warto kom ponować kolejne utwory? Frustracja była potężna i tutaj się zgodzę. Jeszcze pół biedy, gdyby to wszystko miało jakiś sens, ale tak przecież nie było. Sprzeczne decyzje, lub wydawane całkiem bez sensu, cią-

gła medialna kanonada covidem, zabawa w zamykanie i otwieranie, tak że nie można było być pewnym co będzie jutro, a przy okazji też niepewność finansowa… Wszyscy to przecież przeszliśmy w mniejszym lub większym stopniu. Frustracja, złość, czy nawet wściekłość cały kraj tego doświadczył, w dodatku bez względu na branżę (przecież obostrzenia dokopały nie tylko branży muzycznej, ale praktycznie każdej). Ale odpowiadając na twoje pytanie - nie, nie miałem momentu zawahania. Po prostu naturalnie przestawiłem się na myślenie, że skoro nie mogę jednego, to trzeba wziąć się za coś innego. Po co mam tracić czas na zgrzytanie zębami i roztrząsać to, czego w danej chwili zmienić nie mogę, skoro są inne rzeczy, które czekają? Czy warto komponować kolejne utwory? Jasne, że warto! Zawsze. Od razu zwróciłem uwagę na to, że w pro gramie "Szczodrych godów" jest znacznie więcej długich, rozbudowanych utworów, trwających 5-6 minut, a czasem, tak jak w przypadku "Radecznicy", prawie siedem. To w żadnym razie nie przypadek? Czy przypadek? Na pewno nie. Rzeczywiście utwory z nowego albumu są bardziej rozbudowane, chociaż to chyba nie jest do końca właściwe słowo… Myślę, że lepiej byłoby powiedzieć - bardziej dopracowane. Na pewno w warstwie instrumentalnej i zdecydowanie w kwestii wokali. Ta płyta jest trudniejsza niż "Dziwadła" i tak miało właśnie być. Przy czym jednak z zachowaniem ducha "Dziwadeł". I to chyba się udało… Velesar ma zostać Velesarem (śmiech). Natomiast wracając jeszcze do "Radecznicy" - zauważ, że ten utwór jest jednak trochę inny niż pozostałe i znajduje się na końcu płyty. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku "Pana na Łysej" na "Dziwadłach"… Czyli tradycja została zachowana. (śmiech) Zapowiadałeś też, że nowy materiał będzie mocniejszy brzmieniowo, a do tego jeszcze bardziej folkowy, co udało się zrealizować. Jednocześnie też muzyka Velesara nie jest pozbawiona odniesień do klasyki, słyszalnych choćby w warstwie instrumentalnej "Zmory" czy wokalnej kompozycji tytułowej - skoro grają klasycznie wykształceni muzy cy, nie może być inaczej, tym bardziej, że związki muzyki ludowej i klasycznej są już od wieków bardzo bliskie? Zdecydowanie. Wiesz, zaczynając pracę nad nowymi utworami, nie wiedziałem, czy uda się to wszystko odpowiednio połączyć. Jeśli twierdzisz, że tak, to tylko się cieszyć, bo to znaczy, że cel został osiągnięty. Muzyka ludowa i klasyczna są ze sobą nierozerwalnie związane. Przecież nie sposób zliczyć, ilu kompozytorów na przestrzeni wieków szukało inspiracji w muzyce ludowej. Tak samo zresztą, jak muzycy rockowi lub metalowi inspirują się klasyką - czyli, idąc dalej tym tokiem rozumowania - również muzyką ludową. U nas, mając do dyspozycji skrzypce i flet, w dodatku "obsługiwane" przez dziewczyny, które są świetnymi instrumentalistkami, nie mogło być inaczej. Jak mówiłem wcześniej - album rzeczywiście jest mocniejszy niż "Dziwadła", tak miało być od samego początku, ale nadal jest bardzo melodyjny i mocno folkowy. Myślę, że udało nam się wypracować pewien styl i nadal się go trzymamy. Ale to jest właśnie fajne w folk metalu. Dlatego ten gatunek jest


tak specyficzny, bo jednocześnie jest tak różnorodny i szeroki. Można łączyć ze sobą i wykorzystywać różne inspiracje i instrumenty, w zależności od regionu czy kraju, z którego dana kapela pochodzi i nadal poruszać się w kręgu folk metalu. Można sięgać do historii, obrzędów, wierzeń, ludowych melodii, wydarzeń, specyficznych dla danego miejsca lub danej społeczności, można wreszcie śpiewać we własnym języku - i fani tego gatunku tym bardziej to docenią. I to wszystko wpływa na styl danej kapeli, a jednak nadal jest to folk metal. Miałeś kiedyś okazję posłuchać japońskiego lub arabskiego folk metalu? Polecam. Dla nas, Europejczyków, to trochę kosmos - a przecież to folk metal pełną gębą! Co więcej, spore różnice są choćby między samymi europejskimi kapelami folk metalowymi. Węgierska Dalriada gra przecież zupełnie inaczej niż rosyjska Arkona lub fińskie Korpiklaani. Ale idźmy dalej - nasze Morhana, Diaboł Boruta, Percival Schuttenbach, Runika, Cronica, Łysa Góra, Merkfolk, Radogost, no i my - wszyscy pochodzimy z Polski, wszyscy czerpiemy inspiracje z czasów słowiańskich, ale jednak wszyscy mamy swój styl i inne brzmienie, chociaż przecież jesteśmy kapelami folkmetalowymi. Na płycie Runiki nie usłyszysz Velesara. Tak samo jak na płycie Łysej Góry nie będzie Radogosta (oczywiście chodzi mi tutaj o styl, a nie konkretne osoby - śmiech). Jasne, że zawsze znajdzie się jakiś delikwent, który stwierdzi, że Velesar przypomina mu na przykład Arkonę lub Korpiklaani. No cóż, pewnych elementów wspólnych trudno się ustrzec. Ale czy to źle? Dla niektórych sama obecność skrzypiec to już "podobieństwo" do innej kapeli. Tak więc nie ma się czym przejmować, tylko trzeba robić swoje. Swego rodzaju synteza różnych form jest tu więc najlepszym rozwiązaniem, nie tylko z punktu widzenia twórcy, ale przede wszystkim odbiorcy muzyki? Muzyka ma to do siebie, że nie jest jednowymiarowa. Wiele gatunków łączy ze sobą różne style i bardzo dobrze, bo inaczej byłoby po prostu nudno. Jasne, że są takie połączenia, których nie trawię. Pewnie każdy tak ma. Ale wiele zależy od samego odbiorcy i tego, co do niego przemawia. Chyba szczególnie w obecnych czasach trzeba szukać nowych rozwiązań, unikać ciasnych szufladek, dawać słuchaczom coś nieoczywistego, bo nie sztuka nagrać blisko godzinny album z folkiem czy z metalem, trudniejsze jest takie zróżnicowanie tego materiału, żeby zaciekawiał od początku do końca, w dodatku mieniąc się różnymi barwami? Ktoś kiedyś powiedział, że lubi moje płyty, bo są różnorodne. I to nie tylko teraz, ale też wcześniej, za czasów River of Time, czy nawet Goddess of Sin (a, jak pamiętasz, to był heavy i thrash metal). Powiedzmy sobie szczerze, jest wiele zespołów, które nagrywają na przykład dziesięć utworów, a tak naprawdę cała płyta brzmi jak jeden godzinny kawałek. I to jest coś, czego bardzo nie lubię. Może właśnie dlatego zależało mi zawsze na tym, żeby mieszać style i gatunki, a poszczególne utwory jednak różniły się od siebie. Nie powiem - łatwe to nie jest. Ale przecież nie chodzi o to, żeby iść na łatwiznę. Natomiast nie wiem, czy mogę stwierdzić, że szukam nowych rozwiązań... Na pewno nie na siłę. Po prostu piszę taką muzykę, jaką chcę pisać i ja-

Foto: Velesar

ką czuję. Ale to też jest kwestia sporna. Tak naprawdę wszystko zależy od danego odbiorcy. Dla ciebie ta płyta może być ciekawa i różnorodna, a ktoś inny stwierdzi, że go nudzi i jest za długa. Zawsze tak jest i nie da się tego przeskoczyć. Choćby to była jedna osoba na tysiąc, to zawsze ktoś taki się trafi. Ale czy należy się tym przejmować? Myślę, że nie (albo po prostu jestem już na to za stary - śmiech). Mam przekonanie, że nagraliśmy dobry album, z którego jesteśmy bardzo zadowoleni, tak z samych kompozycji, jak i brzmienia - i chyba to jest w tej chwili najważniejsze. Tym bardziej, że opinie, które do nas stale spływają, są mega pozytywne. Oczywiście pewnie za rok ci powiem, że są tam rzeczy, które chętnie bym zmienił, ale ja już tak po prostu mam… (śmiech) "Swaćba" powstała jako pierwsza - ten utwór wytyczył dalszy kierunek prac, był swoistym drogowskazem kształtu albumu jako całości? I tu cię zaskoczę, bo pierwszym utworem, który został napisany, były "Ognie Swaroga". "Swaćba" pojawiła się znacznie później i żaden z tych dwóch kawałków nie wytyczył kierunku tego albumu. W ogóle chyba nie można mówić o czymś takim. Zwłaszcza że między poszczególnymi kompozycjami były różne odstępy czasu. Ale to też dobrze i generalnie wpływa później na jakość samego albumu. Oczywiście, można "spiąć poślady" i napisać na siłę dziesięć numerów w tydzień. Tylko po co? W ten sposób najłatwiej wpaść w to, o czym wspominam w poprzednim pytaniu - i faktycznie skomponować album, który ostatecznie będzie brzmiał jak jeden kawałek. Natomiast dużym plusem było to, że tak w przypadku "Dziwadeł", jak i "Szczodrych godów", nie miałem nad sobą "bata czasowego". Czyli mogłem pisać kawałek wtedy, kiedy miałem jakiś pomysł lub na to ochotę, a nie dlatego, że gonią mnie terminy i w końcu trzeba coś wymyślić… Jako ciekawostkę powiem, że jeden z utworów zawartych na płycie miał docelowo trafić na trzecią, inny w ogóle miał z niej wypaść (dodam, że podobnie było z "Plonami" na "Dziwadłach"), a jeden… powstał już po nagraniu wszystkiego. Jesteś autorem całej muzyki. W jaki sposób ona powstaje i jakim instrumentem się przy tym posiłkujesz? Przedstawiasz zespołowi gotowy utwór już w tej dopracowanej, final-

nej wersji, czy też aranżacje dopracowujecie wspólnie? Tutaj, muszę niestety przyznać, jestem wredny i paskudny… Nawet nadali mi w kapeli pewne przezwisko, którego jednak nie zdradzę (nie ma opcji!)… Ale fakt jest taki, że kapela dostaje cały, gotowy utwór, łącznie ze ścieżką perkusji. I o ile właśnie w temacie perkusji lub głównych solówek mogę pójść na pewne ustępstwa, o tyle w kwestii melodii, czy innych spraw aranżacyjnych, już nie bardzo. Trzeba przyznać, że dużą dowolność ma tu Dawid. Po prostu dlatego, że jest genialnym gitarzystą i w kwestii głównych solówek nawet nie próbuję dyskutować. Zresztą, świetnie to słychać na "Szczodrych godach", gdzie Dawid naprawdę pokazał klasę. Natomiast najgorzej chyba mają Ewa, Kasia i Iga, bo dostają nuty i muszą zagrać dokładnie tak, jak jest tam napisane. Ale trzeba też zauważyć, że w innym wypadku po prostu to nie zabrzmi tak, jak powinno. Wszystkie melodie, często przeplatające się, dwudźwięki, głosy… Niestety, wszystko musi ze sobą odpowiednio współgrać. Natomiast na swoją obronę mogę powiedzieć tyle, że taki system pracy wprowadziłem jeszcze w czasach Goddess of Sin i zawsze mi się świetnie sprawdzał. Pamiętam, że gdzieś na początku Goddess of Sin próbowaliśmy tworzyć wspólnie na próbach jakieś kawałki. Efekt był taki, że jeden utwór rzeźbiliśmy przez pięć prób, a potem i tak wylatywał z setlisty. Tyle że wszyscy wtedy byliśmy szczeniakami i mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby organizować trzy próby w tygodniu. Teraz jest to niemożliwe. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że każdy z nas gdzieś pracuje i ma na głowie mnóstwo innych obowiązków, w tym rodzinnych. Nie ma innego wyjścia, bo przecież nie utrzymujemy się z muzyki. W tym kraju zarabianie na muzyce, zwłaszcza takiej, jaką gramy, jest w zasadzie nierealne. W efekcie od dwudziestu lat dopłacam do tego interesu i pewnie będzie tak przez kolejnych dwadzieścia. Co zresztą nie jest niczym specjalnie odkrywczym, bo dokładnie tak samo ma jakieś 90% kapel w Polsce. A jeść jednak trzeba… Tak więc praca zawodowa to jedna sprawa. Druga to fakt, że jesteśmy rozrzuceni po całym Śląsku, więc zebrać się razem na próbę, w siedem osób, bywa czasami przedsięwzięciem karkołomnym. Dlatego wszyscy dostają gotowy kawałek, którego uczą się w domu, a na próbie po prostu włączamy sprzęt i go gramy.

VELESAR

183


Często "od strzału". Oczywiście, że wtedy mogą pojawić się jakieś zmiany - po to właśnie jest próba - ale generalnie to już szczegóły i nie musimy tracić czasu na zastanawianie się nad kolejną częścią utworu. Przy czym muszę przyznać, że nie byłoby to możliwe, albo znacznie utrudnione, gdybym nie miał w zespole bardzo dobrych muzyków, którzy bez problemu są w stanie zagrać to, co im wymyślę. Rzecz jasna, klątwy i groźby karalne pod moim adresem są tu na porządku dziennym, ale dzielnie przyjmuję to na klatę, bo wiem, że ostatecznie i tak zagrają jak powinni. (śmiech) Pomimo pewnych zmian personalnych udało ci się utrzymać trzon składu Velesara, a nawet jeśli już ktoś z wami nie gra, tak jak Adam Kłosek, to pojawia się na "Szczodrych godach" gościnnie? Tak, jak najbardziej. Z Adamem nadal mamy świetny kontakt, mimo że dzieli nas 370 km i było dla mnie oczywiste, że na "Szczodrych

jem znamy się dobrze od kilkunastu lat i nie raz skakaliśmy po deskach tej samej sceny, dlatego z przyjemnością zaprosiłem oboje na płytę i jestem im bardzo wdzięczny za to, że się zgodzili. Zwłaszcza że utwór, w którym razem śpiewamy, czyli "Radecznica", wyszedł naprawdę kozacko. Co więcej, kiedy pisałem "Radecznicę", od razu wiedziałem, że w tym a tym miejscu musi pojawić się Mikołaj, a tu właśnie Kasia, bo inaczej to nie zabrzmi tak, jak bym chciał - i było to jeszcze zanim w ogóle się do nich odezwałem i zapytałem, czy zaśpiewają na mojej płycie. I fakt, że Percival w ostatnich latach wykonał kawał świetnej, a jednocześnie bardzo ciężkiej roboty, dzięki czemu jest teraz na takim poziomie, na jakim jest, nie miał tutaj zupełnie nic do rzeczy. To była po prostu bardzo owocna współpraca osób, które od wielu lat jedzą chleb z tego samego pieca - nieraz łamiąc sobie przy tym zęby, ale nadal uparcie żując. Poza tym tak samo mocno cenię sobie współpracę z pozostałymi

Foto: Velesar

godach" również musi się pojawić. Zresztą, podczas trasy "Bratnia krew", mimo że już w kapeli był Misiek, Adam zagrał z nami jeden utwór podczas naszego koncertu w Warszawie. Bardzo fajnie wtedy to wyszło. To przypadek, że większość gości, w tym muzycy znani z Percival Schuttenbach, pojawiają się akurat w ostatnich utworach na płycie? Chciałeś w ten sposób niejako pokazać, że ten materiał broni się sam, również bez znanych nazwisk? Szczerze? Tak po prostu wyszło… (śmiech). Rzeczywiście na albumie, tak jak i na poprzednim, jest wielu gości specjalnych, w tym, jak już wspomniałeś, Kasia i Mikołaj z formacji Percival Schuttenbach, natomiast komponując sam album (czyli ułożenie utworów w takiej, a nie innej kolejności) nie zwracałem uwagi na to, kto w danym kawałku nas wspiera i czy w ogóle. Tutaj ważna była dynamika albumu, kwestia tekstów i parę innych spraw. A że ułożyło się tak, jak powiedziałeś, to już faktycznie przypadek. Natomiast, skoro już o tym wspomniałeś, chciałbym zdementować jedną rzecz. Zapraszając gości na płytę, zupełnie nie patrzyłem na to, czy ktoś jest znany, czy nie. Tak się składa, że z Kasią i Mikoła-

184

VELESAR

gośćmi, czyli Malwiną Szałęgą, Hanką Osifovą, Adamem Kłoskiem i Grzegorzem Stemplem. Myślę, że razem udało nam się stworzyć coś naprawdę fajnego. I powiem więcej - na trzeciej płycie też pojawią się goście i również będzie kilka zaskoczeń. Choćby tylko dlatego, że nie wyobrażam sobie nikogo innego w tym lub innym utworze. I nic więcej w tym temacie nie zdradzę, zwłaszcza że te konkretne osoby też nic o tym jeszcze nie wiedzą… (śmiech). Reasumując, kwestia popularności danej osoby nie ma żadnego znaczenia i nie muszę się tym "podpierać". Przede wszystkim liczy się dla mnie to, czy dana osoba będzie pasować do konkretnego utworu i czy w ogóle zgodzi się zaśpiewać lub zagrać. Krótko - jeśli kiedyś stwierdzę, że w kolejnym utworze najlepiej zabrzmi wokal na przykład Anji Orthodox lub Kasi Kowalskiej, to spróbuję skontaktować się z nimi i będę miał nadzieję, że się zgodzą. I nie dlatego, że są na topie, tylko po prostu od zawsze uważałem je za świetne wokalistki. Swoją drogą, byłoby to bardzo ciekawe doświadczenie i nie miałbym nic przeciwko takiej współpracy. Pamiętaj, że przede wszystkim chodzi o muzykę i dobrą zabawę. Poza tym jest naturalne, że muzycy, zwłaszcza tworzący w danym, określonym sty-

lu, wspierają się nawzajem. Jakieś śmieszne rywalizowanie ze sobą nie ma najmniejszego sensu i niczego pozytywnego ze sobą nie przyniesie. Wcześniej nawiązania do Wikingów i Kozaków, teraz szanta bałtycka, dumka słowiańs ka - odnoszę wrażenie, że nie zamierzasz ograniczać się tylko do jednej tematyki, powiedzmy czasów prasłowiańskich, tak chęt nie eksplorowanych przez inne zespoły? Rzeczywiście, czasy słowiańskie, obrzędowość, wierzenia, baśnie i legendy to bardzo wdzięczny temat dający mnóstwo inspiracji. Poza tym dzięki temu, że o tym na swój sposób opowiadamy (zresztą, nie tylko my), wiele osób może w ogóle dowiedzieć się, jak wyglądały nasze początki i skąd tak naprawdę się wywodzimy. Ale to nie znaczy, że trzeba się tylko do tego ograniczać. Tym bardziej, że i Kozacy, i Wikingowie są w naszym kraju (i nie tylko) doskonale znani i również mają swoją bardzo ciekawą historię. Tak samo jak Germanie, Celtowie i wiele innych ludów zamieszkujących w dawnych czasach Europę. To wszystko stanowi ogromne bogactwo kulturowe i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby do niego sięgać. Nawet zespoły stricte folkowe nie ograniczają się do jednego, danego terenu i stale przełamują te ramy, więc dlaczego my nie mielibyśmy robić podobnie? W tekstach pojawiają się też odniesienia do obecnych realiów, choćby "nadzieję nam daj, że przebudzi się ten kraj znów" w "Modłach" - trudno ograniczać się tylko do przeszłości, gdy dzieje się tak wiele? Akurat tekst "Modłów" jest dosyć specyficzny, bo można go rozumieć w różny sposób. Tutaj wszystko zależy od interpretacji danej osoby i od tego, co chce w nim usłyszeć. Ktoś powie, że odnosi się do tamtych dawnych czasów, kiedy chrześcijaństwo przejęło już prym, a wiara w słowiańskich bogów była kultywowana tylko w głębi lasów i w głębokiej tajemnicy, bo przecież groziło to śmiercią, często na torturach. Natomiast ktoś inny uzna, że chodzi o czasy obecne - zwłaszcza że od lat pojawia się coraz więcej organizacji i ruchów rodzimowierczych, które starają się przywrócić to, o czym, jak się wydawało, już zapomnieliśmy i na nowo rozniecić - nazwijmy to - płomień Starej Wiary. Jestem daleki od tego, żeby oceniać, która wersja jest słuszna i jaka powinna być właściwa interpretacja. Niech każdy weźmie z tego utworu to, czego potrzebuje i co mu najbardziej odpowiada. W końcu takie jest właśnie zadanie artysty. Jednego w każdym razie jestem pewny - ten tekst nigdy nie będzie analizowany na języku polskim, co mnie bardzo cieszy. (śmiech) Bonusowy utwór 12 to ciekawostka: śpiewana a cappella melodia tradycyjna/ludowa "Hej, tam za górą" ze zmienionym, o ile dobrze słyszę, tekstem? Skąd pomysł na takie zakończenie albumu? Wiedziałem, że ktoś w końcu o to zapyta… (śmiech). OK, czyli przyszła pora, żeby się wytłumaczyć. Tak więc, po pierwsze, to nie jest żadna tradycyjna melodia. Utwór został napisany tak samo, jak pozostałe na płycie. Aczkolwiek faktycznie jest w takim, a nie innym stylu, więc możliwe, że komuś będzie się kojarzyć z jakąś melodią tradycyjną. Można nawet powiedzieć, że była to potrzeba chwili, ponieważ od momentu powstania pomysłu do nagrania tej wersji, którą można usłyszeć na pły-


cie, minęły jakieś… dwie godziny… Natomiast rzeczywiście jest to utwór bonusowy. Taki mały prezent i ukłon dla osób, które otrzymają płytę w wersji CD. I póki co, jest tylko tam. Nie znajdziesz go ani na Spotify, ani w innych serwisach streamingowych, a co więcej - nie ma też o nim wzmianki w książeczce do płyty (poza jednym, drobnym szczegółem, ale wszystkiego zdradzić nie mogę). Możliwe, że kiedyś pojawi się na streamingu, ale jeszcze nie teraz. W ogóle jestem ciekaw, ile osób zauważyło, że wersja CD odrobinę różni się od cyfrowej… Tego jednak nie sprawdzimy. Ponownie pracowaliście z Krzysztofem Lenardem, tak więc brzmienie "Dziwadeł" musiało cię usatysfakcjonować, a będąc tym razem producentem albumu mogłeś jeszcze to owo dopracować? Tak dla ścisłości, byłem też producentem (cokolwiek to znaczy) również "Dziwadeł", chociaż wtedy zajęliśmy się tym razem z Fronckiem. Natomiast, jak już kiedyś wspominałem, z Krzysztofem Lenardem, czyli powszechnie znanym Leonem, świetnie mi się współpracuje. Dlatego też nawet nie szukałem innego studia i z góry wiedziałem, że tak jak "Dziwadła", również "Szczodre gody" powstaną w No Fear Records. Po prostu Leon jest profesjonalistą, który bardzo zwraca uwagę na szczegóły, a poza tym ma świetne pomysły i duże doświadczenie. Krótko - wie jak się w to bawić i robi to bardzo dobrze. No i ma ogromną cierpliwość, nawet do takiego upierdliwego gościa jak ja... Autor okładki również ten sam, Krzysztof Kowalik - wygląda na to, że dorobiliście się już własnej, zespołowej maskotki, która tym razem ma też towarzystwo? Nie do końca rozumiem, o co chodzi z tą maskotką (śmiech). Ale na pewno nie odnosiłbym tego określenia do Krzyśka (znowu śmiech). Natomiast faktycznie Krzysiek pojawił się przy okazji "Dziwadeł" i okazało się, że dobrze nam się współpracuje. Poza tym jego grafiki bardzo mi się podobają, a zależało mi, żeby jednak zachować pewną spójność pomiędzy pierwszą i drugą płytą. Dlatego Krzysiek był dla mnie naturalnym wyborem podczas poszukiwania artysty, który wykona okładkę "Szczodrych godów". I trzeba przyznać, że plan się powiódł. Oczywiście obie grafiki bardzo się od siebie różnią i przedstawiają coś zupełnie innego, ale jednak mają ze sobą wiele wspólnego - i to widać. Krótko - jest tak, jak chciałem. Wciąż jesteście niezależni. Wygląda na to, że się to sprawdza, a dzięki zbiórce na odpalprojekt.pl mieliście środki na nagranie i wydanie drugiej płyty, co oceniam jako ostateczne potwierdzenie faktu, że słuchacze wspierają was nader aktywnie? Pytanie o "niezależność", czyli, mówiąc krótko - o wytwórnię, pojawia się dość często. Nadal panuje takie przekonanie, że jak już się coś wydaje, to musi być w to wplątana wytwórnia. I kiedyś, 20-30 lat temu, rzeczywiście tak właśnie było. Tyle że czasy mocno się zmieniły. Teraz, mając do dyspozycji Internet, media społecznościowe i wiele innych rzeczy, zespół jest w stanie wiele spraw ogarnąć sobie we własnym zakresie. Co nie zmienia faktu, że miło by było, gdyby płyta została wydana "pod kimś". Problem w tym, że to, co jest mi potrzebne, to koncerty, festiwale, reklama w

mediach. Niestety, mała wytwórnia tego nie zapewni, a poza tym wszystko i tak trzeba sfinansować samemu. Natomiast duże wytwórnie, takie, które faktycznie mnie interesują, nie patrzą na zespoły naszego formatu. Tak więc, reasumując, nadal jesteśmy, jak to nazwałeś, niezależni. I ma to swoje plusy. Natomiast wracając do zbiórki na odpalprojekt.pl tutaj sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Rzeczywiście, gdyby nie wsparcie naszych fanów, za co niezmiennie gorąco im dziękujemy, album pojawiłby się znacznie później. Być może jeszcze by go nie było. Przy czym tutaj muszę wyjaśnić pewną rzecz. Prawda jest taka, że wcale nie jestem przekonany co do tej opcji finansowania płyty. Nie neguję tego i nie mam żadnego problemu z tym, że wiele kapel tak robi. Co więcej, sam nieraz wpłacałem różnym kapelom jakieś środki podczas ich zbiórek, dzięki czemu mam teraz na półce parę fajnych płyt. Ale mnie osobiście nie całkiem to pasuje. Zdecydowałem się na tę formę z dwóch powodów. Po pierwsze, przekonała mnie do niej pewna Wiedźma (którą tutaj serdecznie pozdrawiam), a po drugie - to była nasza druga płyta. Gdyby "Szczodre gody" były naszym debiutanckim albumem, nie zdecydowałbym się na zbiórkę. Ale ponieważ pierwszy album wydaliśmy całkowicie sumptem własnym, uznałem, że tym razem można spróbować - zwłaszcza biorąc pod uwagę kwestię pandemii i fakt, że mocno nam dokopała. I trzeba przyznać, że odzew bardzo pozytywnie nas zaskoczył, bo udało się zebrać trochę więcej niż zakładaliśmy. Natomiast, żeby być zgodnym ze stanem faktycznym, muszę zdementować jedną rzecz, która pojawiła się w twoim pytaniu. Zbiórkę rozpoczęliśmy pod koniec 2020 roku i zakończyła się ona w lutym 2021. W międzyczasie dały o sobie znać skutki pandemii i obostrzeń, a co za tym idzie, mocno wzrosły wszystkie możliwe opłaty. Efekt był taki, że to, co miało docelowo sfinansować całość, nie wystarczyło na pokrycie wszystkich należności. Tak więc znowu trzeba było sporo dołożyć. Ale najważniejsze jest to, że wszystko się udało i album "Szczodre gody" ujrzał światło dzienne, że dotrzymaliśmy słowa i pojawił się jeszcze w tym roku, no i że, jak się wydaje, spełnił oczekiwania. Można teraz koncertować, więc nie mogliś cie nie skorzystać z okazji, organizując pierwszych sześć koncertów w ramach "Szczodre gody tour '21", z udziałem również choćby Runiki i Wolfarian, a więc dość zróżnicowanego zestawu zespołów? Trasa rozpoczęła się 15 października i w tej chwili mamy za sobą dwa pierwsze koncerty we Wrocławiu i Ostrowie Wielkopolskim. Przed nami jeszcze cztery w listopadzie, kiedy odwiedzimy Chorzów, Kraków, Warszawę i Skarżysko-Kamienną. Oczywiście pilnie obserwujemy sytuację covidową i widzimy, że pojawiają się coraz bardziej nerwowe ruchy na samej górze, tak więc nie wiadomo, czy za chwilę znowu nas nie pozamykają, ale póki takich decyzji nie ma, nie zamierzamy odpuszczać. Co do kapel, które z nami zagrają, to myślę, że udało nam się ponownie zebrać bardzo zacny zestaw. Morhana, Wolfarian, Runika, Firlith i Czarny Bez - te właśnie formacje będą nas wpierać na poszczególnych koncertach. Można tu chyba mówić o ogromnym pechu, że tuż przed pierwszymi koncertami wasz

perkusista Łukasz trafił do szpitala, jednak nie poddaliście się, nie bylo mowy odpuszczeniu czegokolwiek, bo zbyt długo naczekaliście się na te koncerty? Rzeczywiście, to, co się wydarzyło, spadło na nas jak grom. Trzeba pamiętać, że już raz było podobnie w sierpniu, kiedy z tego samego powodu musieliśmy zrezygnować z udziału w Barbar Feście w Czechach. Z tą różnicą, że wtedy problem pojawił się na ponad tydzień przed koncertem, a tym razem wszystko wydarzyło się nagle - dzień przed początkiem trasy. W związku z tym stanęliśmy przed ogromnym dylematem i faktycznie podjęcie decyzji nie było łatwe. W zasadzie mieliśmy do wyboru tylko dwie opcje, a jedną z nich było odwołanie z dnia na dzień wszystkiego. Ostatecznie jednak, po rozważeniu wielu "za" i "przeciw", wiedząc, że sporo osób czeka na nas i na te koncerty oraz biorąc pod uwagę, że już poprzednio (przy "okazji" pandemii) musieliśmy odwoływać część trasy, zdecydowaliśmy się wybrać opcję drugą, czyli zaryzykować i zagrać. Przy czym musieliśmy zrobić coś, czego do tej pory nie robiliśmy na scenie i czego (mamy nadzieję) nie będziemy zmuszeni powtarzać - czyli zagraliśmy z komputerem. Po prostu ściągnęliśmy na szybko perkusję z płyt (i tutaj ponowne, ogromne podziękowania dla Leona za mega szybką reakcję). Tak więc Łukasz i tak był z nami, chociaż wirtualnie. Ostatecznie wszystko wyszło świetnie, a publiczność okazała ogromną wyrozumiałość, ale muszę przyznać, że jechaliśmy do Wrocławia z duszą na ramieniu. Po prostu nie mieliśmy zielonego pojecia, jak to wyjdzie. Sprawa ze szpitalem pojawiła się tak niespodziewanie, że nawet nie mieliśmy możliwości zorganizowania próby. Wszystko działo się "na żywca". Ale daliśmy radę, a Łukasz powoli wraca do zdrowia - i to jest teraz najważniejsze. Jak sytuacja w zespole wygląda obecnie? Liczysz, że uda wam się kontynuować tę trasę w przyszłym roku, mimo generalnie niepewnej sytuacji związanej z pandemią? Taki właśnie jest plan. Cztery pozostałe tegoroczne koncerty to jedno, ale powoli planujemy już wiosnę. Powoli, bo, jak sam zauważyłeś, sytuacja jest bardzo niepewna i nie wiadomo czy i kiedy będą kolejne obostrzenia. Na pewno chcielibyśmy w końcu wybrać się dalej na północ. Zwłaszcza że do tej pory nie udało nam się dotrzeć na przykład do Poznania, czy jeszcze wyżej - na Pomorze. Poznań był planowany przy okazji trasy "Bratnia krew" i jak wiesz, sprawa się rypła przez pandemię. Tak więc trzeba do tego pomysłu jak najszybciej wrócić. Natomiast z chęcią zagrałbym na przykład w Szczecinie, Kołobrzegu, Gdańsku lub Gdyni, na oku mam też Olsztyn, czy ponownie Giżycko, ale do takiego wypadu musimy się dobrze przygotować. Przede wszystkim dlatego, że, nie ukrywając, dla nas oznacza to trasę przez cały kraj. Co jednak z pewnością nas nie powstrzyma i prędzej czy później zawitamy na Pomorze. Tym bardziej, że dostajemy coraz więcej sygnałów od naszych fanów z tamtych terenów, którzy domagają się koncertu. I na pewno w końcu jakieś się pojawią. No i warto jeszcze dodać, że w sierpniu przyszłego roku zagramy we Wrocławiu na Siekiera Feście, gdzie będziemy ponownie towarzyszyć między innymi naszym przyjaciołom z rosyjskiej formacji Grai. Wojciech Chamryk

VELESAR

185


"Insanii" zainspirowały Levera do tekstów.

Upadły demon Ten wrocławski, tworzony przez doświadczonych muzyków zespół, znanych choćby z InDespair, Demogorgon czy Kreona, nie bawił się w jakieś półśrodki. Dlatego debiut Neaghi to koncepcyjny album "Whispers Of Wings": w warstwie tekstowej bazujący na książce "Insania" Agaty Lesieckiej i Julii Steć, muzyczne nieoczywisty i bardzo dopracowany, potwierdzający, że w thrash/death metalu w żadnym razie nie powiedziano jeszcze wszystkiego. HMP: Akurat wczoraj układałem pytania do zespołu, który jakby na 10 rocznicę powstania wydał debiutancki materiał w postaci EP. W waszym przypadku nie dość, że poszło to znacznie szybciej, bo zespół powstał w 2018 roku, to zaczynacie od mocnego uderzenia, albumu koncepcyjnego - takie było założenie, czy ten pomysł rodził się stopniowo? Lever: pomysł stworzenia concept albumu zrodził się w momencie, gdy na nazwę kapeli wybraliśmy imię jednego z bohaterów książki "Insania", czyli upadłego demona Neaghi. Jego historię rozpisaliśmy na 11 części jeszcze w momencie, gdy wraz z Wojbassem i Lukasem poszukiwaliśmy do zespołu brakującego ogniwa w postaci gitarzystów. Można więc powiedzieć, że od samego początku wiedzieliśmy iż album składał się będzie z 11 utworów, które pomimo że nie zaczęły się nawet prace

Pracując nad tekstami bazowaliście na książce "Insania" Agaty Lesieckiej (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa) i Julii Steć, zaczerp nęliście z niej nawet nazwę zespołu - mając do dyspozycji taką wielowątkową, mroczną, a więc wymarzoną dla metalowego zespołu, historię, nie było co się zastanawiać? Lever: Ano nie było (śmiech). Oczywiście mieliśmy obawy, że z uwagi głównie na teksty zostanie do nas przyklejona łatka zespołu satanistycznego, ale postanowiliśmy się tym nie przejmować i robić swoje. Szukałem w sieci informacji na temat "Insanii", ale bez skutku - czy ta książka została ostatecznie wydana, jest jakoś dostępna? Wojbass: Została wydana w symbolicznej ilości 10-ciu sztuk, które trafiły do osób zaangażowanych w ratowanie Agaty. Było to ma-

Foto: Neaghi

związane z ich komponowaniem, posiadały już tytuły, a także zarys w postaci koncepcji scenariusza całej historii, którą zamierzaliśmy opowiedzieć. Nie ukrywam, że kilka razy żałowaliśmy podjętej decyzji, bo stworzenie concept albumu wymagało od nas naprawdę dużo wysiłku. Na przykład "State Of Mind" pierwotnie to była zupełnie inna kompozycja, jednak muzycznie zupełnie nie pasowała do bardzo mrocznego tekstu. Gdyby nie był to concept album, po prostu usunęłoby się ten numer z płyty, a tak już w trakcie sesji nagraniowej musieliśmy stworzyć zupełnie nowy utwór, którego charakter wpasowałby się w lirykę. Tu wielkie słowa uznania dla Michała Kaszczyszyna, który mimo presji czasu stanął na wysokości zadania.

186

NEAGHI

rzenie córki, dzięki pielęgniarce z Przylądka Nadziei zostało spełnione. Pani Ilona Baszkiewicz zredagowała setki stron rękopisu, załatwiła drukarnię, z żoną nie mieliśmy głowy do tego w tamtym czasie. Musieliście zakończyć tę opowieść sami z powodu śmierci Agaty, a debiutancki album Neaghi stał się niejako jej wspomnieniem, a do tego utrwaleniem tego, co stworzyła? Wojbass: Tak się stało, choć trochę przypadkiem. Do zmontowania kapeli szykowaliśmy się od dłuższego czasu, gdy padł problem wyboru nazwy, pomysł "Neaghi" pojawił się nagle, w moim odczuciu został mi podesłany z drugiej strony lustra, było to wręcz namacalne, gdy chłopcy zaakceptowali nazwę; reszta potoczyła się z automatu, treści zawarte w

Wiąże się to oczywiście z kosztami, ale może warto byłoby wypuścić, nawet niewielki, lim itowany nakład CD + książka, choćby na zasadzie przedsprzedaży, bo byłaby to wtedy całość? Wojbass: Myśl taka była, ale do realizacji nie doszło; intuicja podpowiadała mi, że to by było przegięciem, trudno mi o tym mówić. Intrygująca warstwa słowna, a do tego nieoczywista muzyka. Metalowa, to jasne, ale trudna do zaszufladkowania, w której pod stawą wydaje się thrash/death metal, ale w technicznym, bardzo urozmaiconym, progresywnym wręcz wydaniu. Dostosowaliście dźwięki do tekstów, żeby nie było dysonan su, że coś odstaje in minus? Lever: Głównym kompozytorem materiału który znalazł się na "Whispers Of Wings" jest Michał Kaszczyszyn, który zanim zaczął tworzyć muzykę, bardzo uważnie zapoznał się z historią jaką chcieliśmy opowiedzieć. Gdy stworzył szkic danej kompozycji wówczas ja zastanawiałem się która z 11 części historii najbardziej będzie pasowała do stworzonej przez niego muzyki, a następnie siadałem, aby przelać na papier pomysł na lirykę. Gdy utwór zarówno kompozycyjnie jak i tekstowo był wstępnie gotowy, wówczas braliśmy go na warsztat podczas prób i pracowaliśmy wspólnie nad najdrobniejszymi szczegółami Kiedyś pogoń za oryginalnością nie była regułą, zwykle w każdej stylistyce dominowały bezpieczne schematy. Z czasem jednak tych muzycznych wizjonerów było coraz więcej, a już obecnie mamy pod tym wzglę dem niewiarygodną swobodę, bo artyści już od dawna nie muszą oglądać się na nic i na nikogo, czego dowodów mamy na "Whispers Of Wings" bez liku, choćby w jazzującym lekko za sprawą gitary "Cyclone Of Lies" cz w finałowym "The Last Redemption"? Lever: Na pewno zależało nam na tym, aby Neaghi nie dało się łatwo zaszufladkować do jakiegoś konkretnego stylu, a w szczególności żeby nikt nie powiedział, że jesteśmy kalką jakiegoś innego zespołu. Oryginalność Neaghi wynika przede wszystkim z niezwykłego zmysłu i gustu muzycznego Michała Kaszczyszyna a także mrocznej historii, którą zobrazował za pomocą dźwięków. Oczywiście każdy z członków Neaghi miał duży wpływ na to jak finalnie wyglądały kompozycje z "Whispers Of Wings", natomiast nie da się ukryć, iż piętno jakie odcisnął Michał jest nie do przecenienia. Lukas: Przede wszystkim nie robiliśmy nic na siłę, ponieważ nie zakładaliśmy jakiegoś konkretnego deadline'u w finalizacji albumu, a to na pewno przekładało się na komfort pracy, która i tak w procesie twórczym okazała się żmudna i wyczerpująca Tak jak wspominał Lever, nie da się nas łatwo zaszufladkować, ponieważ gramy to co chcemy i jak chcemy, nie goniąc za oryginalnością. Gramy od serca, bo tak to czujemy a wszystko wychodzi w praniu. W tym konkretnym przypadku głównie z głowy Michała Kaszczyszyna. Poznał nasze skille w grze podczas prób i tak to wyszło jak słychać. Myślicie, że muzyk ma prawo wymagać od swej publiczności coraz więcej, bo skoro rozwija się sam, to powinno to również doty -


czyć jego słuchaczy/fanów? Lukas: Oczywiście, że tak. To zjawisko jest dziś na muzycznej scenie obecne. Wiele zespołów wyznacza trendy w graniu, ponieważ wznoszą się na muzyczne wyżyny, przez co automatycznie odbiorcy ich muzyki również. Wiadomo jest natomiast, że nie wszystkim fanom to będzie pasowało, ale taka kolej rzeczy. Nie wszystko się wszystkim podoba. Jak poznaliście producenta tej płyty Harshę Dasariego? Fakt, że od jakiegoś czasu mieszka w Polsce pewnie ułatwił waszą współpracę? Lever: Harshę poznałem dzięki jednemu z facebookowych forum dla muzyków. Zamieścił tam ogłoszenie, że poszukuje muzyków do swojego projektu. Zapoznałem się z jego miksami, a także jego twórczością w angielskim zespole Karybdis, którego był gitarzystą. Wspólnie w zespole uznaliśmy, że przyda nam się osoba spoza kapeli, która chłodnym okiem spojrzy na naszą muzykę i stworzy takie brzmienie, z którego będziemy wszyscy zadowoleni. To, że Harsha mieszka we Wrocławiu miało oczywiście kluczowe znaczenie, bo spora część materiału została nagrana w jego domowym studio. Zaproszenie do nagrania solówki w "State Of Mind" Caleba Binghama, ex gitarzysty Five Finger Death Punch, było pewnie jego pomysłem? Lever: To akurat był mój pomysł. Chcieliśmy mieć na płycie znane nazwisko, które pomoże nam w promocji albumu i otworzy drzwi, które wcześniej były dla nas zamknięte. Jako, że z Calebem od dłuższego czasu łączyły mnie koleżeńskie relacje, więc pomysł aby zaprosić go do gościnnego zagrania na naszej płycie przyszedł naturalnie. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem jego pracy, bo jednego dnia otrzymał ode mnie wava do "State Of Mind", a następnego w mailu zwrotnym otrzymałem od niego partie gitar, które nagrał w swoim studio Nightmare Sound w Los Angeles. Kobiecy wokal w "The Awakening Of Evil" to też ciekawe rozwiązanie, finalnie zasługa Margo z Moyry - dlaczego śpiewa tylko w jednym utworze, skoro spisała się tak dobrze? Lever: Margo spisała się kapitalnie, a dlaczego śpiewa tylko w jednym utworze? To też wynika z concept albumu, którego "lirycznym ja" jest postać Neaghiego. W tym utworze natomiast pojawiają się słowa, które Neaghi słyszy w swojej głowie, słowa wypowiadane przez tytułowe Zło. Stąd też pomysł był taki, aby ten fragment utworu zaśpiewany był przez innego Foto: Neaghi

Foto: Neaghi

wokalistę. Margo wymyśliła świetną linię melodyczną, a mi pozostało napisać do niej odpowiedni tekst. Podobny zabieg zastosowaliśmy w utworze "Ashes Of Fear", który w warstwie lirycznej jest dialogiem pomiędzy Neaghim a Bogiem, którego rolę powierzyliśmy Alessandro Dominiziemu z włoskiej kapeli GunJack. Harsha też pograł sobie tu i ówdzie, szczególnie ta fortepianowa koda "The Last Redemption" wyszła mu nad podziw - okazało się, że czasem warto zaufać producentowi, nawet jeśli początkowo jego wizja wydaje się niezbyt ciekawa? Lever: Tutaj muszę przyznać, że akurat pomysły Harshy, które wniósł na płytę, od razu przypadły nam do gustu i nawet nad nimi nie dyskutowaliśmy. Oprócz wspomnianego przez ciebie fortepianu urzekły nas wiolonczele w "No Man's Land", które bardzo zmieniły charakter tego numeru. Dodatkowo Harsha dograł sporo partii rytmicznych gitar, aby podkreślić klimat danego utworu. Powierzyliśmy mu rolę producenta płyty i jak na producenta przystało miał ogromny wpływ nie tylko na brzmienie, ale również na wiele detali i smaczków, które czasem są nawet trudne do uchwycenia przez ucho. Sami zadbaliście o projekt okładki i szatę graficzną płyty - to teraz konieczność, wydawca musi dostać komplet materiałów, żeby chcieć wydać płytę? Lever: Nie, nie jest to koniecznością, ale z uwagi na koncepcyjny charakter naszego albumu chcieliśmy mieć wszystko pod kontrolą. A

ponieważ Lukas oprócz tego, że jest świetnym bębniarzem, to również bardzo zdolny grafik, więc jego wybór na osobę odpowiedzialną za szatę graficzną był dla nas czymś oczywistym. Lukas: Tak to prawda, że jestem autorem grafiki. Komfortem dla mnie, jako autora oraz nas jako zespołu było to, że nikt z góry nie narzucał nam jaka ma być okładka, co nie jest takie oczywiste. Wraz z tworzeniem nowych kompozycji co rusz wpadałem na jakiś pomysł graficzny i zalewałem nimi skrzynki odbiorcze kolegów z zespołu, prosząc o opinię. Zaskoczył mnie ten Soliton, bo ta wytwórnia kojarzy się z bardzo różną muzyką, aku rat mnie z jazzem czy klasyką, ale jednak nie z metalem. Jak do niej trafiliście i co to wam w ostatecznym rozrachunku dało? Lever: Soliton był jedną z kilku wytwórni, z którymi nawiązaliśmy kontakt w sprawie naszej płyty. Owszem, być może nie specjalizują się w metalu, jednak warunki jakie nam zaproponowali były najbardziej przejrzyste i długo nie zastanawialiśmy się nad podpisaniem kontraktu. Bardzo ważna była dla nas kwestia dystrybucji digitalnej, a tu Soliton działa naprawdę prężnie. Dodatkowo dzięki Solitonowi nasz album dostępny jest w sprzedaży w sieci Empik, gdzie łatwo nie jest się dostać. Wiadomo, że nie jesteśmy zbyt znanym zespołem, więc nakład płyty CD nie jest zbyt duży, niemniej jednak jesteśmy bardzo zadowoleni ze sprzedaży, pomimo braku promocji w postaci koncertów. Zwykle jest tak, że kiedy zespół wydaje pier wszą płytę, to jego muzycy są tym maksy malnie podjarani i koncentrują się na muzyce. A u was akurat odwrotnie, bo niedawno straciliście gitarowy duet Adam/Michał. Zaskoczyła was ich decyzja na tym przełomowym etapie, czy może wiedzieliście wcześniej, że do tego dojdzie? Lukas: To była decyzja naszych gitarzystów. Michał był zmęczony pracą nad albumem, chciał poświęcić się rodzinie i swojej pracy, jako nauczyciel gry na gitarze. Szanuję i rozumiem. Wcześniej były jakieś małe symptomy tego, iż taki moment może nadejść, ale póki nie ma oficjalnej informacji po co sobie zaprzątać tym głowę. Jak przebiega proces szukania ich następców? Zdołacie zagrać jakieś koncerty pro -

NEAGHI

187


mujące "Whispers Of Wings" zanim nas znowu pozamykają? Lever: Na drugą część pytania nie znam odpowiedzi, musiałbym siedzieć w głowie premiera i ministra zdrowia, a tu strach nawet pomyśleć, do czego są oni zdolni. Natomiast co do szukania następców. Nowy skład już jest, dołączyli do nas dwaj młodzi, bardzo zdolni i ambitni gitarzyści Paul i Archee i liczymy, że połączenie rutyny z młodością przyniesie dobry efekt. Pomimo że za nami dopiero pierwsze próby, to energia i chemia na nich panująca pozwala nam z wielkim optymizmem patrzeć w przyszłość. Paul: Jestem zadowolony, że dołączyłem do Neaghi, nawet nie mogłem pomyśleć, że przyjadę na pierwszą próbę i zagramy numery tak, jak to byłby prawdziwy koncert. Ta kapela ma ogromny potencjał, więc mam ochotę na granie w tym zespole, spróbuję pokazać wszystkie swoje umiejętności i wzbogacić zespół swoim czuciem muzyki i techniką. Archee: Również bardzo cieszę się, że gram w takim zespole. Od razu wyczułem świetną atmosferą i myślę, że osiągniemy wiele sukcesów. Mam nadzieję, że niebawem zobaczymy się na koncercie. Najlepsze jeszcze przed nami. W takiej sytuacji nawet tak drobne sukcesy, jak trafienie "Painting A Dead Man's Face Red" na listę przebojów Radia SOK cieszą tym bardziej, pokazując przy tym, że są jeszcze w tym kraju słuchacze doceniający mocną, ambitną muzykę? Lever: oczywiście cieszymy się z każdych, nawet drobnych sukcesów, niemniej jednak nie do końca zabiegamy o pozycje na listach przebojów. Fajnie że są ludzie, którym podoba się nasza muzyka, że na nas głosują, jednak prawdziwą weryfikacją będą koncerty. Na tym się w tej chwili skupiamy i przygotowujemy do tego, aby w końcu wyjść na scenę i pokazać na co tak naprawdę nas stać. Tak czy inaczej, czeka was teraz ciekawy i pełen wyzwań okres, bo po tak udanej, debiutanckiej płycie warto byłoby zaskoczyć słuchaczy za rok czy dwa czymś równie dobrym? Lever: Na razie nie myślimy o nowym materiale, jest oczywiście jakaś wizja tego w jakim kierunku pójdziemy, ale za wcześnie by o tym mówić. Tak jak wspomniałem, koncentrujemy się na przygotowaniach do grania na żywo, a ponieważ materiał z "Whispers Of Wings" na którym oprzemy nasz koncertowy set, nie jest łatwy, więc trochę czasu potrzebujemy, aby być gotowym na 100 procent. Patrząc jednak w jakim tempie idą prace wierzę, że jeszcze w tym roku Neaghi zadebiutuje na scenie. Lukas: Nowy materiał na pewno będzie energetyczny. Chcemy, aby było zachowane DNA Neaghi z debiutanckiego albumu z domieszką świeżej krwi naszych nowych gitarowych. Paul i Archee mają sporo pomysłów i świeżą głowę. Przede wszystkim są w 100% metalheadami. Wojciech Chamryk

188

NEAGHI

Foto: Knife

HMP: W sumie zdarza się dość często, że muzyk z pewnym dorobkiem zaczyna współpracę z mniej doświadczonymi kolegami, ale nie zawsze coś takiego wypala. U was, z tego co słyszę na "Knife", wszystko potoczyło się jak najlepiej? Vince Nihil: Przede wszystkim chcemy podziękować za wsparcie. Cóż, kiedy zakładaliśmy zespół, Laz i ja graliśmy razem w zespole przez dwadzieścia lat. Dobrze więc wiedzieliśmy, co jesteśmy w stanie zrobić i co chcemy osiągnąć. Ferli, który dołączył do nas na bardzo wczesnym etapie, również był aktywny muzycznie od bardzo dawna, działał w kilku zespołach, a w jednym z nich gra od dziesięciu lat, więc ma też ogromną wiedzę o pisaniu utworów i produkcji. A Gypsy, nasz basista, również jest aktywny od ponad dziesięciu lat. Można powiedzieć, że tak, wszystko poszło nam bardzo dobrze, przynajmniej muzycznie. Znaliście się więc już wcześniej, co tylko ułatwiło nawiązanie tego muzycznego porozumienia? To prawda. Założyliśmy zespół z jasno określoną, muzyczną wizją, a pozostali członkowie dowiedzieli się dokładnie, jak Knife miał i ma brzmieć. Brzmienie Knife zawiera wszystko, co podziwiamy, jeśli chodzi o ciężką i ekstremalną muzykę. Łatwo więc zgodziliśmy się, co do tego, jak to powinno być: "głośno, wrednie, szybko i brudno" - by zacytować niedoceniany holenderski zespół. Założyliście zespół jakieś trzy lata temu, akurat krótko przed pandemią, mieliście więc sporo czasu na stworzenie i dopracowanie autorskiego materiału? Pandemia wpłynęła niekorzystnie na wiele zespołów, ale oczywiście mamy nadzieję, że wkrótce się to skończy. W pierwszych miesiącach po założeniu naszego mieliśmy już pierwsze kawałki i planowaliśmy, jak je wydać. Potem pandemia uderzyła w świat, dzięki czemu wykorzystaliśmy czas "zamknięcia", by stworzyć m. in. "Locked In" i inne utwory. Nie powiedziałbym, że "dopieściliśmy" je, ponieważ - mamy nadzieję - są tak brudne i surowe, jak to tylko możliwe, ale tak, intensywnie pracowaliśmy nad utworami i aranżacjami, aby uchwycić energię materiału, który miał zostać nagrany. Jedną z najgorszych rzeczy związanych z pandemią był fakt, że prawie nie było

szans na granie na żywo. Mamy nadzieję, że jak najszybciej rozpalimy europejskie sceny, i że wkrótce ogłosimy kilka koncertów. Kasetowy singiel, później wydana na tym samym nośniku EP "Locked In" - lubicie taśmy, bo to nośnik jednoznacznie kojarzący się z podziemiem, analogowy, a do tego tani? Jest kilka powodów dla których zdecydowaliśmy się wydać pierwsze kawałki na taśmie. Jednym z nich jest fakt, że one mają ten nostalgiczny klimat lat 80., przywołując wspomnienia z dawnych czasów. Chcieliśmy również, aby to było wyjątkowe dla fanów, którzy wspierali nas od samego początku i nie tylko dać im brzmienie, na jakie zasługują, ale również gadżet do ich kolekcji. Wiele zespołów skupia się po prostu na dystrybucji w internecie, podczas gdy my uważamy, że musimy też podtrzymywać przy życiu ducha oldschoolowego undergroundu. Który z was ma największą kolekcję kaset? Pochwalicie się jakimś unikatami, których pozazdrości wam każdy maniak metalu i zarazem kolekcjoner? Wiele z moich oryginalnych taśm zgubiłem wiele lat temu. Kiedy byłem młodszy, miałem też ładną kolekcję taśm od mojego brata, które sam nagrywał. Głównie kolekcjonuję płyty CD i winylowe, ale na koncertach lubię też kupować taśmy mało znanych zespołów. Myślę, że z nas wszystkich Ferli ma największą kolekcję taśm z wieloma klasykami death metalu. Przy nakładach rzędu 50-100 egzemplarzy obecne wydawnictwa tym szybciej stają się unikatami - z jednej strony fajnie mieć coś takiego, z drugiej jednak niezbyt dobrze świad czy to o kondycji sceny, skoro większość fanów preferuje streaming? Tak, zgodzę się z tym. Ze względu, że żyjemy w roku 2021, a nie w 1986, ważne jest, aby trzymać rękę na pulsie zmieniającego sie czasu. Zbieranie fizycznych wydań jest nadal bardzo ważne dla prawdziwych maniaków undergroundowego metalu, ale oczywiście powinno się także korzystać z nowoczesnych mediów, szczególnie w wypadku młodszych fanów. Osobiście korzystam ze streamingu do sprawdzania nowości, ale mimo to, co miesiąc kupuję dużo płyt. Myślę, że to są dwie strony


Duch oldschoolowego undergroundu - Dla nas to musi być surowe, bezkompromisowe i prawdziwe. Taki powinien być prawdziwy metal, nieważne czy to heavy, black, death czy thrash metal - deklaruje wokalista Vince Nihil i trudno się z nim po wysłuchaniu debiutanckiego albumu Knife nie zgodzić. Agresywny, iście szaleńczy thrash/speed/black/punk to podstawa ich twórczości, a Vince już zapowiada, że na tym na pewno się nie skończy. tego samego medalu. Limitowane edycje są dobre dla zagorzałych fanów, streaming jest dobry dla nowego pokolenia metalowców. Dla nas ważne jest również umieszczenie na taśmach utworów, które można dostać wyłącznie na nich. Czyli winylową wersją "Knife" też będziecie chwalić się rodzinie czy znajomym, bo to już wymarzony nośnik dla metalowego zespołu czy generalnie fana takich dźwięków? (śmiech) Nie. Winyl jest idealnym nośnikiem do wydania naszego debiutu, szczególnie dzięki niesamowitej grafice narysowanej przez Timbula Cahyono. Naprawdę lubimy brzmienie winylu. Ale myślę też, że CD jest nadal ważne, dlatego nadal kupuję winyl i płyty CD. Mamy nadzieję dotrzeć z naszą muzyką do wielu ludzi, bez względu na nośnik.

Długo szukaliście swego muzycznego ja? Ujściem tych twórczych pomysłów okazał się właśnie metal: surowy, totalnie bezkom promisowy, po prostu prawdziwy? Odnalezienie naszej muzycznej tożsamości nie trwało długo. Mieliśmy jasną wizję tego, co chcemy wyrazić i jak to zrobić. Myślę, że kwintesencja metalu jest również kwintesencją naszego brzmienia. Dla nas to musi być surowe, bezkompromisowe i prawdziwe. Taki powinien być prawdziwy metal, nieważne czy to heavy, black, death czy thrash metal. Już dawno temu pojawiały się opinie, że mu-

tions. Ale cieszymy się, że możemy być częścią tej wspaniałej wytwórni i być w tak dobrym towarzystwie. Dying Victims Productions jest jedną z najlepszych wytwórni muzycznych dla zespołów grających taką muzykę jak nasza i dlatego jest wspaniale, że możemy wydać "Knife" za jej pośrednictwem. Koncert to nie tylko przeżycie artystyczne, doznawanie muzyki na żywo, ale też tworze nie się więzi, a podczas imprez metalowych wręcz wspólnoty - wydajecie właśnie debiu tancki album, aż prosi się, żeby jak najwięcej grać na żywo, ale sytuacja jest niepewna. To wkurza, boli, deprymuje, a fakt, że inne zespoły są w dokładnie takiej samej sytuacji nie jest żadną pociechą? Nie możemy się doczekać, aby znaleźć się na scenie. Pandemia utrudniła nawet próby. Oczywiście chcemy przybliżać naszą muzykę ludziom, być aktywnymi na scenie metalowej i miło spędzać czas z innymi zespołami i fanami ciężkiej muzyki. Podczas pandemii byliśmy tak zajęci, jak to tylko możliwe i myślę, że możemy jeszcze trochę poczekać. Ale kiedy zostaniemy uwolnieni, możecie spodziewać się pełnego metalowego szaleństwa na scenie! Zważywszy na datę waszego powstania pewnie niezbyt często koncertowaliście - tym bardziej jesteście więc zmotywowani, żeby

Nagraliście własną wersję "Feel The Knife" Exciter - pewnie nie tylko z racji tego, że tytuł dobrze wam się kojarzył? (śmiech) Oczywiście, tytuł pasuje idealnie (śmiech). Knife i Exciter mają ze sobą wiele wspólnego. To właśnie ta mieszanka heavy metalu z intensywnością i szaleństwem starych, szybkich zespołów, takich jak Raven i Exciter, wywarła wpływ na nasze brzmienie. Będą więc kolejne takie covery, na przykład "Night Of The Blade" Tokyo Blade? Podaję akurat ten przykład, bo w utworach na "Knife" unikacie szufladek, łącząc black, speed i thrash również z tym bardziej tradycyjnym metalem, a nawet z punkiem, tak lubianym przez thrashers na początku lat 80.? Lubimy robić covery i będzie ich więcej. Ponieważ mamy bardzo odmienne wpływy, jesteśmy również otwarci na robienie różnych coverów. Tokyo Blade byłoby super, ale nie jestem pewien, czy ten utwór naprawdę do nas pasuje. Zobaczymy… zebraliśmy już kilka pomysłów na covery z metalu, hard rocka i death punka. Pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając, że Motörhead również należy do grona waszych ulubionych zespołów, szczególnie płyty z pierwszego okresu działalności Lemmy'ego i spółki? Zgadza się. Lemmy zawsze miał duży wpływ, zarówno na Knife, jak i na nasz drugi zespół. Nastawienie bez fanaberii, bez bzdur w połączeniu z muzykalnością i postawą pełną punka oraz rock'n'rolla, której potrzebuje każdy rodzaj ciężkiej muzyki. Nawiasem mówiąc, jedną z moich ulubionych płyt jest i zawsze będzie "March ör Die". Niesamowity zespół!

Foto: Knife

zyka potrafi zawładnąć rzeczywistością jest w tym według was coś z prawdy, czy teraz wygląda to już zupełnie inaczej, bo to już nie te czasy? Właśnie szczególnie w dzisiejszych czasach, muzyka jest bardzo ważna. Nie jestem pewien, czy muzyka może zawładnąć rzeczywistością, ale myślę, że może pomóc ludziom w tych trudnych czasach. Muzyka metalowa może cię wzmocnić i to jest dobra rzecz. A czasami muzyka może również pomóc ci na chwilę uciec od rzeczywistości. Eskapizm zawsze był kluczowym elementem muzyki. Jesteś w stanie zliczyć ile masz płyt fir mowanych przez Dying Victims Productions? Fakt, że to ta wytwórnia firmuje "Knife" jest dla was czymś szczególnym? (śmiech) To dobre pytanie. Nie jestem pewien, ile mam płyt z Dying Victims Produc-

grać na żywo jak często się da, bo koncerty transmitowane w sieci czy niczym w kinie samochodowym to nieporozumienie, o którym, mam nadzieję, szybko zapomnimy? Jak wspomniałem wcześniej, mamy nadzieję zagrać prawdziwą muzykę na żywo przed prawdziwą metalową publicznością. Nie graliśmy z Knife na żywo, więc chcemy wyjść na ulice i grać szybką, mroczną, ciężką muzykę. Nie chcemy pojawiać się na scenie i zagrać coś, co nie jest prawdziwym występem przed prawdziwymi maniakami metalu. Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Joanna Pietrzak

KNIFE

189


Cyberpunk w metalowym wydaniu Najnowszy album "Humanufacture" Torture Of Hypocrisy to mroczny, industrialny metal najwyższych lotów, a do tego kolejny koncept w dorobku tej formacji. Jak podkreślają muzycy ta płyta ma zmienić stereotypowe podejście, że łączenie pewnych gatunków jest niemożliwe oraz pokazać, że industrialny metal może opierać się na zupełnie innych założeniach, chociaż jego głównym elementem są wciąż potężnie brzmiące gitary. HMP: Jesienią 2016 roku wydaliście trzeci album "RBMK-1000", koncept dotyczący katastrofy w Czernobylu. Jak ta płyta została przyjęta i co porabialiście po jej premierze? Jak szybko pojawił się pomysł na kolejny materiał? Torture Of Hypocrisy: Cześć. Album "RBMK-1000" był dla nas przełomowy - na krążku pojawił się nasz aktualny frontman i wokalista Rafał Kocyba - dzięki jego głosowi nasza muzyka stała się jeszcze cięższa i bardziej klimatyczna. Do tego współpracowaliśmy z dwoma sound designerami z zagranicy jednym z nich był Vladimir Frey - twórca ścieżki dźwiękowej do gry "S.T.A.L.K.E.R. Cień Czarnobyla", a drugim włoski kompozytor Uzbazur. Przez trzy lata, począwszy od koncertu premierowego, promowaliśmy album koncertami w Polsce, Czechach i na Litwie. Materiał otrzymał bardzo dobre noty w magazynach takich jak "Teraz Rock", "Power-

ne. Co do konceptu na nową płytę - to bardzo dawny koncept, który wiele lat leżał na dysku mojego komputera. Jako główny kompozytor w ToH przez ostatnie prawie 15 lat napisałem masę materiału - proces twórczy jest ciągły, koncepty pojawiają się w różnych momentach - zapisuję to wszystko i nagrywam. Jest to praca wielopoziomowa, muzyki i pomysłów na muzykę mam zawsze pod dostatkiem, a sama forma albumu jest kwestią zebrania elementów pasujących do siebie i nadania im odpowiedniej struktury jako całości. Dlatego pomysł na płytę "Humanufacture" i jej cyberpunkową stylistykę zaczął się jakieś 11 lat temu, gdy powstały pierwsze wersje robocze utworu "Body Parts Reproduction Facility", który jest unikatową, ponad 9-minutową pozycją na nowym albumie. Jednak nowy album przybrał swój tytuł dopiero w ostatniej fazie miksów. Wcześniej mieliśmy wiele nazw roboczych, jednak na samym końcu doszliśmy do

Foto: Torture Of Hypocrisy

play" (UK) czy "Rock Hard" (Czechy) i prasie internetowej. Zainteresowanie przełożyło się na serię wywiadów. Po tym albumie usłyszeliśmy wiele pozytywnych komentarzy, jak na przykład "wszędzie można rozpoznać nasze brzmienie" - i właśnie o to nam chodziło. W dzisiejszych czasach są tysiące zespołów, w szczególności grających szeroko pojęty "modern metal", które po prostu brzmią identycznie. Dlatego to co wypracowaliśmy sobie najpierw w 2013 roku na singlu "Mass Murder Mechanism", a następnie w pełni pokazaliśmy na "RBMK-1000" jest dla nas tak waż-

190

TORTURE OF HYPOCRISY

wniosku, że najlepszą nazwą, która jednym wyrazem określi przesłanie całego krążka będzie połączenie słów "human" i "manufacture". Wiedzieliście od razu, że to będzie kolejny koncept, czy też ta myśl pojawiła się z czasem? Nasze podejście do każdego kawałka muzyki, który wydajemy jest zawsze i wyłącznie koncepcyjne. Jesteśmy zespołem, który wydaje muzykę koncepcyjną - każdy z naszych albumów jest oparty na konkretnej formie i selektywnie dobranej stylistyce, wątkach lirycz-

nych, konceptach klipów czy nawet użyciu dodatkowych instrumentów takich jak fortepian, gitara akustyczna, instrumentów etnicznych, a także ambientów - to wszystko zawsze jest podyktowane przez kompozycję i koncept danego utworu. Naszym celem jest, aby słuchacz otrzymywał nowe bodźce i na każdym albumie dostawał unikatową jakość. Nie wydajemy muzyki, której sami nie chcielibyśmy słuchać. Każdy kto kupuję nasz album, zawsze otrzymuje 100% pierwszorzędnych i świeżych utworów, każdy krążek opiera się na innym koncepcie. To jest nasz znak firmowy. Taki zwarty, całościowy materiał tworzy się trudniej, bo wszystkie utwory muszą współgrać ze sobą idealnie? To jest o wiele większy nakład pracy, niż w przypadku produkcji standardowych albumów, które składają się z niezwiązanych ze sobą tematycznie singli. Długotrwałe łączenie elementów, porównywanie rozwiązań - co działa lepiej, a co gorzej dla danego projektu, itd. Muzyka koncepcyjna musi być spójna w każdej płaszczyźnie - brzmieniowej, lirycznej, aranżacyjnej, wokalnej, a także graficznej i wizualnej, biorąc pod uwagę produkcję klipów i projekty artworków. Pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając, że wasze kolejne wydawnictwa cieszą się większym zainteresowaniem słuchaczy zza granicy, bo w Polsce nie ma zbyt wielu fanów metalu w takim wydaniu? Z jednej strony można podjąć się stwierdzenia, że my gramy muzykę, która bardziej trafia do zachodniego odbiorcy, a z drugiej, biorąc pod uwagę statystyki, kraje i grupy wiekowe, które trafiają na naszą stronę internetową, Spotify czy YouTube, to tendencje w Polsce są podobne. W skrócie, muzyka trafia do tych, którzy interesują się takim stylem - osób, które słuchają takich zespołów jak Meshuggah, Lamb Of God, Periphery, Animals As Leaders czy Fear Factory. To w dużej mierze wynika z algorytmów polecających podobną muzykę. Po wydaniu albumu "RBMK-1000" wyraźnie skoczyły statystyki w Rosji i na Ukrainie - z oczywistych względów. Mimo tego od lat konsekwentnie gracie swoje, łącząc metal z ciężkimi brzmieniami industrialnymi i ambientem - znaleźliście swój styl i jest wam w tej niszy dobrze, nawet jeśli nie przekłada się to wszystko na jakąś więk szą popularność? My robimy od wielu lat swoje, dlatego, że jest to nieodłączna część naszego życia - muzyka ukształtowała nas i jest tym co po prostu uwielbiamy robić bez względu na pieniądze. Wiesz, kiedyś jak ktoś słuchał metalu, to całkowicie utożsamiał się z tą muzyką, a przynależność do tej społeczności była niemal czymś "elitarnym". Wspominał o tym kiedyś Peter z Vadera w jednym ze swoich wywiadów. I tak rzeczywiście było. Obecnie metal w dużej skali przestał być "tylko dla wybranych" i w związku z procesami zachodzącymi w całym przemyśle muzycznym po prostu spowszedniał, a co za tym idzie w olbrzymiej mierze "popularność" jest uzależniona nie od tego czy zespół gra dobrą muzykę, a od tego ile pieniędzy może wpompować w promocję, produkcję klipów i koncerty. Rezultat jest taki, że zespół grający dwa covery i mający kontrakt z dużą wytwórnią staje się automatycznie roz-


poznawalny, a zespoły niezależnie grające ambitną muzykę osiągają po prostu pewien pułap, którego nie da się przeskoczyć bez dziesiątków tysięcy w kieszeni lub wspomnianego kontraktu z kimś znaczącym na rynku. Nie było tak, że pandemia, paradoksalnie, dała wam więcej czasu na ukończenie tej płyty? Dokładnie tak było, materiał na nowy album był zamknięty od końca 2018 roku, ale ze względu na pandemię nie było najmniejszego sensu spieszyć się z nagrywaniem i wydaniem płyty, której potem nie moglibyśmy promować koncertami. Dzięki temu, że mieliśmy sporo czasu, mogliśmy dopracować wiele elementów. Poświęciliśmy też masę godzin na pracy z naszym realizatorem podczas miksowania albumu, aby uzyskać dokładnie taki efekt brzmieniowy jak zakładaliśmy. Ponownie pracowaliście w dwóch studiach, Black Team Media i Demontażowni sprawdzonych rozwiązań nie warto zmieniać, przynajmniej nie na tym etapie, kiedy nie ma jeszcze mowy o stagnacji czy powielaniu brzmieniowych schematów? Wróciliśmy do tych miejsc, bo lubimy pracować z Damianem i Michałem. Czujemy się tam komfortowo. Realizatorzy mają olbrzymie doświadczenie, z którego my też korzystamy. Efekt końcowy mówi sam za siebie. A nasza ostatnia i najnowsza płyta nie brzmią tak samo. To jest kolejny aspekt "koncepcyjności" w naszej muzyce. Brzmienie musi być dopasowane do całości materiału, grafik, klipu - tak aby zachować maksymalną spójność dla każdego projektu. Wyprodukowaliście "Humanufacture" samodzielnie - macie już na tyle czytelną wizję tego co chcecie osiągnąć i jak brzmieć, że producent z zewnątrz nie jest potrzebny? Z chęcią podejmiemy współpracę z wytwórnią lub producentem, jednak chcielibyśmy usłyszeć w końcu jakąś sensowną propozycję, która nam nie zaszkodzi, a póki co usłyszeliśmy bardzo zabawne oferty na temat konieczności zrzekania się lub czasowego przekazania praw autorskich takiemu podmiotowi. Prawa autorskie to ja mogę przekazać - ale mojemu synowi w testamencie. To wszystko w tej kwestii. Sam rozumiesz. Z perspektywy dzisiejszego rynku muzycznego wytwórnia jest potrzebna zespołowi głównie do nakręcenia dużej machiny promocyjnej i koncertowej, na co duże firmy mają pieniądze, a niezależne zespoły niestety tylko ograniczone budżety. Nie chcemy podpisywać nic na siłę, co mogłoby nam zaszkodzić. Mamy za sobą przykre doświadczenie współpracy z niekompetentną firmą bookingową i staramy się uważać komu powierzamy swoje sprawy. Jednak muszę wspomnieć, że pierwszy raz od początku naszej działalności otrzymaliśmy wsparcie finansowe. Cześć produkcji płyty "Humanufacture" pokrył Urząd Miasta Braniewo dzięki decyzji burmistrza miasta. Tym bardziej budzi to nasze zadowolenie, że są organy i osoby, które chcą wspierać niezależną muzykę. Właśnie, zaciekawiła mnie informacja, że ten album mógł powstać dzięki finansowemu wsparciu burmistrza Braniewa - sam fakt, że ktoś wspiera ambitną, metalową muzykę w czasach usilnego promowania dźwięków mu-

zykopodobnych już jest ewenementem, który warto dostrzec i docenić. Zastanawia mnie też skąd akurat to Braniewo, bo jednak Mikołajki są od niego dość oddalone, mimo tego, że oba miasta leżą w tym samym wojew ództwie? Braniewo jest rodzinnym miastem naszego wokalisty Rafała i z tego względu jeszcze bardziej doceniamy pomoc od pana burmistrza, ponieważ zespół został założony w Mikołajkach i przez prawie 15 lat działalności wszystko opłacaliśmy z własnej kieszeni. Mimo wszystko, ToH i tak swoją działalnością będzie promować zarówno Braniewo, Włocławek jak i Mikołajki, bo zespół jest ostatnim "żywym reliktem" społeczności metalowej, która kiedyś funkcjonowała w tym mieście. Siedmiostrunowe gitary dają wam naprawdę spore możliwości - zwykłe "szóstki" to już dla Torture Of Hypocrisy przeszłość, do której nie ma powrotu? W dzisiejszym świecie siódemki są już tak naprawdę standardem jeśli chodzi o granie czegokolwiek bardziej progresywnego, ale w 2007/8/9 roku to było coś stosunkowo nowego. Sam dostęp do takich instrumentów był o wiele mniejszy niż w dzisiejszych czasach. Gdy w tamtym okresie powstały takie nasze utwory jak "Wake up in the Grave" czy "Last Logical Process" usłyszeliśmy komentarze, że trudno jest zdefiniować tę muzykę, bo po trochu był to techniczny thrash/death metal czy też progresywny metal - w każdym razie było to coś nowego. Także tym bardziej z perspektywy muzyki, którą wydajemy obecnie i stylu w jakim ona wyewoluowała, nie będzie powrotu do gitar 6-strunowych - w rozumieniu klasycznych strojeń takich jak np. E, D czy C, które standardowa gitara sześciostrunowa o menzurze 25,5" jest w stanie sonicznie udźwignąć bez konieczności zakładania niedorzecznie grubych strun. Z kolei nie używamy też 6-strunowych barytonów - po prostu baryton 7-strunowy jest narzędziem bardziej wpasowującym się w nasze potrzeby większej rozpiętości tonalnej i utworów, które zawierają zarówno bardzo niskie, mechaniczne riffy, jak i solówki, które sięgają do najwyższych dźwięków. Gry wideo często są dla metalowych zespołów źródłem inspiracji, jednak w waszym przypadku chodzi o sięgnięcie po ambien towe, elektroniczne tła - takie dodatki tylko dodają poszczególnym utworom mroku, wzbogacając przy tym dalsze plany aranżacyjne? Takie było założenie i pomysł, aby nie zmieniać metalu w disco, a jedynie dołożyć to co cenne - niesamowite dźwięki i klimatyczne ambienty, które potęgują ciężar utworów i imersję słuchacza zagłębiającego się w naszą muzykę. Stwarza to wiele możliwości aranżacyjnych i kompozycyjnych, i tym samym daje większy fun podczas pisania muzyki. Na tę chwilę trudno określić co gracie. Na pewno jest to metal, ale jaki? Groove, indus trialny, a może po prostu progresywny? Takie łatki/szufladki mają dla was jakiekolwiek znaczenie, czy po prostu staracie się tworzyć to, co was w danym momencie kręci, bez dorabiania do tego zbędnych ideologii czy terminów? Wiesz co, nie chciałbym posługiwać się bana-

łem pod tytułem "naszej muzyki nie da się zaszufladkować", bo robi to co druga kapela na świecie. To co powiedziałeś ma oczywiście sens, bo muzyka, którą tworzymy i wydajemy, po prostu nas cholernie rajcuje, a na koncertach daje nam totalnego kopa z adrenaliny. Każdy zespół musi oczywiście nadać jakieś ramy gatunkowe, aby opisać mniej więcej jaką muzykę wykonuje, chociażby do celów publikacji materiałów prasowych, ale to słuchaczom pozostawiamy indywidualną ocenę na temat tego co gramy - ktoś odnajdzie death metal, a ktoś inny metal progresywny lub industrial groove - i tak naprawdę wszyscy mają rację, bo ToH jest kombinacją naprawdę wielu elementów. Potwierdza to, jak dotąd najdłuższa w waszym dorobku, kompozycja "Body Parts Reproduction Facility". Kiedy jej słucham dochodzę do wniosku, że na dobrą sprawę za sprawą takich utworów możecie też dotrzeć do niemetalowej publiczności, fanów mrocznej elektroniki czy industrialu - zdarza się coś takiego, macie sygnały od słuchaczy spoza metalowej stylistyki? Być może będzie to zaskoczenie dla ciebie, jak i czytelników, ale opierając się na statystykach z serwisów streamingowych i wykorzystaniu naszej muzyki przez Rosjan na YouYube, to sumarycznie naszym najczęściej odtwarzanym utworem w sieci jest "Chernobylite" czyli darkambientowe outro z albumu "RBMK-1000". Także to potwierdza, że w ToH ciekawe kompozycje mogą znaleźć nie tylko koneserzy metalu. Na nowej płycie mamy dwa utwory bardzo mocno inspirowane twórczością Alexandra Brandona, kompozytora ścieżek dźwiękowych do takich serii gier jak Unreal czy Deus Ex, i są to kawałki "A Miracle of Life" oraz "Deep State". Zapraszam na Spotify1 października. Techno jako takie nie ma zbyt dobrej opinii wśród fanów rocka czy metalu, kojarzy się bowiem z czymś niższych lotów, ale to kole jne uproszczenie, czego potwierdzenie też znajdujemy na waszej najnowszej płycie? W świadomości ludzi utarło się, że słowo "industrial" w metalu jest automatycznie kojarzone z technopodobnym stylem, który prezentuje tysiące zespołów. Nasz nowy album ma na celu przełamanie tego stereotypu oraz pokazanie, że industrial metal może opierać się na zupełnie innych założeniach - atmosferze utworu, kompozycji, surowości riffów, zastosowaniu ambientów czy autorskich dźwięków na przykład odgłosów pracujących maszyn. Ja osobiście zrozumiałem to wiele lat temu słuchając albumu "Resurrection" Ve-

TORTURE OF HYPOCRISY

191


nom oraz utworów "Domus Mundi" i "Swarm" z albumu "Cast in Stone". I chociaż Venom nie gra industral metalu, to samo brzmienie i atmosfera wspomnianych kompozycji nosiły olbrzymie znamiona industrialowego charakteru. To było dla mnie wielką inspiracją. Album "Humanufacture" jest daleki od stylistyki techno - oferuje słuchaczom unikatowy, industrialny klimat, ale jego głównym elementem są oczywiście gitary - ciężkie, ultra precyzyjne riffy i groove, który utrzymuje sekcja rytmiczna. Mroczna, surowa, odhumanizowana muzyka, bo i teksty nie za wesołe - naprawdę sta jemy się takimi zaprogramowanymi automatami, które coraz łatwiej oswoić, kupić i ogłupić? Tego nawet już nie trzeba udowadniać. Otacza nas nieustanny cykl pracy, konsumpcji i wydalania, gonitwy za generowaniem sprzedaży, łapaniem promocji, okazji, awansów "po trupach". Znacząca większość ludzi nie wychodzi poza strefę swojego komfortu, nie reaguje na frustrujące sprawy społeczne czy polityczne, ukradkiem zmieniające naszą rzeczywistość i daje się wplątywać w fake-newsy płynące z TV lub katatoniczne debaty noszące znamiona choroby dwubiegunowej. Powstały nawet badania zachodnich naukowców, które potwierdzają, że do około 2040 roku absolutnie wszystkie informacje docierające do nas z mass mediów będą fake'owe. Człowiek jako "bateria" zasilająca PKB faktycznie coś w tym jest, ale jednocześnie sami jesteśmy sobie winni, bo ta bezre fleksyjna pogoń za kolejnymi dobrami wcale nie musi mieć miejsca; fake newsy czy idio tyczne programy telewizyjne również nie muszą kształtować naszej rzeczywistości, wystarczy przecież odrobina dystansu i zdrowego rozsądku? Jasne, ale nie wszyscy są tego świadomi i nie wszyscy ten zdrowy rozsądek mają. Fake'owe media tworzą atmosferę nienawiści i napuszczania na siebie różnych grup społecznych. Niech każdy z nas sobie przypomni, jak nasza rzeczywistość i swoboda działania wyglądała na przykład 15 lat temu i porówna to z tym, co jest aktualnie. Dziś prym wiedzie cała fala radykalizujących się trendów, poglądów i zmian politycznych, ograniczających wolność obywatela, a do tego dochodzi "obraza uczuć religijnych" i "poprawność polityczna" oraz konsumpcjonizm "totalny". Istota ludzka w swej masie jest już więc tak przeprogramowana, że nie stać jej nie tylko na myślenie, ale i na jakąkolwiek refleksję, a myślące inaczej jednostki są w zdecydowanej mniejszości i nie mają żadnego wpływu na obecną sytuację? Słuchaj, wyjście poza system jest ekstremalnie trudne - jak ktoś, kto ma rodzinę z dziećmi na utrzymaniu i kredyty ma wystąpić poza to co go otacza? W PRL-u ludzie sprzeciwiali się władzy, bo i tak nie mieli co jeść, a teraz wszystkiego jest pod dostatkiem. Albo jak ktoś taki ma wpłynąć na lobbing polityczny i forsowanie ustaw szkodliwych dla obywateli lub zatrzymać rozbijanie społeczeństwa? My swoją muzyką możemy pokazywać te problemy, ale to, jak to odbierze słuchacz i co z tym zrobi, to jest jego intymna sprawa. Nie wygląda to wszystko zbyt dobrze... Jest

192

TORTURE OF HYPOCRISY

wyjście z tej sytuacji? Czy nawet najlepsza płyta niszowego w końcu zespołu jest w stanie coś zmienić, czy to tak zwany głos wołającego na puszczy? Wiesz co, my mimo wszystko nie mamy na celu mówienia co kto ma robić, bo za dużo jest wokół nas takich "dyktatorów" i chyba się z tym zgodzisz. Nie jesteśmy też zespołem punkowym, który niesie ze sobą jakieś rewolucyjne treści. Nasza muzyka ma raczej skłaniać do indywidualnej refleksji - poruszać świadomość i być wyzwaniem intelektualnym dla słuchaczy. A co to przymiotnika "niszowy" to jest to pojęcie totalnie względne w dzisiejszych czasach - Behemoth na początku działalności był bardziej niszowy niż my, a teraz jest najbardziej znanym polskim zespołem na świecie. Obecnie każda nisza może stać się czymś modnym i "na topie". Może coś do kogoś dotrze, jeśli "Humanufacture" trafi do szerszego grona słuchaczy? Stąd wasza współpraca z agencją Cantara i Total Metal Distribution, powiązaną z wytwórnią Metal Scrap Records, żeby nazwa Torture Of Hypocrisy zaistniała szerzej, a kompakty trafiły do wszystkich zain teresowanych? Z albumu na album stawiamy sobie coraz wyższą poprzeczkę w kwestii promocji i dążymy zawsze do rozwoju. Oprócz wspomnianych przez ciebie podmiotów, nawiązaliśmy również współpracę w zakresie dystrybucji CD na Polskę z wytwórnią Music and More, a także zagranicznymi promotorami, dzięki którym już dotarliśmy z nowym klipem i informacją o "Humanufacture" do odbiorców w obu Amerykach, Europie i Azji. Dzięki współpracy z Total Metal Distribution nasz nowy album jest dostępny w dziesiątkach sklepów na całym świecie. Funkcjonuje nasza profesjonalna strona internetowa oraz sklep online, do którego zapraszam wszystkich - za każdym razem gdy ktoś kupuje płytę, koszulkę czy bluzę, wspiera bezpośrednio nasz zespół, wspiera niezależną muzykę, które powstała z totalnej pasji. I to nie jest frazes, który tak bardzo lubią przytaczać gwiazdy pop - poczytajcie naszą biografię, prześledźcie dyskografię, klipy, a znajdziecie potwierdzenie moich słów. Dalszą promocję tego albumu, bo póki co zrealizowaliście efektowny teledysk do utworu "Tech-addict", uzależniacie pewnie od rozwoju sytuacji związanej z pandemią, bo u progu jesieni trudno przewidzieć jak się to wszystko rozwinie, przede wszystkim czy będą możliwe koncerty? Jasne! Utwór "Tech-Addict" z nowej płyty już miał okazję zabrzmieć na żywo na piątej edycji festiwalu Sun Dies w sierpniu. Kolejne terminy będą się na pewno pojawiać niedługo. Zapraszam do śledzenia nas na Facebooku. Zróbcie ten pierwszy krok w naszym kierunku! Wojciech Chamryk

HMP: Nazwa waszego zespołu kojarzy mi się bardzo pozytywnie, mianowicie z utworem "Mag-Sex" z LP "Oddech wymarłych światów" Kata - to dobry trop? Michał "Kat" Chorąży: Absolutnie dobry, bardzo szanujemy Kata. Jest to nasz wyraz szacunku dla ich twórczości, a nazwa odzwierciedla tematy tekstów i naszą muzykę. Myślę, że jest też bardzo zachęcająca. (śmiech) Sex i magia - lepszego połączenia nie można było sobie wymarzyć? (śmiech) Jasne, można dodać jeszcze śmierć i diabła, to tworzy właśnie klimat naszej muzyki. Obracamy się w kręgu tematyki krwi, nagich bab, wampirów, grobów, magii, śmierci i metalu. Obserwujesz to pożałowania godne widowisko pod tytułem Piotr Luczyk walczy ze swym dawnym kompanem, nawet w obliczu śmiertelnej choroby Romana Kostrzewskiego nie potrafiąc zakopać wojennego topora? Sam nie wiem, śmiać się czy płakać, bo ta sytuacja już dawno przekroczyła granice absurdu... Zachowanie Luczyka w tej sytuacji jest po prostu żałosne, gość sam się upokarza. Natomiast swoimi wypocinami zrobił Romanowi dobrą promocję koncertową oraz pozbawił ludzi całkowicie złudzeń co do swojej osoby. Nie dość, że zachował się jak frajer, to i takiego z siebie po raz kolejny zrobił. Zdajecie się należeć do młodszych zespołów gloryfikujących przeszłość - w metalu po roku 2000 nie powstało już nic dla was ekscy tującego? Powstało wiele dobrych płyt metalowych. Jest całkiem dużo zespołów grających oldschoolowy metal, jak i są bardzo dobre płyty starszych kapel po 2000 roku. Chociażby: Cruel Force, Vulture, Antichrist. Z death metalu np. Excoriate, Spectral Voice, Krypts. Warto wspomnieć też o polskich zespołach takich jak: Necromanzer, Armagh, Boltcrown (R.I.P.), Haunted Cenotaph, Gallower, Black Hosts, Bestiality (R.I.P.), Cultes des Ghoules, Deus Mortem. Niektóre stare kapele również nie zawodzą z nowymi wydawnictwami np. Iron Maiden, Judas Priest, Cirith Ungol. Natomiast dla nas wzorem są kapele z najlepszego okresu dla tej muzyki. Jest tyle zajebistego materiału z lat 80. i początku 90. na płytach i demach, że nowości aż tak nie absorbują. Jednak, nie tolerujemy jakiś pseudo "metalowych" zespołów, grających jakieś gówniane nowoczesne odmiany, które nazywają metalem, tak naprawdę nie mające z tym nic wspólnego. Jest jakiś sposób na to, żeby nie stać się zespołem perfekcyjnych imitatorów, taką mis trzowską, ale bezpłciową grupą rekonstruk cyjną, ale stworzyć coś świeżego i szczerego, nawet jeśli bazuje to na klasycznych paten tach? Oczywiście, wzorujemy się na wielu starych zespołach, ale zawsze staramy się budować nasze własne kompozycje dodając im czegoś charakterystycznego. Chcemy, żeby nasza kapela brzmiała jak te z lat 80., ale jednak nie była całkowitą kopią. Myślę, że są wypracowane wzory, czy patenty, ale jednak zawsze na tej bazie można stworzyć coś swojego, wymyślając różne riffy kombinacje, przejścia, zmiany tempa. Do pewnego stopnia dobrze jest, jak w kapeli słychać inspiracje klasycznym metalem.


