Grabarz Polski - Nr 47

Page 1

47

#

DOBRZY, ŹLI I NIEŻYWI ROBERT ZIĘBIŃSKI STEPHEN KING W BOLLYWOOD BYŁAM NASTOLETNIM WILKOŁAKIEM KRYMINAŁY ALLA SICILIANA LEONARDO SCIASCII PRZEWODNIK PO EKRANIZACJACH STEPHENA KINGA WYWIAD:

FILMY: All Night Long | All Night Long 2: Atrocity | All Night Long 3: The Final Chapter | Carrie | Lśnienie Smętarz dla zwierzaków| Tragedia na Przełęczy Diatłowa | Uśpieni KSIĄŻKI: Cięcie | Infekcja | Krwawnik | Miasteczko Zanesville | Nekroskop 7: Ostatnie zamczysko Nekroskop 8: Krwawe wojny | Oczy pełne strachu | Troje | Wysłanniczka AUDIOBOOKI: To nie jest kraj dla starych ludzi SERIALE: 24: sezon 3 | 24: sezon 4 MICHAŁ ADAMIAK „PROWINCJA” ŁUKASZ KUJAWSKI „GRUBY BOBBY”

(OPOWIADANIE) (OPOWIADANIE)


Najnowsza powieść Grahama Mastertona. Walka z zagrożeniem, którego źródła leżą w mrocznej historii Ameryki. Duchy wymordowanych Indian szykują apokalipsę!


AUTORA KSIĄŻKI „STEPHEN KING. SPRZEDAWCA STRACHU”

Rozmawiał: Bartłomiej Paszylk

STEPHEN KING NA EKRANIE WG ROBERTA ZIĘBIŃSKIEGO,

Jaka była pierwsza ekranizacja pro- A które są Twoim zdaniem najgorsze? zy Kinga, jaką widziałeś? Technicznie koszmarne są choćby Myślę... Pierwsza, pierwsza tak ab- „Ciężarówki”. Telewizyjna „Carrie”, któsolutnie nieświadoma istnienia Kinga, ra miała być pilotem serialu a wyszło jako autora, to „Lśnienie” Kubricka. z tego coś dziwnego. Nowa „Carrie”, Miałem kilka lat, może osiem, dziewięć. która nie miała być pilotem serialu, ale Moi rodzice oglądali to na wideo. Sami też wyszło z niej coś dziwnego. Co jeszchyba nie wiedzieli co to za film, bo mi cze – jak ostatnio wróciłem po latach pozwolili oglądać. A potem była scena do „Stukostrachów” to się popłakałem z panią w wannie… Jezu, ile mi się to z rozpaczy. I ostatnia… „Jazda na kuli” nocy śniło! Zresztą do dziś pamiętam – ja próbowałem ten film lubić. Kilka razy każdy drobny szczegół anatomiczny tej próbowałem. I już chyba nie spróbuję. istoty. Brrrr! Czy jest jakaś ekranizacja, którą muKtóre trzy ekranizacje uważasz za sisz bronić przed innymi? najlepsze? Chyba nie. Raczej to się muszę bronić Uwielbiam „Martwą strefę” Cronenber- przed innymi za każdym razem jak móga, bo wyciął z powieści to co najlepsze wię, że „Zielona mila” to zło w postaci i zrobił kino totalnie zimne a przy tym czystej… i zaskakująca – Cronenberg był wtedy królem gore i mało kto spodziewał się Czy w „Lśnieniu” Micka Garrisa są po nim tak subtelnego filmu. „Zostań Twoim zdaniem jakieś elementy, któprzy mnie” – dla mnie kwintesencja kina rych zabrakło w „Lśnieniu” Stanleya o magii dojrzewania. I uwaga… dobra, Kubricka? nie będę się szczypał: „Christine”. No lubię tego Carpentera. Za muzykę, za Nie ma. To dwa różne byty filmowe. efekty, za klimat. Wiesz: bajka dla dzieci i poważny film.