Brzmieć oldschoolowo Jeszcze niedawno byli garażowym, podziemnym zespołem z taśmą nagraną na próbie w dorobku. Minęły raptem dwa lata i Sexmag może się już pochwalić EP "Sex Metal" wydaną przez Dying Victims Productions - lepszego startu dla młodego zespołu nie można sobie wyobrazić. Jeśli ktoś ceni prawdziwy, bezkompromisowy metal powinien koniecznie sprawdzić ten materiał, zanim ukażą się kolejne: demo i debiutancki album. Od początku istnienia Sexmag postawiliście na tworzenie autorskiego materiału, co też miało niebagatelny wpływ na rozwój zespołu w tych kluczowych, pierwszych miesiącach? Chcieliśmy po prostu grać, stworzyć coś wspólnie. Słuchamy praktycznie tych samych kapel więc dobrze się rozumieliśmy. Mimo to, że nie umieliśmy jeszcze dobrze grać, mieliśmy dużo pomysłów i inspiracji, i wspólne granie dawało nam motywację i radość. Taśma z próby "Nagrobek kurtyzany" miała być sprawdzianem, chcieliście przekonać się jak brzmicie, nawet w tak niedoskonałej formie, a gdy okazało się, że warto to ciągnąć, pojawił się pomysł profesjonalnej sesji? Ta taśma to był bardziej reh. Chcieliśmy po prostu nagrać ten pierwszy materiał, który stworzyliśmy na paru próbach, wydać go na kasecie. Tak, następny materiał miał brzmieć już bardziej profesjonalnie. To było tylko demo, na którym w sumie liczyliśmy, że będzie to brzmiało lepiej, ale w sumie wyszło to spod naszego labela "Dziadostwo", więc nazwa zobowiązuje. (śmiech)

i kasetach. Dlatego rozsyłaliśmy naszą taśmę promo, tak jak kiedyś robiły zespoły. Myślę, że to dobre podejście w dzisiejszym świecie. Było to jednak obarczone pewnym ryzykiem, bo nie znając mnie wcześniej nie mogliście wiedzieć, że wciąż mam magnetofon, nawet niejeden i nigdy nie zrezygnowałem z kaset? (śmiech). Były sytuacje, że ktoś nie miał jak odsłuchać tej promówki? Tak, zdarzało się, że nie dostawaliśmy odpowiedzi lub kaseta po prostu wracała. Braliśmy to pod uwagę, że część może tak skończyć. Ale i tak uważam, że to było dużo lepsze niż wysyłanie materiału w formie elektronicznej. Propozycja wydania EP "Sex Metal" przez

(śmiech). Ale wtedy naprawdę bardzo się cieszyliśmy i sporo wyżłopaliśmy. "Materiał przeznaczony do słuchania na maksymalnej głośności" - tak reklamowaliś cie wersję promo EP-ki. Niebawem, kiedy "Sex Metal" wyjdzie już na CD i LP, będzie to jeszcze bardziej wskazane? Jasne, zawsze jest to wskazane, tym bardziej z płyt obowiązkowo, aż będzie trzeba iść do laryngologa lub psychiatry. (śmiech) Niedawno temu materiałowi stuknie rok, macie więc już pewnie w zanadrzu kolejne utwory. Szykujecie je już z myślą o debiutanckim albumie, czy najpierw pojawi się jakieś kolejne, krótsze wydawnictwo, może 7" singiel czy split? Tak kroimy nowy materiał i jestem z niego dotychczas zadowolony. Będzie agresywny, szybki i łamiący kości. Oczywiście album jest w planach, ale możliwe, że w międzyczasie ukaże się demo na kasecie. Zdaje się, że na tę chwilę nie macie kompletnego składu, ale to chyba nie jest wielki prob lem poprosić któregoś z kumpli-basistów o wsparcie, gdyby nadarzyła się okazja zagra nia koncertu, póki nie znajdziecie kogoś na stałe? Mamy pełny skład już od ponad roku, na po-

Chciało wam tłuc się ze Śląska do Warszawy, żeby nagrać ten materiał, w dodatku w środku kolejnego lockdownu? Nie było odpowiedniego studia gdzieś bliżej, czy zaważyła tu chęć pracy właśnie z Kubą Galińskim? Znaliśmy Kubę i zdecydowaliśmy się nagrywać u niego, ponieważ wiedzieliśmy, że w jego studiu będziemy brzmieć oldschoolowo. Kilka bliskich nam kapel też tam nagrywało, więc nie ryzykowaliśmy jakiegoś drogiego studia, w którym byłoby nowoczesne plastikowe brzmienie, po drugie nie mieliśmy kasy na drogie studio. EP-ka na początek to było zamierzone, czy tak wyszło w trakcie nagrań i koniec końców "Sex Metal" przybrał taką właśnie formę? Mieliśmy pięć utworów stworzonych w garażu w Bytomiu i chcieliśmy je nagrać, taka liczba pasowała akurat na mini album, nie miało być to demo, bo chcieliśmy to nagrać bardziej profesjonalnie. Tak właśnie wyszła EPa "Sex Metal". Nagraliście ten materiał i zaskoczenie: trze cia dekada XXI wieku trwa w najlepsze, streaming dominuje, a młodzi ludzie nie wiedzą już często co to takiego płyta kompaktowa, a wy ani Facebooka, ani Bandcampa - celowo nie udostępniliście tego materiału w wersji cyfrowej, rozsyłając tylko kasetowe promo? Tak, to było celowe, ponieważ wrzucanie całego materiału do sieci jest do dupy. Dla nas Internet najmniej się liczy. Najważniejsze jest żeby muzyka była na fizycznym nośniku. Wszyscy w zespole zbieramy metal na LP, CD

Foto: Sexmag

Dying Victims Productions zaskoczyła was? A może przeciwnie, jakoś podświadomie liczyliście na to, wiedząc, że pasujecie do profilu tej firmy? Dostaliśmy propozycje od kilku wytwórni, ale ta z Dying Victims Productions była dla nas najbardziej atrakcyjna. Zależało nam na LP w wersji die hard, co oferowała wytwórnia. Oczywiście bardzo się z tego ucieszyliśmy i było to zaskoczenie, bo niedawno jeszcze graliśmy w garażu. Myślę, że muzycznie również pasujemy do ich wydawnictw. To w sumie historyczny moment, bo zdaje się, że jesteście pierwszym polskim zespołem w tej firmie - impreza po otrzymaniu infor macji o kontrakcie była tym huczniejsza? Pewnie, impreza była sroga, do samego rana. Tak też wygląda u nas większość prób

czątku zaczynaliśmy jako dwójka (Fabian i ja - Michał). Teraz skład to: Jacek Truposz wokal, Golem bas, Fabian gary, ja gitara. Teraz mamy w zespole problemy zdrowotne, ale koncerty są w planach. Zakładając zespół pewnie niczego za bardzo nie planowaliście - teraz jest podobnie, czy macie jednak jakieś założenia, na przykład na najbliższe dwa lata? Chcemy stworzyć i nagrać dobry album, grać próby i koncerty, kupić lepszy sprzęt, pić alkohol i słuchać muzyki, to w zasadzie są nasze najbliższe plany. Zobaczymy co czas przyniesie. Wojciech Chamryk

SEXMAG

193


Nie obawiacie się, że skoro teraz wykorzystaliście wszystkie motywy, nie zostało nic na kolejną? (śmiech) A jaka będzie następna? Czekaj tylko... Nasza wyobraźnia - pokręcona... bardzo pokręcona nie ma granic...

Przed nami jeszcze więcej! Kanadyjczycy z Ültra Raptör to uosobienie i wyolbrzymienie wszystkiego, co typowe dla oldschoolowego heavy metalu. Wystarczy spojrzeć na okładkę ich debiutu, na której jest wszystko: od nagich niewiast, przez piramidę, statek kosmiczny, po dinozaura. Chłopaki lubią stare gry wideo, fizyczne nośniki i heavy metal. Chyba lubią też udzielać wywiadów, bo gitarzysta o wszystkim opowiada szczerze, a z jego wypowiedzi bije lekkość, radocha i humor (tutaj odsyłam do żartu o Lonewolf). HMP: Jak to jest, że klasyczny heavy metal idzie w parze z komiksami i grami komput erowymi? Też lubię takie oldschoolowe combo, ale zawsze zastanawia mnie, jaka jest geneza tego zestawu. Może Wam jako twórcom heavy metalu wykorzystującego motywy gier będzie łatwiej odpowiedzieć? Criss Raptör: Chodzi o to, że różne formy sztuki i rozrywki wywierają na siebie wzajemnie wpływ. Scott Ian pisał kawałki o Sędzi Dreddzie i Stephenie Kingu, bo pasjonował się tym i wiele o tym czytał. Nawiązując do naszego albumu, tak naprawdę jest jedna kompozycja inspirowana grami wideo, a jest to "SpaceFighter". Zawarta w niej opowieść może zostać wykorzystana jako fabuła do wielu zręcznościowych strzelanek, w których prym wiodą statki kosmiczne stworzone przez branżę. Phil jest wielkim fanem gier retro, a szczególnie podgatunku o nazwie "Shoot'em ups" lub "Shmups". Wiele z tych gier zostało stworzonych w Japonii, a zdaje się, Japończycy również bardzo lubią ostre i ciężkie gitary, więc wiele z tych gier ma ścieżki dźwiękowe inspirowane heavy metalem. Tak więc heavy metal zainspirował niektóre gry, a teraz również niektóre gry inspirują heavy metal. Jak to się stało, że w ostatnich latach Kanada stała się kuźnią klasycznego heavy metalu? Wzajemne nakręcanie się czy może raczej bodziec w stylu "zawsze chcieliśmy tak grać i skoro im się udało, to nam też"? To zupełnie nie tak! Pod koniec lat dwutysięcznych i w pierwszej dekadzie XXI wieku wszyscy byliśmy bardziej zafascynowani sceną OSDM (old school death metal - przyp. red.) i black meta-

194

ULTRA-RAPTOR

lem. W Kanadzie jest wiele zespołów grających te gatunki, zwłaszcza w prowincji Quebec. Ale szczerze mówiąc, zawsze chodził nam po głowach projekt, w którym robilibyśmy to, co kochamy najbardziej, czyli tradycyjny heavy metal. Phil, Nick i ja byliśmy na tym samym koncercie, na którym "wszystko się zaczęło". Był to występ Iron Maiden, Motörhead i Dio 1 sierpnia 2003 roku w Quebec! Krótko mówiąc, naszym życzeniem zawsze było stworzenie zespołu takiego, jak Ültra Raptör. Tak, rzuciłam sobie już okiem na zespoły, w których graliście przed Ültra Raptör. Jak to się stało, że przerzuciliście się z thrash i death metalu na klasyczny heavy metal? Wiem, że trochę thrashu się w Ültra Raptör pojawia (jak w "Caustic Shower") ale chodzi i o ogólną estetykę. Rzeczywiście, wszyscy jesteśmy metalowcami z krwi i kości, ale jesteśmy też dość otwarci na to, czego słuchamy, od prog rocka z lat 70., przez EBM (belgijskie electro), do grindcore… nie ma wielu rzeczy, których nie słyszeliśmy przynajmniej raz. Każdy z nas w młodym wieku, był zaangażowany w różne rodzaje zespołów metalowych. Głównie w ekstremalny metal, jak podaje Metal-Archives. Jednak ostatecznie skończyliśmy wszyscy robiąc, to co chcieliśmy robić najbardziej! Wysiłek i czas, które zainwestowaliśmy w ten projekt, pokazują naszą miłość do tradycyjnego heavy metalu… a przed nami jeszcze więcej! Wasza okładka ma wszystko co trzeba - antyczne ruiny, gołe kobiety, dinozaura i kolory w stylu lat 80. W tej kwestii chcemy mówić otwarcie. Grafika zawiera elementy, które są rzeczywiście mocno inspirowane sztuką Frazetty (Frank Frazetta, twórca plakatów z Conanem - przyp. red.). Poprosiliśmy o umieszczenie w naszej grafice figurki Amazonki namalowanej w stylu Frazetty. W związku z tą prośbą rozwinęliśmy temat w stylu Frazetty, wdrażając do naszej wizji plemię składające ofiary z ludzi dla boga T-Rexa. Przez chwilę mieliśmy obawy dotyczące plagiatu, ale ponieważ jest to ręcznie malowany obraz olejny, który jest totalną reinterpretacją na zupełnie innym tle i w innym kontekście, przestaliśmy się martwić i poczuliśmy się z nim bardzo komfortowo.

Znacie francuski Lonewolf? Przez nawiązanie do wczesnego Running Wild i surowe wokale trochę mi się z nimi kojarzycie. Domyślam się jednak, że o wpływie nie ma mowy, raczej o dzieleniu wspólnych inspiracji? Bardzo dobre pytanie. Właściwie nie! Wiem, że ich utwory znajdują się na "Blazon Stone", szóstym albumie Running Wild… ale nic więcej. Wygooglujemy to! (śmiech XD) Debiut wydaliście na wszelkich możliwych nośnikach. Czy winyl sprzedaje się najlepiej? Tak nam się wydaje! Wszyscy kochamy i wspieramy winyle, jesteśmy, cała nasza piątka, kolekcjonerami winyli. Niemniej jednak płyty CD nadal mają do odegrania swoją rolę na rynku, ponieważ są tańsze w produkcji i zakupie oraz mają oczywiście świetną jakość dźwięku. Myślę, że coś fizycznego (mamy też taśmy!) musi pozostać! Nic nie jest w stanie pobić fizycznego nośnika... Ale słyszałam od innej kapeli opinię, że wiele z nabywców kaset, kupuje je tylko dla kolekcji, bo nawet nie ma odtwarzacza do ich słuchania. Może wystarczy wydać samo pudełko? Fani słuchają Ültra Raptör z kaset czy tylko stawiają na półce? (śmiech) Może tak być, ale wstyd! Tak jak przed chwilą wspomniałem, wszelkie wsparcie fizyczne musi pozostać. Cała nasza piątka to fani fizycznych nośników, wszyscy mamy w domu odtwarzacze CD, magnetofony kasetowe i gramofony. Właściwie uważam, że odsłuchanie końcowego miksu na taśmie w starym JVC i na wysokiej jakości systemie HI-FI, który może pokazać zarówno dobrą, jak i złą stronę twojego miksu, jest bardzo ciekawe! Każde medium daje inną interpretację miksu i inną perspektywę. Tak więc odpowiadając wprost... dlaczego kupować bez możliwości słuchania?... To się w mojej głowie nie mieści! Większość Waszej działalności przypadła na czas pandemii. Brak możliwości grania koncertów i być może prób, nie był dla Was zniechęcający? Nie mieliście chwil zwątpi enia? Nie. Właściwie to pandemia "pomogła" nam sfinalizować nasz album - ponieważ trójka z nas ma domowe studia, byliśmy w stanie dokończyć pisanie materiału, nawet nie widząc się nawzajem i wykonując całą przedprodukcję w domu. W zasadzie utwór "Nighslasher" został napisany, nagrany i wydany bez żadnej wspólnej próby, w której brałaby udział nasza piątka! W rzeczywistości w 2020 roku nie byliśmy w trybie "grania na żywo", więc to się dla nas dobrze skończyło. Niemniej jednak, ograniczenia w prowincji Quebec są teraz lżejsze, a przez to, że wydaliśmy "Tyrants", tym bardziej nie możemy się doczekać grania na żywo! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Kacper Hawryluk & Joanna Pietrzak


który jest całkowicie pozbawiony wszelkiej negatywności, miejscu, w którym możemy rozkoszować się tym, jak niesamowite może być życie!

Zaspokoić ambicje Gordon Tittsworth z zespołu Images of Eden opowiedział nam sporo ciekawostek. Punktem wyjścia był oczywiście ostatni album jego grupy, bardzo dobrze przyjęty "Angel Born". Przy okazji możemy się dowiedzieć, w czym wg niego tkwi esencja muzyki i jak jego przeżycia z przeszłości wpływają na jego twórczość. HMP: Od wydania waszego albumu "Angel Born" minęło kilka miesięcy. W międzyczasie album zdążył zebrać dość sporo pozytywnych opinii. Gordon Tittsworth: Tak, otrzymaliśmy świetne recenzje i sporo uznania ze strony fanów oraz dziennikarzy. Pozwoliło nam to również wyruszyć w wielką trasę z Yngwiem Malmsteenem i Johnem 5. Naprawdę włożyliśmy w tę płytę całe serca. Chcieliśmy stworzyć jak najlepszy album, który zaspokoiłby nasze ambicje. Wspomniany album był promowany kawałkiem "Autumn Burning". Co to za dziwny efekt, który możemy usłyszeć na samym początku? To jest dźwięk to trzaski płyty winylowej. Jest to też coś w rodzaju klamry spinającej historię opowiedzianą na albumie. Słyszysz, jak ktoś kładzie igłę na płycie w momencie puszczenia. To nie przypadek, bo to jest utwór otwierający i jeśli posłuchasz ostatniego utworu "In Memory of Me", usłyszysz te same winylowe dźwięki na końcu. Wtedy "słuchacz" odsuwa igłę po skończeniu się płyty. Utwór ten już samym tytułem nawiązuje do jesieni. Akurat mamy pełnię tej pory roku. Czy ten sezon ma w waszych piosenkach jakieś symboliczne znaczenie? Tak, to dla mnie bardzo melancholijna pora roku. Idealne preludium do zimy. Niezwykłą magią jest to, że przez kilka tygodni obserwujemy zmianę kolorów liści, co ogólnie wpływa na cały krajobraz. To wszystko dzieje się tuż przed opadnięciem liści i nadejściem "martwej" zimy. Zimą zawsze trochę się przygnębiam, bo w moim odczuciu jest to bardzo "ciemna" pora roku i dla mnie symbolizuje martwotę. I odwrotnie, kiedy nadchodzi wiosna, to tak, jakbym znów ożywał. Zapewne z tego powodu większość swoich utworów tworzę wiosną. Utwór "When Dreams Begin" ma najbardziej optymistyczną melodię. Jakie jest miejsce lub stan, w którym zaczynają się sny? Nie jesteśmy zespołem, który można określić jako "chrześcijański", ale wszyscy mamy silną więź z Bogiem. Krótko mówiąc, od dwudziestu czterech lat jestem niepijącym alkoholikiem i to Bóg uratował mnie w 1997 roku, kiedy 24 godziny dzieliły mnie od śmierci. To jest w zasadzie głos Boga mówiący, jak bardzo nas kocha i że zawsze jest z nami mimo naszych wyborów. Obrazy w wersetach ilustrują wszystkie różne sposoby, w jakie jest z nami każdego dnia. Piosenka jest również tym, jak po prostu mówi, jak obdarzył nas konkretnym marzeniem/talentem i chce, abyśmy wykorzystali ten dar, aby prosperować w życiu. Poza tym, że poznamy ten dar, dążąc do tego, do czego instynktownie nas pociąga, co zwykle będzie

obszarem, w którym jesteśmy wyjątkowi. Mówi też, że tam też zaprowadzą nas nasze serca. Warto również zwrócić uwagę na balladę "If?". Czy myślisz, że wizja świata, którą w niej opisujesz, może być realna? Zdecydowanie! Jest jak najbardziej realna. Ta piosenka opowiada o kimś, kto czuje, że musi pogodzić się z faktem, iż to, czego pragnie w życiu, nigdy się nie wydarzy, że jego marzenia są martwe. Chodzi o wzniesienie się ponad to, co nas powstrzymuje, pokonanie tego i kroczenie z dumą, aby spełnić(!) swoje marzenie. Chodzi również o wzniesienie się ponad porażki i przeciętność. Dzięki temu, poprzez pokonywanie przeciwności, zdobywamy siłę i doświadczenie. Kiedy będziemy silni, odkryje-

Jednak wbrew temu, co powiedziałeś, nie stronicie też od mocniejszych fragmentów. Przykładem jest kawałek "Killing God", w którym jest sporo elementów thrash metalu. Uwielbiam thrash! Dorastałem słuchając tego gatunku (i nadal to robię), więc to, że słychać go w naszej muzyce wydaje mi się zupełnie naturalne. W kilku utworach możemy usłyszeć Michaela Wolffa. Jak doszło do Waszej współpracy? Mike jest naszym wieloletnim bratem i był naszym managerem podczas trasy "Soulrise". Steve, Victor i ja również krótko pracowaliśmy z nim w zespole Born Of Fire w latach 2014-2015. Chcieliśmy, by pojawił się na płycie i po prostu nadarzyła się dobra okazja, aby to zrobić. Obaj przeszliśmy przez nasze osobiste tragedie, które zainspirowały album "Angel Born". Zawsze możemy na siebie liczyć! Wasza muzyka ma bardzo mocny i wyrazisty przekaz. Jak się domyślam, pisząc teksty, zwykle bazujecie na własnych doświadczeniach.

Foto: Images Of Eden

my, że potrafimy pomagać innym i podnosić ich na duchu. "Idź, bądź czyimś bohaterem…". Na waszym nowym albumie znajdziemy też przepiękny "Serenity Reign". Przedstawiając pokojowe wizje, z automatu stawiasz się w opozycji do dużej części sceny metalowej. Zawsze robiliśmy pewne rzeczy niestandardowo i byliśmy "nieortodoksyjni", jeśli chodzi o nasz przekaz. Ogólnie rzecz biorąc, mamy bardzo pozytywne, podnoszące na duchu przesłanie o pokonywaniu trudów i udręk w życiu. My również jesteśmy ocaleni (uzależnienie, znęcanie się itp.), więc używamy osobistego świadectwa, aby przekazać światu to przesłanie, aby powiedzieć: "Możliwy jest powrót z krawędzi śmierci do bardzo udanego miejsca, w którym twoje marzenia mogą się spełnić …my tam dotarliśmy." Ta piosenka opowiada o byciu w stanie,

Nasz przekaz opiera się na osobistym doświadczeniu siły, wytrwałości i pokonywania osobistych przeszkód i demonów. Tak naprawdę nigdy nie planuję konkretnego czasu przeznaczonego na pisanie. Zawsze robię to całkowicie spontanicznie. To niemal tak, jakbym został uderzony w twarz przemyśleniami, koncepcją, a czasem nawet konkretnymi wersami. Teksty często są pisane w sposób, który nie jest zbyt konkretny w odniesieniu do tego, co zainspirowało daną piosenkę. Chcemy zostawić słuchaczowi pewną swobodę interpretacji. Wszyscy dzielimy te same emocje, lęki itp. i pragniemy od życia tego samego. Więc co do przesłania, jesteśmy zgodni. Tworzycie muzykę, która do najprostszych nie należy. Co Twoim zdaniem jest najważniejsze, aby stworzyć dobry utwór?

IMAGES OF EDEN

195


Muzyka jest czymś, co w znacznym stopniu wykracza poza intelekt i przemawia do emocji. Jest to jedno z najlepszych mediów na świecie, które przemawia do duszy, a dzięki temu jako twórca masz okazję dosłownie zmienić kogoś od wewnątrz. Muzyka zawsze sprawiała, że uciekałem od ciężkich chwil, a także celebrowałem dobre czasy. Więc jeśli Ty (jako twórca muzyki) możesz napisać coś, co wywoła w Tobie bardzo silne emocje, coś, co jest tak potężne, że Cię porusza, to jesteś na dobrej drodze. Zawsze mówiłem, że jeśli moja muzyka wpływa na kogoś, doprowadzając go do łez w uzdrawiający, wzmacniający sposób, to czuję, że odniosłem sukces. Słuchacz musi naprawdę wiedzieć, że przeżyłeś to, o czym piszesz i że czujesz każde słowo. W przeciwnym razie nie będzie to wyglądało tak autentycznie ani nie będzie się do końca dało traktować tego do końca poważnie. Musisz być nieco nieprzewidywalny, aby przyciągnąć i zatrzymać uwagę publiczności. Nie "zbyt" nieprzewidywalny, ale zdecydowanie idący między dawaniem fanom tego, czego chcą i czego oczekują, a rzucaniem tam kilku podkręconych piłek, aby bardziej ich zaintrygować. Czy "Fight the Good Fight" kanadyjskiego zespołu Triumph jest dla Ciebie takim utworem? W końcu z jakiegoś powodu zdecydowaliście się na ten cover. Ależ tak. To czterdziestoletni klasyk, którego nikt nigdy nie przerobił. Tekst tego utworu idealnie pokrywa się z naszym przekazem. Pomyślałem, że naprawdę fajnie byłoby przerobić ten kawałek na naszą nutę. Mimo to chcieliśmy zachować nienaruszoną klasyczną strukturę oryginału. Myślę, że wykonaliśmy dobrą robotę, chociaż czasami było to bardzo trudne. Na początku mieliśmy to zrobić tylko dla zabawy i nawet nie myśleliśmy o umieszczeniu tego na płycie. Stwierdziliśmy jednak, że wyszło to świetnie. Bardzo się ten cover spodobał ludziom z wytwórni, więc bezdyskusyjnie musieliśmy go umieścić na albumie. I bardzo dobrze! Zabawna historia, że członkowie zespołu Triumph obejrzeli nasz teledysk, skontaktowali się z nami i powiedzieli, że szczerze są zachwyceni naszą wersją. Cóż za wspaniały komplement. Umieścili nawet link do naszego teledysku w swoich mediach społecznościowych. Znalazło się również na naszej liście koncertów. "Fight the Good Fight" to właściwe słowa na obecne czasy. Co z twoim drugim zespołem Savage Bliss? Savage Bliss był lokalnym zespołem metalowym działającym w latach 1992 - 2000, ale zrobili sobie przerwę na lata, zanim gitarzysta Jim Fagan i perkusista Joe Morlock postanowili wrócić i nagrać album. Potrzebowali wokalisty i poprosili mnie, bym nagrał wokale oraz napisał kilka tekstów. Album nosi tytuł "Warning Signs" i został wydany w 2017 roku. Świetny materiał. Jeśli chodzi o moje zaangażowanie, nie wyszło to poza pracę w studio, gdyż zdecydowałem, że swój czas poświecę na Images of Eden. Z tego, co wiem, to zespół zaczął pracować nad swoim następnym albumem, na którym w rzeczywistości pojawią się goście tacy jak Ripper Owens i Michael Angelo Batio. Życzę im powodzenia! Bartek Kuczak

196

IMAGES OF EDEN

José Luis Cano Barrón - Z Hadesu do Valhalli... Bathory. Epicka historia 2021 Monomaniax Productions

Powyższy tytuł wyjaśnia wszystko. Szalony fan metalu z Meksyku José Luis Cano Barrón stworzył bowiem biografię Bathory i Quorthona (1966-2004) i jest to, zdaje się, pierwsze tego typu wydawnictwo książkowe, poświęcone szwedzkiemu prekursorowi black oraz wiking metalu. W 16 rozdziałach tej opowieści możemy więc prześledzić karierę Thomasa Börje Forsberga od początków jego muzycznych zainteresowań, udziału w przełomowej dla losów Bathory kompilacji "Scandinavian Metal Attack" oraz kolejnych, jakże ważnych dla metalowej sceny, płyt. Co ważne autor nie ograniczył się tu do najciekawszego artystycznie etap działalności Quorthona z lat 1984-91, naznaczonego takimi arcydziełami jak: "Bathory", "The Return...", "Under The Sign Of The Black Mark", "Blood Fire Death", "Hammerheart" oraz "Twilight Of The Gods", ale poświęca też sporo uwagi kolejnym albumom, aż do finalnych, jak się niestety okazało, płyt "Nordland" z roku 2002 i 2003. Czyta się to bardzo dobrze, chociaż José Luis Cano Barrón zwraca znacznie więcej uwagi na fakty i wydarzenia, nie pochyla się nad muzyką czy tekstami Bathory tak wnikliwie jak Leszek Wojnicz-Sianożęcki w poświęconym Bathory jubileuszowym numerze "Oldschool Metal Maniac" czy wcześniejszych edycjach tego magazynu. Kolekcjonerów na pewno zainteresuje bardzo obszerna i wartościowa dyskografia, chociaż momentami jednak dość bałaganiarska i nie wolna od błędów (choćby "Hammerheart" na kasecie "firmy" ALF to wydanie polskie, nie rumuńskie). Wrażenie robią też liczne zdjęcia - tym większe, że ponoć meksykańskie wydanie było tylko czarno-białe; tu mamy też sporo barwnych fotografii, papier jest kredowy, a wydanie całości albumowe w dużym formacie z obwolutą ze srebrnymi tłoczeniami. Dodatkiem do tej bardzo efektownie prezentującej się książki jest dwustronny, barwny plakat; myślę jednak, że fanów Bathory czy generalnie metalu nie trzeba zachęcać do jej zakupu kolekcjonerski nakład "Z Hadesu do Valhalli... Bathory. Epicka historia" jest już na wyczerpaniu, książka jest jeszcze dostępna w nielicznych dystrybucjach. José Luis Cano Barrón - Cry Out For Metal!! 2021 Monomaniax Productions

José Luis Cano Barrón najwyraźniej lubi wyzwania, dlatego po książce poświęconej Bathory napisał monografię zachodnioniemieckiej wytwórni GAMA i powiązanych z nią sublabeli Camel, Hot Blood, SL (SriLanca),

Scratch i Wave. Nazwy te nie są w żadnym razie obce fanom metalu lat 80., pod ich szyldem ukazało się bowiem wiele płyt bardzo ważnych dla niemieckiej sceny. Co prawda podejście właścieli firmy Petera Garattoniego i Güntera Marka skutecznie uniemożliwiło większości tych zespołów rozwinięcie skrzydeł czy jakąś większą karierę, ale fakt pozostaje faktem, że zdołały zaistnieć właśnie dzięki nim, dzięki czemu możemy słuchać dzisiaj ich muzyki z płyt, a nie tylko z kaset demo. Mamy tu więc genezę i historię firmy, story o jej szefach, realizatorach i producentach nagrań, a nawet studiach w których te wszystkie płyty powstawały. Dochodzi do tego dość szczegółowa, bogato ilustrowna historia niemieckiego metalu w latach 1975-1990, a więc w najlepszym dla jego tradycyjnych odmian okresie. Główną częścią są biografie 34 zespołów: nie tylko niemieckich, bo przecież GAMA wydawała też kanadyjski Assault, szwajcarskie Carrion, Killer i Sergeant, austriacki Maniac oraz brytyjski Tokyo Blade, chociaż akurat w jego słabszym artystycznie okresie. Owe biogramy poszczególnych zespołów są dłuższe i krótsze, bo nie wszystkie grupy doczekały się przed laty większej ilości źródeł, a teraz autor nie dotarł do tworzących je niegdyś muzyków. Z tych bardziej szczegółowych warto wyróżnić traktujące o Darkness, Gravestone, High Tension, Necronomicon, Noisehunter, SDI, Stormwitch, Stranger, Tokyo Blade, Tyrant i Vampyr. Te krótsze są jednak równie bezcenne, bo dzięki benedyktyńskiej wręcz pracy José Luisa Cano Barróna mamy w jednym tomie dużego formatu zebrane informacje o czymś znaczącym dla metalowej sceny lat 80., a biografie istniejących dłużej grup, np. Sinner czy Stormwitch zostały, przede wszystkim w danych dyskograficznych, uaktualnione do połowy bieżącego roku. Atutem są też liczne zdjęcia, z których wiele pochodzi z prywatnych archiwów muzyków, warto też pochylić się nad dodatkami. Tłumaczenia dwóch krótkich wywiadów sprzed 32 lat z Tokyo Blade i Stormwitch to w sumie tylko ciekawostka, ale już obszerna dyskografia, w tym licznych wydawnictw kompilacyjnych wydanych przez multum firm, będzie skarbem dla wszystkich kolekcjonerów. Jest też bonus płytowy, reprezentatywna składanka CD z 19 utworami - jeśli ktoś jakimś cudem uchował się nie znając muzyki wymienionych wyżej grup, to ten sampler na pewno zachęci go do sięgnięcia głębiej. Niezdecydowanym polecam pośpiech, bo nakład "Cry Out For Metal!!" przeznaczony do sprzedaży to tylko 350 egzemplarzy, a dodruku nie będzie. Wojciech Chamryk


Zelazna Klasyka hard/heavy, przez heavy do speed metalu. W końcu jednak, po namyśle, zdecydowałem się napisać trochę o albumie rozpoczynającym trzeci fragment historii, kiedy Riot miał wcielenie stricte grupy speed/ power metalowej i nagrał bardzo ważny dla gatunku krążek.

Riot - ThunderSteel 1988 CBS

Paręnaście lat temu byłem kompletnie zielony, jeśli chodzi o znajomość dyskografii grupy Riot. To dzięki mojemu dobremu znajomemu dziś mogę się cieszyć posiadaniem jednych z najciekawszych płyt amerykańskiego heavy/speed/power metalu. Zresztą, kiedy usłyszał o moich brakach, to sapnął tylko: "Nie znasz Riot, Adaś?! Ło jeny…!". Wiedziałem już, że dałem plamę i w trybie natychmiastowym zacząłem nadrabiać zaległości. Myśląc Riot ma się przed oczami postać Marka Reale. Ten, mimo wszystko, niedoceniany gitarzysta był osobą łącząca wszystkie okresy zespołu. Był założycielem i twórcą lwiej części materiału na każdy album. Jego formacja wielokrotnie zmieniała skład, ale uparcie trzymał jej azymut na założone cele. Nie chcę tutaj przepisywać historii grupy, choć jest bardzo ciekawa i obfitująca w pewne smutne momenty, ale nadmienię tylko, że zespół miał trzy główne stadia. Od 1977 do 1981 roku, potem od 1982 do 1984 i, wreszcie, od 1986 do 2012, chociaż w tym ostatnim skład zmieniał się dość mocno. Niestety Mark zmarł z powodu powikłań z chorobą Leśniewskiego-Crohna, na którą cierpiał większą część życia. Jego odejście zamknęło pewien okres Riot. Od niedawna jednak muzycy, którzy grali w ostatnim wcieleniu grupy, stworzyli Riot V, mający na celu kultywowanie pamięci o swoim przyjacielu i utworów, jakie powstały na przestrzeni całej działalności. Długo zastanawiałem się, jaka płyta zespołu powinna się tutaj znaleźć. Czy warto przybliżyć coś z okresu, gdy wokalistą był Guy Speranza, a może kiedy gardło zdzierał Rhett Forrester? Niejako też upamiętnić ich wkład w historię grupy, bo obaj, niestety, już też nie żyją. Z nimi na pokładzie Riot przechodził ewolucję - od

Po wydaniu "Born In America" w 1983 roku Mark zdecydował, że zawiesza działalność zespołu. Rozwiązał ówczesny skład i przeniósł się do San Antonio, gdzie rekrutuje muzyków formacji S.A. Slayer Steve Coopera, Don Van Staverna i Dave'a McClain - do swojego projektu Narita. W 1986 roku, po krótkim żywocie zespołu, jedzie z Donem do Los Angeles, żeby odbyć próbę reaktywacji macierzystej formacji z Rhettem i perkusistą Sandy Slavinem. Po krótkich perturbacjach w Nowym Jorku znajdują się muzycy, którzy jednak staną na czele nowego wcielenia Riot. Będą to perkusista Mark Edwards (m.in. Steeler) i wokalista Tony Moore, którego polecił menedżer studia. Krótko potem, część nagrań perkusji kończy Bobby Jarzombek, kiedy Edwards odchodzi. W 1988 roku ukazuje się album "ThunderSteel", który staje się na lata jednym z najważniejszych albumów gatunku speed metalu w US, ale też dla samej grupy. Mamy tutaj dziewięć numerów będących jedną wielką tykającą bombą. Od razu wprawne ucho po jednym, dwóch odsłuchach, powinno zadać sobie pytanie - skąd znam pewne motywy? Odpowiedź powinna przyjść sama. Tak, tak, to Judas Priest i ich "Painkiller". Ukazał się trochę później i zawiera bardzo podobną muzykę. Dziwne i smutne trochę jest to, że "ThunderSteel" dziś znają tylko maniacy, a Priest ktokolwiek, kto trochę posłuchał metalu. A już na następnej płycie, która też wyszła wcześniej niż epokowe dzieło Tiptona i spółki, "The Privilege Of Power", znajdziemy kawałek, który łudząco przypomina "Leather Rebel". Coś jest na rzeczy i to temat dla dociekliwych… Album "ThunderSteel" ma w sobie magię. Przyciąga riffami, świetną pracą sekcji rytmicznej i zniewala totalnymi partiami wokali. Idealne połączenie szybkiej, rwącej muzyki z czystym śpiewem brzmiącym w sumie jak dodatkowy instrument wypadło tutaj genialnie. Muzyka zawarta na krążku jest jak powiew świeżego wiatru. Ach, ta zarażająca chwytliwość! Materiał zawiera zupełnie inne kompozycje niż dotychczas. Poprzednie albumy były bardzo dobre i miały mocne punkty, ale "ThunderSteel" można stawiać wyżej. Tutaj każdy numer

jest rozpędzony i kipiący energią. To po prostu ewolucja zespołu w kierunku speed metalu, choć Mark umiejętnie przemycił wszystko to, z czego Riot mógł być wcześniej dumny. Krążek jest też bardzo spójny - nie znajdziemy tutaj jakichś wywyższających się kompozycji ani żadnych zapychaczy. Jako całość wszystko ze sobą współgra i funkcjonuje jak najlepszy niszczyciel, choć też każdy słuchacz może wyciągnąć z albumu swoje ulubione fragmenty. Dla mnie są to "Sign Of The Crimson Storm", w którego refrenie Tony Moore po prostu mnie rozwala za każdym razem; "On Wings Of Eagles", gdzie oprócz fenomenalnych rozpędzonych wokali jest również niezmordowany perkusista i szyjąca jak wściekła gitara Marka; "Bloodstreets", z przejmującym tekstem i przepięknym połączeniem ballady i speed metalowego ognia. To są momenty, jakie mogę wymienić od razu, ale po zastanowieniu się chwilę, dodałbym kolejne a najlepiej cały krążek - tak, ciężko wybrać coś co się znacząco wybija. Nawet końcówka w postaci "Run For Your Life" (to nie jest Rerecording kawałka z 1981 roku) czy "Buried Alive" to kapitalne, szybujące na speed metalowym wichrze numery. Album "ThunderSteel" to czterdzieści sześć minut muzyki napisanej na najwyższym poziomie. Przez tyle lat wciąż brzmiącej świeżo i nie tracącej nic ze swojej mocy. Słuchanej przez kolejne pokolenia i kultywowanej przez innych. Tytułowy kawałek brało na warsztat kilka załóg współczesnego metalu a i inne kompozycje doczekały się podobnego wyróżnienia, jak chociażby "Flight Of The Warrior" przez HammerFall. Dowodzi to potęgi talentu Marka Reale, który miał w głowie taki materiał, ale też jego zmysłu co do wyboru ludzi, dzięki którym ta wyjątkowa płyta mogła powstać. Kiedy sięgam po ten krążek to słucham go od początku do końca z zapartym tchem. Mimo, że znam go bardzo dobrze to i tak za każdym razem zaskakuje mnie na nowo. Można powiedzieć, że jest jak narkotyk i ciężko, żeby się znudził. Jeśli tak się natomiast zdarzy to w ramach odskoczni sięgam po inne albumy Riot, żeby potem w glorii dać się zmieść z powierzchni ziemi duetowi rudej pani i panu na gąsienicach… Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA

197


Dimma nie ma tutaj sobie równych. Całe wydarzenie było ściśle związane z promocją przełomowej (pod względem artystycznym) płyty studyjnej "Pögn". W związku z tym, impreza składała się z dwóch części, przedzielonych przerwą: najpierw odegrali cały album od początku do końca, a później zaprezentowali wybrane utwory z wcześniejszego dorobku. Walory akustyczne były jeszcze lepsze, niż się spodziewałem. Ze względu na charakter miejsca, słuchaliśmy na siedząco. Osobiście otrzymałem bilety nr 1 i nr 2 w najlepszej strefie, tuż przy scenie. Wydawało mi się, że dźwięk jest takiej jakości, jakbym słuchał tego w domu, z przyzwoitej jakości sprzętu hi-fi. Jestem jednak pewien, że całość odegrano na żywo, nic nie szło z playbacku.

Dimma - Live In Harpa 08.10.2021, Reykjavik, Islandia

Ów występ przejdzie do historii jako pierwszy niezależny koncert heavy metalowego zespołu w Harpie - najbardziej prestiżowej hali koncertowej Islandii.

198

Muzycy emanowali zaraźliwą energią. Nawiązywali bliski kontakt z publicznością, biegali po dwupoziomowej scenie, machali głowami, angażowali widzów do śpiewania lub rytmicznego klaskania. Wokalista Stefán w pewnym momencie wjechał pionowo na podium na specjalnym dźwigu (podpatrzonym może u Iron Maiden, ale i tak efektownym), a innym razem zbiegł ze sceny, aby wspiąć się na zewnętrzną stronę balkonu na wysokości trzech metrów. Dosłownie śpiewał trzymając jedną stopę na poręczy, a drugą po zewnętrznej stronie balustrady.

Według oficjalnej strony internetowej, "Harpa jest jednym z najbardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc w Reykjaviku, centrum życia kulturalnego i społecznego w samym sercu miasta. Harpa to także wielokrotnie nagradzane dzieło sztuki, które od otwarcia w 2011 roku odwiedziły miliony ludzi". Wśród najciekawszych wyróżnień przyznanych Harpie znajdują się: "Mies van der Rohe Nagroda Unii Europejskiej w dziedzinie współczesnej architektury" (2013), "Jedno z najwspanialszych miejsc koncertowych według Gramophone Magazine" (2010), "Najlepsze centrum konferencyjne w Europie według Business Destination Magazine" (2016) oraz "Nagroda w dziedzinie architektury za walory akustyczne, przyznana przez Amerykańskie Stowarzyszenie dla Sztuk Wykonawczych oraz Profesjonalistów zajmujących się rozrywką USITT" (2018).

Ciekawym akcentem było odegranie przez Ingó dwuminutowej solówki gitarowej w stylu neoklasycznym (Yngwie Malmsteen) - krótko, ale w sam raz, aby dodać atrakcyjnego smaczku. Na breloczku zwisał mu z gitary krzyż, a statyw do mikrofonu był zrobiony z ogniw łańcucha zespolonych na stałe ze sobą.

Dimma wyprzedała wszystkie dostępne bilety do tego miejsca on-line, przed koncertem. Występowała tutaj wcześniej wraz z Orkiestrą Symfoniczną, ale dopiero 8 października b.r. zagrała tu swój pierwszy koncert w podstawowym składzie: wokalista Stefán Jakobsson, gitarzysta (plus dodatkowe wokale) Ingó Geirdal, basista (plus dodatkowe wokale) Silli Geirdal oraz perkusista Egill Örn Rafnsson. Ten kwartet jest uważany przez lokalnych mieszkańców za czołowy islandzki zespół heavy metalowy. Nawet, jeśli inne kapele islandzkie są znacznie bardziej rozpoznawalne za granicą, to w dziedzinie heavy metalu

Egill, choć jest stosunkowo "nowym" perkusistą Dimmy, czuł się swobodnie przed tłumem i po odłożeniu pałeczek nie zbiegał tak od razu za zaplecze. Sprawiał wrażenie równie zadowolonego, co wszyscy pozostali.

Basista Silli to zdaje się największy headbanger w składzie a jego gra na basie odgrywa bardzo znaczącą rolę, zwłaszcza że Dimma to kapela o jednej gitarze prowadzącej. Swoją drogą, z ciekawością obserwowałem, że bracia - założyciele zespołu (czyli Ingó i Silli), doskonale się rozumieją i uzupełniają.

Na koniec członkowie Dimmy zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie grupowe,

LIVE FROM THE CRIME SCENE

ukazujące pełną salę świetnie bawiących się fanów. Ukłonili się przed nami podobnie, jak np. Motörhead zwykł to zawsze czynić a Stefán przybił nam żółwika. Gościnnie w jednym utworze - coverze jej autorstwa, "Andvaka", przerobionym na LP "Pögn" na potężną, majestatyczną i cudowną hard rockową balladę - wystąpiła islandzka diva Gudrún Árný. Ekipa techniczna specjalnie dla niej przytargała pianino na środek sceny, także Gudrún zagrała na nim swoją wstępną partię, a następnie zaśpiewała. Schodząc ze sceny, otrzymała owacje na stojąco - widziałem, że była szczerze zachwycona widokiem rozentuzjazmowanej publiczności w takich okolicznościach. Bezimiennymi gośćmi specjalnymi było również 12 chórzystów, którzy w odpowiednich momentach (aczkolwiek stosunkowo rzadko) śpiewali z balkonów na trzecim piętrze tuż przed sceną (sześciu po obu stronach sceny). Niemniej, wieczór zaliczam do wyjątkowo udanych i niezapomnianych. I nie tylko ja, gdyż wielu lokalnych fanów komentowało po koncercie, że było to najlepsze show, jakie w życiu widzieli. Ci, co widzieli, chcą więcej i gorąco pytają o kolejne daty - dowód w sekcji komentarzy na oficjalnej stronie Facebook. Następnego dnia napisałem do gitarzysty Ingó: "Show było spektakularne. Cały zespół był wyjątkowo energetyczny a jakość dźwięku taka, jakbym słuchał w domu. Niesamowite wykonanie, wspaniałe światła, fajny gość, świetne piosenki. Genialne". Sam O'Black PS: Uprzejmie dziękujemy organizatorom koncertu za zaproszenie na występ.


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna Bez względu jednak na okoliczności nie zaszkodzi posłuchać i traktować jako samoistny byt, a powinno się to bez problemu obronić. (4) Adam Widełka

Aggression - Field Of Nightmares 2021 Xtreem Music

Ta ledwo półgodzinna EPka to na razie najświeższe wydawnictwo (maj 2021) kanadyjskiej grupy Aggression. Od ostatniej płyty upłynęły trzy lata, więc panowie postanowili przypomnieć się fanom. Być może jest to zapowiedź nowego albumu lub też pozostanie osobnym wydawnictwem - tego nie wiem. Stwierdziłem natomiast, że te cztery utwory plus intro oraz outro to przyzwoita dawka thrash metalu. To w ogóle grupa z przeszłości, że tak powiem. Zaczynała w latach 80. W 1987 roku wydali jedną płytę "The Full Treatment" i zamilkli aż do 2004r. Generalnie często robili sobie przerwy, więc ich kariera jest nierówna, a skład też pewnie zmieniał się nie raz. Obecnie ze starych czasów jest tylko gitarzysta Denis Barthe, reszta natomiast to goście jacy załapali się do Aggression w czysto współczesnym wcieleniu. Rzecz to prędka bardzo. Dla miłośników połączenia oldschoolowego grania z szczyptą współczesności. W sumie nawet to ciężko się nad "Field Of Nightmares" rozwodzić - to żaden wyjątkowy thrash metal, ale też z drugiej strony słucha się tego nieźle. Jako, że lubię ten gatunek to płytka wchodziła i została zakodowana przez organizm bez jakichś uszczerbków na zdrowiu. Szybkie riffy, "stukająca" perkusja, masywny bas i agresywne, choć czytelne, wokale. Nie są to też jakieś krótkie numery, bo liczą sobie od czterech do, nawet blisko, sześciu minut. W żaden sposób nie wpływa to na jakość - są dość zwarte, zagrane przyzwoicie, z jakimś pomysłem. Nie ryzykowałbym stwierdzenia, że to jakiś techniczny czy progresywny thrash, chociaż w kompozycjach przewijają się połamane tempa czy też kąśliwe, wcale nie banalne, solówki. Nie jestem fanem grupy, więc też nie wiem w jakim kontekście należy oceniać "Field Of Nightmares". Dla mnie to po prostu niezła, mała płytka, bez pobocznych historii. Możliwe, że ktoś będzie zachwycony powrotem Kanadyjczyków do formy lub też zniesmaczony jakimś faktem - nie wykluczam takiego obrotu sprawy.

Alien Force - We Meet Again 2021 From the Vaults

Tytuł płyty jest troszkę mylący, bo ponowne spotkanie muzyków wcale nie nastąpiło dopiero teraz. Choć można wyobrazić sobie ponowne spotkanie po 35 latach, muzycy Alien Force wciąż mieli ze sobą kontakt. Kołem zamachowym studyjnego powrotu duńskiej formacji lat 80. był, a jakże, festiwal Keep it True, który z organizatora koncertów stał się niemal mecenasem heavy metalu. Choć na krążku znalazły się niemal same nowe utwory (wyjątkiem są "Killing Hour" i "Song For You", napisane w latach 90.), płyta brzmi, jakby ją nagrano zaraz po "Pain and Pleasure". Wynika to nie tylko z faktu poszanowania przez muzyków tradycji, ale też z tego, że w nagraniach wziął udział oryginalny, utrzymywany w latach 80. skład zespołu. Dodatkowo muzycy już na etapie nagrywania i postprodukcji zadbali o to, żeby płyta brzmiała klasycznie. Jeśli lubicie tradycyjny, analogowo brzmiący heavy metal, a prędkość i gęstość riffów nie jest dla Was wyznacznikiem tego, co w heavy metalu najlepsze, sięgnijcie po "We Meet Again". Sam gitarzysta, Henrik Rasmussen przyznaje, że siłą Alien Force była i pozostała dobra melodia oparta na klasycznych riffach. (4) Strati All Against - I Am Alive 2021 Wormholedeath

Przedstawiciele portugalskiego thrashu promują swój album dosadnym sloganem - "Thrash is Back!". Nie ulega wątpliwości, że współczesne zespoły, nie tylko heavy, ale i thrash metalowe oferują porządny materiał - od gigantów gatunku po debiutantów. Często to właśnie młode kapele odgrzewają niepotrzebnie strawione setki razy kotlety, zapominając, że warto dodać do końcowego efektu rów-

nież coś od siebie. Tym jest właśnie "I Am Alive" od grupy All Against - wielkim kawałkiem surowego i niedoprawionego, riffowanego na ostro mięsa. Nie można im zarzucić, że nie wykraczają poza klasycznie rozumiany thrash - choćby wokal może podpadać tu momentami pod grind, a solówki szukają rozwiązań w pokrewnych podgatunkach - czasem usłyszmy tu neoklasyczną harmonię czy łagodniejszą solówkę ("Soldiers of Faith", intro we "Free in Chains"), odrobinę industrialnych czy djentowych rozwiązań ("The Hourglass"). W przypadku tego ostatniego warto wyróżnić interesujący aranż zmieniającą się w stosunku do głównego riffu progresję akordów, momentami deathowe wstawki czy solówki oraz bas i jego brzmienie choć w miksie, nie tylko w kontekście tego kawałka, a całości, mogłoby być go jeszcze więcej (jak w "Masturbation"), skoro odważono się na efekt potężnej ściany gitar. Numery w większości są krótkie, w granicach czterech minut, tak jak tytułowy "I Am Alive" (z ciekawym zabiegiem rozpoczęcia od dźwięków kardiografu, poza tym niewiele się w nim jednak dzieje, jest przewidywalny refren, mało wyraziste przełamanie i powtarzalne solówki). Są jednak wyjątki w postaci pięciominutowego "Fuck it All" nowoczesnego kawałka z narastającym napięciem i mocno rozbudowanego, prawie ośmiominutowego "Erratic Hands". Cieszy druga, spokojniejsza część - wcale nie dlatego, że jest przystępniejsza (ciekawe pomysły zdarzały się również w kawałkach o wiele brutalniejszych) - jest to po prostu chwila na złapanie oddechu oraz chwila chwały dla Sergio Correi - gitarzysty solowego - w moim odczuciu jednak niekoniecznie wykorzystana. O ile nie można odmówić mu umiejętności, to największym zarzutem jest powielanie tych samych patentów - sweepów i innych zagrywek. Płytę kończy dobitny i szybki "Sociedade Hostil" - kawałek poniżej dwóch minut, który nie ma jednak zbyt wiele wspólnego z crossoverowymi klasykami - to nie do końca to podejście, za to jest dość interesujący, bo w ojczystym języku muzyków z All Against - i trzeba

przyznać, że nie brzmi gorzej, niż intuicyjnie bardziej uniwersalne, angielskie numery. Do samego brzmienia wokalu mam jednak zarzut w obu przypadkach - już po dwóch, trzech utworach zbyt dominuje, a przez to - zwyczajnie męczy. Być może oczekuję jednak po prostu czegoś innego od tego podgatunku, a All Against skręca w stronę nowoczesnego podejścia do thrashu, które, choć przynajmniej nie jest kopią lat 80. czy 90., zwyczajnie nudzi. Największy problem w "I Am Alive" to powtarzalność - większość utworów właściwie zlewa się w praktycznie nierozróżnialną całość i w efekcie po przesłuchaniu płyty niewiele ze słuchaczem zostaje, przez co niespecjalnie chce się do niej wracać. Nie tego oczekiwałoby się po zespole, który nie jest debiutantem, bo funkcjonuje od 2015 roku. Thrash w tym przypadku powrócił, ale niekoniecznie w formie, w której chcielibyśmy go słuchać. Całość dość ciężkostrawna. (3) Iga Gromska

Amarok - Hero 2021 Oskar

Był "Hunt", później Michał Wojtas stworzył "The Storm" z muzyką ilustracyjną dla spektaklu teatru tańca Jamesa Wiltona, teraz zaś dyskografia Amarok powiększyła się o płytę "Hero". To druga część swoistej trylogii albumów z tytułami zaczynającymi się od litery H, z tematem wiodącym, traktującym o zagubieniu człowieka w obecnym, cyfrowym świecie, gdzie każdy dostrzegający ten smutny fakt i próbujący coś z tym robić, zasługuje na miano bohatera. Muzycznie mamy tu do kompletu rock progresywny w nieoczywistym ujęciu. Lider grupy już dawno temu dał się poznać jako artysta poszukujący, wzbogacający brzmieniową paletę Amarok o nader różne akcenty. Na "Hero" jest podobnie, dlatego do klimatów spod znaku Pink Floyd czy Camel dochodzą tu elementy etniczne i elektroniczno-ambientowe. Poszczególne kompozycje są długie, wielowątkowe i rozbudowane, płynnie łącząc różne wpływy. Czasem na plan pierwszy wysuwa się więc piękna,

RECENZJE

199


iście Gilmourowska fraza gitary ("Surreal", "The Orb", tytułowy "Hero"), gdzie indziej transowy, hipnotyczny rytm ("Hail! Hail! AI") czy subtelne, wyciszone brzmienia z nader oszczędnie zaznaczonym rytmem ("What You Sow"). Co ważne elektronika w połączeniu z tradycyjnymi, nierzadko dość oryginalnymi, instrumentami (skrzypce, flet, theremin, djembe, harmonium i wiele innych) wcale tu nie razi, stanowiąc spójną i zwartą całość, co jest tym bardziej widoczne, że wiele na tej płycie urokliwych melodii, które od razu zapadają w pamięć. Jak dla mnie najpełniej zostało to wszystko połączone w "The Dark Parade", instrumentalnym, pełnym rozmachu utworze, który spokojnie mógłby trafić na którąś z płyt Camel bądź Eloy, ale "Hero" ma takich udanych momentów znacznie więcej. (6) Wojciech Chamryk

Amoth - The Hour of The Wolf 2022 Rockshots

Amoth to heavymetalowy kwintet z Finlandii, który na koniec stycznia 2022 roku przygotowuje swój kolejny pełny album "The Hour of The Wolf". Przesłuchując ten krążek, powoli budowałem sobie obraz kapeli opierającej swoją twórczość na heavy metalu, chętnie robiącej odskocznie w kierunku US metalu, ale nie tylko. Do tego jej muzycy potrafią stworzyć różnorodne kompozycje, wspierając je niezłymi riffami, ciekawymi muzycznymi tematami czy też intrygującą atmosferą. Zaczynają utworem "Alice", który muzycznie oraz atmosferą sięgają do hard'n'heavy rodem z lat 80. Co ciekawe główny kompozytor twierdzi, że pomysł na ten kawałek przekazał mu sam Alice Cooper w czasie jednych ze swoich snów. Kolejny utwór "The Man Who Watches The World Burn" to już ciekawy heavy metal o zajmującej budowie oraz z mroczną opowieścią i klimatem. Chyba najmroczniejszym na całym albumie. Wyróżnia go również świetna partia basu. "Wounded Faith" to już kompozycja, w której muzycy uciekają w stronę US metalu, a nawet thrashu. Podobny w formie jest również umieszczony trochę później "It Ain't Over Yet". Za "Wounded Faith" mamy dwuczęściowy kawałek "Wind Serenade", jest to ponownie wycieczka w stronę lat 80. Tym razem jest to hołd dla gitarowych wymiataczy w stylu Joe Satriani czy Steve Vai, ale

200

RECENZJE

utrzymany w bardziej stonowanych brzmieniach. Natomiast za "It Ain't Over Yet" mamy inny track, który również charakteryzował lata 80. Jest nim utwór "Traces In The Snow", wyciszony i utrzymany w formie intrygującej heavymetalowej ballady. Cały album zamyka najdłuższa i najciekawsza tytułowa kompozycja. Wiele się w niej dzieje jeśli chodzi o muzykę jak i klimat, zawiera wszystko, w czym Amoth jest najlepszy. Słowem znakomite zakończenie "The Hour of The Wolf". Jednak na koniec zostawiłem sobie do omówienia kawałek "We Own The Night", gdzieś ze środka krążka, jest on najbardziej złożony w budowie, gęsto i technicznie zagrany, ogólnie ciekawy oraz intrygujący. Pasuje on do tego jak zespół jest opisany na Metal Archives, czyli progressive/heavy metal. Niemniej jak sami zauważyliście, pozostała część krążka jest typowo heavy metalowa, owszem kompozycje są złożone, urozmaicone muzycznie i stylistycznie, ale dążą do bezpośredniego trafienia do słuchacza. Poza tym muzycy są znakomici technicznie, potrafią wywołać niemałe fajerwerki, ale nie epatują swoimi umiejętnościami, choć na każdym kroku je czuć. W równej mierze znakomicie przedstawia się głos wokalisty Pekka Montin. Mocny, a zarazem wysoki, wielobarwny oraz nastrojowy. Myślę, że wszyscy maniacy zaakceptują go bez zastrzeżeń. Ogólnie "The Hour of The Wolf" to bardzo solidna heavymetalowa płyta. (4,5) \m/\m/

Apostle of Solitude - Until the Darkness Goes 2021 Cruz del Sur Music

Muszę przyznać, że dotychczasowa twórczość Apostle of Solitude była dla mnie jak te dzwony, które grzmią absolutnie jak należy, ale w kościele do którego mam cholernie daleko - dziwaczna analogia, ale myślę że łapiecie. Ekipa z Indianapolis miała zawsze do zaoferowania naprawdę dobrą jakościowo muzykę - ciekawy, melancholijny klimat, surowość brzmienia i oczywiście podstawę gatunku, czyli po prostu dobre riffy - ale brakowało jakiejś iskry, która wyniesie to granie ponad przeciętność. Mam wrażenie, że dopiero na "Until the Darkness Goes", prócz przestrzegania właściwych receptur, możemy wyczuć jakąś sekretną przyprawę, która nadała całości wyraźnego smaku. Wreszcie koniec z rozwleczonymi, godzinnymi klocami,

podczas których zdążyliśmy zapominać o faktycznie dobrych momentach które pojawiały się w trakcie albumu. 37 minut z pięcioma konkretnymi wałkami i jednym interludium - dziękuję, pozamiatane. Wreszcie trochę prostszych konstrukcji i bardziej zapadających w pamięć motywów - posłuchajcie choćby prowadzącego riffu do otwierającego "When the Darkness Comes" czy motywu przewodniego z "The Union". Wreszcie album w 100% spójny, od początku do końca trzymający charakterystyczny nastrój, niczym opowieść płynnie przeprowadzający nas z jednej kompozycji w drugą (która jednocześnie wyraźnie różni się od poprzedniej - kłaniają się charakterystyczne motywy przewodnie). Ale sądzę (i myślę, że nawet sami twórcy mogliby się ze mną zgodzić), że to co buduje "Until the Darkness Goes", to klimat. Apostle of Solitude zaklęło w swoje dźwięki większy niż kiedykolwiek wcześniej ładunek emocjonalny - być może spowodowany trudnymi zdarzeniami, z którymi musieli zmagać się w czasie pandemii, także w życiu prywatnym. W efekcie dostajemy oniryczną podróż przez krainę melancholii i zadumy. Całość brzmi wręcz monolitycznie, trudno wyróżnić poszczególne utwory odstające od reszty (no, ja mam może troszkę większą słabość do wyżej wspomnianego "The Union" i pięknego rozwinięcia w "Deeper Than The Oceans"). Nie jest to niestety materiał bez skazy, trafiają się momenty zwyczajnie nieciekawe, które wyrwane z kontekstu płyty nie miałyby w sobie specjalnej wartości. W porównaniu z poprzednimi krążkami trudno tu co prawda mówić o dłużyznach, tym bardziej że cały materiał jest dość krótki - i to naprawdę ważna zaleta. W przypadku takiej muzyki, jeszcze kolejne 10 minut mogłoby tę płytę pociągnąć w odmęty nudy. Dzięki Bogu Apostle of Solitude (chyba po raz pierwszy w swojej karierze) stawiło tej pokusie wyraźny opór. Efektem jest krążek, który pewnie świata nie zwojuje, ale zdecydowanie zasługuje na poświęcenie mu swoich 37 minut i pozwolenie na akompaniowanie przy mrocznych kontemplacjach w długie zimowe wieczory. (3,5)

ło, wyszedł im gniot. Dobrze im życzyłem, ale "Emperors And Fools" to płyta męcząca, odtwórcza i nudna. Wcale się nie zdziwię, gdy mnóstwo fanów będzie się nią zachwycać, ponieważ Matt ma odbiorców bezkrytycznie zafascynowanych jego charakterystyczną barwą głosu. Mnie również zawsze pasował śpiew Rudego Opresora a swego czasu broniłem nawet ostatni album studyjny Iced Earth z nim za mikrofonem, pt. "The Crucible Of Man (Something Wicked - Part 2)", 2008. Tym razem uważam jednak, że Ashes Of Ares brzmi jak projekt emerytów a pudełko "Emperors And Fools" powinno być opatrzone ostrzeżeniem: "nie dla osób młodych duchem". To prawda, że możnaby wymienić długą listę fajnych partii instrumentalnych na tym LP, ale odnoszę wrażenie, że marnują się one niczym zabłąkane o zmroku czerwone kapturki w gęstym i przytłaczająco ponurym lesie. Niektórzy szukają tego rodzaju atmosfery w doom metalu, ale dobry doom metal cechuje się przejrzystą strukturą utworów, gdyż najlepsi kompozytorzy doomowi dobrze wiedzą, co chcą wyrazić. Tymczasem tutaj panuje totalny chaos i zamieszanie. Brakuje porządku, logicznej sekwencji struktur. Ogromny ciężar gitar zamiast dodawać mocy, tylko zniechęca do analizowania poszczególnych motywów. Powoduje, że mi się odechciewa, lecz jednocześnie jeszcze bardziej doceniam "The Crucible Of Man". Przynajmniej taka korzyść z "Emperors And Fool" - może więcej osób doceni, że jednak najsłabsze dokonania Iced Earth nie były wcale takie złe... (2) Sam O'Black

Piotr Jakóbczyk Ashes Of Ares - Emperors And Fools 2022 Roar! Rock Of Angels

Po tym, jak Jon Schaffer wpadł w kłopoty z prawem i dalsza działalność Iced Earth stanęła pod znakiem zapytania, szczególnie mocno potrzebowaliśmy udanego nagrania ze strony Ashes Of Ares. Mogło okazać się ono albumem przełomowym pod względem artystycznym i przemówić do wyobraźni słuchaczy silniej niż kiedykolwiek wcześniej. Niestety, tak się nie sta-

Atme - Mantrakora 2021 Lynx Music

Debiutancki album Atme "State Of Necessity" był w roku 2018 sensacją naszej progresywnej sceny, prezentując wrocławską formację jako zwolenników śmiałego łączenia szeroko pojętego rocka progresywnego z mniej oczywistymi wpływami. Teraz jej dyskografia powiększyła się o MCD "Mantra-


kora" z pięcioma nowymi kompozycjami. Otwierające całość "Hybrydy" to pierwszy polskojęzyczny utwór Atme: miarowy, dość surowy, z wyrazistym refrenem i delikatniejszą zwrotką, pokazujący, że grupa ma potencjał również w kontekście tworzenia krótszych, bardziej zwartych kompozycji o wręcz przebojowym potencjale - kto wie, czy nie będzie to dla niej pewien zwrot? "The River" faktycznie płynie niespiesznie, niczym tytułowa rzeka, urzekając onirycznym klimatem, ale z czasem ta kompozycja rozwija się - pojawiają się wpływy grunge, Łukasz Pawełoszek śpiewa mocniej, gitarowe solo też jest warte uwagi. Poprzedzona instrumentalnym intro "Iceberg" kompozycja tytułowa jest dla mnie głównym punktem tego materiału. Nie tylko dlatego, że trwa ponad osiem minut, ale z racji ciekawych pomysłów kompozytorskich i dopracowanej aranżacji. Mamy tu więc rozmach niczym w najlepszych utworach Eloy, wielowątkowe partie wokalne z chóralnymi na czele, a do tego sporą dozę melodii; jeśli to zapowiedź kolejnych utworów Atme, to warto czekać na kolejny album grupy, bo jej forma wciąż zwyżkuje. Finał to bonusowy numer "Belarus", dość mroczny, niezbyt mocny, równie bogaty pod względem wokalnym, zwieńczony efektowną solówką - dobrze, że wciąż wydawane są takie krótsze materiały, skoro trafiają na nie różne dodatki, z różnych względów nie uwzględniane w programach pełnoprawnych albumów. (5) Wojciech Chamryk

mo w melodyjnym power metalu melodie muszą porywać, no i Beast In Black w refrenach porywa ale przy okazji przekraczają granice, mocno wdeptując w błotko komercyjnej estetyki. Melodiom wtórują klawisze, są tłem to fakt, ale ich zagrywki są również rodem z muzyki popowej, disco, a nawet techno. Do tego akcenty typu elektroniczne przeszkadzajki i ozdobniki niczym z muzyki tanecznej z lat 80. Sprawę ciutkę ratują mocne gitary, świetne partie solowe, mocny sound sekcji rytmicznej oraz niezły głos Yannisa Papadopoulosa. Świetnie sumuje tę płytę kończący ją cover Michaela Jacksona "They Don't Care About Us". Znakomity popowy song w stylistyce disco metalu "Made in Beast In Black". Jednak ja zdecydowanie wolę oryginał i wydaje mi się, że takie zmetalizowane disco nie ma racji bytu. Natomiast o innej przeróbce przemilczę, bo może autorzy oryginału podejmą ten pomysł, co według mnie brzmi wiarygodnie, więc lepiej, sza! Generalnie nie podoba mi się pomysł na muzykę tej wielonarodościowej kapeli i nie sądzę aby znalazły się jakieś argumenty aby to się zmieniło. Nieznaczny, że nie mogę docenić podejścia do całości samych muzyków, ich profesjonalizmu, zaangażowania, wyśmienitej produkcji i brzmienia. Myślę, że nie ma też z ich strony fałszu, po prostu uwierzyli w swój pomysł i go realizują. Co dziwne znaleźli swoich odbiorców i to nie małą rzeszę. Mimo wszystko marzę aby okazali się sezonowcami. Bez oceny, bo Beast In Black nie mieści się w jej zakresie.

doru. Ustawia ich dość daleko za Angrą, Evergrey, Pagan's Mind, czy Kamelot, nie mówiąc o progresywnych tuzach jak Dream Theater, Queensryche czy Fates Warning. Jednak myśląc o Włochach jako kolejnym przedstawicielu melodyjnego europejskiego power metalu, z ambitnym podejściem i wpływami progresywnego metalu, widzi się zupełnie inną formację. Wtedy właśnie można docenić wszystkie te pojawiające się przemyślane muzyczne pomysły, ich różnorodność i inwencję, czy też doskonałą grę instrumentalistów, począwszy od sekcji rytmicznej, poprzez klawisze i kończąc na gitarach. Dzięki temu można zatopić swoje myśli i emocje w kolejne kompozycje, ich brzmienia czy też klimaty. Nie wiem, jak inni przymierzą się do muzyki z "AQVA", ale moje podejść pozwoliło mi w miły sposób spędzić trochę czasu z muzycznym świtem Beriedir. Nie było to jakieś głębokie doznanie, ale dało przekonanie o obcowaniu z solidną muzyką, do której można wracać od czasu do czasu. (3,5)

\m/\m/

Z tym nowym horyzontem nie ma co przesadzać, ale ten francuski kwartet całkiem sprawnie porusza się w rejonach stonera, nowoczesnego rocka/metalu i nieco bardziej progresywnego grania. Właściwie to każdy z tych ośmiu utworów utrzymany jest w nieco innej stylistyce, co z jednej strony zakłóca trochę spójność "New Horizon" jako całości, ale też świetnie pasuje do czasów streamingowych playlist, tworzonych nie tylko przez algorytmy, ale też przez słuchaczy. Z utworów surowszych mamy tu więc mocarny opener "Vultures" z nośnym riffem, przyspieszający "The Unknown Pt. 2", króciutki "Another Face" z kąśliwym riffowaniem oraz mroczny, zakorzeniony we wczesnych numerach Black Sabbath "Sorry" - miarowy, potężnie brzmiący, ale też z całkiem melodyjnym refrenem. Jeszcze bardziej pod tym względem zaskakuje finałowa kompozycja tytułowa: znacznie lżejsza, z delikatną zwrotką i czystym śpiewem, chociaż kontrowanym niskim porykiwaniem. Podobny patent wykorzystano również w "Helpless" o nieco orientalnym klimacie, z kolei balladowy, melancholijny "Beautiful" oraz momentami bardzo hipnoty-

Beast In Black - Dark Connection 2021 Nuclear Blast

Jak na początku wieku (powiedzmy) pojawił się melodyjny power metal (plus jego odłamy typu symfoniczny power metal, itd.) to wielu maniaków, z uporem twierdziło, że to nie metal, a fałsz, komercja i disco. Myślę, że gdy pojawiło się Beast In Black i kilka kapel jej podobnych to tych, że twardzieli zamurowało (mnie też), bo to faktycznie metalizowane disco w czystej postaci. Słowem - zło! No i może trochę im wstyd, że tak jeździli po tym symfoniczno-melodyjnym bractwie. Niby na "Dark Connection" gitary potrafią mocno zaciąć, a bas i perkusja brzmią potężnie to już ich taneczny bit jest nie do zniesienia. I to tak przez godzinę! A w takim songu "One Night In Tokyo" taneczną pulsacją przechodzą samych siebie. Wiado-

Beriedir - AQVA 2022 Rockshots

Beriedir to progresywno-powermetalowy zespół z Włoch, który powstał w roku 2012. Wcześniej działał jako Chaos Edge i było to w latach 2009 - 2012. "AQVA" to ich już drugi album studyjny, który ukaże się na początku roku 2022. Zawiera on blisko godzinę wspomnianego progresywno-power-metalu, ale ja wolę myśleć o Włochach jako ambitna kapela power metalowa, która gra melodyjny europejski power metal. Owszem zespół ma w kompozycjach czytelne progresywne elementy, ale ciągle mierzą się one z bardziej melodyjną odmianą power metalu. To drugie "ja" zespołu jest bardzo silne, a starcie z nim nie przysparza progresywnemu podejściu muzyków Beriedir splen-

\m/\m/

Blackbeard - New Horizon 2021 M&O Music

czny "Addicted To" mają w sobie coś z grunge. Można więc powiedzieć, że na "New Horizon" każdy znajdzie coś dla siebie, a to już coś, nawet jeśli Blackbeard nie dokonali żadnych muzycznych odkryć. (4) Wojciech Chamryk

Black Mass - Feast At The Forbidden Tree 2021 Redefining Darkness

Złożone z doświadczonych muzyków bostońskie trio podsuwa nam najnowszy, trzeci już album. Może nie przełomowy, nawet w pewnej mikroskali, ale na pewno wart uwagi, może z pominięciem mało oryginalnej, tak lubianej przez amerykańskie zespoły, nazwy. Black Mass łoją oldschoolowy thrash z lat 80. w stylu Slayer czy Exodus, brzmią przy tym surowo i potrafią stworzyć stylowe kompozycje, bez nadmierych zapożyczeń, tak częstych u współczesnych zespołów. To wszystko przekłada się na jakość "Feast At The Forbidden Tree", płyty zdecydowanie ciekawszej od poprzedniej "Warlust". Thrash wciąż jest tu podstawą, ale do głosu dochodzą też wpływy Motörhead ("Dead To The World"), speed ("Unholy Libations"), tradycyjnego ("A Path Beyond") czy nawet black metalu ("Nothing Is Sacred","Betrayal"). Dzięki tym wszystkim zabiegom słucha się "Feast At The Forbidden Tree" bardzo dobrze, chociaż pewnie nie zwróciłbym na ten zespół uwagi, gdybym nie dostał jego materiału do recenzji - ot, znak czasów. (5) Wojciech Chamryk

Bladestorm - Storm Of Blades 2021 Thrashing Madness

Słuchając tej płyty można przenieść się od razu i bez żadnego wehikułu czasu w lata 80. W czasy świetności prawdziwego metalu, kiedy Judas Priest, Exciter, Running Wild i dziesiątki innych zespołów wydawały jedna za drugą świetne płyty, a ciężka muzyka była obecna nawet w mainstreamowych mediach i na listach przebojów. Wrocławski Bladestorm przypomina na swej debiutanckiej EP-ce te wspaniałe dni, proponując

RECENZJE

201


trzy numery autorskie oraz udany cover, utrzymane w stylistyce siarczystego heavy/speed metalu. Fani pamiętają gitarzystę Jarosława Zygmańskiego i perkusistę Piotra Kołodziejczyka z death/thrashowego Leviathan, istniejącego na przełomie lat 80. i 90., młodsze pokolenie w składzie to wokalista Bartosz Koniuszewski (znany z Crimson Valley, Clairvoyant i Savager) oraz basista Kacper Ptak. Przywołane nieco wyżej nazwy kultowych grup z lat 80. doskonale odzwierciedlają też styl Bladestorm, nie tylko dlatego, że grupa z powodzeniem zmierzyła się z "Jawbreaker" Judas Priest, podanym nieco agresywniej od strony wokalnej, z niższymi niż u Halforda rejestrami. Własne numery też kopią jak należy: "Storm Of Blades", "Here Comes The Night" i "Metal Death Machine" są szybkie, surowe, dynamiczne i pełne mocy, jakby naprawdę powstały w 1983 roku, tak jak cover brytyjskiej formacji. Teraz pozostaje więc tylko czekać na kolejny, mam nadzieję już znacznie dłuższy, rozdział tej historii. (5) Wojciech Chamryk

Blood Sport - Hot Blood and Cold Steel 2021 Gates of Hell

Czasami wystarczy, gdy z muzyką jest jak z dobrym wystąpieniem publicznym: jest krótko, szybko i na temat. Właśnie dlatego lubię zapomniany dziś nieco speed metal, a jeszcze bardziej - gdy jest zagrany porządnie. To właśnie gwarantuje EPka duetu Blood Sport "Hot Blood and Cold Steel", z surową produkcją w stylu retro i duchu DIY. Zespołem po niecałym roku istnienia zainteresowała się jednak wytwórnia Gates of Hell i nie ma im się co dziwić, bo kto nie chciałby mieć pod swoimi skrzydłami wybuchowej mieszanki Venom, Motorhead i Acid. Wokalistka Blood Sport (czerpiącego, właściwie nie tylko z nazwy, z mniej rozpoznawalnego Avenger), śmiało może konkurować z Kate de Lombaert, królową speed metalu, bo tak agresywnego, skutecznego i przede wszystkim - zapadającego w pamięć wokalu w tym gatunku od dawna nie było. Zespół promuje się jako miks pomiędzy Judas Priest i Venom i choć osobiście w dwuminutowych kawałkach czuć wyłącznie ducha tej drugiej grupy (ale jeśli chodzi o bas, to zdecydowanie bardziej, niż Cronos, przebija się tu Lemmy), nie działa to na niekorzyść EPki.