3


Nie da się ich traktować na równi, nie da porównywać. Garris i King zrobili ten film z ogromnej potrzeby udowodnienia, że Kubrick zrobił coś źle, nie rozumiejąc, że inaczej wcale nie znaczy, źle. Nie lubię „Lśnienia” Garrisa – nudzi mnie, usypia… Myślisz, że serial oparty na sadze fantasy „Mroczna wieża” mógłby odnieść sukces porównywalny z sukcesem ekranowej „Gry o tron”? Jeśli dostałby tyle pieniędzy na promocję co „Gra…” to pewnie tak. W przypadku serialu liczy się przede wszystkim kasa, kasa, kasa. „Gra o tron” wbrew temu, co mówią dziś scenarzyści, miała bardzo, ale to bardzo dobrą i dużą kampanię. Reszta w przypadku obu tych historii jest podobna. W sensie ich autorzy są znani, serie otoczone kultem. A więc pozostał ostatni czynnik: kasa.

W skali 1-10 jak dobrym aktorem jest King? Jest aktorem wybitnym. Jego rola w „Carrie” uratowała film. Pokazał klasę w „Lśnieniu” Kubricka, czy „Martwej strefie” po prostu pojawiał się i… bam wpatrujesz się w ekran jak zaczarowany. King jako aktor posiada ten sam dar, który kiedyś miał Al Pacino – on pojawia się i szarpie nas za trzewia! Geniusz, aż szkoda, że zdecydował się porzucić granie i skoncentrować się na pisaniu, a jego rola w „Liście Szindlera”? perła! Dobra basta… mogę tak długo… Jakim jest aktorem? ZŁYM! Na jaką ekranizację utworu Kinga czekasz w tej chwili najbardziej i dlaczego? „Dobre małżeństwo”. Uwielbiam to opowiadanie. Jest genialne w swojej prostocie. Dlatego czekam ale drżę, bo ten tekst łatwo zepsuć. Pójść w banał i zrobić smutny thrillerek o pani, która odkryła, że mąż jest mordercą.

Dlaczego dziś nie powstają już tak dobre ekranizacje dzieł Kinga, jak Którą z książek Richarda Bachmana chciałbyś obejrzeć w kinie – i kto na samym początku? powinien wyreżyserować oparty na Bo świat się zmienił. Zmieniły się ocze- niej film? kiwania widzów, zmienił się horror jako gatunek. W latach 70. filmowcy bawili Już dwa były… „Wielki marsz”, jakby nic się kinem odkrywając nowe zasady, nie zmieniać, to byłby fajny. Depresyjny, nowe sposoby straszenia, przekracza- ponury… Takie anty-„Igrzyska śmierci”. jąc granice itp. Dziś nikt się nie bawi Ale Hollywood zmieniłoby zakończenie. kinem, nikt nie czuje w sobie potrze- Na bank. A kto powinien? Może Scott by okrywania nowego języka. Dziś po Cooper. Zrezygnował z „Bastionu”, prostu kręci się filmy. Lepsze, gorsze, w łapach czuje mroczne kino o ludzkich nijakie. Ale nikomu nie chce się myśleć. słabościach i upadku. Ale to będzie doWszystko działa na zasadzie schema- bry film, tylko pod warunkiem, że Tom Cruise w nim zagra głównego bohatera! tów, które stworzono w latach 70.

4


Carrie (1976)

Arcydzieło Briana De Palmy, które wyniosło na szczyt Kinga i zapoczątkowało jego nieustającą dominację w adaptacjach filmowych. Wstrząsający dramat dziewczyny odrzuconej przez społeczeństwo i zdominowanej przez matkę-dewotkę. Finał to już prawdziwy horror.

Miasteczko Salem (1979)

Jedna z najlepszych adaptacji Kinga ukazująca nowatorskie podejście do tematu wampirów. Tobe Hooper w życiowej formie doskonale przenosi na ekran wyborną powieść.

Lśnienie (1980)

Historia popadającego w obłęd pisarza odciętego od świata z żoną i synkiem w nawiedzonym hotelu to arcydzieło gatunku, geniusz Stanleya Kubricka i życiowa rola Jacka Nicholsona. Niestety, odbiega w wielu momentach od oryginału, co poważnie zirytowało autora powieści. Należy przyznać, że książka daje nadzieję na inny finał, niż jednoznacznie psychopatyczny wyraz twarzy Nicholsona, niemniej to Kubrick miał rację tworząc klasykę kina grozy.

Cujo (1983)

Królowa krzyku: Dee Wallace-Stone plus wściekły bernardyn Cujo atakujący kobietę z małym dzieckiem potrafią wryć się w pamięć na zawsze. I chociaż film jest odrobinę mniej przerażający i ponury niż powieść, moja żona do dziś odmawia kategorycznie zakupu psa tej rasy. Bo chociaż obraz odstaje jakościowo od poprzednich klasyków, wiadomo jak nazwałbym takiego pupilka.

Christine (1983)

Znów dość wierna adaptacja książki, która dla mieszkańców krajów innych niż Ameryka nie musi być w pełni zrozumiała. Ale jak można się oprzeć morderczemu samochodowi, który wygląda w taki sposób? To nie jest klasyka, jednak w swojej klasie film znakomity.

Firestarter (1984)

Młodziutka Drew Barrymore jako dziewczynka o wyjątkowych umiejętnościach, którą ścigają bardzo źli panowie z rządu. Szczególnie ujmujące są tutaj relacje córki z ojcem, potrafią bowiem chwycić w kilku momentach za serce. Książka jest nieporównywalnie lepsza, ale trzeba przyznać, że King miał szczęście do ekranizacji.

Autor: Łukasz Radecki

Przypadła mi ta niewdzięczna rola napisania przewodnika po adaptacjach Kinga. Po tym co zrobił Robert Ziębiński w swojej ostatniej książce pisać nie ma o czym. A więc zupełnie subiektywnie wspominam swoje dwanaście ulubionych filmów, których pomysły znaleziono w książkach Stefana Króla. Lista mogłaby być co najmniej dwa razy dłuższa, ale... czy wspominałem o książce Roberta Ziębińskiego?


Stań przy mnie (1986)

Absolutnie przepiękny film o przyjaźni młodych chłopców oparty na noweli „Ciało”. Brawurowe aktorstwo, a przede wszystkim unikalny obraz epoki tworzą dzieło wyjątkowe.

Misery (1990)

Opowieść o pisarzu uwięzionym przez swoją psychopatyczną fankę. Upiorna Kathy Bates w życiowej roli tytułowej pielęgniarki sprawiła, że po latach kuriozalnych i przekłamanych adaptacji King znów zaczął autentycznie przerażać na ekranie.

To (1990)

Historia upiornego klauna, którego stara się pokonać grupka dzieci została na ekranie bardzo spłycona i ugrzeczniona, niemniej wciąż pozostaje jednym z najbardziej przerażających i sugestywnych filmów opartych na twórczości Stephena Kinga.

Skazani na Shawshank (1994)

I znów okazuje się, że King najlepiej wypada w dramatach. Tu akurat wstrząsająca i poruszająca historia przyjaźni dwóch więźniów osadzonych w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze. I chociaż książkowy Irlandczyk stał się Morganem Freemanem, trudno o lepszą adaptację.

Zielona Mila (1999)

Znów więzienie, znów dramat, ale tym razem nasycony sporą dozą fantastyki. Przejmująca opowieść o więźniu skazanym na karę śmierci za brutalne morderstwo dwóch dziewczynek. Gdy jednak w filmie główną rolę gra Tom Hanks, można być pewnym, że to film, który spokojnie można obejrzeć z mamą i babcią. Uprzednio dając im pudełko chusteczek.