202

RECENZJE

Nie ma co szukać tu ballady (której, jak zarzekają się członkowie zespołu, Blood Sport nigdy nie napisze) czy bardziej rozbudowanych kompozycji. Znalazły się tu cztery świetne kawałki, wydane wcześniej jako demówki: "Niterider", "Agitator", "Blood Sports" (kończący album, mocno motorheadowy) i najbardziej szalony, wściekły "Steel System". Tytułowa nowość, "Hot Blood and Cold Steel", wydająca się być maksymą napędzającą grupę, nie przewyższa ich poziomem, ani nie jest gorsza - po prostu nie odstaje, to nadal porządne, brudne, bezkompromisowe granie. Cała EPka trzyma więc to samo pędzące, równe tempo (szybkie niczym otwierający ją album karabin maszynowy, "Machine Gun") i właściwie dokładnie tego się od niej oczekuje. Całości dopełniają teksty utrzymane w klimatach science fiction. Czy to na pewno nie jest zaginiona taśma z wczesnych lat 80.? Warstwa instrumentalna jest, co ciekawe, dziełem wyłącznie jednej osoby, gitarzysty i basisty, Bursta, a stałego perkusisty jako takiego zespół w swoim składzie jeszcze nie ma. Tym bardziej ciekawi, co i jak pokażą na koncertach, przed którymi jednak muszą napisać więcej materiału. Bo choć ten, który znalazł się na "Hot Blood and Cold Steel" jest zabójczo dobry, to jednak wciąż za mało, by zapełnić chociaż dwadzieścia minut seta. Na koncerty, tak jak i kolejne, tym razem pełniejsze wydawnictwo, czekam jednak z niecierpliwością, bo przesłuchanie tej EPki było jednym z naprzyjemniejszych doświadczeń tego roku - podróżą w czasie pozbawioną zmodernizowanych rozwiązań muzycznych i produkcyjnych, bez udawania i prób wpasowania się w jakąkolwiek modę. Nie ma tu wirtuozerii, nowatorskich odkryć, szczególnie świeżego podejścia do muzyki, jest jednak szczere oddanie hołdu gatunkowi, chwytliwe, porywające granie i masa dobrej zabawy. A przecież o to chodzi w speed metalu i wolę to od setek zlewających się w całość nieudanych "eksperymentalnych" płyt wychodzących każdego roku i popadających w zapomnienie. EPkę Blood Sport na pewno zachowam w pamięci i wyczulonym na retropodejście do muzyki sercu. Można rozpisać się bardziej, ale po co - w końcu miało być krótko, szybko i na temat. Pora na przejażdżkę kilkadziesiąt lat wstecz. Lepszego soundtracku nie będzie. (5) Iga Gromska Bloodride - Idiocracy 2021 Great Dane

Już sama satyryczna okładka "Idiocracy", najnowszego wydawnictwa od Bloodride przywodzi na myśl klasyczne albumy crossover thrashowe. Otwierający płytę "Rapid Fire" pozbawia wszystkich złudzeń

- to kawał szybkiego, dobitnego grania, a do tego bardzo dobrze wyprodukowany. Nic dziwnego to już nie są debiutanci. Zespół powstał już na początku nowego millenium, ale na pierwsze długogrające wydawnictwo kazali nam czekać ponad dziesięć lat. Od 2011 proponują jednak same konkrety wydali cztery albumy. Choć wytwórnia Great Dane Records skupia się głównie na death metalowych kapelach, nie dziwi, że dla Bloodride zrobili wyjątek - "Idiocracy" jest ich pierwszą płytą wydaną pod szyldem GDR i jedną z najsolidniejszych. To nie jest współczesne podejście do thrashu jak Vulture, łączący podgatunek z wpływami speedu, to bardziej bezkompromisowe podejście w stylu Violator, z wpływami klasyków pokroju D.R.I. czy nawet Overkilla (jak w "Burn Perfection" - tak smacznych i dobrze zagranych riffów nie słyszałam od dawna, choć to tak naprawdę nic nowego - ale w połączeniu z całym, thrashowodeathowym aranżem i świetnymi gitarowymi wstawkami robią spore wrażenie). We "Fleshless" Bloodride przypominają ubrutalnioną wersję Municipal Waste z agresywniejszymi wokalami, a pomiędzy crossoverowymi riffami znalazła się też przestrzeń dla black/deathowych riffów ("Override of the Overture" Dismember spotyka "Art of Partying"? Uwierzcie, że to się da zrobić i jest to znakomite połączenie!). Tym, za co jednak najbardziej trzeba pochwalić Bloodride, jest umiejętność zróżnicowania dynamiki albumu. Nie zawsze musi być szybko, a gdy wypada zwolnić, nie trzeba od razu uciekać się do ballady czy partii akustycznych ponownie deathowe, spokojniejsze intro do "Preaching to the Choir" przechodzi w thrashowego klasyka i powraca w tle refrenów - słychać, że zespół wie, jakimi prawami rządzi się dobra kompozycja. Wszystko jest na swoim miejscu - wystarczy usłyszeć, jak perkusja czy gitary dają przestrzeń mocnemu basowi, zatrzymując się w odpowiednich momentach z dużym wyczuciem, czy jak płynnie typowo thrashowe partie przechodzą w bardziej melancholijną partię solową (a w zwolnieniu tego typu tkwi o wiele więcej siły, niż w nużącym naparzaniu non-stop). Chwała perkusiście, Petteriemu Lammassaariemu, za zdynamizowanie tej partii, perkusja mistrzowsko prowadzi cały numer (jeden z moich faworytów na płycie). Oczywiście, może być w całości błyskawicznie i nadal interesująco, jak w przypadku "Ha-

te of Hatred" - a to za sprawą melodyjnych gitar w zakończeniu. Druga część albumu odchodzi nieco od crossoverowego podejścia do thrashu na rzecz hołdu dla amerykańskiego podejścia z Bay Area ("Limited", "Thoughts and Prayers", "Bow to Disorder"), choć nadal jest tu miejsce na wplecenie nieoczywistej melodii ("Zombie Walk"). Płytę kończy prawie tytułowy "Cast out of Idiocracy" i właściwie nie dziwi wybór tego kawałka na singiel - jest interesujący riff, harmonizujące gitary i klasyczna, błyskawiczna solówka - nic właściwie nie wykracza tu poza klasycznie rozumiany thrash, ale wystarczy, by zwabić tym potencjalnego słuchacza, a potem zaserwować mu coś bardziej interesującego w postaci hybryd gatunkowych w stylu "Fleshless" i "Preaching to the Choir". "Idiocracy" to jedna z najprzyjemniejszych w odsłuchu płyt thrashowych tego roku, choć nie ma w niej szczególnych eksperymentów (mimo wyraźnego czerpania z pokrewnych gatunków). Mam jednak wrażenie, że byłaby wtedy zbyt przekombinowana. Dobra produkcja, dynamiczna perkusja i porządne riffy potrafią obronić się same - szczególnie, gdy są tak zróżnicowane i jednocześnie spójne stylistycznie. Mimo dość rygorystycznego podejścia do thrashu jest tu wyjątkowo dużo miejsca na melodię, choć nie w klasycznym tego słowa rozumieniu, zabawę kompozycją i zero miejsca na nudę, co nie jest łatwe w przypadku albumów thrashowych. Słychać i kreatywność i doświadczenie, a to samo w sobie połączenie doskonałe. Wiedzieć, jak zachować umiar, a jednocześnie dać z siebie 100% to już wyczyn i Bloodride się to udało. Dobry thrash jest ciągle żywy - miejmy nadzieję, że nie zboczą z tych torów przy okazji kolejnej płyty. (5) Iga Gromska

Boneyard - Oathbreaker 2021 Wormholedeath

Słuchanie debiutanckiego albumu Boneyard skłania mnie do kilku refleksji. Przede wszystkim, nie jestem do końca pewien, do kogo właściwie adresowana jest ta muzyka? Oczywiście, najważniejsza jest wizja i wolna wola kompozytorów, lecz próba odpowiedniego przedstawienia wytworów ich wyobraźni daje szansę, że w ogóle odbiorcy do ich przekazu dotrą. W tym konkretnym przypadku, Pamtera wraz z przyjaciółmi rozpoczynała kilka lat


temu od grania rozmaitych coverów klasycznie heavy metalowych ikon. Ich autorski materiał nawiązuje do tego typu wzorców, ale wydaje się nieporównanie bardziej przystępny dla ogólnej publiczności. Już okładka kusi jaskrawą czerwienią, a siedząca na tronie czarownica - choć otoczona trupimi czaszkami i dzierżąca na głowie kapelusz Lemmy'ego - to raczej kandydatka na żonę Gargamela niż średniowieczna wiedźma. Sasetka wymyśliłaby zapewne przy tej okazji jakieś fajne powiedzonko, ale ja już jej sloganów nie pamiętam, gdyż w szkolnych czasach więcej czasu spędzałem z przebojami TSA niż ze Smerfami. Szczerze wierzyłem w to, że "Proceder" definiuje heavy metal XXI wieku. Uważałem za gruby błąd merytoryczny, gdy ktoś przypisywał temu albumowi łatkę "zwykłego rocka". Dziś wracam do tego zagadnienia dlatego, że Boneyard "Oathbreaker" brzmi dla mnie jak zbiór "zwykle rockowych" kompozycji, choć profilowanych na heavy metal. Utwory nie są zbyt zakręcone, przeciwnie - panuje w nich stosunkowo rzadko spotykany we współczesnym metalu porządek. Praktycznie wszystkie motywy wyeksponowano na pierwszym planie jak w mainstreamowym rocku. Głos Pamtery ma w sobie więcej radości i ciepła niż zadzioru. Perkusja zdecydowanie nadaje tempo, a gitary bywają ostre zwłaszcza w solowych partiach, ale nie o demonstrowanie żadnej majestatycznej mocy tu chodzi. Z pewnością wiele współczesnych, blues rockowych produkcji, ma podobne natężenie gitarowego groove'u co tutaj (np. "Born Again" kołysze, że hej). "Oathbreaker" sprawia mi przyjemność, nie skłania do buntowania się, a jedynym przejawem odejścia od "zwyczajności" są nawiązania do hazardu w lirykach (czy aby Elvis Presley nie śpiewał o tym samym w "Viva Las Vegas"?). Doceniam, jak bardzo te utwory są nośne i przebojowe (dlaczego "Catch Me If You Can" znalazło się na samym końcu płyty?), ale to niekoniecznie jest coś, co chcielibyśmy usłyszeć, gdy akurat najdzie nas ochota na typowy, undergroundowy heavy metal. Analogicznie jak Rage bezkompromisowo podejmowało ryzyko polegające na byciu zbyt melodyjnym dla thrash metalowców, a jednocześnie zbyt przytłaczającym dla heavy metalowców, tak też Boneyard wykazuje się artystyczną odwagą. Podejrzewam, że czują się towarzysko związani z metalową społecznością, ale chcą grać stylistycznie coś stojącego jedną nogą w mainstreamie. Przy okazji zauważę, że inny aktualnie rozpędzający się do wbiegnięcia na scenę Kanadyjczyk, James Delbridge, mógłby znacząco uatrakcyjnić swe raczkujące Lycanthro, gdyby zdecydował się z nowym składem pójść w podobnym kierunku (a potencjał ma ku

temu ogromny, skoro od urodzenia garnie się do występowania przed większą publicznością). W Polsce sztuki łączenia heavy metalu z przystępnym rockiem dokonuje obecnie m.in. Access Denied, MemoCrasher i Nocny Kochanek. Może to do fanów tych trzech ekip w pierwszej kolejności adresowane powinno być Boneyard? (4)

racz "Rapid Fire" i ma też coś z "Demonizer". W każdym razie, niemieccy profesjonaliści znów dostarczyli nam solidny kawał przedniej rozrywki na poziomie. Nie poleciałbym za tym na inny kontynent, ale osoby mieszkające w Polsce jak najbardziej zachęcam do rozejrzenia się za możliwością usłyszenia nowych kawałków Brainstorm na żywo. (4.5)

Sam O'Black Sam O'Black

Brainstorm - Wall Of Skulls 2021 AFM

Mocna pozycja. Nie spodziewam się podzielonych opinii. Jestem pewien, że każdemu fanowi współczesnego heavy metalu "Wall Of Skulls" przypadnie do gustu. To są naprawdę porządnie brzmiące, świetne numery. Pięknie opowiedział o nich gitarzysta Torsten Ihlenfeld w wywiadzie. Czuć moc, pasję i zapał w grze. Dobrze się tego słucha po wielokroć, bo wszystkie kawałki są jednocześnie chwytliwe i bogate w ciekawe detale do odkrywania z czasem. Brainstorm miało już wcześniej bogatą dyskografię, teraz udało im się ją odświeżyć i wzbogacić, z jednoczesnym zachowaniem wiadomej estetyki oraz perfekcyjnie wypracowanych znaków rozpoznawczych tej powszechnie uznanej marki. Bez pretensji, bez silenia się na alternatywę, po prostu zrobili coś, co im wychodziło przez całe ćwierćwiecze, ku zadowoleniu słuchaczy. Jeżeli ktoś źle mówi o "Wall Of Skulls" to znaczy, że albo ma wyjątkowo paskudny dzień, albo nie słucha na co dzień współczesnego heavy metalu. Mnie osobiście nie każdy euro power metal pasuje, ale nie, tutaj nie słyszę żadnych drażniących elementów, a wręcz przeciwnie - czerpię przyjemność ze słuchania nowego Brainstorm. Podoba mi się, jak wyważono dynamikę, bo jest żwawo, z wigorem, ale nie chaotycznie. Zespół na pewno panuje nad przebiegiem akcji, nie miota ogniem bez ładu i składu, wszyskie dźwięki wydają się celowe, na swoim miejscu i po coś. Na oddzielne wyróżnienie zasługuje przebojowe "Glory Disappears" (kojarzy mi się ono z Iced Earth okresu "The Dark Saga") oraz otwierające całość "Where Ravens Fly". Wydawało mi się, że połączenie zawrotnych temp z power metalową melodyką nie ma szans na zyskanie mojej sympatii, ale tak właśnie się stało w przypadku "Where Ravens Fly", może dlatego że rytmicznie ten numer przypomina Judas Priestowski otwie-

Burning Point - Arsonist Of The Soul 2021 AFM

Melodyjny power metal w wydaniu Burning Point jakoś nigdy mnie nie porywał. Z ósmym już albumem Finów, pierwszym z wokalistą Luką Sturniolo, który zastąpił Nittę Valo (ex Battle Beast), plus nową sekcją i klawiszowcem, mam podobnie. Mózg formacji Pete Ahonen jest niewątpliwie bardzo dobrym gitarzystą, ale nie przekłada się to zbytnio na jakość jego kompozycji, grzęznących w powerowych schematach niższych lotów. Owszem, da się tego słuchać bez zgrzytania zębami, nie brakuje też na "Arsonist Of The Soul" całkiem udanych numerów, takich jak mocniejszy - kłaniają się lata 80. "Out Of Control (Savage Animals)", mający w sobie coś z ducha Black Sabbath ery R.J. Dio utwór tytułowy czy melodyjniejszy, patetyczny i z nośnym basem (Jarkko Poussu, ex A.R.G.) "Will I Rise With The Sun". Jednak cały ten album trwa blisko 50 minut, a z kilku kolejnych kompozycji wieje nudą, zaś niektóre, jak "Rules The Universe" czy "Fire With Fire" nie powstałyby bez wyraźnych inspiracji dokonaniami Helloween i Accept; zapowiadany przez zespół powrót do powerowej stylistyki wczesnych lat dwutysięcznych również chyba nie wypalił. Mamy tu więc tylko profesjonalnie przygotowany i tak też brzmiący powerowy produkt, tyle że z tak zwanymi "momentami" i świetnie zaśpiewany - musiałbym naprawdę być szaleńcem, żeby zapłacić za CD z tym materiałem 59 czy 78,99 złotych... (2) Wojciech Chamryk Count Raven - The Sixth Storm 2021 I Hate

Z albumami powrotnymi zawsze wiąże się spora dawka stresu. Z jednej strony ekscytacja i radość, z drugiej strach. Przykładów powrotów triumfalnych, ale i tych zupełnie niepotrzebnych wymieniać nie

muszę, prawdopodobnie każdemu z Was przychodzi ich teraz do głowy cała masa. Z Count Raven sytuacja jest o tyle ciekawa, że to de facto ich drugi powrót (choć będąc precyzyjnym, nie poprzedzony żadnym oficjalnym rozpadem). Przez ostatnią dekadę z obozu zespołu nie płynęły żadne informacje, ale faktycznie urlop Dana i s-ki trwał niespełna dwa lata. Co więcej, spora część materiału, który słyszymy na "The Sixth Storm" powstała już w okolicach 2016 roku. W przeciwieństwie do "Mammons War" nie mamy tu więc do czynienia z reunionem po zakończeniu działalności, ale za to ze zmienionym składem, wytwórnią i - jakby nie patrzeć - ponad dekadą przerwy od poprzedniego krążka. Ale do meritum - Count Raven nie robi słabych albumów. Prócz kamieni milowych z początku lat 90., mamy w ich dyskografii tylko krążki dobre albo bardzo dobre, które od zaliczenia w poczet najlepszych oddzielają tylko momenty przeciętności. "The Sixth Storm" należy do tej właśnie grupy. Już na otwarcie dostajemy potężny, klasycznie brzmiący strzał w postaci "Blood Pope". 9-minutowy kolos z chwytliwym, rozpędzonym riffem na wejściu, charakterystycznie sabbathowym przejściem i miażdżącym zwolnieniem pod koniec. To absolutna perła albumu i numer który powinien wylądować wśród klasyków zespołu. Do moich ulubieńców doliczyłbym jeszcze "Baltic Storm" - płynącą, niemal podniosłą opowieść z nośnym refrenem i świetną solówką - słyszę tu ukłon w stronę takich klasyków jak "A Devastating Age" czy "The Final Journey". Zasadniczo album jest pełen świetnych momentów i - co ważne - zróżnicowanych kompozycji. Wspomniane "Baltic Storm" i marszowy "Oden" (z fenomenalnym finałem!) prezentują bardziej rozbudowaną, niemal epicką stronę albumu. Z drugiej strony "The Nephilims" i "The Giver and the Taker" to numery brzmiące nieco nowocześniej, dynamiczniej. A skoro o brzmieniu mowa - jest odmienne od wszystkich dotychczasowych albumów CR. Niemal stonerowe, sfuzzowane ściany dźwięku trochę przytłaczają i dominują nad całością. Szkoda, bo na dłuższą metę mogą zmęczyć i przez to takie numery jak "The Ending" czy "The Giver and the Taker" zwyczajnie zdają się gdzieś ginąć w zmulonej, basowej masie. "The Ending" ubogacają przynajmniej ciekawe wstawki klawiszowe, natomiast "Giver and Taker" to niestety jeden

RECENZJE

203


ze słabszych momentów "The Sixth Storm". Do takich zaliczam też zamykające "Goodbye" - klawiszową kołysankę, może i całkiem ładną melodyjnie, ale okropnie przeciągniętą, za cholerę nie pasującą do całości i nie sprawdzającą się nawet jako outro. W kontrze można za to postawić nastrojowe interludium "Heavens Door" - ciekawe i klimatyczne (choć również nieco przydługie). Zasadniczo Count Raven przyzwyczaili nas do długich form, więc ponad godzinny materiał na pierwszy rzut oka nie przeraża. Gorzej, że mam wrażenie przedłużania niektórych numerów na siłę. Nie ma tego problemu na początku - "Blood Pope" i "The Curse", to numery w których dzieje się na tyle dużo, że nie zdążą przynudzić. Za to "The Nephilims", "The Ending" czy nawet mój ulubieniec "Baltic Storm", mogłyby spokojnie trwać conajmniej po minutę krócej. Dzięki Bogu, jakich wad by tu nie wytykać, wciąż mamy do czynienia z maksymalnym stężeniem Count Raven w Count Raven. Dużo Black Sabbath, szczypta Candlemass i trochę rock and rolla - przepis sprawdzony i skuteczny. (4)

tórych momentach znacznie wychodzą poza wspomniane poletko. Świadczy o tym choćby utwór "On the Edge", w którym odwołania do takich gatunków jak AOR czy rock progresywny (głównie ten z lat osiemdziesiątych) są słyszalne bardzo wyraźnie słyszalne. Kto wie, być może we wspomnianej dekadzie ten utwór miałby szansę zagościć w rockowych rozgłośniach radiowych. Z drugiej strony zaś nieobce są im też nowe trendy w szeroko pojętym melodic metalu. Słuchając wstępu do "Set the Night on Fire" trudno nie ulec wrażeniu, że Grecy zaczęli czerpać z dorobku takich kapel jak Beast In Black. To, że tamten band czerpie garściami z lat osiemdziesiątych, to już inna sprawa. Choć należy pamiętać, że w dużej mierze nie są to inspiracje typowe dla zespołów metalowych. Wróćmy jednak do Crimson Fire. Najlepiej ich postawę oddaje zdecydowanie najmocniejszy na "Another Dimension" utwór o tytule "Sold My Soul". Johnny śpiewa tam "I sold my soul to the gods of rock'n'roll". Nie wiem jak Wy, ale ja skurczybykowi wierzę (5). Bartek Kuczak

Piotr Jakóbczyk

Crimson Fire - Another Dimension 2021 No Remorse

Crimson Fire to pochodząca z Grecji kapela, która dla miłośników melodyjnego power metalu nie powinna być zupełnie anonimowa. Na jej korzyść zdecydowanie przemawia fakt, iż mają na koncie występy obok takich bandów, jak Tokyo Blade, Uli Jon Roth czy też Anvil. Tego typu marki na granie z byle kim sobie pozwolić nie mogą, nieprawdaż? "Another Dimension" to trzeci krążek w dorobku tego dowodzonego przez wokalistę Johny'ego B. zespołu. Na dzień dobry wita nas on kawałkiem zatytułowanym imieniem zdradzieckiego apostoła. "Judas" to taki galopujący bardzo melodyjny power metalowy kawałek z chóralnie zaśpiewanym i wpadającym w ucho refrenem. W następującym po nim "Don't Fall From The Sky" słychać ewidentne wpływy weteranów melodyjnego power metalu ze Stratovarius. Przez całą płytę zaś przewija się też duch innych mistrzów gatunku, mianowicie Rhapsody (jednak pozbawiony tego całego patosu, który momentami może irytować). Warto zauważyć, że muzyczne zainteresowania chłopaków w niek-

204

RECENZJE

Crom - Into The Glory Land

Cult Of Scarecrow - Tales Of The Sacrosanct Man 2021 WormHoleDeath

Belgijski kwintet proponuje na swym debiutanckim albumie mocarny doom metal, ale nie do końca typowy. Oczywiście słychać, że panowie, choćby z racji wieku, wychowywali się na płytach Black Sabbath, nie tylko tych najstarszych i najbardziej kultowych ("Sacrosanct Men", do którego nakręcili video, "Doorkicker 03"). Lubują się również w długich, rozbudowanych kompozycjach, nie unikają też partii syntezatorów, pięknie dodających głębi, a czasem też fortepianowych, tak jak we wstępie do "Own Worst Enemy", a rozmach niektórych fragmentów "Tales Of The Sacrosanct Man" potwierdza, że muzyka klasyczna również nie jest im obca. Są tu też jednak odniesienia do nowocześniejszego grania, choćby spod znaku grunge ("Pitch Black", "Robotized"), które nie wszystkim fanom ciężkich brzmień muszą przypaść do gustu, mimo czysto metalowego rdzenia wszystkich kompozycji. Dlatego warto posłuchać tego albumu i samemu wyrobić sobie zadanie na jego temat. (4) Wojciech Chamryk

2021 From The Vaults

Walter "Crom" Grosse zaczynał w blackowym Dark Fortress, ale jednocześnie od roku 1997 miał swój solowy projekt Crom, poruszający się w rejonach epickiego/wiking heavy metalu. Na najnowszej EPce "Into The Glory Land" doczekał się też pełnego składu (Steve Peyerl - gitara solowa, Thomas Hagl perkusja), chociaż wcześniej korzystał już z usług muzyków sesyjnych, co tylko wychodziło jego muzyce na zdrowie, bo nie ma nic gorszego niż monotonnie pukający automat perkusyjny - chociaż brzmienie mamy tu niestety bezdusznie cyfrowe, co szczególnie doskwiera w dynamicznym "Riding Into The Sun". W utrzymanych w średnich tempach "Into The Glory Land" i podniosłym "Song To Hall Up High" nie brzmi to już jednak tak źle, a jeszcze ciekawiej Crom prezentuje się w akustycznej odsłonie: nowej wersji "Wings Of Fire" z debiutanckiego albumu "Vengenace" oraz podniosłej balladzie "The Hanging Tree" - fani środkowego Bathory czy Týr nie będą rozczarowani. (4) Wojciech Chamryk

Deceased - Thrash Times At Ridgemont High

"Thrashing Rage", ale odświeżono również piwniczne dziwadła, np. Deathwish "Demon Preacher". Ogólnie, płytka brzmi jak niechlujna demówka - ZUO z poprzedniej epoki. Trzeba mieć death metal we krwi, żeby lubić tego słuchać. Kiedyś gadaliby, że to "nie dla pozerów". Szczerze mówiąc, gdybyśmy skorzystali z funkcji "random band" na Metal Archives i losowali do momentu, aż wyskoczy kapela oznaczona jako "thrash" i z przynajmniej jednym full-lenghtem w dyskografii, to całkiem prawdopodobnie, że natknęlibyśmy się albo na coś podobnej jakości albo na coś ciekawszego. (2,5) Sam O'Black

Demolizer - Upgrade 2021 Mighty Music

Po debiutanckim albumie "Thrashmageddon" młodzi Duńczycy z Demolizer szybciutko podsuwają fanom nowy materiał. Ale "nowy" to w tym wypadku pojęcie względne, mamy tu bowiem nagrane na nowo trzy numery z debiutanckiej EP "Ghoul" sprzed trzech lat, nawet okładka jest ta sama; tyle, że również trochę podrasowana. Chłopaki łoją klasyczny thrash nader konkretnie, perkusista się nie oszczędza, a zróżnicowany "Get Out Of My Way" wypada z tej trójki zdecydowanie najciekawiej. Jedyną nowością jest tu całkiem kompetentny cover "King Of The Kill" Annihilator, zagrany z czujem i ostro wykrzyczany, ale jak dla mnie to nic więcej jak przystawka przed drugim albumem, mam nadzieję, że ciekawszym od debiutu. (2,5)

2021 Hells Headbangers

Deceased to pionierzy i dinozaury amerykańskiego death/thrasu. Aktywni już w latach 80., zadebiutowali w 1991 roku jako pierwszy zespół wytwórni Relapse Records. Od tego czasu wiele zmieniło się na muzycznym krajobrazie, lecz oni pozostali wierni swojej pierwotnej postawie ekstremalnych headbangerów, nagrywając co jakiś czas jak najbardziej old schoolowo brzmiące krążki. "Thrash Times At Ridgemont High" (tytuł nawiązuje do komedii "Fast Times At Ridgemont High") to już zdaje się czwarta kompilacja, na której Deceased zarejestrowało covery. Dawniej sięgali po repertuar punk/ hardcore, tym razem po thrash metal. W repertuarze znalazły się bardziej znane kawałki jak Artillery "Into The Universe" i Voivod

Wojciech Chamryk

Demonztrator - Sinister Forces of Hatred 2021 Ossuary

Współczesny thrash, tak jak i heavy metal, przesiąknięty jest współczesnymi naleciałościami i pod przykrywką nieumiejętnych prób wprowadzenia "elementu świeżości" nudzi pozornie nowatorskim podejściem. Co innego korzystanie z dobrodziejstw porządnej produkcji. Tęskniąc za thra-


shem czystym, a jednocześnie przyzwoicie wyprodukowanym, z przyjemnością przesłuchałam "Sinister Forces of Hatred" fińskiej grupy Demonztrator, którzy są drugim zagranicznym zespołem powiązanym z polską wytwórnią Ossuary Records. Wyraźnie zainspirowani klasycznym podejściem do gatunku, napisali kawał porządnego, autorskiego materiału. Udowadniając - po albumie z coverami, tribucie dla lokalnej, undergroundowej sceny thrashmetalowej o wymownym tytule "Forgotten Acts of Agression", że Demonztrator nie jest kolejnym cover bandem, a prawdziwym zespołem z kompozytorskim zacięciem i talentem. Zwiastowała to już w końcu EPka "Myriad Ways Of Dying". Choć Finowie mają mocnych przedstawicieli podobnego grania, jak choćby powracająca po latach grupa Prestige, w kawałkach Demonztrator słychać przede wszystkim amerykańskie podejście do thrashu i właściwie większość tych numerów mogłaby bez przeszkód znaleźć się na albumie któregoś z zespołów z Bay Area, Testamentu czy Exodusa. Do tej fińsko-amerykańskiej mieszanki trzeba jednak dorzucić wpływy szkoły niemieckiej, bo nie da się pominąć agresywnego zacięcia Destruction (sami nazywają się w końcu Rzeźnikami) czy Kreatora, które także są na "Sinister Forces of Hatred" obecne. Na szczęście zespół nie wzbrania się przed pozytywnie wpływającymi na dynamikę i przy tym odbiór całości łagodniejszymi wstawkami rodem z patentów Deathrow czy Exhumera, jak w "Into the Mouth of Madness" (rozpoczynający się od nietypowego dźwięku gitary przypominającego coś w rodzaju syreny alarmowej) i "The Collapse" (gdzie partia cleanu jest nawet nieco deathowa, co może okazać się ciekawym kierunkiem do sprawdzenia w przyszłości). Do pełni szczęścia brakowałoby tylko instrumentala, na szczęście mimo świetnie sprawdzającego się zainspirowanego Sadusem wokalu Jari Hurskainena, na płycie znalazł się kawałek, w którym mógł sobie chwilę odpocząć: znakomity, majestatyczny, ale nie przepełniony niepotrzebnym patosem instrumental "Intermission: Deus Volt". Album kończy najmocniejszy, bo i najbardziej mroczny numer "Embryonic Evil" poświęcony kosmicznym najeźdźcom, który także zdradza, że grupa umie pokazać o wiele bardziej brutalne oblicze thrashu, choć idealnym kandydatem do rozpętania chaosu pod sceną wydaje się raczej "Murderlust". Płyta, póki co, jest dostępna tylko na CD lub w formie cyfrowej, ale znając wiek i retroupodobania składu Demonztrator miejmy nadzieję, że album ukaże się kiedyś również na winylu. Dla śledzących, co interesującego dzieje się we współczesnym thrashu, byłaby to

ciekawa pozycja w kolekcji. "Sinister Forces of Hatred" to solidna próbka możliwości Finów w stylu, do którego przyzwyczaili nas giganci gatunku. Lekcje zostały więc odrobione, a egzamin z historii thrashu zaliczony, choć nadal brakuje w tym jakiegoś indywidualnego pierwiastka. Byle z rozsądkiem nie ma co psuć tego, co i tak stoi już na wysokim poziomie. Niedosytu nie ma, ale poprzeczka została ustawiona wysoko. Trzeba czekać na więcej. (4,5) Iga Gromska

Dimma - Pögn 2021 GB Records

W drugiej połowie 2018 roku Judas Priest zaproponowało Dimmie wspólny występ na tej samej scenie. Bilety przez jakiś czas były nawet w sprzedaży, ale do koncertu ostatecznie nie doszło. Niemniej, fakt, że Bogowie Heavy Metalu snuli plany z nią związane, świadczył o potencjale drzemiącym w Dimmie, zwłaszcza że innymi kapelami supportującymi Priest w tym okresie były legendy pokroju Uriah Heep, Sabaton, Deep Purple, Saxon (nie mówimy tutaj o festiwalach). Już wtedy Dimma dysponowała znakomitym repertuarem autorskim, ale w połowie 2021 roku przebiła wszystko, co dotychczas nagrała. Przekładając premierę o niemal rok, tak dopracowała album "Pögn", że fani jednogłośnie okrzyknęli go najlepszym krążkiem studyjnym w dyskografii Dimmy. Polskojęzyczny portal internetowy "Stacja Islandia" zamieścił już soczysty opis muzycznych walorów "Pögn" (zainteresowanych zachęcam do sprawdzenia), więc chciałbym w tym miejscu więcej uwagi przeznaczyć na próbę identyfikacji miejsca owego longplay'a wśród gęstej masy ostatnich krążków sceny NWO THM. Po pierwsze, nie jest wcale takie oczywiste, czy Dimma w ogóle należy do nurtu Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu. Pobieżne (i tylko pobieżne) przesłuchanie "Pögn" może nasunąć komuś skojarzenia z węgierskim lub NRD-owskim heavy / hard rockiem, a dodając do tego rok debiutu kapeli 2005, wyszłoby nam, że jak najbardziej jest coś na rzeczy. Sęk w tym, że słuchając singapurskiego Witchseekera lub polskiego Shadow Warrior, czuję, że bez wątpienia jest to NWOTHM, natomiast w przypadku Islandczyków wcale, że nie. Może dlatego, że dojrzalsi muzycy tworzą dojrzalsze dźwięki.

Pierwszy solowy album Hermana Franka ukazał się w 2009 roku, nie można odmówić jego projektowi brzmienia tradycyjnego heavy metalu, a przecież nikt poważnie nie przypisałby formacji tego Niemca do NWOTHM. Dziesiątki lat grania na gitarze robią swoje. Założyciele Dimmy, czyli gitarzysta Ingó Geirdal oraz jego brat, basista Silli Geirdal, zakładali pierwsze zespoły nie za czasów NWO THM, tylko za czasów NWOB HM. To raczej ich magnum opus niż młodzieńczy wybryk (za takowy może uchodzić LP Stripshow "Late Nite Cult Show" z 1996r., choć i tam jest już na czym zawiesić ucho). Jednocześnie - i to jest piękne - Dimma ma szansę dopiero zaistnieć w świadomości większej liczby mieszkańców "krajów kontynentalnych" po raz pierwszy. Koncerty w Nowym Yorku i w Saint Petersburgu nie zmieniły ich artystycznych losów. Byłoby wspaniale, gdyby taki efekt przyniosła muzyka zawarta na "Pögn". Póki co, w ujęciu globalnym, jest to jeden z najbardziej niedocenionych zespołów heavy metalowych świata. A przecież mówią, że prawdziwa sztuka obroni się sama, tylko aby tak się stało, wpierw trzeba się o jej istnieniu dowiedzieć, czyli posłuchać. Skoro Islandczycy dali wyraz zachwytu poprzez owacje na stojąco w (wyprzedanej) siedzibie Islandzkiej Opery Narodowej, to znaczy, że i Polacy mogą polubić ową muzykę. Język to żadna bariera, wziąwszy pod uwagę, jak Japończycy i Brazylijczycy słuchają angielskojęzycznego heavy metalu od jego zarania. Więc jakie jest miejsce "Pögn" wśród gęstej masy ostatnich heavy metalowych krążków? Z polskiej perspektywy, żadne. Zmieńmy to! (6) Sam O'Black

Draconicon - Dark Side of Magic 2021 Beyond The Storm

W latach dwutysięcznych na fanach metalu swoje piętno dość mocno odcisnął melodyjny power metal i jego różne odłamy rodem z Europy (przewodziły głownie Włochy i Finlandia). Sukcesorami tego stylu z pewnością jest Draconicon, młoda włoska (a jakże) formacja, która niedawno rozpoczęła swoją działalność. Ich muzyka czerpie z dokonań takich kapel jak Rhapsody, Kaledon, Dreamtale, Celesty, Dark Moor, itd. Natomiast wśród współczesnych grup, mogą stanąć obok Powerwolf, Orden Ogan, Twilight Force, Gloryhammer,

Destroyers - Dziewięć kręgów zła 2020 Putrid Cult

Powrotny album Destroyers "Dziewięć kręgów zła" ukazał się w październiku ubiegłego roku i Marek Łoza zapowiadał też jego wersję winylową, co niedawno stało się faktem. Tym sposobem bytomianie stali się jedynym polskim zespołem metalowym, którego wszystkie albumy ukazały się na czarnych płytach, w dodatku z okładkami autorstwa jednego twórcy, to jest Jerzego Kurczaka. Gdy dodamy do tego dwie wersje debiutanckiego albumu z różnymi coverami, rodzimą "Noc królowej żądzy" (Tonpress) i holenderską "A Night Of The Lusty Queen" (Barricade Records), pronitowski split z Hammerem i sampler z Metalmanii '88, to winylowa dyskografia Destroyers prezentuje się więcej niż okazale. Najnowsze wydawnictwo będzie jej prawdziwą ozdobą, bo to pierwszy materiał grupy wydany w postaci 2LP, chociaż nie pierwszy w rozkładanej okładce i z prędkością odtwarzania 45 RPM zorientowani w temacie wiedzą doskonale jak przekłada się to na jakość dźwięku, tym bardziej, że płyty są ciężkie i solidne, ważąc spokojnie 180 gramów. Już z kompaktu ten album brzmiał jak należy - Jarosław Toifl, kiedyś gitarzysta With i Nightly Gale, wykonał swą pracę bez zarzutu - ale z płyt (określenie winyle pozostawiam osobnikom wychowanym na krążkach CD czy innym hipsterom, wypisującym, również w fachowej ponoć prasie, dyrdymały o winylowych "dyskach" umieszczanych w "kartonowych pudełkach") "Dziewięć kręgów zła" wybrzmiewa jeszcze lepiej. Dwa krążki, tak więc materiał rozmieszczono tak, że na stronie A mamy trzy utwory, na dwóch kolejnych po dwa, zaś na ostatniej tylko najdłuższy, trwający ponad 10 minut, utwór tytułowy. To zabieg godny pochwały, bo przy wytłoczeniu 48 minut muzyki na jednym longplayu dźwięk na pewno nie byłby tak dynamiczny i zarazem klarowny - zresztą każdy, kto miał okazję porównać choćby te same utwory Iron Maiden w wersjach z LP oraz z 12"EP, gdzie na stronie jest zwykle jeden, maksymalnie dwa utwory, tylko przyklaśnie pomysłowi wydania trzeciego albumu Destroyers w takiej właśnie wersji. O wypełniającej go muzyce już pisaliśmy, wspomnę więc tylko na zakończenie, że każdy, kto polubił ten zespół na przełomie lat 80. i 90. nie będzie nią rozczarowany; młodsi fani też powinni sobie zafundować taką wycieczkę w przeszłość, bo to oryginał, żadna stylizowana na staroć podróba. (6) Wojciech Chamryk

RECENZJE

205


etc. A że młodzi włoscy muzycy mają głowy na karku, trochę talentu i umiejętności to, przygotowali rzecz muzycznie wręcz wzorcową. Swój świat oparli na rozpędzonym i rozbrykanym melodyjnym power metalu, obudowali go różnymi pompatycznymi, epicko-filmowymi orkiestracjami, dorzucili trochę neoklasyki, folku i innych aranżacyjnych ciekawostek i w ten sposób powstał świat Draconicon. Kompozycje są melodyjne, różnorodne, przemyślane, klimatyczne, emocjonalne, przygotowane starannie, z dbałością o szczegóły. Inną kwestią jest czy udało się im przeskoczyć na wyższy poziom, zaintrygować swoich słuchaczy i wciągnąć w swój świat, czy jedynie modelowo odtworzyli swoje wzorce. Mnie wydaje się, że doszli do tego dopiero, co wspomnianego pułapu. Gdyby wystartowali z wspominanymi na początku zespołami z pewnością osiągnęliby jakiś tam sukces i mieli by swoją grupę fanów. Niestety teraz trzeba trochę więcej, nie można być jedynie odtwórcą dawnej epoki, nawet tym najbardziej znakomitym. Częścią "Dark Side of Magic" jest także opowieść, mroczna, o ciemnej stronie człowieka, którą kusi największe zło i wiedzie go do najgorszych czynów. Tym samym temat jak i muzyka stanowią całość, dlatego nie ma co szukać najlepszych czy najgorszych stron debiutu Draconicon. Po prostu słucha się go w całości, i wszystko stanowi spójny kompleks, a to akurat mnie bardzo odpowiada. Włosi mają potencjał, mają umiejętności, i to nie małe, maja także talent oraz wyobraźnię. Nawet wokalista Arkanfel szczególnie nie "pieje". Brakuje im ostatniego elementu, który by pchnął ich na mistrzowski level. No cóż "Dark Side of Magic" to dobry start, teraz trochę szczęścia i mnóstwo pracy, a fani melodyjnego power metalu z symfonicznymi aranżacjami będą mieli swojego kolejnego ulubieńca. (3) \m/\m/

E-Force - Mindbender 2021 Mighty Music

Fani Erica Forresta naczekali się na jego nową płytę, mogą jednak odetchnąć z ulgą, bowiem "Mindbender" ujrzał w końcu światło dzienne. Jak bowiem nie patrzeć na obfitość metalowego światka i multum tworzących go zespołów, to jednak byłby on zdecydowanie uboższy bez twórczości byłego frontmana Voivod. E-Force za-

206

RECENZJE

wsze proponowali thrash w nieszablonowej odsłonie, byli zespołem poszukującym i to się na "Mindbender" nie zmieniło. Ba, nowe kompozycje zreformowanego w roku 2017 składu są jeszcze mroczniejsze, więcej w nich elektroniczno-ambientowych partii czy syntezatorowych brzmień, ale przy tym nie ma mowy o jakimś wyhamowaniu czy złagodzeniu brzmienia, zespół łoi surowo i nader konkretnie, tak jak w pierwszym singlu "Provocation" czy "Dehumanized". Frontman również nie odstaje (drugi singiel "Traumatized", "Hellucination"), proponując ostre, czasem nawet skrzekowe partie. Wisienką na torcie jest kompetentna przeróbka "Insect" Voivod, zresztą w kilku utworach pojawiają się pewne nawiązania do twórczości byłych kolegów Forresta, co czyni zawartość "Mindbender" jeszcze atrakcyjniejszą. (5) Wojciech Chamryk

Eliminator - Ancient Light 2022 Dissonance Productions

Bezkrytycznym miłośnikom wszystkiego, co brzmi jak nieskazitelnie tradycyjny heavy metal lat osiemdziesiątych, drugi album brytyjskiego Eliminator powinien się spodobać. Niektórym to nawet trzydziestosekundowy fragmencik losowego kawałka z YouTuba wystarczy, aby chwalić całe "Ancient Light". Niby co brakuje tej melodii, tamtej solówce, albo innej partii wokalnej do perfekcji? Potnijmy całość na kawałeczki, wrzućmy je do kapelusza, wylosujmy jeden i na pewno nie wypadnie nam nic cienkiego. Każdy motyw to wzór czystego heavy. Nic tylko uruchomić album i odpalić zabawne kotki na YouTube, żeby się nie nudzić przy samej muzyce. Można też wybrać się na sanki ze słuchawkami, albo puścić przy wigilijnym stole, kiedy wszystkim przebrzydną już standardowe kolędy, ale goście chcą jeszcze pogadać. Na lato też jak ulał - fotki z miejsca wypoczynku wyglądały fajnie, ale na miejscu wieje nudą, więc przydałaby się jakaś muzyka w tle. Normalnie nic innego niż 6/6 nie pasuje. Osobom o podobnym podejściu do heavy metalu możnaby zarekomendować Eliminator. Problem pojawia się, gdy metalowiec potrzebuje ciekawego albumu do uważnego słuchania po wielokroć. Ciekawego, czyli posiadającego jakieś szczególne własności, odróżniające go od "spoko muzyki tła". Innymi słowy, muzycznej lub tematycznej inwen-

cji twórczej, a nie tylko odtwórczego zacięcia. "Ancient Light" miało być o cyklicznej naturze entropii. Tak się składa, że swego czasu studiowałem matematykę, a naukę fizyki zakończyłem w klasie maturalnej i nie miałem już z nią później zbyt wiele do czynienia. Ale ponieważ mój sąsiad to rasowy nauczyciel fizyki, poprosiłem go, aby wyjaśnił mi, na czym polega entropia i czy na pewno oznacza ono "brak porządu lub stopniowe dążenie do braku porządku", jak dowiedziałem się z notki prasowej. Odpowiedział, że on się w entropii nie specjalizuje, a w jego języku islandzkim "entropia" to praktycznie to samo słowo, co "brak porządku", jednak można podać kontrprzykłady. Z kolei basista Eliminator Jamie Brandon powiedział mi w wywiadzie, że bardziej trafne byłoby uznanie "końca świata" za wiodący temat krążka. Obawiam się, że to ślepy zaułek. Szukanie przejawów inwencji twórczej w dźwiękach - tym bardziej. A przecież mnóstwo innych zespołów nieustannie udowadnia, że nie wszystko w heavy metalu zostało jeszcze zagrane, nawet tu, w dziale Decibels' Storm. Zawsze można zaproponować coś świeżego, naprawdę da się. "Ancient Light" to zaś sama sztampa, nic nowego. Solidne rzemiosło bez efektu "wow" oznaczałoby typową tróję gdybym dosłuchał bez problemu do końca, ale w pewnym momencie zacząłem się tym materiałem męczyć. Pozycja tylko dla bezkrytycznych maniaków. Pozostali mogą słuchać na własną odpowiedzialność, albo po prostu sobie darować. Ostatecznie: (2.5) Sam O'Black

Emerald Rage - High King 2021 Stormspell

Wojownicy z Ohio w sprytny sposób wplatają średniowieczne motywy nie tylko w warstwę tekstową, ale również muzykę. Balansujący na granicy heavy i epic/power metalu, z przewagą tego drugiego, album "High King" jest przepełniony czasami Króla Artura i pogańskim folklorem i mimo tematycznych rozbieżności płyta pod względem instrumentalnym mogłaby być dalekim kuzynem największych pirackich płyt Running Wild (szczególnie w kwestii harmonizujących riffów) - jednak tym nieco słabszym, próbującym dopiero naśladować starszego. W solowych partiach gitar nad brzmieniem należałoby posiedzieć nieco

dłużej, co słychać już w pierwszym, pełnym unowocześnionych celtyckich brzmień wieków średnich "Into the Sky", choć może być to też kwestia wymagającego dopracowania miksu. Na plus zasługują tu nie tak oczywiste w tym gatunku wokale z momentami nawet punkowym jak Di'Anno na pierwszych płytach Maiden (szczególnie numer "White Stag"!) połączony z najlepszym okresem Kiske w Helloween, brutalniejszym, nie tak melodyjnym zacięciem (Jake Wherley, wokalista i gitarzysta Emerald Rage, potrafi jednak wydrzeć się jak należy tam, gdzie trzeba) i pulsujący bas (wspaniale otwierający kolejny kawałek, "Wrathful Eyes!"). "Wrathful Eyes" ma poza tym bardzo ciekawie prowadzącą, na wpół mówioną narrację w zwrotkach, przełamaną maidenowskimi, tappingowymi gitarami w refrenach i ostrzejszym bridgem przed jednymi z najlepszych, choć wciąż nieco generycznych, solówek na płycie (w rozwiązaniu, przechodzącym w riff, znów mocno kojarzącymi się z czasami świetności Running Wild). Spragnionych potężniejszych, opartych na basie intro, ucieszy też tytułowy "High King", z chwytliwymi, mocnymi riffami i średniowiecznym ambientem opartym na chórze. Zwrotki to już typowa, patetyczna, power metalowa opowieść, powracająca do mocniejszych riffów z intro w refrenie ogromny potencjał do wykorzystania na koncertach. Zamiłowanie do pogańskich klimatów podkreśla aranżacja do "Heart of a Pagan" ponownie w duchu power metalowych gigantów. Z tego muzycznego toru, w stronę klasycznego hard n' heavy zbacza wyróżniający się na tle całości "Dire Wolves" - osobiście ucieszyłaby mnie możliwość częstszego słuchania Emerald Rage w tej odsłonie, nieprzekraczającej granicy między przesadnym patosem a metalowymi konwencjami. Taki mógłby być też "White Stag", ponownie pojawiają się w nim jednak kolejne średniowieczno-celtyckie linie melodyczne gitar, przełamane na szczęście agresywniejszym wokalem. Kompozycyjnie "High King" to album dość ciekawy, właściwie nie ma tu miejsca na słabszy kawałek, nawet, jeśli powielają one jakieś schematy. Mogłoby się wydawać, że brakuje tu konkretniejszego kandydata na hit, ale wtedy na szczęście pojawia się "Empress" - solidna esencja lat 80., gdzie schematyczność nie przeszkadza - to kwintesencja tego, czego właściwie oczekuje się od gatunku - od pędzących riffów, przez brudny motorheadowy rock and roll (ponownie trzeba wyróżnić świetną pracę basu) po tappingowe solówki, harmonie i przyjemne zacięcie w wokalu. W następnym, "Goddess Freya", już w intro słychać poza tym echo jednego z największych hymnów gatunku,


"Heavy Metal Manii" Holocaust. Pozostała część to jednak typowy, dość przeciętny, powerowy numer ze sporą przestrzenią na solówki, podobnie jak we "Wrathful Eyes". Wherley pokazuje w nim jednak inne, nieco bardziej klasyczne oblicze swojego głosu. Płytę kończy, dość klamrowo, kawałek w stylu otwieracza, "Wings of Solitude" ten bywa już generyczny do bólu. Może lepiej byłoby umieścić go gdzieś pośrodku lub podjąć próbę zmierzenia się z balladą - w przypadku Emerald Rage mógłby to być uzasadniony i interesujący eksperyment. Warto dodać, że wiele z kawałków, które znalazły się na płycie, powstało już kilka lat temu w wersjach demo czy zostało wydanych na EP i w formie singli. Cieszy, że poświęcono im odpowiednio dużo czasu i finalnie znalazły się na niezłym długograju. Do pełni szczęścia zabrakło tylko lepszej produkcji i - poza dość oryginalnym wokalem - własnego sznytu przy inspiracji gigantami. (4) Iga Gromska

Emissary - 2021 Summer Tour EP 2021 Self-Released

Emissary to kolejni z licznego grona amerykańskich pechowców. Tułają się po tamtejszej scenie od roku 1989, zawieszają działalność i wracają, tak jak ostatnio kilka miesięcy temu. Efektem tego stanu rzeczy jest tylko kilka kaset demo i zbierająca je archiwalna kompilacja. Na letnie koncerty grupa wydała w niewielkim nakładzie płytowy gadżet, chociaż z racji wykorzystania nośnika CD-R to jak dla mnie bardziej demo niż EP. Muzycznie to melodyjny heavy na modłę lat 80., czasem wzbogacony gotyckimi pierwiastkami - krótko mówiąc nic nadzwyczajnego. Utworów jest sześć, ale każdy zamieszczono w dwóch wersjach, nowej i demo z lat 90. Akurat mnie bardziej podobają się te starsze wykonania "The Silent Treatment", "Crash & Burn" i "Ruler Of Defiance", bo chociaż nie są może tak wypolerowane brzmieniowo, to jednak mają w sobie więcej mocy i pazura. Całość jest jednak tylko ciekawostką dla maniakalnych kolekcjonerów podziemnych wydawnictw ze sceny amerykańskiej. (2) Wojciech Chamryk Epilog - Providence Asylum 2021 Smile Music

Za naszą południową granicą, na tamtejszej scenie heavymetalowej,

dzieje się dość sporo. Niestety dociera do nas zaledwie jakiś promil tego co powinno i w dodatku, raczej nie z głównego nurtu. Tym razem trafiła do nas najnowsza płyta "Providence Asylum" czeskiego Epilog. Formacja powstała w roku 2007 i ma na koncie pięć studyjnych albumów. Niemniej wydaje mi się, że kapela na rodzinnej ziemi nie ma jakiejś oszołamiającej popularności. Na Metal Archives sklasyfikowano ją jako heavy metal/hard rock. Jednak słuchając najnowszej płyty, wydaje mi się, że zapomniano o najważniejszej składowej, czyli o power metalu. "Providence Asylum" to właśnie konglomerat tych trzech składników, które wzajemnie i naturalnie uzupełniają się oraz przenikają. Energia power metalu nadaje posmaku świeżości. Co się tyczy heavy metalu, a szczególnie hard rocka, nadają one muzyce Epilogu klasyczności, ale także ściągają utwory w kierunku wyświechtanych schematów i klisz. Niemniej czescy muzycy mają na tyle wyobraźni i talentu, że te wszystkie wykorzystane kopie są tak zaaranżowane, że można mówić o atutach tej muzyki. Oczywiście nie ma powodów do nadmiernej ekscytacji, bowiem muzyka, kawałki i realizacja nie przekraczają progu solidnego wykonania. Jak wspomniałem wszystkie dziesięć kawałków to dynamiczna wersja hard/heavy/ power. Naturalnie znajdziemy w nich także pewne kontrasty i zabawy klimatami oraz aranżacjami, także czescy muzycy naprawdę dbają również o urozmaicenie swoich kompozycji. Niemniej większość utrzymana jest w średnich tempach, choć odnajdziemy też utwór wolny "Colour Out Of Space" oraz quasi balladowy "Melancholy", które w żaden sposób nie potrafią wyzwolić się wszędobylskiej energii. Ciekawostką jest to, że od trzech krążków w kapeli śpiewa wokalista szwedzkiego pochodzenia Rob Lundgren. W tym wypadku jego mocny i dość szorstki głos wypada dość okazale i z pewnością jest to odpowiednia osoba za mikrofonem. Dodam, że Rob potrafi zaśpiewać też wysoko. Wracając do warsztatu muzyków i wykonania to zastanawiam się, czy jednak nie można pokusić się o większą pochwałę dla nich. W tym momencie zwróciłbym uwagę na klawisze. W repertuarze Epilogu są, ale mam poczucie, że przez cały album starają się udawać, że ich nie ma. I to można traktować jako duży plus. Gitarzyści Karel Fejtl oraz Michal Zeman (on też zaj-

muje się klawiszami) mają talent do klasycznych riffów, ale nie spodziewajcie się w tej materii jakichś fajerwerków. Popisy solowe Karela wychodzą mu bardzo solidnie. Natomiast Michal znakomicie buduje gitarowe podkłady. W tym wypadku, trochę nie pasuje mi brzmienie gitary. Od czasu do czasu w tradycyjnym hard'n'heavy gitarzyści decydują się na taki sound, ale nigdy mnie on nie uwiódł. Sekcja rytmiczna pracuje bardzo solidnie, budując bardzo mocne fundamenty pod muzykę Epilogu. Ogólnie jest nieźle, myślę, że fani tradycyjnych odmian ciężkiego grania nie będą mocno rozczarowani. "Providence Asylum" prezentuje dojrzały, bardzo solidny zespół i takiego grania można się spodziewać na wcześniejszych krążkach i tych, co dopiero mają powstać. Nie liczyłbym na przełamanie i na jakąś zupełnie wyjątkową płytę od Epilogu. Niemniej czescy muzycy nie udają, nie wiadomo kogo, a ich solidność też ma swoją wartość. (3,7) \m/\m/

Estertor - Tales From The Ancient Grave 2021 War Anthem

Hiszpański metal w ostatnich latach udowadnia, że ma się bardzo dobrze, nie tylko w kwestii heavy, ale także thrashu. Ciekawym przykładem jest katalońska formacja Estertor z Barcelony, którzy po debiucie z 2017r., "Buried in Morningside" wracają z nowym albumem "Tales From The Ancient Grave". Wiemy już, dzięki Celtic Frost, jak brzmią "Morbid Tales", dzięki Candlemass - "Tales of Creation", a Amorphis opowieści tysiąca jezior. Co jednak chce opowiedzieć słuchaczowi muzyka ze starożytnego grobu? Brzmieniowo i kompozycyjnie faktycznie przypomina to w pewnym stopniu Celtic Frost, z tym, że raczej "To Mega Therion". Wokal, który jest najbardziej intrygującą częścią tego specyficznego podejścia do thrashu, faktycznie wydaje się być zainspirowany w pewnym stopniu Tomem Warriorem, jest jednak pewna oryginalność w manierze Edu (przypominająca momentami kogoś w rodzaju czarnoksiężnika), która jednym słuchaczom wyda się przesadzona, innym - uzasadniona i ciekawa. Podobnie jest ze stylem, który wybrali sobie muzycy Estertor - to nie jest zdecydowanie amerykańskie podejście do thrashu. Na "Tales From The Ancient Grave" jest dosadniej, szybciej, brutalniej. "Nocturnal

Strigoi" jest pełen blackowych naleciałości w brzmieniu, sposobie riffowania i partii perkusji, z kolei kolejny, "The Torch That Corrupted The Earth" w interesujący sposób łączy czyste, klasyczne, death metalowe intro z typowym thrashowym riffowaniem i wspomaganymi przez chwytliwe chórki refrenami. Taki blend, choć odległy, wydaje się w kontekście całości bardzo spójny i wymaga kompozytorskiego kunsztu, który z pewnością należy docenić. Pojawia się też hołd w stronę początków gatunku, jak "Blood For Sheetar" z prostymi riffami w stylu Venom - chwytliwy i wyróżniający się na tle całości numer, jeden z moich osobistych faworytów. Nie zawsze trzeba komplikować - o tym, że panowie z Estertor potrafią też pisać inteligentne, rozbudowane kompozycje, przekonują od samego początku. Dobrze, że odważyli się też pokazać swoje uproszczone oblicze - z pozytywnym skutkiem. Szkoda, że Edu nie zmienił jednak w tym celu swojej wokalnej maniery (do tego zbyt często zdarza mu się śpiewać frazy w różnych kawałkach w jednakowy sposób), przez co, o ile w zwrotkach się sprawdza, to w refrenie potrafi odstawać, wydając się nieco zbyt przerysowana. Ponownie dzieje się w przypadku venomowego "Worship The Black Goat", gdzie dodatkowo warto wyróżnić wybijający się w refrenach dosadny bas. Prawdziwy kunszt i najsilniejsze karty Estertor odkrywa jednak w "Repugnant Face of Death" z filmowym, mówionym wstępem, gitarowym intro w stylu Chucka Schuldinera z Death i ciężkimi, thrashowo-deathowymi zwrotkami. Jest tu nie tylko zabawa gatunkami, ale i dynamiką, a efekt najlepiej podsumowuje album - interesujący, przełamujący konwencje, brutalny, ale jednocześnie z przestrzenią na melodię (solówka, której niekoniecznie spodziewalibyśmy się po takim graniu!). Połączenie blackowego zacięcia z thrashem i pradziadkiem obu tych gatunków, czyli ponownie Venom i partiami cleanu (jeden z najbardziej emocjonalnych momentów całej płyty - przywodzącym na myśl końcówkę "Voice of the Soul"), kontynuowane jest w kawałku tytułowym i z tego powodu też wydaje się niezłym reprezentantem całości. Tę kończy podkreślony dosadnym ambientem z intro i solidną pracą basu "Keeper of Hell" z harmoniami w stylu późnego Dissection. "Tales From The Ancient Grave" wymaga odrobiny skupienia i specyficznego podejścia. Może nawet kilku podejść. Nie jest to w zasadzie niczym złym - na albumie jest po prostu tyle nieoczywistych zabiegów i na tyle intrygujący wokal, że do całości trzeba się stopniowo przekonać. Z pewnością nie da się jednak przejść obok niej obojętnie, co samo w sobie, w momencie, gdy

RECENZJE

207


co roku zalewają nas jednakowe płyty-kopie, jest olbrzymią zaletą. Album to zdecydowany progres w porównaniu do debiutu - prowokuje, ciekawi i przede wszystkim nie nudzi. Być może nie okaże się przesadą stwierdzenie, że to jedna z najciekawszych propozycji 2021 roku. (5) Iga Gromska

Eternal Silence - Timegate Anathema 2021 Rockshots

Eternal Silence to doświadczony włoski zespół, który swoją karierę rozpoczynał w roku 2008. "Timegate Anathema" to już ich czwarty studyjny album, do tego mają też kilka pomniejszych wydawnictw. Według Metal Archives ulokowali się na scenie symfonicznego gotyckiego metalu. Generalnie można się z tym zgodzić, bo nie znam poprzednich dokonań tej formacji, więc nie mogę tego zweryfikować, poza tym ludzie to samo spostrzegają na różne sposoby, a w dodatku symfoniczny power metal z natury przemyca również pewne akcenty znane z gotyckiego rocka czy metalu. Tak, Eternal Silence na "Timegate Anathema" to dla mnie bardziej przedstawiciele melodyjnego symfonicznego power metalu z kobietą za mikrofonem. Niemniej ten power metal brzmi bardziej klasycznie, lekko pobrzmiewa w nich granie kojarzone z Helloween czy Stratovarius. Generalnie chodzi o to, że gitary są ostre, a sekcja jest osadzona dość mocno. Natomiast klawisze i inne orkiestracje, choć są słyszalne, to raczej trzymają się za gitarami, basem i perkusją. Natomiast jak brzmią wyraźnie to, wykorzystują fakt, że pozostałe instrumenty milczą lub lekko przycichły, tudzież zaznaczają swoja obecność na początkach lub zakończeniach utworów. Muzycy Eternal Silence również dość chętnie korzystają z bardziej współczesnych dynamicznych brzmień i budowy kawałków. Wystarczy posłuchać utworu "Rain" aby się zorientować, w czym rzecz. W dodatku Włosi dbają, aby kompozycje były różnorodne i ciekawe same z siebie, w melodiach uciekają od banału i na siłę nie starają się być przebojowymi. Wokalistka Marika Vanni, choć swobodnie odnajduje się wśród innych koleżanek po fachu to, na siłę nie stara się stać divą operową, ani uwodzić nas słodkimi melodyjkami. Ogólnie muzycy Eternal Silence mają bardzo zdrowe podejście do swojej muzyki. Jak już za-

208

RECENZJE

haczyliśmy o panią Marikę, to wspomaga ją od czasu do czasu Alberto Cassina tworząc dla tego nurtu typowy wokalny dwugłos. Aby się zorientować, jak to wychodzi Alberto, wystarczy odpalić sobie romantyczny song "Lonely". Jeśli chodzi o produkcję i brzmienia to w zasadzie jest standardowo dobrze, jedynie czasami nie pasują mi brzmienia klawiszy czy orkiestracji, ale to nie istotny szczegół. "Timegate Anathema" zawiera dziesięć różnorodnych kompozycji, z ciekawymi pomysłami muzycznymi, melodiami i klimatami, na pewno przyciągnie uwagę fanów symfonicznych odmian metalu, niemniej nie przekracza on ogólnej solidności znanej z tej sceny. Takich albumów na rynku jest wiele, który z nich wypłynie, zależy już od indywidualnych zapotrzebowań odbiorców. Ta rzetelność jak do tej pory Eternal Silence wystarcza, niezmiennie działają i nagrywają płyty. Natomiast ja jestem zobligowany do wystawienia oceny a będzie to solidne (3,5)

Wind" sporo jest epickich akcentów a la Manowar. Gitary tną tu swoimi ciętymi riffami od samego początku, wtórują im ostre i wpadające w ucho partie solowe. W punkt młócą bas i perkusja. W dodatku brzmi to oldschoolowo, a jednocześnie współcześnie. Staroszkolna jest też konstrukcja płyty, osiem kawałków i niecałe czterdzieści minut muzyki, tylko wydać to na czarnym placku. Kto nie słyszał Evil Hunter, a mieni się fanem tradycyjnego heavy metalu, powinien się koniecznie zapoznać z dokonaniami tego zespołu. Myślę, że przynajmniej album "Lockdown" będzie słuchał z uśmiechem szerokim jak cała gęba tak jak ja. (4,5) \m/\m/

\m/\m/ Existance - Wolf Attack 2021, Bloodblast / Black Viper / Spiritual Beast

Evil Hunter - Lockdown 2021 Demons

To chyba moje pierwsze spotkanie z Hiszpanami z Evil Hunter, jakoś nie mogę sobie przypomnieć ich debiutu, ale gdybym miał przyjemność zapoznania się z nim, pewnie bym go zapamiętał. A to dlatego, że Evil Hunter prezentują nurt tradycyjnego heavy metalu w stylu Accept i U.D.O. Nie tylko ze względu na to, że wokalista Damián Chicano przypomina Udo Dirkschneidera, ale również ich muzyka ma wiele wspólnego z dokonaniami niemieckich kolegów. Takie świadectwo wystawia już otwierający utwór "Guardian Angel", w którym można odnaleźć jeszcze echa Judas Priest oraz szczyptę hard rockowych akcentów. Generalnie takie są również pozostałe kompozycje, piekielnie oldschoolowe, zadziorne, porywające i zmuszające do headbangingu. Nie brak w nich również zapadających w głowie melodii. Jedynie w tytułowej kompozycji "Locked Down" mamy balladowy wstęp, który i tak rozwija się w dynamiczny klasyczny heavymetalowy kawałek. Z kolei w takim szybkim "Burning In Flames" odnajdziemy power metalowe naleciałości w stylu Iron Savior czy Stratovarius, tego najlepszego dynamicznego Stratovarius. Natomiast w kończącym płytę "Blown With The

Pomimo olbrzymiej ilości niezrównanych francuskich dzieł sztuki, od lat czułem, że w Mieście Światła czegoś mi brakuje. Owszem, wysoko cenię francuską kulturę, uwielbiam przechadzać się po Luwrze, a przy każdej wizycie w Paryżu jeszcze bardziej ciągnie mnie do dzieł impresjonistów zgromadzonych w Muzeum D'Orsay. Kompletnie nie po drodze było mi jednak z ich sceną heavy metalową. Jakieś tam nazwy kapel się przewijały, ale raczej z szeroko pojętej progresji, a i tak nigdy nie nazwałbym siebie zagorzałym fanem którejś z nich. Nie wiem, czy Wy macie podobnie, a może tylko ja nie miałem dotąd pojęcia o istnieniu Existance. To poważna luka, dlatego że wydali oni już cztery duże albumy studyjne, a "Wolf Attack" jest najnowszym z nich. Pod każdym względem, nad wyraz udanym. Poczynając od dopieszczonej estetycznie okładki, poprzez soczyste, mocne brzmienie uwydatniające aranżacyjne i melodyczne wyrafinowanie, a także znakomite partie gitar i mnogość wspaniałych pomysłów kompozytorskich, kończąc na poruszającym przekazie emocjonalnym, każdy aspekt "Wolf Attack" zasługuje na najwyższe uznanie. Poszczególne utwory są całkiem urozmaicone i każdy z nich jest świetny. Sporo w nich rock'n'rollowej swobody wykonawczej, jak również innych motywów bezpośrednio odwołujących się do mistrzów gatunku. Całość wybrzmiewa świeżo i przekonująco. Czasami możemy ponieść się imprezowej atmosferze - jeden kawałek został wręcz nazwany

"Rock'N'Roll", inny "You Gotta Rock It". Pojawia się też okazja, aby zamyślić się nad trapiącymi sprawami, np. związanymi ze snajperami w Sarajewie (cudownie majestatyczne "Sniper Alley"), a przede wszystkim nad przedwczesną śmiercią bliskich. Niestety, wokalista Julian Izard doświadczył takiego nieszczęścia na własnej skórze, gdy zmarł jego - śpiewający kiedyś w H-Bomb - ojciec Didier Izard. Dedykowano mu emocjonalnie druzgocącą, ale terapeutycznie oczyszczającą i podnoszącą na duchu, przepiękną balladę "Tears Of Fire" oraz cover "Gwendoline", oryginalnie pochodzący z repertuaru H-Bomb. Zdumiewa, ile pasji włożono w cały materiał. Nie potrafię wyjść z podziwu nad wielkim zaangażowaniem wszystkich muzyków, czyli: Juliana Izarda (wokal, gitara), Antoine Poireta (gitara), Juliena Robilliarda (bas) i Géry'ego Carbonnellea (perkusja). Dali z siebie wszystko, całe serce, bez kompromisów. Wykazali się oni nie tylko techniczną sprawnością, ale nade wszystko witalną obecnością w każdej sekundzie nagrania, żarliwością i nieposkromionym temperamentem. Tak jak XIX-wieczni malarze impresjoniści, tak też ci młodzi Francuzi stworzyli zmysłowe dzieło, przemawiające szczególnie mocno do wrażliwych odbiorców. Jak najbardziej można je docenić bez napinania się, ale znacznie większe wrażenie wywrze na Was "Wolf Attack" wtedy, gdy uważnie wsłuchacie się w niego od początku do końca. Z całą pewnością, za każdym razem będziecie odkrywać coś w nim coś nowego, a pałający w nim ogień nigdy nie zgaśnie. (6) Sam O'Black

Exodus - Persona Non Grata 2021 Nuclear Blast

Choć nowe wydawnictwa metalowych gigantów potrafią zawodzić, thrash wydaje się w większości niezmienne trzymać poziom, do którego przyzwyczaił nas w latach 80., a przynajmniej zbytnio od niego nie odbiegać. Tak stało się już w przypadku znakomitego "Titans of Creation" Testament z 2020 roku , nieco gorzej było w przypadku albumu-równolatka "Genesis XIX" Sodom, momentami niestety nużącego i powtarzalnego. Exodus, jako reprezentant thrashu z Bay Area podziela na szczęście los Testamentu i nowym wydawnictwem, "Persona Non Grata" udowadnia, że wciąż są maszyną pro-


dukującą zabójcze riffy, a w kwestii powtarzalności - choć nawiązują do wszystkich poprzednich płyt (i tak też promują tą nową), nie można im zdecydowanie zarzucić zawodowego wypalenia. Brutalnością "Persona Non Grata" przypomina mocny i niedoceniany "Shovel Headed Kill Machine", na którym zabrakło Zetro, w większości krótką formą kawałków (zwykle od trzech do pięciu minut) - niezapomniany debiut "Bonded by Blood", na którym brakowało doświadczenia, a bluegrassowofolkowymi eksperymentami - to, co działo się już na "Force of Habit", na którym zabrakło perkusyjnego serca grupy, Toma Huntinga. Tym razem jest to komplet najważniejszych w historii zespołu muzyków (nawet z gościnnym udziałem tych byłych - jak na poprzedniczce) i nagromadzonych muzycznych doświadczeń, z pozytywnym skutkiem. To słychać. Klasycznie mózgiem całej operacji, kompozytorem większości numerów i tekściarzem (piszącym w większości o ogólnej kondycji ludzkości) jest niezastąpiony i bardzo skuteczny Gary Holt (z chlubnymi wyjątkami w postaci "Slipping Into Madness", wyniku współpracy Zetro i Altusa) i jego klasyczny sposób riffowania słychać już w pierwszym, tytułowym "Persona Non Grata". Umieszczenie go jako pierwszego jest dość nieoczywistym posunięciem, bo jest to, oprócz kompozycji dla "gości", jeden z najdłuższych numerów na płycie, przekraczający siedem minut. I dzieje się w nim dość sporo - zmiana dynamiki, świetne solówki i mocne riffy. Nie inaczej jest w przypadku mającego potencjał, by rozkręcić mosh pit "Clickbait" czy "R.E.M.F.". Tu bardzo cieszy kończąca go solówka basu, który brzmi na całości bezbłędnie (produkcja ostatnich albumów Exodus zdecyduje z resztą na specjalne wyróżnienie), warto go również wychwycić w "The Years of Death and Dying" czy "Elitist" z balansującą na granicy thrashu i innych podgatunków progresją pod solówki - to jeden z najsmaczniejszych momentów na płycie! Nie brakuje budujących klimat partii cleanu (jak w przypadku intra do "Prescribing Horror", dodatkowo podkreślonych harmoniami gitar i dźwiękami dzwonów, a patrząc na tempo, jest to także chwila na złapanie oddechu). Mniej więcej w połowie przychodzi pora na dobrze znany już singiel "The Beatings Will Continue (Until Morale Improves)" - hołd dla pierwszych płyt Exodus - trzyminutowy, krótki (i co najważniejsze celny!) strzał z charakterystyczną manierą wokalną zupełnie niestarzejącego się Zetro Souzy. Jednym z ciekawszych momentów jest oddający hołd zmarłym muzykom "The Years of Death and Dying", pełen intertekstualnych nawiązań do legend, które odeszły w ciągu ostat-

nich kilku lat. Autorem tekstu jest wyjątkowo Tom Hunting (choć zdarzało mu się napisać w przeszłości choćby "And Then There Were None") i początkowo był… wierszem, powstałym już w 2016 roku. Utwór zasługiwał na klimatyczną oprawę - są więc interesujące wstawki gitarowe w refrenach, mocny bas i więcej niż udana solówka. W drugiej połowie albumu cieszy obecność bluesowo-bluegrassowych eksperymentów znanych już choćby z "Good Day to Die" - taką funkcję pełni minutowy przerywnik "Cosa Del Pantano" oddający klimat bagiennego rocka czy folku, z motywem płynnie odnajdującym kontynuację w "Lunatic-Liar-Lord". To kawałek wyjątkowy z jeszcze większej ilości powodów. Zmienia się tu nieco wokalna maniera Zetro, który pokazuje swoje jeszcze bardziej brutalne oblicze kończąc niektóre partie (tak jak w późniejszym "The Fires of Division"), a gościnne solówki mają tu wieloletni i zasłużony członek Exodus Rick Hunolt oraz kumpel Lee Altusa z innych projektów, Kragen Lum, znany choćby z Heathen (wkład obu panów o wiele ciekawszy, niż ostatnie popisy Kirka Hammetta - to niby kawałek Exodusa, a o wiele inaczej smakuje i nie znaczy to wcale, że jest gorszy od solowych partii Holta!). Numer kończy się nieoczywistymi partiami perkusji z wykorzystaniem nieobecnych zwykle w thrashu perukusjonaliów, świetnie jednak przełamującymi znaną wszystkim schematyczność tego podgatunku (choć wraca do korzeni w kończącym płytę, w pozytywnym sensie chaotycznym "Antiseed"). To eksperymentowanie, ale nie, jak to się niestety często zdarza, przekombinowanie - i to ryzyko Exodusowi się zdecydowanie opłaciło. Mimo nazwy, "Persona Non Grata" jest albumem nie tylko mile widzianym, co wręcz pożądanym. Wypada przypomnieć, że to dopiero drugi album grupy po powrocie Zetro i pierwszy po operacji w związku z nowotworem Toma Huntinga, który jest z zespołem, choć z przerwami, od samego początku. Obaj nie tylko dali z siebie wszystko, ale na dodatek pokazali spektrum zupełnie nowych możliwości, dzięki którym można mieć pewność, że Exodus ma na pokładzie wyłącznie dobrych sterników i choć jest już najprawdopodobniej u schyłku swojej kariery, nie zawodzi. I nie odpuści pewnie już do końca. (5) Iga Gromska Exxperior - Escalating Conflicts 2021 Iron Shield

Już na poprzednim albumie "Killing Entertainment" odpowiedzialny w Exxperior za kompozycje i wszystkie instrumenty Tom Liebing i wokalista Falk pokazali, że nie boją się wyzwań, wieńcząc pły-

tę pięcioczęściową, rozbudowaną kompozycją "The Curse Of Misery (Part One)". Teraz poszli już na całość, proponując długi, urozmaicony i momentami odjazdowy wręcz koncept, zamykający się w 15 utworach o czasie trwania przekraczającym 76 minut - i pomyśleć, że zaczynali od półgodzinnej płyty, by z czasem dojść na kolejnej do 50 minut materiału... "Escalating Conflicts" najbliżej do tego, co robi Devin Townsend, ale z zastrzeżeniem, że Niemcy nie są mimo wszystko aż tak szalonymi wizjonerami jak Kanadyjczyk, bazując na czysto thrashowym rdzeniu swych kompozycji. Liebing potrafił jednak zadbać o urozmaicone aranżacje, co szczególnie warto docenić w "Timeless But Mindless", "About Peace…The Presence Of Justice" i "The Ethical Meaning Of Success", długich, wielowątkowych i dopracowanych kompozycjach. Niestety nie można tego powiedzieć o równie długim, ale zbyt jednostronnym "A Murderer’s Excuse" - z tych ostrych, thrashowych ciosów znacznie ciekawsze są krótsze utwory w rodzaju "Escalating Conflicts…A World Goes Astray" czy "Multidimensional Mindblow". Techno thrash w "A.A.A." też jest niczego sobie, a podstawowe kompozycje dopełnia aż pięć krótszych utworów, spełniających rolę nie tylko klasycznego intro czy outro, ale też ubarwiających całość przerywników. Może faktycznie thrash nie stoi jeszcze na przegranej pozycji, skoro wciąż powstają takie płyty młodych zespołów? (5) Wojciech Chamryk

Ezra Brooks/Serpent Rider Visions Of Esoteric Splendor 2021 No Remorse

Splitów nigdy za wiele, zwłaszcza jeśli gromadzą zespoły z różnych krajów i grające nieco inaczej. Owe warunki zostały spełnione przy realizacji "Visions Of Esoteric Splendor", jednak z racji niższego poziomu jednego z biorących w nim udział wykonawców o pełnej satysfakcji nie ma mowy. Co dziwniejsze in minus odstaje Ezra Brooks, to jest solowy projekt ka-

nadyjskiego gitarzysty Shauna Vincenta, znanego choćby ze Smoulder. Proponuje tu on trzy utwory utrzymane w stylistyce heavy/power metalu: niestety nudne, nijakie, fatalnie zaśpiewane i do tego słabo brzmiące, nie tylko z racji wykorzystywania automatu perkusyjnego. Jak dla mnie całość jest niestety niesłuchalna - to nic więcej niż tylko świetne skądinąd solówki, obudowane marniutką resztą. Jest to tym dziwniejsze, że przecież w Smoulder Vincent komponuje, nierzadko samodzielnie, znacznie lepsze numery, a tu najciekawszy jest "Legions", to jest cover Ironsword. (1) Amerykański Serpent Rider przerobił z kolei "Flowers Of My Youth" Varathron, robiąc z niego posępny, doommetalowy numer, bez cienia blackowych akcentów słyszalnych w znacznie krótszym oryginale. Autorskie kompozycje "The Mask Of The Wolf", "Echidna" i "The Wretch" również trzymają poziom, szczególnie trzeci z nich, mocarny i mroczny, ponownie łączący doom z tradycyjnym heavy lat 80. Wokalistka R. Villar nie ma jakiegoś wielkiego głosu, ale śpiewa czysto, ze sporą dawką ekspresji, co też może się podobać. (4) Wojciech Chamryk

Feanor - Boundless I Am Free 2021 Massacre

Zakręcony na punkcie "Power Of The Chosen One" (wywiad i recenzja z oceną 6/6 w HMP 79), z radością sięgnąłem po "Boundless I Am Free". Zaskoczyła mnie premiera nowego wydawnictwa Feanor zaledwie pięć miesięcy po poprzednim, ale nie miałem żadnych obaw odnośnie jego jakości. Gustavo Acosta to lider, który nie dopóściłby się wydania pośredniego materiału na obecnym etapie swej heavy metalowej kariery. Można na nim polegać - jeżeli coś jest firmowane jego nazwiskiem, to znaczy, że zostało wykonane z sercem i dbałością o każdy detal. Zaintrygowało mnie jednak, że po odpaleniu EPki, zamiast konkretnego heavy metalu na gitary i perkusję, słyszę pianino. Nowy Feanor przykuł tym samym moją uwagę od pierwszej chwili. Już w czternastej sekundzie klimat nabiera rumieńców za sprawą kunsztownej, niespiesznej, lecz zjawiskowej partii gitary elektrycznej na tle zdecydowanego uderzenia sekcji rytmicznej. Wybija się ona na pierwszy plan tak, jakby stanowiła solo gitarowe, lecz w gruncie rzeczy jest to tylko ozdoba poprzedzająca

RECENZJE

209


główną melodię. Zarówno pomysłodawcą, jak i wykonawcą pierwszego motywu gitarowego jest nie kto inny, jak sam Ross The Boss, ale kompozytorem całego utworu przejęty odejściem ojca w okresie, gdy przemierzał Amerykę Południową wraz ze słynnym wiosłowym Manowaru - głównodowodzący formacji, Gus. Kompozycja nabiera hymnicznego charakteru w dalszej części trwania, jest bajecznie majestatyczna, przejmująca, wodząca wyobraźnię i zniewalająca. Uwielbiam ten numer, więc chętnie sprawdzam jej alternatywną wersję z udziałem (odnoszącej sukcesy w Korei Południowej, bułgarskiej) skrzypaczki Diany Bonchevy Kirilovej. Brzmi genialnie. Wokalista Sven D'Anna znakomicie wypada na tle aranżacji klasycznych instrumentów strunowych oraz skrzypiec. Przekonująco śpiewa również Eric Marullo (syn Erica Adamsa z Manowar) w masywnym, energetyzującym i nad wyraz przebojowym "I Have A Fever". Ten kawałek doskonale pasowałby na drugie CD Judas Priest "Redeemer Of Souls", zresztą Eric wzbijając się na wyższe rejestry przypomina bardziej Roba Halforda niż własnego ojca. Bardzo mi się to podoba. EPkę wieńczy gitarzysta Walter The Scorpion (obecny również w "I Have A Fever") z popisem w stylu flamenco. Dajcie się pozytywnie zaskoczyć. (5) Sam O'Black

Fierce Cult - Where Humanity Ends 2021 SAOL

Old school thrash/death metal w kolejnej wersji, ani lepszej, ani gorszej od pozostałych wydawnictw tego typu. "Where Humanity Ends", drugi album w dyskografii hiszpańskiej grupy, ma jednak kilka atutów, które co prawda nie przyniosą raczej jego twórcom większej popularności czy sławy, ale słuchanie dokonań Fierce Cult wcale nie jest drogą przez mękę, tak jak w przypadku wielu innych zespołów spod znaku ekstremalnego metalu. Hiszpanie grają bowiem ostro, nie zapominając o blastach czy gniewnym ryku/skrzeku, ale ich utwory są jednocześnie całkiem melodyjne, a w dodatku surowo i konkretnie brzmią, jakby powstały jeszcze w latach 90. Szaleńczy "One Shot, One Death", wybrzmiewający zaraz po krótkim intro, jest bardzo dobrą wizytówką tego albumu, poza tym kolejne utwory nie spuszczają z tonu, co innym zdarza

210

RECENZJE

się nader często. Są też zróżnicowane: "Share My Death" łączy ekstremalny wyziew z mocarnymi zwolnieniami, "Choose Your Gun" opiera się na wyrazistym groove i zakręconych, gitarowych zagrywkach, zaś "Broken Glass" jest czysto thrashowy, chociaż perkusisty nie udaje się w nim utrzymać na wodzy, podobnie zresztą jak w tytułowym "Where Humanity Ends" czy "Bite The Hand". Finał to krótki, melodyjny instrumental "Of The End", potwierdzający, że Fierce Cult są dość wszechstronni, mimo stricte metalowej stylistyki. (4) Wojciech Chamryk

kowicie kontrolę. Muzycy Force Of Progress przez cały album raczą nas ciekawymi, melodyjnymi i mocno klimatycznymi fragmentami rocka/metalu progresywnego, które nadają charakteru całej muzyce, ale właśnie w "Redesign" najwięcej kumuluje się tego rodzaju dźwięków. Gdy patrzymy na instrumentarium liderów, to przeważają tam klawisze, ale w muzyce tego albumu raczej rządzi mocarna sekcja oraz dające czadu gitary. O dziwo wspierają je również mocne partie klawiszy, które jednak rozwijają się we wspominanych momentach bardziej melodyjnych i nastrojowych. Ogólnie rzecz biorąc, każdy muzyk zaangażowany w "R3Design" udowodnił, że ma ogromny talent, wiele muzycznych możliwości i umiejętności. Fani Liquid Tension Experiment czy Dream Theater powinni zainteresować się Force Of Progress. (5) \m/\m/

Force Of Progress - R3Design 2021 Progressive Promotion

Force Of Progress to formacja założona przez muzyków The Healing Road, Cynity, Marquette, Horizontal Ascension i Sweet Chicky Jam. Aktualnie jego trzon stanowią Hanspeter Hess (klawisze), Chris Grundmann (klawisze, gitara) i Markus Roth (klawisze). Bardzo ważnymi ogniwami są także Dennis Degen (perkusja) i Sebastian Schleicher (bas oraz okazjonalnie gitarzysta). Dwaj ostatni współpracowali już z Markusem Rothem przy albumie Marquette "Into The Wild". Dodatkowo usłyszymy jeszcze siedmiu różnych gitarzystów, którzy przeważnie swojego talentu użyli do wykonania gitarowych partii solowych. "R3Design" to już trzecia płyta tego zespołu, stąd pewnie w tytule ta "3", aby podkreślić ten zacny fakt. Gdy odpalamy krążek, to od razu orientujemy się, że mamy do czynienia z wielooktanowym, instrumentalnym, progresywnym metalem zagrany potężnie oraz mocno eksponującym techniczne granie. Taki jest właśnie rozpoczynający "Ultra Conservation", bardzo "kwadratowy", naszpikowany muzycznymi fajerwerkami, czasami ocierający się o fusion. Nie inaczej jest z drugą, ponad dziesięciominutową kompozycją "Viral Sings I - Ambassador Of Light", z tym że w jej konstrukcję wkradają się melodie i harmonie znane z rocka progresywnego w stylu lat osiemdziesiątych. Z kolejnym utworem "Next" te detale rocka progresywnego są coraz mocniej eksponowane, tak że w najdłuższej kompozycji na płycie, mini suicie "Viral Signs II - Incident 3030" uzyskują swoistą równowagę między technicznym i skomplikowanym graniem. Aby w finałowym "Redesign" praktycznie przejąć cał-

Galaxy - On the Shore of Life 2021 Dying Victims

Motyw kosmosu staje się w ostatnich latach coraz popularniejszym wyborem w kwestii estetyki zespołów heavymetalowych. W przypadku Galaxy nie jest to jednak chwyt czysto marketingowy, za którym nie idzie nic więcej, niż ładna okładka i Star Warsowy layout promocyjnych grafik (choć faktycznie, nawiązująca do poprzedniczki, EPki "Lost from the Start" grafika robi spore wrażenie), ani też nie jest to też grupa grająca klasycznie rozumiane heavy. W tym przypadku to jednak udany eksperyment. Dali się poznać jako miłośnicy thrashowego riffowania i to na "On the Shore of Life" również da się usłyszeć (np. w "Firelight Palaver" czy kończącym album "We Enter the Door of Death Alone"), tym razem nie boją się jednak zmierzyć również z balladą ("Daughter in the Distance") i bardowskimi klimatami przypominającymi nawet folk czy barokowe miniatury (jak w wymienionej już balladzie czy outro do otwierającego płytę "Bargaining"). Słychać tu fascynacje gitarzysty i głównego kompozytora Galaxy, Stu Callinana, akustycznymi kompozycjami Erica Claptona, Cheta Atkinsa czy Opeth. Jest też, oczywiście, bardziej klasyczne podejście do heavy, choć już ze współczesnymi naleciałościami (jak "Bright Stars"). Wielkim plusem jest jednak to, że w zaledwie ośmiu kawałkach zespół pokazał kilka twarzy i w każ-

dym z obranych kierunków sprawdza się przynajmniej przyzwoicie. W efekcie płyta nie nudzi, choć niektórych "przeskakiwanie" z gatunku na gatunek może męczyć, a zatwardziałych zwolenników klasycznego grania - nawet odrzucić. "On the Shore of Life" nie jest jednak wcale niespójny, przynajmniej tematycznie - można nawet uznać go za album koncepcyjny, a dodatkowo kontynuację kosmicznej podróży rozpoczynającej się od poprzedzającej go EPki. Tym razem z pustyni przenosimy się na wody, co w połączeniu z niektórymi akustycznymi klimatami daje efekt kosmicznych wikingów, stojących na wybrzeżu i patrzących się w bezkres czy to kosmosu, czy oceanu (jak w tytułowym, zaaranżowanym na chór i opierającym się głównie na wokalu "On the Shore of Life"). Sci-fi to jednak tylko dodatek uatrakcyjniający filozoficzne teksty Phillipa T. Kinga (nie tylko tekściarza, ale i wokalisty), bo "stanie na krawędzi życia" można odbierać również bardzo przyziemnie, podobnie jak przesłanie kończącego płytę, wspomnianego już najbardziej rozbudowanego "We Enter the Door of Death Alone"). Kojarzące się ze śmiercią i końcem pewnego etapu w życiu motywy nie powinny być jednak odbierane w pesymistyczny sposób, ale, według Galaxy, jak "każdy inny etap w życiu" i "pewnego rodzaju triumf". A czy płyta okazała się triumfem? Właściwie tak, bo jest to próba świeżego podejścia do gatunku, choć niekoniecznie szczególnie zapamiętywalna. Nie jest to jednak materiał, który można tak po prostu ominąć, bo skoro zgodził się tu zagrać (nie tylko gościnnie, we wszystkich kawałkach!) legendarny perkusista sesyjny, Simon Phillips, współpracujący choćby z Michael Schenker Group, Garym Moorem, Jeffem Beckiem czy Joe Satrianim, coś musi być na rzeczy. Jego partie łączą w całość nawet najbardziej skrajne punkty na płycie, co działa na jej korzyść. Czy Galaxy ma szansę podbić naszą galaktykę? Być może, choć na albumie zabrakło wyraźnego hitu, być może należy słuchać go wyłącznie w całości. Nie ominie nas ani przesłanie, ani żadne oblicze zespołu, ani też żadna z kosmicznych wypraw. Z ostatnich propozycji australijskiego metalu jest to na pewno jedna z silniejszych płyt. (4,5) Iga Gromska Green Claws - Hell Is For Hugo 2021 Petrichor

Przeczytawszy promocyjną notkę dotyczącą albumu "Hell Is For Hugo" nie miałem cienia wątpliwości: lider Green Claws George Purves musi być geniuszem, a tylko za sprawą jakiegoś niesamowitego zbiegu okoliczności nie jest jeszcze światową gwiazdą największego formatu. Odpaliłem więc ten


ziomie, ale thrash/crossover w jej wydaniu jest tak wtórny i przewidywalny, że najzwyczajniej w świecie szkoda na niego czasu miał być dziki, kipiący energią materiał, wyszła pozbawiona czadu wydmuszka, w sam raz na cyfrowe czasy, dostępna zresztą tylko na platformach streamingowych... (1) koncept o Halloween - 23 utwory, nie w kij dmuchał! - spodziewając się czegoś co najmniej interesującego. I rozczarowanie, bo generalnie to jakieś popłuczyny po hard, progresywnym, heavy czy glam rocku, materiał skrojony tak, żeby zadowolił streamingową gawiedź. Wydawca podkreśla odniesienia do Ghost, Kiss, The Who i My Chemical Romance - szczególnie ten pierwszy zespół jest słyszalny na "Hell Is For Hugo" niemal non stop, tak jakby Purvesowi marzyła się kariera będąca udziałem Szwedów, ale kopiowanie cudzych patentów, w dodatku bez większego polotu, nie jest dobrą metodą. Jak dla mnie za dużo tu też popowej nijakości, w dodatku konfrontowanej z elementami zaczerpniętymi choćby od Led Zeppelin, Ozzy' ego Osobourne'a, The Rolling Stones, Green Day i licho wie kogo jeszcze. Takich kontrastów mamy więcej, bo "Loser Lucifer" zaczyna się od niemal blackowej nawałnicy, by na wysokości refrenu przeobrazić się w nijaką balladkę dobrze, że jest tu jednak kilka konkretnych numerów w rodzaju "The Brick (Part II)" czy "Time's Winged Chariot", jednak giną zalane tymi mniej udanymi. "The Saints" też mogę potraktować tylko jako ciekawostkę, bo to na początku jazzowy standard "When The Saints Go Marchin' In", później dopełniony już chyba autorską muzyką - fakt, że to jeden z najbardziej charakterystycznych utworów na "Hell Is For Hugo" też wiele wyjaśnia. (2) Wojciech Chamryk

Grinding Fear - Distorted Dreams 2021 Self-Relased

Z każdym kolejnym odsłuchem "Distorted Dreams", debiutanckiego albumu fińskiego kwartetu Grinding Fear utwierdzam się w przekonaniu, że niczego bym nie stracił nie poznając tej płyty. Ba, czas poświęcony na jej słuchanie mógłbym poświęcić na poznanie czegoś znacznie ciekawszego, bądź też przypomnienie sobie jakiegoś klasyka sprzed lat. Grupa z Helsinek łoi co prawda na niezłym po-

Wojciech Chamryk

Harmonize - Warrior in the Night 2020 Self-Released

Debiut piątki wojowników z Cypru, "Warrior in the Night" ukazał się w 2020 roku bez pomocy wytwórni. Harmonize włożyło ciężką pracę nie tylko w zarejestrowanie, wydanie i promocję płyty własnym sumptem, ale też rozbudowanie własnego uniwersum fantasy, do którego jest wprowadzeniem. Szczegółowego. Bardzo. Nic dziwnego, że na pierwszy album kazali nam czekać ponad dziesięć lat, przechodząc w międzyczasie przez masę metalowych podgatunków. Choć zaczynali jako zespół thrashmetalowy, a dziś poszli głównie w stronę heavy/powera, nie wstydzą się swoich korzeni i wpływy thrashu nadal można na "Warriors of the Night" usłyszeć. Nie chodzi tu tylko o riffy, ale też miejscami wokal Sozosa Michaela, który dał się poznać głównie jako wokalista powerowy. Kilka razy zespół skręca też w jeszcze cięższym kierunku i tak jest w przypadku "Tonight" - pisanego w duchu death metalu, w którym gościnnie zaryczał doceniany na Cyprze wokalista (i basista) grupy Blynd, Andreas. To ciekawe urozmaicenie na krążku, który kojarzy się raczej z Omen i Manowarem, od okładki po tematykę tekstów. Progresywne oblicze Harmonize, którego należy spodziewać się po concept albumie, słychać za to w rozbudowanym "Crawling Among Shadows" (dziewięć minut thrashowej energii ze świetnie brzmiącą i balansującą brutalność partią cleanu). Cieszy, że album utożsamiany jednak głównie z powerem potrafi być tak różnorodny, bo zespoły podejmujące się podobnych klimatów często przesadzają z patosem i wtórnością. Jest tu też oczywiście klasyczne, nastrajające pod walkę intro "Warriors in Line" czy przywołujący ducha lat 80. "Never Back Down". Fanów Blind Guardian ucieszy melancholijny "Angel", kulminacyjny moment na płycie, poświęcony kryzysowej, przełomowej dla opowiadanej przez Harmonize historii, sytuacji głównego bo-

hatera, tytułowego Wojownika. Ballada z założenia miała wzruszać i spełnia swoje zadanie. Ci, którzy uznają, że lepiej brzmiałaby w wersji akustycznej, będą zadowoleni z faktu, że grupa zarejestrowała "Angel" również w tej wersji, która znalazła się na albumie i pełni bardzo ważną funkcję, bo go kończy, pozostawiając słuchacza w nostalgicznym nastroju. "Warrior in the Night" nie jest perfekcyjne czy szczególnie zapadające w pamięć, ale jest to płyta, w którą włożono sporo serca. Czuć i słychać, że każdy element został przemyślany, tak, by faktycznie uautentycznić opowieść. Nie każdy zespół, na pewno nie debiutujący, ma tyle odwagi, by napisać album koncepcyjny, bo każdy wie, ile wymaga to wysiłku. Cypryjczycy wierzyli jednak w swoją historię od początku do końca i miało to przełożenie na końcowy efekt. Tych, których wciągnie uniwersum Wojownika prowadzonego przez Harmonize, z pewnością ucieszy fakt, że grupa będzie kontynuować tę tematykę na następnej płycie, która jest w trakcie komponowania. Nie tylko przybliży psychologiczny portret głównego bohatera, ale też wprowadzona zostanie kolejna ważna postać - Queen Witch. Czy oznacza to kolejne eksperymenty, tym razem doom lub black metalowe? Z łączeniem gatunków panowie radzą sobie nieźle, więc byłoby to interesujące. Czekamy. Tymczasem za debiut - który nie jest szczytem geniuszu, ale zdecydowanie dopracowanym, interesującym albumem, mocna czwórka. Być może jego kontynuacją pięciu członków zespołu zapracuje sobie jeszcze na piątkę. (4) Iga Gromska

Headless - Square One 2021 M-Theory Audio

Zanim wziąłem się za opisywanie tej płyty, wrzuciłem ją ot tak sobie po fragmencie, aby zorientować się, co mnie czeka. Pierwsze wrażenie niestety nie było najlepsze. Zasłyszane urywki zapowiadały muzykę schematyczna i nudną... Zanim jednak przejdziemy dalej do muzyki przedstawmy samą kapelę. Headless pochodzi z Włoch, istnieje od 1993 roku, a w latach 2000 - 2011 mieli przerwę w działalności. Przed "Square One" nagrali trzy pełne albumy studyjne: "Inside You" (1998), "Growing Apart" (2013), "Melt the Ice Away" (2016) oraz EPkę "Future to Past" (1996). Ich muzyka to... no właśnie... Rozpoczynający "A

Leaf's Light Path" wydaje się mocno schematycznym, a w dodatku rozwlekłym i nudnym kawałkiem hard rockowym. Niemniej z kolejnymi odsłuchami, utwór ten zdobywał na głębi oraz klimacie. Coraz wyraźniej swoją obecność zaznaczały inspiracje progresją oraz dalekie echa bluesa. Utwór stawał się coraz bardziej wyrazisty i sprawiał wrażenie znakomicie wymyślonego kawałka muzyki, a już partie solowe robiły spore wrażenie. Powoli, powoli, a "A Leaf's Light Path" stawał się wybornym wstępem do pozostałych kompozycji. Im dalej zagłębiałem się w płytę to, robiło się coraz ciekawiej. Intrygowała różnorodnym podejściem do kompozycji, znakomitą zabawą zadawało by się wyświechtanymi pomysłami znanymi z hard rocka i heavy metalu, oraz bardzo fajnymi pomysłami muzycznymi i melodiami. Całej atrakcji dodawał wszędobylski sznyt progresywny, który nie objawiał się skomplikowaną strukturą kompozycji, ta była i jest prosto z hard'n'heavy, ale świetnym wyczuciem atmosfery utworu, znakomitymi harmoniami i melodiami, przemyślanymi aranżacjami i przede wszystkim niesamowitą kulturą muzyczną oraz umiejętnościami muzyków. Dzięki temu ostatniemu wspomniane na początku schematy człowiek zaczyna spostrzegać jak coś co było tam od zawsze, w dodatku nie wyobrażał sobie innych rozwiązań. I zamiast zapowiadanego na początku zakalca mamy dość wyrafinowaną potrawę poruszającą całą gamą emocji podniebienie odbiorcy nastawionego na hard rocka, heavy metal oraz progresywne odmiany rocka, a nawet metalu. Za przykład podam utwór "Langeweile", który melodiami przypominał mi Dream Theater z okresu "Images And Words". Ogólnie można każdą kompozycję wychwalać i zachwycać się jej składowymi, ale jeszcze większe wrażenie muzyka sprawia jako całość. A właśnie takie albumy ostatnio robią na mnie największe wrażenie. Generalnie "Square One" może podsumować cover AC/DC "Two's Up", prosty, klimatyczny, chwytliwy, kawał hard rocka zagrany z progresywnym zacięciem, na modę "headlessową". Znakomitym dopełnieniem muzyki oraz wykonania Włochów jest jeszcze głos wokalisty Görana Edmana. Fani hard rocka wiedzą już wszystko. Brzmienia i produkcja jest niezła, mnie trochę przeszkadza jej kliniczność i sterylność, która czasami zamraża emocje, których na tej płycie jest co niemiara. Ogólnie jak ktoś nie zatrzyma się na pozornej schematyczności muzyki z tego krążka, będzie miał z "Square One" całe mnóstwo zabawy. Jeżeli nie zdoła przez nią przebrnąć z całą pewnością bez zastanowienia odrzuci tę płytę. No cóż, jego wybór, tylko że szkoda. Ja bardzo dobrze bawiłem się przy