Mgła (2007)

Frank Darabont kilkukrotnie udowodnił, że jest mistrzem w ekranizacjach dzieł Kinga. Nie przepadam za wątkami science-fiction, którymi autorowi zdarza się często epatować. Nie lubię kosmitów i przejść do innych wymiarów, dlatego opowiadanie, na którym oparto film nie należy do moich ulubionych. Ale klaustrofobiczny klimat, a przede wszystkim porażający finał sprawiły, że jest to jedna z moich ulubionych adaptacji Stefana Króla. Choć niekoniecznie lubię ją często oglądać.

6


-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l4 Tłumaczenie: Miłosz Urban Ilość stron: 4l4

Na rodzimym rynku wydawniczym zaczyna coraz silniej zaznaczać swoja obecność polska fantastyka grozy. O jej rozwoju świadczą nie tylko coraz to nowe tytuły, wydawane przez uznanych pisarzy, którzy – niczym m.in. Stefan Darda i Robert Cichowlas – bądź odkryli dla czytelników na nowo urok „opowieści z dreszczykiem”, bądź też ukazali nowoczesny kształt tej literatury (nie do przecenienia pod tym względem jest rola twórców skupionych wokół portalu „niedobreliterki.pl. – Polskiego Centrum Bizzarro”). Do grona twórców fantastyki grozy dołączył również Jarosław Jakubowski. I to - zaznaczmy już teraz – dołączył w wielkim stylu. Jakkolwiek nazwisko to nie jest raczej znane amatorom opowieści fantastycznych, autor ten ma już za sobą debiut literacki. Eksperymenty z poezją, prozą i dramatem, których ślady dostrzec można zresztą w „Oczach pełnych strachu”, uczyniły go nie tylko wrażliwym na literackie tworzywo, ale i pozwoliły odświeżyć język opowiadania o tytułowym strachu. Przeciwnie do wielu pisarzy zainteresowanych przede wszystkim wzbudzaniem u czytelników gwałtownych reakcji fizjologicznych, Jakubowskiego nie interesuje cielesność jako wartość samoistna. Jest to zresztą szczególny wyznacznik jego opowieści: jakkolwiek bowiem wymiar fizyczny/fizjologiczny egzystencji protagonistów odgrywa

istotna rolę w konstruowaniu fabuły, podporządkowane zostaje każdorazowo obrazom „grozy metafizycznej”. Wdziera się ona w rzeczywistość bohaterów sprawiając, że pozornie zwykłe zdarzenia zdają się odsłaniać ukryte znaczenia. Interesujące, że strategia ta sprawdza się zarówno w wypadku opowieści zbliżonych do konwencjonalnej fantastyki grozy („Klątwa Emilii Uglicz”), jak i opowieści, które bylibyśmy skłonni odczytywać jako inspirowane poetyką XIX-wiecznego realizmu obrazki obyczajowe; szczególny pod tym względem jest „Autobus”: w utworze tym lęk wypływa nie z nadprzyrodzonych zjawisk, których bohaterowie (a wraz z nimi czytelnik) są uczestnikami, lecz zwyczajności tego, czego stają się współsprawcami.

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

JAROSŁAW JAKUBOWSKI - Oczy pełne strachu

Tym samym czytelnik otrzymuje imponujący (nie tylko i nie przede wszystkim z uwagi na obszerność tomu) zbiór opowieści migotliwych znaczeniowo. Jednakże to właśnie w owej niejednorodności tkwi tajemnica artystycznego sukcesu Jakubowskiego; ukazując różnorodność źródeł tytułowego uczucia, uzmysławia zarazem czytelnikom jego powszechność, ale też i nieodłączność od ludzkiej egzystencji. Jednocześnie zaś nazywając lęki, kulturowo „egzorcyzmuje” je, toteż można lekturę „Oczu pełnych strachu” potraktować terapeutycznie, jako swoiste remedium na codzienność.