RECENZJE

211


niej. Ba liczę, że następne pozycje, te wcześniejsze i te które nas czekają będą równie dobrze mnie bawiły. (4,7)

rów cytaty autorstwa choćby Lema czy Lovecrafta. (6) Wojciech Chamryk

\m/\m/

Hitten - Triumph and Tragedy HellHaven - Mitologia bliskości serc 2021 Prog Metal Rock Promotion

HellHaven nie przestają zaskakiwać, proponując na najnowszym albumie "Mitologia bliskości serc" jeszcze ciekawszą i bardziej urozmaiconą muzykę. Już na jego poprzedniku "Anywhere Out Of The World" był to rock progresywny najwyższej próby, mieniący się różnymi odcieniami i dopracowany aranżacyjnie, czego nie omieszkaliśmy docenić w recenzji. Teraz zespół poszedł jeszcze dalej, nagrywając płytę z jednej strony bardzo ambitną, z drugiej zaś niesamowicie wręcz chwytliwą. Piękno tych wszystkich refrenów i linii melodycznych można docenić tym bardziej, że teksty zostały napisane w języku polskim, co przydarzyło się zespołowi po raz pierwszy i dało wokaliście Sebastianowi Najderowi zupełnie nowe możliwości, nie tylko interpretacyjne. "Kolekcjoner zachodów słońc" potwierdza to wszystko niemal od razu, ale w żadnym razie nie ma tu mowy o sytuacji, częstej na płytach innych zespołów, że na początek rzuca się to, co najlepsze, a później bywa niestety różnie. Ale to nie u HellHaven: tu każda z 11 kompozycji trzyma wysoki, wyśrubowany poziom, dodatkowo zaś są zróżnicowane, wręcz podręcznikowo pokazując jak należy stopniować materiał. Pomagają w tym, poza tradycyjnym, można rzec, prog-rockowym instrumentarium, partie harmonijki, liry korbowej, dud czy tarabanu - efekt końcowy jest taki, że od "San Pedro Waltz", "Nasz requiem" czy tytułowego, klimatycznego utworu z wokalnym duetem Najder/Adrianna Zborowska trudno się po prostu oderwać. A mamy tu przecież jeszcze takie perełki jak: patetyczny "Shanties De Geste" z wodewilową wstawką, mocniejszy "Imperium radości" czy bardziej progmetalowy "Światłocień", by podać pierwsze z brzegu przykłady. W dodatku, mimo tych wszystkich zmian, słychać, że to wciąż album Hell Haven, można więc bez większego pudła polecić go nie tylko fanom myślenickiej grupy, ale też Exodusu, Collage i Riverside. Warto też zwrócić uwagę na dopracowaną szatę graficzną tego albumu oraz dopełniające tekst każdego z utwo-

212

RECENZJE

2021 High Roller

Nie ma chyba osoby śledzącej, co dzieje się we współczesnym heavy metalu, która nie pamiętałaby albumu "Twist of Fate", wielokrotnie porównywanego do dokonań Dokken, jednego z najmocniejszych albumów 2018 roku. Tym mocniej wyczekiwano nowego wydawnictwa Hitten. "Triumph & Tragedy" nie jest jednak stylistyczną powtórką sprzed kilku lat. Choć nazwa przywodzi na myśl kultowe "Triumph and Agony" niemieckiego Warlock, ze stylistyką Doro i spółki także nie ma zbyt wiele wspólnego. To nie jest powód do zmartwień - przeciwnie. Hitten w końcu nie chce być niczyją kopią i szuka swojego brzmienia w późnych latach 80., a nawet 90., pełnym melodyjnych solówek i metalowych ballad. I faktycznie, na "Triumph and Tragedy" znalazły się przynajmniej cztery ballady (częściowo, bądź w całości). Niektóre zostały umieszczone obok siebie jak "Core to the Flame" i "Under your Spell", co tylko wzmacnia poczucie, że dominują na całym albumie. Czy to źle? Niekoniecznie, bo Hitten pokazuje tym samym, że nie boi się eksperymentować - na poprzednich płytach raczej trudno znaleźć kompozycje w tym stylu. Wzmacniają one też czuwającego nad całą produkcją ducha późnych lat 80. Przesłodzonego, pełnego kiczu i patosu. To też niestety czasem słychać (szczególnie w takim "Under your Spell", hymnem na cześć późnej ery glam metalu). To wszystko jednak zabieg celowy, stylizacja, podobnie jak neonowy image, widoczny nie tylko na okładkach singli promujących album czy okładce samego "Triumph & Tragedy", ale też teledysku do "Eyes Never Lie", będącego hybrydą pomiędzy znanym już z poprzednich wydawnictw heavy metalowym stylem Hitten, a nowym, łagodniejszym obliczem z późniejszej ery gatunku. Hitten bawi się tą konwencją i sprawdza w niej stuprocentowo - a może nawet dali od siebie 101%, bo hairsprayu, brokatu i neonów jest momentami zbyt dużo. To jednak nadal porządne granie - warto wyróżnić mocne otwarcie, "Built to Rock", jedyny chyba tak mocno nawiązujący do poprzedniczki kawałek,

hybryda hard rocka i heavy metalu w duchu Eddiego Van Halena (jeden z moich osobistych faworytów na płycie). "Ride Out The Storm" to kolejny heavy metalowy klasyk, który mógłby znaleźć się na poprzedniczce. "Hard Intentions (Secret Dancer)" mogłoby z kolei z powodzeniem być zaginionym numerem Dokken, Skid Row czy Cindirelli. To też świetny dowód na niewyczerpane pokłady wokalnych możliwości Alexxa Panzy (którego działania z przyjemnością śledziliśmy nie tak dawno w Cobra Spell, zespole także stylizowanym na podobną erę, co mogło się okazać nie bez znaczenia w kwestii nowego materiału Hitten). Kończący płytę tytułowy "Triumph & Tragedy" to najmocniejszy punkt całej płyty podsumowujący, co działo się przez pozostałe dziewięć utworów - jest też z nich wszystkich najdłuższy i początkowo sprawia wrażenie instrumentala z dużym potencjałem. Im więcej Alexxa, tym jednak lepiej dla zespołu, choć gitarowe duo, Dani i Johnny, również pokazują pełne spektrum możliwości, a "Triumph & Tragedy" jest w tym celu idealną przestrzenią. Nie mam pewności, czy fani Hitten spodziewali się po nowej płycie tego, co otrzymali. Nie znaczy to jednak, że do nich nie trafi. Ci, którzy lubią brzmienia z końcówki lat 80., a także współczesne bandy w stylu Skull Fist, będą zadowoleni. Niektórzy stwierdzą pewnie, że to o łyżeczkę cukru za dużo, inni ucieszą się, że zespół nie stoi w miejscu i wziął na warsztat kolejną dekadę, oddając jej cześć zamiast ją parodiować, jak to się często zdarza. I choć Hitten z poprzedniej płyty osobiście bardziej do mnie trafia, nie sposób tego nie docenić. Szczególnie, że w ostatnich latach hiszpańska scena metalowa staje się coraz silniejsza. Zespół, promując płytę, twierdził, że słuchacz sam musi zdecydować, czy opowiedziana historia zakończy się triumfem, czy tragedią. Decyzję pozostawiam każdemu indywidualnie. Dla mnie była to przyjemna podróż w czasie. (4,5) Iga Gromska

Hollentor - Hollentor 2017 Self-Released

Za projektem o nazwie Hollentor stoi człowiek, na nazwisko którego zrobi się gorąco w sercu niejednego patrioty (nawet bardziej, niż na widok kostki brukowej w Warszawie w Dzień Niepodległości). Gitarzysta Glen Poland, bo jak się do-

myślacie o nim mowa, pierwotnie opisywany album wydał w roku 2017. Towarzyszą mu tu znakomici i w większości zasłużeni dla współczesnej sceny metalowej muzycy. Mam tu na myśli między innymi znanego głównie z Metalium wokalistę Henninga Basse, który na tej płycie odwala kawał naprawdę dobrej roboty. Nie można tu też nie wspomnieć o basiście Glenie Droverze, który grał na kilku albumach Eidolon oraz "House Of God" Kinga Diamonda czy "United Abominations" Megadeth. Skład ten dopełniają basista Ronnie Robson oraz brat wspomnianego Glena Shawn Drover grający tu na perkusji. Trzeba przyznać, że Poland będący twórcą całego omawianego materiału, stanął na wysokości zadania. W swej muzyce stara się on oddać energię, której nie powstydziłyby się amerykańskie zespoły heavy metalowe z lat osiemdziesiątych (za przykład niech posłuży podchodzący pod speed czy nawet thrash metal "Frontal Lobe Decay" czy też groove metalowy "Undead"), oraz klasycznego ducha starego hard rocka (wyraźnie słyszalny jest on przede wszystkim w solówkach do "Battle Cry"). Doom metal też nie jest twórcy albumu obcy. Posłuchajcie sobie choćby riffu do "End of Days". Słuchając tego materiału, człowiek nie ma wątpliwości, ile radości ta płyta sprawiła jej twórcy. I dobrze, bo właśnie o to w rock'n'rollu chodzi, czyż nie? Miejmy nadzieje, że w przyszłości jeszcze jakieś wydawnictwo sygnowane nazwą Hollentor ujrzy światło dzienne (4). Bartek Kuczak

Hunted - Deliver Us 2021 Pitch Black

Jakoś mało ten drugi album Hunted pociągający, ale jest w nim coś wartego Waszej uwagi. Niektórzy metalowi weterani narzekają, że nowe zespoły brzmią współcześnie "tak samo", poprawnie i bez charakteru. Hunted może być przez nich pochopnie zaklasyfikowany jako "nuda". Problem nie polega z pewnością na tym, że owi Walijczycy nie mają nic do powiedzenia. Przeciwnie, często dwoją się i troją, aby ich muzyka była przepełniona urozmaiconymi partiami instrumentalnymi - takimi, które brzmią w miarę technicznie, lecz których nie słucha się fajnie, dlatego że nie płyną swobodnie. Paradoksalnie, błąd odbioru może polegać na próbie aktywnego słuchania, bo gdyby


ktoś puścił sobie "Deliver Us" w tle, to wtedy taki US metal by mu pasował. Niestety, bałagan aranżacyjny może być czasami spowodowany przez kiepskiego producenta, który zawalił miks ścieżek, ale w przypadku Hunted, gitary prowadzące nagminnie kłócą się z sekcją rytmiczną. Wielokrotnie solówki wybrzmiewają obok i pomimo zespołu, w nieodpowiednich miejscach (np. "Salvation On A String"), zaś udane riffy nie dostają odpowiedniej przestrzeni na pierwszym planie (np. "Misled"). Nawet jeśli utwór ma potencjał (jak "One More Time") to jego poszczególnym częściom brakuje spójności i logicznej kolejności, tak jakby stanowiły "teaser" czegoś większego, a nie jeden kawałek. Zgrany zespół nie powinien oddawać całej odpowiedzialności za tego rodzaju aspekty kompozycji wyłącznie w ręce producenta czy inżyniera dźwięku, bo wszyscy na tym tracimy. Tymczasem, koncentracja potencjalnych fanów nie pomaga, tylko przeszkadza w słuchaniu "Deliver Us", skoro jesteśmy ciągle wytrącani z jednego motywu w totalnie inny. "Progres" to ich alibi, "nuda" to nasz komentarz. Sytuacja ulega diametralnej zmianie (i oto powód, dlaczego chciałem zwrócić Waszą uwagę na Hunted), gdy docieramy do "Our Final Embrace". Historia metalu obfituje w legendarnych artystów, których usłana błędami (na początku) droga prowadzi (ostatecznie) do czegoś ujmującego. Podobna sytuacja (ale na mniejszą skalę) wydarzyła się w ramach rozwoju Hunter "Deliver Us", jako że niezwykle emocjonująca ballada "Our Final Embrace" opowiada o bólu spowodowanym odejściem bliskiej osoby. Potrafi wzruszyć na tyle mocno, że rozmowę (uwiecznioną w niniejszym wydaniu HMP) z muzykami rozpocząłem właśnie od niej. Naprawdę, gdybym miał powiedzieć tylko jedną rzecz o Hunted, zachwyciłbym się tym numerem. Ktoś mało empatyczny mógłby zarzucić balladzie nadmierny patos, ale nie ulega wątpliwości, że świetnie rozprawia się ona z głębokimi uczuciami w pewnych, specyficznych, ale powszechnych okolicznościach śmierci bliskiej osoby. Wziąwszy pod uwagę ilość ukazujących się wydawnictw metalowych, jeżeli ktoś potrafi wyróżnić się choćby małym przejaw artystycznego kunsztu, to dobrze o nim świadczy. Poza tym, co prędzej zapamiętamy - jeden genialny utwór czy zbiór dziesięciu spoko utworów? Gdyby recenzja dotyczyła stosownego singla, to postawiłbym 6/6, ale oceniając cały album będę bardziej surowy. (2.5) Sam O'Black Hydrogyn - The Boiling Point 2020 RFL

Amerykanie z Hydrogyn od roku

2004 nieustępliwie wydają kolejne płyty, grając dość staromodne hard 'n' heavy, które równie dobrze sprawdziłoby się kilka dekad temu. Trudno nie docenić takiej postawy, szczególnie gdy pamięta się jak tamtejsze media czy muzyczna branża podchodzą do klasycznie metalowych dźwięków - czasy masowej popularności heavy metalu wydają się być w Stanach Zjednoczonych już tylko wspomnieniem. Zespół przypomina o sobie wznowieniem deluxe ubiegłorocznego albumu "The Boiling Point". Jak wygląda jego szata graficzna nie mam pojęcia, ale do materiału podstawowego dorzucono klimatyczną balladę "Hostage" - taką sobie, szczerze mówiąc. Reszta materiału też mnie nie przekonała: dziwi już sam fakt, że mamy tu aż trzy przeróbki. OK, rozumiem jedną, ale po co aż tyle, tym bardziej, że "One Way Or Another" w wykonaniu Blondie miało znacznie więcej ognia, a i "Suspicious Minds" w wersji Elvisa do dziś robi wrażenie, czego o przeróbce Hydrogyn powiedzieć się nie da. Broni się za to "Mad World" Tears For Fears", ale bardziej dzięki oszczędnej aranżacji, znacznie odbiegającej od synthpopowego oryginału z roku 1983, niż jakiemuś spektakularnemu wykonaniu. To samo można też niestety powiedzieć o surowym, dość topornym i w sumie nijakim repertuarze autorskim Hydrogyn, do którego nowa wokalistka Holly Hines Freed niczego szczególnego nie wnosi - jej poprzedniczka Erica Parrott czy pierwsza frontwoman grupy Julie Westlake mają znacznie mocniejsze głosy, jednak być może zwolennicy Hydrogyn i zarazem kolekcjonerzy zdecydują się wysupłać kilka dolarów w celu nabycia tego wydawnictwa. (2) Wojciech Chamryk

Infex - Burning In Exile 2021 Self-Released

Są z Kalifornii, podobnie jak Slayer czy Metallica, czyli wszystko jasne, stylistyka Infex nie mogła być inna, to thrash w czystej postaci. W dodatku Jack Childs, Adam Weber, R.C. Morton i Corey Bell nie są nowicjuszami: to

panowie 40-50 letni, grający dla przyjemności i z ogromnym serduchem. "Burning In Exile" jest ich trzecim albumem, ale pierwszym wydanym również na LP, a wszystkie ukazały się nakładem zespołu, co też wiele wyjaśnia w aspekcie podejścia Infex do grania. Mimo wieku nikt się tu nie oszczędza, utwory co do jednego są szybkie, dynamiczne i pędzą do przodu z siłą huraganu czy innego tsunami. Czasem to bardziej speed/thrash (opener "Blood Of The Wicked") czy też techniczny ("9. 7.62"), ale to tylko dodatki, Infex najlepiej czują się w ostrym łojeniu na starą modłę, czego najlepszymi przykładami wydają mi się singlowy "Acid Reign" oraz "Torn Apart", bardziej rozrywkowy "Beer Run" też jest niczego sobie. Partie wokalne są również zróżnicowane, bo tylko perkusista nie śpiewa, co też dodaje poszczególnym utworom kolorytu. Może to więc i nisza, ale dobrze, że są jeszcze takie zespoły jak Infex. (4,5) Wojciech Chamryk

Infrared - From The Black Swam 2021 Inframental

Ten kanadyjski zespół jest w pewnych kręgach kultowy, chociaż w latach 80. ledwo co zaznaczył swą obecność jedną kasetą demo, a aktywność płytową z prawdziwego zdarzenia przejawia dopiero od roku 2016. "From The Black Swam" to już trzeci album Infrared od momentu reaktywacji przed siedmiu laty, tak więc grupa - co warte podkreślenia funkcjonująca w niemal oryginalnym składzie nie narzeka na brak pomysłów, tym samym nadrabiając stracony czas. W 12 zawartych na niniejszym albumie utworach łączy w bardzo dobrym stylu klasyczny thrash spod znaku Slayera, Testamentu czy Overkill, dorzucając do tego bardziej tradycyjne wpływy Black Sabbath, Judas Priest i Iron Maiden. Daje to jedyną w swoim rodzaju mieszankę piorunującą, szczególnie w siarczystym openerze "Tribal Junction", zróżnicowanym "Lockdown" z kilkoma solówkami i na wyraz zadziornym śpiewem Armina Kamala, "Blood & Sweat" z orientalnym intro, turbodoładowaniem i melodyjnym refrenem oraz finałowym, najdłuższym na płycie "Semita Domum", w którym pobrzmiewają nawet echa muzyki klasycznej - oczywiście do czasu. To wszystko sprawia, że godzina z "From The Black Swam" mija błyskawicznie i wciąż ma się

poczucie niedosytu - dobrze, że zespół powrócił z długiego niebytu, jeśli wciąż jest w stanie nagrywać tak udane płyty. (5) Wojciech Chamryk

Iron Fate - Crimson Messiah 2021 Massacre

Ostatni album Iron Maiden podzielił część fanów na gorących entuzjastów (np. recenzja Marcina Jakuba, HMP 80, str. 173) i hejterów (daruję sobie wskazywanie palcem). Ja po jednym wysłuchaniu nie mam wyrobionej opinii, ale też nie ciągnie mnie po więcej. Iron Fate jest jednym z wielu powodów. Ich drugi longplay "Crimson Messiah" odświeża formułę NWOBHM, oczarowując przy tym patosem, ale przede wszystkim gwarantując heavy metalowcom fajną rozrywkę. Tytułowy numer rozpoczyna płytę perkusyjną nawałnicą, po której wokalista Denis ironicznie zachęca: "Hello my children (…) kiss my hand and follow me" (przestroga przeciw ślepemu podążaniu za fałszywymi mesjaszami). Melodyczne nasycenie dalszej części perfekcyjnie harmonizuje z intensywnie galopującą sekcją rytmiczną, w której wyraźnie wyeksponowano klekoczący bas Jan'a Sasse. Solówki gitarzystów (w tej roli nie tylko Harms Wendler oraz Oliver von Daak, ale też gościnnie występujący Jost Schlüter, który był stałym członkiem zespołu na wydanym jedenaście lat wcześniej debiucie Iron Fate "Cast In Iron") również przywołują jednoznaczne skojarzenie. Ale nie to jest najważniejsze. Iron Fate od razu zaserwowało nam pełnego werwy killera. Nie zawracając sobie głowy żadnymi pseudo-klimatycznymi intrami, od pierwszej chwili zaatakowało solidną amunicją. Nie słychać tego jeszcze w pierwszym, sztampowym utworze, ale w dalszej części albumu przekonamy się, że balansując gdzieś pomiędzy heavy metalem a US power metalem, Iron Fate wykreowało własną, nie bardzo eklektyczną, za to zdecydowanie kameleonowską tożsamość. Podobnie jak kameleon, grasują po swojemu, ale w zależności od potrzeb zmieniają nieco barwę, upodobniając się chwilowo do wzorców. Jeszcze więcej US poweru tkwi w następnym, bardzo ostrym utworze, pt. "Malleus Maleficatum" (tytuł oznacza główne XV-wieczne kompendium wiedzy o demonologii). Ma on moc pobudzania obłędnymi, chóralnymi okrzykami na tle rozpędzonej sekcji, której tu i tam

RECENZJE

213


towarzyszą różne smaczki, np. doom metalowe zwolnienie czy też bardziej melodyjne partie gitar. Dla odmiany, przebojowe "We Rule The Night" czerpie z hard rockowego oblicza NWOBHM, zaś zaśpiewane we współudziale Harry'ego Conklina (Jag Panzer, The Three Tremors) "Crossing Shores" jest bajecznie epickie w przekazie a nieskazitelnie true heavy metalowe w brzmieniu. Równie natchniony charakter utrzymano w genialnym "Mirage" o niesamowitej mocy oddziaływania na słuchaczy. W "Strangers (In My Mind)" zespół uderza w autorefleksyjne tony, ale w żadnym razie nie zanudza. Jestem pod wrażeniem, jak płynnie ta do połowy pięknie snująca się ballada przeistacza się w metalowe wymiatanie. Motyw z okolic minuty 5:00 równie dobrze mógłby zostać skomponowany przez Nevermore, pomyślałem o tym szczególnie słysząc - zaśpiewane w specyficznej manierze - wersy: "Where dreams and visions lie / Left nothing but emptiness". Po intensywnie odczuwanych przeżyciach, zwarty kawałek "Hellish Queen" może niektórym słuchaczom wydać się wręcz wypełniaczem, ale podejrzewam, że wielu heavy metalowców broniłoby go przed taką oceną. "Guardians Of Steel" wpisuje się w standardy wielu reprezentantów sceny NWOTHM, ale też trafnie świadczy o ogólnym vibe Iron Fate. "Saviors Of The Holy Lie" to absolutnie genialna DIO-perła. Żałuję, że w tym miejscu "Crimson Messiah" jeszcze się nie kończy, bo pozostał cover Black Sabbath "Lost Forever", moim zdaniem tylko poprawny. Podsumowując, Iron Fate ma w postaci "Crimson Messiah" LP znakomity punkt wyjścia do dalszych artystycznych przygód. Intuicja podpowiada mi, że na następną płytę z ich strony nie będziemy musieli czekać jedenastu lat. (4,5)

mal 1,5 rocznym poślizgiem. Na szczęście to klasyczny rock/hard 'n' heavy, a takie dźwięki nie dezaktualizują się szybko, nawet w pandemicznych czasach. Powrotny album Korpusu "Respekt" mnie nie zachwycił, był to bowiem ugrzeczniony hard rock, grany bez werwy, czasem wręcz bezdusznie. Na "Do utraty tchu" nie ma o tym mowy, więcej tu ognia i energii, chociaż też trafiają się słabsze utwory, bo sztampowa ballada "Postscriptum" mogłaby być przebojem festiwali sopockich drugiej połowy lat 80., również "Sól i pieprz" to taki rock środka z utemperowanym brzmieniem. Ale utrzymane w balladowej stylistyce "Ikar" czy "Modlitwa" trzymają już poziom, podobnie jak dynamiczne utwory "Za horyzontem" i "Światło". Pojawiają się też, co w sumie nie dziwi, gitarowe brzmienia kojarzące się z Collage ("Klatka", "Grzech"), bo jednak styl Mirosława Gila jest bardzo charakterystyczny; nie brakuje tu też utworów, które w czasach świetności takiego grania królowałyby w eterze ("Klakier", "Miłość"). Z powyższych względów "Do utraty tchu" pewnie nie zainteresuje w większej liczbie młodszych słuchaczy, ale fani Korpusu czy takiej Budki Suflera z Felicjanem Andrzejczakiem, będą tą pozycją ukontentowani. Warto też zauważyć, że to jedna z ostatnich, jeśli nie ostatnia, płyta w dorobku gitarzysty i producenta Winicjusza Chrósta (ex Breakout), grającego gościnnie w utworze "Za horyzontem". (4)

Khemmis - Deceiver 2021 Nuclear Blast

Judas Priest - Reflections: 50 Heavy Metal Years Of Music 2021 Sony Music

Johan Band - Do utraty tchu Po rozstaniu z Korpusem wokalista Janusz "Johan" Stasiak nie zrezygnował z uprawiania muzyki: stworzył autorski materiał, zwerbował świetnych muzyków, w tym niemal cały skład Believe z producentem i gitarzystą Mirosławem Gilem na czele, po czym nagrał album "Do utraty tchu", sygnowany nazwą Johan Band. Został on ukończony wiosną ubiegłego roku, kiedy na świecie szalała już pandemia, dlatego ukazał się z nie-

214

RECENZJE

\m/\m/

Wojciech Chamryk

Sam O'Black

2021 ZPTS

żadnego, który byłby nowością, wszystkie są doskonale znane fanom. Większość utworów pochodzi z początków kariery, część powiedzmy ze środkowego okresu. Natomiast współczesne czasy prezentuje jedna kompozycja, "Never The Heroes" z "Firepower". Jedynym wyróżnikiem jest fakt, że kolejny raz odświeżono te nagrania, specjalnie na to wydawnictwo. Za zremasterowanie i zmiksowanie odpowiada Tom Allom (korzystał ze studia La Cucina W8), natomiast za master odpowiedzialny był Alex Wharton z Abbey Road Studios. Poza tym większość kompozycji na tej kompilacji to ich wersje "live" i tu może być niespodzianka, że któreś z tych nagrań nie było jeszcze publikowane. Niestety wkładka tego wydawnictwa o tym milczy. Także lepszym rozwiązaniem jest sięgnięcie po box o podobnym tytule "50 Heavy Metal Years Of Music". Nie dość, że zawiera on wszystkie albumy wydane przez Judas Priest, to też ma kilka dodatkowych krążków tak naprawdę aż trzynaście - z nigdy niepublikowanymi koncertami. Tam dokładnie wiadomo, które z tych nagrań to rarytasy. No i taki box z pewnością jest w stanie w miarę dokładnie zrelacjonować pięćdziesiąt lat kariery Bogów Metalu. Tylko ta cena...

Czy jest możliwe, żeby w osiemdziesiąt minut opowiedzieć o pięćdziesięciu latach kariery jednego zespołu? Oczywiście, że nie. Czy można po pięciu dekadach ułożyć tak kompilację, żeby uchwycić najważniejsze momenty z tego okresu? Chyba też wątpliwe. Zresztą każdy, kto usiadłby do układania takiego zbioru, z pewnością wybrał zupełnie różne nagrania. Nie wiem, kto wybierał utwory na "Reflections: 50 Heavy Metal Years Of Music", nie bardzo rozumiem też klucz, jakim posłużono się przy wyborze akurat tych kawałków. W każdym razie, co by nie kierowało głównym pomysłodawcą tej kompilacji to spędzenie czasu z muzyką Judas Priest, w żaden sposób nie może być stracone. Wśród szesnastu nagrań nie ma

Kto by pomyślał, że góry Colorado skrywają takie skarby jak Khemmis? Chłopaki grają już prawie dziesięć lat, dorobili się kontraktu z Nuclear Blast, koncertowali z Enslaved, a do tego właśnie wydali swój czwarty album - bodaj najlepszy w karierze. "Deceiver", bo o nim mowa, to solidny kawał ekscytującego doom metalu. Co czyni go tak wyjątkowym, zapytacie? Przede wszystkim, mimo względnie krótkiego stażu, Amerykanie wypracowali już własny styl. Nie są żadnym klonem Black Sabbath, Candlemass, czy My Dying Bride. Nie, bo Khemmis brzmi jak Khemmis: grają potężnie, mrocznie, ale zarazem melodyjnie. Ponadto, abstrahując od doom metalowej stylistyki, "Deceiver" zawiera po prostu "dobrze napisane piosenki", które przy odmiennej aranżacji mogłyby podbijać listy popularności na Spotify. I wreszcie, trzeba pochylić czoła przed wybornym warsztatem muzycznym: Zach Coleman bębni bardzo pracowicie,

Ben Hutcherson serwuje jedno znakomite gitarowe solo za drugim, a nad wszystkim króluje srebrzysty śpiew Phila Pendergasta. Wszystko to pozwala mi nazwać "Deceiver" jednym z najlepszych wydawnictw roku. Miłośnicy ponurych brzmień niewątpliwie zachwycą się nim, a ludzie niekoniecznie do nich przekonani… może dadzą im się uwieść w zaskakująco przystępnym wykonaniu Khemmis. Zespół udostępnia całość albumu na swoim oficjalnym kanale na YouTube, dlatego gorąco zachęcam wszystkich do spróbowania przynajmniej wybornego otwieracza "Avernal Gate" (w którym Phil momentami brzmi łudząco podobnie do Roberta Lowe'a w latach świetności), epickiego "Shroud of Lethe" oraz dynamicznego "The Astral Road". Nie pożałujecie! (5,5) Adam Nowakowski

Knife - Knife 2021 Dying Victims

Kiedy weszła perkusja w "Behold The Horse Of War" tylko pokiwałem głową nad jej płaskim, totalnie cyfrowym brzmieniem - może i muzycznie Knife wciąż tkwią dobre 30 lat temu, ale produkcyjnie ich debiutancki album jest naznaczony sterylną współczesnością. Reszta jest już jednak jak najbardziej OK, ten szaleńczy thrash/ speed/black/punk w wydaniu niemieckiego kwartetu naprawdę może się podobać. Sporo utworów, choćby "Demon Wind", "Sword Loser" czy "The Furnace" zawdzięcza wiele Motörhead, czasem pojawi się coś bardziej ekstremalnego, jak czerpiący z Hellhammer "I Am The Priest", a i te bardziej tradycyjne numery, jak "The Hallowed Chamber Of Storms" czy "Inside The Electric Church" też mają w sobie to coś - pęd, agresję oraz szalony skrzek Vince'a Nihila. Dlatego nie warto rozbierać "Knife" na czynniki pierwsze, bo ten album broni się przede wszytkim jako całość, która zaciekawi przede wszystkim zwolenników prawdziwego, podziemnego metalu z pogranicza kilku podgatunków. (4) Wojciech Chamryk Komodor - Nasty Habits 2021 Soulseller

To dość fascynujące, że tak przyjemna, słoneczna płyta miała swoją premierę w grudniu. "Nasty Habits" francuskiej grupy Komodor składającej się najwyraźniej z


podróżników w czasie przywodzi na myśl beztroskie, letnie dni gdzieś w okolicach lat 70. już dzięki otwierającemu płytę "Give Up". Jest soft rock w stylu Jefferson Airplane, hard rockowy sznyt Ram Jam i trochę bluesowo-folkowych zapędów ze wspaniałym basem. Bardzo smaczne walking basslines proponuje na przykład drugi w kolejności "Believe It" - są tam też sekcje instrumentów dętych, których nie powstydziłoby się Chicago na "Chicago Transit Authority". Łagodniejsze oblicze Komodor po dwóch pierwszych utworach przełamuje klasyczny rockowy "Set Me Free" oparty na bardzo prostej, ale chwytliwej progresji akordów, uzupełniony vintage'owym wokalem ze świetnym aranżem chórków. W bluesowej solówce nie sposób nie usłyszeć wpływów Grand Funk Railroad, którymi chłopaki wyraźnie się inspirują, a nie jest to najłatwiejsze zadanie. Jest to jednak dość śmielsza wersja rockowej klasyki, jak w przypadku "Just An Escape", który równie dobrze mógłby być przearanżowany na współczesny garage rock czy kawałek proto-punkowców w stylu The Who. W podobnym klimacie utrzymany jest też tytułowy "Nasty Habits", trochę hymn zespołu, trochę koncertowy banger z chwytliwymi refrenami z chórkami i mocno przesterowanymi, overdrive'owymi solówkami, które tak ukochały sobie lata 70. Spragnionych tego rodzaju brzmienia ucieszy jego powrót na późniejszym "Debt City". Nie da się nie ponucić i nie potupać nóżką, udając, że właśnie ogląda się jeden z najbardziej wyczekiwanych momentów na Woodstocku. Są i ciekawe eksperymenty z latynoskimi klimatami i czystymi partiami gitar (co za brzmienie!), dublującymi "szamańskie" linie wokalu w "Mamacita", gdzie Santana spotyka surf rock i The Doors. Szczególnie solówka, podparta interesującymi perkusjonaliami to prawie duchowe, odprężające doświadczenie jeden z najciekawszych momentów na całym "Nasty Habits". Są i echa Zeppelinów, podparte gitarami akustycznymi czy pianinem w postaci "Heavy Maria", a także zaginiony kawałek z soundtracku do "Easy Ridera" - spróbujcie powiedzieć, że "Through the Highway" nie sprawdziłby się w tej roli idealnie (do tego klasyczny, hard rockowy numer, w który ponownie wpleciono dęciaki czy soulowe żeńskie chórki nie powinien umknąć niczyjej uwadze). Płytę zamyka najmocniej psychodeliczny "Moon-

drag", a to za sprawą fantastycznie wykorzystanych klawiszy o brzmieniu do którego przyzwyczaili nas Purple, szalonych gitar (solówka goni solówkę) i zabaw rytmiką całość przypomina poza tym szaleństwo z płyt Focus. Zarówno produkcyjnie, jak i aranżacyjnie, trudno uwierzyć, że to nie jest zaginiony album z końca lat 60. czy początku 70. Nie chodzi tylko o analogowe brzmienie samych nagrań, ale przede wszystkim instrumentów, które wydają się pochodzić z epoki i barwę głosu nie tylko wokalisty, ale i reszty zespołu odpowiedzialnej za świetnie wspomagającej aranże chórki. Wielu pewnie stwierdzi, że podobne płyty w 2021 roku nie powinny powstawać, bo przecież to wszystko już było, ale mnie się taki skok w przeszłość podoba, szczególnie, jeśli jest wykonany na takim poziomie. To nie jest kolejna Greta Van Fleet (pomijając już, że poza nimi mnóstwo zespołów powraca przecież do korzeni - Radio Moscow, Levitation Room, nasze litewskie sąsiadki z Shishi czy rodzimy Daffodil Pill). Czuć, że członkowie Komodor faktycznie swoje dusze zaprzedali latom 70. i nie jest to tylko siłowa imitacja. Trzeba rozróżniać imitację od inspiracji. "Nasty Habits", szczególnie w dzisiejszych czasach, w których muzyka poszła w zupełnie odmiennym kierunku, to miód na serce - szczególnie, gdy można usłyszeć instrumenty nie tak często obecne w muzyce rozrywkowej. I choć ta ma już dziś inną postać, przy nowym wydawnictwie Komodor nie sposób się nie rozerwać. Będę wracać. (5,5) Iga Gromska

Krossfyre - Rites Of Extermination 2021 Hells Headbangers

Niby na debutanckim albumie Krossfyre wszystko się zgadza, bo thrash/black/death w wydaniu tego hiszpańskiego kwartetu jest agresywny, burtalny i w większości tak szybki, że prędzej już się chyba zagrać go nie da. Brzmienie też jest OK: surowe, takie bardziej podziemne, bez cyfrowych płycizn wypolerowanego soundu. Problem jest za to taki, że słuchając "Rites Of Extermination" mam wrażenie jakbym słuchał w kółko jednego utworu, co szczególnie doskwiera na początku płyty, gdy powinno być zupełnie odwrotnie. Później robi się już nawet ciekawiej, zwłaszcza w "Law Of The Jackals", "W.L. (Burn Like Fire)" i fina-

łowym "Spit-Bullet", trudno też nie docenić warsztatu muzyków czy pomysłowych solówek. Powiedzmy sobie jednak jasno: ilu z przeciętnych słuchaczy zada sobie trud dalszego słuchania płyty, która nie powala od początku, albo przebrnie w całości przez 5-6 minutowe utwory, żeby rozkoszować się solami? Ano właśnie... (3) Wojciech Chamryk

Kryptos - Force of Danger 2021 AFM

Przez lata słuchania muzyki, nie tylko zresztą tej metalowej stworzyłem sobie pewną, użyjmy tu tego wyświechtanego terminu, szufladę. Lądują w niej albumy, które cechuje to, iż kompletnie nie wnoszą nic nowego do muzyki. Takie, których poziom innowacyjności określiłbym na równe zero. Płyty zawierające muzykę bezczelnie wręcz jadącą na do bólu oklepanych patentach, które są stosowane większym lub mniejszym powodzeniem od co najmniej trzydziestu lat. Jednak krążki, które wrzucam do wspomnianej szufladki, cechuje jeszcze jeden, bardzo istotny szczegół. Mianowicie, mimo tego wszystkiego, co napisałem powyżej, sprawiają, że sluchaczowi usta same z wrażenia się otwierają, od dźwięków płynących z głośnika natomiast nie można oderwać od nich uszu. Napiszękolokwialnie: są po prostu zajebiste. Do tej kategorii bez dwóch zdań wlicza się także nowa pozycja wesołej ekipy z kraju świętych krów, znanej jako Kryptos. Pierwsze co mnie uderzyło, słuchając "Force of Danfger" to niezwykły luz i ewidentnie pozytywny flow, z jakim podchodzą oni do grania. Zauważyłem również, o czym wspomniałem już przy recenzji najnowszego krążka grupy Bloodkill, że w przeciwieństwie do młodych (tych mniej młodych zresztą też) kapel z krajów o większych tradycjach metalowych, zespoły z Indii nie są skażone tym całym rutyniarstwem. Zachód po prostu do metalu się przyzwyczaił, tymczasem w kraju takim jak Indie dla sporej części społeczeństwa jest on czymś nowym, świeżym, elitarnym, oburzającym, pobudzającym do rozkmin gdzie ten świat zmierza… and so on. Oni (według moich przypuszczeń) są mniej więcej pod tym względem mniej więcej w tym miejscu, w którym była Polska na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pisząc to oczywiście mam świadomość, że Kryptos to żadni

pieprzeni nowicjusze ani młokosy, które niedawno opuściły czeluści swego garażu, tylko kapela będąca na scenie już ponad ładnych dwadzieścia lat… "Force of Danger" to szósty pełny album w ich dorobku. Czy najlepszy? Hmm.. a czy to naprawdę takie ważne? Na pewno zawiera on sporą dawkę wyśmienitej muzyki z pogranicza heavy i thrash metalu. Bo w co jak co, ale na pewno nie uwierzę, że kogoś może nie ruszyć motorheadowy riff w "Raging Steel". Albo ten miażdżący thrashowy wstęp do niesamowitego "Thunderchild". Nie uwierzę, że słysząc proste jak konstrukcja cepa, a jednocześnie niesamowicie chwytliwe riffy w "Dawnbreakers" czyjaś głowa sama się nie rwie do intensywnego headbangingu. W dodatku te wspaniałe solówki… Można by tak sobie pisać w nieskończoność. Generalnie "Force of Danger" to jeden z tych albumów, przy których nóżka sama tupie, a rączka ma ochotę sięgnąć po zimnego browarka. Mimo iż chłopaki, jak możemy przeczytać w wywiadzie, preferują zdecydowanie mocniejsze trunki (5!) Bartek Kuczak

Lady Beast - Omens 2021 Reaper Metal

Być może potrzebna jest ponad dekada doświadczenia, żeby wśród wychodzących co roku, przewidywalnych i nudnych płyt wydać interesujący materiał. Tak jest w przypadku Lady Beast, od których debiutu w postaci self-titled EPki minie niedługo dziesięć lat. Grupę w 2/5 tworzą kobiety, ale nie wiem, skąd porównania do tak wątpliwej jakości "kwiatków" jak Kobra & The Lotus, skoro to czystej krwi, bezkompromisowy heavy metal, któremu zdecydowanie bliżej do kapel wymienianych wśród inspiracji zespołu: Mercyful Fate, Thin Lizzy, a osobiście słyszę tu sporo patentów Dio. Tak jest choćby w przypadku linii wokalu i sposobu śpiewania w "Reaper", kawałku, który doczekał się też teledysku. Nie powinno dziwić, że na EPce znalazł się cover Rainbow, a dokładniej uwielbianego przez zespoły metalowe "Kill the King", który wcześniej brawurowo wykonał już Liege Lord. Lady Beast inspiruje się też Lemmym i spółką, ale Motorhead nie jest tu szczególnie słyszalny, co jednak nie jest absolutnie zarzutem, bo zamiast kopiować, zespół próbuje stworzyć jakąś własną jakość. To jednak zarzut w stronę basu (Amy Blanco, znanej z

RECENZJE

215


death/thrashowej Lycosy), który nie wybija się szczególnie w większości kompozycji i jego brzmienie gdzieś znika, poza świetną partią w "Blood for Blood" - to naprawdę bardzo ciekawy, prawie solowy popis. Blanco poradziła sobie również z "Kill the King". Trudno powiedzieć, że Lady Beast zmienił ten numer we własny, bo mimo wszystko jest mocno zbliżony do oryginału, nawet w kwestii wokalu - tym razem kobiecego, który też stara się naśladować Ronniego. Nie znaczy to jednak, że ta próba zmierzenia się z klasykiem nie jest udana - to w pozytywnym sensie brudna, agresywna, pełna pasji wersja, co nie jest najprostsze do wykonania. Deborah Levine to jednak znakomita wokalistka, która jak najbardziej ma do tego warunki. Szczególnie, że współczesne heavy to coraz więcej mniej lub bardziej interesujących postaci kobiecych - i Levine, ze swoim mocnym, ale czystym wokalem należy do tej drugiej, zapamiętywanej grupy. Choć pierwszym singlem z EPki mianowano "Reapera", najmocniejszy numer to zdecydowanie pierwszy (który później również wydano jako singiel). "The Poisoned Path" jest nie tylko najbardziej interesujący wokalnie, ale dużo się w nim dzieje w warstwie instrumentalnej - jest napakowany riffami, które faktycznie wydają się kopią tego, co słuchacz mógł już kiedyś usłyszeć, ale z reguły podoba nam się właśnie to, co brzmi przyjemnie znajomo. Pierwszy riff to prawie fuzja heavy z thrashem w złagodzonej na rzecz tego pierwszego wersji. Najciekawszy jest jednak fragment, w którym gitary wtórują linii wokalu, hołdując klasycznemu heavy metalowemu graniu. Jest gdzie pokrzyczeć, jest co pośpiewać - numer świetnie sprawdziłby się w wersji koncertowej. Następny w kolejności "Reaper" to faktycznie druga najlepsza kompozycja, co świadczyłoby o tendencji spadkowej na tej płycie mocny początek i średnie, choć nadal niezłe zakończenie w postaci dość generycznego "The Fool's Journey". A wystarczyłoby zamienić je miejscami! Podsumowując: to nie tylko poprawna, ale bardzo udana EPka, pozwalająca z optymizmem czekać na następne, tym razem pełne wydawnictwo od Lady Beast. Chwytliwe riffy, świetny kobiecy wokal i prostota - bo największą zaletą "Omens" jest to, że nie przekombinowano. Czasem to wystarczy. (4,5) Iga Gromska Last Days Of Eden - Butterflies 2021 El Puerto

Last Days Of Eden pochodzi z Hiszpanii, a jego początki to rok 2011. Przed "Butterflies" wydali EPkę "Paradise" (2014) i dwa studyjne albumy "Ride the World" (2015) i "Chrysalis"

216

RECENZJE

(2018). Na koncie mają też krążki "Traxel Mör" (2017) i "Symphonic Chrysalis" (2021). Pierwszy to specjalne wydanie z wersjami zaaranżowanymi na instrumenty klasyczne i ludowe (bez wokali i perkusji). Drugi z kolei zawiera wersje rozpisane na orkiestrę symfoniczną kompozycji z płyty "Chrysalis". "Butterflies" rozpoczyna się intro "Cast The Spell", które wyróżnia się klimatem niczym z horroru, ale nie, formacja ta nie gra jak King Diamond czy Mercyful Fate. Hiszpanie to odbicie Nightwish z okresu płyt "Oceanborn" i "Wishmaster", kiedy królowały u nich rozbuchane melodie i takiż sam melodyjny symfoniczny power metal. Z tym że Last Days Of Eden wplótł do tego swoje interpretacje folkloru iberyjsko-celtyckiego. Te detale słychać praktycznie na każdym kroku, ale w kompozycjach "Traxel Mör" i "The Journey" brzmią one najbardziej ekscytująco. Ogólnie są przygotowane przez muzyków bardzo klasowo, nie narzucają się, choć są momenty gdy prowadzą prym. Obrazuje to też podejście muzyków do kreowanej przez siebie muzyki. Wszystkie jej składowe, począwszy od budowy, przez aranżacje, melodie, skończywszy na wykonaniu, świadczą nie tylko o ich mistrzowskim warsztacie, ale także o olbrzymiej muzycznej wyobraźni i talencie. W tym wszystkim bardzo ważne jest również to, że całość brzmi naturalnie. Poza tym Hiszpanie potrafią z dużą swobodą wykreować też melodie oraz przebojowe utwory. W zasadzie można tak określić każdą kompozycję na "Butterflies", jednak chyba te najbardziej wpadające w ucho, a zarazem utrzymujące poziom, to prawdopodobnie "Silence" i "Mirror Mirror". Wartość utworów, melodii i muzyki podkreślają wokale Ani M. Fojaco, ma ona bezpretensjonalny, ciepły i śpiewny głos, którym swobodnie oprowadza nas po wręcz barokowo zaaranżowanych melodiach. Od czasu do czasu wspomaga ją męski wokal, który należy do gitarzysty Dani G. (prawdopodobnie) i brzmi to nawet spoko. Posłuchajcie takich "Crown Of Thorns" czy "Fallen Angels". Brzmienia na "Butterflies" osiągnęły naprawdę fajną harmonię, mocne gitary i sekcja równoważą się z klawiszami i innymi naturalnymi instrumentami typu skrzypce, flet, dudy, itd. W sumie Hiszpanie przygotowali dla fanów symfoniczno-powermetalowych dźwięków naprawdę coś

frapującego. Natomiast problemy Last Days Of Eden leżą w samych założeniach, bowiem wpasowanie się estetykę wczesnego Nightwish (mimo tych ciekawych iberyjskoceltyckich wtrętów) jednych może odstręczać, za to drugich może mocno kusić, bo zdaje się sam Nightwish o takim graniu już na dobre zapomniał. Także wszystko zależy od podejścia samego fana, a że ja już jakiś czas temu wypisałem się z tego grona to, nie wiem, czy moja ocena będzie wiarygodna. Niemniej "Butterflies" wygląda mi na jakieś... (3,7) \m/\m/

Lawnmower Deth - Blunt Cutters 2022 Cherry Red/Dissonance

Brytyjczycy z Lawnmower Deth to Frank Zappa (a może Bad News…) crossover thrashu. Poczucie humoru, satyryczne spojrzenie, garść dobrych inspiracji i porządne granie (choć do tego ostatniego, przynajmniej w przypadku debiutu, sami muzycy mają trochę wątpliwości, przez co zostali zaklasyfikowani jako zespół-parodia) przyniosło eksplorujące mocniejszą stronę gatunku "Ooh Crikey… It's Lawnmower Deth" czy zapamiętany w środowisku "Return of the Fabulous Metal Bozo Clowns". Choć po drodze zdarzyły się wypadki w postaci skręcającego w pop-punk "Billy" (i od tamtej pory ze strony grupy usłyszeliśmy jedynie świąteczną kolaborację z coverowaną przez nich w młodości Kim Wilde), pierwszym od 28 lat albumem "Blunt Cutters", który ukaże się pod koniec stycznia, mają szansę udowodnić, że nigdy nie zapomnieli o swoich crossoverowych korzeniach. I nadal są w stanie napisać płytę nie tylko humorystyczną, ale też porządną pod względem kompozycji, do których aż chce się headbangować jak przy moim osobistym faworycie z ich katalogu, czyli debiucie. Reaktywacja Lawnmower Deth miała być jednorazową przygodą na potrzeby jednego koncertu, w międzyczasie grupa zagrała ich jednak nieco więcej, w tym także na Bloodstocku, a na najnowszej edycji publiczność miała okazję usłyszeć przedpremierowo kilka kawałków z nowej płyty. Reakcje mówiły same za siebie. Zespół wrócił do grania tych klimatów, w których sprawdza się najlepiej (choć nieobce im były też kawałki podpadające nawet pod death metal czy reggae) i na "Blunt Cutters" nowej erze przewodzi przede wszystkim

crust punkowy/hardcore'owy, soczysty bas. Nowy rozdział, powracający jednak do dawnych lat zapowiada też okładka w stylu, którego zespół dotąd nie próbował, a jednak w stylu vintage (choć trochę żałuję, że nie jest to coś spod ręki legendarnego Dana Seagrave'a, autora grafiki do "Ooh Crikey…"). Obiecano nam aż osiemnaście zupełnie nowych numerów, które składają się dokładnie na taką zawartość, za jaką zespół pokochano pod koniec lat 80./na początku 90. Gościem na płycie nie jest może Kim Wilde, ale za to pojawia się Kevin Papworth z Acid Reign, zespołu z tego samego klimatu, który nie tak dawno również podjął próbę reaktywacji od zawsze mocno związanego z Lawnmower Deth (Kev grał w zespole przez pewien czas). Mamy tu thrashową młóckę, jak idealny do skandowania na koncertach "Deth, Maim, Kill" (chociaż chwytliwe refreny z chórkami to domena całego albumu), otwierający album, zapraszający prosto w mosh "Into the Pit" czy głośny, agresywny przepis na stworzenie metalowego ślimaka "Raise Your Snails", który fani mieli okazję usłyszeć na live'ach. To wystarczy, by przekonać niedowiarków, co nadal potrafi grupa. Spragnionych ich specyficznego humoru ucieszą dwa kumpelskie inside joke'i, napisane dla przyjaciół "Good Morning Phil" i "Goodnight Bob", które zamiast być miłym powitaniem czy słodką kołysanką, są utrzymanymi w tym samym tonie, pełnymi blastów krótkimi, crossoverowymi klasykami. Jest głupkowaty, hardcore'owy przerywnik w postaci numeru "Swarfega", krytyka nierówności płci wśród astronautów NASA w przezabawnym tekście "Space Herpes" czy wspomnienie jednej z inspiracji, czyli Venom w tekście "Now he's a Priest". Jest masa mówionych wstawek, fragmentów programów telewizyjnych czy newsów, są czysto punkowe "Bobblehead" i mówiący tytułem sam za siebie "Nothing But Noise", jest też mój osobisty faworyt, bardzo mocny "Agency of C.O.B.", dopracowany i rozbudowany, jak na przewodzący płycie gatunek, numer z… partiami orkiestrowymi, sprawiający wrażenie przemyślanego od początku do końca. Choć pod warstwą dobrej muzyki i dobrej zabawy kryje się krytyka społeczna i polityczna, pominięto jednak kwestie pandemii, która właściwie i tak za bardzo wciska się w każdą sferę naszego życia. "Blunt Cutters" to antidotum, to wehikuł czasu, pozwalający na powrót kilkadziesiąt lat wstecz, gdzie muzyka polegała przede wszystkim na przyjemnym spędzeniu czasu ze znajomymi i w tym przypadku Lawnmower Deth gra rolę tych starych znajomych, z którymi spotykamy się po latach, by pogadać i wypić kilka piw, słuchając Anthrax, Sick of it All,


Agnostic Front, Suicidal Tendencies, Fugazi czy D.R.I. To album, któremu zdecydowanie bliżej do debiutu, niż do "Billy", ale bardziej punkowy, niż thrashowy jak pierwsza płyta (przez co nie przebija go dla mnie pod względem muzycznym, ale to tylko osobiste preferencje, bo technicznie i produkcyjnie - zasługa Chrisa Clancy jest lepiej). Czy to źle? Inspiracje są w końcu te same, z tym, że niektóre, w zależności od nastroju, biorą górę mniej lub bardziej. Ooh Crikey, oni wrócili! I właściwie zupełnie się nie zestarzeli. Słuchając "Blunt Cutters" również będziecie mieć okazję odmłodzić się o trzydzieści lat. (5) Iga Gromska

Lee Aaron - Almost Christmas 2021 Metalville

Materiał ten trafił do mnie w drugiej połowie września, biorąc pod uwagę okres, którego on dotyczy, to naprawdę wcześnie. Wtedy nawet w marketach nie zaczęli myśleć o świątecznej promocji, a tu proszę. Niemniej biorąc datę wydania tego albumu, to już robi się bardziej zrozumiale. I jeszcze jedna uwaga, w sumie wydawnictwo to wyszło rok wcześniej pod szyldem wytwórni Big Sister Records. Być może jego promocja nie była zbyt udana, więc tym razem za robotę wzięła się firma, która dość dobrze ponownie wprowadziła na rynek Panią Aaron, czyli Metalville Records. Lee Aaron nie jest pierwszą osobą związaną z rock'n' rollem, która wymyśliła sobie płytę z kawałkami związanymi tematycznie ze świętami Bożego Narodzenia. Przecież w 2019r. taki krążek nagrał nawet Metalowy Bóg, Rob Halford. Powrót Lee do regularnej działalności estradowej niektórych bardzo rozczarował. Niestety nie odnaleźli oni w niej Metal Queen z lat 80. Niemniej Lee Aaron moim zdaniem pozostała niedaleko tego image'u, fakt muzyka jest bardziej rockowa, w dodatku w estetyce bliskiej radiowej, ale ciągle jest w niej rock'n'roll, blues oraz cechy charakterystyczne dla hard'n'heavy (w śladowej ilości, ale zawsze). No niestety ta radiowość i melodyjność spowodowała efekt syntetyczności brzmienia, choć dla mnie to tylko odczucie i ogólnie nowe wydawnictwa Lee Aaron sprawiają niezłe wrażenie i zachowują dobre standardy melodyjnego rocka. Większość kawałków na "Almost Christmas" jest właśnie utrzymana w takim stylu, dynamicznym,

rockowym, z lekkim pazurem, elementami rock'n'rolla i bluesa, gdzie bardzo ważna jest też melodia. Taka jest większość kawałów, a pierwsze trzy dodatkowo uświadamiają nam, że kompozytorzy, z którymi związała się Lee, choć operują w świecie doskonale znanym, to mają dość sporą wyobraźnię, aby zaserwować ciągle coś świeżego. A taki rock'n'roll "Run, Run Rudolph" z mocnym posmakiem bluesa robi nawet spore wrażenie. Niemniej ważną rolę odgrywa tu atmosfera nawiązująca do samych świąt i w takim bardziej rockowym "It Doesn't Oftgen Snow At Christmas" czuć ją już bardzo mocno, co akurat mnie nie przekonują. Podobne odczucia przynoszą wolniejszy, acz ciągle dynamiczny, w dodatku ze znakomitym tematem jazzującowodewilowo-bluesowym "Zat You Santa Claus", wpadający w ucho "Almost Christmas" oraz balladowa "Peace On Earth". Do słabszego mo-mentu zaliczyć trzeba pieśń zaśpiewaną a cappella, czyli "The Fiddle And The Drum". No ale może się nie znam, jakby nie było, jest to słynny protest-song Joni Mitchell. Jak jesteśmy przy interpretacjach znanych utworów, to Pani Aaron zaśpiewała jeszcze "Merry Christmas Everybody" z repertuaru niejakiego Slade. Po swojemu z wdziękiem, ale łagodniej niż oryginał. Ogólnie album "Almost Christmas" można zapuścić sobie w czasie okresu świątecznego, jednak w innym czasie nie ma ona raczej rację bytu. No chyba, że jedynie wspominany "Run, Run Rudolph"... \m/\m/

Leprous - Aphelion 2021 Inside Out Music

Nie wiem, co jeszcze Leprous robi w "Heavy Metal Pages". Muzyka wypełniająca "Aphelion" bardziej doceniana jest wśród zwykłych art rockowców niż wśród prog metalowców. Przynajmniej w krajach nordyckich. Nieważne. Skoro już do nas to wydawnictwo dotarło, to wyjaśnijmy, o czym jest a o czym nie jest "Aphelion". Bujający w obłokach gadają, że o najdalszym punkcie oddalonym od Słońca. Widzieliście kiedyś taki punkt? Ktoś widział albo chociaż wyobrażał sobie? To ile milionów lat świetlnych znajdował się taki punkt od Grodna? Acha, nieskończoną liczbę milionów lat świetlnych? Określmy dowolną lambdę i oznaczmy nią liczbę nieskończoną odpowiadającą liczbie lat świetlnych pomiędzy Słońcem a rzekomym

punktem najdalej oddalonym od Słońca. Wyobraźmy sobie drogę od Grodna do tego punktu, a następnie podzielmy tą drogę na pojedyncze, mniejsze odcinki, w każdy możliwy sposób. Teraz ułóżmy inną drogę od Grodna w dal, kładąc uprzednio otrzymane (z dzielenia) odcinki - następny po poprzednim. Jak już to sobie wyobrazimy, to okaże się, że dotarliśmy do punktu, który jest wyraźnie (w ściśle matematycznym sensie, skoro mowa tutaj o mocy zbioru potęgowego wobec zbioru odpowiadającego naszej lambdzie) dalej oddalony od Słońca niż to coś, co wydawało nam się nazywane początkowo Aphelionem. Wobec tego drugiego punktu możemy wskazać analogicznie trzeci, wobec trzeciego czwarty i tak bez końca. Problem sprowadza się do spostrzeżenia, że Leprous "Aphelion" wcale nie jest o żadnym punkcie podejrzewanym o bycie najdalej oddalonym od słońca. "Aphelion jest o zdrowiu psychicznym oraz o chorobliwym lęku - zmagałem się z tym problemem zwłaszcza przez ostatnie lata" mówi Einar Solberg, wokalista Leprous. Tymczasem, słowo Aphelion oznacza punkt na orbicie planety, komety lub innego astronomicznego ciała, w którym owo ciało znajduje się najdalej od Słońca. Rozchodzi się o to, że definicja słowa Aphelion wymaga wskazania obiektu, dla którego chcielibyśmy wyznaczyć ten Aphelion. Np. Ziemia nie może znaleźć się w punkcie najdalej oddalonym od Słońca (nonsens), natomiast może znaleźć się w Aphelionie. Termin pasuje do albumu nie dlatego, że ktoś znalazł się w trędowatej dupie, tylko dlatego, że energia kinetyczna ciała niebieskiego znajduje się w Aphelionie na minimalnym poziomie, zaś energia potencjalna - na poziomie maksymalnym. W Perihelionie byłoby dokładnie na odwrót (energia kinetyczna maksymalna, energia potencjalna minimalna). Podejrzewam, że Deep Purple zdawało sobie z tego sprawę, tytułując tak DVD z zapisem występu, który odbył się 5 czerwca 2001 roku w Sunrise Theatre, Miami, Floryda (tytuł koncertówki: "Perihelion"). Słuchając najnowszego Leprousa, możemy poczuć, że faktycznie coś niezwykłego dzieje się na poziomie energetycznym (w drugą stronę niż u Deep Purple w wersji live). Jakoś dużo tam ciszy (precyzyjniej, braku ściany dźwięku)… Jakoś często gitary milczą, wokal brzmi jakby introwertyk głośno myślał, a potencjał całokształtu wydaje się tak wysoki, że już się pogubiłem, komu w Polsce może się to spodobać (a komu nie). Ode mnie: (4) Sam O'Black

Lords of Black - Alchemy of Souls Pt. II 2021 Frontiers

Lords of Black to kapela powszechnie kojarzona z faktu, że występuje w nie obecny frontman Rainbow. Ronnie Romero, bo to o nim mowa na pewno jest naprawdę utalentowanym wokalistą i nie ma się co dziwić, że został on doceniony przez samego Ritchiego Blackmore'a. Mózgiem i głównym liderem Lords of Black jest jednak gitarzysta Tony Hernando. W jego głowie zrodził się także cały koncept "Alchemy of Souls", który zawarł na obu płytach swej kapeli. Główna idea, wokół której kręcą się teksty, dotyczy walki między dobrem a złem. Walki, która każdego dnia toczy się zarówno we wnętrzu każdej indywidualnej jednostki. Walka ta ma również miejsce w skali globalnej i dotyczy ona społeczeństw jako całości. Ciekawostką jest fakt, że sam główny zainteresowany zauważył wspólny mianownik wszystkich liryków, gdy utwory na pierwszą część były już gotowe. Nie wyczerpywały one jednak dostatecznie tego tematu, dlatego też rok 2021 przyniósł nam "Alchemy of Souls Pt. II". Teksty tekstami, ale kolega czy koleżanka zapewnie zaraz o muzykę zapyta. I słusznie. Otóż Tony to nie tylko jednostka inteligentna, ciekawa świata oraz rozkminiająca zjawiska i procesy społeczne, którymi "przeciętny Kowalski" głowy sobie nie zaprząta. To także wszechstronny multiinstrumentalista z wyjątkowym zmysłem twórczym. Co więcej, umie z tego zmysłu zrobić odpowiedni użytek, dlatego muzyka Lords Of Black jest dość wyważona, a mimo to emocjonująca. Niekiedy kapela porywa się na klimaty, nazwijmy to mroczno - progesywne, których nie powstydziliby się Nevermore, gdyby ciągle istnieli ("Maker of Nothingness"). Z drugiej zaś strony w ich muzyce nie brakuje świetnych wpadających w ucho melodii, mających momentami niemal hiciarskie zapędy (genialny w swej klasie "What's Become of Us" czy dość pompatyczny "Before the Time Has Come" z przepiękną gitarową solówką). Momentami w twórczości Tony'ego i ekipy da się poczuć wpływy heavy metalu rodem z lat dziewięćdziesiątych. Mam tu na konkretnie myśli utwór "Mind Killer" który przypomina solowe dokonania Bruce'a Dickinsona z okresu "Chemical Wedding". Chłopaki, mimo tej klasycznej formuły, chłopaki sięgają też po

RECENZJE

217


całkiem nowoczesne rozwiązania. Przykładem mogą być tu elektroniczne sample na początku "Death Dealer". "Alchemy of Souls Pt. II" należy do tej kategorii albumów, którą bardzo lubię. Mam tu na myśli płyty, które pozornie są wypełnione paradoksami. Z jednej strony są bardzo różnorodne, a jednocześnie spójność jest jedną z ich najmocniejszych stron. Z jednej strony zawierają muzykę stonowaną, stroniącą od jakichkolwiek skrajności, czy też ekstremy, z drugiej zaś nie można jej odmówić ani mocy rażenia, ani też ogromnego ładunku emocji. Z jednej strony daje radość, z drugiej wzruszenie. Z jednej strony… A dobra! Tłumacząc z polskiego na nasze, "Alchemy of Souls Pt. II" to po prostu zajebisty album. Dziękuję za uwagę! (5) Bartek Kuczak

Lost Reflection - Tr@pped in the Net 2021 Reborn Through Tapes

Włoski heavy metal nie jest szczególnie powszechnym zjawiskiem, ale w metalowej historii tego kraju pojawiło się kilka grup, do których wracam z sentymentem, jak Vanexa czy Lord Crucifier. Choć początki twórczości obu grup przypadają na późne lata 80., rozwój metalu we Włoszech wcale się wtedy nie zatrzymał, choć stylistycznie grupom nadal (i dobrze!) zdarza się wracać do tamtych czasów. Jednym z dobrych przykładów jest nie tak młody zespół Lost Reflection, działający od końcówki lat 90 - jednak z nieszczególnie sporym dorobkiem, bo pierwszy album długogrający, "Florida", wydali dopiero w 2011 roku. Dziesięć lat później przychodzą z czwartą płytą w dyskografii, "Tr@pped in the Net" (z paskudną, choć pasującą do konceptu okładką skupioną wokół technologii, sieci i kodów binarnych). Nie ma co oceniać jednak po samej okładce, czy też niewielkim dorobku w imię zasady, że lepiej mniej, a treściwiej. Czy "Tr@pped in the Net" jest treściwe? Powiedzmy. To dziesięć kawałków utrzymanej w lekkiej, heavy/glam metalowej stylistyce (sam zespół opisuje ją zresztą jako hard rock). Otwierający "God of Hate" to dość nowoczesne brzmieniowo podejście do gatunku z fajnym, basowym przełamaniem pod koniec - całościowo poprawny, niespecjalnie wyróżniający się numer. "Together as One" to jeden z typowych kawałków o braterstwie z

218

RECENZJE

prostym, powerchordowym riffowaniem i klasyczną solówką pełną szybkich przebiegów i sweepowych wariacji, ponownie ładnie prowadzony basem Ivana Canelli. W utrzymanym w klimacie motywu przewodniego płyty - "Into the Social Network", w wokalu można czasem usłyszeć manierę Mustaine'a, a sam motyw z intro dość mocno kojarzy się z patentem AC/DC czy też "From Here To Eternity" Maiden, co jest ciekawym połączeniem (swoją drogą głos Fabrizio wpada czasem w manierę nie tyle Dickinsona, co Di'Anno). Dynamika zmienia się przy dość osobistym, pół-akustycznym "Brand New Love, Brand New Life", stylizowanym na typowy soundtrackowy hicior czy też piosenkę z napisów końcowych z kilku ubiegłych dekad, po spokojnym intro i odliczaniu dziecięcym głosem przechodzącego w lżejszy, hard rockowy numer. W trackliście znalazł się też hołd dla ery hair/glam metalu w postaci "One Night in Your Bed", typowy banger w stylu Motley Crue, Dokken, czy też lżejszego Def Leppard, gdzie nawet wokal dostosowuje się stylistycznie do klimatów z Sunset Strip (co będzie kontynuowane w tekście i warstwie instrumentalnej nieco gorszego "Hollywood Dream" z takimi linijkami jak "take me back to california" czy "livin' like a rockstar for just one day" - tu pojawia się pytanie, czy jest to w takim razie jedynie zabawa w gwiazdę rocka i imitacja tamtych lat, czy też panowie z Lost Reflection naprawdę czują ten klimat). Próba zmierzenia się z kawałkiem tego typu, choć balansuje pomiędzy parodią (choćby partia z refrenem w akustycznej formie) a udaną inspiracją, jest jednym z najprzyjemniejszych numerów na płycie z potencjałem na radiowy singiel, gdybyśmy nadal mieli 1989. "My Promised Land" z powodzeniem mógłby być napisany przez Viviana Campbella i znaleźć się nie tylko na jednej z płyt Def Leppard, ale też na "The Last in Line" Dio. W "Master of Your Soul" usłyszymy nareszcie nieco inną progresję akordów (czasem przypominającą refreny "Looks that Kill" Motley), również w orientalnej solówce czy dominantowych cleanach, pomijając nieco generyczne refreny. W momentami ckliwym, ale mającym swoje mocne momenty i ciekawą aranżację, również na klawisze "Homeless Boy" ponownie pojawia się duch upływających lat 80. z solówką kojarzącą się z solowymi płytami Marty'ego Friedmana (dość nieoczywista - co cieszy!). Płytę kończy zabarwiany balladowo "No More Blood" z mocnym przekazem ("men killing men, women killing women, mothers killing their sons", "another war for religion") - umieszczenie go na końcu tracklisty wydaje się nieprzypadkowe, pozosta-

wia miejsce na jakąś dodatkową refleksję. Podsumowując, "Tr@pped in the Net" nie powinno się traktować zbyt surowo. Nie jest to wybitny krążek, ale jeden z niewielu trafnie oddających ducha 1989 roku, nawet, jeśli stylistycznie zespół nie określa, że ma szczególnie dużo wspólnego z glam metalem. Przyjemny powrót do przeszłości we współczesnym duchu. Można wracać - jeśli nie do całości, to kilku naprawdę wpadających w ucho numerów. (4) Iga Gromska

Lou Siffer and the Howling Demons - Too Old to Die Young 2021 Pure Steel

Nie można zapominać, że nie zawsze trzeba być zespołem zasłużonym w kwestii ciągłego eksperymentowania w podejściu do współczesnego grania hard n' heavy, perfekcyjnym technicznie i stuprocentowo odkrywczym. Szczególnie, że jest to już praktycznie niemożliwe, poza tym po co psuć coś, co i tak od kilkudziesięciu lat działa dobrze w znanej nam postaci. U podstaw tej muzyki leży przede wszystkim dobra zabawa i tak też pewnie było w przypadku tworzenia "Too Old to Die Young", co widać już po przekornym tytule, a jest tego jeszcze więcej - od przerysowanej okładki po humorystyczne teksty. Szwedzi z Uppsalli opisują swoje granie jako "mroczne i trujące motocyklowe show przepełnione alkoholem, szybkimi samochodami i śmiercią" i polecają słuchaczom uważać przy odsłuchu swojego krążka. No cóż, nie mogę się nie zgodzić! To faktycznie jazda bez trzymanki, a do tej, koniecznie prowadzącą przez źle obraną autostradę, jak proponują panowie. Faktycznie, w aucie można zapuścić sobie nie tylko kilka wybranych numerów, ale właściwie cały album, zaczynając już od pędzącego "The Worm". I choć całość jest utrzymana w klimacie szybkiego, brudnego, motorheadowego rock and rolla, połączonego z momentami punkowym stylem śpiewania czy riffowaniem (mam tu na myśli choćby Misfits czy NOFX), nie obeszło się bez zaskoczeń, mimo pozornie wzorcowego trzymania się klasyki - jak np. połączenie punkowego hard rocka z organowym brzmieniem klawiszy. W kolejnym, "Sucks To Be You" nie sposób sobie nieironicznie nie podśpiewywać, z kolei "Amplifire" to jeszcze lepszy przykład hybrydy początkowo to punkowy numer,

przechodzący przez hard rockową klasykę, aż po heavy metalowe naleciałości w solówce czy innych gitarowych wstawkach. Koncertowy potencjał mają braterskie chórki w refrenach "The Song That Wrote Itself" - i jeśli chodzi o sam tytuł, nie mam wątpliwości, że w przypadku Lou Siffer and the Howling Demons (wycie, swoją drogą, faktycznie pojawia się w niektórych numerach!) kawałki właściwie piszą się same. Są podobne stylistycznie, ale lekkie, niewysilone, całość nie nudzi i nie zlewa się ze sobą, jest zachętą do szybkiej przejażdżki i wspólnej zabawy ten swojski, kumpelski klimat na "Too Old to Die Young" w ogóle zasługuje na oddzielne wyróżnienie. Bo ta ekipa nie tylko dobrze bawi się w swoim towarzystwie równie dobrze bawi się muzyką. To przede wszystkim dobrzy rzemieślnicy - agresywny, wpadający nawet momentami w Phila Anselmo wokal K. Oza (wystarczy posłuchać bardzo ciekawego, marszowego, właściwie już metalowego, nie punkowego "White Hollow God" - jeden z najbardziej wyróżniających się numerów na płycie) w połączeniu z dynamiczną perkusją Zacka Rilegiousa, czerpiącymi nie tylko z hard rocka, ale i bluesa solówkami Kahna Ibbala i basem mózgu zespołu Lou Siffera to idealna mieszanka klimatu motocyklowych gangów, wyczerpujących koncertów w małych klubach i wyścigowych przejażdżek. Bas również zasługuje na oddzielny akapit, bo to faktycznie główny budulec każdego aranżu - nadaje tempo w numerze, który najlepiej oddaje, o co chodzi w stylu zespołu, pędzącego "Night of the Damned", miło wypełnia przestrzeń w "The Song That Wrote Itself", czerpie z punkowych i crossoverowych, czy nawet hardcore'owych klimatów Fugazi w "Devil in Me" (przechodzącym czasem za sprawą gitar w westernowe klimaty Tito y Tarantula czy, oczywiście, za sprawą wokalu klasycznie Motorheadowe) a nawet dostaje swoje pięć minut w solowych partiach wypełniających tytułowe "Too Old To Die Young" i "Fuel on the Fire". Płytę kończy wymowne "Can't Slow Down" - faktycznie, płyta praktycznie wcale nie zmienia swojej dynamiki, jest od początku do końca tak samo pędząca, ale to podobieństwo wcale nie nudzi - w pewien sposób nadaje całości wyrazistości. Tak, to wszystko już było. Tak, to nie jest odkrywcza płyta. Kto ma z tym problem - niech jeszcze raz przeczyta początek recenzji. Bo co z tego - miło było, dla odmiany, przynajmniej dobrze się bawić i dać się zabrać szwedzkiej grupie na przejażdżkę, którą chciałoby się powtórzyć. Trzeba mieć nadzieję, że ruszą również w promującą "Too Old to Die Young" trasę i mimo wieku - pozostaną młodymi w środku, co już udowodnili w


każdym z dwunastu kawałków. (4,5) Iga Gromska

Lucifer's Fall - III - From the Deep

MemoCrasher - Revenant

2021 Sun & Moon

2020 Self-Released

Od tygodnia nie wychodziłam z domu. Siedziałam w ciemnościach. Raz dziennie karmiłam tylko rybkę w słoiku. Podrygiwała, aby chwycić mordką unoszące się na powierzchni okruchy. Poza tym, nic ciekawego się nie działo. Zapadła islandzka zima. Zjebanie. Odśnieżyłam łopatą schody prowadzące do sutenery, a następnie otworzyłam wyszukiwarkę lotów. Gdzie mi tam do Australii. Polska bliżej. Ale Australia nęci. Zawsze wydawało mi się, że śniegu tam nie mają, bo niby jak skakałyby po nim kangury? Okazuje się, że wręcz przeciwnie - w czerwcu tego roku doświadczyli tam najsroższej zimy od ponad stulecia. Spadło u nich pół metra białego puchu. To grubo i głęboko. Aby poprawić sobie humor, postanowiłam sprawdzić, co tam zostało mi jeszcze do zrecenzowania na potrzeby nadchodzącego numeru HMP. Aha, doom metalowe Lucifer's Fall z Adelaidy. To już wiem, skąd te dzisiejsze myśli o Australii. No, rozweselać epickim heavy/doomem się nie będziemy - ma gnieść, nie łaskotać. Lucifer's Fall to ponoć najszlachetniejszy reprezentant doomu z Australii. Składają hołd Pentagram i Saint Vitus, więc muszą brzmieć mrocznie. Podkręciłam głośność. Jakże samcze to. Jakże dopierdolone. Nie wiem, jak skomentować muzykę wzywającą: "Join the cult! Join the cult! Join the cult! You'll be a satan's slave!". Skoro mnie więdną uszy, bo przekaz jest zbyt ostry, to znaczy, że na wielu czytelników taka muzyka zapewne działa. Ogarnę tylko szybko makijaż i pomknę do kumpla, żeby mi fizycznie wyjaśnił, jak to dokładnie działa, to wtedy będę mogła lepiej Wam wytłumaczyć. O jejku, w łazience odkryłam, że potrzebuję nowej zalotki do rzęs... Jak ja będę wyglądać w roli kandydatki do starożytnego kultu bez ich podkręcenia? Poza tym, słucham po raz kolejny... I tu wypowiedź się urywa. Nie wiadomo, co się stało dalej. Policja nie szukała. Nie wiadomo, czy ze świata wykreowanego w ramach "From The Deep" istnieje droga powrotu. (-)

Na ten zespół zwrócili nam uwagę muzycy z brytyjskiej kapeli Hunted. Trochę to dziwne, bo MemoCrasher parę lat już istnieje, a omawiany debiut uprzednio wyszedł w roku 2016. A my nic o tym nie wiedzieliśmy. No dobra, ja nie wiedziałem. Nie słyszałem pierwotnej wersji "Revenant", więc nie mogę się do niej odnieść. Niemniej zacznę od tego, że pierwsze zetknięcie z muzyką Memocrasher w sieci nasunęły mi skojarzenia z rockiem, metalem, progresją oraz alternatywą. Po przesłuchaniu w całości debiutanckiego albumu wiem, że wiele się nie pomyliłem. Muzycznym fundamentem tego zespołu jest progresywny metal, a raczej progresywny power metal w stylu kapel Evergrey, Pagan's Mind, Kamelot, Pyramaze, itd. Ma on jednak pewne inne naleciałości, które kierują myśli w stronę wspomnianego klasycznego rocka oraz rocka i metalu alternatywnego. To zestawienie może być spowodowane dość specyficznym podejściem instrumentalistów MemoCrasher do swojej muzyki, melodii oraz samych kompozycji. Poza tym rządzą tu gitary, co dodatkowo podkreśla tę ich nietypową istotę. Ogólnie jest bardzo dynamicznie, dzięki czemu wszelkie kontrasty stają się jeszcze bardziej wyraziste. Ich muzyka jest bardzo gęsta, wręcz bym powiedział barokowa. Kompozycje są dość długie i złożone, a każda jest skonstruowana zupełnie inaczej. Do tego pełno w nich świetnych, acz specyficznych melodii. Dlatego tak fajnie słucha się tego wszystkiego. Nie wiem, z czego one wynikają, ale ogólnie dodają muzyce tego zespołu, i uroku, i oryginalności. W dodatku wszystko zostało zagrane perfekcyjnie, co z pewnością nie było zbyt łatwe.

Samcza Samica

Całość zamyka szczególny głos Dawida Andrucha, a raczej głos zespolony z nietypowymi melodiami. Utwory trwają pięć - siedem minut, są mocno nasycone dynamicznymi dźwiękami, są złożone z wielu intensywnych tematów, a sam album trwa prawie godzinę. Mimo wszystko muzyka płynie, intryguje, zaciekawia, tak że całość mknie niczym przepiękne widoki za okna pociągu czy innego środka lokomocji. A jak wszystko się kończy, to człowiek jest zdziwiony, że to już finisz. Bardzo chciałem wybrać chociaż jedne utwór, który wyróżnia się na tle innych. Nawet sobie upatrzyłem "Dark In Lightness", w którym melodie nadają kompozycji niesamowitej lekkości i pozwalają słuchaczowi swobodnie oddychać. Kawałek ma też świetne solo oraz klimat. Niemniej wymienianie go jest bezcelowe, bo każda część "Revenant", na własny sposób jest niesamowita i posiada własne cechy, którymi zachwyca. Brzmienie trochę odbiega od aktualnych standardów progresywnego prog-poweru. Jak dla mnie sekcja powinna brzmieć jeszcze bardziej dynamicznie, a instrumenty powinny być bardziej selektywne. Niemniej może tylko marudzę, bowiem te elementy układanki w trakcie słuchania w ogóle nie przeszkadzają, a uzyskanie większej selektywności przy tak gęstym graniu wydaje się wątpliwe. Niemniej chciałbym usłyszeć ten materiał nagrany pod czujnym uchem jakiegoś znanego producenta, choć teraz też jest wręcz wyśmienicie. (5) Memocrasher - Humanity 2020 Self-Released

Wraz z "Revenant" na rynku pojawia się zupełnie nowa propozycja MemoCrashera zatytułowana "Humanity". Nie dziwie się, że te dwie pozycje ukazały się jednocześnie, bowiem zawierają muzykę bliźniaczą. A jak sami muzycy mówią, niektóre fragmenty "Humanity" powstały wcześniej niż muzyka zawarta na "Revenant", więc nie ma się co dziwić. Także ciągle mamy do czynienia z muzyką gęstą, dynamiczną, bogatą, wręcz barokową, o proweniencji progresywnego power metalu, wtłoczoną w świetne ciekawe kompo-

zycje oraz ozdobioną wyśmienitymi melodiami. Jest jednak kilka różnic. Nie wiem, może to autosugestia, pewne pragnienie odnalezienia czegoś innego, ale tym razem muzycy nie zawsze pędzą z pasją do przodu, jest więcej spokojnych muzycznych kontrastów, ogólnie więcej przestrzeni i powietrza. Nie zmienia się za to fakt, że ten album chłonie się w całości, oraz że z wielu atrybutów zespołu to chyba melodie są najbardziej intrygujące, wciągające i magiczne. Niczym wielobarwny muzyczny kalejdoskop. Warto w tym momencie powołać się na teledyski do dwóch kompozycji "Burn" i "Sold Before Was Born". Ich wielokolorowość, burleskowa aura, przepych, no i bajkowość, bardzo mocno pasuje i podkreśla wartości muzyki MemoCrashera. Pewne zmiany są także w brzmieniu. Zdaje się, że sekcja na "Humanity" jest bardziej dynamiczna, a gitary dzięki wspomnianym kontrastom brzmią jednak bardziej selektywnie. Niemniej, jak zaznaczyłem wcześniej, może to tylko kwestia moich pobożnych życzeń. Nie zmienia to faktu, że "Humanity" to bardzo dobry krążek, który powinien rozpalić wyobraźnie każdego zwolennika progresywnego power metalu lub w ogóle metalu. Mam nadzieję, że obie płyty zrobią na was podobne wrażenie, jak na mnie i marka MemoCrashera stanie się ogólnie znaną przynajmniej tu w Polsce. Musicie spróbować ich posłuchać! (5) \m/\m/

RECENZJE

219


Mad Teacher - Keep The Fire 2021 Self-Released

Klasyczny heavy wciąż cieszy się w Polsce pewnym zainteresowaniem, stąd kolejne wydawnictwa młodych grup z kręgu tradycyjnego metalu. OK, Mad Teacher trudno nazwać nowicjuszami, skoro grają od 2011 roku, ale EP "Keep The Fire" jest ich debiutanckim wydawnictwem, tak więc przyjrzymy mu się z takiej właśnie perspektywy. To kwintet z dwoma gitarzystami, line-up tak klasyczny dla hard 'n' heavy, jak druga opcja z gitarzystą i klawiszowcem - dzięki temu mamy tu sporo konkretnych riffów i udanych solówek, czasem nawet więcej niż jedną, tak jak w dynamicznym openerze "Neverwhere" czy jeszcze szybszym, zgodnie z tytułem, "Speed", według mnie najbardziej udanym na tej płycie, najfajniej zakorzenionym w metalu przełomu lat 70. i 80. Sekcja też nie odstaje, co dobitnie potwierdza w "Anyway", a do tego zespół ma niezłego wokalistę, z mocnym głosem o ciekawej barwie ("Keep The Fire", a już szczególnie "Speed" najlepszymi tego dowodami!). Dlatego trochę dziwię się, że w "Beneath The Crown" pojawiły się brutalne wokale Aleksandry Łopato z Mystherium, ale OK, ten na poły balladowy numer też ma pewien potencjał. Zważywszy zaś, jak zespół kombinuje z aranżacjami w utworze tytułowym, udanie odchodząc od stricte metalowych patentów, to myślę, że warto zapamiętać nazwę Mad Teacher, bo łodzianie powinni nas w przyszłości jeszcze nie raz pozytywnie zaskoczyć. (4) Wojciech Chamryk

ciele, gitarzysta Ivo Visser oraz klawiszowiec Arthur Stok, a także perkusista Tijn Scholtze, basista Tomasz Kisielewicz, oraz piękna wokalistka, o mocnym, krystalicznie czystym głosie Mirte van der Ham. W roku 2017 debiutowali EPką "Dreamshapes", aby w końcu zaprezentować nam pełny studyjny album "Brave the Storm". I co można powiedzieć o jego zawartości? Z jednej strony to typowe granie w stylu Within Temptation, Nightwish, Epica, itd., z drugiej zaś strony to kolejni muzycy z niesamowita wyobraźnia i talentem, którzy w bardzo atrakcyjny sposób prezentują spostrzeganie takiej muzyki. Sprawdzają się oni niesamowicie dobrze, struktury heavy metalowe i te symfoniczne nie dość, że się efektownie przenikają to, potrafią równocześnie stworzyć ekscytującą wielobarwną kompozycję. Dodatkowo w każdej z nich odnajdziemy wręcz bajkowe i pompatyczne melodie, które z gracją znajdują oparcie w heavy metalowych fundamentach. Niemniej głos Mirte dodaje im również lekkości, dzięki czemu kapeli z łatwością przychodzi uwieść słuchacza. Ponadto gdzieniegdzie zabrzmi coś, co cię zastanowi, zmusi do pomyślenia, niczym w progresywnych produkcjach. Także pod względem muzycznym zawartość "Brave the Storm" zadowoli ambitniejszego odbiorcę, jak i tego przeciętnego, nastawionego jedynie na rozrywkę. A co ważne, mimo potężnej godzinnej dawki muzycznej, podzielonej na dwanaście różnorodnych części, całość słucha się jednym tchem, bez jakiegoś wyróżniania poszczególnych fragmentów, czy też pomijania innych. Po prostu "Brave the Storm" to dobra płyta. W produkcji zachowano wszystkie ważne procedury, dzięki czemu muzyka brzmi przednie. Także po debiut Manora powinni sięgnąć wszyscy miłośnicy melodyjnego symfonicznego power metalu z panią na wokalu. I to oni powinni decydować czy tej ekipie dać szanse. Niestety moja osoba gubi się w tym natłoku propozycji z tej sceny i najchętniej wszystko, co z niej pochodzi, traktowałbym jak coś zwykłego i przeciętnego, albo co najwyżej solidnego. (4) \m/\m/

Manora - Brave the Storm 2021 Sel-Released

Zapotrzebowanie na melodyjny symfoniczny power metal z panią na wokalu zdaje się, nie ma końca. Co chwila spływa do nas jakieś promo właśnie z takimi brzmieniami, aż coraz trudniej coś ciekawego o takim wydawnictwie napisać. Manora to stosunkowo młoda ekipa, bowiem powstała raptem kilka lat temu. Skład ustabilizował się w roku 2016 i stanowią go założy-

220

RECENZJE

Mega Colossus - Riptime 2021 Rafchild

Dnia 10 listopada 2021r., podczas oficjalnego składania życzeń uro-

dzinowych producentowi i inżynierowi dźwięku Al Jacobowi, zespół Mega Colossus docenił go następującymi słowami. "Nikt nie robi lepiej brzmiących nagrań niż ten chłopak, więc nie możemy się doczekać, kiedy fani usłyszą poziom perfekcji, jaki osiągnął on na naszej najnowszej płycie" (wpis na Facebooku). Chodzi tu o właściciela Warrior Sound - "a state of the art recording studio located in Chapel Hill, North Carolina", które stara się co: "offer an affordable place to record without sacrificing quality". Innymi słowy, ma być dobrze, tanio, ale bez kompromisu odnośnie jakości brzmienia. Na liście nagrywających tam zespołów nie znalazłem żadnych metalowych ikon, ale mógłbym podpisać się pod rekomendacją brzmienia uzyskanego na Mega Colossus "Riptime" - bardzo dynamicznego, energetyzującego, okazale eksponującego wszystkie instrumenty, a przy tym odwołującego się do tradycji gatunku "true epic old-school metal". Jeśli lubicie Visigoth i Eternal Champion, to być może pamiętacie utrzymany w podobnych klimatach album Mega Colossus "HyperGlaive" (2016). Polecam, żebyście sobie go przypomnieli, zanim sięgniecie po "Riptime", gdyż stanowi jego przystępniejszy odpowiednik, a obawiam się, że nie każdemu mogą gładko wejść intensywnie przewijające się, rytmiczne i aranżacyjne "ozdobniki" z najnowszego LP Mega Colossus "Riptime". Tak naprawdę, to nie zaciemniają one rdzenia kompozycji, a wręcz przeciwnie - podejrzewam, że trudno będzie Wam się im oprzeć, lecz dopiero po odpowiednim zapoznaniu się z nimi. Przechodząc już do sedna tematu, uruchomienie "Riptime" to jak odpalenie racy. "Razor City" natychmiast rwie do przodu, niczym bliźniak Megadeth "Take No Prisoners". Riffy młócą po thrashowemu, solówki jazgoczą bezkompromisowo, ale główne motywy melodyczne wydają się zbyt majestatyczne, aby nazwać je thrash metalowymi - określenie "US power metal" bardziej do nich pasuje. "Razor City" zniewala natychmiast gwałtowną nawałnicą dźwięków, a jeśli nie, to znaczy, że albo potrzebujecie jednak tego "HyperGlaive", albo to zupełnie nie Wasza estetyka. Ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że Mega Colossus świetnie bawiło się komponując, a następnie z zaraźliwą swadą grając ten numer. Nie mniej soczystych owoców eksplodującej pomysłowości przepełnia następne utwory. "Midnight Zone" może i opatrzono niezdarnym, trochę wesołkowatym, imprezowo-hiciarskim refrenem, ale warstwa instrumentalna wibruje tam życiową energią. Bardziej podniosłe "Tinker Tanner" stanowi jeszcze znakomitszą wizytówkę owej energicznej wibracji właściwej dla całego "Riptime". Zamiast neo-klasycznej ka-

kofonii, słyszymy inteligentnie zaaranżowane, niebanalne, pełne zmian temp kompozycje. Z Voivodowskim szaleństwem graniczy natomiast zwarte, niespełna czterominutowe "Boiling Seas". Na oddzielną pochwałę zasługują jakże lubiane przez heavy metalowców pojedynki gitarowe w solówkowej części maidenowskiego "Run To The Fight", a także hymniczny charakter "Iron Rain" (refren utrzymany w manierze Servants To The Tide). Podsumowując, Mega Colossus "Riptime" to niszowe granie, ale z potencjałem przypadnięcia do gustu również osobom spoza wąskiej grupy odbiorców true epic old-schoolowego metalu. (4.5) Sam O'Black

Mentalist - Journey into the Unknown 2021 Pride & Joy Music

Gotowi na podróż w nieznane? Jeżeli odnieść ten tytuł do muzyki zawartej na drugim krążku tego niemiecko-szwedzkiego bandu, to raczej ciężko go uznać za adekwatny. Dlaczegóż to? Po prostu od strony czysto muzycznej poruszamy się raczej po dobrze znanych lądach i bezpiecznym zbadanym terenie. Jednak w przypadku propozycji Mentalist ciężko to uznać za zarzut, gdyż power metal w ich wykonaniu, mimo iż nie odkrywczy, to jednak ma w sobie spory urok. Pierwszym plusem muzyki wypełniającej "Journey into the Unknown" jest fakt, że na pewno nie można zarzucić jej charakterystycznej dla tego gatunku banalności. Wręcz przeciwnie. Momentami robi się nawet dość poważnie i nieco bardziej wyrafinowanie (jakkolwiek dziwnie w tym konkretnym przypadku by to nie brzmiało). Ma to miejsce chociażby w balladowym "An Ocean So Deep", który trochę odstaje od stereotypowego kawałka tego typu. Warto także zaznaczyć, że wszelakie orkiestracje grupy nie czynią tej muzyki przesadnie pompatyczną. Właściwe są one wykorzystane tam, gdzie autentycznie dodają muzyce smaku. Wszelkie progresywne partie również są robione z gustem, a ich celem nie jest popisywanie się na siłę. Nie przesadzajmy jednak z tą górnolotnością, gdyż melodyjny power metal, nawet z ambitnymi ciągotami rządzi się swoimi prawami. Głównym założeniem takiego grania są oczywiście ładne melodie. Tych tu nie brakuje. Najlepiej oddaje je kawałek "Soldier Without a War". To taki encyklopedyczny przykład "post-


helloweenowego" grania z zagrywkami gitarowymi, które mogłyby spokojnie wyjść spod palców Kaia Hansena i niezwykle melodyjnym, wpadającym w ucho refrenem. W tym kontekście warto jeszcze przywołać "Torture King" (czyżby jakieś nawiązanie do "Mr. Torture" wiadomo kogo?). Jego marszowy riff to kolejny fragment, który bardzo głęboko wbija się w pamięć. Mentalist tym albumem udowadnia, że nie tylko podróż w nieznane może być czymś ekscytującym. Ekscytującym, a w dodatku pożytecznym. A to obudzi w człowieku sentymenty, a to pozwoli zobaczyć nowe szczegóły w miejscach, które wielokrotnie się w przeszłości, a to wzruszy, a to da sporo radości… I inne takie tam bzdety (4). Bartek Kuczak

Michael Schinkel's Eternal Flame - Gravitation 2021 ROAR! Rock Of Angels

Na swym kolejnym albumie Michael Schinkel powiela patenty z wydanego trzy lata temu "Smoke On The Mountain". Muzycznie mamy tu więc melodyjny, dopracowany, wysmakowany aranżacyjnie neoklasycystyczny heavy metal, odwołujący się do dokonań Rainbow i przede wszystkim Yngwie J. Malmsteena, a teksty napisał zawodowiec Timothy Touchton, tworzący dla gwiazd pop music już od lat 80. W charakterze gości ponownie pojawiają się byli wokaliści Malmstena: Mark Boals śpiewa w szybkim "Love Returns" (muzycznie żywcem Y.J.M., bo ten głos kojarzy się jednoznacznie) i miarowym "Stay In The Middle Of The Night" (trochę mniej, ale też słyszalny Y.J.M., szczególnie w solówce). Göran Edman tworzy duet z liderem w typowej balladzie "No Way To Hide", która w sumie niczym szczególnym nie porywa. W innych utworach, zwłaszcza w "Hard Times For Dreamers" czy "Higher Fire" tych nawiązań do Malmsteena mamy jeszcze więcej. Dobrze, że Schinkel dopełnił program nieco bluesowym, chociaż na początku zbytnio kojarzącym się z "Mistreated", wzbogaconym organowymi brzmieniami "Fallin'" oraz wirtuozowską wersją "Hungarian Dance #5" Johanna Brahmsa, w którym popisuje się kolejny gość, doświadczony klawiszowiec Guiseppe Lampieri, ale jako całość "Gravitation" jest jednak znacznie słabsza od poprzedniczki. (3,5) Wojciech Chamryk

Neaghi - Whispers Of Wings 2021 Soliton

Neaghi zadebiutowali właśnie albumem "Whispers Of Wings", ale po tak doświadczonych muzykach (nazwy InDespair, Grimlord czy Kreon mówią wszak same za siebie) można było spodziewać się czegoś z wyższej półki. I tak jest w istocie, bowiem ich pierwsza płyta to album koncepcyjny, oparty w warstwie tekstowej na książce "Insania" Julii Steć i Agaty Lesieckiej, córki basisty Wojciecha "Wojbassa" Lesickiego. Z racji symbolicznego nakładu nie było mi dane przeczytać tej pozycji, ale wygląda na to, że jest warta uwagi, skoro zespół tak ciekawie przedstawił, bazującą na niej, historię upadłego demona zwącego się Neaghi. Muzycznie też jest zacnie, bo to nieoczywisty thrash/death metal w iście progresywnym wydaniu. Dlatego spodoba się on zarówno fanom Nevermore (utwór tytułowy), jak też mocniejszych brzmień połączonych z jazzem ("Cyclone Of Lies"). Takich perełek, by wymienić choćby "The Last Redemption" czy "Painting A Dead Man's Face Red" jest tu więcej, do tego płytę wzbogacają dokonania kilkorga gości. W "The Awakening Of Evil" śpiewa więc Margo z Moyry, z kolei w "Ashes Of Fear" udziela się Alessandro Dominizi z GunJack, tworząc z Leverem duet. Temu gitarowemu Adam Mickiewicz/Michał Kaszczyszyn też nie można na tej płycie niczego zarzucić - aż szkoda, że obaj nie grają już w Neaghi - ale gościnnie w "State Of Mind" udziela się sam Caleb Bingham, znany z Five Finger Death Punch. Okazję do dodania kilku dźwięków miał też producent Harsha Dasari, nie tylko gitarzysta rymiczny w niektórych utworach, ale też autor pięknej, fortepianowej kody "The Last Redemption" czy pomysłodawca partii wiolonczel w "No Man's Land". Efekt końcowy to bardzo udana, pod każdym względem dopracowana płyta, jeden z najlepszych debiutów tego roku, nie tylko w krajowej skali. (5) Wojciech Chamryk NorthTale - Eternal Flame 2021 Nuclear Blast

Drugi album studyjny międzynarodowego (Szwecja, Brazylia, USA) zespołu NorthTale to ciekawa propozycja dla zwolenników tzw. happy melodic - power metalu (nie mylić z US power metalem) w

bardziej ambitnym, teatralno-progresywnym wydaniu. Poszczególne utwory są bogate aranżacyjnie, rozbudowane i pełne (neo)klasycznych harmonii. Jednocześnie, występujące w nich melodie wydają się znacznie bardziej konkretne, pomysłowe i żywiej płynące w porównaniu do tych z ostatnich albumów Helloween czy też Gamma Ray. Może dlatego, że legendy euro-power metalu znajdują się na zaawansowanym etapie kariery (żeby nie powiedzieć u jej schyłku), podczas gdy muzycy North Tale są stosunkowo młodzi wiekiem, choć z już bogatymi życiorysami - zwłaszcza 38-letni gitarzysta Bill Hudson występował dotąd m.in. w Circle II Circle, Doro, Jon Oliva's Pain, U.D.O., Trans Siberian Orchestra, Savatage. "Eternal Flame" składa się z 12 utworów trwających ponad godzinę, ale zdecydowanie nierozciągniętych w czasie. Pierwsze trzy kawałki są stylistycznie spójne - to rozśpiewany happy metal z perkusją wystukującą szybki jednostajny rytm na raz plus znakomite, lecz krótkie orkiestracje. Frapujące instrumentalne przełamanie nadchodzi już w czwartym numerze "The Land Of Mystic Rites", w znacznej mierze opartym na plemiennych zaśpiewach na orientalizującym tle (instrumentarium, rytm). W tle "Midnight Bells" słychać zaś ostrzejsze gitary, a jego solowa część zaskakuje agresywnym groove'm oraz złowrogim zwolnieniem. Nie mniej zadziornie gitary wybrzmiewają w niektórych częściach kawałka tytułowego, chociaż jego atrybutem jest również niezgrabne patataj, niewpływające jednak negatywnie na odbiór całości, a to za sprawą przekonujących wokali 31letniego Guilherme'a Hirose'a. Zazwyczaj jego śpiew wywiera pozytywne wrażenie - przynajmniej na tych, którym nie przeszkadza jego brazylijskie wyczucie melodii. Latynoskie odcienie pojawiają się zresztą w śladowych ilościach, a poza tym doskonale poradził on sobie z coverem Iron Maiden "Judas Be My Guide", w którym całe NorthTale przeszło samych siebie, dając niesamowitego czadu. Iście progresywne "Nature's Revenge" czaruje artystycznym kunsztem i świadczy o talencie kompozycyjno-wykonawczym zespołu, gdyż pomimo teoretycznego nadmiaru wątków tego ponad jedenastominutowego kolosa, napięcie zostało utrzymane do jego końca, ponieważ obfituje on w znakomite pomysły daleko wykraczające poza ramy happy-neo-power metalu, a

wręcz ukazuje drugą stronę oblicza NorthTale. Po tak rewelacyjnym utworze, przydałoby się jeszcze jakieś satysfakcjonujące outro. Taką rolę pełni "Ivy", czyli pięć minut fenomenalnej muzyki filmowej (nie jest to metal, ale i tak rarytas). Podsumowując, NorthTale przynosi powiew świeżości, w zdawałoby się, twórczo wyeksploatowaną metalową niszę. Udało im się tego dokonać dzięki umiejętnemu wykorzystaniu szerokiej gamy inspiracji oraz czerpanemu z nich potężnemu pokładowi kreatywności. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby to oni stali się wkrótce czołowymi przedstawicielami najbardziej melodyjnej odmiany heavy metalu. (5) Sam O'Black

Operus - Score of Nightmares 2020 Pride & Joy Music

Operus to kanadyjska ekipa, której początki sięgają roku 2005. W skład weszli muzycy doświadczeni, niekoniecznie związani z symfonicznym metalem czy też europejską odmianą melodyjnego power metalu. Ba, niektórzy z nich mają nawet ukończone studia muzyczne. Przed "Score of Nightmares" (2020) wydali EPkę "Opus I" (2015) oraz duży debiut "Cenotaph" (2017). Na omawianym krążku mamy do czynienia z dwoma krótkimi instrumentalnymi intrami i dziewięcioma kompozycjami utrzymanymi w konwencji melodyjnego pwoer metalu, wtłoczonego w oprawę symfonicznego metalu, która czasami może się kojarzyć nawet z muzyka filmową. W tym wypadku wypada wiolonczela obsługiwana przez Robina Howe'a, którego niektórzy znają z Trans-Siberian Orchestra. W dodatku Kanadyjczycy bardzo lubią nadawać swojej muzyce pompatycznej epickości, tak charakterystycznej dla rozdmuchanych form melodyjnego i symfonicznego power metalu. Dlatego skojarzenia z takim zespołami jak Rhapsody, Nightwish, Sonata Arctica, Kamelot czy Helloween są zupełnie na miejscu. Muzycy Operus z pewnością mają spory talent, także ich poszczególne kompozycje przykuwają uwagę swoją budową oraz intrygują pomysłami muzycznymi. Ten element wyłapuje się dopiero po wielokrotnym przesłuchaniu, bo przy pierwszych kilku zetknięciach wydaje się, że to najzwyczajniejszy i bezpośredni melodyjny power metal. Za to orkiestracje od razu zwracają uwagę na swoje cie-

RECENZJE

221


kawe struktury i rozmach. Z pewnością opracowane zostały na klawiszach, czyli instrumencie syntetycznym, ale brzmią tak, jakby grała żywa orkiestra symfoniczna, potężnie i naturalnie. Na albumie znakomicie wypada duet gitarzystów Oscar Rangel i Dean Arnold, ich solówki są wielką ozdobą poszczególnych kawałów, ale w kwestiach rytmicznych też mają sporo do powiedzenia. Wspomniane solówki czy też orkiestracje nie zabrzmiałyby tak dobrze gdyby nie znakomita praca sekcji rytmicznej. Głos Davida Michaela Moote jest ciepły i melodyjny, dość dobrze pasuje do muzycznej estetyki Operus, jednak bardziej pasowałby tu głos mocniejszy i bardziej charakterystyczny typu Matta Barlowa. Takie płyty jak "Score of Nightmares" tworzą zamknięty i integralny kompleks, przynajmniej ja je słucham w całości. Ciężko mi jest w nich wytypować jakieś wyróżniające się kompozycje, bowiem choć się różnią to, każda zachowuje wysoką jakość. Niemniej na tym krążku wyróżniłbym jeden kawałek, jego tytuł to "Ruin", zachowuje on wszystkie muzyczne cechy Operus, ale skręca bardziej w kierunku oldschoolowego power metalu, dzięki czemu jest mocniejszy i bardziej bezpośredni. Mam wręcz wrażenie, że gitary, bas i perkusja ożywają. Kompozycja wciąż zachowuje pewną swoją złożoność, ale za to w środku ma niesamowity klimatyczny przykuwający ucho fragment. Zaczyna się pulsującymi klawiszami, później wchodzą takież smyki, aby przejęły to tętniące w rytm gitary. Miodzio. Kwestie produkcji chyba nie ma co poruszać, to teraz sport dla profesjonalistów, wiem, że takich paru wśród naszych czytelników się znajdzie. Niemniej większość aktualnie nagranych płyt ma bardzo dobrą produkcję i brzmienia, choć jedne nagrywane są w profesjonalnych studiach, a inne w domowym zaciszu. "Score of Nightmares" na pewno ma pod tym względem wszystko na swoim miejscu. Moja fascynacja melodyjnym power metalem o symfonicznych brzmieniach dawno minęła, ale muszę przyznać, że dokonaniami Kanadyjczyków warto się zainteresować, a nuż was weźmie. (3,7) \m/\m/

Oxblood Forge - Decimator 2021 Self-Released

Jeśli mieliście wcześniej styczność z

222

RECENZJE

twórczością bostońskiego Oxblood Forge i zdążyliście przywyknąć do ich stylu grania, to "Decimator" może wywołać u Was niezłego "zonka". Panowie zaczynali jako zespół stonerowy (czy może nawet southern'owy), by już na swoim drugim EP "Death Dealer's Lament" ujawnić ciągoty w stronę tradycyjnego doomu i epickich motywów, jednocześnie konsekwentnie trzymając się brudnych, "fuzzowych" brzmień. Na tamtym etapie, obserwując ich ewolucję, wróżyłbym rozwój w kierunku takich nazw jak The Gates of Slumber, The Sword czy Khemmis. Tymczasem panowie poszli jeszcze o krok dalej, prawie całkiem odcinając się od doomu. Z jednej strony jest tematyka "sword and sorcery" w tekstach, na okładce, nawet na zdjęciach promocyjnych. Jest też trochę podniosłości i hymnicznych refrenów ("Forged in Fire", "Ironbound"), a gitary wciąż jadą na stonerowych przesterach. Z drugiej - o wolniejsze tempa już tu dosyć trudno (właściwie pojawiają się one dwa razy w ciągu całej płyty, ale o tym za chwilę), a fuzzy nasuwają momentami więcej skojarzeń z truckami przemierzającymi Kalifornię, niż z Cymmeryjskim stepem (przynajmniej w pierwszej części płyty). Z tych komponentów powstaje nam dosyć ciekawa wypadkowa, którą gitarzysta Robb Lioy określił w naszej rozmowie jako "Karma to Burn spotyka Orange Goblin na koncercie Judas Priest" tyleż odjechane, co i trafne! Jednak summa summarum i tak "Decimatora" wrzucam do wielkiego worka z napisem "tradycyjny heavy metal" - jak wspominałem, są tu epickie melodie, ale są i hiciarskie rockery ("Decimator", "Froged in Fire"), a coverowy ukłon idzie w stronę klasyków NWOBHM. Pierwsza połowa albumu to w zasadzie sporo klimatu z pierwszego, eponimicznego EP, zagrane jednak ze sporo większą intensywnością i melodyjnością (no i próbą złapania pewnej "epickości", ale tu jeszcze troszkę nieudolną, w efekcie znów kierującą skojarzenia bliższe harleyowca, niż "dragonslayera"). Dobrym obrazem są tu choćby "Into the Abyss", "Spirit of Vengeance" czy "Mortal Silence", ale i wszystkie pozostałe z pierwszych sześciu utworów. Właściwie pierwszym (i jedynym) numerem korespondującym jakoś z doom'ową przeszłością bandu jest dopiero siódmy, "Screams From Silence" - nota bene prawdziwa ozdoba albumu. Pięknie rozbudowany, otwierany wolnym, majestatycznym, posępnym riffem, by po minucie przejść w mocarną galopadę, nie tracąc przy tym ani grama ciężaru - riffowa miazga. Barbarzyńska zaciężna horda rusza w galop i miażdży z impetem. Niedobitków, niby dwusieczny topór dożynają zabójcze ryki Kena Mac Kay'a, by na koniec ponownie zwolnić i niemal lirycznie wznieść

lament nad truchłami pomordowanych. Ten klasycznie heavy-epicki klimat zostaje utrzymany już do końca krążka. Dostajemy więc cover balladowego "The Sorceress" z repertuaru Angel Witch (bardzo udany!), a na zakończenie rozpędzony i rozbudowany epik "Ironbound" z podniosłym i melodyjnym refrenem i łagodniejszym spowolnieniem w połowie. Zasadniczo na "Decimator" nie brakuje świetnych, chwytliwych momentów. Właściwie, typowo słabych punktów tu nie ma. Jest za to sporo… nazwijmy to, "porządnych średniaków", które dopiero z czasem nabierają trochę kolorków. Na szczęście utwory w stylu otwieracza, tytułowego "Decimator" czy omawianej końcówki płyty, robią wrażenie już od początku, dzięki czemu do płyty jednak chce się wracać. Jedynym mankamentem, który na pewno odsieje wielu słuchaczy pozostaje wokal. Ken dysponuje naprawdę dobrym głosem, również poprawnym technicznie (co słychać w tych łagodniejszych, "czystych" zaśpiewach), ale jego siłowa, rycząca barwa, przyprawia o ból gardła nawet słuchacza - absolutnie zrozumiem, że nie każdy przez nią przebrnie. Szczerze mówiąc, boję się troszkę, że ta płyta zaginie w odmęcie dobroci, jakimi zasypuje nas współczesna scena tradycyjnego heavy. Z jednej strony nie mogę się dziwić, bo jakość kompozycji nie powala na kolana i próżno tu szukać hitów. Z drugiej, trochę jednak szkoda, bo mamy tu świetne inspiracje i riffy urywające głowę. Oby była to zapowiedź dobrze rozwijającej się kariery. (4)

Paradox od lat nie schodzi poniżej pewnego, wysokiego poziomu, a i Charly nie łagodnieje z wiekiem, wciąż darząc szczególną estymą siarczysty power/speed/thrash metal. Dowodów na taki stan rzeczy, choćby w "The Visitors", "Burying A Treasure" czy "Priestly Vows" na "Heresy II. End Of A Legend" nie brakuje. Zespół proponuje jednak od strony muzycznej znacznie więcej, bo album trwa ponad 75 minut, tak więc jego zróżnicowanie było więcej niż konieczne. Stąd obecność blisko 10-minutowego, na poły balladowego "A Meeting Of Minds", tradycyjnie metalowego "Unholy Conspiracy" czy łączącego te wszystkie elementy, finałowego, kolejnego kolosa "The Great Denial", zwieńczonego jeszcze miniaturą "End Of A Legend". Gdyby więc miałaby to być ostatnia płyta Paradox, to Charly Steinhauer ma pewnie świadomość, że stworzył coś naprawdę spektakularnego, album nie tylko dla tych, którzy przed laty zachwycili się "Heresy", ale też młodszych fanów metalu - liczę jednak na to, że nie jest to jego ostatnie słowo. (6) Wojciech Chamryk

Phantom Fire - The Bust Of Beelzebub 2021 Edged Circle

Piotr Jakóbczyk

Paradox - Heresy II. End Of A Legend 2021 AFM

W roku 1990 Paradox wydał LP "Heresy", swój drugi, na blisko 10 lat ostatni i dla wielu fanów najlepszy album. Po reaktywacji w roku 1998 Charly Steinhauer nie spuścił z tonu, ale dopiero niedawno pomyślał o nagraniu drugiej części tego konceptu. Efekt to "Heresy II. End Of A Legend", jakby drugi i zarazem finalny rozdział opowieści, zapoczątkowanej 31 lat temu. Temat 13-wiecznej krucjaty przeciwko katarom był wtedy dość mocny, ale dla metalowego zespołu idealny, a kontynuacja również trzyma poziom. Za jej warstwę tekstową odpowiada zresztą Peter Vogt, jeden z autorów "Heresy", inaczej więc być nie mogło. Muzycznie jest równie zacnie, zresztą

Nazwa bardziej adekwatna dla tradycyjnie metalowej kapeli, ale Kjartan i Eld, jak na Norwegów przystało, łoją black metal. "The Bust Of Beelzebub" to ich długogrający debiut, który powinien ucieszyć zwolenników nie tylko ekstremizmów w intensywnie czarnych barwach, ale też bardziej tradycyjnego heavy/stonera (kompozycja tytułowa), patetycznego doom metalu ("Pihsrow", "Shut Eye") czy nawet post-blacku ("Feed On Fire"). I chociaż może w recenzji niezbyt to wszystko do siebie pasuje, to już w postaci dźwiękowej jak najbardziej, a bardziej konserwatywni słuchacze znajdą tu również coś dla siebie w postaci "Return Of The Goat", "Sweet Jezebel" i mrocznego jak wszyscy diabli "The Ninth Gate". W opisie nie ma informacji co do udziału w nagraniach perkusisty, tak więc jeśli wykorzystano automat to tym większy szacunek, bo często "normalna" perkusja nie brzmi nawet w połowie tak dobrze jak partie bębnów z "The Bust Of Beelzebub". Udany to debiut, nie ma co więc dzielić dalej włosa na czworo. (4,5) Wojciech Chamryk


Phoenix Rising - Acta Est Fabula 2021 Self-Released

Symfoniczny power metal... Ktokolwiek był na koncercie prawdziwej orkiestry symfonicznej wie doskonale, jak naciągane jest to określenie w kontekście metalu, szczególnie jeśli zespół nie ma środków na zatrudnienie dodatkowych chórzystów czy muzyków, choćby z orkiestry kameralnej czy nawet kwartetu smyczkowego. Phoenix Rising pewnie ich nie mieli, skoro za orkiestracje odpowiada klawiszowiec - z tego co słyszę musi mieć klasyczne wykształcenie muzyczne, ale jego pomysły aranżacyjne nie były w stanie, bo po prostu nie mogły, zniwelować niedostatków brzmieniowych. Powermetalowy rdzeń kompozycji Phoenix Rising też niczym szczególnym nie zachwyca - to w końcu już czwarty album tej hiszpańskiej formacji, a przecież wcześniej grali też pod inną nazwą, mają więc te kilkanaście lat stażu. Ma to być najbardziej epicki i ambitny album w karierze zespołu, ale gdy słucham, co najwyżej poprawnych, "Luna de Sangre", "Deriva Speranza" czy "El Temor de un Hombre Sabio" mogę tylko zadumać się nad coraz niższymi standardami i coraz powszechniejszym określaniem byle bubla mianem czegoś nowego, przełomowego czy rewelacyjnego. "Acta Est Fabula" na pewno nie jest czymś takim, mimo udanej ballady "El Doblón de la Muerte" czy patetycznego "Achterhuis" z duetem Miguel González/ Elena Aznar, zresztą wokalista też jest tylko średni - ocena nie będzie więc zbyt wysoka. (2,5) Wojciech Chamryk

Portrait - At One with None 2021 Metal Blade Records

Każdy, kto narzeka na brak świeżości we współczesnym podejściu do heavy metalu, a jednocześnie uwielbia klasyczny styl wykreowany przez Kinga Diamonda, powinien usłyszeć najnowszą płytę Portrait. Bo pewnie sam zespół, działający od ponad piętnastu lat już zna. Po porzuceniu old-schoolowego podejścia, słyszalnego na pierwszych wydawnictwach, wyda-

wnictwach, m.in. demo "Welcome to my Funeral", postanowili stworzyć coś bardziej rozpoznawalnego. Zwykle kończy się to klapą, w której nowoczesne brzmienie przynosi więcej szkody, niż pożytku, ale nie w przypadku Szwedów. Już EPka z 2007 roku, "Into the Nothingness" zebrała bardzo dobre recenzje, nie tylko w undergroundzie. Portrait faktycznie wypracował charakterystyczny, chłodny, klimatyczny styl w duchu dokonań Mercyful Fate (wokal momentami jest w falsetach bliźniaczo podobny, ale nie ociera się ani odrobinę o parodię). I chwała im za to. Nieoczywiste przejścia pomiędzy majorem i minorem? Heavy metal dorównujący klimatem nawet pierwszym płytom Dissection? Horrorowe motywy na skalach dominantowych? Bas będący często bardziej interesujący, niż gitary, mocno techniczny i galopujący w tle? Riff i linia wokalu, które są ciekawe, a oparte tylko na jednym dźwięku? Jest tu wszystko, a to dopiero dwa pierwsze numery (tytułowy "At One with None" i "Curtains (The Dumb Super)". Kawałki mają minimum pięć minut, a w sporej części to nawet ośmiominutowe kompozycje, w których nie ma miejsca na powtarzalność. Każda sekcja brzmi na dopracowaną i w każdej po prostu dużo się dzieje. Nawet w kwestii tekstów Portrait nie zawodzi i oprócz tego, że jest czego posłuchać, jest się również nad czym pomyśleć. To sporo filozofowania - kwestionowanie tego, co przyjmujemy jako prawdę ("At One with None"), krytyka ślepego zapatrzenia w autorytety. Przeplatanie partii gitary akustycznej z ciężarem elektrycznych riffów i mocnego, technicznego basu to motyw przewodni tej płyty. Są jak tworzone pod czujnym okiem i uchem Opeth - wystarczy posłuchać, co dzieje się w "He Who Stands". Gitarowe solówki także przypominają największych gigantów deathowego czy blackowego grania. Nic dziwnego, że Per Lengstedt nie boi się także miejscami growlu. Tak, to jest heavy metal. Tak, wokal jest (z wyjątkami) heavy metalowy. Nie, to nie jest klimat typowej płyty heavy metalowej. Pod tym względem to album niemal blackowy. Być może leży to już po prostu w szwedzkiej naturze. Nie bez znaczenia jest też fakt, że gościem specjalnym na ich albumie z 2017, "Burn the World", był Set Teitan, znany właśnie z… Dissection i Watain. Za produkcję jego następcy, "At One with None", odpowiada za to Tommy Hansen znany ze współpracy z Helloween i Hatesphere. Stąd też brzmienie płyty jest bliskie perfekcji. Akustyczność pięknie wykorzystano w pierwszej części kończącego album "The Gallows Crossing" - jest w zasadzie o wiele bardziej interesująca od części mocniejszej (wokalnie wpadającej tro-

chę w Maidenów, czy nawet power). Szkoda, że numeru nie zakończono także akustycznie, a jedynie wyciszając zabijającą klimat większości płyty szybką, zadziwiająco wesołą końcówkę. Nie zabrakło także złożonego, ponad dziewięciominutowego monstrum, które rozpoczyna bicie dzwonów ("Ashen"), ponownie łączącego heavy metalowe riffowanie z klimatem i patentami black-deathowymi. To także jedne z najciekawszych solówek na albumie (dzieło głównego kompozytora i mózgu zespołu, Christiana Lindella). Żeby pisać tak objętościowo wielkie kompozycje, trzeba mieć na nie pomysł. Tych u Portrait nie brakuje - jak sami twierdzą, postawili sobie za cel napisać kawałki, które nie przypominają niczego, co wydali w przeszłości. Tę oryginalność faktycznie czuć. Jeśli ktoś jest otwarty na większość metalowych podgatunków, lubi eksperymenty i szuka klimatycznego albumu na tę jesień i nadchodzącą zimę, nie znajdzie lepszej propozycji, niż "At One with None". (5) Iga Gromska

Psychoprism - R.I.S.E. 2021 Pure Steel

Formacja Psychoprism powstała w roku 2012, a album "R.I.S.E." jest ich drugim pełnym wydawnictwem. Zawiera ono rasowy progresywny power metal, ale w tej amerykańskiej wersji, w dodatku z pewnymi elementami neoklasyki oraz klasycznego heavy metalu. Dlatego skojarzenia z Symphony X, Queensryche czy Kamelot (ten wczesny) są zupełnie na miejscu. Intro i jedenaście kompozycji zabierają nas w ponad godziną wysmakowaną podróż po przebogatym, plastycznym i emocjonalnym muzycznym świecie. Każda kompozycja jest inna, ale zawiera całą masę przykuwających uwagę dźwięków i emocji. Utwory, jeden po drugim, bez pardonu wciągają nas w snutą przez siebie opowieść. A jak ktoś ma trochę wyobraźni, przepada w niej bezpowrotnie. W zasadzie nie wiem, od czego zacząć swoje zachwyty. Kompozycje są pięknie rozbudowane, głównie dynamiczne, pełne mocy, potrafią przyspieszyć, ale głównie podane są w średnich tempach. Pełno w nich także muzycznych kontrastów, świetnych klimatów oraz buzujących emocji. W zasadzie każdy kawałek słucham wręcz z euforią. Można tylko dziękować, że ci muzycy obdarzeni zostali takim talen-

tem i wyobraźnią, oraz że tak umiejętnie potrafili je wykorzystać. Oprócz maestrii, kunsztu muzycy mają też znakomite umiejętności i muzyczny warsztat. Sekcja - Erick Hugo (bas) i Kevin Myers (perkusja) - wydaje się, że zawsze celuje w punkt, ale dzieje się w niej znacznie więcej, umiejętnie podkreślając zawiłość muzyki. Gitary to nie tylko oszałamiające neoklasyczne solówki. I co ciekawe, nie irytują tak jak te Malmsteena. Są zdecydowanie przemyślane i mają miejsce, tylko tam gdzie trzeba. Zresztą Bill Visser zachwyca w każdym aspekcie gitarowej profesji. Jak w każdej szanującej się progresywno power metalowej formacji wśród instrumentów są klawisze. Odpowiada za nie Adam Peterson. W wypadku Psychoprism są one znakomite, wymyślone z fantazją i perfekcyjnie osadzone, a co najważniejsze, mimo swej klarownej obecności nie absorbują zbytnio słuchacza. Po prostu wspierają heavy metalową moc muzyki wymyślonej przez ten zespół. No i wokalista Jess Rittgers, uczeń Geoffa Tate'a oraz Bruce'a Dickinsona. Ma on silny i przekonujący głos, ale także bardzo emocjonalny i tam, gdzie trzeba wręcz kruchy. To on podkreśla i inicjuje wszystkie znakomite melodie, których na "R.I.S. E." jest mnóstwo. No i brzmienie oraz produkcja całości, to podkreślenie wszystkich atutów amerykańskiej odmiany progresywnego power metalu. Nie wiem, może zbyt mało obsłuchałem ten album, ale muza Psychoprism bardzo mnie wciągnęła i już teraz robie sobie miejsce na tę płytę. Zdaję sobie sprawę, że to propozycja głównie dla maniaków progresywnym odmian metalu, ale może inni fani metalu sięgną również po "R.I. S.E.". Ja dawno nie słyszałem tak dobrego krążka w tym stylu. (5,5) \m/\m/

Purification - The Exterminating Angel 2021 Rafchild

Ci goście muszą być pracoholikami, skoro w raptem półtora roku byli w stanie stworzyć trzy albumy. Pandemiczne zahamowania pewnie im w tym pomogły, ale to i tak tempo godne dawnych mistrzów z lat 70. i 80., kiedy album co roku był normą, a wiele zespołów potrafiło przygotować w ciągu 12 miesięcy i dwa longplaye. W dodatku Purification nie proponują półproduktów: to doom metal na najwyższym poziomie, mroczny, posępny i majestatyczny -

RECENZJE

223


Saint Vitus czy Trouble zyskali w nich nader zdolnych uczniów, a może i następców. Słychać tu też oczywiste odniesienia do stylistyki wczesnych Black Sabbath ("The Exterminating Angel Part I and II"), ale Amerykanie sięgają też głębiej, nawet do tak zwanego protometalu ("Dreamtiger") oraz progresywnego rocka z lat 70. ("On Earth As It Is"), co tylko wychodzi tym kompozycjom na zdrowie. Muzycy tego tria z Portland w stanie Oregon warsztatowo są na naprawdę wysokim poziomie, podobnie kompozytorsko i aranżacyjnie (świetny, długaśny opener "Unholy Resurrection", orientalny instrumental "Sublime Thrones In Kaaba"), ale Field Marshall William Purify wyraźnie niedomaga w czystych partiach wokalnych - jeśli chłopaki chcą wejść na jeszcze wyższy poziom powinni chyba zwerbować wokalistę z prawdziwego zdarzenia. (4) Wojciech Chamryk

Rage In My Eyes - Spiral 2021 Self-Released

Po dwukrotnym odsłuchu EP "Spiral" Rage In My Eyes" w pamięci pozostało mi tylko to, że wokalista tej brazylijskiej grupy Jonathas Pozo jest naprawdę świetny. Muzyka też w sumie nie jest taka najgorsza - to power/heavy metal, mieszanka Helloween, Angra, Symphony X, Blind Guardian i tym podobnych zespołów - ze wskazaniem na siarczysty "Dare To Defy" i balladę, śpiewaną częściowo po portugalsku "Spark Of Hope". Bardzo jednak odstaje od tego brzmienie bębnów: na jego podstawie ktoś bardziej zainteresowany mógłby śmiało popełnić większy tekst "Jak nie realizować perkusji na metalowej płycie", ale ja nie mam na to ani czasu, ani tym bardziej ochoty. (2) Wojciech Chamryk

Ravenous - Hubris 2021 Feast Beast

Ravenous to zespół jeszcze młody stażem, ale tworzony przez doświadczonych muzyków. Inna

224

RECENZJE

sprawa, że nazwy ich wcześniejszych grup nic mi nie mówią, oczywiście poza Kobra And The Lotus, w którym frontman formacji R. A. Voltaire przez jakiś czas grał jako koncertowy basista. Początkowo myślałem, że to pseudonim, ale nie, Robert naprawdę nazywa się Wolter, a jego zespół na drugim już albumie gra całkiem znośny power metal. Czasem rzecz jasna sztampowy i do bólu przewidywalny (opener "Carnage In Carthage", "Die 1000 Deaths"), ale na szczęście jest tu też na czym zawiesić ucho. Pierwszy po stronie plusów melduje się rozpędzony, zaśpiewany niżej i agresywniej "Bridgeburner" z symfonicznymi akcentami i balladową wstawką. Następny w kolejności "The Alder Queen" jest jeszcze szybszy, a Woltera wspiera w nim wokalnie Nina Osegueda z A Sound Of Thunder. Mamy tu zresztą znacznie więcej gościnnych występów, z których na wyróżnienie zasługuje również udział Mathiasa Blada (Falconer) w patetycznej balladzie "Onwards & Upwards" oraz skrzeczącego Vincenta Jonesa (Aether Realm) w epickim, folkowo-balladowym "…Of Beasts And Faust". Ortodoksów może tu odrzucić partia banjo, ale w powerowo-folkowym "Claw Is The Law" mamy do kompletu jeszcze akordeon czy mandolinę i w żadnym razie nie są to jakieś ciała obce. Z kolei "March Of Hunger" i "Son Of Storms" są zdecydowanie mocniejsze, bliższe tradycyjnemu heavy, Wolter również śpiewa w nich niżej, ciut agresywniej. Fanom zespołu można polecić wersję japońską z dwoma bonusami. (4) Wojciech Chamryk

Reaper's Revenge - Versus 2021 Self-Released

Niemiecki kwintet Reaper's Revenge tworzą doświadczeni, chociaż niezbyt znani muzycy, a "Versus" jest jego trzecim albumem. I mam z tą płytą niejaki kłopot, bowiem z jednej strony sporo tu udanych utworów, czerpiących pełnymi garściami z lat 80. ("To Whom Evils Sacrifice", nieco szybszy "Changing World", jeszcze bardziej archetypowy "Phlegmatrix", lżejszy, również typowy dla dekady chwały tradycyjnego heavy "Gapminder"), jednak z drugiej Reaper's Revenge nie proponują w nich niczego własnego - to zbiór klisz i schematów, tyle, że naprawdę dobrej jakości. Trudno za coś oryginalnego uważać przecież niemal bastowe przyspieszenia w "Arctic Winter Green" czy dociąże-

nie brzmienia na bardziej współczesną modłę w "Suicidal Genocide", a trafiają się tu również utwory mniej przekonujące, jakby wymęczone ("Warheads"). Balladę "My Fading Silence" też niby można zapisać po stronie plusów, ale setki zespołów dopracowały wcześniej tę konwencję do takiej perfekcji, że sorry chłopaki. Gdybym więc miał możliwość zakupu płyty Reaper's Revenge, bądź jakiegoś wydawnictwa z lat 80. tak naprawdę nie miałbym wyboru, bo byłby on oczywisty... (2,5) Wojciech Chamryk

Rebel Priest - Lost In Tokyo 2021 Batcave

W latach 70. i 80. również ukazywało się sporo krótszych materiałów, jednak wtedy były one zwykle dodatkiem do albumów. Teraz mamy już inne, streamingowe czasy, tak więc EP są na porządku dziennym. Jeśli są jednak tak udane jak "Lost In Tokyo" kanadyjskiego Rebel Priest to nie mam nic do dodania, bo to surowy, melodyjny, kipiący energią hard'n'heavy najwyższych lotów. W sieci można znaleźć opinie, że chłopaki grają niczym wczesny Iron Maiden, porównania do Rose Tattoo, Motörhead czy ZZ Top i faktycznie coś jest na rzeczy. Każda z tych czterech kompozycji (trzy autorskie plus na finał cover "When The Whip Comes Down" zapomnianego Slash Puppet z Toronto) nie pozwala usiedzieć w miejscu, zwłaszcza "Lost In Tokyo" i "Vulgar Romance". "Back Alley Blues", zgodnie z tytułem, jest nieco wolniejszy, świetnie dopełniając te szybsze, hałaśliwe numery. Materiał jest krótki, trwa może z 15 minut, co też wydaje się dobrym posunięciem, ponieważ zostawia z apetytem na więcej - mam nadzieję, że Rebel Priest już wkrótce podsuną nam kolejny album nie gorszy od tej EP-ki. (5) Wojciech Chamryk Rebel's End - Sing To The Devil 2021 Pure Steel

Na wydanym przed pięciu laty debiucie "Seeing Red Seeing Dead" ci antwerpscy black metalowcy próbowali mierzyć się z zadziornym heavy rock'n'rollem. Słuchając tamtego albumu, a nie dysponując notką biograficzną, moglibyśmy wprawdzie domyślać się ich ekstremalnych muzycznych korzeni za sprawą pojawiających się z rzadka growli, ale myślę, że uznalibyśmy

ich po prostu za ulicznych buntowników. Tymczasem, gitarzysta Jef Wouters oraz perkusista Gunther De Beul grają na co dzień w black metalowym Panchrysia, więc to tam należy doszukiwać się pochodzenia Rebel's End. O ile na ich pierwszej płycie pojawiła się akustyczna ballada "Cramp My Style", a pozostałe utwory były całkiem melodyjne, to przy nagrywaniu "Sing To The Devil" jej twórcy uderzają topornie i dosadnie, bez ceregieli wybudzając w słuchaczach buntowniczy instynkt. Pod tym względem można odnieść wrażenie, że "Seeing Red Seeing Dead" był naiwną próbą komercjalizacji, podczas gdy "Sing To The Devil" jest dojrzalsze i bardziej skoncentrowane na uzyskaniu pożądanego efektu. Już intro, zatytułowane "DCLXVI" (a więc 666), mówi nam: "inne zespoły grają dla fanów, my śpiewamy do diabła" (to moja swobodna interpretacja, ale pamiętamy przecież podobne, manowar'owskie "other bands play, Manowar kills"). I faktycznie, okazuje się, że wszyscy instrumentaliści Rebel's End mniej lub bardziej śpiewają, lecz wcale nie po to, aby było wesoło. Na samym początku wręcz przeszkadzało mi swoiste grubiaństwo, odczucie jakby nie do końca przykładano się do komponowania warstw instrumentalnych. Wkrótce jednak zreflektowałem, że nie ma się tego "fajnie słuchać leżąc na kanapie", tylko ma nam to dawać kopa, abyśmy "wyszli z domu". A dlaczego koncerty są odwoływane, przekładane i z wielkim trudem organizowane? Kiedyś występy odwoływali ubecy, dzisiaj odwołują restrykciarze. Kiedyś fanatycy religijny, dziś kowidowska sekta. Jak ktoś się boi żyć, to niech sobie siedzi w izolatce, może sobie nawet wstrzykiwać w żyłę co zechce a w różne otwory wkładać patyki, ale niech nie projektuje swoich hipochondrii na innych, bo normalni ludzie chcą żyć normalnie, bez kłamstw aparatu propagandowego. Oczywiście, że żadnej pandemii nie ma, a wszystkie restrykcje szkodzą. Kiedy na świecie dzieją się tak podłe manipulacje, to naszym obowiązkiem jest zabierać głos, walić diabłu prawdę prosto w twarz i aktywnie przeciwstawiać się, a nie tylko przyglądać w ciepełku. W przeciwnym razie, gdy kończy się bunt, do władzy rwą się wariaci i upadają całe cywilizacje. Byłoby wspaniale, gdyby Rebel's End "Sing To The Devil" stało się jednym z Waszych ulubionych manifestów wolności, a przynajmniej szansą na przypomnienie, że w jej


imię warto się buntować - ku dobru obecnego oraz przyszłego pokolenia. (3,5) Sam O'Black

Rebellix - Serpent's Kiss 2021 Inverse

Posłuchawszy kilka razy EP "Serpent's Kiss" Rebellix rozejrzałem się po półkach. Stwierdziwszy na nich solidną reprezentację płyt takich grup jak choćby Testament, Exodus, Overkill, Megadeth czy Death Angel zacząłem zastanawiać się czy to wydawnictwo jest mi do czegokolwiek potrzebne. Czterech Finów łoi bowiem melodyjny thrash nad wyraz profesjonalnie, dorzucając do niego czasem szczyptę tradycyjnego ("Serpent's Kiss") czy doom metalu wymieszanego z późniejszym Running Wild ("Hail To The Sky"), ale tak naprawdę nic z tego nie wynika, to wszystko przerabiano już wcześniej na setki sposobów i ze znacznie ciekawszymi efektami. Tak więc wszystko się tu zgadza, jest na swoim miejscu, zwłaszcza w "Play The Game", ale przy obecnej nadprodukcji zespołów i płyt "Serpent's Kiss" dotrze pewnie tylko garstki słuchaczy - inna sprawa, że w roku powiedzmy 1986 pewnie nie mógłbym się od tych nagrań oderwać. (3) Wojciech Chamryk

Resurrection Kings - Skygazer 2021 Frontiers

Drugi album Resurrection Kings, zespołu znanych z Dio i Black Sabbath muzyków tej miary co Craig Goldy i Vinny Appice, to na pewno wydarzenie dla fanów hard 'n' heavy, jednak jako całość "Skygazer" nieco rozczarowuje, będąc słabszym materiałem od debiutu sprzed pięciu lat. Jak dla mnie za dużo tu nijakich, wymęczonych wypełniaczy w rodzaju "Fight Against Our Pride" czy "Savior Of Souls" wpływy obu wspomnianych grup oraz Rainbow też są jakby bardziej słyszalne, szczególnie w kompozycji tytułowej, "World's On Fire", "Is This The End", "Angry Demons" i "Troubled Soul". Oczywiście to żaden zarzut, szczególnie,

że to rasowe, dopracowane kompozycje, ale jednak w Resurrection Kings z CD "Skygazer" mamy zbyt małą zawartość Resurrection Kings jako takiego, brakuje w nich większej dawki czegoś własnego, a do tego zaskakującego. Wyróżniłbym w tym kontekście surowy "Tears", balladę "Don't Blame Our Love" i dynamiczny finał w postaci "Calling All Angels", ale gdyby nie świetny w dosłownie każdym utworze wokalista Chas West to pewnie dałbym "Skygazer" nawet mniej niż: (3), chociaż jestem wielkim fanem takich brzmień. Wojciech Chamryk

Ryghär - Thurmecia Eternal 2021 Rafchild

Teksańscy rycerze - odziani w średniowieczne zbroje i dzierżący prawdziwe miecze - manifestują na "Thurmecia Eternal", jak ich zdaniem powinien brzmieć true epic heavy metal. Warto to sprawdzić, choćby ze względu na bardzo unikalną melodyjność - bo grają wyjątkowe melodie, ale brzmią przy tym surowo, siermiężnie i barbarzyńsko. Pozwalają sobie na kompozycyjną swobodę, serwują pozornie niepasujące intra i przerywniki, nie starają się nikomu na siłę przypodobać. Ale zapuszczając się w sobie tylko znane rewiry, masakrują klimatem. Przeciągłe zawołania w "Cair Vasturhaf: A Flaming Sunset On The Parapets Of The King Of The Western Sea" wrzynają się w podświadomość i śnią po nocach. "A Desperate Plan On The Field Of Battle" hipnotyzuje transem nie z tej ziemi. Refren "Halls Of The Deep" mógłby zagrzewać do walki całe narody. Kilka pozostałych numerów również zadziwia pomysłowością. Skąd oni to wzięli? Czy doznali wizji podczas podróży w czasie? Kosmiczna iskra ewidentnie musiała ich tknąć. A może nasłuchali się psychodelicznego hard rocka odkrytego w jakichś teksańskich spelunach, o którym nie mam zielonego pojęcia? Otóż, okazuje się, że głównym źródłem inspiracji okazała się dla nich książka Roberta E. Howard'a "Konan z Cimmerii" (kolekcja ośmiu powieści ze słynnym Konanem Barbarzyńcą w roli głównej). Nie uważam tego jednak za wyczerpujące wyjaśnienie, gdyż nie spodziewałem się aż tak innowacyjnego debiutu w nurcie epickiego heavy. Chodzi chyba o to, że ich sztuka nie jest wynikiem logicznego ciągu akcja - reakcja, tylko wytworem nietuzinkowej kreatywnoś-

ci. Jestem pod wrażeniem, jak w tym przypadku udało się ubrać pobudzające wyobraźnię słowa książki w nie mniej frapujące dźwięki. Uważam, że dobrze się stało, iż producent nie "poukładał" ich utworów, tylko pozwolił im płynąć bez skrępowania. Dzięki temu czuć w nich element ludzki, nie przypominają wystandaryzowanego produktu z fabryki. Nie powinno być też żadnego problemu, aby odegrać je na żywo. Poszczególni muzycy ze swadą operują swoimi instrumentami. Nie popisują się techniką i prawdopodobnie nie utrudniają sobie życia bardzo trudnymi zagrywkami. Możliwe, że nie każdemu przypadnie do gustu barwa głosu Ryghära Highwinda, ale w mojej ocenie rzetelnie wywiązuje się on z zapewniania potrzebnej w tej stylistyce mocy. Paradoksalnie, nawet klawisze wzmacniają wyrazistość przekazu i nie służą ani studzeniu brutalności, ani tym bardziej uzupełnianiu żadnych luk. Solówki gitarowe też są niczego sobie (np. w "The Witching Blade"). Oznacza to, że z artystycznego potencjału zrobiono odpowiedni użytek. Powstała fajna płyta, która pozostanie na długo w pamięci każdego, kto wnikliwie się z nią zapozna. Mam nadzieję, że nagrywanie nadal będzie ekscytującym procesem dla Ryghär i ich następną płytę również przepełnią błyskotliwe melodie. (4.5) Sam O'Black

Sammy Berell - Beyond The Veil 2021 Dark Force

Sammy Berell najwidoczniej nie zauważył, że istnieje ktoś taki jak Yngwie J. Malmsteen, od roku 1983 nagrywający z powodzeniem kolejne płyty - najpierw ze Steeler i Alcatrazz, później już w pełni autorskie. Ta drwina jest w pełni uzasadniona, bowiem Szwed nie tylko brzmi niczym jego sławniejszy rodak, ale też stosuje dokładnie te same patenty kompozytorskie i aranżacyjne. Więcej: na swe solowe płyty zaprasza byłych wokalistów Malmsteena, Michaela Vescerę, Görana Edmana, a teraz Marka Boalsa. Dlatego włączywszy "Beyond The Veil" byłem początkowo przeświadczony, że słucham jakiejś kolejnej płyty kapryśnego wirtuoza, tylko może ktoś pomieszał opisy promocyjnych plików. Ano, nie pomieszał, to Sammy Berell w pełnej "krasie", muzyk świetny technicznie, ale jednocześnie tylko doskonały imitator. Owszem, Malmsteenowi też zarzucano przed

laty, że zbytnio inspirował się dokonaniami Ritchiego Blackmore'a, potrafił jednak w tym najlepszym artystycznie okresie zaproponować sporo również od siebie - w przypadku Berrella nie ma o tym mowy, chociaż gra tak, jakby był kolejnym po Robercie Johnsonie muzykiem, który podpisał pakt z diabłem, zyskując tym samym niewyobrażalne możliwości. Po co jednak komuś świetna, ale jednak tylko kopia? (1) Wojciech Chamryk

Sartori - Dragon's Fire 2022 Rockshots

Niewiele wiem o tym projekcie. Prowadzi go brazylijski gitarzysta Andy A. Satori, który jest zafascynowany muzyką klasyczną, a szczególnie twórczością Wolfganga Amadeusza Mozarta. Wspomagają go wokalista Scott Board, perkusista Dino Castano i basista Rod Viquez. Niedawno podpisali umowę z Rockshots Records, aby wydać swój debiutancki album zatytułowany "Dragon's Fire". Muzykę, którą tam napotkamy to, neoklasyczny heavy/power metal z różnymi niewielkimi naleciałościami, począwszy od hard rocka, po przez muzykę orientalną, po rock progresywny. W jakimś stopniu może to kojarzyć się z formacjami Dushana Petrossi (Iron Maski, Magic Kingdom), dokonaniami zespołu Axela R. Pella, czy też Ritchie Blackmore'a i jego Rainbow. Można też pokusić się o porównania do Yngwie J. Malmsteena. Z tym że Pan Satori jest osobnikiem stadnym i bardziej dba, aby muzyka była muzyką, a nie peanem na cześć jego ego. Jedynie instrumentalna kompozycja "Castle Of Lost Soul" zawiera coś z "malmsteenowego" narcyzmu, choć z drugiej strony jest to ciekawy i rozbudowany utwór, z naciskiem na perfekcyjnie techniczne odegranie wszystkich partii instrumentalnych, a nie tylko gitarowych popisów. Ogólnie wszystkie kompozycje mimo, że poruszają się w mocno już wyeksploatowanym neoklasycznym heavy/powerze, są wymyślone i zagrane z klasą i starannością. Oprócz dbałości o techniczne wartości, czy wyśmienite, wręcz wirtuozersko-neoklasyczne sola, mamy do czynienia ze znakomitymi riffami, harmoniami, aranżacjami oraz melodiami. Dzięki czemu każdy z utworów ma swój sznyt i mimo jasnych inspiracji, brzmi w miarę świeżo i interesująco. Nie myślimy o powielaniu

RECENZJE

225


schematów przez Andy'ego i resztę zespołu, a raczej cieszymy się, że znalazł się ktoś kolejny, kto potrafi ciekawie opowiedzieć znaną nam muzyczną historię. A Satori potrafi snuć opowieści ciekawie i wielobarwnie. Większość jego kawałków jest dynamiczna i klasycznie skonstruowana, tak jest już od rozpoczynającego "Evil Heart", jedynie "One Distant Heart" jest trochę wolniejsza, a w "Through The Eyes of My Soul" jest więcej zwolnień niż w innych. Mamy jeszcze króciutkie intro "Little Aria In G Major". Oprócz niezłej muzy, świetnego odegrania partii instrumentalnych, Pan Satori ma również wsparcie w postaci wokalisty Scotta Boarda. Jego głos i śpiew można zaliczyć do starej szkoły rockowej. Mnie momentami przypomina Joey'a Tempesta. Bardzo dobrze brzmi bas i perkusja, szczególnie podoba mi się ich selektywność. Brzmienie gitary w trakcie partii solowych oraz w zwolnieniach również jest odpowiednie. Trochę gorzej brzmią partie rytmiczne, gdy ich słucham czuję jakiś dysonans. Pewien dyskomfort czuje też w trakcie śpiewania Boarda. W jego wy-padku ktoś w trakcie produkcji nie dopilnował szczegółów i wydaje się, że wkradł się lekki i denerwujący pogłos. Niemniej ogólnie - brzmi w miarę sensownie. Krążek skierowany jest do bardzo wąskiego grona odbiorców i tam powinien cieszyć się wzięciem. Niestety większość metalowych maniaków nie przepada za takim graniem, ale może niektórzy z nich się skuszą. Być może ocena jest zbyt wysoka ale moim zdaniem debiut Sartori jest całkiem udany. (4)

napłakał, a jak są to, się kryją za ścianą gitar. Tak, na "Genesis of Time" rządzą gitary, które wspomagane są przez mocarną sekcję. Natomiast muzyczną opowieść prowadzi swoim głosem, mocnym i bardzo rockowym Aury Dãnciulescu, która chyba jest najjaśniejszym elementem tej formacji. Niestety na więcej dobrych momentów na tym krążku nie natrafimy. Wynika to z tego, że kompozycje są zrobione jak spod jednej sztancy, w dodatku są bardzo schematycznie odegrane. Naprawdę niewiele jest jakichś urozmaiceń w tej muzyce. Często mam wrażenie, że ciągle słucham tego samego fragmentu płyty. Szkoda, bo muzycy tego bandu mają potencjał. Przypuszczam, że dopuszczenie jeszcze kogoś do komponowania i aranżowania utworów, wpuściłoby w muzykę Scarlet Aura więcej powietrza. Niestety jest, jak jest i ciężko to przetrzymać. Za każdym razem, gdy mobilizowałem się do przesłuchania płyty, za parę chwil zaczynałem spoglądać kiedy ona się skończy, a ta trwa siedemdziesiąt minut. Scarlet Aura ma dobrą wokalistkę Aurę Dãnciulescu, instrumentaliści potrafią grać, niektóre partie gitar są niezłe, tak samo solówki, brzmi to konkretnie. Tylko ten repertuar. Nie wiem, ale "Genesis of Time" jest zupełnie nie dla mnie. (2) \m/\m/

(refren "The Curse Of Orlac", bardzo niepokojący wstęp do "Armour Black" oraz utwór tytułowy będący najlepszym punktem na całego albumu). Sama muzyka uprawiana przez Todda oraz kumpli opisywana jest jako połączenie wpływów tradycyjnego niemieckiego heavy metalu z NWOBHM oraz lekką domieszką wpływów zza Oceanu. OK., to twierdzenie być może nie oddaje całkowicie zawartości "Rise to the Light", ale poniekąd można się z nim zgodzić. Jeśli pod lupę weźmiemy konkretne kompozycje, to tym razem Sceptor bardziej niż w melodie (jak to miało miejsce na debiucie) najwyraźniej próbował iść w ciężar, co w ostatecznym rozrachunku wyszło mu zdecydowanie na dobre. Oczywiście nie jest tak, że zespół całkowicie stracił swą chwytliwość. Gitarowe solówki Thorstena potrafią nadać tej muzyce odpowiedniego charakteru. Nie jest też tak, że na "Rise to the Light" Sceptor zupełnie odcina się od tego, co tworzył w przeszłości. Numer tytułowy spokojnie mógłby się znaleźć na poprzednim wydawnictwie "Take Command". Wydawnictwie, które mimo krytycznych opinii ze strony dziennikarzy oraz samych muzyków uważam za całkiem udane. Można jeszcze wyróżnić ewidentnie zainspirowany amerykańskim power metalem "Sovereign" czy wspomniany już półballadowy "The Curse Of Orlac". Zmiany wyszły im na dobre. Miejmy nadzieje, że pójdą za ciosem i na kolejną porcję muzyki nie każą nam czekać kolejnych dziewięciu lat. (4,5). Bartek Kuczak

\m/\m/

Sceptor - Rise to the Light 2021 Pure Steel

Scarlet Aura - Genesis of Time 2021 Silver City

Scarlet Aura to doświadczony zespół z Rumuni, którego muzyka określana jest jako symphonic heavy/power metal & rock. Zaraz odpalę "Genesis of Time" i to skonfrontuję. Niestety poprzednich płyt nie słyszałem, a może słyszałem, tylko nie pamiętam? Może którąś opisywał z moich kolegów? Ogólnie nie mam żadnego punktu zaczepienia. Niemniej skupmy się na omawianym piątym albumie studyjnym Rumunów. Niewątpliwie jest to mocny heavy/power metal, z pewnymi elementami hard rocka. To, że klawisze są w instrumentarium formacji to, nie jest jednoznaczne, że grają symfonicznie. Generalnie klawiszy jest, jak kot

226

RECENZJE

Po kilku latach nieobecności Sceptor wraca na scenę w znacznie odmienionym składzie. Trzon kapeli dalej stanowi jej założyciel oraz lider w osobie Torstena Langa. Na "Rise to the Light" wspomogli go gitarzysta Timo "Moe" Molden, znany z Hammer King basista KK Basement oraz perkusista Florian Bodenhaimer. Najistotniejszy wydaje się jednak powrót pierwszego wokalisty Sceptor, znanego głównie z zespołu Attacker Amerykanina Boba Mitchella. Czy ponowne zaproszenie go do zespołu było krokiem słusznym? Zdecydowanie tak. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że prawdopodobnie poza kwestiami czysto artystycznymi, były tu istotne także (a może przede wszystkim) prywatne sympatie pomiędzy muzykami. Biorąc jednak pod uwagę tylko i wyłącznie aspekt czysto muzyczny, było to tej kapeli potrzebne. Bob dysponuje naprawdę ciekawą barwą, która w wielu momentach idealnie komponuje się z muzyką

Serpent Lord - Apocrypha 2021 From the Vaults

W rzeczywistości, w której rocznie wychodzą setki bliźniaczo do siebie podobnych płyt heavy metalowych zapamiętuję tylko te, które mocno nawiązują do początków gatunku, z beznadziejną produkcją, brzmiące jak zaginione demówki Randy'ego czy Crucifixion, albo - odważne próby połączenia heavy z innymi gatunkami, które nie okazują się być asłuchalnym chaosem. Ze względu na to, że ten pierwszy typ nadal jest nieco odtwórczy, za album roku uważałam do tej pory "At One With None" Portrait, które miało właściwie klimat płyty blackmetalowej. Po przesłuchaniu nowej propozycji Serpent Lord wiem, że będą mieć mocnego konkurenta. Panowie z Grecji kierują się jedną z maksym Chucka Schuldinera -

wszystko jest heavy metalem, a skoro można podpiąć pod tę etykietkę każdy podgatunek, na nowym krążku "Apocrypha" łączą z nim wpływy doom, death i thrash metalu. Efekt? Płyta o wiele bardziej różnorodna niż nieźle przyjęta poprzedniczka. Udało się połączyć Toxik, Candlemass i Mercyful Fate - czy można prosić o więcej? I choć wokalista grupy, Marios Arikas, wyraźnie inspirował się Kingiem Diamondem, jego wysoki rejestr o wiele bardziej przypomina Josha Christiana (wystarczy posłuchać "Evil Source"). To on pokazał, że taki sposób śpiewania ma sens zagrać z mocniejszym riffowaniem. "Apocrypha" kolejny raz to udowadnia. Już promujący płytę "Hail to Nothingness" zdradza, w jakim kierunku poszedł zespół. Zaczynający się blackmetalowym intrem przechodzi w interesujący, łączący wpływy wszystkich wspomnianych gatunków riff. Jest death, jest thrash i gdzieś w tym wszystkim mocno przykryte echo klasycznego heavy (obecne choćby w ilości pogłosu na wokalu…). Mamy akustyczne wstawki w stylu Diamonda, wokalne harmonie, porządną produkcję, ale solówka zdecydowanie nie jest reprezentatywna. Dla porównania: kończące album "Cursed Roots", spełniające marzenia stęsknionych za harmonicznymi i dominantowymi skalami, tak dobrze sprawdzającymi się w przypadku albumów zbudowanych wokół okultystycznej tematyki. Serpent Lord od warstwy muzycznej do wizualnej skupia się na rytuałach i magii - ich koncerty to też właściwie rytuał, od kostiumów, po rekwizyty. W podobną otoczkę jest często wpisana jakaś sztuczność czy kicz, ale nie tym razem - ze względu na porządny materiał Serpent Lord nie da się uznać za nieautentycznych, bo to projekt spójny na każdym poziomie. W początku "Humanity's End" dostrzegalne mogą być nawet patenty Dissection, głównie "Reinkaosa", z klimatycznym, akustycznym bridgem, który jest jednym z momentów na oddech, tak jak spokojniejszy, z lekka gotycki "Inner Darkness". Płyta jest też napakowana mniej lub bardziej pozytywnymi ciekawostkami - gościem w kawałku "Divine Plane" był exwokalista Iced Earth (i jak na moje ucho wypadł gorzej od Mariosa!), a w kwestii perkusji - grupa wciąż zmaga się z poszukiwaniem idealnego kandydata po odejściu Vaggelisa Karafotisa. Czy na płycie zagrał muzyk sesyjny, czy użyto automatu, trudno powiedzieć, ale sterylność perkusji daje wrażenie tej drugiej opcji i to jest rzecz, do której z jednej strony, brzmieniowo, można się doczepić, ale też - jeśli po drugiej stronie jest jednak żywy człowiek - zasługuje na spore wyróżnienie. W kontekście całej płyty - na "Apocrypha" nie ma złego kawałka, nie ma też, co jest


zgrozą współczesnego metalu, dwóch bliźniaczo do siebie podobnych. Każdy jest inną, dopracowaną, okultystyczną opowieścią i za to należy się spore wyróżnienie. Nic dziwnego, że Serpent Lord szybko zyskał uznanie kolegów po fachu i koncertował choćby z innymi metalowymi Grekami, Rotting Christ. Być może byłaby to kolaboracja ciekawsza, niż współpraca ze Stu Blockiem (choć "Divine Plane można uznać za udaną). Póki co zespół jest kameleonem, potrafiącym zrobić coś swojego z każdego podgatunku, co może otworzyć im drzwi na niemal każdą współpracę. Choć do "Apocrypha" z przyjemnością będę wracać, czekam na jeszcze więcej. (5,5) Iga Gromska

Seven Sisters - Shadow of a Falling Star Pt. 1 2021 Dissonance/Cherry Red

Spadająca gwiazda Brytyjczyków z Seven Sisters spełnia marzenia tych, którzy lubią techniczne, ocierające się o neoklasykę i progresywny metal granie. Pierwszy od 2018 roku album grupy skupia się na kosmicznej tematyce, a rozpoczyna od klimatycznej "Andromedy". Potrafią dobrze zbudować napięcie - od stopniowo narastającego, akustycznego wstępu z głębokim reverbem (kto go nie lubi?), kojarzącego się z wyczynami Malmsteena w czasach Rising Force, po elektryczną melodię wprowadzającą w pierwszy kawałek. Tu również powielane są neoklasyczne schematy - są jednak schludnie zagrane i melodyjne. Pomiędzy zwrotkami wpleciono bardziej progresywne rozwiązania, brzmieniowo i kompozycyjnie przypominające nawet Chucka Schuldinera. Warto tu też wyróżnić znakomitą pracę basu. Gaz Martin, basista, jest w składzie nowy, ale radzi sobie znakomicie, podobnie jak inny, nowy kolega z sekcji rytmicznej, Sam Christou (perkusja). Jedyne, co mnie nie przekonuje, to wokal, a dokładnie linie wokalu w refrenie, które brzmią nieco zbyt patetycznie i powerowo. "Whispers In The Dark" brzmi przykładowo jak niewydany kawałek Helloween. W tytułowym "Shadow of a Falling Star" mamy kulminację neoklasycznych riffów, partii klawiszy i powerowych wokali, dominuje jednak struktura znana z muzyki klasycznej (gdyby cały album był pełen takich smaczków, jak przejście z wokali w refrenie do malmsteenowskiej solówki, jakby komponowanej przez

Bacha, album zasługiwałby na maksymalną ocenę - ta partia to akurat coś pięknego). Seven Sisters to zespół, który pisze znakomite partie solowe, wstępy, melodyjne przerywniki ugruntowane w mistrzach pokroju Malmsteena czy Beckera. Kiedy jednak trzeba napisać mocny, zapamiętywalny i przede wszystkim interesujący dla słuchacza riff, idą na łatwiznę. Wolna część w "The Artifice" to mocne, emocjonalne przeżycie i emocje są tutaj bardzo dobrze wyważone, co pokazuje, że zespół potrafi to zrobić, ale klasycznie, gdy przychodzi pośpiewać, napisać porządny riff pod zwrotkę czy refren, wokal staje się zbyt patetyczny i trąci kiczem. Szkoda, bo obiecujące wstępy i bardzo dobra praca gitar jest tym samym kompletnie skreślana. Z emocjami faktycznie najlepiej radzą sobie w delikatniejszych klimatach (czasem nie ma powodu do pośpiechu!) czego dowodzi obiecujący, instrumentalny wstęp, załamanie w "The Artifice" i przepiękna ballada "Wound of Design" (nie pozbawiona patosu, ale patos nie jest w tym przypadku kiczem!). Szczególnie ta ostatnia odpowiednio, narastająco, buduje nastrój, partia każdego z instrumentów została rozpisana w sposób bardzo przemyślany (bas!), a linia wokalu nareszcie jest interesująca (choć ociera się niebezpiecznie o granicę patosu, który da się wytrzymać w późniejszych refrenach). Ostatni numer, "Truth's Burden", ma potencjał koncertowy (chórki) i strukturę podobną do poprzednich (czyste, wolne partie - wstęp, patetyczne refreny, riffy oparte na harmoniach gitar), jest jednak równie przeciętny. Warto zauważyć, że człowiek odpowiedzialny za mastering "Shadow of a Falling Star Pt. 1" to Michael "Miro" Rodenberg, współpracujący z Avantasią, Ed guy'em czy Epicą. Być może stąd takie brzmienia i rozwiązania stosowane na tej płycie. Dla fanów innych zespołów z portfolio Miro to propozycja idealna. Pozostałym - coś będzie zgrzytało. Jeden solidny numer i umiejętnie napisana ballada to nie wszystko. Płyta ukaże się oficjalnie 22 października, ale tytuł implikuje, że muzycy pracują nad drugą częścią. Być może będzie to mocniejszy album. (3,5) Iga Gromska

Shadow Rebels - On The Ride 2021 Another Side

"Oversleep Hurricane" sprzed pięciu lat niezbyt im się udał, ale na

najnowszym albumie Shadow Rebels, a konkretnie lider grupy, multiinstrumentalista Michael Rosenfeld, potrafił zaproponować coś ciekawszego niż sztampowy rock z elementami grunge, do tego podstawowe ślady gitary, basu i perkusji nagrano na żywo i analogowo, bo na taśmę. Co prawda i tutaj mamy nawiązania do twórczości Nirvany ("Some Fun", ballada "Devil May Care"), wzbogacone jednak stylistyką funky czy brzmieniami rodem z południowych stanów USA. Takich tradycyjnych dźwięków pojawia się więcej (miarowy "Me On The Ride" z organami w roli głównej, wzbogacony partią kobzy "Sniper Girl") i te utwory też się bronią, chociaż lider wciąż lepiej gra niż śpiewa. Mogli też darować sobie próbę zagrania reggae ("Love Burn"); ejtisowy "Turn Back My Love" też brzmi niczym parodia Yes z LP "90125", a "Jihad" trochę za bardzo zapożycza się u Red Hot Chili Peppers. Nawiązujący do Rush "Camel Toe" jest już jednak znacznie ciekawszy, podobnie jak kolejny utwór wykorzystujący partie sitaru, jazzowo-floydowy "47 Minutes Of Love". Jeszcze bardziej zakręcony jest blisko 10minutowy "CD In Space (Back To The Earth)", progresywno-jazzowy z kolejnymi odniesieniami do fusion i nośnym basem - gdyby takich utworów było na "On The Ride" więcej skończyłoby się pewnie na lepszej nocie... (3,5) Wojciech Chamryk

Shadowland - The Necromancers Castle 2021 No Remorse

Nowojorczycy wystartowali z zespołem w fatalnym czasie. Powstali w 2018 roku, a nagrywanie i wydawanie debiutanckiej płyty przypadło w samym sercu pandemii. Na szczęście zostali "wyhaczeni" przez No Remorse Records. Znając profil wytwórni, sami możecie się domyśleć, co Shadowland gra i jaki wizerunek reprezentuje. Zdecydowanie jest to płyta, którą można by pomylić z jakimś starym krążkiem wykopanym na straganie z winylami. Choć płyta brzmi analogowo, trochę garażowo i mocno w stylu lat 80. nagrywana była z wykorzystaniem zarówno analogowych, jak i cyfrowych możliwości. Tych drugich ucho zwykłego słuchacza, takie jak moje, po prostu nie czuje. Muzycznie płyta przywołuje dawne nagrania zarówno Judas Priest (np. numer tytułowy) i Maiden (np. "Warhound"), jak i klasykę amerykańskiego heavy me-

talu. Na pierwszy rzut ucha można wrzucić Shadowland do worka z amerykańskimi zespołami z wokalistkami, takimi jak Ann Boleyn czy Leather. Rzeczywiście ogólny klimat i niektóre "narracyjne" linie wokalne mogą wywoływać takie skojarzenia. Mnie uderzyło jednak, że Tanya Finder nie śpiewa "jak typowa heavymetalowa wokalistka". W jej głosie wybrzmiewa całe spektrum inspiracji, także spoza świata heavy metalu, co - jak się okazało - przyznała sama Tanya w naszym wywiadzie. Być może dzięki temu trudno jest wyłączyć "The Necromancers Castle" po trzech kawałkach z myślą "to już znam". Tanya zresztą przyczyniła się mocno do podbicia tego "brudnego" oldschoolowego wizerunku, sama rysując pasującą do tek estetyki okładkę, oraz kreując swój "sceniczny" wizerunek. Nie jest to wprost płyta z tej samej "serii" co Traveler czy Riot City, ale jest szansa, że spodoba się części odbiorców tych kapel. (4,5) Strati

Shartten - Sound Of Fate 2019 WormHoleDeath

Jak to mówią, lepiej późno niż wcale, tak więc blisko dwa lata po premierze recenzujemy debiutancki album Shartten. Na szczęście metalowe dźwięki nie dezaktualizują się tak szybko jak inne odmiany muzyki, a "Sound Of Fate" generalnie trzyma poziom. Co prawda już w openerze "The Ride" słychać, że Mariusz Vardel to śpiewający gitarzysta, nie wokalista, nie jest to jednak jakiś bardzo znaczący mankament w preferowanej przez zespół stylistyce heavy/thrash metalu. W opatrzonym teledyskiem "Rush In Flames" jest już zresztą pod względem wokalnym nieco lepiej, a i sam utwór może się podobać: jest dynamiczny i całkiem nośny, solo też jest niczego sobie. Mamy tu też materiał znany z EP "Pure Insane", począwszy od zróżnicowanego "Inner Abyss" z perkusyjną kanonadą, przez czerpiący z lat 80. "Slave", aż do mrocznej pół-ballady "Pure Insane" i mocnego, ale też całkiem chwytliwego utworu tytułowego, jest tu więc czego słuchać. Balladowych dźwięków nie brakuje też w "Alive Again", z kolei "Remain The Scream" to udany instrumental z wiodącą linią basu - tym bardziej nie pojmuję, dlaczego piszę o tej ciekawej płycie dopiero teraz, nie w roku 2019. (4) Wojciech Chamryk

RECENZJE

227


Skanners - Greatest Hits 2021 Music for the Masses

Powstały w 1982 roku zespół Skanners jest uznawany za pionierów pierwszej fali włoskiego heavy metalu. Wydali siedem albumów studyjnych, dzielili scenę m.in. z Motörhead, Saxon, Girschool, Helloween, Manowar, Dio, Twister Sister, Deep Purple, Stormwarrior, Doomsword, Blaze, Labyrinth, Pentagram, Metal Church. W latach 80. XX wieku prężnie działali na włoskiej i niemieckiej scenie, lecz gdy ich label CGD Messaggerie Musicali of Milano został w okolicy 1988 roku przejęty przez Sugar Music Edition, muzycy stracili kontrakt i nie zdołali podpisać kolejnego z żadną większą wytwórnią. Wobec tego kontynuowali działalność pod szyldami undergroundowych wydawców, a ich następne płyty ukazywały się z nikłą dystrybucją poza Włochami. Wydaje się, że celebrowanie okrągłych rocznic jest dla Skanners ważne, skoro z okazji 15-lecia wydali swoją pierwszą koncertówkę "Live!" (zarejestrowaną w rodzimym Bolzano, gdzie co czwarty mieszkaniec posługuje się językiem niemieckim jako swym językiem ojczystym, ponieważ miasteczko to położone jest tuż przy szwajcarsko-austriacko-włoskiej granicy), zaś na 30-lecie ukazała się biograficzna książka "Eins, zwei, drei, Metal Party" (taki też tytuł nosiła ich druga koncertówka, również z Bolzano; do obu wydawnictw dołączony był film fabularny o historii kapeli pt. "Their Street Of Metal"). Obecnie Skanners obchodzą swe 40-lecie. Prawdopodobnie z tego powodu zdecydowali przypomnieć się składką typu "Greatest Hits". Znalazło się na niej 16 najbardziej przebojowych kawałków z całego przekroju ich twórczości, ułożonych chronologicznie, od pamiętających czasy debiutu "Dirty Armada", 1986 (w tej roli "TV-Shock", "Rock Rock City", "Starlight" i "Wild"), poprzez album "Pictures Of War", 1988 (utwór tytułowy "Pictures Of War" i "Turn It Louder Now"), "The Magic Square", 1996 ("Undertaker"), "Flagellum Dei", 2001 ("Flagellum Dei", "Time of War"), "The Serial Healer", 2008 ("Soul Finder", "Welcome to Hell"), "Factory Of Steel", 2011 ("Factory Of Steel", "Hard And Pure"), aż po okres najnowszego longplaya "Temptation", 2019 ("The Eye"). Bardzo cennym punktem składanki jest też całkiem nowy utwór "Under The Grave", do którego

228

RECENZJE

Włosi nakręcili pomysłowy videoclip (grają w nim elegancko ubranych, poruszających się Porsche lub motocyklem mafiozo, najpierw walczących w podziemnym parkingu, a następnie załatwiających porachunki z pasażerami helikoptera). Słuchając całości, możemy odnieść wrażenie, że Skanners jest imprezową grupą heavy rock'n'rollową. To tylko jedna strona ich twórczości, ta najbardziej przystępna, podczas gdy w międzyczasie zdarzało im się próbować sił w cięższych i mroczniejszych, US power metalowych brzmieniach. Z powodzeniem, gdyż takie numery jak "Nightrider" i "Minister Of Fear" (oba z "Flagellum Dei") też są jak najbardziej warte polecenia. Cóż, możliwe jednak, że kapela widzi swoją przyszłość w bardziej hard rockowych klimatach "Under The Grave". (3,5) Sam O'Black

Skyliner - Dark Rivers, White Thunder 2021 Alchemic Visions

Skyliner to aktualnie amerykańskie trio, które uwielbia grać power metal. Jednak jest to nieprecyzyjny epitet w wypadku tej formacji, bo jeżeli podczas przesłuchania albumu moje pierwsze odczucia to old schoolowy europejski power metal w stylu Rage, to za chwilę pojawiają się fragmenty, które wskazują na jego bardziej współczesną odmianę, kojarzące się z Sabaton czy też Iron Savior. Owszem Amerykanie od czasu do czasu lubią sobie pogalopować. Jednak to nie wszystkie muzyczne niuanse tego zespołu. Momentami muzycy dość wyraźnie sięgają do progresywnego power metalu ze Stanów. Powiedzmy coś w rodzaju wczesnego Fates Warning. A jak już są przy takich brzmieniach, to nie bądźcie zdziwieni, że wyskoczą wam również momenty, które będą kojarzyć się z US power metalem (Virgin Steele, Metal Church). Odniesień Skyliner ma zdecydowanie więcej, bowiem są pewne przebłyski, które odwołują się, a to do hard'n'heavy (Rainbow), tradycyjnego heavy (Iron Meiden), epickiego metalu (Manowar). Bywają także nieliczne echa black metalu, chociaż te najczęściej słyszymy w wokalnej stylistyce śpiewającego gitarzysty Jake'a Beckera, który chętnie wspiera się balckowym skrzekiem. W sumie powinniśmy być zadowoleni z takiego muzycznego miszmaszu, oryginalnego, wymyślonego przez muzyków Skyliner. Niestety tak nie jest. Podobnie jest z innymi

aspektami dokonań tego zespołu. Najważniejszą z nich jest fakt, że generalnie jest to muzyka wolna od klawiszy. Rządzi tu gitara, wspomagana bardzo mocną i pulsującą życiem sekcją. Owszem są bardzo fajne riffy, gitarowe tyrady czy też sola, ale ogólnie popisy Jake'a Beckera nas zbytnio nie porywają. Z kolei jego śpiew, mocny, czasami zbliżony do tembru Peavy'ego, to jednak na dłuższą metę nie potrafi przykuć uwagi. Kompozycje, choć różnorodne i czuć w nich starania kompozytorów, aby stworzyć coś ciekawego, nie wzbudzają jakiegoś większego entuzjazmu. Ogólnie można jedynie powiedzieć, że muzyka, jak sam album, choć zdradza ambicje, to co najwyżej mieści się w bardzo solidnym centrum. Praktycznie każdy z jedenastu utworów próbuje zainteresować nas sobą, ale w rezultacie nie udaje mu się. Poza jednym, ostatnim, najdłuższym, ponad ośmiominutowym kawałkiem "I Walk Alone", który wyróżnia się znakomitym klimatem, melodią, a także bardzo epickim zacięciem. I ten indiański zaśpiew na końcu. Ogólnie najlepiej podkreśla mroczną atmosferę, którą zespół stara się zaciekawić słuchacza przez cały krążek. Po prostu w tej kompozycji wszystkie pomysły muzyków Skyliner "odpaliły". Życzyłbym sobie, aby było tak przy okazji kolejnych wydawnictw Amerykanów, bo wtedy zyskalibyśmy naprawdę wartościowy band. A tymczasem jest co najwyżej nieźle. (3,5)

czątku nie wywołuje on jakiejś przesadnej reakcji, ale wraz z kolejnymi odsłuchami muzyka zyskuje na wartości. Przede wszystkim słyszymy duże doświadczenie muzyków. Potrafią oni zbudować i zagrać niezłe kawałki. Mają ku temu smykałkę, jak i umiejętności. Te ostatnie znakomicie wykorzystują w swojej muzyce. Ich utwory nie są przesadnie bezpośrednie, ale także nie są nazbyt zakręcone. Czasami wyskoczy jakiś "kwiatek", jak w "Peace Be With You", gdzie podśpiewują sobie "nanana" albo inne "lalala". Generalnie starają się, aby każda kompozycja, była interesująca, zróżnicowana i ciekawie wykonana. Nie zapominają także o melodiach. I te wszystkie założenia wykonują wręcz znakomicie. Do tego dochodzi fakt, ze album jest znakomicie wyprodukowany. Zwolennicy takich brzmień powinni być zadowoleni. Niemniej nie sądzę, aby muzycy Sons Of Sounds wzbudzili sobą jakieś większe zainteresowanie. No, chyba że trafią na jakąś sporą masę niepoprawnych fanów hard rocka. Ich "Soundphonia" to zbiór dwunastu niezłych i solidnych kawałków i tak ten krążek trzeba rozpatrywać, bardziej w kategoriach przyzwoitego średniaka. No ale trzeba brać pod uwagę, że się mylę czy też się nie znam... (3) \m/\m/

\m/\m/

Sorceress of Sin - Constantine 2021 Self-Released

Sons Of Sounds - Soundphonia 2021 El Puerto

Sons Of Sounds istnieje od roku 2006. Przed "Soundphonia" nagrali cztery pełne albumy ("Brutality of Life" - 2008, "S.O.S." - 2011, "In the Circle of the Universe' 2016, "Into the Sun" - 2017) i jedną EPkę ("Bound in Sound" 2010). W Metal Archives prezentowani są, jako kapela parająca się graniem progresywnego metalu. Mnie jednak bardziej pasują jako formacja ze sceny, gdzie gra się ambitne hard'n'heavy albo jak sami muzycy mówią o sobie, heavy rocka. Promotorzy kapeli wskazując na źródła inspiracji tego zespołu powołują się na Rush, Yes, Fates Warnig, Dream Theater, itd. Z pewnością jakieś przytoczone odniesienia w muzyce Sons Of Sounds wyłapiemy, ale generalnie muzycy tej formacji stworzyli swój własny świat hard'n'heavy. Z po-

Sorceress Of Sin to ciągle świeżynka z Wielkiej Brytani. Rozpoczęli działalność w 2020 roku i od razu wystartowali z debiutanckim albumem "Mirrored Revenge", a teraz poprawiają go krążkiem "Constantine". Normalnie, jak w latach 70. czy 80., gdzie zespoły sypały płyty przynajmniej co roku. Ogólnie formację zaliczają do melodyjnego power metalu z wokalistką za mikrofonem. Niemniej słuchając nowej płyty Sorceress Of Sin mam wrażenie, że słucham dobrze brzmiącego tradycyjnego heavy/power metalu, coś w stylu Velvet Viper z Juttą Weinhold na wokalu. Jednak pełno w nim przeróżnych wtrętów, zaczynając od melodyjnego metalu, po przez hard rocka, AOR, melodyjny power metal, kończąc na symfonicznym metalu, itd. Niemniej najważniejszy na "Constantine" jest tradycyjny heavy/power metal oraz suplement nowoczesnego metalu, tym razem coś w rodzaju Evanescence. Tak przynajmniej brzmi


dla mnie większość tego krążka. Kawałki dość potężne, większość grubo ponad 5 minut, najkrótszy ma prawie 4:40 a najdłuższy prawie 11:50. Oprócz różnorodności stylistycznych - mam na myśli te wszystkie wspomniane przeróżne akcenty muzyczne - sporo dzieje się także jeśli chodzi o konstrukcje samych kompozycji. Muzykom tej ekipy nie są obce przenikanie się tematów muzycznych, kontrasty, klimat czy emocje. Może nie jest to progresywny metal, ale generalnie muzycy Sorceress Of Sin nie lubią nudy. Niestety te wszystkie niuanse, to artystyczne dobro, przeważnie ginie przygniecione ścianą potężnego soundu, przez co w niektórych momentach płyta zamula. Niemniej riffy tną aż miło, perkusja zawsze bez pardonu nas miażdży, bas ciągle bulgocze, a w tle swoją obecność zaznaczają klawisze i od czasu do czasu porywa nas jakaś solowa partia gitary. Całość scala mocny, wrzaskliwy, nieco chropowaty, przez co bardzo rockowy głos wokalistki, Lisy Skinner. Niestety Lisa ma pewną wadę, bowiem specyficznie wyciąga frazy, które wibrują wręcz irytująco identycznie. Nie wiem, może to jej walor, ale mnie mocno działało na nerwy i ciężko było mi to zaakceptować. A nie przypominam sobie, żeby coś takiego było na "Mirrored Revenge", może to kwetia właśnie omawianego krążka. Co do utworów to jest co wybierać, moją osobę najbardziej wciągnął "Realms Of Elysium", który na początku zwrócił moją uwagę taką heavy metalową motorycznością, a także lekkim powiewem melodyjnego power metalu, któremu wtórowały dyskretne, leciutko symfoniczne klawisze. W samym środku natrafiamy na znakomitą gitarową solówkę oraz świetne klimatyczne zwolnienie. Wtedy też pojawia się śpiew operowej divy, który bardzo mocno podkreśla atmosferę tej części. Owa primadonna w końcowej fazie też się pojawia, ale już jako głos wspomagający Lisę. Niestety informacje dołączone do płyty nie zdradzają, kto wykonuje te operowe partie. Niemniej są one ważne, bo pojawiają się od czasu do czasu, dodając kolejnego kolorytu i tak bogatej muzyce Brytyjczyków. Kolejnym utworem, który bym wyróżnił, jest "Pathogenic Parasite". Zagrany jest w dość szybkich heavy/powerowych tempach, ze znakomita tematem, ale w środku wyróżniają go neoklasyczna solówka oraz basowy odjazd w jego końcówce. Natomiast w tytułowej kompozycji "Constantine" odnajdziemy już wszystko, co Sorceress Of Sin ma w swoim arsenale. Zdecydowanie jest najbardziej rozbudowana i skierowana w rejony symfonicznego power metalu. Takie ma intro i outro, poza tym w pierwszej części kompozycji sporo jest divy, dyskretnej, ale zawsze. Tak jak w "Realms Of Elysium",

mniej więcej w środku, następuje ciekawe zwolnienie, gdzie mocniej eksponowany jest operowy głos, poczym następuje świetne solo, aby płynnie przejść w główny dynamiczny temat. Sporo zaangażowania, sporo ciekawych pomysłów i dobrego wykonania, ale zespól w żaden sposób nie potrafi uzyskać wyższego levelu, ciągle tkwi w przeciętności i zwyczajności. Brakuje czegoś ekscytującego, wyjątkowego, aby przykuć do reszty uwagę. Do poprawy - jak już wspomniałem - także same kompozycje, powinno być w nich więcej powietrza, aby wszystkie pomysły zaczęły w pełni egzystować. No, i muzycy powinni popracować trochę z Lisą, aby wyeliminować z jej maniery przeciąganie fraz, ewentualnie jeszcze bardziej urozmaicić jej wokal, aby nie zwracać uwagi na ten mankament. Ciekaw jestem czy "Constantine" bardziej przykuje waszą uwagę niż mnie. Przekonajcie się o tym. Ja tymczasem Sorceress Of Sin stawiam solidną ocenę. (3,5) \m/\m/