7


THE SHINING LŚNIENIE USA, Wielka Brytania 1980 Dystr.: Galapagos Reżyseria: Stanley Kubrick Obsada: Jack Nicholson Shelley Duvall Danny Lloyd Scatman Crothers

Recenzentka: Monika Tomalik

X X X X X

8

ne wizje makabrycznych zdarzeń, które miały miejsce w hotelu widziane oczami Danny’ego, który potrafi „lśnić”. Jest to dar, którym jest obdarzony również jeden z pracowników hotelu, dzięki czemu chłopiec może dać mu znać o tym, „Ciągła praca, brak zabawy, nudzą Jac- że dzieje się coś bardzo złego. Z czaka takie sprawy.” sem życie w hotelu zaczyna się stawać wyścigiem ze śmiercią dla Wendy i jej Fabuła filmu rozgrywa się w hotelu, synka. w którym stróżuje podczas zimy Jack Torrance. Początkujący pisarz pragnął Stanley Kubrick stworzył ten film na w ciszy znaleźć natchnienie do napisa- podstawie bestsellera Stephena Kinnia powieści. Hotelem miał zajmować ga pod tym samym tytułem. Adaptacja się całą zimę, więc zabrał ze sobą żonę Kubricka jednak nie jest dokładnym Wendy i synka Danny’ego. Rodzina odzwierciedleniem fabuły, a wybranych miała zapewniony dostatek do samej przez niego wątków, które też zreszwiosny, więc gdy zasypał ich śnieg, tą udoskonalił czy choćby całkowicie nie musieli się nigdzie ruszać. Izolacja zmienił. Autor książki jednak nie nastaoraz brak powodzenia w pisaniu wpro- wił się entuzjastycznie do filmu i w ostawadzają Jacka w coraz większy obłęd. teczności po kilku latach sam zabrał Dodatkowym bodźcem stają się mrocz- się do nakręcenia dokładnej adaptacji


„Lśnienia” przy współpracy z Mickiem wieka, który zaczyna być pułapką bez Garrisem. wyjścia. A nie ma chyba nic bardziej zgubnego niż szaleństwo przejmujące Filmowi nie można zarzucić nudzenia kontrolę nad ciałem. Kubrick nadał fawidza, mimo stosowania w nim dłu- bule psychologiczny wymiar, który miał gich, statycznych ujęć czy stawiania zastąpić typowe straszenie widza. Nie na plastyczność, a nie dynamikę ka- nadał złu konkretnego kształtu, czai się drów. Efekty specjalne jak na lata 80. ono wszędzie i nigdzie. Reżyser sersą wspaniałe, chociażby scena, gdy wuje widzom sugestywne obrazy, takie krew wylewa się z windy. Napięcie jest jak: krew lejąca się w windzie, Danny budowane bardzo umiejętnie. Klimat jeżdżący rowerkiem po hotelowych kostopniowo się zagęszcza i zaczyna rytarzach, pojawiające się co jakiś czas przytłaczać widza. Kubrick operuje zamordowane bliźniaczki czy też zieloobrazami i niepokojącą muzyką wpro- ny labirynt z żywopłotu. wadzając atmosferę przerażenia i zła, które czai się w każdym kącie. Przykła- Trzeba przyznać, że film jest maksydem może być chociażby początkowa malnie wysublimowany. Wykorzystane scena, kiedy Jack, Wendy i Danny jadą przez Kubricka środki wyrazu ujmują samochodem do hotelu. Ujęcia z góry, zarówno prostotą, jak i pomysłowością, mrożąca krew w żyłach muzyka zapo- a ścieżka dźwiękowa jest przemyślana wiadają, że nie czeka ich nic dobrego. i perfekcyjnie spaja film jako całość. Kubrick pokazuje widzowi umysł czło-

9


Sezon 3 (24 odcinki) USA 2003 | Dystrybucja: Imperial Obsada: Kiefer Sutherland, Dennis Haysbert, Carlos Bernard, Reiko Aylesworth, James Badge Ocena: 6/6