Split Heaven - Electric Spell 2021 Pure Steel

Jeżeli poszukujecie w heavy metalu czegoś wyróżniającego się, okraszonego nietuzinkowymi pomysłami lub innowacyjnym przekazem, to wątpię, żebyście odnaleźli to na najnowszym krążku Split Heaven. Lecz jeśli - tak jak latynosów (a Split Heaven jest na wpół meksykańskim zespołem) - w zachwyt wprawia Was porządnie brzmiący, energetyczny i wzorowo wykonany heavy metal, to całkiem możliwe, że "Electric Spell" jest płytą skrojoną w sam raz dla Was. Sprawnie skomponowanej, w miarę melodyjnej a przede wszystkim sunącej ostro do przodu warstwie instrumentalnej towarzyszy tutaj tradycyjnie wysoki śpiew Jasona Conde-Houstona, powszechnie kojarzonego ze Skelator. Nie brakuje w związku z tym północnoamerykańskiej (a miejscami niemal US power metalowej) swady ani swoistej stalowej cnotliwości. Mógłbym pójść po najmniejszej linii oporu i dopisać jeszcze tylko kilka zgrabnych zdań o tym, za co lubimy tego rodzaju granie, ale nie pozwala mi na to lektura trzytomowej księgi "US Power Metal i jego obrzeża" (2021), autorstwa Tomasz Woźniaka. Split Heaven nie są debiutantami, "Electric Spell" to ich piąty longplay a oni wciąż nie wypracowali unikalnego chara-

kteru kapeli. Ta muzyka składa się wyłącznie z umiejętnie dobranych i fajnie podanych, ale jednak dawno ogranych patentów. Nie wnosi do "metalu środka" w zasadzie żadnej świeżej myśli, żadnej świeżej emocji, a introdukcja flamenco tego nie zmienia, ponieważ ma się nijak do właściwej części albumu (to tylko intro, a gdzie podziały się jakiekolwiek ślady oryginalności po jego ustaniu?). Cień nadziei, że jednak "Electric Spell" nie jest takie odtwórcze, mógłby wzbudzić fakt zaśpiewania "Revolucion" w języku hiszpańskim. Rozwiewa się on, kiedy tylko posłuchamy utworu. Leci nawet fajnie, pojawia się jakieś efektowne zwolnienie, gitary i perkusja to kawał solidnego mięcha, grupowe skandowanie skutecznie angażuje, a końcówka doszczętnie demoluje. Produkcja podkreśla walory - jak najbardziej należy do XXI wieku, ale pozwala zespołowi zabrzmieć żywo. Tylko, że jeśli ktoś zapytałby mnie, czy polecam, odparłbym, że w pierwszej kolejności polecam wiele innych najnowszych tytułów (od innych zespołów) oraz klasyczne pozycje amerykańskiego metalu środka, a nie ich echo. Cieszy mnie, kiedy młode zespoły wydają albumy z własną duszą, natomiast zdarza mi się czasami zareagować alergicznie na takie krążki, które brzmią niczym "echo" najważniejszych dokonań swojego (pod)gatunku. Nauczyłem się jednak, że dla wielu słuchaczy nie musi to być wcale wadą. Zależy po prostu od Waszych aktualnych potrzeb i ogólnych oczekiwań. A oceniając z trochę innej perspektywy, twórcom należy się uznanie za dziarskie niesienie pochodni prawdziwego metalu. Wykazali się bardzo rzetelnym warsztatem oraz żarliwą miłością do muzyki. Na pewno włożyli mnóstwo pracy w stworzenie konkretnych dźwięków w dobrym guście. Także tego, szacun. (3.5) Sam O'Black

Stagewar - Danger To Ourselves 2021 Black Sunset

Slogan "straight thrash metal with a good portion of rock 'n' roll" brzmi nieźle, ale to zmyłka, bo Stagewar są muzycznie bardzo odlegli od dokonań tuzów gitarowej muzyki z lat 50. Być może używają jednak tego określenia z racji dużej dozy melodii słyszalnych w ich utworach, co zdecydowanie jest bliższe prawdy. Łoją jednak przy tym naprawdę ostro i bardzo dynamicznie,

potwierdzając, że Niemcy thrash mają we krwi, szczególnie jeśli pochodzą z okolic Frankfurtu. Tankard nie byli jednak raczej ich idolami, grają bowiem bardziej technicznie, proponując długie, rozbudowane kompozycje, z których tytułowy opener czy "Nothing For Nothing" brzmią jak dla mnie najciekawiej. Są też urozmaicenia aranżacyjne: dęciaki brzmiące jak puzony w "Eough Is Not Enough" czy organowe brzmienia w mocarnym, doomowym "Box Of Dirt" słychać, że chłopaki rozwijają się, nawet jeśli te bardziej surowe numery, jak "Hands Of Time", wciąż rajcują ich bardziej. I fajnie, bo nigdzie nie jest powiedziane, że thrash musi być jednowymiarowy, monotonny i na jedno kopyto. (4,5) Wojciech Chamryk

Steel Fox - Red Snow 2021 STF

Jak na zespół z takim stażem, bo istniejący od 1997 roku, Steel Fox nie może pochwalić się jakimś oszałamiającym dorobkiem wydawniczym. Co jednak istotne brazylijska formacja z każdym albumem gra coraz lepiej - to swoista esencja tradycyjnego heavy/power/ speed metalu z lat 80., w dodatku w dobrej, chciaż podziemnej, oprawie brzmieniowej, bez plastikowej cyfry. Robson Alves wraz z kolegami nie wyglądają zresztą na młodzieniaszków, większość składu pewnie chłonęła te dźwięki jeszcze w czasie ich powstawania, co tylko dodaje produkcjom Steel Fox wiarygodności. Czasem mam zresztą tak, że jakoś podświadomie czuję, że dana płyta nie będzie zła i tak też było z "Red Snow", konkretnie przy pierwszych taktach siarczystego, ostrego, ale też melodyjnego openera "Dreams Of The Innocent", wiedziałem, że będzie dobrze. I tak w istocie jest, bowiem zespół w żadnym razie nie wyczerpał na starcie zapasów amunicji, w dalszej kolejności proponując równie udane utwory "Blades Of Revenge" czy singlowy, mroczny "Requiem For A Murderer". Albo utwór tytułowy: szaleńczy pęd, koszący riff, wolniejszy skandowany refren i niższe, zwykle śpiewającego wyżej, partie Alvesa - "Red Snow" to kolejna z płyt, co do których można mieć wątpliwości, czy nie została nagrana gdzieś w 1985 roku. Power/ thrash ("The Man Without King"), bardziej tradycyjny heavy spod znaku NWOBHM ("City Of Hell") czy powerowy, ale w stylu

RECENZJE

229


amerykańskim sprzed lat, nie obecnym włoskim ("Night People's Curse") też udały im się nad podziw, zresztą nie ma na tym albumie słabego numeru. (5)

nowałbym je w zestawie. (5) Sam O'Black

Wojciech Chamryk

Stew - Taste 2021 Uprising

Steel Rhino - Steel Rhino 2021 GMR Music

Debiut Steel Rhino brzmi tak, jakby jakiś Axon z innym Sacceptem wyczuli, jeśli nie zbliżający się koniec świata ("Bells Of Midnight"), to przynajmniej zagrożenie atakiem rozjuszonego nosorożca ("Rhino Attack") i postanowili wspólnie dać czadu ("Lovin Easy") tu i teraz ("Sands Of Time"). W połowie sesji nawiedził ich jednak duch z przeszłości ("Ghost From The Past") zwiastując, że jutro też będzie dzień ("New Tomorrow"), wobec czego wydźwięk albumu jest pełen nadziei ("Life We Choose"). Ta płyta płynnie łączy dwie różne stylistyki: z jednej strony solidny, tradycyjny heavy metal z bezceremonialną przebojowością w refrenach ("Boom Boom"), a z drugiej ognisty rock'n'roll (całokształt). Według oficjalnej zapowiedzi, chodziło o to, aby słuchacze machali głowami, podnosili ręce w górę i zatracali się w dobrze spędzanym czasie. Założenie dość pospolite, ale czyż nie o to przecież chodzi w bezpośrednim hard'n'heavy? Szwedzi osiągają tak wyznaczony cel wzorowo. A jest ich trzech: gitarzysta i basista Filip Vilhelmsson (Revolverlution, Bai Bang, Damien), perkusista Mikael Rosengren (Dirty Passion, Revolverlution, Bai Bang) i wokalista Herbie Langhans (Firewind, Avantasia, SinBreed, Radiant). Ten ostatni wypłynął na szersze wody po dołączeniu w 2020r. do ekipy Gusa G. (Firewind), czyli dosyć późno, wziąwszy pod uwagę, że jest on rocznikiem 1975. Dysponuje całkiem dojrzałym głosem, ale wykorzystuje go w zwariowany, imprezowy sposób, mocno przy tym chrypiąc. Moim zdaniem świetnie wpisał się ze swoim wiekiem w taką młodzieżową konwencję. O ile bardzo spodobał mi się debiut fińskiego Coronary, to w ich recenzji zwracałem niedawno uwagę, że grają w średnich tempach, niekiedy zachaczając niemal o heavy/ doom. Ziarenko prawdy tkwi w spostrzeżeniu, że Steel Rhino pod względem dynamiki ciekawie uzupełnia Coronary. Te dwa zespoły stanowią jak gdyby dwie różne strony tej samej, odlanej w gorącem, monety. Awers przedstawia coś innego niż rewers, ale propo-

230

RECENZJE

"Taste" to fajny hard rock z lat 70., tyle, że grany przez młodą, założoną przed czterema laty grupę ze Szwecji. Tradycje takiego grania w tym kraju sięgają jeszcze lat 70. I chociaż to lżej brzmiące szwedzkie zespoły z Abbą na czele zyskiwały wtedy ogólnoświatową popularność, to scena hard/progresywna też miała się tam całkiem dobrze, co w kolejnych dekadach dało niesamowity rozwój klasycznego oraz death metalu. Stew są jednak tradycjonalistami, preferują klasycznego, dynamicznego hard rocka, co najlepiej słychać w "Earthless Woman" i "New Moon". Czasem może trochę za bardzo oglądają się w stronę swych mistrzów, bo wstęp "Still Got The Time" zbytnio kojarzy się z "Mistreated" Deep Purple, jednak szybko przeradza się w rasowy, southernrockowy/ bluesowy numer. Tego bluesa i specyficznego dla południowych stanów USA luzu mamy na "Taste" więcej, szczególnie w "All That I Need", "Keep On Praying", "Stranger In The City" i "When Lights Go Out", a zawartość płyty dopełniają "Heavy Wings", w którym Stew brzmią niczym jakaś kapela NWO BHM z roku 1979 i "You Don't Need Me" z etnicznymi akcentami. Do tego, jeśli ktoś zechce posłuchać tej płyty w wersji fizycznej, a jeszcze tego nie uczynił, będzie musiał zainwestować w gramofon dobrze, że analogowe nośniki są wciąż dostępne, nawet jeśli w nakładach nieporównywalnych z najnowszym albumem Adele. (4,5) Wojciech Chamryk

Tentation - Le Berceau Des Dieux 2021 Gates of Hell

Francja może niekoniecznie metalem stoi, ale dała światu takie grupy, jak Trust, ADX i Sortilege, więc jednak jest dla rozwoju gatunku w pewien sposób zasłużona. Wśród mniej lub bardziej undergroundowych propozycji znaleźli

się panowie z Tentation, prosto z małego, malowniczego Torreilles i tak się złożyło, że nasłuchali się sporo Mercyful Fate i postanowili grać heavy metal. Muzycy są nienajmłodsi, pozują do zdjęć promocyjnych odziani w logo Glacier, Possesed, Angel Witch, a nawet Nifelheim czy wspomnianego, rodzimego Sortilege. Taka mieszanka miała szansę okazać się naprawdę interesująca. Czwarte wydawnictwo grupy, "Le Berceau Des Dieux", to jednak mimo muzycznie dobrej zawartości niewykorzystany potencjał. Za to naprawdę lubię, gdy zespoły decydują się śpiewać w swoim ojczystym języku, a tak jest właśnie w tym przypadku. Cieszy też spójna tematyka - teksty bazują na mitologii i legendach przodków. Otwierający album "L'Exode" to zwyczajnie poprawny, schematyczny heavy numer (są chórki, riffy, które gdzieś się już słyszało, tappingowe solo), który wyróżnia przynajmniej to, że jest śpiewany po francusku. A wokal jest naprawdę przyzwoity, nie razi też nietypowo brzmiący język, którego nie spotyka się w tych klimatach za często (wystarczy posłuchać falsetowych partii, w dodatku z porządnym vibrato w "Blanche", gdzie poza tym wokal często ciekawie harmonizuje, nagrany w kilku partiach). "Le Couvent" to z kolei zmetalizowana wersja "I'm the One" Van Halena, przechodząca w pędzący, błyskawiczny kawałek, który z progresji nie jest już typowym heavy, a momentami riffów można by użyć nawet na płycie thrashmetalowej. To, co w nim jednak najciekawsze, to bridge mocno w stylu Kinga Diamonda (partia klawiszy, bardzo ciekawa linia basu i oczywiście… śmiech w wysokich częstotliwościach). Gdyby nie dość generyczne refreny, byłby to jeden z faworytów na płycie. "La Chute Des Titans" to kolejna kalka z klasyków, za to z najlepszą (i jedną z najdłuższych) solówką spośród wszystkich. Ciekawym zabiegiem jest umieszczenie po kilku szybkich numerach utworu "Interlude" - mającego mniej niż dwie minuty akustycznego, instrumentalnego przerywnika, będącego czymś pomiędzy akustycznymi kompozycjami Black Sabbath z pierwszych płyt, Opethu i klasyków w stylu "Spanish Romance" - interesujący sposób na złapanie oddechu podczas odsłuchu, a przy okazji dobry sposób na zaprezentowanie umiejętności kompozytorskich - w końcu nie będących tylko powtórką z rozrywki! Innym ciekawym tego typu przerywnikiem jest późniejszy "L'Enfant de Gosthal", oparty głównie na klawiszach-syntezatorach, co właściwie brzmi jak motyw ze starych gier komputerowych i choć nie współgra z całością albumu, jest chociaż przyjemną ciekawostką. Można się jednak inspirować i jednocześnie pisać

chwytliwe riffy, a tak jest w przypadku "Le Taureau D'Airan". Po kilku kolejnych, dość powtarzalnych numerach przychodzi pora na pół-balladę, czyli "Baldr", opartego na przyjemnej do solowania progresji, co zresztą Guillaume Dousse, gitarzysta, wykorzystuje jak należy. Płytę zamyka idealne podsumowanie całości - "Heavy Metal", który kompozycyjnie jest ukłonem w stronę całego gatunku przechodzimy tu przez mówiony wstęp, kilka różnych stylów śpiewania, solowania i, oczywiście, masę zainspirowanych latami 80. riffów. To najlepiej oddaje, czym jest Tentation - zespołem powstałym w hołdzie dla heavy metalu, przyzwoicie realizującemu to zadanie, dobrze oddającemu swoje inspiracje. Niestety "Le Berceau Des Dieux" nie jest niczym więcej. Brakuje tu powiewu świeżości, chęci eksperymentowania, wyrobionego, indywidualnego stylu. Jeśli stylem grupy ma być dobry, ale niewyróżniający się heavy metal, to cel został osiągnięty. To porządne kawałki, do których, co ważne chce się wrócić, dobra produkcja i co rzadkie - pasujący wokal. Na przynajmniej piątkę to jednak za mało. (4) Iga Gromska

Terra Odium - Ne Plus Ultra 2021 Frontiers

Ścieżki muzyków Terra Odium splatały się już w latach 80., bowiem gitarzysta Bollie Fredriksen i śpiewający gitarzysta Oyvind Haegeland grali wspólnie w Manitou, po czym ten drugi, już w kolejnej dekadzie, trafił do Spiral Architect, w którym współpracował z perkusistą Asgeirem Mickelsonem. Postanowili więc w końcu popracować razem, a skład dopełnił, odpowiedzialny również za orkiestracje, klawiszowiec Jon Phipps oraz sam Steve DiGiorgio, basista o ogromnym dorobku i legendarnym wręcz statusie. Kontrakt dla takiego składu był już tylko formalnością, zresztą wiadomo nie od dziś, że firma Frontiers gustuje w metalowych supergrupach, w myśl zasady reklama dźwignią handlu. Jednak debiutancki album Terra Odium broni się i bez marketingowych sztuczek, bo to progresywny metal najwyższej próby. Do tego Norwegom (OK, z brytyjsko-amerykańskim zaciągiem) udała się trudna sztuka zatarcia granic pomiędzy bardziej tradycyjnym rockiem progresywnym i metalem w takiej właśnie odsłonie. Licho


wie ile było już do tej pory zespołów i projektów, proponujących bombastyczne, nudne i wtórne, pseudo progresywne granie, ale Terra Odium to nie ta kategoria. Mamy tu siedem kompozycji o czasie trwania od pięciu do blisko 12 minut i niezależnie od czego czy brzmią mocniej, czy są nieco lżejsze, słucha się tego z równym zainteresowaniem. Akurat ja wyróżniłbym spośród nich ten najdłuższy "The Thorn" o typowo progresywnej konstrukcji i finałowy "The Clouded Morning", łączący dawne i obecne wpływy, ale takich muzycznych dobroci jest na "Ne Plus Ultra" zdecydowanie więcej. (5) Wojciech Chamryk

Tester Gier - Wielkie kontrakty, duże wytwórnie... 2021 Brain Dead Familia

Tester Gier nie spuszcza z tonu, przypominając się fanom prawdziwego metalu kolejnym materiałem. "Wielkie kontrakty, duże wytwórnie..." to raptem niewiele ponad 25 minut muzyki, ale zarazem najdłuższy album w dorobku wrocławskiej formacji - jak widać chłopaki rozwijają się, stawiając na dłuższe, rozbudowane kompozycje, coraz częściej przekraczające dwie, a czasem nawet cztery minuty ("Jesteśmy legionem"), co też się wcześniej nie zdarzało. Oczywiście podstawą są tu wciąż thrash i crossover w bardzo siarczystym wydaniu, wzbogacone jednak odniesieniami do death (obie części "Śmierć metal atak"), black ("Z piekielnej otchłani upiór") czy nawet tradycyjnego metalu (wspomniany już "Jesteśmy legionem", "Fit Life Gym"). Gdy dodamy do tego takie strzały jak: tytułowy opener, "Crossover", nomen omen "Dobrej jakości metal" czy "RNR lajf" nie będzie już żadnych wątpliwości, że Tester Gier popełnił jeden ze swych najlepszych materiałów, a kto wie, może i najlepszy. Tekstowo też jest ciekawie, z typowym dla zespołu, nader przewrotnym poczuciem humoru, ale też ze sporą garścią celnych spostrzeżeń. I chociaż pewnie nigdy nie dojdzie do sytuacji zobrazowanej na okładce, gdzie widać złote płyty za poprzednie albumy formacji, to i tak warto dołączyć do armii Testera Gier, a na piersi nosić jego merch, że sparafrazuję słowa z "Jesteśmy legionem". (5,5) Wojciech Chamryk

The Order - Out Of Order 2021 Massacre

Ubiegłoroczny album The Order "Supreme Hypocrisy" nie był niczym nadzwyczajnym, a nie mogąc go promować Szwajcarzy podsuwają fanom kolejną płytę, pokazując, że nie lenili się w czasie kolejnych lockdownów. "Out Of Order" to EP z pięcioma ponownie nagranymi w wersjach unplugged starszymi utworami i słucha mi się tego materiału znacznie lepiej od nudnej, niejednorodnej stylistycznie i wymęczonej "Supreme Hypocrisy". Tam były gnioty, tu mamy rock 'n' rollowy luz, sporo energii - nawet jak nie gra perkusista, a do tego znacznie ciekawsze wykonania niż elektryczne oryginały, choćby "Save Yourself" czy "Sweet Stranger". Kojarzący się z southern rockiem, przebojowy "Mama, I Love Rock 'n' Roll" nie bez powodu otwiera całość, a do tego dopiero w tych oszczędnych aranżacjach można w pełni docenić, że Gianni Pontillo to naprawdę dobry wokalista. Szkoda tylko, że produkt uboczny przebija poziomem te podstawowe dzieła The Order, ale tak to już bywa w tych dziwnych czasach. (3) Wojciech Chamryk

różnymi kapelami jak, Blues Pills, Black Stone Cherry, Greta Van Fleet czy Monster Truck, itd. Fani takiego grania bardzo łatwo odnajdą się w muzycznym świecie niemieckiego duetu. Jednak to nie wszystko, bowiem na "The Major Minor Collective" znalazły się wyjątkowo świeże oraz znakomicie wymyślone, przebojowe kawałki. A ponoć w hard rocku ustalono już wszystko. Mnie szczególnie w ucho wpadły mocno bluesowe "Corrina Corrina" i "Catch My If You Can" (ten to chyba też najbardziej nośny na płycie), bardziej wyciszony "Beach Seduction" oraz hałaśliwy "Too Soft To Live And Too Hard To Die". Niemniej pozostałe kawałki jest też za co lubić. Wyróżnikiem tego krążka jest fakt, że każdy kawałek śpiewa ktoś inny, są to zaproszeni wokaliści i wokalistki z bardziej i mniej znanych zespołów. Jednak łączy ich miłość do starego rocka, bluesa i hard rocka. Dla przykładu w "Catch My If You Can" znakomicie zaśpiewał Chris Robertson z Black Stone Cherry, w "Holy Gost" Jon Harvey z Monster Truck, a w "Too Soft To Live And Too Hard To Die" Elin Larsson z Blues Pills. O dziwo ten pomysł "zagadał" na "The Major Minor Collective" wyjątkowo dobrze, a wręcz jest jej niesamowitym atutem. Do tego dochodzi świetne garażowe brzmienie, które podkreśla wszystkie walory muzyki The Picturebooks. Także jak ktoś jest fanem retro rocka i hard rocka, niech śmiało sięga po to wydawnictwo, bowiem jest wyjątkowo dobre. I mówi wam to człowiek, który zdecydowanie woli klasycznego hard rocka, a przy jego współczesnych odmianach bardzo mocno kręci nosem. (5) \m/\m/

The Picturebooks - The Major Minor Collective 2021 Century Media

Współczesna scena daje muzykom nieskończenie wiele możliwości w podejściu do hard rocka. Jednym z nich jest najnowsza płyta duetu The Picturebooks, który dość śmiało kroczy współczesną ścieżką opatrzoną nazwami retro czy vintage. Hard rock panów Fynna Grabke i Phillippa Mirtschinka to w sumie niezwykła mieszanka ciężkiego rocka ze starym bluesem, blues-rockiem, a także psychedelic, ocult, sounthern czy stoner rockiem. Znajdziemy też bardziej współczesne wpływy w postaci groove czy innego alternatywnego metalu. Ogólnie jest to ich własne spojrzenie na ciężkie granie. Po prostu na płycie "The Major Minor Collective" rządzi rockowy oldschool. Generalnie The Picturebooks można zestawić z tak

The Sonic Overlords - Last Days of Babylon 2021 M-Theory Audio

Czy pamiętacie, Drodzy Czytelnicy, że nim szwedzki Grand Magus zdobył szerszą popularność jako zespół heavy metalowy, zajmował się ciosaniem masywnych doom metalowych płyt? Czy brakuje Wam takiego wcielenia ekipy JB Christofferssona? Jeżeli tak, to mam dla Was dobrą wiadomość: The Sonic Overlords nawiązują do wczesnej twórczości swoich krajan i czynią to wprost wybornie! Na swoim debiucie, "Last Days of Babylon", prezentują więc energetycznie zagrany doom metal, tak od serca podlany stonerowym sosem. Wokal Marcusa Zachrisso-

na Rubina jest męski, surowy, idealnie sprawdzający się w takich klimatach. Nie brak mu jednak również pewnej chropowatej delikatności, o czym najlepiej świadczą bardziej stonowane utwory, jak "World on Fire". Sekcja rytmiczna poczyna sobie śmiało i z fantazją, nie dając się zepchnąć wyłącznie do roli tła. Praca gitary Morgana Zoceka to miód na serce każdego miłośnika rocka lat 70. Cieszą zwłaszcza jego solówki, zdecydowanie bliższe wrażliwości rockowej niż metalowej, przyjemnie kontrastujące z tłustymi doom metalowymi riffami. Album wchodzi gładko, bez popitki. Dobrze bawimy się przy nim już podczas pierwszego odsłuchu. Jest ciężko, jest melodyjnie, jest… po prostu rockowo! Gdyby czasy były lepsze, to nie mam wątpliwości, że "Last Days of Babylon" hulałby w radiu na okrągło. A ja bym słuchał, tak jak radia już od dawna unikam. Do samochodu, klubu lub na imprezę polecam śmiało! (5) Adam Nowakowski

Thola - Somewhere 2021 Art Gates

Podobno trzecia płyta jest dla każdego zespołu przełomowa. Jeśli tak, to mogę już postawić na Thola przysłowiowy krzyżyk, bowiem Szwajcarzy nielicho wymęczyli mnie zawartością "Somewhere". Niby wszystko się tu zgadza, ale to już nawet nie jest kopiowanie oryginałów, tylko kopia z wcześniejszej kopii, bardzo odległa od jakiejkolwiek oryginalności. Muzycznie mamy tu połączenie power i thrash metalu. OK, są setki zespołów, którym to wychodzi, ostatnio choćby Paradox na świetnym "Heresy II: End Of A Legend", ale Thola do nich nie należy. Groch z kapustą, pomieszanie z poplątaniem - jak zwał tak zwał, zawartość "Somewhere" nie przemawia do mnie w najmniejszym stopniu, bo zespół sprawia na tej płycie wrażenie, jakby bezradnie miotał się pomiędzy różnymi stylistykami, losowo wybierając z nich bardziej klasyczne, mocniejsze czy nowocześniejsze elementy. Przyznam, że rzadko trafiają się płyty z których niczego się nie pamięta, ale "Somewhere" lokuje się jeszcze niżej, bo o poszczególnych utworach zapominałem zaraz po ich wybrzmieniu. (1) Wojciech Chamryk

RECENZJE

231


Tigerleech - Melancholy Bridge 2021 M&O Music

Minęły dwa lata z niewielkim okładem i Francuzi z Tigerleech podsuwają fanom następcę debiutanckiego albumu "The Edge Of The End". Stylistycznie zmieniło się niewiele, zawartość "Melancholy Bridge" to wciąż stoner/sludge metal w podręcznikowej wręcz postaci. Zespół postawił tym razem na nieco krótsze, bardziej zwarte kompozycje, nie rezygnując jednak z 6-7 minutowych numerów, są one jednak w zdecydowanej mniejszości. Tigerleech brzmią też obecnie zdecydowanie mocniej i surowiej, co tylko wyszło temu materiałowi na zdrowie - "Back From The Hearafter" czy "Pieces Off Me" to apokaliptyczne, mocarne dźwięki, a mamy tu przecież i utwory nieodległe od klasycznego doom metalu ("Mantis Religiosa", "High Level Of Bullshit"). Odpowiednia dawka mocy nie wyklucza przy tym dbałości o całkiem wyraziste melodie ("The Messenger", "We As Smart As We Are") czy wykorzystywania balladowych partii (utwór tytułowy oraz rozbudowany, mroczny "Primal Catharsis"), tak więc kolejny plus. Z kolei "Ode To The Elite" i "I'm Against It" to utwory zdecydowanie szybsze, ten pierwszy ma w sobie nawet coś z punkowej zadziorności, połączonej z riffowaniem ze szkoły Black Sabbath. Dlatego, chociaż "Melancholy Bridge" w żadnym razie nie wywołuje efektu wow, to jednak zawiera ponad 55 minut muzyki na niezłym poziomie, co mimo wszystko warto docenić. (4) Wojciech Chamryk

Tokyo Blade - Fury 2022 Cherry Red

Jeszcze do niedawna Tokyo Blade było jedną z wielu "powracających" legend NWOBHM. Już "Thousand Men Strong" (2011) zwiastowało Brytyjczykom wspaniałą drugą dekadę XXI wieku, ale wówczas nadzieje na dynamiczniejszy obrót spraw spaliły na panewce, gdyż na następcę tamtego świetnego albumu musieliśmy czekać stanowczo zbyt długo. Dopiero "Unbroken" (2018) okazało się

232

RECENZJE

tym LP, które wprawiło Tokyo Blade w intensywniejszy tryb wydawniczy. Oryginalny wokalista Alan Marsh (znów chwytający u nich za mikrofon po dwudziestoletniej przerwie) wniósł najwidoczniej mnóstwo twórczej energii i doprowadził zespół do pożądanej aktywności studyjnej. W konsekwencji, na naszych oczach zmienia się historia. Oto bowiem Tokyo Blade nie należy już traktować jako reaktywowaną ciekawostkę z zamierzchłej przeszłości, lecz jako żywy zespół z mnóstwem, bardzo często ukazujących się, nowych nagrań. Wojciech Chamryk wystawił ich deklaracji "Unbroken" sześć gwiazdek na sześć możliwych w HMP 71, str. 183. Wkrótce potem, Marcin Jakub zarekomendował wszystkim fanom Tokyo Blade ich następną płytę "Dark Revolution" z 2020r. (HMP 76, str. 219). Nie minęło nawet półtorej roku a ja już osłuchuję się z jeszcze nowszym "Fury", zapowiadanym na końcówkę stycznia 2022r. Co więcej, to nie są żadne EP-ki ani kompilacje zawierające nowsze wersje starych szlagierów, lecz autorskie longplay'e z nowym materiałem przekraczającym dopuszczalną długość pojedynczego placka winylowego. "Fury" i na pojedynczym CD się nie zmieści, bo zawiera aż piętnaście, pięcio- lub sześcio- minutowych, kompozycji. Najlepsze, że za ilością idzie również jakość. Wcale nie dziwię się, że nie próbowano tego zestawu selekcjonować, bo każdy kawałek znakomicie im wyszedł. Jeśli już czemuś miałbym się dziwić, to temu, jakie brzmienie udało im się osiągnąć w domowym, niskobudżetowym studiu - jednocześnie i tłuste i żywe. Bardzo masywne, dosadne, ciężkie, ale wcale nie nowoczesne, tylko bliskie brzmieniu koncertowemu. Osobiście, wolę takie niż te, które słyszałem u ostatnich propozycji wielu innych ikon NWOBHM, nie wspominając, że sound Iron Maiden absolutnie nie ma startu do tego, co gitarzysta Andy Boulton wyprodukował we własnej chacie! Odnośnie kompozycji - są one klasycznie hard'n'heavy; nie aż tak chwytliwe jak u Tygers Of Pan Tang, ale równie melodyjne i uderzające z mocno old-schoolową atmosferką. Wszystkie utwory są bogate w fajne patenty (sami się dowiecie, jak posłuchacie). Zastanawiam się tylko, czy młodzież na etapie wkraczania w świat ciężkiego rocka nie skomentowałaby "Fury" słowami: "ok boomer", gdyż jest to muzyka przeznaczona dla świadomych słuchaczy, którzy ileś lat siedzą w tradycyjnym heavy metalu. Wokalista śpiewa bardzo rzetelnie, ale nie próbuje nikogo urzec. Perkusista po mistrzowsku robi swoje, ale nie zaskakuje. Pasja gitarzystów od razu się udziela, ale to nie Led Zeppelin. Brytyjczycy nie przejmowali się żadnymi outrami, intra-

mi ani antraktami, tylko wrzucili jeden utwór po drugim i tyle. A że jest ich sporo, no to co. Jak już pojawiają się jakieś recytacje (początek "Message On The Wall") lub efekty dźwiękowe (np. przekrzykujący się tłum na początku "Blood Red Night") to nie w celu ułatwienia nam odsłuchu całości od początku do końca za jednym zamachem, tylko zwyczajnie dlatego, że tam pasowały. Na tym polega ich bezkompromisowość, że grają swoje. Oznacza to, że grają tylko takie dźwięki, które sami lubią. Trudno, żeby "Fury" okazało się najlepszą płytą w bogatym dorobku Tokyo Blade (11 studyjnych LPs), ale wypada bardzo solidnie. (4.5) Sam O'Black

Toledo Steel - Heading for the Fire 2021Dissonance/Cherry Red

Bardzo dobrze wspominam album "No Quarter", którym Toledo Steel podbiło 2018 rok - to była zdecydowanie jedna z najmocniejszych, wydanych w tym okresie płyt. Charakterystyczny, nieidealny, ale za to charyzmatyczny wokal, wirtuozerskie solówki, surowa energia i masa interesujących riffów - coś takiego trudno przebić i może dlatego jej następcą nie był świeży materiał, a kompilacja vintage'owych kawałków z wcześniejszych lat działalności zespołu, "The First Strike of Steel". W końcu przyszedł jednak czas na nowości. "Heading for the Fire", którego premierę zaplanowano na 22 października 2021, to osiem numerów, którym postawiono trudne zadanie - powtórzyć sukces sprzed trzech lat. Z tym jest jednak różnie. Otwierający album "On the Loose" to nie "Alcatraz" ani "Behold the Machine". Wizytówka Toledo Steel - głos Richa Ruttera brzmi tu jakoś inaczej i ginie w całościowym miksie, brzmienie gitar jest mniej surowe, niż na poprzednich płytach (co dla niektórych może być akurat zaletą), a sam kawałek, choć poprawny, nie zapada szczególnie w pamięć. "Into the Unknown" skręca w bardziej melodyjną, lekko kiczowatą, powerową stronę metalu (szczególnie refreny, ale zdradza to już sekwencja w intro), co można odczytać jako przejaw eksperymentowania, ale niekoniecznie na korzyść. Wszystkie kawałki ratują nie tak banalne, wirtuozerskie, znakomicie napisane solówki i właściwie to głównie na nie czeka się w każdym numerze (wystarczy posłuchać przełamania

w "Writings on the Wall", jak gitara prowadząca słucha rytmicznej, dostosowując solo do zmieniającej się progresji!). Ciekawym kierunkiem jest z kolei hard-rockowe, czy wręcz momentami glamowe (wystarczy posłuchać wokalu w zwrotkach) "Smoke and Mirrors", które wyróżnia się w kontekście całości i choć taka stylistyka może niektórych zaskoczyć, jest to numer zdecydowanie chwytliwy i zapamiętywalny. "Stare" Toledo Steel przypomina "No Time to Lose", które powinno znaleźć się w traciliście zdecydowanie wcześniej, bo to kwintesencja wszystkiego, czego fani zespołu będą od niego oczekiwać. Jest krótko, szybko i chwytliwie - to trzy minuty próbki stylu, do którego Brytyjczycy już nas wcześniej przyzwyczaili. Patrząc na tytuły, jeszcze przed przesłuchaniem, spodziewałam się coverów - mowa o "Wicked Woman" (budzącym skojarzenia z Coven) i "Last Rites" (Omen) i choć byłyby to niewątpliwie interesujące wersje, okazały się pełnoprawnymi, oryginalnymi kawałkami Toledo Steel, na co nie mogę narzekać ("Last Rites" wypada lepiej - pewnie dlatego dano mu pełnić funkcję zamykacza - to prawie dziewięciominutowe, heavy metalowe monstrum, w którym dzieje się naprawdę sporo - ponownie trzeba wyróżnić solówki Toma Pottera). Pomiędzy nimi znalazła się rozbudowana kompozycja "Rituals By the Firelight" narastający, prawie siedmiominutowy numer z ciekawymi patentami sekcji rytmicznej (głównie perkusji - interesujące akcentowanie) i klamrowym rozpoczęciem i zakończeniem klimatyczną partią akustyczną. Biorąc pod uwagę całość, "Heading for the Fire" to dowód, że panowie znają się na rzeczy i mają już solidną pozycję w heavy metalowym undergroundzie. Nie znaczy to jednak, że powinni się na tym etapie zatrzymać - nowa płyta nie przebija, niestety, genialnego "No Quarter" czy… pierwszych demówek, a to nie jest najlepszy znak. Brzmienie ewoluowało, produkcja stała się lepsza, a jednak coś w stylistyce Toledo Steel tym samym uśmiercono. Wyjątkowo liczę na powrót do przeszłości na nadchodzących, kolejnych albumach. (4) Iga Gromska

Torture Of Hypocrisy - Humanufacture 2021 Self Released

To już czwarty album grupy z Mikołajek, od lat nader konsek-


wentnie podążającej własną ścieżką, bez oglądania się na mody i trendy. Wydany w roku 2016 "RBMK-1000" był konceptem opowiadającym o katastrofie w Czernobylu, wypełnionym mroczną, odhumanizowaną muzyką z pogranicza nowoczesnego metalu w progresywnej odsłonie i industrialu. Na "Humanufacture" zespół poszedł znacznie dalej, proponując jeszcze posępniejsze i bardziej apokaliptyczne dźwięki, zgodne zresztą z warstwą tekstową, ukazującą kulisy "przetwarzania i przeprogramowywania istoty ludzkiej we współczesnym społeczeństwie i skutków tego procesu człowieka, który funkcjonuje jako "bateria" do zasilania PKB, jest zatruwany fake newsami przez mainstreamowe media i programami społecznymi jak np. chiński "Social credit system". Torture Of Hypocrisy brzmią więc złowieszczo i potężnie - wykorzystanie siedmiostrunowych gitar zrobiło swoje wplatając w te mocarne, surowe kompozycje jeszcze więcej industrialnych i ambientowych partii, tych ostatnich zainspirowanych grami wideo. I naprawdę robi to wrażenie, zwłaszcza w najdłuższym na płycie utworze "Body Parts Reproduction Facility", który śmiało mógłbym określić mianem industrialno-metalowej minisuity, singlowym "Tech-addict", zróżnicowanym "Social Credit System" czy nad wyraz dynamicznym "Unperson". Nie znaczy to oczywiście, że pozostałe kompozycje w czymś im ustępują - "Humanufacture" jest zwartą, dopracowaną w każdym aspekcie całością, płytą z jednej strony piętnującą i podkreślającą to, co u "Homo Globalis" jest złe, ale z drugiej w tym całym odhumanizowanym, bezdusznym sztafażu wręcz piękną. (6) Wojciech Chamryk

Tower - Shock To The System 2021 Cruz del Sur Music

Perkusja na drugim longplay'u studyjnym nowojorskiego Tower tak na mnie działa, że wyobrażam sobie właśnie jak mógł czuć się Lars Ulrich słuchając za młodu klasyki NWOBHM. Wariat (niejaki James Jones) okłada perkusję z takim impetem, tworzy tak zawrotnie szalony podkład rytmiczny, kreuje takie metalowe madness, brzmi tak dziko, że ja bym sobie chyba kręgosłup połamał na ich koncercie. Euro-power metalowi perkusiści praktycznie nigdy nie wywierają na mnie wrażenia, nato-

miast w tym przypadku zachwycam się czymś, co może i pod względem technicznym wypada przeciętnie, ale za to perfekcyjnie spełnia swoje zadanie. Czuję się fantastycznie. Czuję fantastyczny przypływ adrenaliny. Druga świetna sprawa - wokale. Jak Sarabeth Linden się drze, to szkło pęka a rybki wyskakują z postawionego w drugim pokoju akwarium. Możliwe, że Dio jest jej największym metalowym idolem, ale zdecydowanie bardziej słyszę u niej manierę Blackie Lawless (W.A.S.P.), z tym że ona krzyczy zdecydowanie ostrzej. To nie są falsety jak u Kinga Diamonda, inna barwa, ale słyszę nie mniej przenikliwy i na swój sposób (też) opętany głos. Kluczowym składnikiem pozwalającym na wywołanie takiego efektu jest specyficzna produkcja. Protometalowa pod tym względem, że wszystkie instrumenty są wyraźnie słyszalne jak w hard rocku, nie giną pod naporem ściany dźwięku jak we współczesnym heavy, a i strój gitar prawdopodobnie w ogóle nie jest obniżany - jak w latach siedemdziesiątych. Jeszcze ważniejszym aspektem produkcji jest w moim odczuciu przestrzenne brz-mienie, z mnóstwem pogłosu. Dotąd wydawało mi się, że jednym z najbardziej "mokro" brzmiących longplay'ów w historii heavy metalu jest W.A.S.P. "The Crimson Idol", przez co dźwięk fajnie wypełnia pokój, ale trudniej jest mi się na nim skoncentrować przez dłuższą ilość czasu. "Shock To The System" ma z takim brzmieniem wiele wspólnego. Komuś może brakować melodii, dlatego że gitarzyści Tower (James Danzo i Zak Penley) wolą niewiarygodnie ostro riffować i potężnie hałasować, zamiast dawać fanom okazje do wspólnego nucenia. A kiedy już pojawiają się spokojniejsze fragmenty (a pojawiają się), to głównie w celu zbudowania napięcia przed kolejną nawałnicą. Tu naprawdę chodzi o adrenalinę. Albo to łapiecie natychmiast po usłyszeniu singlowego "Blood Moon", albo możecie sobie odpuścić (indywidualna sprawa). Na pewno bardziej przemawia do mnie Tower niż (inny młody, nowojorski zespół heavy metalowy) Natur. Nie wiem, czy wolę Tower czy Significant Point. Z pewnością Hell Freezes Over stawiam wyżej niż Tower. Lord Fist też było nieco bardziej wysmakowane. Także z zestawienia tego LP z podobnymi albumami, które ostatnio recenzowałem, wychodzi mi nota: (4.5) Sam O'Black Toxic Ruin - Nightmare Eclipse 2021 M- Theory Audio

Historia mojego kontaktu z powyższym albumem jednoznacznie dowodzi, że czasem pierwsze wrażenie może być całkowicie mylne i nie zawsze prowadzi ono do właś-

wejrzenia (czy raczej w tym konkretnym przypadku usłyszenia). (4,5) Bartek Kuczak

ciwych wniosków. Gdy przesłuchałem "Nightmare Eclipse" po raz pierwszy, wizerunek tego albumu, który pozostał w mojej głowie nie był zbyt dobry. Zawartość tego krążka uznałem za średniej jakości miks thrashu i technicznego death metalu. Zagranego co prawda sprawnie, ale bez jakiegoś większego polotu i pasji. Czyli coś, czym obecnie doszczętnie zapełniony jest metalowy rynek. Coś, co można raczej porównać do dobrego rzemiosła niż jakiejkolwiek sztuki, nawet tej niezbyt wysokich lotów. Mając w głowie zakodowany taki obraz owego wydawnictwa, odstawiłem je na dobre kilka tygodni. Zbliżające się jednak nieubłaganie redakcyjne deadliny oraz fakt, że muszę o tym krążku skrobnąć chociaż parę słów, sprawiły, że chcąc nie chcąc sięgnąłem po niego ponownie. To był moment, w którym dostałem lekkiego olśnienia, a moje spojrzenie na zawartość "Nightmare Eclipse" zaczęło się zmieniać. Nie, nie zacząłem nagle twierdzić, że album ten jest jakimś ponadczasowym arcydziełem, które na stałe wejdzie w kanon ciężkiego grania. Wręcz przeciwnie, mam pewność, że tak się nie stanie. Nie mniej jednak pasji, której poprzednio jakoś nie byłem w stanie dostrzec nie można chłopakom odmówić. Całość "Nightmare Eclipse" brzmi jak połączenie stylistyki Kreatora z okolic "Coma of Souls" oraz późniejszej twórczości śp. Chucka Schuldinera i jego kapeli Death. Oczywiście te proporcje dobrane są w sposób zróżnicowany. Znajdziemy tu momenty, gdzie motywem dominującym jest agresywny thrash metal (chociażby w otwierającym całość "Until Everything is Gone"). Z drugiej zaś strony nie brakuje numerów niemalże w 100% death metalowych (nomen omen "Voices of Death"). Kolorytu całości nadaje wykwintna wręcz pod względem technicznym gra gitarzystów Jacoba Banecka oraz Jake'a Toltzmanna. Kompozycje, mimo iż posiadają dość zwartą formę, zawierają w sobie bardzo dużą liczbę zróżnicowanych motywów muzycznych. Oczywiście jestem jak najbardziej w stanie zrozumieć, że dla kogoś ktoś, kto nie jest osłuchany z takim graniem takie gęste nagromadzenie riffów i solówek może być konfudujące i prowadzić do zniechęcającego przebodźcowania, nie mniej jednak potencjalni odbiorcy tego albumu na pewno je docenią. Nawet jeśli dla nich, podobnie jak dla mnie nie będzie to miłość od pierwszego

Transport Aerian - Skywound 2021 Melodic Revolution

Transport Aerian to belgijski zespół, który powstał w roku 2009. Do tej pory nagrali albumy: "Bleeding" (2013), "Darkblue" (2015) oraz "Therianthrope" (2017). Także tegoroczny "Skywound" jest ich czwartą wydawniczą odsłoną. Muzyka, która znalazła się na nim to klimatyczny rock, naszpikowany progresywną, tudzież neoprogresywną estetyką i wrażliwością, w stylu mieszanki King Crimson, Van der Graaf Generator, Marillion, Pendragon, Porcupine Tree, itd. Charakteryzuje się intymną, przenikliwą, przesiąkniętą emocjami atmosferą o bardzo mrocznym klimacie. Bardzo fajne jest to, że bywają momenty, gdzie wspomniana progresja nabiera charakteru bardziej filmowego czy też teatralnego. Brzmienie całości jest współczesne, podkreślają go nieliczne dynamiczne fragmenty, a ich moc sięga metalu, punka, grunge czy innej mocnej alternatywy. Bardzo mi się podoba propozycja Transport Aerian nie tylko za świetnie wyważoną progresywną muzykę z całym wachlarzem emocji, ale także dzięki kompozycjom, w których ukryte zostały te wspaniale dźwięki. Na "Skywound" składa się wszelka ich różnorodność, od króciutki przerywników do dłuższych kompozycji. Wymienię, chociażby naprowadzające "Fracture I" do ponad siedmiominutowego "Lunatic". Dodatkowo dobrane są tak, że zawartość krążka ciągle płynie do przodu. Jedynie co mnie przeszkadza, wynika właśnie z tego, że jeden utworu naturalnie przechodzi w drugi i gdy płyta się kończy, ja ciągle czekam na jej kontynuację. Przez te ponad czterdzieści minut odbiorca cały czas jest nakręcony, podminowany i skupiony na dźwiękach. Z napięciem czeka na każdą kolejną nutę. Generalnie "Skywound" słucha się jednym ciągiem, a nawet kilkakrotnie pod rząd. Zdaję sobie sprawę, że zdecydowanie więksi fani progresywnego rocka, bardziej osłuchani muzycznie, znajdą przysłowiową dziurę w całym, ale ja nie mogę oderwać się od zawartości "Skywound". I mam nadzieję, że pozostanie tak na długo. Krążek ten należy do tzw. konceptualnych pomysłów.

RECENZJE

233


Oparty jest na tragicznej relacji zakochanej pary przeddzień światowego konfliktu, który zmierza do ostatecznej zagłady. Myślę, że ten pomysł będzie również elementem, który przyciągnie ewentualnych fanów. Moim zdaniem warto zapamiętać nazwę Transport Aerian i jak jest się fanem progresywnego rocka, powinniście przygotować miejsce dla ich płyt. (5) \m/\m/

Turbo Snake - Road Warrior 2021 RFL

Lubię takie krótkie, niewymuszone materiały. Słychać, że Turbo Snake na EP "Road Warrior" grają to co lubią, nie oglądając się na muzyczne mody czy inne trendy. A lubią, uwaga: hair metal z lat 80., odwołując się do dokonań Ratt, Mötley Crüe czy Cinderelli, czasem tylko wzmacniany surowizną spod znaku AC/DC czy dobarwiany luzem Guns N' Roses z czasów "Appetite For Destruction". Efekty są co najmniej interesujące, bo tych pięciu Kanadyjczyków naprawdę czuje taką muzę, nie jest to żadna stylizacja czy próba wskrzeszania od dawna martwego trupa. "Turbo Lovers" i "Drinkin' Tunes" porywają więc rock 'n' rollowym klimatem, "Gas, Grass Or Ass" to hicior w klimatach hard 'n' heavy, podobnie jak "Pit Viper". Kompozycja tytułowa jest ciut mocniejsza, ale i tak Turbo Snake najlepiej czują się w dynamicznych, przebojowych numerach -jeśli ktoś nie ma uczulenia na takie dźwięki, nie przejdzie obok nich obojętnie. (5) Wojciech Chamryk

Ültra Raptör - Tyrants 2021 Fighter

Czegóż tam nie ma? Na okładce debiutu Kanadyjczyków mamy synthową kolorystykę, dinozaura, piramidę, ufo i gołe kobiety. Jakby retro konwencji było mało, na krążku znalazł się kawałek poświęcony grom wideo ("SpaceFighter"), a inny nosi znamienny tytuł "Metal Warrior". Takie upakowanie wszystkiego jednych odstrasza, innych przyciąga. Jako że lubię tego rodzaju klimaty, nawet w prz-

234

RECENZJE

erysowanej wersji, z ciekawością sięgnęłam po debiut Kanadyjczyków. Wbrew jakimś tam intuicyjnym przewidywaniom Ültra Raptör nie idzie ani w stronę Strikera, ani w stronę Enforcer lub Steelwing. Nie ma na nim też puszczania oka do hard rocka, ani zamiłowania do cukierkowych melodii. To dynamiczny, ale surowy i mocny heavy metal, który najchętniej porównałabym do francuskiego Lonewolf (i co za tym idzie, pośrednio do wczesnych płyt Running Wild). Tu i ówdzie zaplątują się także kawałki skręcające w stronę thrashu (jak np. "Caustic Shower"), co być może jest następstwem tego, że muzycy wcześniej interesowali się oldschoolowym death i black metalem. Tej agresywności i surowości dodaje zresztą sam wokal Phila T. Lunga, który sprawdza się zwłaszcza w dynamicznych czy skandowanych partiach. Gdyby podstawić w jego miejsce wokalistę śpiewającego w wyższych rejestrach i we wrzaskliwej manierze, Ültra Raptör mógłby stylistycznie zbliżyć się nawet do jednego z najlepszych przedstawicieli NWOTHM - Riot City (stylistycznie, bo do ich błyskotliwości w komponowaniu kawałków trudno się zbliżyć wielu kapelom). Słucha się tego fajnie, z bananem na twarzy. Kto lubi takie retro pakiety, jak najbardziej powinien sprawdzić. (4) Strati

Unzane - Test of Time 2021 Too Loud

Niecałe pół godziny, treściwe riffy, porządna oprawa graficzna i wokal, który (w pozytywnym tego określenia znaczeniu) utknął w okolicach lat 90. - tak najprościej można opisać krążek "Test of Time" grupy Unzane. O zespołach metalowych z Puerto Rico nie słyszy się codziennie, a o tym akurat wypadałoby wspomnieć - to bardzo interesujące połączenie heavy, thrashu i grania z lat dziewięćdziesiątych: stonerowych czy nawet sludge'owych klimatów. "Emotional Coaster" otwiera płytę w świetnym stylu, choć do wokalu z nałożoną masą efektów trzeba się przyzwyczaić. David Carrion to jednak wciąż jeden z najmocniejszych elementów Unzane - jest nie tylko bardzo dobrym, ale przede wszystkim wszechstronnym wokalistą, który ze swoim vibrato sprawdziłby się nie tylko w Fates Warning, ale też na przykład w takim Kyussie. Mimo progresy-

wnych ciągot kawałki trwają zwykle po trzy minuty, ale dzięki temu nie nudzą - w ten sposób w półgodzinnym materiale udało się zmieścić ich aż dziesięć. W idącym w bardziej klasyczną stronę "Brave Heart Warriors" czy opartym na wokalnych harmoniach "Because of You" z interesującym, basowo-ambientowym, dość eksperymentalnym wstępem, David odkrywa kolejne wokalne karty, tym razem klasycznego wokalisty heavy metalowego o głębokim głosie, wymagające jeszcze większej precyzji, bardziej wymagające wokalnie (ponownie trzeba wyróżnić vibrato). Wypada jednak pochwalić każdego (na przykład ciepły, wybijający się bas czy interesujące partie rytmiczne gitar - słychać, że faktycznie tworzą jakąś opowieść, a nie tylko odtwarzają), bo nie są to nowicjusze - działają od ponad dwudziestu lat i mają za sobą choćby trasę po centralnej Ameryce. Kolejna gatunkowa zmiana następuje w thrashowym "Boogeyman" z lekko hetfieldowską manierą wokalu i chórkami czy mówionymi samplowanymi wstawkami, które w tym przypadku budują klimat całego numeru. W refrenie David łączy thrashową brutalność z wysokim screamem w stylu heavy - to chyba najlepsza próbka jego możliwości na płycie, a sam "Boogeyman" wysuwa się na prowadzenie, jeśli chodzi o najsilniejszy numer z "Test of Time" - nie ma tu miejsca na przypadek, choć można czepiać się solówki. Tu wydaje się, że zabrakło pomysłu, opiera się głównie na tappingu czy zabawie whammy barem, ale w pewnym sensie pasuje to do thrashowej konwencji. Jeszcze więcej klasycznego thrashu oferuje "Extreme Ferocity" - od riffów (co za solidne brzmienie!) po wykrzykiwane chórki. Za sprawą wokalu thrashowe próbki Unzane przypominają też trochę anselmowski Down z okresu płyty "Nola". Druga część płyty powraca do klimatów heavy za sprawą "Life Expectancy" z charakterystycznymi dla grupy harmonizowanymi partiami wokalnymi, choć zabrakło tu dopełniającej całość mocnej solówki - pojawia się wrażenie, że gitarze Ricky'ego Leona brakuje pomysłów i odwagi - zamiast tego jest nieco niechlujne solo, które wydaje się nawet nieco nie stroić, jest też za surowe w stosunku do całego mixu (tak jest też w końcówce "Feelings for You"). Trudno o płytę, której brzmienie gitar rytmicznych i aranże były na naprawdę wysokim poziomie, a partie solowe - rzadko kiedy spełniały swoje zadanie, na dodatek nie psuły odbioru na tyle, by była całkowicie asłuchalna. Może to też kwestia długości utworów, w której gitarze solowej faktycznie nie pozostawia się zbyt dużo przestrzeni, a prym wiedzie głównie wokal. Mimo to "Test of Time" jest solidną propozycją zgrabnie łączącą wiele podgatunków metalu (tak też dzie-

je się w kawałku ją zamykającym, tytułowym - być może z tego względu - "Test of Time"), wśród których dominuje heavy. O dziwo thrashowe oblicze Unzane wypada o niebo ciekawiej i najsilniejszymi kawałkami pozostają "Boogeyman", "Extreme Ferocity" i otwierający ją, obiecujący wiele zaskoczeń "Emotional Coaster". Płyta to faktycznie emocjonalny rollercoaster, ale to emocje głównie pozytywne. Jest co poprawić, ale też przede wszystkim czego posłuchać - gdyby dać więcej miejsca gitarze solowej i ubarwić jej partie, a także więcej eksperymentować z mocniejszymi brzmieniami, byłoby wzorcowo. Póki co mocna czwórka. (4) Iga Gromska

Varnok - Anthropogenic 2021 Self-Released

Zawartość kolejnej już EP-ki amerykańskich thrashers z Varnok niezbyt mnie zachwyciła, ale muszę przyznać, że w tej stylistyce Ralex i Baca radzą sobie nad wyraz dobrze. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka, od surowych, ale dopracowanych kompozycji, aż do mocnego, typowo podziemnego brzmienia. Thrash w ich wydaniu jest więc solidny, agresywny i naładowany energią, niczym u Slayer czy Dark Angel ("Who Goes There", "Anticop") czasem nawet wręcz zakręcony jak u Voivod (posłuchajcie "Transient Beings" i "The Deluge Of Fire"), a do tego dopełniony groźnym rykiem i surowością rodzącego się w połowie lat 80. death metalu spod znaku Possessed. Tak więc, chociaż raczej nie zostanę fanem Varnok, to chętnie posłuchałem tego materiału kilka razy, a jak w końcu chłopaki wezmą się za debiutancki album również dam mu szansę. (3) Wojciech Chamryk

Vardis - 100M.P.H. @ 100Club 2021 Steamhammer

Zapis koncertu z piątku trzynastego 2020r., miesiąca marzec. Vardis na żywo, wiernie, bez dogrywek studyjnych. Stylistyczne pomieszanie z poplątaniem rock'n'rollowych nurtów lat 50., 60. i


70., ubrane w jednolity, lecz nudny charakter. Owiane kultem legendy przez fanów i prasę, autentycznie zwyczajne ze strony muzyków. Osoby znające dotąd Vardis doskonale wiedzą, czego mogą się po takim wydawnictwie spodziewać. Natomiast osoby nie mające dotąd kontaktu z Vardisem, powinny (o ile mają taką ochotę) zacząć raczej od ich albumów studyjnych ("The World's Insane" 1981, "Quo Vardis" 1982, "Vigilante" 1986, "Red Eye" 2016). A to dlatego, że spartańskie brzmienie "wiernie" brzmiących koncertówek na ogół utrudnia odniesienie pierwszego pozytywnego wrażenia (nie tylko w przypadku Vardis). Najlepiej jak potrafię, postaram się wyjaśnić, na czym polega problem. Jedną z metod powszechnie wykorzystywanych podczas miksowania muzyki rockowej i metalowej jest tzw. "zero point reference mixing". Idea polega na wybraniu głównego elementu utworu, oznaczeniu go "punktem zero" i ustawieniu całego utworu - póki co tylko - pod ten wybrany element. Dopiero w następnej kolejności producent wybiera "drugi" najważniejszy element utworu i dopasowuje jego parametry (np. głośność) tak, aby dobrze pasowały do parametrów "punktu zero". Zajmując się pozostałymi elementami, za każdym razem producent dąży do uzyskania właściwego balansu pomiędzy nimi a wcześniej już opracowanymi elementami. Na końcu okazuje się, że relacja pomiędzy skrajnymi wartościami niektórych parametrów poszczególnych elementów utworu nie wyszła wcale idealnie. Wtedy producent przystępuje do pracy nad zakresem dynamiki - np. "cichsze" elementy podgłaśnia, zaś "głośniejsze" elementy ścisza. Uproszczając, dokonuje wyrównania dźwiękowego zakresu frekwencji poprzez wycięcie z nagrania takich, które wchodzą w konflikt z pozostałymi lub po prostu źle brzmią. Może w tym celu posłużyć się tzw. "filtrem", czyli automatycznie wyrzucić dźwięki o częstotliwości powyżej wybranej górnej granicy ("highpass filters") oraz poniżej wybranej dolnej granicy ("lowpass filters"). Jak łatwo sobie wyobrazić, materiał nagrywany w studiu ma szansę zabrzmieć świetnie dla ludzkich uszu. Zespół i ekipa techniczna ciężko pracują, aby zaprezentować kompozycje w jak najlepszym świetle. Tymczasem, materiał nagrywany na żywo podczas koncertu, jest taki jaki jest w momencie rejestracji w pomieszczeniu o bardzo często niedoskonałej akustyce, w dodatku wypełnionym tłumem ludzi. Nagrywa się to bez powtarzania poszczególnych partii, bez generowania extra ściany dźwięku, bez eksperymentowania z częstotliwościami w trakcie sesji, itd. Efekt wychodzi taki jaki wychodzi, a nie starannie dopasowany pod ludzkie ucho. Słu-

chacz obcujący z Vardisem po raz pierwszy w życiu nie ma żadnych wcześniejszych wspomnień ani emocji związanych z zespołem. Odpala album koncertowy i myśli, że jakość dźwięku jest mierna. Nie poznaje wcale pełnego potencjału utworów. Fani Vardis i tak mają własną opinię, a pozostałym odradzam "100M.P.H. @ 100Club". (-) Sam O'Black

Velesar - Szczodre gody 2021 Self-Released

Velesar zadebiutował w roku 2019 albumem "Dziwadła", prezentując na nim folk metal w bardzo interesującej odsłonie, dopracowany zarówno od strony muzycznej, jak i tekstowej. Teraz Marcin "Velesar" Wieczorek stawia kropkę nad i, wydając płytę znacznie ciekawszą i bardziej urozmaiconą. Kompozycje stały się dłuższe, jeszcze bardziej dopracowane aranżacyjnie, łącząc elementy folkowe ze skrzypcami i fletem w rolach głównych z solidnym, riffowym uderzeniem ("Zmora", "Ognie Swaroga", mroczne "Modły"). Jednocześnie sporo tu chwytliwych melodii (skoczna "Swaćba", zróżnicowana kompozycja tytułowa, "Krwawy los"); zaś trwająca blisko siedem minut "Radecznica" potwierdza, że folk metal w takiej, nieco progresywnej, odsłonie tylko zyskuje. Lidera wspiera kilkoro wokalistów, w tym ponownie Malwina Szałęga oraz Katarzyna Bromirska i Mikołaj Rybacki (Percival Schuttenbach/Percival), co jeszcze bardziej wzbogaca warstwę wokalną "Przegranej sprawy" i "Radecznicy". Ten aranżacyjny rozmach to tylko jedna strona medalu, bowiem "Szczodre gody" zamyka utwór bonusowy, zaśpiewany a cappella "Hej, tam za górą", potwierdzający, że również w tak oszczędnej, tradycyjnej formie Velesar ma coś do przekazania. Warto też zagłębić się w nieoczywiste teksty, znowu odwołujące się do wpływów z różnych regionów Polski, podsuwające narozmaitsze, interpretacyjne tropy, tak jak choćby w "Modłach". Jeśli więc ktoś odpuścił "Dziwadła" teraz nie ma już wyjścia, bo "Szczodre gody" to dla fanów folk metalu, ale nie tylko, pozycja obowiązkowa. (6) Wojciech Chamryk Venus Syndrome - Cannibal Star 2021 Rockshots

Zanim powstało Venus Syndrome

muzycy tego zespołu występowali pod szyldem MetroTheater i grali covery Dream Theater. I w zasadzie wszystko jasne. Jak to w takich wypadkach bywa, w pewnym momencie któryś z muzyków dochodzi do wniosku, że sami mogą tworzyć własną muzykę. W tym wypadku był to gitarzysta Ayman Mokdad, który w trakcie ogrywania kawałków Dreamów powoli przygotowywał autorski program. W projekcie wzięli udział perkusista Thibaud Pontet, klawiszowiec Rodolfo Lima Sproesser oraz wokalista Emmanuelson. W takim składzie powstał debiutancki album "Venus Syndrome" (2020). Wkrótce dołączył do nich basista Florian Guidat. W ten oto sposób zespół był gotowy do podjęcia kolejnego kroku, którym stał się właśnie omawiany krążek "Cannibal Star". Na płycie znajdziemy muzykę inspirowaną oczywiście Dream Theater, ale kojarzy mi się ona z okresem "Images And Words", gdzie oprócz techniki bardzo ważnym składnikiem były wspaniale melodie. Z tego też powodu w muzyce Venus Syndrome odnajdziemy też wpływy innych metalowych kapel o progresywnym zacięciu, typu Vanden Plas, Pagan's Mind czy Symphony X. Niemniej Francuzi (większość muzyków pochodzi z Francji, jedynie Rodolfo Lima Sproesser to Brazylijczyk) w swojej muzyce zawarli też pewne bardziej nowoczesne elementy, wtedy bliżej im muzycznie do Sons of Apollo. Z tym że tych fragmentów jest ogólnie niewiele i dodają one jedynie smaku propozycji Venus Syndrome. Oczywiście muzycy kapeli mają na tyle wyobraźni i umiejętności, że muzyce nadali własne piętno. Do tego bardzo fajnie skonstruowali poszczególne utwory oraz znakomicie je zagrali. Każdy z nich jest inny, bardzo dynamiczny, czasami wręcz ostry, o gęstej i różnorodnej strukturze, ze świetnymi melodiami i pomysłowymi kontrastami. Tak jak to progresywny metal przez lata sobie wymyślił. Można tu by skupić się na poszczególnych kompozycjach, ale jak dla mnie to kolejny album, który trzeba słuchać w całości. Dopiero tak w pełni oddaje swój muzyczny przekaz. Oczywiście "Cannibal Star" ma też swoje przesłanie. W tym wypadku podejmuje ona problem ochrony Ziemi i ludzkości, która spoczywa na każdym z nas, a według muzyków sztuka, a szczególnie muzyka ma ogromny sprawczy wpływ i w ten sposób może

wpłynąć na przyszłość kolejnych naszych pokoleń. Całość brzmi również znakomicie, a efekt uzyskano dzięki współpracy z Simone Mularoni, który wspomógł kapelę podczas miksów i masteringu. Każdy instrument brzmi tu znakomicie, świetnie podkreślona jest ciężkość gitar i sekcji, a w dodatku każdy z instrumentów, gitara, bas i perkusja brzmią bardzo klarownie. Bardzo ważną rolę odgrywają klawisze, które brzmią bardzo klasowo, ale grają jedynie ważne dźwięki i w zasadzie nie narzucają się uszom słuchacza. Nie można zapomnieć o wokaliście Emmanuelsonie, którego śpiew, a i sama barwa głosu może kojarzyć się ze szkołą Russella Allena czy Raya Adlera. Niestety "Cannibal Star" ma pewien feler. Doskonale zdaję sobie z walorów muzyki na płycie Venus Syndrome, ale niestety nie wzbudza ona we mnie ekscytacji, jak to bywa w przypadku niektórych propozycji innych zespołów. Nie wiem czy to wina formacji, czy też jak to się mówi kolokwialnie "za dużo mam w dupie", że nie jestem w stanie docenić dobrej muzyki. Niestety po wielokrotnym przesłuchaniu tego albumu, na jego zakończenie zawsze zostawało mi właśnie to odczucie, jakaś pustka, brak emocji, itd. Prawdopodobnie, gdyby nie obowiązek w miarę dobrego poznania opisywanej muzyki, nową propozycję Francuzów włączałbym sobie od przypadku do przypadku. Może w pełni uznanie "Cannibal Star" z mojej strony przyjdzie z czasem. Zobaczymy. Niemniej trzeba oddać ekipie Venus Syndrome, że nagrali solidny album i mimo wszystko warto ich zapamiętać, pod warunkiem, że jest się fanem progresywnego metalu. (3,7) \m/\m/

Volcanova - Cosmic Bullshit 2022 The Sign

Islandzka Volcanova zadebiutowała pierwszym longpleyem pt. "Radical Waves" w 2020 roku. Znalazło się na nim mnóstwo znakomitej muzyki określanej "stoner rockiem", ale tak naprawdę polecam go wszystkim słuchaczom ceniącym wulkan energii w retro hard & heavy. Recenzję tamtego wydawnictwa możecie odnaleźć w HMP 80 na str. 196 a krótką relację z ich występu w Reykjaviku w HMP 80 na str. 154. Podczas rozmowy w sali prób Volcanovy (wywiad w HMP 81), dowiedzieliśmy się, że zespół jest pełen świeżych pomysłów na kolejne płyty, a także

RECENZJE

235


planuje wiosenną trasę koncertową po Europie wraz z The Vintage Caravan (to jeszcze się okaże, ale póki co tylko ta druga kapela oficjalnie ogłosiła swój występ w Polsce). Tydzień przed wspomnianą rozmową zespół ukończył nagrywanie EP "Cosmic Bullshit". Zawiera ono sześć autorskich, lecz granych na żywo od dobrego roku, utworów: "Salem", "Gold Coast", "Desolation", "End Of Time", (singlowe) "No Wheels", "Lost Spot". Mało brakowało, a wszedłbym do studia na ich sesję nagraniową, gdyż zaprosili mnie tam w celu przeprowadzenia wspomnianego wywiadu - podziękowałem, ale odparłem, żeby w tym czasie skoncentrowali się w pełni na sesji, ponieważ mi również zależało, aby jak najlepiej zabrzmieli. Początkowo trudno było im wskazać dokładną datę ukazania się "Cosmic Bullshit", ale wkrótce poinformowali, że stanie się to 25 lutego 2022r. Dzięki szczodrości The Sign Records, redakcja "Heavy Metal Pages" otrzymała gotowy materiał w pierwszej połowie listopada 2021r. Podjąłem się jego przedstawienia, choć z trudem przychodzi mi zabawa w jego "wartościowanie". Posłuchałem albumu dopiero drugiego dnia po jego otrzymaniu, ale zanim to zrobiłem, miałem już silne wyobrażenie na jego temat i wydawało mi się, że nie ma innej opcji - to musi być fajne. Przyznaję się tym samym do stronniczości towarzyszących mi odczuć. Gdy nazajutrz usiadłem do "Cosmic Bullshit", nie do końca doświadczyłem jednak tego, czego się spodziewałem. Okładka obu pozycji przedstawia ten sam koncept, ukazany w kompletnie różnych sceneriach. Podobnie z muzyką - niby ta sama konwencja, ale inna zawartość. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to produkcja. Obiektywnie, "Cosmic Bullshit" brzmi znacznie inaczej niż brzmiało "Radical Waves". Słychać, że więcej czasu włożono w produkcję LP niż EP. Debiut wydawał mi się bardziej dopracowany i zbalansowany, natomiast "Cosmic Bullshit" - żywsze. Chodzi o to, że niskie frekwencje EP-ki mogą wręcz przytłaczać, podczas gdy te wyższe dźwięki wydają się pochodzić jakby z pewnej odległości. Gitara prowadząca chowa się niekiedy za ścianą basu; stopy i tom-tomy są perkecyjnie nagłośnione, ale cymbały niemal giną w miksie. Pozytywnym aspektem tego rodzaju niedoskonałości może być wrażenie, że słyszymy Volcanovę grającą jakby na żywo. Potrzebowałem wręcz ich dopytać, czy robili to na setkę. Okazało się, że nie. Kolejną różnicą jest położenie większego nacisku na rytmiczną motoryczność a mniejszą na melodie. Tych drugich naturalnie nie brakuje (ze szczególnym wskazaniem "End Of Time"), ale bardzo często dłuższe fragmenty wszystkich

236

RECENZJE

utworów są podporządkowane uderzającej z impetem dosadnej sekcji rytmicznej. Wokale również wydawały się nieco bardziej melodyjne na "Radical Waves", za to bardziej gwałtowne (łobuzerskie? zawadiackie?) i ostrzejsze na "Cosmic Bullshit". Oba podejścia obficie występują zarówno na EP jak i na LP, ale zwracam tutaj uwagę na zmianę proporcji. Na obu wydawnictwach doceniam natomiast umiejętne operowanie dynamiką, np. pozorne uspokojenie, wzmacniające efekt następujących po nich motywów. Tak stało się tutaj przynajmniej dwukrotnie: na początku "End Of Time" (piosenkowy refren po beztroskim akustycznym wstępie natychmiast zapada w pamięć, ale jeszcze korzystniej wypadają tam pasjonujące solówki gitarowe) oraz w środku "Lost Spot" (kiedy wydaje się, że już koniec, ale warto zaczekać jeszcze na harmonię wokalną z odurzająco przeciąganymi końcówkami wersów). Czy Volcanova jest gotowa na podbój kosmosu? (-) Sam O'Black

Wanton Attack - Wanton Attack 2021 No Remorse

Niklas Holm (gitara, bas, dodatkowe wokale) oraz Micael Zetterberg (główny wokal, perkusja) od dwóch lat działają pod nazwą Wanton Attack, a ostatnio rozpoczęli też oddzielny projekt Sordid Blade. Pierwszy jest bardziej mroczny a jednocześnie inspirowany tradycyjnym metalem z Europy Wschodniej. Drugi zaś bardziej epicki. Specyficzna atmosfera przepełnia całą debiutancką płytę Wanton Attack. Trwa ona niespełna pół godziny i składa się z sześciu heavy metalowych kawałków, a wśród nich cover Commandment "Crystal Ball" oraz instrumental "Arrogant Humanity" (miarowo kroczący, niepokojący, z równie przenikliwymi klawiszami co kiedyś u punkowej Siekiery). Doceniam, że autorom udało się uzyskać oryginalne, nawiedzone, niepodobne do innych reprezentantów dark heavy metalu, brzmienie (porównanie do klimatu Mercyful Fate, Dragon "Horda Goga" lub Hellias "Blind Destiny" byłoby naciągane, choć niepozbawione podstaw). Osobiście uważam jednak, że ich przekaz nadmiernie gloryfikuje ciemną stronę mocy. Tytuły utworów "Demonic Forces Prevail" czy "Arrogant Humanity" nie pozostawiają ku temu wątpliwości. Kiedy usłyszałem od Nikla-

sa, że dodatkowy, trzeci muzyk biorący udział w zalążkowej fazie istnienia Wanton Attack odpadł, gdyż nie chciał się w pełni zaangażować, lecz Niklas nie zamierza precyzyjnie wyjaśniać okoliczności, to zastanawiałem się, czy nie chodziło aby o używanie kryształowej kuli z "Crystal Ball". Osoby czujące się z tym w miarę komfortowo mogą pomyśleć, że wreszcie ukazał się rogaty heavy metal niebędący black metalem. (-) Sam O'Black

ze swojej macierzystej formacji, Serenity, w wielu momentach śpiewa mocno, a czasem wręcz agresywnie. Całość podbita jest chórami, efektami i ozdobnikami. Warkings ma być chyba z założenia zespołem z tej samej serii co Powerwolf czy Sabaton i do fanów tych formacji "Revolution" jest kierowana. Plus taki, że ilość heavy metalu w heavy metalu nie jest jeszcze śladowa. Ja odbieram ten zespół jako "produkt", ale może Wy spojrzycie nań przychylniejszym okiem. (3,5) Strati

Warkings - Revolution 2021 Napalm

Warkings to infantylna strona heavy metalu. Nie mam na myśli samej muzyki czy linii wokalnych, ale całą koncepcję zespołu. Choć przebieranie się i przypisywanie każdemu muzykowi jakiejś tożsamości wywodzi się zapewne od Kiss, z czasem zaczęło przybierać coraz bardziej groteskowe lub infantylne formy. Idea Warkings przywołuje raczej filmy czy kreskówki z dla dzieciaków, w których każdy z bohaterów miał swoją postać i swoje cechy, które stanowiły wkład w grupę działającą w imię jakiejś misji. Koncepcja tych postaci w Warkings rzutuje na same teksty, bo słowa na "Revolution" można przyporządkować niemal każdej z postaci. I tak "Ave Roma" czy "Spartacus" pasują do wokalisty, wcielającego się w Trybuna, "Sparta" do perkusisty - Spartiaty, "Deus lo Vult" do gitarzysty "Krzyżowca", a "Ragnar" do basisty - "Wikinga". Infantylność Warkings potęguje banalność wybranych tematów i szablonowość ich napisania. Już chciałam do puli infantylizacji dorzucić też melodię z kawałka "Fight", która przez wzgląd, że nawiązuje do "Bella Ciao", brzmi jak kawałek z wesela, gdyby nie to, że w porę się zorientowałam, że "Bella Ciao" to przekształcona piosenka włoskich partyzantów. Ale nawet pomijając nieszczęsną "Bella Ciao", płyta naprawdę jest dziecięco łopatologiczna. Jak kawałek o Ragnarze, to riff rodem z Amon Amarth (a dokładniej "Guardians of Asgaard"), jak orientalne ozdobniki, to linia wokalna rodem z "Nights of Arabia" Kamelot. "Dziecięco-łopatologiczna" wcale nie znaczy, że jest miękka i popowa. Choć riffy też są sztampowe i wystudiowane, są to jednak heavymetalowe riffy nawiązujące to do Runnig Wild, to do Primal Fear. Jest też bardzo dobra wokalnie, bo choć wokalista wprowadza czasem do Warkings linie

Wij - Dziwidło 2021 Heavy Medication

Już pierwsze "Demo 2019" Wija potwierdziło, że warszawskie trio świetnie odnajduje się w klimatach archetypowego heavy rocka, obecnie określanego protometalem. Debiutancki album "Dziwidło" stawia więc tylko kropkę nad i, pokazując, że takie prawdziwe i szczere granie jest po prostu wiecznie żywe, niezależnie od przemijających mód i trendów. I chociaż skład Wija to tylko wokalistka Tuja Szmaragd, gitarzysta Palec i perkusista Miko, to wcale nie odczuwa się braku basu czy gitary rytmicznej, brzmienie Wija jest kompletne i potężne, co ma też pewnie związek z zamiłowaniem muzyków do nagrywania na tak zwaną setkę. Efekt to porywający materiał, który śmiało mógłby ukazać się gdzieś tak w 1969 roku, surowy, mocny i przebojowy, oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie byłoby oczywiście tego wszystkiego bez pomnikowych albumów Black Sabbath, ale Wij daleki jest od zapożyczeń, podążając własną ścieżką. Brzmi też równie przekonująco w szybkich, dynamicznych utworach (kąśliwy opener "Żmij", tytułowe "Dziwidło", "Peperuda") oraz tych masywniejszych rockerach spod znaku heavy/doom ("Czerw", "Madame",), bez trudu łączy też tempa, co szczególnie ciekawie wypada w "Kacie" i finałowej "Tyranii trupa". Ucieszyła mnie również obecność "Wielkiego martwego", bo to jeden z ciekawszych utworów z demówki. Cover też jest niczego sobie, bowiem Wij sięgnął po "In League With Satan" Venom, ale żeby nie było tak łatwo opatrzył go własnym tekstem, czego efektem jest "W przymierzu z diabłem". Warstwa tekstowa "Dziwidła" to zresztą niemal odrębny świat niesamowitości i dawnych wierzeń, coś bardzo oryginalnego, w co warto się wgłębić, a Maria a.k.a.


Tuja Szmaragd jest nie tylko ich autorką, ale równie intrygującą wokalistką, co nie dziwi w kontekście jej muzycznej edukacji. Efekt to płyta jak dla mnie kompletna, bez słabych punktów - może ewentualnie nieco za krótka, ale zespół szykował ten materiał z myślą o pojedynczym LP, więc inaczej być nie mogło. (6) Wojciech Chamryk

Wings Of Destiny - Memento Mori 2021 WormHoleDeath

Wychodzi na to, że w Kostaryce grają power lepiej od Hiszpanów, a już na pewno od tych zwących się Phoenix Rising. Wings Of Destiny teoretycznie nie wychodzą poza schematyczne rozwiązania, kroczą śladami Helloween, Symphony X czy Rhapsody Of Fire, ale jednak w ich muzyce coś jest, do tego na "Memento Mori" nie brakuje całkiem udanych utworów. Na pewno różnicę czyni frontman, zarazem też klawiszowiec, Anton Darusso: obdarzony świetnym, ostrym głosem, sprawnie przechodzący od najwyższych rejestrów do znacznie niższych partii. Wystarczy włączyć pierwszy z brzegu "Playing With Fire" i już wiadomo, że to żaden ściemniacz, ale wokalista z prawdziwego zdarzenia, co potwierdza choćby w "Of Dwarves And Men", nawiązującym do hard rocka/AOR "Death Wish" czy bardziej metalowym w stylu lat 80. "Holy Grail". Jest on Rosjaninem, co wyjaśnia genezę wykorzystania w finałowym, epickim "Theater Of Tragedy" cytatów ze szlagieru... "Oczi cziornyje" oraz "Lotu trzmiela" Rimskiego-Korsakowa. Nie jest to jedyne odniesienie do muzyki klasycznej w utworach Wings Of Destiny, co dodaje im atrakcyjności, nawet jeśli nie jest zbyt oryginalne. "Shadowland" też jest nieco bardziej progresywny w formie, numer tytułowy może się z kolei kojarzyć z Rainbow - słychać, że panowie starannie odrobili lekcje. Dlatego, chociaż mamy tu również bardziej sztampowe utwory z "My Freedom" na czele, to jednak "Memento Mori" trzyma poziom. (4) Wojciech Chamryk Wolf - Mal Camino 2021 Wormholedeath

Jeśli ktoś jest spragniony współczesnego grania hołdującego początkom gatunku z mocnymi wpływami bluesa i hard rocka, to o

wilku mowa - Czilijczycy z malowniczego Valparaiso, tworzący grupę Wolf nie zapomnieli, jak brzmiała muzyka czterdzieści lat temu. Czasem jednak gubią się w tym, jak powinna brzmieć, jeśli się ją nieco uwspółcześni, ale o tym później. Już otwierający album "Mal Camino" (bardzo bogaty w kawałki, bo jest ich tu aż dwanaście) "Maldito" to ich własna wariacja na temat ZZ Top - chwytliwy numer z nowoczesną produkcją. Można zarzucić mu pewną wtórność, ale powiew świeżości zapewnia całkiem uzasadniona decyzja o śpiewaniu w języku ojczystym - i w ustach Jamesa nie brzmi to wcale drażniąco, jest ciekawym uzupełnieniem stylistycznych wyborów Wolf, do którego najzwyczajniej trzeba się przyzwyczaić. Podobnym bangerem jest "Toxica" z chwytliwymi refrenami i chórkami, a także basowym bridgem. Bas stanowi solidną podwalinę właściwie wszystkich numerów, więc wypada pogratulować Wolfowi Kalaverze (który nie ma nic wspólnego z Maxem Cavalerą - to dwa odmienne muzyczne światy) dobrze wykonanej roboty. Rozczarowaniem jest w kontekście dwóch pierwszych, bardzo klasycznych kawałków, tytułowy, do bólu generyczny i nieco patetyczny "Mal Camino" ze zbyt delikatną, w porównaniu do pozostałych linią melodyczną. Cieszy natomiast obecność partii gitarowych i solówek, które wykraczają poza hard rock, a zaczynają przypominać heavy metalowe patenty. Drugim biegunem, choć też w pewnym sensie patetycznym, jest monumentalny i cięższy "Fuego Cruzado", wpadający z kolei w nowoczesne podejście lat dwutysięcznych w stylu Alter Bridge czy nawet prog-rockowych gigantów pokroju Porcupine Tree (wystarczy przypomnieć styl takich numerów jak "Shallow") z pulsującym basem i narracją w stylu zwrotek "Shame on the Night" Dio (choć nadal w szybszym i nowocześniejszym wydaniu). Spragnionych klasycznej, hard rockowej strony Wolf powinien ucieszyć "Revelacion" - proste i dobitne uderzenie z klasycznym intro na basie, który właściwie prowadzi cały kawałek, razem z agresywnym wokalem i smaczną, choć prostą solówką z progresją, do której przyzwyczaiło nas głównie AC/DC (te dwa światy - klasycznego hard rocka i nowocześniejszego grania, nie tylko tego z lat 80. w stylu Motley Crue, ale również współczesnego, połączy później "Espiritual", w którym da się usłyszeć echa "Girls Girls

Girls"). Nieco szybciej, a więc delikatnie motorheadowo, choć to nadal inna stylistyka, jest w przypadku "Fuerte y Duro" - to kawałek idealny do szybkich motocyklowych przejażdżek, esencja późnych lat 80. czy wczesnych 70., a mój osobisty faworyt - prędki język ojczysty chłopaków z Wolf świetnie sprawdza się też w przypadku obecnych tu, szybkich jak karabin maszynowy partii wokalu. W kolejnym, "A.K.A.", można by się nawet doszukiwać wpływów Jake'a Lee, choć tylko jeśli chodzi o otwierający riff - cała reszta to znów skręcająca w niebezpiecznie ckliwe klimaty podobne do tytułowego numeru, które w kontekście całości, odarte z surowości i brutalności (szczególnie dziwnie brzmi tu łagodniejsze oblicze wokalu Jamesa), brzmią trochę nie na miejscu, choć trzeba docenić, że przynajmniej starano się zróżnicować płytę opartą przecież głównie na dobrze znanych od lat schematach. Poza tym, "A.K.A." znów pełna jest interesujących progresji, co ma swoje odzwierciedlenie w harmonicznej solówce zupełnie z innej bajki niż ta z "Revelacion" - to już nie pentatonika, a bardziej skomplikowane i stylowe użycie harmonicznych skal - plus za wszechstronność dla Lalo Munoza. Płytę zamyka powrót do klimatu pierwszych kawałków - agresywny, nieskomplikowany "Depredador" i mający chyba najwięcej wspólnego z wpływami delikatniejszego heavy metalu "Sin Amanecer" - wystarczy posłuchać glamowego riffowania i solówki. "Mal Camino" to płyta, której nie da się jednoznacznie zaszufladkować - słychać tu wpływy wszystkiego, co ukształtowało Wolf - głównie najprostszego hard rocka, przełamywanego próbami zmierzenia się z progresywnym graniem czy łagodniejszym heavy, są to jednak drobne epizody. Czy to wystarczy, by stwierdzić, że muzycy wypracowali sobie swój własny styl? Nie jest on raczej na tyle charakterystyczny, a samo połączenie mniej i bardziej odległych inspiracji potrafi czasem zgrzytać. Mimo wszystko wśród aż 12 kawałków (lepiej byłoby zredukować tę liczbę nawet do ośmiu najlepszych numerów, by pozbyć się wrażenia "zapychaczy"), znajdują się też numery bardzo dobre, które spokojnie można wykorzystać przy następnym ruszeniu w dłuższą trasę z niedozwoloną prędkością. Czasem mniej znaczy więcej - i album Wolf byłby o wiele lepszy, gdyby pozostali przy tym, co wychodzi im najlepiej - ale słysząc wszechstronność ich gitarzysty można spodziewać się, że znajdą kiedyś złoty środek. Nie ma co podcinać im skrzydeł - trzy to trochę za mało, cztery - za dużo, ale "Mal Camino" zdecydowanie bliżej do czwórki. (3,5) Iga Gromska

Wonders - The Fragments Of Wonder 2021 Limb Music

Wonders to nowinka z ziemi Włoskiej, która oczywiście prowadzi nas w krainę melodyjnego power metalu. Niestety od jakiegoś czasu takie kapele nie mają w mojej osobie wielkiego wsparcia. Po prostu moje zainteresowanie tą sceną mocno osłabło, choć nie na tyle, aby zupełnie nie sięgać po jej owoce w postaci, kolejnych, ciągle licznych wydawnictw. Jednak to moje zdecydowanie mniejsze zainteresowanie tworzy pewną ochronną osłonę, która buduje moją obojętność wobec takich produkcji. Nie jest to sprawiedliwe, ale też nie jest jakąś tam zbrodnią. Także dopiero obowiązek opisania jakiejś pozycji powoduje głębszą próbę poznania takiej twórczości. Nie zmienia to mojego podejścia do całego nurtu, ale pozwala docenić jej niektóre składowe, oraz podtrzymać świadomość, że dla wielu wciąż może to być nadal wartościowa muzyka, tak jak dla mnie kilka lat temu. Muzyczny świat Wonders swoje korzenie ma w dokonaniach formacji Sonata Arctica czy też Stratovarius, jednak ma tendencje dążyć do współczesnego oblicza melodyjnego power metalu, w postaci twórczości grup typu Beast In Black, Battle Beast, itd. Już otwierający płytę "Good & Bad" jasno nam o tym oznajmia, choć dopiero w pieśni "Freedom" osiąga teraźniejszego charakteru. Niemniej Włoscy muzycy potrafią nas zaskoczyć, bowiem w takim "Losing The Dream" pojawia się ciężki, progresywny fragment, którego z pewnością samo Dream Theater by się nie powstydziło. W trochę mniejszym wymiarze taką progresję odnajdziemy w utworze "Sacriface". Natomiast w kawałku "Where The Sun Doesn't Shine" napotkamy na moment, który może skojarzyć się z epicko-progresywną odsłoną Iron Maiden z okresu "Brave New World". No i o dziwo takich akcentów (wraz z tymi progresywnymi), bo już nie większych elementów, możemy napotkać w wielu momentach całego albumu, "The Fragments Of Wonder". Muzycy Wonders kładą nacisk na wpadające ucho melodie oraz bezpośredniość swojej muzyki, jednak ich kompozycje, mimo że są dość proste, to posiadają aranżacje i zagrywki, które zmuszają odbiorcę do refleksji, że nie mają do czynienia z muzyczką, ale z dość ciekawie przygotowana muzyką, melodyjną i przystępną, ale z

RECENZJE

237


jakimiś tam ambicjami. W dodatku same brzmienia instrumentów bardziej ustawione są jak do progresywnej produkcji, a i sama gra muzyków zdradza ich spore umiejętności i nielichy warsztat. Jednak ta strona nie powinna nikogo dziwić, bowiem filary tego zespołu, czyli bracia Lunesu (perkusista Giorgio i gitarzysta Pietro Paolo) oraz pozostali muzycy to, również współtwórcy progresywnej ekipy Even Flow. Na wyróżnienie zasługuje również wokalista Marco Pastorino (znakomity głos), który czasami przypomina mi Daniela Heimana. Natomiast nazwisko klawiszowca Boba Katsionisa mówi samo za siebie. Także debiut Wonders "The Fragments Of Wonder" to solidna płyta, choć wolałbym, aby bardziej skupili się na klasycznym melodyjnym power metalu oraz takim, że progresie, niż nowej, bardzo komercyjnej odsłonie melodyjnego poweru. Współcześni fani takiego grania raczej będą zadowoleni i z pewnością ocenią album znacznie wyżej niż moja osoba. (3,7) \m/\m/

Yenisei - Reflections 2021 Self-Released

Mam pewien kłopot jak trafiam na zespoły, które swoją muzykę umieszczają w szufladzie zwanej postrock. Przeważnie takie dźwięki kojarzą się - przynajmniej mnie - z alternatywnymi odmianami rocka, a za tymi nie przepadam, a wręcz stronię. Są jednak formacje, których propozycje, mimo że post rockowe to bardziej kojarzą się z progresywnym rockiem. Tak dokładnie jest z Yenisei... ale poczytałem sobie mądrzejszych ode mnie i myślę, że sprawa trochę się wyjaśniła. Okazuje się, że post rock swoje korzenie ma w takich podgatunkach rocka jak krautrock, rock progresywny, jazz, a nawet rock eksperymentalny. Także moje zestawienia tych zespołów z rokiem progresywnym jest zupełnie na miejscu. Prawdopodobnie te kapele, przy których strzygą moje uszy, po prostu są bliżej swoich muzycznych źródeł. Muzyka na "Reflections" to bez wątpliwości instrumentalny post rock z mocnymi ambientowymi naleciałościami, zaaranżowany tak, że ewidentnie odbijają się progresywne inspiracje. Płyta zawiera dziesięć wyrazistych i znakomitych kompozycji, w których przeważają melancholijne i nostalgiczne tematy, od czasu do czasu korzystając z mocniejszych

238

RECENZJE

gitarowych kontrastów. Oddaje to mnogość wszelkich emocji, uczuć i nostalgii. Nie brakuje też niezwykłych melodii podkreślających klimat krążka. Kompozycje, choć różnorodne są spójne i jednolite, w ten sposób budują pełną i niezwykłą muzyczną opowieść. Brzmi to tak jak podróż wewnątrz siebie z wieloma refleksjami z tego wynikającymi. W sumie "Reflections" posiada to co w progresywnym rocku lubię najbardziej, czyli konkretną zamknięta w całość muzyczną historię. Nie bardzo wyobrażam sobie, aby słuchać tego krążka po jednym utworze. Wtedy magia tego albumu w ogóle by nie zadziałała. Ze względu, że preferuję ciężkie brzmienia, to pierwotnie największą uwagę zwracałem na utwory typu "Wave", "Bitter Cold", "Memories of Times Before" czy "All That You Could Become". To te z dynamicznymi gitarowymi kontrastami. Niemniej jak wspominałem, bez pozostałych kompozycji nie byłaby to ta sama płyta. Posłuchajcie, chociażby "Blurred Horizon", z pięknym i melodyjnym motywem granym na klawiszach. W innych utworach znajdziecie wiele innych fragmentów, które was zachwycą. Ogólnie "Reflections" to propozycja dla wszelkiego rodzaju wrażliwców, uwielbiających dźwiękowe subtelności, łatwo wpadających w melancholijne nastroje czy ogólnie potrzebujących złapać oddech od rzeczywistości. Tym bardziej że postarano się, aby produkcja oraz brzmienia były na jak najwyższym poziomie. (5) \m/\m/

Black Sabbath - Technical Ecstasy Super Deluxe 2021 BMG

Wytwórnia BMG idzie za ciosem i wypuszcza kolejny boks poświęcony jednej z klasycznych płyt Black Sabbath z Ozzym Osbourne przy mikrofonie. Tym razem został wznowiony tytuł, co do którego zdania są mocno podzielone. Ten i kolejny album od zawsze są dla fanów kością niezgody - jedni uważają, że są do bani, inni, że wręcz przeciwnie. No ale jakby nie było, są one częścią tak zwanego złotego okresu grupy, kiedy funkcjonowała ona w składzie Ozzy, Tony Iommi, Geezer Butler oraz Bill Ward. Na "Never Say Die!" przyjdzie pewnie pora, natomiast już teraz możemy delektować się czterodyskowym wydaniem "Technical Ecstasy Super Deluxe". Obszerne memorabilia i sporo muzyki - choć obracamy się tak naprawdę wkoło tego samego materiału. Dyski numer jeden i dwa zawierają album w oryginale oraz z nowym miksem, za który odpowiedzialny jest Steven Wilson. Dysk numer trzy to odrzuty i inne wersje kawałków znanych z albumu a jedynie dysk numer cztery ma w sobie coś niepodważalnie ciekawego. To są nagrania koncertowe, nigdzie wcześniej nie publikowane, z trasy zespołu 1976-1977. Album "Technical Ecstasy" wydany został w 1976 roku nakładem Warner Bros. Na nim Black Sabbath skręcił w stronę eksperymentów, ale czy wcześniej ich nie było? Dla mnie to świetna płyta. Nie pozbawiona pazura, za to z dużą przestrzenią i ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Są tutaj i prężne kawałki, jak i akustyczne wstawki, albo też naprawdę nieźle brzmiące klimaty z lekka pompaty-

czne. Po monstrualnym "Sabotage" ten album jest lżejszy w wyrazie, choć absolutnie grupa nie straciła mocy. Fakt - może sprawiać wrażenie trochę zagubionej, mimo wszystko jednak jako całość materiał się broni. Czuć, że atmosfera w zespole nie była najlepsza, ale muzycy potrafili podejść do zadania profesjonalnie. Być może kompozycje ktoś napisałby lepsze. Na ten czas myślę, że Tony, Geezer, Ozzy i Bill wycisnęli maksimum ze swoich możliwości, zwłaszcza, że, jak wspomniałem, zaczynały się mocne tarcia między nimi. Pewne klimaty, w jakie grupa się nie zapuszczała, teraz stanowiły ciekawe urozmaicenie. Na przykład śpiewający Bill Ward w ładnym utworze "It's Alright". Czy też melancholijny "She's Gone". Przeszywająco brzmią klawisze w "You Won't Change Me" a riff Iommiego w "Dirty Women" kruszy tynk ze ścian. Zawartość dysków numer dwa i trzy zostawiam maniakom szukania różnic i spędzania czasu na analizowaniu niuansów odsłuchując po kilkanaście razy te same kompozycje. Ja nie lubię tego robić. Wolę skupić się na czymś ciekawym a tego dostarcza tutaj krążek zamykający wydawnictwo. Zatytułowany "Live World Tour 1976-77" portretuje Black Sabbath podczas koncertów promujących "Technical Ecstasy". Jako, że bardzo lubię ten album, to strasznie cieszę się na obecność kilku numerów, które na żywo wiele zyskały. Kapitalnie uwypuklone partie klawiszowe, pobrzękujące w tle "All Moving Parts (Stand Still)" robią niesamowitą robotę. Stał się ten utwór bardzo plastyczny. Wyróżnia się już na albumie, ale wykonany na scenie to zupełnie inna para kaloszy. Każdy z tych dziesięciu utworów brzmi odrobinę ina-


czej niż w oryginale. Głównie to zasługa Ozzy'ego, który w tym okresie nie był w zbyt dobrej formie wokalnej - w paru momentach autentycznie się po prostu drze do mikrofonu. Za to Pan Iommi na gitarze gra czasem jak natchniony. Takie "Dirty Women" nie tylko trzęsie riffem, ale i ozdabia ładną solówką na koniec. Instrumentalnie grupa brzmi jak monolit i nie czuć za nic w świecie, że jej członkowie powoli przestawali za sobą przepadać. Bill Ward potwierdza swój talent w solówce graną na spółę z Tonym, który serwuje lekko rock and rollowe klimaty. O Geezerze Butlerze nie będę się rozpisywać - ten człowiek zawsze spajał kawałki genialnymi bulgotami basu i na "Live World Tour 76/77" nie jest inaczej. Takie "Electric Funeral" w niskich tonach brzmi monumentalnie! Słucha się tego wszystkiego świetnie. To naprawdę ponadczasowa muzyka. Zwłaszcza z czwartego krążka bije od niej szczerość i niesamowita moc. Black Sabbath na żywo wtedy to była potęga - ciężko grający walec ale i też psychodeliczna maszyna. Nagrania studyjne to kwestia podejścia. Wiadomo, że nie każdemu musi przypaść do gustu wybrany fragment dyskografii. Są naturalnie tacy, którzy łykają wszystko bez popity (jak autor) i zwłaszcza okres z Ozzym wynoszą na piedestał. Płyta "Technical Ecstasy" do najłatwiejszych w odbiorze nie należy i być może tutaj warto upatrywać powodu niechęci ogółu do niej. Jednak kiedy się ją dobrze pozna otwiera przed słuchaczem całe spektrum barw i brzmień. Czy więc opłaca się wydawać ciężko zarobione parę stów na boks z serii Super Deluxe? Tak. Na pewno jest to rzecz przygotowana starannie i zawierająca sporo świetnych nagrań. Dla mnie jednak najlepszą opcją byłaby możliwość nabycia "Live 76/77" osobno, bo jak wspomniałem, nowy mix i odrzuty średnio mnie interesują. Podchodzę być może do tego zbyt racjonalnie, ale dla kolekcjonerów lub zapalonych do czerwoności fanów Black Sabbath to wydawnictwo będzie jednak czymś wyjątkowym. Nawet ci, którzy zaczynają przygodę z grupą będą w siódmym niebie - to wszakże klasyka hard rocka, nie gorsza od wcześniejszych płyt. Jest po prostu inna. Adam Widełka

BulletBoys - The Warner Albums 1988-1933 2021 NHE

Nie powiem, słuchałem amerykańskiego glam metalu, może nie pasjami, ale kilka kapel i ich płyty towarzyszyły mi w mojej muzycznej przygodzie. I może narażę się tym najbardziej prawdziwym maniakom, ale nadal lubię od czasu do czasu sięgnąć po takie granie. Zresztą nigdy nie byłem zwolennikiem wojenki thrasherów przeciwko glamowcom, jak dla mnie cała akcja była zupełnie nietrafiona (szczególnie tu na polskiej ziemi) i po jakimś czasie wręcz obróciła się przeciw samym atakującym. Nieważne... BulletBoys powstało w roku 1986, a założone było przez Marqa Toriena, który ponoć swego czasu był częścią zespołu Ratt (jakoś nie mogę skojarzyć). Wystartowali bardzo mocno, bowiem ich debiutancki album zawierał klasycznie brzmiące hard'n'heavy, oparty na amerykańskim rocku, bluesie, country, itd. Wszystkie kawałki na tej płycie są konkretne, zadziorne, z pazurem i zagrane na luzie oraz z wykorzystaniem wszystkich atutów glam metalu. Co muzycznie bardzo mocno kojarzy mi się z grupami Jackyl (głównie ze względu na podobne walory wokalistów), ale także z Ratt, Skid Row czy Aerosmith. Zresztą znawcy tematu będą mogli tu wymienić sporo więcej kapel z tego nurtu. Aż dziwne, że ta płyta nie zdobyła szerszego rozgłosu, tym bardziej że muzyka do dzisiaj zachowuje swój wigor i świeżość. Wytłumaczeniem może być jedynie fakt, że czas publikacji tej płyty - rok 1988 - nie był zbyt szczęśliwy, bo królował już thrash, rogi pokazywał death metal, a lada chwila miała nastąpić jeszcze inna rewolta. Kolejny krążek Bullet Boys "FreakShow" ukazuje się w roku 1991, czyli w okresie największej grunge'owej zawieruchy. Muzycznie to kontynuacja debiutu i mimo dość mocnych starań zespołu efekt nie jest najlepszy. Po prostu to solidny, zwyczajny album z niezłym hard'n'heavy i nic więcej. Jak dla mnie są jedynie dwa momenty, które troszkę wyróżniają tę płytę, czyli ciekawy rytmicznie "Hang On St. Christopher" oraz

instrumentalny kawałek "Huge". Natomiast na zupełne wyróżnienie zasługuje produkcja, zresztą dotyczy się to też poprzedniczki "BulletBoys". Obie płyty brzmią świetnie, każdy z instrumentów jest świetnie słyszalny, wybrzmiewa w pełni i klarownie, jest w nich moc i zadziorność, tak jak w hard' n'heavy powinno być. Trzeci album "Za-Za" z roku 1993 to taka próba nadążania za zmianami w muzycznym show bussinesie. Generalnie muzyka jest lekko odświeżona, więcej położono nacisk na fragment wolniejsze i akustyczne, co w sumie nawet przyniosło rezultat. Utwory na "Za-Za" uzyskują więcej energii i ogólnie słucha się ich znacznie lepiej niż tych z "FreakShow". Jest to okres, gdzie grupy z tej sceny poszukiwały nowej formuły. Wtedy też narodził się współczesny obraz hard rocka, który mnie nie do końca odpowiada. Niemniej muzycy BulletBoys na "Za-Za" nie poszli aż tak daleko, może dlatego tak dobrze słucha mi się tej płyty. Te trzy wspomniane albumy to uchwycony początkowy okres kariery Bullet Boys spędzony w stajni gigantów Warner Bros. W sumie bardzo się cieszę, że NHE Recordings zdecydowało się na ich przypomnienie, bo nie znałem tej kapeli, ani ich muzyki. Jak dla mnie, ten czas spędzony z BulletBoys "The Warner Albums 1988-1933" nie był stracony. Niemniej nie wiem, czy zdecydowałbym się na dalsze poznawanie dokonań zespołu. Okazuje się bowiem, że formacja kontynuowała karierę i robi to do dzisiaj. Ich ostatni album "From Out Of The Skies" pochodzi z roku 2018. Jeżeli jakiś fan glam metalu, hard'n'heavy i hard rocka nie znał do tej pory BulletBoys (tak jak ja), może dopisać kolejny band do zapoznania się. Może to nie jest mus, ale warto. \m/\m/

Cauldron - Into The Cauldron

często numery wcześniej, lub też później nie publikowane, albo jakieś covery czy cokolwiek innego, dającego wyjątkowość. Dla metalu - heavy, thrash - który jest intensywny to długość ma znaczenie. Czasem zbyt długi album może zwyczajnie zmęczyć, jeśli jeszcze jest wtórny. Natomiast krótka płytka, być może zostawia z uczuciem niedosytu, ale też solidnie nakręca. Reedycja EP kanadyjskiego zespołu Cauldron przynosi ledwo pół godziny muzyki i zostawia po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Cherry Red Records "poprawia" rzecz pierwotnie wydaną w 2007 roku. Do, oryginalnie, czterech kawałków (18:31) dołożone zostały dwa, w tym jeden cover - Tyrant "Making Noise And Drinking Beer". Trio z Toronto zaproponowało na swoim pierwszym tak naprawdę wydawnictwie ciekawe podejście do heavy metalu, bowiem brzmi to momentami jak thrash. Generalnie "Into The Cauldron" jest jakby wprowadzeniem do zespołu, także warto po prostu machać głową i słuchać niż dociekać poprawnego zaszufladkowania jegomości. Lepiej też przystąpić do obcowania z tym materiałem wypoczętym, bo chłopaki nie grają ładnych tematów, choć mają lekkie ciągoty do melodyjnych refrenów. Utwory, jakie trafiły na krążek nie są może czymś stricte porażającym, jednak jeśli ktoś gustuje w takim niejednoznacznym podejściu do metalu to powinien poczuć się usatysfakcjonowany. Dużo w tym energii, szybkich, rwanych riffów i partii gitar zespolonych z dynamiczną, pracującą jak mały silniczek sekcją basu i perkusji. Mini album "Into The Cauldron" nie wywrócił nic do góry nogami, ale zaspokoił chwilową chęć usłyszenia poprawnych i szalenie intensywnych dźwięków. To muzyka prująca naprzód bez zbędnego zastanawiania się czy lepiej tak, a może inaczej. Jak na debiut fonograficzny datowany na blisko dwadzieścia lat temu to trzyma się to całkiem nieźle. Jasne, że w tym szmacie czasu pojawiło się wiele płyt - lepszych, gorszych, innych - ale fajnie, że współcześnie Cauldron się jakoś broni. Zwłaszcza w reedycji ciekawie wypada dodatkowy utwór autorski i cover niemieckiego Tyrant. Naprawdę zacnie wycięli ten klasyk!

2021 Dissonance

Lubię EPki. No, pod warunkiem, że zawierają solidny materiał. Zakładając, że spełniają mój wymóg, to cenię sobie je za to, że zadają cios w krótkim czasie. Mają

Adam Widełka Cro-Mags - Hard Times In An Age Of Quarrel 2021 Back On Black

Świetnie, że Back On Black zde-

RECENZJE

239


Insane - Wait And Pray 2021/2005 High Roller

Szczerze to do niedawna nie miałem pojęcia o istnieniu tej kapeli. Poniekąd to nie dziwne, bo włosi z Insane są w stanie zawieszenia od 2005 roku a jedyny pozostawiony przez nich ślad funkcjonowania to album, który wpadł mi w ręce jakieś parę dni temu. Nie myląc z grupami pod tą samą nazwą z Toskanii i Apulii, panowie z Marche nagrali krążek pod tytułem "Wait And Pray". To płyta skonstruowana według znanej i przez lata eksplorowanej formuły - zadaj jak najwięcej ciosów w jak najkrótszym czasie. Słychać, że w tej kwestii trio tworzone przez gitarzystę Luke Perozziego i braci Matta i Dona Montironich odpowiedzialnych za sekcję rytmiczną, chętnie pobierało nauki chociażby od Slayera. W tych trzydziestu trzech minutach materiału zawarli multum siarki, opętania i totalnej energii. Głównie grają bardzo prosto, bez jakichś wymyślnych riffów czy nad wyraz połamanej pracy basu i perkusji. Nie znaczy to jednak, że zespół nie porywa. Trudno się oprzeć rozpędzonym kompozycjom. Jak na takie współczesne podejście do tematu to Insane na "Wait And Pray" zdaje egzamin. To, że album pojawił się dobrych dwadzieścia lat po erupcji legendarnych formacji z pola thrash metalu możemy zanotować jedynie czytając wkładkę. Muzycznie natomiast starają się tworzyć klimat rodem z lat 80. Wychodzi to nieźle i bez szczegółów dotyczących wydawnictwa można pomyśleć, że to jakiś zaginiony materiał z epoki lub niepublikowane nagrania jakichś tuzów sceny z USA. Okej - to album, którego można słuchać i słuchać, ale również warto wziąć pod uwagę sytuację, że będzie on tylko jednorazową przyjemnością. Wszakże skoncentrowane są tu dźwięki dobrze znane i nie odbiegające znacznie od klasycznych pierwowzorów. No ale nie będę siać fermentu. Insane ze swoim "Wait And Pray" sprawiło mi sporo radości a to chyba jest najważniejsze, także śmiało sięgajcie po ten krążek i sami poddajcie się temu sprawnie zagranemu thrash metalowi rodem ze słonecznej Italii. Slaves - Slaves (Insolent Aggression) 2021/2001 High Roller

Adam Widełka

Slaves to pierwotne wcielenie grupy Insane, z którą jakiś czas temu

240

miałem do czynienia. Włosi na początku swojej kariery pod nazwą Slaves działali od 2000 do 2001 roku, wydając tylko jeden album ("Slaves"), a potem zmienili nazwę i też, jak na razie, skończyło się na tym samym wyniku. Zresztą grupa jest zawieszona. No ale wracając do meritum to album, jaki teraz wpadł mi w ręce to reedycja High Roller Records, którzy nadali tytuł "Insolent Aggression". Kompakt zawiera bonus w postaci kilku tracków demo, a winyl kusi wersjami kolorystycznymi. Generalnie można odczuć, że to jest wstępna wersja "Wait And Pray" z 2005 roku. Kilka numerów zostało nawet nagrane w przyszłości na nowo. W Slaves działali w tym samym składzie co w Insane czyli Dan i Matt Montironi oraz Luke Perozzi. Chłopaki trzymali poziom już te cztery lata wcześniej i zdobywali doświadczenie. Album "Slaves" ("Insolent Aggression") brzmi nieźle i słychać, że gorące włoskie emocje buzowały w podobnym tonie co amerykańskich kolegów ze Slayer w złotej dla gatunku epoce. Można się zdziwić, że krążek powstał w 2001 roku. Jest też zaprzeczeniem ładnej produkcji. Mamy tu raczej dziki, rwany i szorstki thrash, choć bez gubienia azymutu. Mimo wszystko prędkie kawałki udało się poukładać. Finalnie jest niecałe czterdzieści minut szaleństwa z szybką sekcją rytmiczną braci Montironi oraz kąśliwymi i tnącymi riffami pana Perozzi. Mogę powiedzieć ogólnikowo, że zapieprzają ile sił niszcząc wszystko, co pojawia się na ich drodze. Nie jest to album ikoniczny, ale w żadnym razie nie daje powodu, żeby uważać go za stratę czasu. Ma w sobie wszystko, co dobry, solidny, album gatunku thrash metalu posiadać musi. Tu nie ma żadnej większej filozofii. Nie ma również ściemy i prężenia muskułów z waty. Włoski zespół proponował szczere granie, oparte na dawno już ustawionym fundamencie. Czerpał garściami z lat 80. ale robił to dobrze. Słychać i czuć aurę Slayer (zresztą kto się tym bandem nie inspirował…?) ale nie jest to siłowanie się z legendą. Slaves w swój sposób interpretowali to, co amerykański potwór rozpisał za wzór. Powstała więc przyjemna w odbiorze i w miarę interesująca pod względem muzycznym płyta, po której nikt nie musi się wstydzić. Chociaż chłopaki trochę lepiej wypadli później, już pod nazwą Insane, ale myślę, że to już też kwestia gustu. Natomiast w obu wcieleniach trio daje gwarancję strasznie energetycznego młócenia, co idealnie się równoważy. Warto posłuchać i to być może nie raz…

RECENZJE

cydował się wydać reedycję tej pozycji. Bardzo dobrze, że sięgnęli po ultra klasykę crossover/thrash/ hcpunk. Szkoda tylko, że w stosunku do pierwotnego wydania poczynili parę zmian. Nie wiem jak Was, ale mnie irytuje klejenie kawałków do siebie czy intro lub outro do pierwszego/ostatniego kawałka. No ale tak niestety jest tutaj - co trochę wpływa na klimat słuchania. Przynajmniej ja to tak odbieram. To jedyna pozycja podsumowująca okres klasyczny CroMags. Takie trochę Best of na żywo. Mamy tutaj dwie płyty z różnymi koncertami, ale mimo wszystko podobnym setem. Zresztą nie ma się co do tego zabierać jak pies do jeża. W okresie 1986 do 1993 roku grupa wypuściła same killery. Kapitalne albumy wniosły wiele do gatunku crossover, a "Hard Times In An Age Of Quarrel" to chyba jedna z najlepszych koncertówek z tamtego czasu i w ogóle. Pierwszy występ rejestrowano w Hollywood Palladium w 1991r., a drugi dysk zawiera sztukę z New Jersey trzy lata później. Dwa totalne strzały. Każdy po około przeszło godziny grania na wysokim poziomie i w tempie godnym ponaddźwiękowego myśliwca, który na dodatek miota we wszystko rakietami. Kiedy się tego słucha ciężko jest nie rozkręcić młyna w pokoju, nie zdemolować meblościanki czy wyrzucić telewizora przez okno. Cały czas mordercze numery, szatkujące słuchacza riffami i przygwożdżające ciężarem sekcji rytmicznej. Z drugiej jednak strony kawałki jakie wystrzeliwuje Cro-Mags są niesamowicie lekkie, z dawką specyficznej melodii i charyzmatycznego wokalu. To świetny wstęp do poznania grupy - warto sięgnąć po albumy studyjne, jeśli ktoś jeszcze nie miał przyjemności. Po obcowaniu z "Hard Times In An Age Of Quarrel" mogą się wydać trochę spokojne, bo na żywo uchwycono kosmiczne pokłady energii, jakie ten zespół przedstawiał na scenie. Co więcej pisać… Rzecz kapitalna, ponadczasowa i rzucająca na kolana, obijając przy okazji twarz solidnymi sierpowymi. Do kontemplacji ale też do wyrzucenia z siebie złych emocji czy treningu. Cios! Adam Widełka Faith And Fire - Accelerator 2021 High Roller

Muszę przyznać, że wcześniej tej pozycji nie słyszałem. Wiem - może wydać się to dziwne, jeśli lubię bardzo twórczość grupy Riot.

Faith And Fire założyli dwaj muzycy działający z Markiem Reale, czyli wokalista Tony Moore oraz gitarzysta Mike Flyntz. Ten drugi zresztą w momencie wydania "Accelerator" był cały czas aktywnym członkiem Riot. Do sekcji rytmicznej zaprosili perkusistę Johna Micelli, znanego z Rainbow czy Blue Oyster Cult i Danny'ego Miranda, grającego również w Blue Oyster Cult czy też w zespołach Pyramind i w koncertowym składzie Queen z Paulem Rodgersem. Album wyszedł w 2006 roku nakładem Metal Heaven a teraz reedycję przygotował High Roller Records. Dwupłytowy album (drugi dysk to wersje demo i z prób) zawiera pełny "Accelerator" bez żadnych zbędnych dodatków. Godzina muzyki z rejonów hard rocka i heavy metalu. Sporo fajnych tematów podkreślających talent muzyków. Zwłaszcza przyjemnie słucha się partii gitar, które zdradzają, że Mike Flyntz to naprawdę niezły wioślarz. Tony Moore śpiewa charakterystycznie i przypomina wokale z Riot, choć myślę, że był po prostu sobą i nie kombinował zbytnio z barwą głosu. Materiał nie zawsze forsuje tempa - chłopaki dobrze czuli się też w średnich rytmach, bliżej do szeroko pojętego rocka. Słychać, że sekcja pracuje bez rutyny, dość świeżo co miło przekłada się na odbiór kompozycji. Nie są może jakieś wybitne, ale też nie można do niczego się przyczepić. Krążek "Accelerator" to równe granie. Odniosłem wrażenie, że momentami nawet bardzo pogodne i zwyczajnie miłe dla ucha, z zaznaczonym jednak pazurem. Nie brakuje też ładnych ballad skonstruowanych zgodnie z kodeksem mistrzów rocka. Jeśli chcemy posłuchać ciekawego albumu z pogranicza hard/ heavy, zagranego z zębem ale bez specjalnego ciśnienia, to można śmiało po "Accelerator" sięgnąć. Rzecz sprawia sporo frajdy i pokazuje trochę inne oblicze znanych gości z, bądź co bądź, stricte heavy metalowej grupy. Upierając się, mógłbym napisać, że części tych kawałków nie powstydziłby się nawet sam Mark Reale - a nagrana pod szyldem Riot być może odniosłaby o wiele większy sukces, albo chociażby zrobiła większy szum. Tak jest tylko ciekawostką. Co prawda, jak wspomniałem, nie byle jaką, ale zawsze. Mimo wszystko jednak warto poznać. Ja nie żałuję, że wpadło w ręce. To dobry, rzetelny materiał i gdyby był trochę krótszy to już w ogóle miałbym


lepszy odbiór. No ale nie ma co narzekać - "Accelerator" to, jako całość, rzecz ciekawa i zasługująca na więcej niż jeden odsłuch.

2010 roku. Czy spowodowana była zabrnięciem w ślepy zaułek? Taka teza po przesłuchaniu tej płyty staje się nie bezpodstawna…

nie zajęły wyższych miejsc w historii muzyki metalowej, a do nich zalicza się bez wątpienia Hammerhead.

Adam Widełka

Adam Widełka

Adam Widełka

oryginalna szata graficzna. Dla maniaków gatunku i lubiących wykopywać mało popularne zespoły zakup murowany. Szkoda trochę, że nie wydali jako grupa nic więcej, ale może doszli do wniosku, że wyeksploatowali się z pomysłów i zdecydowali odpuścić. Rich, Nick i George zostawili po sobie dobry kawałek materiału, który nie przynosi wstydu, lecz na piedestał kapeli raczej nie wyniósł. Po prostu równy i solidny thrash. Adam Widełka

Forbidden - Green 2022 Back On Black

Ciężko mi się pisze o takich płytach. Słowa, jakich próbuję użyć do napisania opinii przychodzą tak samo ciężko, jak gra zespół. Nie wiem skąd się to wzięło, że w połowie lat 90. co druga kapela thrash metalowa zapragnęła zmian i postawiła na jakiś groove. Zaczęli grać wolniej, ale za to dołożyli odważników na wagę. Zniknęły gdzieś szatkujące riffy i pulsująca sekcja. W zamian fani dostali dziwne nagrania, o których dyplomatycznie mówi się, że to rozszerzanie horyzontów. Niestety faktycznie było to świadectwo pogubienia. Przynajmniej większości z nich. Lubię dwa pierwsze albumy Forbidden. To były naprawdę ciekawe krążki. Potem, szczerze, nie miałem za mocno ochoty na poznawanie pozostałych dokonań ekipy z Kalifornii. Jak się okazuje, po czasie, miałem nosa. Mnie, po prostu, takie granie mało interesuje. Możliwe, że komuś podobają się plemienne rytmy i coś na wzór Sepultury i ich "Roots…", ale ja nie mogę zdzierżyć takich motywów, a niestety "Green" w większości jest taki. Szanuję inne gusta, więc nie widzę też powodu, żeby nad albumem się specjalnie znęcać. Rozmijamy się z tym materiałem na całej długości. Kompletnie nie trafia do mnie metal grany w ten sposób. Są tutaj też jakieś próby zaciągnięcia czegoś z przeszłości wypadają jednak mało przekonująco. Dziwne stroje gitar (ich brzmienie!) i wokale, a raczej bardzo ekspresywne krzyki, po kilkunastu minutach robią się dla mnie irytujące. Nie znałem dotychczas tego materiału. Spodziewałem się jednak, że będzie ten krążek z 1997 roku czymś intrygującym. Może nie stricte thrashem, ale graniem z pomysłem, próbującym nawiązywać do klasyki gatunku. Niestety rzecz ta to dziwny twór z okropnym brzmieniem, skocznymi rytmami, które kojarzą mi się z jakimś nu metalem, kapelami pokroju Korna czy Limp Bizkit. Szkoda mi czasu na takie płyty. To nie moja bajka. Jest to też zbyt męczące w swoim wyrazie, żebym specjalnie starał się dotrzeć do myśli, jakie przyświecały Forbidden, kiedy pisali te numery. Po "Green" zespół zaliczył długą przerwę, bo aż do

Hammerhead - Destroyer 2021 High Roller

Hammerhead to grupa, która, jak wiele z nurtu NWOBHM, dopiero po 2000 roku zaczęła normalnie funkcjonować. Odpowiednio w latach 2005 i 2015 wydali dwa albumy, a czas między nimi zajmowały kompilacje. Najnowszym krążkiem spełniającym takie zadanie jest, pojawiający się nakładem High Roller Records, "Destroyer". Naturalnie muzyki możemy posłuchać z ładnie przygotowanych winyli oraz kompaktu tradycyjnie opakowanego w slipcase z bogatą wkładką. Słuchając "Destroyer" przenosimy się w czasie do początków działalności Hammerhead. Mamy tutaj do czynienia głównie z materiałem z Demo 1978, ale i znalazły się utwory z singla "Time Will Tell" z 1981 roku. Generalnie rzecz to ciekawa i pokazująca potencjał grupy z Workington. To granie całkowicie zanurzone jeszcze w latach 70. Taki raczkujący heavy metal, ten flegmatyczny, angielski sposób grania, z niesamowitymi melodiami. Jeśli miałbym być skrupulatny to raczej skłoniłbym się do nazwania tego hard rockiem. Fajne, barwne riffy gitary kolaborujące z pomysłową jak na tamte czasy sekcją rytmiczną. Kiedy wsłuchamy się w poszczególne utwory to uświadomimy sobie, że takie zespoły jak Hammerhead otwierały furtki tym wszystkim, którzy brylowali już po 1980 roku i tylko brak szczęścia spowodował, że nie znalazły się w ich miejscu. Kompilacja "Destroyer" powinna zadowolić wszystkich, którzy uwielbiają do bólu klasyczne podejście do muzyki hard czy heavy metalowej. Można zaobserwować lekki progres, bowiem z trio (Steve Archer - bas, Brian Hodgson - gitara, wokal, moog i Maurice Reay perkusja) grupa zmieniła się w kwartet, który dostał mocniejszy, ostrzejszy sznyt za pomocą drugiej gitary. Kiedy rejestrowali wspomniany singiel perkusistą był już Baz Ellwood, a tym drugim gitarzystą został Buzz Elliott. I tak już, z małą korektą panowie grają do dziś. Na pewno ciekawa rzecz, warta uwagi dająca świadectwo potęgi NWOBHM i drzemiących możliwości w tych wszystkich zespołach, które z różnych powodów

Harter Attack - Human Hell 2021 Back On Black

Harter Attack to ciekawa załoga działająca w USA na przestrzeni lat 1986-1991. Po 2011 roku podjęto reaktywację, ale na razie jest w temacie cisza. Wracając do głównego przedziału czas, gdy grupa ostro pracowała, to warto odnotować fakt, że przez skład przewinęło się kilku gości, jacy grali w znanych nazwach wcześniej. Trzeba zaznaczyć, że Harter Attack założył Rich Harter, facet, który pojawił się jako wokalista na samiutkim początku brytyjskiego Tank. Przed tym, jak ustabilizował się skład z braćmi Chahalis, w zespole Richa na krótko miejsce zajmowali Sandy Slavin (perkusja) i Kip Leming (bas) znani z Riot. Ten drugi nagrał nawet taśmę demo Harter Attack z 1987r. Pojawił się też pałker Glenn Evans, znany bardziej z późniejszej współpracy z Nuclear Assault. Przez chwilę Harter Attack był też kwartetem, ale finalnie zostało ich trzech. Rich wziął na pokład Nicka i George'a, i najpierw wydano demo "Hate", datowane na 1988 rok, a chwilę później na rynku ukazał się "Human Hell", jedyny dotychczas album grupy. Czy jest to jakiś wyjątkowy krążek? Szczerze to niezbyt. Nie znaczy to, że jest to rzecz słaba. Solidne granie w trio, po amerykańsku, choć mało przebojowo. I dobrze zresztą. Bliżej Harter Attack do niedoścignionego wzorca Slayera czy jakiegoś flirtu z D.R.I. niż Megadeth albo Testament. Album "Human Hell" to kompozycyjnie nic mocno rzucającego na kolana, ale też myślę o to nie chodziło. Płyta ma 34 minuty, więc mknie jak strzała, nie pozwalając się nudzić. Utwory też zawierają umiejętnie dawkowane tempa, przez co czasem można odnieść wrażenie sinusoidy szybciej, potem trochę wolniej, znów szybciej. Generalnie jednak to archetypiczny thrash i nie uświadczymy tutaj wielowątkowości numerów, a raczej będzie to jazda bez trzymanki. Prosto i na temat. Są widoczne próby pokombinowania, ale dyskretne i szybko przechodzące w szorstkie i dynamiczne fragmenty. Firma Back on Black poddała krążek reedycji. Bez ingerencji w pierwowzór, także za to duży plus. Dziesięć utworów i

Hydra Vein - Rather Death Than False Of Faith 2021/1988 Back On Black

Hydra Vein to jeden z brytyjskich zespołów grających thrash metal, który zostawił po sobie dwie płyty i tak naprawdę za dużo o nim niewiadomo. Powstał w 1987 roku w Brighton i działał tylko trzy lata. Reaktywował się w 2019 roku, ale nic konkretnego jeszcze nie wypuścili. Warto więc wrócić do starych czasów i sięgnąć po krążki, które teraz poddaje reedycji label Back On Black. Debiut grupy to "Rather Death Than False Of Faith", które wydano oryginalnie w 1988 roku, a wcześniej jeszcze grupa zdążyła zarejestrować demo pod tytułem The Reptilliad. W reedycji tejże nagrania z niego są dodane w formie bonusu. Ładny gest. Szata graficzna nie została zmieniona - pozostawiony pierwotny obrazek jest ciągle tak samo kiczowaty. Back On Black obok CD daje też wybór w postaci podwójnego winyla. Na wypasie. Hydra Vein tworzyli na etapie debiutu muzycy: śpiewak Mike Keen (zmarły w 2002), gitarzyści Danny Ranger i Stephen Davis oraz sekcja w postaci braci Maddison - Nathana perkusisty oraz Damona punktującego na basie. Wcześniej odrobinę Hydra funkcjonowała jako trio z gościnnym udziałem gitarzystów, którzy jednak szybko zakończyli swoją przygodę w tym projekcie. Panowie grają szorstki thrash. Nie jest on aż tak toporny jak niemiecki ani też nie aż tak gładki i przebojowy jak zza wielkiej wody. Daleko jednak Hydra Vein do heavy metalu i słychać w tej muzyce elementy ważne dla gatunku. Fakt, że album wyszedł w 1988 roku, może tłumaczyć pobrzmiewające echo różnych wcześniejszych patentów czy pomysłów stosowanych przez grupy odnoszące sukcesy parę lat przed powstaniem naszych bohaterów. Nie jest to zła płyta i brzmi to nieźle. Absolutnie nie mogę jednak powiedzieć, że

RECENZJE

241


Hydra Vein to odkrywcza grupa wyznaczająca jakieś punkty odniesienia. Niestety "Rather Death Than False Of Faith" to pozycja jedna z wielu, co nie znaczy, że jest do niczego. Chcę tylko zaznaczyć, że nie ma co się po tym materiale spodziewać czegoś na miarę dokonań Sodom, Sabbat, Slayer czy Exodus. Poprawne, niezłe technicznie granie, ale nic ponadto. Złośliwi powiedzą, że szkoda czasu. Ja nie będę tak radykalny i stwierdzę, że do Hydra Vein fajnie wrócić czy to z powodu sentymentu czy, być może, polubienia. Tak czy siak to kawałek pozytywnej muzyki osadzonej sztywno w pewnych ramach.

jak "After The Dream" jest w tym, że powstało przed i po nich wiele tytułów, jakie mogą zaoferować podobną, albo i lepszą, ciekawszą, zawartość. Nie ma tragedii, ale to taka zrównoważona jazda w peletonie bez szans na ucieczkę. A nawet jeśli to szybko zostaje ona zniwelowana. Można do tej muzyki wrócić, ale czy często? To już zależy od indywidualnych potrzeb. Mnie na jakiś czas spokojnie wystarczą ostatnie odsłuchy. Adam Widełka

Adam Widełka

Lionheart - Second Nature 2021 MetalVille

Hydra Vein - After The Dream 2021/1989 Back On Black

Drugi album brytyjskiego zespołu Hydra Vein właśnie został poddany reedycji przez label Back On Black. Bez jakichkolwiek ciągot w kierunku zmian. Zarówno szata graficzna jak i zawartość zostały nie ruszone. Za co plus. Możliwe, że nie znaleziono żadnych ciekawych propozycji w archiwum, do czego znów pretensji mieć nie można. Pamiętać trzeba, że zespół braci Maddison wydał tylko dwa albumy, demo i split "UK Thrash Assault". Nagrany raptem rok po debiucie "After The Dream" ma już okładkę bardziej w klimacie thrash metalu i zupełnie nowych wioślarzy. Obok sekcji i wokalisty Mike Keena pracę dostali Paul Bate i Jon Balfour (niestety zmarł w 1992). Być może zgon gitarzysty wywołał jakieś perturbacje i zniechęcenie do dalszej eskapady muzycznej, ale tego niewiadomo. Rzucam luźną kwestię. Jeśli chodzi o długość krążka to jest bardzo intensywnie. Rzecz liczy sobie tylko trzydzieści dwie minuty. Słychać, że album jest bardziej zdecydowany i trochę lepiej się z nim obcuje. Mam wrażenie, że mniej tutaj flegmy brytyjskiej a więcej naleciałości z USA. Całość brzmi trochę zadziorniej niż debiut i momentami panowie rozwijają większe prędkości. Naturalnie słychać progres w stosunku do poprzedniej, ale też nie jest to pozycja, przed którą padnę jak Arab w Mekce. Mimo wszystko sprawia ten krążek wrażenie o wiele lepsze. Zagrane są te numery sprawnie, bez jakichś wodotrysków, ale solidnie i z odpowiednim feelingiem. Czuć thrashowy sznyt, choć jednak nie ma tutaj jakichś wybitnych punktów zaczepienia. Duży problem takich płyt

242

RECENZJE

Historia grupy Lionheart sięga początku lat 80., kiedy to wokalista Jess Cox (ex-Tygers Of Pan Tang), gitarzysta Dennis Stratton (ex-Iron Maiden) oraz Steve Mann (ex-Liar, potem MSG) i sekcja Rocky Newton (ex-Next Band) z Frankiem Noon (również Next Band) połączyli siły pod wspólnym szyldem. Nagrali jedną płytę w 1984 roku - "Hot Tonight" - i grupa została rozwiązana dwa lata później. Natomiast w 2016 roku powrócili z małą korektą składu. Nowymi członkami zostali wokalista Lee Small oraz perkusista znany z UFO i Wild Horses, Clive Edwards. To tak w skrócie. No i drugi krążek ukazał się bardzo szybko, bo już rok po powrocie. Teraz jest wznowiony. Generalnie to przyjemna płyta. Takie nośne granie bez niepotrzebnego prężenia muskułów. Być może panowie wiedzieli, że świata tym krążkiem nie zawojują, ale też uznali, że czemu nie mają się wspólnie pobawić muzyką. Powstało 11 utworów (plus intro) a wydanie najnowsze wzbogacono o dwa bonusy. Warto podkreślić, że grupa sięgnęła też po cudze numery - zaskakujący trochę "Don't Pay The Ferryman" autorstwa Chrisa DeBurgh i "Paperback Writer" Czwórki z Liverpoolu. Jak wypadły? Dość ciekawie i nieszablonowo. Dobrze, że nie podeszli, zwłaszcza do Beatlesów, na spięciu tylko załatwili sprawę z dystansem ale i odpowiednim szacunkiem do oryginału. Nie jest to ani heavy metal, ani też jakiś hard rock. Można, już z kronikarskiego obowiązku, podpiąć "Second Nature" do gatunku jakim jest rock. Taki szeroko pojęty. Z zakusami we fragmentach na coś kąśliwego. Album nie trąca zbyt mocno banałem, zagrany jest sprawnie, jednak nie każdemu musi się on podobać. Trzeba trochę czasu poświęcić, żeby całościowo materiał do nas przemówi. Można poczuć przy

słuchaniu jakieś echo wczesnego NWOBHM, gdzie stawiano mocno na melodie. Momentami też utwory zachęcają do tupania nogą są na swój sposób przebojowe, z wyraźnie zarysowanymi partiami i dość ciekawie poprowadzonymi wokalami. To absolutnie nie jest zła płyta. Tylko trochę nijaka. Czas spędzony z "Second Nature" nie był stracony, choć też nie tęsknię za tym krążkiem ani trochę. Na pewno nie ma co nastawiać się, przez osobę chociażby Dennisa Strattona, na jakieś wycieczki w stronę grania spod znaku wczesnego Iron Maiden. To już dawno zamknięty rozdział i teraz, jak zresztą można posłuchać, facet zajmuje się innymi motywami. Tak naprawdę sam nie wiem jak mógłbym określić "Second Nature" raczej skłaniałbym się ku temu, że to jednak kumpelska relacja muzyków i realizacja kilkunastu kompozycji, brzmiących jak coś co już dawno zostało gdzieś napisane, lecz będących na tyle świeże, że całkiem nieźle sobie radzą. Minęło od premiery parę lat i fakt, album nie traci ze swojej siły wyrazu. Nadal może zainteresować, choć jak mówię, nie należy do takich, które rzucają na kolana. Pozytywnie, bez szału - Lionheart po prostu jest. Adam Widełka

Lou Gramm - Questions And Answers The Atlantic Anthology 1987-1989 2021 NHE

W roku 1976 w Nowym Jorku Mick Jones zakłada grupę Foreigner. Jego głównym wokalistą zostaje Lou Gramm. Foreigner pozwala poznać się jako znakomity wykonawca hard rocka. Myślę, że miłośnikom hard rocka ich trzy pierwsze krążki "Foreigner" (1977), "Double Visions" (1978) oraz "Head Games" (1979) są znakomicie znane. Tak samo jak kolejny album "4" z roku 1981, z tym że przyniósł on muzykę inną, hard rockową, ale z nowocześniejszym brzmieniem, bardziej skompresowanymi kompozycjami, które jak jeden mąż stały się hitami. Coś niespodziewanego, coś szalonego i w dodatku coś, co nigdy więcej nie powtórzyło się w wypadku Foreigner. Następne krążki, to kolejny krok w stronę komercji, ogólnie album Foreigner stają się bardziej AORowe i przebojowe. Przynajmniej tak pamiętam "Agent Provocateur" (1984) i "Inside Information" (1987). Z pewnością nie były to moje ulubione płyty tej formacji. W tym samym czasie swoje

pierwsze kroki jako artysta solowy zaczął stawiać Lou Gramm. Wypuścił on dwa albumy "Redy Or Not" (1987) oraz "Long Hard Look" (1989). Przyznam się, że wtedy nie zainteresowałem się tymi wydawnictwami, bo jak wspominałem już, Foreigner zaczynał mnie rozczarowywać, a i single promujące płyty Lou też jakoś mnie nie przekonały. Aktualnie NHE Recording przypomina dwa wspomniane krążki, więc z pewną ciekawością sięgnąłem po nie i o dziwo przeżyłem miłe rozczarowanie. Lou Gramm na obydwu albumach umiejętnie połączył wymienione przeze mnie trzy etapy spędzone w Foreigner, gdzie najbardziej wyeksponowana była ta bezpośrednia i przebojowa, ale z zachowaniem tego hard rockowego posmaku oraz specyficznej bezpośredniości poznanej na krążku "4". Ogólnie rzec można, że to jakaś fajna odmian dynamicznego AORu, bowiem każdy kawałek ma w sobie przebojowy potencjał, ale zarazem ma własną wartość. Lou zachował również różnorodność kawałków, więc jego płyt słucha się z pewnym zainteresowaniem. Przeważają kompozycje dynamiczne, ale pojawiają się też kawałki wolniejsze "If I Don't Have You", "Until I Make You Mine", (z "Redy Or Not"), "Broken Dreams" (z "Long Hard Look"), a nawet balladowe "Love Com Back" (z "Redy Or Not") czy "Warmest Rising Sun" (z "Long Hard Look"). Poza tym na "Redy Or Not" pojawił się kawałek "She's Got To Know" z wykorzystaniem sekcji dętej i elementów soulu, a na "Long Hard Look" utwór w bardziej rockowej konwencji "Just Between You And Me". Ogólnie "Long Hard Look" wydaje się bardziej rockowa niż solowy debiut, choć najbardziej hard rockowy kawałek z solowego okresu Gramma "Hangin' On My Hip" jest właśnie na "dwójce". Generalnie obie płyty gwarantują miły relaks, więc fani hard rocka i jego bardziej melodyjnych odmian spokojnie mogą sięgnąć po oba wydawnictwa. "Questions And Answers The Atlantic Anthology 1987-1989" uzupełnia trzeci dysk, na którym zebrane są różne wersje i miksy utworów singlowych, więc jest to ciekawostka dla najbardziej zagorzałych fanów Lou Gramma. Jego solowe albumy są naprawdę niezłe, nie wiem, co poszło nie tak, ale Grammowi nie udało rozwinąć się swojej solowej kariery. Lou wrócił do Foreigner jeszcze, aby nagrać album "Mr. Moonlight" (1994), żeby z czasem całkowicie zrezygnować ze współpracy z Mickiem Jonesem. Następnie nieudanie próbował swoich sił z projektem Shadow King z basistą Bruce'em Turgonem, muzykiem pierwszego zespołu Gramma, Black Sheep, aby w końcu, zrezygnować z czynnego muzykowania skupiając się na sporadycznej pracy


w studio czy na takich, że występach. Niemniej parę rzeczy udało mu się nagrać w tym album projektu Lou Gramm Band w 2009 roku. A ostatnio pojawiły się informacje, że szykuje się do kolejnej solowej płyt. Pożyjemy - zobaczymy, a tymczasem możemy cieszyć się reedycjami jego pierwszych solowych albumów pod sztandarem No Hear Evil. \m/\m/

rozczarowany, że Mad Butcher nie gra thrash metalu. Co prawda pochodzą też z Niemiec, ale muzycznie to przeciwny biegun. Trochę ponad czterdzieści minut obcowania z prostym heavy metalem nie musi być nudne. Wiem, że są inne, ciekawsze nawet grupy i albumy, ale też nigdzie nie stwierdziłem, że Mad Butcher to rzecz deklasująca kogokolwiek. Po "Metal Meat" należy się spodziewać szybkiego posiłku złożonego z kalorycznego dania zawierającego ponad przeciętny procent speed/heavy metalu. To też żarcie dobre raz kiedyś zbyt często może nas trochę zamulić, ale raz na jakiś czas to nawet i można zafundować sobie dokładkę i bezwstydnie napakować bebech. A co tam! Adam Widełka

Mad Butcher - Metal Meat 2021 Relics From The Crypt

Z okładki łypie na nas znajomy gość ubrany w biały fartuch, wsadzający gitary do maszynki do mięsa. Jest idealna dla zespołu grającego klasyczny metal, bo prosta i dosadna. Metalowy posiłek od Szalonego Rzeźnika oscyluje wkoło heavy i speed metalu. Czego chcieć więcej? Relics From The Crypt to dobra wytwórnia na takie płyty. Dosłownie wskrzeszają już rzeczy, o których pamięta garstka maniaków na całym świecie. I dobrze, bo to niezła muzyka. Może "Metal Meat" nie zagości dłużej u tych, którzy wymagają od muzyków kombinowania, ale każdy, komu bliskie jest przyzwoite traktowanie gatunku heavy/speed, przyjmie taki krążek z otwartymi ramionami i uszami. Już jakiś czas temu miałem przyjemność zapoznać się z debiutem kapeli - "Metal Lightning Attack" - to też była solidna porcja takiego grania. Nie wybitna, nie rzucająca na kolana, ale po prostu dobrze zagrana i, co ważne, nie będąca karykaturą. Na pochwałę zasługuje wokal Harry Elbrachta, który dodatkowo punktuje na basie. Facet ma niezłą barwę, manierę klasyczną, więc brzmi wyraźnie bez silenia się na jakieś karkołomne partie. Bruce Dickinson to on nie jest, ale do Mad Butcher pasuje. Gitarzyści Sydney Keller i Rolli Borchert sprawnie poruszają się po gryfach, tnąc chwytliwe riffy, ale i nie obce są im melodyjne solówki. Generalnie radzą sobie dobrze i ładnie wykorzystują inspirację z, chociażby, Judas Priest. Rainer Gollan tłucze w beczki dokładnie, ale oprócz podsta-wowego trzymania rytmu stara się ozdabiać swoją grę w mało banalny sposób. Zespół być może nie jest złożony z wirtuozów, jednak słuchać w muzyce na "Metal Meat" emocje i szczerość. To równa płyta, metalowa do szpiku kości, niepozbawiona swoistej melodyczności. Jeśli kogoś zmylił jegomość z okładki, to może poczuć się

Manilla Road - Circus Maximus 2021 Golden Core

W 1990 roku, po wydaniu albumu "Court Of Chaos", Mark Shelton zawiesił Manilla Road. Miał w planach zrobienie przerwy w działalności i zająć się swoimi solowymi projektami. Jednym z takich tematów miał być ten krążek - jednak wytwórnia Black Dragon uparła się, żeby ukazał się pod logo zespołu. Jak tłumaczyli, nadzieję pokładali w rozpoznawalności Manilla Road, co miało przełożyć się na sprzedaż. Jako, że nie było szans, by te piosenki zrealizować z Scottem Parkiem oraz Randym Foxe, w nagraniach udział wzięli zupełnie inni muzycy. Mark Shelton spotkał się w studio z perkusistą Aaronem Brown i basistą Adrew Crossem. Panowie podzielili się też śpiewaniem, więc po trzy dostali Mark z Aaronem a najwięcej materiału ozdobił głosem basista. Jest to bardzo kontrowersyjny album w kręgach fanów i niecodzienny w całej dyskografii Manilla Road. Tym razem Golden Core Records postanowili wydać reedycję wzbogaconą o DVD z oficjalnym bootlegiem koncertu z rodzinnego miasta zespołu, Wichita w Kansas, w ramach trasy promującej to dzieło. Jakość jest bez szału i raczej tylko dla zatwardziałych maniaków grupy. Pod zmienioną okładką, o wiele brzydszą niż oryginalny projekt, mamy pełen album z dwoma bonusami. Całość jest podbita pieczątką "remaster". To ogólnie nie jest łatwa rzecz do oceny czy jakiegoś opisywania. Jeśli mam spojrzeć na to przez pryzmat dyskografii Manilla Road, to "Circus Maximus" byłby na sa-

Motorhead - Everything Louder Forever (Very Best Of) 2021BMG

Po śmierci Lemmy'ego w 2015 roku rynek co rusz zasypują różne wydawnictwa sygnowane logo Motorhead. Tego można było się spodziewać i złościć się nie należy, bo to nic kompletnie nie da, a i wszystko takie złe nie jest. Ciekawym było wypuszczenie koncertu z Berlina "Louder Than Noise… Live Berlin" z 2012 roku, bo rzecz ujmowała grupę jeszcze w dobrej formie. Świetną gratką dla fanów, a raczej maniaków, są boksy z reedycjami klasycznych albumów. Bogate w zdjęcia, gadżety i masę dodatkowej, często niepublikowanej muzyki. Są też wydawnictwa przygotowane typowo pod ludzi zafascynowanych Motorhead już po śmierci Kilmistera, które radość przyniosą albo żółtodziobom, albo kolekcjonerom, bo nic innego kompletnie nie wnoszą jak boksy "End Of The World" (zbiór DVD), "Wake The Dead" i "Box Of Magic". Dwa ostatnie to upublicznione w odstępie dwóch lat, zawierające ostatnie trzy pełne albumy oraz, w przypadku "Magicznego pudełka", koncert "Clean Your Clock" z Monachium z 2015. Już nie będę się denerwować na to, że wydawanie tego koncertu to po prostu skur******o. Lemmy praktycznie był ledwo żywy, cierpiał niemiłosiernie, a same występy zespołu w końcowej fazie były (piszę to z bólem), cóż, słabe. I ten właśnie taki był. Przemilczę również składankę coverów "Undercover", która też zalegała półki sklepów w chorej cenie, a kupowali ją chyba najmniej obiektywni fani grupy albo właśnie ci, którzy koniecznie chcieli sprawdzić, kto to był ten Lemmy co właśnie umarł. Grupa na przestrzeni swojej działalności dorobiła się kilkunastu kompilacji. Niektóre były ciekawe, inne typowymi zapchajdziurami, wypełnieniem kontraktu, albo fanaberią wytwórni serwującej ludziom kolejne "Best Of". Wiadomo, że w tym wszystkim zawsze chodzi o kasę. Dobrze jest wyciągnąć z muzyków więcej i więcej. Krawaciarze dobrze wiedzą, że takie wydawnictwa, za-

wierające same tak zwane hity, to kąsek dla: a) maniaków, kolekcjonerów, kupujących wszystko z logo ulubionego zespołu b) kompletnie niezainteresowa-nych regularnymi albumami, ale chcących mieć coś, bo, kurczę wypada. W przypadku Motorhead w punkcie drugim są też takie ananasy twierdzą-ce, że grali w kółko to samo i, że jak ma jedną płytę, to tak, jakby miał wszystkie. No cóż - głusi albo idioci. Szczerze to nowa kompilacja pod mocnym tytułem "Everything Louder Forever (Ve-ry Best Of)" uszczęśliwi i jednych i drugich. Bardzo obszerny zbiór utworów wymieszanych ze sobą, bez dbałości o chronologię. Gdzieś na jakimś portalu nawet mignęła mi reklama, że wybrano te "najgłośniejsze" kawałki Motorhead. Rozumiem, że te, które pominięto, nie były dostatecznie głośne? Uwielbiam marketing wytwórni płytowych, bo czasem wychodzą niezłe dyrdymały. Rzecz wydano rzetelnie i starannie. Trzeba oddać, że jest to ładne dla oka. Jeśli chodzi o samą muzykę to są tu kompozycje znane oraz te, które mogą okazać się dla mniej znajomych z Motorhead soczystym novum. Nic odkrywczego nie napiszę ani też nie będę silić się na jakieś elaboraty. Dwie płyty "Everything Louder…" to zestaw konkretnych strzałów prosto w zęby. Niektóre wyrwane z kontekstu oryginalnego albumu, niektóre umieszczone obok siebie, różniące się znacznie Klimatem i rocznikiem. Esencja i fuzja rock'n'rolla z bluesem, podlane łyżką hard rocka i posypane (zwłaszcza w późnym okresie grupy) szczyptą heavy metalu. Muzyka, którą najlepiej słucha się głośno, a o której ciężko opowiadać innym. Każdy będzie miał swoje "best of" zespołu i opinie będą czysto subiektywne. Bo dla kogoś pewnie jest brak kilku kompozycji, a kto inny jest w pełni usatysfakcjonowany stanem rzeczy. To też pozycja stricte nieobowiązkowa. Jeśli posiadasz płyty Motorhead w domu, to te możesz co najwyżej wziąć do auta albo kupić dziecku, jeśli boisz się, że pobrudzi książeczki tych na półce. Na pewno dla kogoś, kto dopiero teraz rozpocznie poznawanie twórczości Lemmy'ego będzie to swoisty elementarz. Jednak tylko na start, bo każdy album tej kapeli to osobny rozdział i warto chłonąć je wszystkie po kolei jak dobrą książkę. Adam Widełka

RECENZJE

243


cy. W pewnym sensie, stali się wręcz mniej punkowi i zadziorni, a odrobinę bardziej stonowani. Nie próbuję przez to powiedzieć, że dojrzeli, bo duch Overkilla zawsze był (i wciąż jest) młody i buntowniczy. Chodzi mi o to, że "Under The Influence" przypomina trochę szalonego kierowcę, który zasiadł za kółkiem na trzeźwo, a że robi to po raz pierwszy, to potrzebuje trochę czasu, aby znów zacząć szarżować. Chaly wciąż kontroluje wyrywającego się młokosa swymi ślepiami, więc nie rozwinie on w pełni skrzydeł aż do "The Years Of Decay". (4) Overkill - The Years Of Decay (1989)

Overkill - The Atlantic Years 1986-1994 2021 BMG/Atlantic

Overkill - Taking Over (1987)

Niniejsze opracowanie zawiera opis sześciu wybranych albumów Overkill i zostało zainicjowane premierą najnowszego boksu "The Atlantic Years 1986-1994", w którego skład wchodzi sześć longplayów, od "Taking Over" po "W.F.O.". Odnoszę wrażenie, że ten okres w twórczości Overkill został już wyczerpująco omówiony w innych źródłach, ale warto ją sobie przypomnieć, dlatego że zalicza się ją do kanonu thrash metalu. "Taking Over" (1987), jako następca debiutu Overkill "Feel The Fire" (1985), ukazało się między katowskimi "Trzema szóstkami" (1986) a ich "Oddechem Wymarłych Światów" (1988); po Slayer "Reign in Blood" (1986), później niż Metallica "Master of Puppets" (1986), ale tuż przed debiutem Testamentu "The Legacy" (1987). Nie pamiętam nic z tego okresu, ponieważ urodziłem się dopiero po obradach Okrągłego Stołu, czyli - z polskiej perspektywy w innym świecie. Na klasyczne płyty z lat osiemdziesiątych patrzę wobec tego tak, jak przedstawiciele najnowszych zespołów thrash metalowych - wciąż uważam je za ekscytujące, inspirujące i godne pochwały niezależnie od tego, że pochodzą z minionej epoki. Wiele spośród nich przetrwały próbę czasu, tj. uzyskały status klasyki. Odczuwam wobec Overkill "Taking Over" sentyment na swój własny sposób, dlatego że ja też miałem taki okres jako nastolatek, gdy ten album zgłębiałem, czułem jego energię i zachwycałem się nim. Pamiętam, gdy w klasie maturalnej nasza wychowawczyni poprosiła wszystkich o zastanowienie się i napisanie na kartce, co chcielibyśmy osiągnąć lub mieć w przyszłości. Odpowiedzi padały ciekawe,

244

RECENZJE

ale prawdopodobnie przewidywalne, natomiast podczas tzw. "zebrania z rodzicami" wychowawczyni zwróciła mojej Mamie uwagę, że wskazałem posiadanie całej dyskografii Overkill jako mój cel życiowy. Nie zawsze zgadzam się z tym, co śpiewa Blitz (np. "destruction is a way of life"/"destrukcja to sposób na życie" - stwierdzenie w "Wrecking Crew"), ale lubię, że jego teksty często skłaniają do refleksji (na przykład o tym, że zemsta eskaluje zło, zamiast przywracać porządek, w "Fear His Name") a nade wszystko doceniam wzorowy przekaz utworu "In Union We Stand". Wszystkie agresywnie przeładowane albumy potrzebują czegoś takiego: głośnego oświadczenia, że jesteśmy silni i na zawsze takimi pozostaniemy, że żyjemy po to, by być wolnymi ludźmi, że dźwięk jednoczy nas do walki z naszymi wrogami itd. Uwielbiałem i wciąż uwielbiam Overkill. Słuchając albumu "Taking Over" cieszyłem się nim, chłonąłem go i wziąłem go za to czym jest - najlepszym krążkiem zespołu, co nie oznacza, że pozostałe są nieudane. Jednak uważam, że "Taking Over" to ich szczytowe osiągnięcie - zawiera wybitne utwory, brzmi fenomenalnie i wibruje, w moim odczuciu, intensywniej niż jakiekolwiek inne wydawnictwo nowojorczyków. (6) Overkill - Under The Influence (1988)

Tak jak Iron Maiden ma Eddy' ego, zaś Motörhead - Snaggletootha, tak też maskotką Overkilla jest Chaly - skrzydlaty nietoperz z trupią czachą zamiast tułowia, rogami oraz zielonymi oczami. Po raz pierwszy, pojawił się on na albumie "Under The Influence". Od tego czasu, stanowi stały i nieodzowny element okładek ich wszystkich albumów studyjnych. To nie jedyna rzecz, która łączy Overkill z wyżej wymienionymi zespołami: liderem i założycielem

zespołu jest basista (D.D. Carlo Verni w Overkill, Steve Harris w Iron Maiden, Lemmy w Motörhead), natomiast nazwa formacji została zainspirowana klasycznym longplay'em Motörhead "Overkill". Podobnie, jak "Killers" było znacznie mniej chwytliwe niż "Iron Maiden", a "Iron Fist" niż "Ace Of Spades", tak i w "Under The Influence" zabrakło tego rodzaju hitów, które charakteryzowały wcześniejsze krążki Overkill. Nie nazwałbym jej płytą przeciętną, bo wprowadza - ujarzmione na późniejszych albumach - nowe pomysły, takie jak totalnie inne brzmienie oraz bardziej zaakcentowany groove (słyszałem, że jest to pierwszy na świecie album groove thrash metalowy, ale nie wierzę w to). Fajnie się jej słucha, ale jednak nie wywołuje ona tak piorunującego pierwszego wrażenia jak sąsiednie "Taking Over" i "The Years Of Decay", ani nie zawiera tylu koncertowych evergreen'ów. Gwoli ścisłości, "Shred" wydaje się być najczęściej wykonywanym na żywo utworem z "Under The Influence". Porównując charakter samych albumów, wypada zauważyć, że wszystkie cztery pierwsze LP kończą się inną interpretacją kompozycji "Overkill" (piąta wersja ukaże się w 2007 roku na "Immortalis"). Abstrahując od tego, chciałbym wyrazić opinię, że najbardziej wpadający w ucho kawałek z "Under The Influence" ("Hello From The Gutter") jest moim zdaniem mniej przekonujący, niż najmniej chwytliwy numer z "Taking Over" ("Use Your Head"). Jako fan, mogę sobie tak myśleć, ale z drugiej strony, nikt nie zakładał, że jeden album ma konkurować z drugim. Niektórzy uważają, że granice thrashowego ekstremum zostały ustanowione przez Slayera na "Reign In Blood" (1986) i że po ich przekroczeniu kończy się thrash metal a zaczyna death metal. Overkill nie próbowało przesuwać tego rodzaju grani-

Odrobina doom metal w wykonaniu Overkill? Czemu nie? Chaly najwidoczniej w pełni wybudził się z letargu i rozwinął skrzydła, skoro pierwsze numery tutaj to od razu nieokiełznane killery. Overkill kipiało jednak pod koniec lat osiemdziesiątych nie tylko energią, ale też różnorodnością pomysłów. "Time To Kill", "Elimination" oraz "I Hate" to obłędny thrashowy huragan trzysta na dwieście - świetne hity, często wchodzące w koncertowy repertuar, pokazujące Overkill w pełnej krasie. "Nothing To Die For" zawiera ostrzej wyeksponowane, dynamiczne przeskoki i perwersyjne harmonie z basem na pierwszym planie, stanowiąc przedsmak zabawy w rozłupywanie czaszek umierających potworów schwytanych w pajęcze sidła ("Playing With Spiders / Skullkrusher" z naprzemiennymi fragmentami doomowymi i thrashowymi). Weterani thrashu, śledzący od zarania dziejów poczynania Overkill, nie spodziewali się zapewne, że już na początku albumu Chaly w pełni rozwinie skrzydła i zapragnie żreć. Na okładce ma zatem rozdziawioną gębę, czekając aż ciśniemy żarłem wprost ku majestatycznie połyskującym na świetle ognistych pochodni siekaczom. Utrzymująca się jeszcze przy życiu strawa zauważa, że Chaly ją zabija jednocześnie wprawiając swe usta w ruch, lecz nie może usłyszeć, co oprawca mówi. Życie, jakkolwiek tragiczne, domaga się manifestacji. Świat, choć nie dla słabych, potęguje presję marzeń. Prawda płynąca z serca aberracji osiadła na oddechu wystarczająco głośnym, aby rozwiać woń śmierci - stąd bierze się intensywność następnego, wyśmienitego utworu "Birth of Tension". Kolejny kawałek, "Who Tends The Fire" daje nam pozornie nieco czasu na refleksję (wolniejsze motywy) chociaż jest nieludzko potężny i porywający. Kulminacją Blitza jest przepowiednia nieuchronnej śmierci, ale to właśnie "Who Tends The Fire" jest moim ulubionym utworem na całej płycie, od strony instrumentalnej (frapujące melodie i ciekawe rozwiązania aranżacyjne). Wbrew powszechnej opinii, wolę go od tytułowej balla-


dy, której nie mogę zarzucić braku wybitnego kunsztu, ale osobiście nigdy do końca się z nią nie utożsamiałem. Zawsze wydawało mi się, że jest to za sprawą tej nuty, która przemawia do innych na poziomie emocjonalnym, tylko że ja akurat trzymałem się od niej z daleka. Gdyby nie charakterystyczny, ochrypły głos Blitz'a, równie dobrze mogłoby to pochodzić z repertuaru Metalliki, a przecież Overkill ma własny, unikalny styl. Zamykający album "E.vil N.ever D.ies" stanowi czwartą odsłonę serii hymnów, z czego pierwsze trzy nosiły tytuł "Overkill". Ot, wściekła kulminacja płyty, ale na pewno nie jej najgenialniejszy punkt. Całość kończy się nagle, jakby album został przerwany w przypadkowym miejscu. Można pokusić się o (nad)interpretację, że Chaly próbował posilić się diabłem, ale ponieważ diabeł nigdy nie umiera, to koncept z łapaniem potworów w pajęcze sidła musiał zostać nagle przerwany. (6) Overkill - Horrorscope (1991)

Ze względu na takie albumy jak "Horrorscope" nie rozumiem, o co chodzi w przypisywaniu tradycyjnego thrash metalu wyłącznie do lat osiemdziesiątych. Przecież dobre dwadzieścia miesięcy po nastaniu kolejnej dekady ukazało się dzieło kojarzone dzisiaj z przełomowymi osiągnięciami gatunku, i to pomimo znacznych zmian w składzie firmującego je zespołu. Nirvana wypuściła "Nevermind" (1991), Pantera "Cowboys From Hell" (1990) a jedyny gitarzysta Overkill z lat osiemdziesiątych młodziutki wówczas Bobby Gustafson - wyleciał z zespołu. Wydaje mi się realistyczne, że thrash spokojnie koegzystowałby obok grunge'u i "nowoczesnego" metalu a Metallica nagrywałaby w latach dziewięćdziesiątych znacznie ostrzejsze płyty niż "Load" / "Reload", gdyby Bobby Gustafson awansował z gitarzysty Overkill na gitarzystę Metalliki (w 1992r. brał udział w przesłuchaniu, gdyż James Hetfield chciał skupić się na śpiewaniu) oraz dostał adekwatną przestrzeń na realizację swojego muzycznego potencjału. Tak się nie stało. Bobby przepadł w czeluściach undergroundu, wokalista Blitz z basistą D.D. Verni'm zdominowali następny longplay pt. "Horrorscope", a za gitary chwycili: techniczny Bobby'ego (Rob Cannavino) oraz drugi koleś znikąd (Merritt Gant). W konsekwencji, podczas imprezy z okazji 25-lecia wydania "Horrorscope", zastałem - w holenderskim Leiden - zespół ceniony raczej za konsekwencję w działaniu niż za genialną muzykę. Owszem, muzyka była genialna, ale troszkę wcześniej. "Horrorscope" wypełniają same świetne, urozmaicone i klasycznie brzmiące numery; zresztą,

mam do niego słabość, gdyż dokładnie ten longplay zakupiłem sobie na osiemnastkę. Album bryluje w rozmaitych rankingach i zestawieniach, wymienia się go jednym tchem obok Megadeth "Rust In Peace" (1990), Artillery "By Inheritance" (1990), Anthrax "Persisten Of Time" (1990), Heathen "Victims Of Deception" (1991) itp. To fakt, ale osobiście zawsze jednak czułem, że nie tu Overkill pokazuje się ze swej najlepszej strony. Skompletowanie ich dyskografii w fizycznej postaci zajęło mi trochę czasu, dlatego dopiero później zorientowałem się, że brakującym ogniwem była postać Bobby'ego Gustafson'a. Jest jeszcze coś, czego nie mówi się wystarczająco często odnośnie "Horrorscope". Mianowicie, LP składa się z 11 utworów, na wspomnianym jubileuszowym koncercie usłyszałem 7 spośród nich i podejrzewam, że podobnie mogło się stać na innych występach z tej serii, natomiast krążek nie kończy się - jak dotychczas - "Overkillem", lecz niemal zapomnianym "Soulitude". Wcale nie tytułowa ballada "The Years Of Decay", lecz "Soulitude" jest moją ulubioną balladą w dorobku Overkill. Jej emocjonalny przekaz z jakiegoś powodu przypomina Judas Priest "Beyond The Realms Of Death". Przeszywa mnie ona dreszczem na wskroś i żałuję, że nie doczekaliśmy się nigdy akustycznej aranżacji "Soulitude". Amerykanie zeszli na chwilę z thrashowego tonu, trochę złagodnieli, ale w inny sposób. (4.5) Overkill - I Hear Black (1993)

"Nobody listenin' so I talk to myself (…) The right words were so hard to find / I can't breath in the grey! An' I Can't find the key to the door" (w wolnym tłumaczeniu: "Nikt nie słucha, więc gadam do siebie (…) Ciężko mi odnaleźć właściwe słowa / Nie mogę oddychać w szarości! / Ani nie mogę odnaleźć klucza do drzwi"). Te słowa, stanowiące część liryków jednego z numerów Overkill zamieszczonych na płycie "I Hear Black", jawią się jako przebłysk autorefleksji jego autorów. Pierwsze demo Overkill z 1983 roku nazywało się "Power In Black" i było doceniane, jednak od aury Overkill oczekiwalibyśmy, aby była jednak zielono-czarna. Tymczasem, nasi bohaterowie próbując zmodyfikować odcień swej twórczości - zaserwowali w 1993r. więcej basu, groove'u, doomu i mroku niż kiedykolwiek wcześniej. Energia siadła. Nie zastąpili bezpośredniości przekazu tajemniczą atmosferą, tylko wypalili wprost: nasze uszy są czarne. Cóż, jak magik staje w rozkroku na środku sceny, to po coś. Jak giganci doom metalu grają powoli, to dzieje się magia. A Overkill po prostu rozkraczył się stylistycznie gdzieś między thrashem a doomem

i oznajmił, że ta muzyka jest czarna. Aha. "I Hear Black" może być raczej konkluzją fana po wysłuchaniu takiego albumu, a nie instrukcją obsługi albumu od muzyków do słuchaczy. No bez przesady. Niemniej, taka alternatywna propozycja Overkill mogłaby wielu osobom przypaść do gustu. Tylko, że brakło ciekawych gitar prowadzących a głos Blitz'a zmiarkował nawet tam, gdzie śpiewa brutalne teksty. Nie pogubili się, bo jednak ten album jest spójny i poszczególne utwory obrały na nim podobny kurs. Podejrzewam, że wiedzieli co chcą osiągnąć, nagrywając "I Hear Black". Jednak ich kompozycje nie są tak przekonujące czy ciekawe, jak możnaby spodziewać się ze strony jednego z czołowych przedstawicieli amerykańskiej sceny metalowej. Nie ulega wątpliwości, że "I Hear Black" był w momencie ukazania się najsłabszym (nie najlepszym - do czego muzycy naturalnie dążą podczas każdej następnej sesji nagraniowej) longplay'em w dotychczasowej dyskografii Overkill. Z tego opisu wyłamuje się (stylistycznie, prawie) Eric Wagner'owski "Shades Of Grey", żwawszy i niemal stonerowy "Spiritual Void", czy też rozpędzony jak dawniej "Weight Of The World". Te trzy numery mi się podobają, natomiast pozostałych bronić nie zamierzam. Spośród wszystkich studyjnych longplay'ów Overkill, tylko ReliXIV z 2005 roku lubię mniej, zaś pozostałe krążki cenię wyżej. To tylko osobista opinia, ale podejrzewam, że wielu innych fanów ma podobne odczucia. Nie zapominajmy jednak, że Overkill działa nieprzerwanie od ponad 40 lat, wydało 19 studyjnych LPs, a ich największą wtopą było nagranie "takiej sobie" muzyki metalowej. O mało którym zespole można coś podobnego powiedzieć, bo inne wiekowe legendy miewały okresy zawieszenia, rozpadu, zmian wokalistów, nagrywania totalnych gniotów albo odchodzenia od metalowej estetyki. Overkill próbowało nowych brzmień, tak jak na "I Hear Black", ale nigdy się nie poddało, nie zaprzedało komercji, ani nie porzuciło metalowej konwencji, lecz konsekwentnie robiło swoje. (3) Overkill - W.F.O. (1994)

Całkiem szybko się zreflektowali i już w następnym roku po sflaczałym "I Hear Black" powrócili do grania rozpędzonego thrashu na wysokich obrotach. Skrót "W.F. O." należy w tym kontekście rozumieć jako "Wide Fucking Open", co w slangu motocyklistów oznacza "pędzić na zabój po otwartej drodze". Nie oznacza to jednak, że Overkill gna tutaj bez ładu i składu, byle do przodu. Kawałki typu "Where It Hurts", "The Wait / New High In Lows" oraz "Bastard Nation" wydają mi się najbardziej

pomysłowe w zestawie, nie wspominając o moim ulubionym "Gasoline Dream". Pozostałym numerom też niczego nie brakuje, co jest znamienne, wziąwszy pod uwagę zawartość "I Hear Black". Niektórzy narzekają, że "W.F.O." daleko do twórczości Overkill z lat osiemdziesiątych, ale pamiętajmy, że to po części efekt "polityki personalnej". Wspomniałem już, że głównymi postaciami w zespole są - co ważne, począwszy od LP "Horrorscope" - wokalista Bobby "Blitz Ellsworth" i basista D.D. Verni, natomiast po odejściu ze składu gitarzysty Bobby'ego Gustafsona za wiosła chwyciły dwie postaci z jego cienia. Nic więc dziwnego, że nie wyeksponowano ich w miksie na pierwszym planie. Partie gitarowe na "W.F.O." nie dorównują tym z wcześniejszego okresu twórczości Amerykanów (a szkoda), ale jako tako dają radę, bo np. mogą podobać się zadziorne, ekspresyjne solówki gitarowe w utworze "Up To Zero", czy też nieco wolniejsze, ale za to uwydatniające groove solówki w "Bastard Nation". Proste, rytmiczne riffowanie w większości kompozycji wypada solidnie, sensownie harmonizując z wokalem i z basem. Co do perkusisty, bardzo mi się podoba styl bębnienia Tim'a Mallare, który pojawił się już na "I Hear Black", lecz dopiero na "W.F. O." zaprezentował się ze swej najlepszej strony. Pełni on zasadniczą rolę w takich momentach jak wstęp do całej płyty na początku "Where It Hurts", czy też w napędzanej basie harmonii w środkowej części "Supersonic Hate". Niezwykle silny rytm otwierający "Gasoline Dream" oraz późniejsze "wyciszone" momenty w tym samym numerze to dokładnie to, co u Tima Mallare cenię najbardziej - mianowicie jego "team spirit". Indywidualne partie perkusyjne wyabstrahowane od reszty nie wywierałyby na mnie szczególnego wrażenia, ale jak dodamy do nich pozostałe ścieżki oraz warstwy utworów, to Tim zachwycająco precyzyjnie trafia w sedno. Słychać to też w natarczywie jednostajnym rytmie przewijającym się tu i ówdzie przez kawałek "What's Your Problem", który to rytm samodzielnie nadawałby się tylko do wykasowania, ale w towarzystwie gitar i basu to on tworzy niemalże szkielet całości. Kiedy wydawało już się, że lineup Overkill okrzepł, nastąpiła istotna zmiana w ich działalności przeszli do nowej wytwórni. Chęć kontynuacji obranego kursu zaznaczyli jednak wydaniem oficjalnej koncertówki "Wrecking Your Neck Live", zamiast od razu przystępować do nagrywania następcy "W.F.O." (3.5) Sam O'Black

RECENZJE

245


mym jej końcu. Generalnie to bardzo dziwne kompozycje, które ciężko w jakikolwiek sposób podpiąć pod macierzysty zespół Sheltona. Znacznie odbiegają od tego, do czego przyzwyczaił nas gitarzysta w swojej kolaboracji z Randym i Scottem, a całość trudno połknąć za jednym przesłuchaniem. Są naturalnie jakieś fragmenty brzmiące znajomo, ale to raczej numery śpiewane przez Marka. Chociaż i do nich potrzeba czasu, żeby się przekonać. Gdybym jednak patrzył na "Circus Maximus" jako na samoistny byt, to mógłbym znaleźć w sobie jakąś przychylność. No, odrobinkę. Na tym krążku znajdują się znośne kompozycje zahaczające o hard rock. Mark solowo chciał widać uciec trochę od "ciężaru" Manilla Road, co wydaje się normalne, skoro miał to być materiał podpisany jego imieniem i nazwiskiem. Słychać, że czerpał od innych, pojawiają się motywy przypominające Black Sabbath z okresu z Martinem - taki melodyjny ciężar. Jakieś fragmenty z kolei mogą przypomnieć King Crimson z lat 80. Koniec ma echo rzeczy śpiewanych przez Glenna Hughesa. Starał się Mark dodać trochę nowości w brzmieniu a pomysł, żeby dać śpiewać większość komuś innemu dodaje, być może, jakiegoś kolorytu. Dużo jest tutaj wariacji, kombinowania, trochę też błądzenia w różnych odcieniach muzyki. Można zrobić nie raz duże oczy, bo trio idzie całkiem po bandzie, chociaż w granicach wyznaczanych przez gatunek rocka czy też hard rocka. To nie jest łatwy album. Pokazuje co prawda jakiś potencjał Sheltona, jako kompozytora, ale rzecz jest ciężka do przebrnięcia. Można spokojnie traktować to jako ciekawostkę, bo na pewno nie jest to pełny album Manilla Road. Jeśli już, to mały procent tych utworów mógłby się zaledwie zbliżyć do najlepszych dokonań zespołu na przestrzeni lat. Moim, choć nie tylko, zdaniem pomysł wytwórni z logo grupy Marka nie był najszczęśliwszym. Strasznie to wypaczyło wyraz tego krążka i odbiór materiału. Wielu sięgnęło po to tylko z tego powodu i nabawiło się awersji i rozczarowania. Co prawda po wysłuchaniu go nie nabawimy się traumy, bo, jak to mówią "momenty były", ale w żadnym wypadku nie grozi mu stać się czymś wyjątkowym. No chyba, że przez swoją kontrowersyjność. Krótko mówiąc nie odradzam, bo jak ktoś nie słyszał, to warto samemu się przekonać i wyrobić opinię. To wciąż też nie jest jakaś miałka dyskoteka. Polecać też nie będę bo jestem świadomy tego, że każda inna płyta Manilla Road "zjada" "Circus Maximus" bez żadnego problemu. Dla tych, którzy dopiero poznają twórczość Sheltona byłoby o wiele bezpieczniej właśnie na nich skupić swoją uwagę. Adam Widełka

246

RECENZJE

może być smutnym, ale trafnym podsumowaniem. Adam Widełka

Medieval Steel - The Dungeon Tapes 2021 Skol

Każdy, kto choć trochę ceni sobie klasyczny power metal, zna amerykański Medieval Steel. To niekwestionowana klasyka gatunku. Ich legendarna EP "Medieval Steel" z 1984 roku to elementarz. W 2005 roku wyszła kompilacja o złowieszczo brzmiącym tytule "The Dungeon Tapes", która oprócz rzeczonego mini albumu miała kilka dodatkowych, ciekawych nagrań. Właśnie Skol Records poddało ją wznowieniu. Pierwsze pięć kompozycji to kawałki pochodzące z, odpowiednio, sesji do Demo 2004 roku i Demo 1987. Ostatnie cztery numery to klasyczna już EP tylko ułożona do góry nogami. Taki fikuśny zamiar wydawcy - chociaż też zmieniający odrobinę charakter płytki. No ale ciężko dostępną "Medieval Steel" warto szanować i w takiej formie. Słucha się tego materiału całkiem dobrze. W sumie odnoszę wrażenie, że czas stanął w miejscu i wciąż mamy połowę lat 80. Trzy utwory z 2004 roku brzmią dosłownie jakby żywcem wyjęte z sesji do klasycznych dokonań grupy. Zresztą dwa kolejne trafiły finalnie na Demo z roku 1989, ale strasznie ciężko uchwycić je gdziekolwiek indziej. Przez to właśnie kompilacja "The Dungeon Tapes" jest wyjątkowa. Mamy tutaj w pigułce charakter kapeli i jej najlepsze dokonania. W sumie dopóki zespół w 2013 roku nie wydał pełnego albumu "Dark Castle", to twórczość wyglądała nadzwyczaj skromnie. No ale od razu można poddać się jej urokowi. Granie oparte na echach Black Sabbath, z silnym i melodyjnym wokalem, obok którego nie można przejść obojętnie. Bardzo charakterystyczne w swoim wyrazie. Chwytliwe ale jednocześnie masywne i sunące majestatycznie partie gitar i cementująca sekcja. Dla każdego, kto zakochany jest w starym ManOwaR, Warlord czy Heavy Load ta muzyka będzie niczym balsam na uszy! Adam Widełka Mindless Sinner - Missin' Pieces 2021 Pure Steel

Są czasem takie krążki, które w kontekście tego, co zespół nagrywał wcześniej, nie powinny się w ogóle ukazać. Pół biedy, jeśli chodzi o tak zwane rozszerzanie horyzontów i kombinowanie. Wtedy każdy może popełnić jakiś błąd i zabrnąć w ślepą uliczkę. Co inne-

go, kiedy materiał drastycznie obniża loty i po prostu aż ciężko cokolwiek powiedzieć po odsłuchu takiego albumu. Tak niestety jest z "Missin' Pieces" szwedzkiej grupy Mindless Sinner. Teraz dostępny w reedycji Pure Steel Records z dodatkowymi nagraniami Demo datowanymi na 1986 rok. W 1983 roku pojawia się na rynku kapitalna EP "Master Of Evil". Grupa trzy lata później poprawia cios w postaci pełnego debiutu "Turn On The Power". W trzy kolejne lata natomiast Mindless Sinner przechodzą niesamowitą metamorfozę i w 1989 roku wypuszczają swoją drugą płytę. Żeby było weselej napisał ją i wykonał ten sam skład. Album, który finalnie okazał się ostatnim przed długą przerwą, zawiera muzykę totalnie odmienną od tego, do czego wcześniej grupa mogła przyzwyczaić. Może nie jest to granie żenujące, ale tak rozśpiewanych kawałków, z tak wielkim ładunkiem ładniutkich melodyjek to ciężko słuchać. To znaczy, można, ale dla kogoś, kto hołduje klasycznemu heavy metalowi będzie trudno wytrzymać do końca krążka. Mogę jedynie oddać, że piosenki jakie zapełniły czterdzieści minut to naprawdę fajne kawałki na potańcówkę dla fanów soft rocka albo hair metalu. Można przy nich się przytulać i tańczyć do białego rana. Nawet też ciężko wychwycić w tym jakąś zadziorność czy też ostrzejszy rytm. Trafnie można skojarzyć "Missin' Pieces" z Europe, Bon Jovi czy najbardziej dyskotekowym okresem Def Leppard. Naturalnie, że da się "Missin' Pieces" słuchać. Jestem tego dowodem. Uszu mi nie urwało, ale byłem w dużym szoku, bo znam i posiadam wspomniane wyżej pozycje w dyskografii Szwedów i w zderzeniu z nimi ten album to lekka popelina. Z tym nie miałem styczności - być może właśnie ktoś kiedyś wspominał, żebym bez kija nie podchodził…? Miałem wrażenie, że grupa założyła sobie zdobycie jak największej popularności nawet kosztem wizerunku. Zapragnęli przebojów, latających staników na koncertach i sami oni wiedzą czego jeszcze. Nie mam nic do nośnych i naprawdę dobrze napisanych utworów, ale bądźmy poważni - niech to nie rzuca się cieniem na dotychczasową, bardzo dobrą zresztą, twórczość. Na debiucie LP, "Turn On The Power" już pierwszy numer ma więcej energii, ognia i pazura niż cały "Missin' Pieces", nie mówiąc o reszcie materiału… Zresztą te dwa krążki są jak dzień do nocy co

Necronomicon Nightmare

-

Apocalyptic

2006 Batle Cry

Necronomicon to nigdy nie była czołówka niemieckiego thrash metalu. Mam też wrażenie, że ekipa z Lorrach też o jakiś splendor nie zabiegała, jednak trochę krzywdzące jest to, że pomija się nią w szerokich dyskusjach. Prym od naszych zachodnich sąsiadów wiodą naturalnie Sodom, Destruction, Kreator, Assassin czy Protector, które to zasłużyły sobie bezapelacyjnie na same superlatywy, ale z ręką na sercu, Necronomicon na swoich wczesnych albumach wcale za mocno od tego stylu nie odbiegał. Po bardzo dobrej pierwszej płycie - zatytułowanej po prostu nazwą kapeli - drużyna Volkera "Freddy" Fredricha wypuściła rok później, w 1987, album "Apocalyptic Nightmare". Można powiedzieć, że jest to jakaś kontynuacja debiutu, ale bez elementów zaskoczenia. Nie jest to rzecz zła, mimo wszystko brakuje jej totalnego ciosu. Mamy tutaj thrash, typowo niemiecki, szorstki jak papier ścierny, kanciasty i ostry. Bliski wczesnemu Destruction czy Sodom. Dobre granie, bardzo smakowite, zwłaszcza dla tych, którzy uwielbiają oldschoolowe brzmienie. Gitary pracujące jak piła w tartaku, sekcja cementująca kompozycje, nie porażająca finezją, ale łupiąca po głowie solidnością. Jeśli ktoś chce zacząć przygodę z tą grupą, warto sięgnąć jednak najpierw po debiut. Moim zdaniem jest pełniejszy i świeższy. Na "Apocalyptic Nightmare" Necronomicon jest już rozpędzony, ale nie ma tutaj nic, co mogłoby wywołać potężne ciarki. Proszę tego nie traktować jako zarzut - to po prostu analiza. Sam jestem fanem takiego grania i mnie to w ogóle nie przeszkadza, że zespół jakoś wybitnie się nie rozwinął. Taki jest i ma być stary, niemiecki thrash. Choć, wiadomo, spoglądając na inne załogi - jak najbliższe Sodom, Kreator i Destruction - u nich każdy kolejny album był krokiem naprzód. Mimo wszystko znów nie ma się co nad tym aż tak rozwodzić. Taką drogę wybrał Necronomicon i z perspektywy czasu nagrał kilka naprawdę niezłych płyt, których po latach słucha się z przyjemnością, pod warunkiem, że się to lubi. Krótko mówiąc to "Apocalyptic Nightmare" wywoła uśmiech u maniaków ga-


tunku, a wszyscy spodziewający się niewiadomo jak odkrywczego, spektakularnego i zapierającego dech grania, niech sięgną sobie, na przykład, po Voivod, Anacrusis czy Watchtower. Mało tutaj matematyki a więcej wychowania fizycznego... Adam Widełka

Nocturnal Rites - Tales Of Mystery And Imagination

ło a cały zespół gra z naciskiem na heavy. Jestem z drugiej strony świadomy tego, że każdy gatunek ma swój schemat, fundament, na którym opiera pisanie kawałków. Dlatego jestem w kropce, bo fragmenty są niezłe, słychać potencjał nawet na mocniejsze granie, ale finalnie całokształt jest ugrzeczniony i za ładny. Żeby nie było niedomówień - całościowo "Tales Of Mystery And Imagination" do mnie nie trafia lecz mogę wyciągnąć z niego parę dobrych chwil. Wtedy grupa brzmi konkretnie i widać, że mieli sporo dobrych pomysłów i gdyby nie grali power a przykładowo speed czy heavy, to naprawdę wyszło by to dla mnie o wiele bardziej przekonująco. Adam Widełka

2021/1998 BlackBeard/Jolly Roger

Kiedyś dostając ten album do posłuchania, myślę, że wytrzymałbym zdecydowanie krócej, niż teraz. Co nie znaczy, że kiedy słuchałem tej płyty nie miałem ochoty wyłączyć. No, jasne, że tak jakieś trzy razy. Takie granie jak Nocturnal Rites nie należy do moich ulubionych, a "Tales Of Mystery And Imagination" być może mają swoich fanów, ale ja musiałbym poświęcić pół życia, żeby się przekonać. Label Black Beard zdecydował się na wznowienia wczesnych płyt grupy. Co się chwali to rzecz ukazuje się jako kopia 1:1 oryginału - bez bonusów i zmienionej grafiki. Paradoks power metalu, zwłaszcza ze Szwecji polega na tym, że naprawdę fajne motywy mieszają się z totalnym banałem. Ja wiem, że klasyczne heavy też nie jest kryształowe, ale tu dochodzi jeszcze brzmienie, kurczę, jakby z disnejowskich bajek. Są riffy, nawet mocne, ale zaraz słychać maksymalne złagodzenie przez obfite klawiszowe tło. Co z tego, że sekcja dudni miarowo i do przodu, jak góruje nad wszystkim wokal - mocny i charyzmatyczny - ale jego linie prowadzone są jak z jakiejś czołówki animacji dla dzieci. Zdecydowanie zbyt dużo tutaj rozbieżności. Czasem Nocturnal Rites przypominają Helloween, ale zaraz potem jawią się jak skrzyżowanie Europe i słynnej Abby. Mieszanka wybuchowa! Bo jeszcze do tego wszystko jest podane z zacięciem metalowym, z kąśliwym riffem, zadziorną solówką czy gęstym basem. Słuchając "Tales Of Mystery And Imagination" trzeba mieć strasznie otwartą głowę na nowe. Myślę, że moja już trochę w życiu zniosła, lecz przy takich pozycjach dowiaduję się wciąż świeżych tematów. Naprawdę nie chcę brzmieć jak ktoś, kto się pastwi, bo Nocturnal Rites w swojej klasie wypadają bardzo dobrze. Problemem jest to, że te aranżacje są dość zabawne, nawet momentami brzmią banalnie i psują odbiór. Całkiem dobrze więc wypadają wtedy, kiedy klawiszy jest ma-

jest o wiele lepszą pozycją niż poprzedniczka. Mocno się zdziwiłem, bo spodziewałem się kontynuacji takich numerów o banalnym brzmieniu, z melodyjkami jak z pozytywek. Tutaj są takie fragmenty, ale jak mówię, taki jest power metal - nie będę się zżymać, kiedy słyszę dość pozytywny wydźwięk całości. Mam wrażenie, że więcej jest mocniejszych riffów i Nocturnal Rites postawili na mocniejsze brzmienie. Czasem to jakby sami zapomnieli, że tych klawiszy używać można w większej ilości. Jednak to dobrze, bo muzyka grupy sporo zyskuje. Pisałem o tym przy okazji "Tales…", że bez klawiszy i bzdurnych naleciałości, Nocturnal Rites mają wiele dobrych pomysłów, które warto inaczej zrealizować, żeby zobaczyć różnicę. Muszę przyznać, że "The Sacred Talisman" słuchało mi się dobrze. Nie stanę się nagle fanem takich kompozycji i melodyjnego power metalu, ale do takich krążków mogę wracać. Zespół pokazuje tę ciekawszą stronę gatunku i jeśli ktoś chciałby się przekonać do tego typu nagrań - warto sięgnąć po trzeci pełny album Szwedów.