Od wydarzeń znanych z drugiego sezonu mijają 3 lata i nie dla wszystkich bohaterów był to czas łaskawy. Jack Bauer powraca do CTU bo bardzo długiej misji „pod przykrywką”, podczas której rozpracowywał przywódców meksykańskiego kartelu narkotykowego. Niestety, aby lepiej i bardziej wiarygodnie przeniknąć do wrogich struktur, nasz protagonista popadł w poważne uzależnienie, z którym zmaga się do dziś. Na czele CTU stoi Tony Almeida, który poukładał sobie życie osobiste z koleżanką z pracy, a obecnie żoną, Michelle Dessler. Kim znalazła zatrudnienie w pracy swojego ojca, jednocześnie dojrzała i zmieniła się (na lepsze!), eliminując tym samym jedyną słabą stronę pierwszych dwóch sezonów. Załogę jednostki terrorystycznej uzupełniają Chase Edmunds (partner Jacka w terenie i partner Kim w łóżku, o czym ojciec dziewczyny nie wie…), Zachary Quinto (gościnny występ przyszłego Sylara z „Herosów”) oraz Chloe O’Brian, ekscentryczna i denerwująca analityczka, która z szarej myszki przeistoczy się wkrótce w jedną z najbardziej kluczowych postaci dla całego serialu. Zapomnijcie na moment o bombach atomowych – w 3 sezonie pierwsze skrzypce gra śmiertelny wirus Cordilla, który wywołuje bardzo brzydką i bolesną śmierć w ciągu zaledwie kilku godzin, a na dodatek jest wyjątkowo zaraźliwy.

10

Wirus jest w posiadaniu niejakiego Michaela Amadora, który chce sprzedać go na czarnym rynku. Potencjalnymi kupcami są brutalni bracia Salazarowie (Vincenta Laresca i Joaquim de Almeida), których Bauer starał się zinfiltrować w Meksyku. Na scenie pojawi się także Nina Myers, której Jack z całego serca nienawidzi w związku z wydarzeniami z sezonu 1. Czy naszemu bohaterowi uda się oszukać terrorystów i przechwycić wirusa zanim będzie za późno? Nawet jak poznamy odpowiedź na to pytanie, będziemy dopiero w połowie sezonu… W „Dniu 3” nie ma miejsca na nudę, a akcja gna do przodu z prędkością światła. Karty co chwila są przetasowywane, na scenę wkraczają nowi gracze, a zwroty akcji zaskakują widzów w prawie każdym odcinku. Twórcy serialu zaczęli bawić się stworzoną przez nich konwencją – do dyspozycji mają podwójnych agentów, powroty niezapomnianych postaci, czy operacje tak tajne, że nie wie o nich nawet sam prezydent. To nie wszystko