Nocturnal Rites - The Sacred Talisman

Adam Widełka

2021/1999 BlackBeard/Jolly Roger

Label BlackBeard postanowił, na licencji Century Media, wydać reedycje wczesnych pozycji Nocturnal Rites. Od strony edytorskiej jest to w sumie, tak jak w przypadku poprzedniej płyty, kopia oryginału, więc super. Mamy co prawda jeden bonus, ale całość wygląda bez skazy, także tutaj można postawić plusik. Co do muzyki… No tutaj zależy kto jakie ma ucho i jak się je przyłoży. Nocturnal Rites grają totalnie solidny power metal. Szwedzi, jak to Szwedzi, w genach mają melodię i chyba w każdych aranżacjach maczała palce Abba. Jeśli ten gatunek powoduje u ciebie alergię, słuchając takich krążków jak "The Sacred Talisman" schowaj dumę do kieszeni, albo ich nie włączaj. To granie nie dla każdego, bo realizowane według prastarych manuskryptów power metalu, bez absolutnie żadnej możliwości drastycznych zmian. Jednak czasem są wyjątki i chyba trzeci album Nocturnal Rites można do nich zaliczyć. Kiedy za mocno nie odzywają się klawisze, można powiedzieć, że idzie nawet wyłapać sporo fajnych smaczków. Gitary nieźle prują do przodu, sekcja daje dużo podstawy w "dole", a wokalista, obdarzony mocnym głosem, góruje nad całością. Linie melodyczne poprowadzone są tutaj trochę lepiej niż na "Tales Of Mystery And Imagination". Brzmi to konkretniej i mniej naleciałości z animacji dla najmłodszych. Już bardziej idzie powiedzieć, że zbliżone jest do wczesnego Helloween. Przymykając oko (i ucho) na pewne elementy stylu power metalu, to "The Sacred Talisman" dla mnie, o dziwo,

Onslaught - Force From Hell 1983-2007 2021 Back On Black

Brytyjska grupa Onslaught należy z pewnością do najbardziej nieszablonowych załóg w muzyce metalowej. Ewoluując od hardcore punk we wczesnym stadium, do prawdziwie morderczej maszyny obracającej się w stylistyce thrash metalu, na każdym swoim albumie przekazuje multum mocy i zaangażowania. Ich dokonania nie mają w sobie krzty nudy oraz chybionych pomysłów. Czyżby zespół idealny? Nie, ale w swojej klasie wybitny. Teraz w pigułce dostajemy lwią część twórczości zespołu z Bristolu - box "Force From Hell 19832007" ukazał się nakładem Back On Black. Niepozorne pudełeczko skrywa w sobie aż sześć krążków. Pełne płyty "Power From Hell", "The Force", "In Search Of Sanity" oraz "Killing Peace". Dodatkowo mamy koncerty (dołączany również do wznowienia "In Search…") "Live At Bristol Hippodrome 1989" i "Live Damnation" z 2009 roku. Zamyka całość materiał "The Shadow Of Death" zawierający kompilację nagrań demo. Wydawcy połączyli to z "Live Damnation" co pewnie uwarunkowały koszta. Wobec takiego ogromu świetnego materiału można

przymknąć na to oko. Rzecz jest po prostu idealna dla każdego, komu jeszcze z jakichś przyczyn nie udało się poznać angielskiego zespołu. Nawet najbardziej zagorzali fani Onslaught pewnie łykną to z pobudek czysto kolekcjonerskich. No ale najbardziej przydatne to wydawnictwo jest tym, którzy chcieliby poddać się mocy ekipy Nige Rocketta. Muzyków przez grupę przewinęło się wielu, także nie ma sensu tutaj rozpisywać się nad każdym składem, ale osoba gitarzysty może to wszystko łączyć. Jest on też teraz jedynym muzykiem ze starych czasów. Punkty zwrotne łatwo jednak zauważyć. Na pewno dołączenie w szeregi wokalisty Sy Keelera na "The Force" czy też udział Steve Grimmetta (tak, tak tego od Grim Reaper) na trzecim "In Search Of Sanity" odbiło się na stylistyce Onslaught. Ten album zresztą był odmienny jak na naszych bohaterów. Po bardzo intensywnych, uderzających prosto w łeb dwóch pierwszych krążkach, postanowili panowie zagrać trochę "inteligentnie". Wyszedł album w stylu progresywnego thrashu, ale z wokalem klasycznie heavy metalowym. Warto jednak sięgnąć po niego, żeby się przekonać, że nawet po latach drzemią w nim niezłe pomysły. Wczesny Onslaught pachnie jeszcze trochę punkiem. Od drugiej płyty grupa ukierunkowała się na thrash, a współcześnie gra ten gatunek z mocnym groovem. Album "Killing Peace" jest, dzięki nowszemu brzmieniu, potężniejszy. W 2007 roku słychać stare nawyki połączone ze świeżymi rozwiązaniami i wychodzi to naprawdę dobrze. To był wielki powrót Onslaught, bo od ostatniego wtedy, słynnej fuzji z Steve Grimmettem, minęło aż… 18 lat! Przykuje on uwagę na pewno szybkimi tempami i szorstkim klimatem, jaki próbowali przywrócić z wczesnych dokonań. Zestaw "Force From Hell 1983-2007" to niewątpliwie wyjątkowa próba podania strasznie intensywnej muzyki w jednym opakowaniu. Na szczęście są to osobne dyski i każdy może sobie dawkować z nią kontakt. Chociaż jest niemal pewne, że po degustacji pierwszej płyty zapragniemy czerpać z tego garściami. Myślę, że niejednej osobie ten box przypomni o potędze Onslaught, który czasem niesłusznie skazywany jest na odosobnienie. Adam Widełka Protector - A Shedding Of Skin 2021 High Roller

To już kolejne, czwarte, tłoczenie tego krążka przez High Roller Records. Widać lata nieobecności porządnych wznowień Protectora zrobiły swoje. Bardzo dobrze, że w końcu można mieć legendarne płyty niemieckiego zespołu w solidnie przygotowanych wersjach. Bo ro-

RECENZJE

247


tym dziedzictwem dobrze i wyszła na "Total Steel" obronną ręką. Warto dać szansę i poświęcić czas tej płycie.

jemny mix. Jak dla mnie elementy do siebie pasują i "Behind The Realms Of Madness" staje się jednym z ciekawszych krążków, jakie miałem przyjemność słuchać.

Adam Widełka Adam Widełka

botę, jak zwykle zresztą, HRR wykonuje bezbłędną. Album oryginalnie wyszedł w 1991 roku i był trzecią pozycją jeśli chodzi o pełne krążki formacji. Każdy kolejny twór był swego rodzaju progresem, także ciężko mówić o tym, czy "A Shedding Of Skin" to najlepszy Protector. Każdy też ma swoich fanów, więc nie będę tutaj pisać dyrdymałów, bo ilu słuchaczy, tyle opinii. Natomiast nie ulega wątpliwości, że na tym było dotychczas najwięcej naleciałości death metalu, co też niektórym może wydać się już niepotrzebne. Wszystko zależy czy bardziej "siedzi" nam stricte thrash metal czy przyprawiany jakimś gatunkiem. Skład tutaj się drastycznie zmienił. Został tylko perkusista Michael Hasse, a jego towarzyszem okazał się Olly Wiebel. Olly zajął się śpiewaniem i graniem zarówno na basie, jak i gitarze. Trzeba więc oddać, że nagrać we dwójkę taką płytę to lekkie wyzwanie. Tak to wszystko spasować, żeby brzmiało dynamicznie, to nie lada sztuka. Wiem, że w dzisiejszych czasach wielu jest młodych adeptów thrashu, którzy nagrywają kilkanaście płyt w pojedynkę, ale wtedy, w początku lat 90. to chyba tylko w black metalu zdarzały się takie wynalazki. Utwory są dość zwarte, nie ma niepotrzebnych dłużyzn, choć to chyba naturalne. Jest to momentami techniczne granie, ale nadal szorstkie jak papier ścierny grzanie niż wysublimowane, analityczne podejście do tematu. Jest fragmentami posępnie, ciężko, ale głównie "A Shedding Of Skin" zdominowany jest przez dobrze zmieszany thrash/death metal, gdzie wiele miejsca zajmują szybkie tempa. Nie ma co tutaj też więcej pisać. Jasne - można stworzyć elaborat o tej klasycznej pozycji niemieckiego metalu, ale bądźmy szczerzy, że analiz powstało już co najmniej kilka. Nie będę usiłował być najlepszy, bo nie jestem też jakimś autorytetem w sprawie Protectora. Znam, lubię, szanuję i posiadam. Choć nie jest to jakiś mój priorytet, to wracam co jakiś czas, bo summa summarum, to świetne granie i po 30 latach od wydania nadal soczyście chłoszcze po twarzy. Co o "A Shedding Of Skin" bardzo dobrze świadczy. Adam Widełka Sacrifice - Total Steel 2021 Relics From The Crypt

Nigdy wcześniej nie miałem przyjemności poznać pochodzącej z Ja-

248

RECENZJE

ponii grupy Sacrifice. Po ostatnich godzinach spędzonych z reedycją ich drugiej płyty, "Total Steel", muszę przyznać, że lepiej było późno niż wcale, bo to całkiem godny materiał. Relics From The Crypt wypuszcza właśnie na rynek wznowienie winylowe tego albumu i, szczerze, warto na nie zapolować. Nie tylko dlatego, że oprócz wersji kolorowej mamy w zestawie też pocztówki, plakat, naklejki i kod z zawartością do pobrania. Założona w 1985 roku w Tokio kapela zrealizowała trzy albumy. Debiut nastąpił w 1987 roku, trzy lata później ukazał się nasz krążek, a dyskografię jak na razie zamyka "Tears" z 1992 roku. Grupa w 2013 roku się reaktywowała, działa, choć nie ma żadnych wieści o nowych nagraniach. Jeśli chodzi o "Total Steel" to pod iście szatańską kopertą skrywa się muzyka wwiercająca się prosto do szpiku kości. Dziewięć kompozycji ociekających thrash metalem, jaki mogą stworzyć pilni uczniowie sztuki Venom. Bardzo mocno słychać w kompozycjach Sacrifice, że trio z Newcastle zajmowało wysoką lokatę. Choć nie tylko - wprawne ucho dojdzie też do dźwięków, jakie popełniali we wczesnym stadium Destruction czy Sodom. Generalnie Japończycy stawiają na brudny, szorstki i diabelski thrash. Kawałki są dość proste, ale utrzymane w specyficznym klimacie i trzymane w ryzach. Dużo bulgoczącego basu, który niczym stary buldożer napędzany plugawym dieslem rozbija się na hałdach. Gitara pobrzmiewa jak trzeszczące śruby w rydwanie zajmowanym przez Kozła w katanie. Do tego wszystkiego kanonady bębnów razem z gardłowym wokalem stają się sygnałem wymarszu armii samego Lucyfera. Album "Total Steel" to konkretny strzał. Nie jest to strasznie odkrywczy materiał, jednak to w niczym nie przeszkadza, bo muzycy z kraju kwitnącej wiśni odrobili lekcję i brzmią przekonująco. Nie są też przesadnie "zapatrzeni" w Venom, co daje tej muzyce trochę przestrzeni i możliwość by przemycić swoje pomysły. Dzięki temu Sacrifice nie nudzą a wręcz mogą przyciągnąć do głośników wszystkich nostalgicznych, opętanych od lat szarpanym, umorusanym w błocie thrashu o szczypcie heavy/speed. Takie mamy tutaj diabelstwo kontrolowane, bo wiadomo, ciężko "przeskoczyć" stary Venom i lepiej nie ryzykować wybiciem sobie zębów przy próbie pokonania poprzeczki zawieszonej lata temu. Grupa Sacrifice zmierzyła się z

Sacrilege - Behind The Realms Of Madness 2021/1985 Back On Black

Filarem tej formacji jest Damian Thompson, z którym "spotkałem" się przy okazji odsłuchów kapeli Warwound. To zadziwiające, jak szerokie spektrum możliwości przedstawia ten gitarzysta, grając w Sacrilege naprawdę niezły thrash, a w pierwszej brudny hc/punk. Grupa powstała w Birmingham, rocznik 1984, a więc zaraz po tym, jak wpadło w uśpienie Warwound. Wszystko w rodzinie. Gitarzysta wziął na pokład znajomego z poprzedniej kapeli, perkusistę Andy Bakera oraz, jako towarzysza sekcji, basistę Tony May'a. Wokalistką została energiczna Lynda "Tam" Simpson. Muzyka, jaką mieli grać, znacząco różniła się od poprzedniej załogi Damiana i można sobie tego teraz posłuchać dzięki wznowieniu Back On Black - naturalnie w formie CD i winyla. Sześć kompozycji wypełnia oryginalnie krążek. Reedycja natomiast bogata jest w ciekawe dodatki. Zyskujemy świetne nagrania demo z 1986 roku (uwaga na "Flight Of The Nazgul") oraz wersje z 2015r. i dwa utwory pochodzące z koncertu. Album to muzyka szybka, konkretna i nie bardzo ładna. To thrash metal, ale z wielkimi wpływami punk. Wściekły, żywiołowy i naprawdę poukładany. Instrumentalnie panowie radzą sobie dobrze z mocnymi riffami, gęstym podkładem niskich tonów ale i potrafią zwolnić, zagrać coś posępniej i wyjść na momencik z ram thrashu. Parę razy Damian popisuje się niezłą solówką na tle kolegów - na przykład w rozpędzonym, klimatycznym, "The Closing Irony". Lynda dopełnia całość swoim szarpanym wokalem. Śpiewa w duchu punkowym, deklamując bardziej, rzucając w powietrze kolejne linijki tekstów. To niezła płyta. Serio czułem fajny fluid w momencie odsłuchów. Trochę też rzecz nieoczywista, bez jakichś sztywnych schematów, co czyni ją intrygującą. Bo można ocenić to jako punk, ale pompująca sekcja i motoryczne riffy pokazują większe możliwości muzyków, ich bardziej złożone pomysły. Więcej jest grania w kierunku muzyki metalowej stricte, choć, na pewno dzięki ekspresji wokalistki, powstaje przy-

Sacrilege - Live At Leeds 1986 2021 Back On Black

Album "Behind The Realms Of Madness" pozostawił mnie pod wielkim wrażeniem. Grupa Sacrilege okazała się jedną z ciekawszych, jakie miałem przyjemność poznać i słuchać w swoim krótkim życiu. Studyjnie zespół brzmi solidnie, a pomysły muzyków wykraczają daleko poza punkt wyjścia, czyli punk. Sporo jest naleciałości tejże muzyki, ale głównie kompozycje można określić jako thrash metal. Nawet z przebłyskami w kierunku czegoś mocniejszego. Jako uzupełnienie wczesnej twórczości grupy z Birmingham warto sięgnąć po, wydany w końcówce 2021 roku, koncert z Leeds. Back On Black wypuszczają to dopiero teraz, więc nie ma mowy o jakiejś reedycji. To są nagrania archiwalne z roku 1986, także dosłownie chwilę po fonograficznym debiucie. Płyta pokazuje, że na żywo muzyka kwartetu jest jeszcze ciekawsza. Materiał jaki grupa grała wtedy na koncertach to głównie elementy z "Behind…" oraz kilka dobrych strzałów dostępnych na taśmach demo. Słychać, że chłopaki wrzucają wyższy bieg, że kawałki dostają potężnego kopa. Wokalistka Lynda, nawet zadziorniej niż w studio, wykrzykuje słowa utworów a kiedy nie śpiewa, pewnie macha głową jak opętana. To czuć, słuchając "Live At Leeds 1986". Czuć, chociaż nie widać muzyków, że atmosfera jest gęsta i energia, jaka wydobywa się z głośników to zaledwie mały procent tego, co można było odczuć będąc tam na żywo. Set, choć tylko liczący 45 minut, jest wystarczający. Jest tu multum mocnych riffów i solówek gitarowych Damiana Thompsona i całkiem dobrze brzmiąca sekcja Tony'ego May'a oraz Spikey'a Smitha (którym w tym okresie grał na perkusji). Myślę, że w danym momencie to najlepszy zestaw, na jaki było stać Sacrilege. To nagrania z gatunku tych, przy których w pokoju wszystko fruwa, a nikt nie zwraca uwagi na poziom realizacji. Nie jest tragicznie. Jak na rzeczy z archiwum to brzmi ten koncert nieźle, ale raczej o dawkę energii tu chodzi. Muzycy grają bardzo sprawnie, zresztą tego mo-


żna doświadczyć odpalając album "Behind…", ale też jakoś wybitnie nie zmieniają ram utworów, za to podkręceniu ulega ich prędkość. Mamy do czynienia z interesującym materiałem z przeszłości. Być może nie każdego on porwie. Natomiast ci, którzy lubią szybkie, ale nietuzinkowe granie, będą pewnie wałkować "Live At Leeds '86" sporą ilość odtworzeń. Miałem dziwne przeczucie, że po obcowaniu z studyjnymi odpowiednikami, pozytywna ocena tego wydawnictwa będzie niejako z urzędu. No i tak jest - jak wspomniałem, to świetne uzupełnienie tego, co zespół proponował w początkowej fazie twórczości i warto sprawdzić, jakie z nich były wtedy sceniczne bestie. Adam Widełka

Savage Grace - Master Of Disguise 2021/1985 Hooked On Metal

Ciężko jest wybrać czołówkę amerykańskiego power/speed metalu. Zwłaszcza spośród grup, które działały w latach 80. Jeśli jednak przysiądziemy do tematu, jednym z pewniaków do zajęcia ścisłego podium może okazać się Savage Grace. Ten zespół pochodzący z Los Angeles w sposób iście zerojedynkowy w swoich nagraniach wyjaśnia dlaczego właśnie oni mogliby być spokojni o wysokość zajmowanej przez siebie lokaty. Wystarczy sięgnąć po, chociażby, pełny debiut "Master Of Disguise". Album wydany oryginalnie w 1985 roku doczekał się kilku reedycji. Ja akurat miałem do czynienia z Hooked On Metal Records, ale też słuchałem wcześniej nie raz Limb Music. Dzieli je dziesięć lat, bowiem druga z nich wyszła w 2010, a pierwsza jest z 2020 roku. Skupię się na tej, którą dostałem do recenzji. Szata graficzna bardzo na plus tak jak i materiał. Żadnych dodatków i zmian w okładce. To już na starcie dużo zyskuje. Co do muzyki to nagrania zostały poddane remasteringowi. Nie kombinowano jednak nic za mocno i brzmią bardzo ok. Zresztą mamy do czynienia z legendarnym wręcz krążkiem złotej ery amerykańskiego speed/power metalu i samo to powoduje drżenie rąk. Szczerze nawet za mocno nie wsłuchiwałem się w dźwięk - bo też punkt odniesienia musiałbym ustawić na pierwszym wydaniu CD z 1995, o które ciężko. Najważniejsze, że słychać dobrze wszystkie instrumenty i śpiew. Reszta to już kwestia subiektywna, bo każdemu może podobać się trochę inne rozłożenie

sceny. Kurczę, w sumie to nie wiem po co piszę te dyrdymały, kiedy z głośników wystrzeliwują po kolei same straszliwe killery. Jakieś 35 minut i dziewięć kompozycji, jakie gniotą prędkością i cholerną chwytliwością. Savage Grace stawia na melodyjność, nie zapominając o kruszącej kości mocy gitarowych riffów i plastycznej sekcji rytmicznej, która absolutnie nie została sprowadzona do roli tylko i wyłącznie trzymania rytmu. Zdarzają się więc prędkie przejścia i bulgot basowych pochodów, ale głównie niskie tony tworzą puchatą podstawę pod gitarowe wywijasy i zabójczy wokal. Czysty, mocny i charyzmatyczny - dla mnie bomba. Uwielbiam takich wokalistów, nad którymi unosi się specyficzna aura. Taki jest tutaj, jedynie na tej płycie Savage Grace, Mike Smith. Sześć strun na głowę przypada dla Marka Marshalla i będącego jedynym współcześnie członkiem grupy, Christiana Logue. Miarowo w tle tłucze Dan Finch, a cztery struny z kolei dociska mocno B. East czyli Brian L. Podgorny urodzony w Japonii. Każdy kolejny numer jest jak wicher. Jak tornado. Jednak sprawiają wrażenie przemyślanych i z pełnym zarysem. Nie ma mowy, że na "Master Of Disguise" jest jakiś wypełniacz czy rzeczy stricte niedokończone. Ja przynajmniej słyszę stuprocentowy, pełnej krwi album, o wysokim stężeniu speed metalu pierwszej klasy. Uważnie analizując krążek można czasem dojść do wniosku, że fragmentami sporo naleciałości ma swoje pochodzenie w angielskim heavy metalu, zwłaszcza Iron Maiden. Amerykanie swobodnie podeszli do inspiracji, umiejętnie obudowując pewne patenty i motywy swoimi pomysłami. Dzięki temu możemy mówić o jednej z ciekawszych płyt lat 80. a już na pewno w historii speed/power metalu. To, rzekłbym, cholernie ważna pozycja, obok której nie można przejść obojętnie. Dostarcza wielu emocji, ale i wprawia w zadumę, pokazując jak ważny był dla muzyki heavy metalowej w Ameryce rozwój nurtu NWOB HM. Tak czy owak - kapitalna płyta przy której urwiecie sobie głowy! Adam Widełka

Savage Grace - Ride Into The Night 2021/1987 Hooked On Metal

Hooked On Metal Records przygotowali niedawno reedycje wszystkich pozycji z dyskografii kapitalnej kapeli Savage Grace. Przedstawiciele power/speed metalu z Ame-

ryki doczekali się ładnych wznowień pełnych dwóch albumów oraz dodatkowych, nie gorszych przecież, EP. Ta późniejsza z nich, datowana na 1987 rok, wpadła niedawno w moje ręce. Zespół był po wydaniu "After The Fall From Grace", drugiej płyty, na której dokonały się zmiany personalne. Od tej pory Savage Grace tworzyć mieli kwartet. Za śpiewanie wziął się, równocześnie grając na gitarze, Chris Logue, któremu wtórował Mark Marshal. W sekcji rytmicznej perkusję przejął Mark Marcum, działający razem z, jeszcze, Brianem East na basie. Natomiast jeśli chodzi o muzykę, można odnieść wrażenie, że powstał materiał trochę wolniejszy niż debiut. Choć nie brakowało mocarnych i szybkich riffów oraz dudnienia miarowego niskich tonów, to najciężej było przyzwyczaić się do braku charakterystycznego śpiewu Mike'a Smitha. Mimo wszystko jednak album był niezłą kontynuacją tego, co rozpoczęto na "Master Of Disguise" w 1985 roku, a pierwotnie wybuchło, kiedy ukazała się EP "The Dominatress" dwa lata wcześniej. No ale co w końcu z "Ride Into The Night"? Ach, jasne… W sumie to nic. Jakkolwiek to nie brzmi, ale tak naprawdę nic konkretnego. Te nagrania powstały już z nowym basistą. Derek Peace tym razem zasilił szeregi grupy. Rok po drugim albumie wyszedł ten mini album, liczący sobie tylko niecałe dwadzieścia minut. Autorskich utworów było trzy, a całość zamykał cover "Burn" Deep Purple. Hooked On Metal Rec. poszli o krok dalej i wydali reedycję bogatszą o dodatkowe nagrania pochodzące z Demo rocznik 1983. Niezła gratka dla fanów, choć już solowy materiał jest solidnym strzałem. Dlaczego napisałem wyżej, że nic konkretnego? No bo to w sumie cały czas stylistyczna linia ciągła z tym, co było wcześniej. Naturalnie, nie mamy kalki jeden do jeden, ale pewne motywy czy patenty odcisnęły piętno i pobrzmiewa tu echo zarówno debiutu, jak i "After The Fall From Grace". Wokal Chrisa wypada trochę bardziej przekonująco dla mnie i nie razi już ten przeskok od barwy i maniery Smitha. Dalej to speed metal, dalej to naturalnie bardzo sprawnie zagrane utwory. Słychać, że grupa się w jakimś stopniu rozwinęła, że próbuje czegoś nowego, jednak cały czas kontrolując swoje poczynania. W sumie bez ryzyka, ale brzmiący odrobinę inaczej. Z perspektywy czasu można bez dyskusji przyznać im rację - wygląda "Ride Into The Night" ciekawie nawet lata od premiery. Nawet ubytki wokalne w "Burn" nie rażą aż tak mocno, bo muzycznie panowie poradzili sobie całkiem nieźle z tym klasykiem proponując nietuzinkową interpretację, opartą na speed metalowym fundamencie. Jasne, że trzeba po-

traktować tą EP jako obowiązkowe uzupełnienie dyskografii Savage Grace. To całkiem udany materiał, w który warto jest się wgryźć. Daje spojrzenie na późniejsze dokonania zespołu i zdradza choć rąbek tajemnicy, w jakim kierunku później chcieli iść. Adam Widełka

Skid Row - The Atlantic Years (1989-1996) 2021 BMG

Ciekaw jestem kto z was ostatnio sięgnął po którąś z pierwszych płyt Skid Row. Dla przykładu ja nie pamiętam kiedy to było. Nie znaczy, że nie pamiętam muzyki tego zespołu. Akurat nadarzyła się okazja, aby sobie o niej przypomnieć, bowiem wytwórnia BMG wypuściła na rynek box, w skład którego weszły pierwsze trzy albumy studyjne, EPka i koncertówka, podsumowując najlepszy okres tej kapeli z Sebastianem Bachem za mikrofonem. Skid Row powstał w 1986 roku, jego kariera nabrała tempa w momencie gdy do kapeli dołączył właśnie Sebastian Bach. Zaczęli zdecydowanie więcej koncertować, dzięki czemu zwrócili na siebie uwagę, w tym Jona Bon Joviego, który dopomógł im w podpisaniu kontraktu z Atlantick Records. Pierwszy album "Skid Row" ujrzał światło dzienne w roku 1989, zawierał on jedenaście kompozycji w stylu glam metal/hard'n'heavy. Nie był to najlepszy okres dla tego rodzaju muzyki, a wręcz jej schyłkowy, ale Skid Row udało się wylansować kilka przebojów w tym "18 And Life", "I Remember You" oraz "Youth Gone Wild", a sam krążek pięciokrotnie pokrył się platyną. Jak dla mnie płyta jest warta poznania, bowiem zawiera jeden z fajniejszych zbiorów kawałków w stylu glam metal/hard'n'heavy. Można to porównać do najlepszych momentów Motley Crue czy Ratt, w dodatku z drapieżnym i krzykliwym wokalem Bacha. Natomiast drugi studyjny album "Slave To The Grind" (1991) przynosi zmiany, które powodują zupełnie inne postrzeganie formacji. Generalnie zawiera on muzykę zdecydowanie bardziej skierowaną w stronę klasycznego heavy metalu. Już rozpoczynający "Monkey Business" zdecydowanie nam o tym mówi. Co prawda czuć w nim także wpływy glam metalu - takie echa Guns'N' Roses - ale bardziej jest to typowy heavymetalowy cios. Takich kompozycji jest kilka, zaliczyłbym do nich "The Threat", "Psycho Love" oraz "Mudkicker". Kolejną część te-

RECENZJE

249


Stormwind - Reflections 2021/2001 Black Lodge

Swoją "przygodę" ze szwedzkim Stormwind zacząłem od ostatniej płyty "Rising Symphony". Rzecz, przy moim ogromnym dystansie do neoklasycznego power metalu, okazała się całkiem niezła i nie wzbudziła jakichś grubych awersji. Jako, że poddane wznowieniom zostały jeszcze dwie pozycje z katalogu grupy Thomasa Wolfa, to obowiązkiem było się im przyjrzeć. Dla dobra sprawy i dla dobra HMP… Żartuję. No ale fakt, z "Reflections", drugą od końca płytą Szwedów musiałem zaznajomić się niejako z urzędu, a nie z pasji, jednak tak jak w przypadku pierwszego zetknięcia nie przepłaciłem zdrowiem psychicznym. Efekt okazał się podobny. Album wydany oryginalnie w 2001 roku, a więc już ponad pełnoletni, a dziś poddany reedycji przez Black Lodge Records w postaci kompaktu i winyla. Trochę zmieniona okładka nie napawa optymizmem, bo jest brzydsza niż właściwa, choć zachowuje główny motyw, ale muzyka to w pełni wynagradza. Stormwind gra oczywiście stricte power metal i nie robi za dużych odstępstw od założonego celu. To absolutnie pozycja dla fanów gatunku, jednak parę fragmentów może spowodować, że na twarzy pojawi się grymas zdziwienia. Krążek obfituje w przestrzenne klawiszowe tła, dające podkład pod mocny i charyzmatyczny wokal. Ten album jest trochę surowszy niż ten nowszy ("Rising Symphony") nagrany dwa lata później, głównie dzięki temu, że oprócz wiolonczeli nie pojawia się żaden inny, mało metalowy instrument, ani nie śpiewa chór. Bliżej więc tutaj Szwedom do, tak szeroko kojarząc, do środkowego okresu Blind Guardian. Mocne riffy czy dudniąca sekcja nie jest wcale rzadkością. Szybkie motywy połączone z emocjonalnym, bardzo melodyjnym śpiewem tworzą ciekawy tandem. Naturalnie, jeśli poruszamy się w danej konwencji, bo wychodząc poza ramy power metalu, mogą brzmieć śmiesznie. Nie unikniemy też ładnej, nastrojowej ballady. To wszystko zagrane jest na wysokim poziomie. Słychać, że duży nacisk położony został na produkcję, także pod tym względem nie ma się do czego przyczepić. Dla mnie to muzyka obojętna, ale zdaję sobie sprawę, że jest wielu fanów tego gatunku. Dla nich Stormwind to pewnie jazda obowiązkowa, bo sam zespół na rynku istnieje trochę czasu i nagrywa dobre rzeczy. Słuchając jednak "Reflections" odniosłem raczej pozytywne wrażenie. Bez jakiegoś napięcia i zniesmaczenia, bez spoglądania na zegarek. Obiektywnie rzecz ujmując to solidna muzyka, choć czasem tak melodyjna, że brzmi jak z bajek Disneya. No ale takie są uroki takiego grania - wchodząc w temat trzeba się z tym liczyć. Ja o tym wiedziałem i tego nie punktuje, bo byłoby to krzywdzące dla tej sprawnej kapeli. Stormwind - Rising Symphony 2021/2003 Black Lodge

Stormwind - Legacy Live! 2021/2004 Black Lodge

Szwedzi jak to Szwedzi nawet metal podają w tanecznej formie. Melodie przemycą wszędzie, czy to jest hard rock czy

250

heavy metal a na death metalu skończywszy. Nie wiem czy to tak mocne piętno Abby, czy inne, niewytłumaczalne zjawisko, ale za tą melodyką idzie również jakiś pomysł i realizacja. Nie przepadam za większością power metalu, a już za neoklasyczną jego odmianą, z tekstami fantasy, to już w ogóle. Miałem więc sporo uprzedzeń kiedy sięgałem po reedycję "Rising Symphony" grupy Stormwind. Jak się okazało niepotrzebnie. Ten promyk optymizmu nie oznacza, że pokochałem ten album całym sercem. Znalazłem jednak w nim pozytywy, które pozwoliły przetrwać ten czas. To jak na razie ostatni pełny album formacji, wydany w 2003 roku, a teraz dzięki Black Lodge Records wychodzi wznowienie z ciekawym bonusem, dostępnym do tej pory jedynie na japońskim wydaniu płyty. Muzycznie to nie moja bajka, ale słychać, że zespół jest niezły w tym co proponuje. Fajne brzmienie, bardzo przestrzenne, z, a jakże, uwypuklonymi partiami klawiszy. Czysty i charyzmatyczny wokal to też plus, bo wiadomo, trzeba z odpowiednimi emocjami przedstawiać teksty utworów traktujących o różnych baśniowych i fantastycznych tematach. W nagraniach pojawia się też wiolonczela, pianino a nawet chór! Krążek jest bardzo złożony i też nie można po prostu napisać, że jest to jakiś bzdurny power metal. Jest w tej muzyce coś ciekawego - a na pewno zagrana jest z uczuciem i pewną dozą kontrolowanego patosu. Pewnym zaskoczeniem jest cover Queen "White Man". Wokal daje radę, choć podziwiam za jaja ze stali, że ktoś próbuje się mierzyć z Freddiem. Numer zagrany mocno, z takim power metalowym sznytem. Nie powiem, że jest zepsuty, bo też aż tak mocno nie znam oryginału, ale czuć, że pasuje do klimatu "Rising Symphony". Muzycy Stormwind też dają świadectwo, że nie są jakimiś ułomkami, że też swoje potrafią. Generalnie to pozytywna płyta. Nie jest dla mnie może czymś wyjątkowym, ale znajdą się na pewno fani tej grupy i twórczości Thomasa Wolfa, szefa i multiinstrumentalisty formacji. Słuchając niej nie czułem się źle, a uczucie takie pojawia się często, kiedy karmię uszy jakimś nadętym power metalem. Album zrealizowany jest na pewnych fundamentach gatunku, pojawiają się we fragmentach trochę infantylne melodie, a nawet w końcówce ("Streets Of Prishtine") prawie popowe granie, ale patrząc na "Rising Symphony" obiektywnie, to historia zna o wiele gorsze i nic nie wnoszące materiały. Reasumując - całość jest niezła i się broni. No i ten bonus dla kraju kwitnącej wiśni też sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Te parę godzin z Stormwind nie były stracone. Przynajmniej poznałem coś, czego pewnie w życiu sam z siebie bym nie posłuchał. Dla fanów tematu polecam, dla innych w ramach podróży w obce rejony muzyczne to ciekawa wycieczka.

RECENZJE

Zespół Stormwind jak na razie zamyka swoją dyskografię podwójnym koncer-

towym albumem "Legacy". Tym bardziej zdziwiłem się, że wznowienie, które teraz wypuszcza Black Lodge Records jest tylko na pojedynczym nośniku - otrzymujemy materiał z pierwszego dysku. Nie rozumiem tego, ale ja tu nie jestem od rozumowania, tylko od opisania wrażeń i nie jestem fanem tego zespołu, ani nawet gatunku w takim stopniu, żeby się tym jakoś mocno przejmować. Tak czy siak rzecz to solidna. Jeśli naturalnie patrzymy tylko i wyłącznie na muzykę. Mamy nagrania na żywo wykonane z zębem i nawet jeszcze przestrzenniej niż zaklęte na taśmie. Niepodważalnym smaczkiem tego wydawnictwa jest to, że na klawiszach grał gościnnie Joakim Broden z Sabaton. To na pewno dla fanów power metalu kapitalna rzecz. Poza nim skład z ostatnich płyt czyli szef i gitarzysta Thomas Wolf, sekcja rytmiczna, którą tworzą David Wallin i Andreas Olsson oraz dysponujący charyzmatycznym i mocnym wokalem Thomas Vikstrom. Zresztą zapis live przypadł na promocję płyty "Rising Symphony" z 2003 roku, więc numery z tej niezłej pozycji przeważają na tym jednodyskowym wznowieniu. Co sądzę o tej muzyce już pisałem w recenzjach poprzednich reedycji. Nie będę się tutaj więc za mocno powtarzał, ale brzmienie Stormwind na żywo znacznie różni się od studyjnego pierwowzoru. Dostała ta muzyka większego kopa i, pozbawiona dodatków w postaci chóru czy innych cudów, sprawia wrażenie wymykającej się zamkniętym ramom gatunku. Spokojnie - to nadal jest neoklasyczny power metal, melodyjny do bólu i rozśpiewany, ale tutaj jakby zagrany z większą dynamiką. Specyfika występów? Możliwe. Trochę inny miks instrumentów, nie aż tak wybijające się klawisze i można powiedzieć, że nie jest źle. Co prawda heavy metal to nie jest, ale momentami Stormwind na "Legacy" mało przypomina jakieś bzdurne pioseneczki o kucykach i wróżkach, a bardziej skręca do soft hard rocka, do jakiegoś późnego Whitesnake na przykład. Zwłaszcza tak trochę coverdale'owsko brzmią w urokliwej balladzie "Streets Of Prishtine"… No ogólnie to szkoda, że nie pokuszono się o pełny remaster dwóch płyt. Wtedy to wszystko trzymałoby się bardziej kupy i na pewno można by było szerzej ocenić twórczość grupy w kontekście nagrań na żywo. Jednak jak to się mówi - się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Myślę, że fani Stormwind już dawno posiadają w swoich zbiorach właściwe wydanie, a to potraktują jako ciekawostkę. Adam Widełka

go krążka zajmują utwory dynamiczne, ciągle heavy metalowe, ale już z większymi naleciałościami glam metalu, na czele z "Get The Fuck Out". Niemniej esencją tego krążka jest kompozycja tytułowa "Slave To The Grind", mocna, cięta, ocierająca się o thrash. Mamy też szybki punkczurski "Riot Act" a także trzy balladowe rockery "Quicksand Jesus", "In A Darkned Room", oraz "Wasted Time". Niestety nowe oblicze Skid Row nie za bardzo przypadło do gustów Amerykańskich fanów, którzy wtedy zaczęli swoje uszy kierować zupełnie w inne kierunki, zdecydowanie odrzucając nie tylko glam metal, ale także tradycyjny metal. Nie bardzo pomogła ekipie również wspólna trasa z Guns'N' Roses. W tamtym czasie grupa zrobiła sobie trochę wolnego. Na rynek trafiła jedynie EPka "B-Side Ourselves" (1992), na której znalazły się covery tuzów punk rocka (Ramones), hard rocka (Kiss), heavy metalu (Judas Priest) progresywnego rocka/hard rocka (Rush) oraz wspaniałego gitarzysty, który tworzył podwaliny pod hard rocka a później heavy metalu i nie tylko (Jimi Hendrix), w ten sposób reprezentując pewnie wszystko, co miało wpływ na muzyków tej grupy. Skid Row przerwę wykorzystał do przygotowania trzeciego studyjnego albumu. Przyniósł on kolejne zmiany. Tym razem muzyka z "Subhuman Race" (1995) skierowała się w stronę grunge. Niestety dla mnie wtedy było to nie do przyjęcia, w sumie to moje podejście pozostało do teraz. Oczywiście jakieś echa, glamu i tradycyjnego metalu pozostały, ale przeważał garażowy hard rock i grunge w stylu Alice In Chains. Było też parę momentów, które zahaczyły o punk rocka. Po latach nasunęły się też takie wnioski, że takimi płytami kształtował się obraz współczesnego hard rocka, który został wybrany przez takie zespoły jak Black Stone Cherry, Velvet Revolver, Black Country Communion czy Black Star Riders, itd. Zainteresowanie "Subhuman Race" jakieś tam było, ale chyba nie pociągnęło karierę Skid Row w odpowiednim kierunku. Efekt, wylatuje Sebastian Bach. Na pocieszenie zostaje nam MLP (a może EPka) "Subhuman Beings On Tour!" (1996) zawierająca nagrania koncertowe znane głównie z "Slave To The Grind" i "B-Side Ourselves". Trzeci album reprezentuje jedynie "Beat Yourself Blind". Tak sobie myślę, że starzy fani swoje egzemplarze wspomnianych powyżej albumów na pewno mają. Także po ten box mogą sięgnąć jedynie młodsi fani oraz dopiero zaczynający przygodę z heavy metalem. Jednak jakby do tego nie podchodzić, to warto mieć u siebie muzykę Skid Row. \m/\m/


Sodom - M-16 (20th Anniversary Edition) 2021 BMG

Dobrze, że nadchodzą czasy, kiedy rocznicowe wydania płyt nie dotyczą tylko gwiazd rocka, ale też innych gatunków. Na przykład thrash metalu. Ładne boksy lub digibooki zarezerwowane były dotychczas dla co najwyżej grup grających heavy metal, dających gwarancję dobrej sprzedaży i zasadności takich wydawnictw. W thrashu, naturalnie nie licząc Metalliki, która jest i była od pewnego czasu synonimem gwiazd rocka, wciąż takowych się nie widywało. No i tym bardziej byłem zdziwiony, że firma BMG postanowiła wznowić płytę "M-16" niemieckiej machiny Sodom. Bo, kurczę, kapela Toma Angelrippera kojarzy mi się jednak z mało przebojowym charakterem. W końcu jednak pojawi się na rynku i to od razu w trzech wersjach. Kompakt, zamknięty w ładnym digibooku i dwa winyle w gatefold. W tych mamy dwa kawałki bonusowe, niepublikowane wcześniej, z Wacken 2001. Sporo zdjęć, przygotowane starannie opisy i ponowny mastering. Natomiast najbogatsza wersja jest adresowana do największych maniaków. Może nie jest tak totalnie wystrzelona, jakby mogła, ale i tak robi wrażenie. Album liczący sobie 44 strony, bogaty w zdjęcia i informacje, gadżety oraz plakat. W boksie znajdują się cztery winyle, na dwóch album, a dwa poświęcono na garść dodatkowych utworów, pochodzących kolejno z Wacken 2001, Tokyo 2002, Live BangYour Head 2003 oraz Live In Bangkok 2002. Wszystko wcześniej nie ujrzało światła dziennego. Sam album nie jest tym, jaki upatrywałbym w czołówce do tak bogatych wydawnictw. Z całej dyskografii niemieckiej załogi, jest na pewno kilka bardziej znanych i pochodzących z innego okresu działalności. Chociażby coś z trójki: "Obsessed By Cruelty" (1986), "Persecution Mania" nagrana rok później czy też "Agent Orange" datowany na 1989 rok. Wtedy Sodom wspinał się po szczeblach kariery, rozpirzając wszystko w drobny mak. Powstały albumy ikoniczne wręcz dla gatunku. Natomiast "M-16" ukazał się w momencie, kiedy grupa wracała na właściwe tory po, lekko zwichrowanych, latach dziewięćdziesiątych. Najpierw przyłożyli Tom Angelripper z gitarzystą Bernemannem i pałkerem Bobbym Schottkowskim - totalnie mocarnym "Code Red" w 1999, a

zaraz potem, w 2001 roku, poprawili właśnie albumem poświęconym wojnie w Wietnamie. Co ważne, na początku przyszłego roku odbył się, w wypchanej ponad miarę warszawskiej Proximie, koncert wyjątkowy. Na jednej scenie stanęli Destruction, Kreator i Sodom, który promował swoje najnowsze dzieło. No ale jest to dobra płyta. Mocna i ciężka. Dobrze podany thrash metal, z motorheadowym sznytem, do którego Sodom zdążył przyzwyczaić. Są tutaj naprawdę udane kompozycje, pokazujące, że nawet w tak sztywnym gatunku idzie wychwycić przestrzeń i plastyczność. Zasługa to też brzmienia, bo "M-16" ma gęsty dół, a grupa gra prosto i klarownie. Zresztą - tria zawsze mają troszkę łatwiej. Pod warunkiem, że nie ślęczą w studio i nie nakładają na siebie miliona ścieżek. Tutaj raczej wielkich cudów nie ma. Zachrypnięty, plugawy wokal Angelrippera łączy się z jego dudniącym basem. Tnące partie gitary Bernda Kosta (to jego prawdziwe dane) nie mają litości. Są pomysłowe, ale też bez niewiadomo jakich wycieczek. Szybko, zwięźle i cholernie szorstko gra tutaj wioślarz. Wtóruje mu w tym perkusista polskiego pochodzenia, Konrad "Bobby" Schottkowski, z bardzo prostym, ale mocnym biciem. Prostoty jednak nie ma, a bębny ładnie "chodzą" w tle. Album ma w sobie wielki pokład energii, ale też sprawia wrażenie bardzo poukładanego. Jest spójny i można nazwać go koncepcyjnym, bowiem opiera się, w warstwie lirycznej, na wojnie w Wietnamie. Tytuł krążka to oczywiści symbol słynnego karabinu, z którym ginęli amerykański żołnierze za głupotę konfliktu. Tom we właściwym sobie stylu śpiewa o śmierci od napalmu ("Napalm In The Morning") czy opisuje temat bomby, jaką przewrotnie ochrzczono "Little Boy". W końcówce "Marines" użyto też autentycznego fragmentu zaśpiewów motywujących, właśnie przez biegnących żołnierzy. A cytat "Uwielbiam zapach napalmu o poranku" pochodzi naturalnie z wstrząsającego filmu "Czas Apokalipsy". To fajne smaczki, dodające na pewno uroku historiom, jakie opowiada Angelripper, ale i utwierdzając słuchacza w tym, że to nie fikcja - a wojna to nic dobrego. Krążek "M-16" to w żadnym wypadku chęć jej gloryfikacji. Raczej, myślę, forma upamiętnienia tego słynnego konfliktu i tych, którzy przeżyli to piekło. Album zamyka przeróbka bardzo popularnego w latach sześćdziesiątych utworu "Surfin Bird". Oryginalnie stworzył to zespół surf rockowy The Trashmen. Wypadł dość ciekawie w interpretacji niemieckiego trio, ale jego obecność jest uzasadniona - kojarzyć się może ze ścieżką dźwiękową kolejnego filmu traktującego o wojnie w Wietnamie jakim był kapitalny "Full Me-

tal Jacket". Można śmiało powiedzieć, że Sodom to takie Motorhead thrashu. Nie nagrali nigdy słabej płyty, a w latach 90. pisali po prostu odmienny materiał. Na szczęście pod koniec tamtej dekady wrócili na właściwe tory, dając nadzieję fanom gatunku, że ten nie umarł. Warto posłuchać, jeśli ktoś jeszcze tej płyty nie zna, bo to konkretny strzał. Solidny, niemiecki thrash metal, szorstki i na swój sposób bardzo chwytliwy. Już teraz śmiało może nosić plakietkę klasyka. Fajnie, że ktoś wpadł na pomysł tak szczegółowego i dobrze przygotowanego wznowienia. To tylko rozbudza apetyt na kolejne punkty z dyskografii. Czekam! Adam Widełka

Steel Prophet - Book Of The Dead

wali dobrze rozumiejący się muzycy. Kompozycje nie forsują prędkości za wszelką cenę, są szybkie, ale umieją też intrygująco pograć w średnich tempach, z wyeksponowaniem partii gitar i ciekawego śpiewu. Co jakiś czas są też instrumentalne przerywniki podtrzymujące klimat całości. Czuć, że stawiali tutaj na spójność niż na jakieś przesadnie wybijające się kawałki. Muszę przyznać, że "Book Of The Dead" to kawał solidnego grania. Bez jakichś fajerwerków, ale za to dla mnie o wiele przyjemniejszy w odbiorze niż skandynawskie odpowiedniki gatunku. Tutaj rzecz jest surowa. Łatwo idzie przyswoić sobie riffy i tłukącą sekcję, nawet fragmentami dość szybkie tempa, a czas albumu sprzyja nawet paru odsłuchom pod rząd. Wracać za często nie będę, chociaż "Book Of The Dead" nie zniechęcił mnie do poznawania kolejnych krążków Steel Prophet. Po prostu są inne priorytety. Przy okazji jednak nie widzę problemu żeby sięgnąć po coś więcej. Mam też nadzieję, że to nie jednorazowy wyskok grupy - że przynajmniej większość dyskografii trzyma podobny poziom. Adam Widełka

2021 ROAR!

Album "Book Of The Dead", ciężko w to uwierzyć, nagrany został 21 lat temu! To niesamowite, że albumy powstałe po 2000 roku powoli stają się tym, czym są już dawno rzeczy z lat 70. i 80. - klasyką. Teraz Rock Of Angels Records wypuszcza wznowienie w postaci winyla i kompaktu. Fani grupy pewnie się ucieszą, a ci, dla których byli nieznani, być może znajdą chwilę, żeby poznać twórczość. Co prawda nie znam zespołu, więc też zabrałem się za "Book Of The Dead" ostrożnie. Jest to ogólnie piąta płyta w dyskografii więc zdaję sobie sprawę, że mógł zajść pewien progres (lub regres) z każdą kolejną. Podszedłem do tej pozycji na zasadzie wolnego strzału - potraktowałem to tak, jakby nie było innych. Na nic się specjalnie nie nastawiałem i muszę przyznać, że Steel Prophet pozostawił po sobie dość pozytywne wrażenie. Amerykański power metal. Bez domieszki speed metalu. Trochę inny w wyrazie niż totalne konkrety z lat 80. Na pierwszy plan wychodzi od razu brak banalnych melodyjek. Nie są używane też klawisze, w tej najbardziej prostej formie, a zamiast nich pobrzmiewa melotron lub też syntezator Moog, co daje już o wiele lepszy efekt. Muszę też przyznać, że wokalista momentami przypomina bardzo barwą i manierą Bruce Dickinsona, przez co album może zapachnieć po trochu współczesnym Iron Maiden i solowymi dokonaniami Syreny Alarmowej. Pod koniec pojawia się też, celowe bądź nie, bujanie w stylu Dio. Instrumentaliści radzą sobie nieźle. Słychać, że materiał nagry-

The Cult - Born Into This 2021 HNE

The Cult poznałem z radia, były to pojedyncze nagrania z debiutanckiego albumu. Zespół promowali dziennikarze zachwyceni ówczesną new wave. Trochę byłem tym zdziwiony, bo w muzyce The Cult słyszałem sporo hard rocka, ale było też coś, dzięki czemu można było zaliczyć kapelę do wspomnianej nowej fali. Było to coś z muzyki gothic (a może coś innego, nie bardzo teraz pamiętam), której klimat podkreślał, charakterystyczny i ciepły głos Iana Astbury'ego. Myślę, że owym dziennikarzom nie było po myśli, gdy wraz z wydaniem trzeciego albumu "Electric" okazało się, że glam/hair metalowa Ameryka oszalała w kwestii tego krążka i zespołu. Tak oto The Cult zmienił "barwy klubowe" i teraz jest bardziej kojarzony z hard rockiem niż new wave. Mnie wtedy też przykuły uwagę niektóre utwory, szczególnie te, w których było trochę metalowego pazura. Niestety, czy to przez ten flirt z nową falą, czy też innych czynników, jakoś nigdy nie skusiłem się, aby w pełni zainteresować się tą formacją. Być może reedycja "Born Into This" (pierwotnie wydana w 2007 roku) zmieni moje podejście.

RECENZJE

251


The Rods - Rock Hard 2021/ 1980 High Roller

W końcu jest! Normalne wydanie tej płyty! Na srebrnym nośniku i winylu. Odświeżone i z porządną wkładką, plakatem i bonusami. Jedyne, które oprócz piratów funkcjonowało, ukazało się w 1980 roku pod labelem Primal. Teraz za reedycje wzięło się High Roller Records. I chwała komu tam kto chce! Przepraszam, że tak emocjonalnie, ale nie można przejść koło tego obojętnie. The Rods - świetne trio, które łączyło w swojej twórczości hard rock z heavy metalem, absolutnie zasługiwało na porządne wydania katalogu. Lepiej późno niż wcale. To tylko albo aż 37 minut muzyki. Radość jednak przeogromna. Na swoim pierwszym krążku David Feinstein, Stephen Starmer i Carl Canedy jeszcze czerpią mocno z poprzedniej dekady. Pobrzmiewają echa Rainbow, Elf (David był członkiem tej formacji, zresztą to kuzyn Ronniego Dio) czy wczesnych Judasów czy Kiss. Widać, że grupa kształtowała swój styl, ale jeszcze, w ramach bezpieczeństwa, posiłkowała się schematami odkrytymi znacznie wcześniej. Sporo też odniesień do bluesa, czy blues rocka. Momentami trio brzmi jak ostrzejsza wersja Cream czy Free. Być może tak wyszło niezamierzenie, ale to słychać. Świetny feeling bucha z tych numerów. I nawet cover Elf otwierający płytę wypada przekonująco i nie śmiesznie. W tekstach kobiety, swawolne życie i rock 'n' roll., który też paruje z kompozycji. Krążek "Rock Hard" to swoisty miszmasz stylów, ale zadziwiająco spójny. Jak na debiut. Pokazuje to, że The Rods mieli niewiarygodny potencjał, który zresztą dobrze wykorzystali. Jako bonusy pojawiają się dwa utwory singlowe. Znalazły się pierwotnie na pierwszej siedmiocalówce z 1980 roku. Oszczędnie, ale z głową. Tutaj sama muzyka właściwego albumu się broni. Nawet po czterdziestu latach od premiery. Nie potrzeba zarzucać odbiorcy toną dodatkowych nagrań. Te pół godziny z haczykiem w zupełności wystarczy, żeby wyjść siebie i oddać duszę tej muzyce! "(…) So come on, come on… Get ready to rock 'n' roll!". The Rods - The Rods 2021/1981 High Roller

Kolejny album amerykańskiego trio poddany wznowieniu przed High Roller Records to "The Rods". Generalnie jest to druga pozycja w dyskografii, ale mimo

252

RECENZJE

wszystko, może figurować jako debiut. W sumie z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że na tym krążku znalazł się już skład grupy, o którym można powiedzieć - "oryginalny" bądź "legendarny". To właśnie z Garry Bordonaro na basie i z Carlem Canedy na perkusji, gitarzysta David Feinstein stworzył najsłynniejsze albumy The Rods. Zresztą nawet po odejściu Gary'ego w 1984 roku po nagraniu "Let Them Eat Metal", ich drogi skrzyżowały się przy okazji powrotu załogi w 2011 roku materiałem "Vengeance". Drugi powód to taki, że aż osiem utworów z poprzedniego longplaya znalazło się tutaj na nowo. Można rzec, że "The Rods" to poprawienie pozycji. Utwory zostały trochę inaczej ułożone i doszły dwie przeróbki. Wzięli na warsztat "Nothing Going On In The City" White Honey oraz "Ace In The Hole" Roberta Fleischmana. Brzmieniowo kompozycje zostały nagrane lepiej i słychać, że nabrały heavy metalowego sznytu. Chociaż bez przesady - nadal unosi się tutaj aura lat 70, ale fakt, jeśli porównamy "Rock Hard" i "The Rods" to całościowo ten drugi ma szansę zyskać więcej. W tegorocznej reedycji HRR dostajemy w bonusie alternatywne wersje utworów, "Getting Higher" z EP (1981) oraz wykonany na żywo cover White Honey. Oryginalną szatę graficzną wsparto dwustronnym plakatem, a winyl limitowany jest w kilku kolorach. Tak jak wspomniałem, ten krążek to poprawienie pozycji grupy. Szlifowanie i docieranie nowego składu, który niebawem miał eksplodować pełnią możliwości. The Rods - Wild Dogs 2021/1982 High Roller

Wydany w 1982 roku album "Wild Dogs" to już premierowy materiał. Po poprawianiu swojej pozycji i docieraniu składu, amerykańskie trio uderzyło z prawdziwą mocą. Mamy tutaj dziesięć utworów, z których naturalnie aż kipi multum energii. Dalej The Rods hołdują poprzedniej dekadzie, ale wyraźnie zaznaczone są ramy heavy metalowe. Kompozycje brzmią ostrzej i dostały więcej powietrza. Można traktować ten album jako swoistą demonstrację tego, z czego zasłynął zespół Davida Feinsteina. Fajnie, że High Roller Records zabrał się za te płyty. Takie "Wild Dogs" potrzebowało dobrej reedycji. To naprawdę konkretna pozycja a nawet po latach od premiery potrafi przyciągnąć i

zatrzymać na długie godziny. Gęsta i bulgocząca sekcja rytmiczna trzyma w ryzach rozpędzone gitarą numery. Są też momenty, kiedy The Rods brzmią trochę jak AC/DC z okresu Briana Johnsona, stają się taką "kroczącą" maszyną, łupiącą laserami do niewiernych rock'n'rollowi. Tempa nie są może jakieś zawrotne, raczej osadzone na fundamencie muzyki hard rockowej czy też wspomnianemu gatunkowi, którego królem był Elvis Presley. Mimo wszystko jednak czuć, że grupa "pruje" do przodu, wręcz unosząc się na swoich instrumentach, dodając do wszystkiego chropowatość i kanciastość. To nie zarzut jednak, a siła tej płyty i twórczości Davida, Carla i Gerry'ego. A te ich wspólnie śpiewane refreny… Ach! Ozdobą albumu jest również bardzo emocjonalnie zagrany i zaśpiewany przebój The Supremes "You Keep Me Hangin' On". Było sporo wersji tej kompozycji w historii rocka, ale myślę, że The Rods zrobili jedną z ciekawszych. Idealnie pasuje do klimatu krążka. Pokazuje to też, jak mocno grupa wierna była sposobie grania sprzed dekady, jak mocno osadzona była w melodyjnych, ale zarazem nośnych kawałkach. Sami też stosowali te patenty, dodając do tego żrące solówki gitary i bombardujący tandem basu i perkusji. Nie będzie przesadą napisać, że "Wild Dogs" może śmiało pretendować do miana esencji fuzji rock'n'rolla i hard rocka. Jest na tej płycie wszystko, za co można kochać ten rodzaj dźwięków. Mocne riffy, plastyczny podkład niskich tonów, oblane z góry bez pardonowo wiadrem melodii. Z jednej strony pachnie to wszystko potężnym i szybkim graniem, ale kiedy dokopiemy się do podstaw, usłyszymy w tym wszystkim tęsknotę za mijającymi czasami. Mam wrażenie, że The Rods bardzo umiejętnie kontynuowali, hołdowali tym szlakom i, kurczę, wypadało to iście znakomicie. Jako bonusy na tym wydaniu kompaktu jest kilka utworów zarejestrowanych gdzieś na żywo. Miłe uzupełnienie i tak już świetnego materiału podstawowego. Winyl niestety ma tylko kawałek ze strony B singla, ale za to dostępny w limitowanych czterech wersjach kolorystycznych. The Rods - Let Them Eat Metal 2021/1984 High Roller

Kolejna pozycja z dyskografii The Rods poddana została wznowieniu. Szkoda, że tylko na winylu, ale małymi kroczkami i pewnie doczekamy się kompaktu. Zwłaszcza, że High Roller Records przykłada się do swojej pracy a poprzednie albumy wręcz zachęcają, by po nie sięgnąć. Z każdym kolejnym krążkiem można zanurzyć się coraz głębiej w niesamowicie soczystą muzykę amerykańskiej grupy. Tym razem w mocarny "Let Them Eat

Metal" z 1984 roku. Trio David "Rock" Feinstein, Garry Bordonaro i Carl Canedy w pół godziny definiują po swojemu heavy metal. Grupa czuje się w tej stylistyce nie gorzej niż w klasycznym hard rocku, z którego ewoluowała. Zresztą numery mają w sobie cały czas posmak lat 70. Tego z siebie David Feinstein nie umiał wyrzucić. I dobrze - dzięki temu pisane przez niego kompozycje mają unikalny charakter. Słucha się ich świetnie. Są niekoniecznie skomplikowane, ale też nie rażąco prostackie. Wpisują się w estetykę głośnego heavy metalu połowy lat 80., choć nie zależy zespołowi na tym, żeby generować tylko i wyłącznie jak najwięcej decybeli. Pojawiają się nośne riffy, kąśliwe i z dużym ładunkiem mocy. Prowadzą utwory niczym Harleya przez autostradę przecinającą pustynię. Czuć w tych kawałkach niesamowity klimat i siłę. Mają coś, co ciężko poddać wyjaśnieniu. Trzeba po prostu posłuchać. W tekstach oczywiście nic nowego - "męskie" tematy, alkohol, kobiety i muzyka rockowa. Zaśpiewane z nerwem świetnie korespondują z ciężkimi rytmami, jednocześnie jednak mającymi w sobie wiele melodyjności. The Rods brzmią przekonująco i w sumie od pierwszej chwili dźwięki z tego albumu chwytają i nie dają się uwolnić. David wycina ogniste solówki i wyrzuca kolejne riffy. Garry z Carlem dudnią aż na sercu robi się milej. Grają typowe podkłady, choć starają się też nie być nudnymi i zdarza się, że pozwolą sobie na małe kombinacje. Trio było wtedy monolitem i przekładało się to na całokształt tego, ale i poprzednich albumów. Szkoda tylko, że "Let Them Eat Metal" był ostatnim w tym składzie i przed ostatnim z lat 80. jaki wypuściła grupa…

The Rods - Heavier Than Thou 2021/1986 High Roller

Uderzam się w pierś mocno kilka razy i powtarzam: "Nigdy już nie będę tak rzadko sięgać po albumy The Rods!". Ten zespół to jeden z bardziej niedocenianych, a już na pewno z takich, które powinny zyskać o wiele większą popularność. Każda płyta w latach 1980-1986 to czyste złoto! Krążki są również świadectwem rozwoju zespołu i ewolucji z metalu mocno zabarwionego klasycznym graniem z lat 70. do stricte czystego, metalicznego wywijania. Wielka sprawa, że po latach w końcu poddane zostały wznowieniom. No a nie ma lepszych w tej materii od High Roller


Records - ich reedycje wyglądają kapitalnie. Winyl w kolorach a CD z paroma rzadkimi nagraniami jako bonusy. Do tego plakat. Bajka. Nie inaczej jest z "Heavier Than Thou". To trochę inny album od pozostałych. Wydany oryginalnie w 1986 roku przyniósł znaczącą zmianę składu. David "Rock" Feinstein i Carl Canedy zostali, kiedy odszedł Garry Bordonaro (choć wystąpił tutaj w numerze drugim). Na pokład The Rods zawitało tym razem dwóch nowych muzyków i grupa stała się kwartetem. Za mikrofonem stanął, znany z Picture, niedawno zmarły Shmoulik Avigal, a bas obsługiwał, również nieżyjący już, Craig Gruber. Muzycznie jest jakby lekki powrót do grania hard rockowego, chociaż absolutnie nie kosztem metalowego łojenia. W sumie można zaryzykować, że od "Let Them Eat Metal" nie różni go aż tak wiele. To nadal The Rods łączące wiele inspiracji z dekady wstecz z nowoczesnym, jak na połowę lat 80., graniem. Ładnie wpasowali się w pewne trendy, nie tracąc jednak charakteru. Co prawda wokal Avigala jest inny niż "Rocka" i to może nadawać trochę Inną barwę kawałkom oraz stanowić zastrzyk pozytywnej energii. Wypada nieźle. Na tle poprzednich albumów "Heavier Than Thou" nic nie traci. Momentami wychwycić można echa np. Deep Purple z okresu kiedy śpiewał Coverdale czy Rainbow, ale też The Rods nigdy nie uciekali od tego, co było dla nich świętością. Materiał na tym albumie może się podobać. Mimo lekkiej mgiełki przebojowości (chociaż każdy miał jej trochę) sprawia wrażenie solidnego. Tak jak wspomniałem, to wciąż zespół rozpędzony, dysponujący niezłymi pomysłami i w żadnym wypadku nie wpadający w stagnację. Ciekawie też, po raz kolejny, Feinstein pisząc numery używa patentów znanych z lat 70. Hołdem też dla przeszłości jest, zagrany intrygująco, "Communication Breakdown" Led Zeppelin. W końcówce też The Rods sypią świetnymi motywami. Zamykają album mocnymi hard rockowymi, z lekkim zabarwieniem bluesowym, numerami, ani na chwilę nie mając zamiaru zwalniać. Humoru nie tracą - kodą "Heavier Than Thou" jest minutowa zagrywka na harmonijce… Jeśli tak miałoby wyglądać pożegnanie grupy na zawsze to czapki z głów. Na szczęście po 24 latach przerwy powrócili albumem "Vengeance". I to w klasycznym składzie z Garrym! No, ale to już temat na inną opowieść. Tymczasem wciskam "play" po raz kolejny i chłonę fantastyczne dźwięki z przeszłości, które nic a nic się nie starzeją… Stay rock!!! Adam Widełka

"Born Into This" to dziesięć różnorodnych i dynamicznych kompozycji utrzymanych w hard rockowej stylistyce. W niektórych jest ten "obcy" klimat, chociażby w rozpoczynającym i tytułowym "Born Into This", ale są też kawałki, którym nie brakuje wspomnianego metalowego ostrza ("Dirty Little Rockstar", "Illuminated"). Do tego każda z kompozycji obdarzona jest świetną, wciągająca melodią. Wyróżniają się także świetnymi riffami oraz gitarowymi solami. W tej roli niezmiennie wyborny gitarzysta Billy Duffy. Niemniej jego gitary nie brzmiałyby tak dobrze gdyby nie sekcja rytmiczna. Znakomita perkusja trafia zawsze w punkt, wspiera ją bas, wyrazisty i klarowny. Niby nie wiele, ale to te instrumenty dają życie poszczególnym kawałkom. No i Ian, w niezmiennie wysokiej formie, tym swoim zajmującym głosem snuje doskonałe melodie i opowieści. Brzmi to oczywiście wybornie. Produkcję tego albumu mógłbym podawać za przykład dla współczesnych kapel hard rockowych. Atrakcją wydania HNE Recordings "Born Into This" jest dodatkowy dysk z bonusowymi nagraniami, także kolekcjonerzy pewnie nie darują. Co ważne album ciągle zachowuje świeżość i sprawia podobne wrażenie jak te fragmenty, które słyszałem przy okazji wydania albumu "Electric". Także jak wszystkie płyty The Cult utrzymują taki poziom, to niewątpliwie jest to grupa godna dogłębnego poznania.

stając z okazji wydania przez NHE Recordings boxu z finałem fonograficznej działalności kapeli, postanowiłem ponownie zweryfikować swoje dawne odczucia odnośnie muzyki The Almighty. No i niestety moja konfrontacja z czterema studyjnymi albumami; "Crank" (1994), "Just Add Life" (1996), "The Almighty" (20000, "Psycho-Nacro" (2000); jednym koncertowym "Crank And Deceit - Live In Japan" (1995) oraz z dwoma dyskami z różnymi miksami, alternatywnymi wersjami, nagraniami live, drugimi stronami singli, itd.; przebiegła jak w minionych latach. Zespół do tej pory nie potrafi przekonać mnie do swojej muzyki. Fakt, jest ona solidna, ma swoje walory, ale jest ona gdzieś obok mnie i w żaden sposób mnie nie wzrusza. Owszem muszę przyznać, że muzycy dbają o różnorodność utworów i muzyki, czasami pojawi się też ciekawy rytm ("Wrench" z "Crank"), fajny riff ("Crackdown" z "Crank"), czy ekstra sekcja dęta ("All Sussed Oud" z "Just Add Life"). Aczkolwiek nie znajduję w muzyce The Almighty czegoś, co by mnie przyciągnęło czy przykuło uwagę. Niemniej może wśród naszych czytelników, znajdą się fani hard rocka z punkowymi naleciałościami, albo współcześnie brzmiącego hard rocka i chętnie zapoznają się z dokonaniami tej kapeli, która swego czasu miała dość sporą popularność. \m/\m/

\m/\m/

The Almighty - Welcome To Defiance - Complete Recordings 1984-2001 2021 NHE

The Almighty powstał w roku 1988. Przyciągnęła mnie do niego postać gitarzysty i wokalisty Ricky Warwicka, który miał epizod z New Model Army, a później współpracował z Thin Lizzy i Black Star Riders. Generalnie muzyka The Almighty to szeroko pojęte hard'n'heavy, jednak to, co prezentowano w ówczesnej MTV (ta stacja bardzo mocno ich promowała) oraz zasłyszane wtedy płyty zupełnie nie przekonały mnie do niej. Być może, to kwestia mocnych naleciałości punk rocka. Zbyt mocnych, bo w takim L.A. Guns zupełnie mi to nie przeszkadzało. Poza tym sporo było w niej też nagaru typu grunge czy innej rockowej alternatywy. Po prostu nie przemawiało do mnie takie podejście do ciężkiej muzyki. Korzy-

Vandenberg - The Complete ATCO Recordings 1982-2004 2021 HNE

Adriana Vandenberga poznałem dzięki albumom Whitesnake "Restless Heart" (1997) i "Starkers in Tokyo" (1998). Lecz ta współpraca nawiązała się już znacznie wcześniej np. na albumie "1987" w utworze "Here I Go Again" Adrian zagrał solo. Także panowie Coverdale i Vandenberg znali się parę ładnych lat, zanim w pełni tę znajomość wykorzystali. Owszem wiedziałem również o jego poprzedniej działalności pod szyldem Vandenber, ale wtedy jego krążki, choć krążyły wokół mnie to, jednak nigdy nie trafiły bezpośrednio do moich rąk. Pewnym wybawieniem stał się internet, dzięki któremu w końcu w pełni poznałem zawartość tych płyt, ale ten kontakt był przeważnie szybki, pobieżny, więc niewystarczający. W latach dwutysięcznych Adrian działał pod szyldem Vandenberg's

MoonKings, do tej pory nagrał z nimi trzy pełne albumy "Vandenberg's MoonKings" (2014), "MK II" (2017) oraz "Rugged and Unplugged" (2018). Zawsze byłem zdziwiony, dlaczego Adrian nie działał pod starym szyldem, ale sytuacja wyjaśniła się wraz z ukazaniem się płyty "2020", z którą to powrócił właśnie do marki Vandenberg. Okazało się, że byli koledzy, którzy wspierali go w latach 80., chcieli też działać pod tym mianem, ale bez Adriana. Doprowadziło to do sporu sądowego, który po prostu trwał parę ładnych lat, gdy w końcu sytuacja wyjaśniła się i wszystko prawnie było ustalone, Adrian nie omieszkał powrócić do starej nazwy. Myślę, że z tej sytuacji skorzystali ludzie związani z HNE Rekordings, którzy postanowili nam przypomnieć pierwsze albumy formacji Vandenberg, czyli "Vandenberg" (1982), "Heading for a Storm" (1983) oraz "Alibi" (1985). Umieścili te krążki w boxie i zatytułowali go "The Complete ATCO Recordings 1982-2004". Formacja ta działała w wyspecjalizowanej stylistyce hard'n'heavy, która ciążyła ku tzw. Ameryce, czyli mieszanki melodyjnego hard rocka i heavy metalu, glam metalu, hair metalu oraz AORu. Ich muzyka była rozłożona gdzieś pomiędzy Def Leppard a Journey z pewną domieszką takich kapel jak MSG. Myślę, że te inspiracje wystarczą, aby słuchacz zorientował się czego można spodziewać się po płytach Vandenberg. Oczywiście jak ktoś by się uparł, tych odniesień doszukałby się znacznie więcej. Niemniej muzycy tej formacji na muzyce odcisnęli również swój talent, dzięki czemu można jej słuchać z pewną przyjemnością. Z kolei ich utwory choć różnorodne, stylowe, skonstruowane z wyobraźnią i pomysłem to, jednak trzymają się jedynie rzetelności gatunku. W zespole wyróżniali się wokalista Bert Heerink, którego głos i wokale można zaliczyć do starej szkoły rocka oraz oczywiście Adrain Vandenberg, który po prostu jest znakomitym gitarzystą. Wszystkie płyty brzmią tak, jak brzmiało hard'n'heavy w latach 80., więc fani tamtego okresu będą w pełni usatysfakcjonowani. Pewną atrakcją tego wydawnictwa jest dodatkowy dysk zatytułowany "Demos, Live & Bonus Tracks", który zawiera różnego rodzaju rarytasy. Jest to ciekawe uzupełnienie, choć same albumy studyjne prezentują się zdecydowanie lepiej. Stanowią one podstawę do poznania tego zespołu i wystarczy na nich się skupić. Możesz starać się upolować ich pierwsze wydania, co nie jest strasznie trudne, albo sięgnąć do omawianego boxu "The Complete ATCO Recordings 1982-2004", co aktualnie jest chyba najłatwiejsze. \m/\m/

RECENZJE

253


Warwound - A Huge Black Cloud - The Demo's 1983 2021 Back On Black

Nie jestem ekspertem w gatunku hardcore punk, więc tez nie będę pisać jakichś dyrdymałów. Natomiast uszy mnie nie kłamią i mogę szczerze stwierdzić, że kompilacja "A Huge Black Cloud - The Demo's 1983" to kawał historii grupy Warwound i rzecz absolutnie ciekawa żeby poświęcić jej trochę czasu. Zespół powstał w Birmingham, rocznik 1982. Panowie oddychali tym samym powietrzem co Black Sabbath czy Judas Priest, ale muzyka, jaką tworzyli, niekoniecznie mogłaby się z nimi równać. Nie ma również sensu szukać podobieństw czy też jakichś punktów odniesienia, bo Warwound na początku działalności grał hardcore punk, co samo przez się stawia ich na przeciwnym biegunie. Angielski, stary punk to, z tego co pamiętam dobre granie było - chociażby Discharge albo GBH, to grupy mające swój unikalny styl i szaloną moc. Warwound można stawiać w tym samym szeregu. Kompilacja zawiera dwadzieścia pięć utworów w tym zamykający całość cover Discharge. Trochę ponad pół godziny muzyki. Zestaw intensywny, szybki, brudny. Szorstkie brzmienie i nie tylko dlatego, że to zbiór nagrań demo, ale Warwound brzmi tak, jak powinna brzmieć kapela stricte punkowa czy też hardcore punk. Możemy prześledzić wczesne numery grupy, ułożone dość nietypowo, bo zaczynamy od Demo 1984, potem sięgamy po garść kawałków z 1983 roku czyli taśmy odpowiednio pierwsza i druga. Nic to w słuchaniu nie przeszkadza, bo wpadamy do kociołka z dynamiczną i na swój sposób agresywną muzyką, której twórcy pisali utwory w podobnej stylistyce. Dużo głośnego, dudniącego basu, przypominającego traktor. Szarpane gitary i ekspresyjny, często krzyczący wokalista. Szybkie tempa. Naturalnie, tak powstawał thrash metal, jeśli dodalibyśmy do muzyki Warwound elementy stricte heavy metalowe. Oryginalnie album ten wyszedł w 2015 roku, nakładem Boss Tuneage. Dał on też początek nowemu rozdziałowi grupy, bo na ten moment datuje się reaktywację. Gitarzysta Damian Thompson, jedyny członek działający od początku, wziął na pokład Iana Glaspera, Steve Wingrove oraz Tony "Rat" Martina i zespół skręcił w kierunku thrash metalu. Wydali dwie płyty i nadal

254

RECENZJE

są aktywni. Natomiast Back On Black postanowiło przypomnieć "A Huge Black Cloud". I słusznie, bo zestaw jest w swojej prostocie intrygujący i szalenie energetyczny. Słucha się tego nieźle i pokazuje on potencjał takich grup jak Warwound. Szkoda, że w epoce nie zdołali zarejestrować chociaż jednej, pełnej płyty. No ale może tak miało być. Wszakże w punku, wtedy, w Anglii nie chodziło chyba o splendor, sławę i nagrody przemysłu muzycznego. Ważny był przekaz a ten jest w tych numerach aż nadto słyszalny i widoczny. Adam Widełka

Watchtower - Control And Resistance 2021 Dissonance/Chery Red

Muszę przyznać, że duże wrażenie w metalu robią na mnie zawsze pokombinowane tematy i nieszablonowe rozwiązania. Dawno temu, po pierwszych kontaktach z Iron Maiden, z biegiem czasu przyszła pora na grupy grające bardziej progresywnie czy nawet już totalnie odjechanie. Chociaż też często podpowiadał mi je mój kolega sam byłem trochę leniwy i też do końca nie chciało mi się sięgać poza bezpieczny i ciepły kącik klasycznego metalu, tak jak wspomniane Maiden, Saxon, Motorhead, Judas Priest, Black Sabbath i innych. No ale na szczęście on był bardziej nieustępliwy i wręcz czasem zarzucał mnie frapującymi nagraniami. Tak poznałem Anacrusis, Realm, Atheist, Voivod, Coroner czy Fates Warning. W tym całym majdanie było miejsce też na jeszcze jedną kapelę, która, nie powiem, zrobiła na mnie wrażenie nie mniejsze niż którakolwiek wymieniona wyżej. Tym zespołem jest amerykański Watchtower. Tylko dwa albumy w dyskografii i wydana parę lat temu EP. Mimo wszystko jest czego słuchać i tak naprawdę oba długogrające pozycje przynoszą całą masę świetnych dźwięków. Dziwi mnie trochę, że Dissonance Productions zaczęło wznowienie od "dwójki". Nie będę oczywiście tutaj zbyt mocno wnikał dlaczego, ale niech was to nie zmyli - debiut jest kapitalny. Natomiast tej jesieni możemy sięgnąć już po ładne wznowienie "Control And Resistance". Z odrobinę zmienioną okładką (choć z zachowaniem elementów z pierwotnego projektu) mamy do czynienia z remasterowanymi ośmioma utworami. Żadnych bonusów ani innych cudów. W tym przypadku powiem szczerze jakieś ciekawe do-

datki by nie zaszkodziły, zwłaszcza, że Watchtower mieli dwa nagrania demo w 1987 roku, więc coś można by dołożyć. Bo to jednak świetna muzyka i takiej nigdy dość. Album "Control And Resistance" zrealizowany został przez odrobinę zmieniony skład. Trzon a więc perkusista Rick Colaluca i Doug Keyser grający na basie, wzięli tym razem na pokład gitarzystę Rona Jarzombka oraz wokalistę Alana Tecchio. Nie wpłynęło to drastycznie na styl grupy. Dalej Watchtower proponowało bardzo pogmatwane rytmicznie numery, bogate w nieszablonowe rozwiązania. Szybkie, ale jednocześnie bardzo logiczne, bez jakichś bezsensownych dłużyzn ani ślepych uliczek. Wszystko w tych kompozycjach "siedzi" jak powinno i przyciąga na długie godziny. To też nie jest muzyka z gatunku lekkiej i przyjemnej, choć też nie uświadczymy na "Control And Resistance" radykalizmu. Każdy, kto choć trochę interesuje się progresywnym i technicznym thrash metalem, będzie w mig chwytał to, co wyprawiają w ciągu niecałych czterdziestu czterech minut. Nawet dla tych, co na co dzień wolą klasyczne odmiany metalu, krążek może stać się czymś w rodzaju narkotyku, bowiem ma wiele wspólnych punktów. Wokal - czysty, jak na thrash, fundujący odrobinę piania, odrobinę krzyków, brzmi jak agresywny mix Bruce Dickinsona z frontmanem Fates Warning czy też Joey'a Belladonny (Anthrax). Gitary szatkują przestrzeń naprawdę zakręconymi riffami i dodatkowo świetnie zagospodarowują wolne plamy ciekawymi solówkami. Kiedy Jarzombek świdruje nasze uszy i wywija prawdziwe rebusy, sekcja spaja tło w intrygujący sposób. Sporo momentów ozdabia perkusja, gdzie dudnią frywolne przejścia a bas nie pozostaje dłużny - pulsuje i zmienia tonacje niczym wytrawny żongler. Pojawia się też momentami jakieś zwolnienie czy też bardziej klimatyczny fragment. Muszę przyznać, że po dłuższej przerwie "Control And Resistance" potrafi wciąż intrygować. To pełna pasji muzyka, kipiąca od emocji, na pozór sprawiająca wrażenie zimnej i wyrachowanej. Techniczne granie, ale bez nadęcia i przesadnego patosu. Dostarcza raczej wiele przyjemności niż stanu kompletnej dezorientacji, spowodowanego kompozycjami ciągnącymi się przez długie minuty i przepełnionych mnogością niepotrzebnych tematów. Jest tu zwięźle i logicznie. Wszystko jest poukładane i zagrane przez naprawdę sprawnych i mających umiejętności muzyków. Adam Widełka Witchfynde - Give'em Hell

niczym żyła złota jeśli chodzi o zespoły grające hard rock czy heavy metal. Chociaż o tym metalu może trochę na wyrost, bo cała masa brzmiała jak miks Free, Led Zeppelin, Jethro Tull czy nawet Queen, ale część z nich już mocno była wpatrzona w dokonania Judas Priest i Black Sabbath. Do kwestii muzyki natomiast grupy dość na poważnie dorzucały kwestię image i zainteresowań. Pasje często obracały się w około okultyzmu, czarnej magii czy różnych strachów. Nie inaczej było, z powstałym w Mansfield Witchfynde. Co ciekawe kapela powołana została do życia w 1973 roku, ale aktywnie działać zaczęła dopiero w 1979 roku za sprawą wydanego singla "Give'em Hell". Chwilę potem ujrzał światło dzienne pierwszy longplay zatytułowany tak samo. Po rzucie oka na okładkę można być pewnym, że skoro patrzy na nas czerwonymi oczami uśmiechnięty kozioł z pentagramem na czole, muzyka będzie iście diabelska. No właśnie można zrobić zdziwioną minę. Na pewno zrobią ją ci, którzy bardzo rzadko mają kontakt ze sceną brytyjską z początku lat osiemdziesiątych. Wszyscy pozostali będą z zadowoleniem tupać nóżką do rytmów New Wave Of British Heavy Metal. Witchfynde proponuje nam naprawdę ciekawe granie z charakterystycznym wokalem. Momentami jest nawet flirtujące z hard rockiem, czasem czuć w tym już motorykę godną późniejszych dokonań, np. Judas Priest. Co sprawniejszym uszom może się bardzo ta grupa skojarzyć z Angel Witch, zwłaszcza z debiutem. Za tym wszystkim stoi specyficzny, oblany flegmą, skąpany w angielskiej mgle, styl, który w większości odcisnął swoje piętno. W niczym to nie przeszkadza w przypadku "Give' em Hell" bo to solidny, rzetelny strzał. Trzydzieści pięć minut (bez trzech bonusów) soczystej i energetycznej muzyki. Idealnie, mimo wszystko, swoją złowieszczością, pasującą do okładki. Szkoda, że Witchfynde jest trochę zapomnianą kapelą z nurtu NWOBHM, że jednak więcej mówi się o Saxon, Samson, Angel Witch czy Raven. No tak, ale moim zdaniem, grupa jest bardzo specyficzna. O ile właśnie "Give'em Hell" ma naprawdę świetny klimat i pewną dozę niepokoju, o tyle kolejne propozycje są zdecydowanie różne. Na szczęście dziś każdy, dzięki firmie High Roller Records, może się przekonać, jak to wszystko wygląda i brzmi. Właśnie pojawia się arcyciekawe wznowienie winylowe (w różnych konfiguracjach), gdzie oprócz krążka znajdziemy dodatkowo bogatą książeczkę i plakat. Myślę, że w zaistniałej sytuacji nie trzeba nikogo szczególnie namawiać.

2021 High Roller

Anglia na początku lat 80. była

Adam Widełka




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.