Recenzent: Piotr Pocztarek

Namnożenie nowych wątków wymusiło na twórcach „24” zakończenie kilku starych, co udało się zrobić w mniej lub bardziej spektakularny sposób. Kilka z nich niebezpiecznie otarło się o poziom opery mydlanej, ale nie rozpatrywałbym tego jako wady. Pokazały nam po prostu, że nawet postacie z ogromną władzą w wielkim świecie mogą popełniać tragiczne w skutkach błędy z powodu swoich osobistych słabości. A jeśli – na zamknięcie trylogii scenarzyści tak się stanie, za moment znajdzie się przygotowali także kilka permanentnych ktoś, kto błędy te będzie chciał bezlitorozwiązań. Po raz pierwszy (i nie ostat- śnie wykorzystać. ni) w „Przez 24 godziny” odważyli się wyeliminować kilku bohaterów, których Wydarzenia sezonu 3 dotknęły wszystśmierci mało kto się spodziewał (lub kich. Niektórzy stracili bliskich, inni okoliczności tejże). zmienili się nie do poznania, a kolejni podjęli decyzje, które zmienią ich życie Generalnie Sezon 3 nie oszczędzał na zawsze. Na zakończenie tej przygonaszych bohaterów. Nigdy wcześniej dy po raz pierwszy nie zaserwowano winie musieli oni podejmować tak dra- dzom cliffhangera, pokazano za to mocstycznych i dramatycznych decyzji. ną i poniekąd wzruszającą scenę, która Poświęcenie własnego życia czy życia trafnie podsumowała główne założenia niewinnej osoby jest tutaj na porządku „Dnia 3”: ukazanie nie tylko akcji, ale dziennym, liczy się bowiem cel nadrzęd- i ludzkich emocji. Chociaż „24” to przede ny. A że osiąga się go grając w rosyjską wszystkim serial rozrywkowy, bardziej ruletkę, grożąc niewinnej nastolatce czy niż kiedykolwiek poczuliśmy, że w całym strzelając w tył głowy swojemu sojuszni- tym zamieszaniu chodzi o coś więcej. kowi to już inna sprawa. Jedno jest pewne – takich emocji nie zafundował nam Co tu dużo mówić – jeśli chcecie poznać wcześniej żaden inny telewizyjny hit. brata Davida Palmera, prześledzić dramatyczne wydarzenia w hotelu zarządzaChociaż złoczyńca z „Day 3” wygląda nym przez Douga Savanta (Tom Scavo bardzo niepozornie, metody jego działa- z „Desperate Housewives”), sprawdzić nia są wystarczająco skuteczne by trzy- jak zaczęła się ewolucja Chloe O’Brien, mać w szachu całe Stany Zjednoczone, dowiedzieć się czy Prezydent będzie z prezydentem na czele. Zanim CTU chciał ubiegać się o drugą kadencję, w ogóle wpadnie na jego trop, terrory- obejrzeć jak brudna może być politysta zmusi Davida Palmera do podjęcia ka i wreszcie zobaczyć ile jest w stanie kilku decyzji, których cofnąć się już nie znieść jeden człowiek i gdzie jest jego da. Szantaże w białych rękawiczkach granica, pozostaje Wam włożyć do czytpozwolą postaci prezydenta ewoluować nika płytkę z 3 sezonem „Przez 24 goi wreszcie pokazać pazurki oraz jeszcze dziny”. Och, jak ja Wam zazdroszczę, że większą dozę charakteru. możecie zobaczyć to po raz pierwszy.

11


Sezon 4 (24 odcinki) USA 2004 | Dystrybucja: Imperial Obsada: Kiefer Sutherland, Kim Raver, William Devane, Carlos Bernard, Mary Lynn Rajskub Ocena: 4/6

Wraz z premierą czwartego sezonu „24” wprowadzono sporo zmian. Nie wszystkie z nich wyszły serialowi na dobre, można wręcz stwierdzić, że pojawiły się pierwsze zgrzyty. Wyraźny spadek formy nie powinien jednak nikogo zniechęcić – nawet najsłabszy sezon tego serialu jest lepszy niż 99% pozostałych produkcji w telewizji. Definitywne zakończenie kilku ciągnących się przez trzy sezonu wątków wymusiło na scenarzystach sporo rewolucyjnych rozwiązań. Po trzech miesiącach od zakończenia „Day 3” Jack zostaje zwolniony z CTU przez nową szefową, Erin Driscoll. Oficjalnym powodem jest uzależnienie Bauera od narkotyków, którego nabawił się podczas misji przeniknięcia do kartelu braci Salazar. Nasz bohater szybko znajduje nowe zajęcie – zostaje prawą ręką Sekretarza Obrony Jamesa Hellera. Jack na poważnie układa sobie także życie prywatne – po raz pierwszy od śmierci Teri może powiedzieć, że jest zakochany i to w córce swojego pracodawcy – Audrey Raines, która pozostaje w separacji ze swoim mężem. W świecie wielkiej polityki również zmiany: po tym jak David Palmer wycofał się z wyścigu o fotel prezydenta, jego miejsce zajął dawny rywal, John Keeler. Nowy wódz szybko będzie musiał stawić czoła trudnym decyzjom, na teren

12

USA przenika bowiem nowy terrorysta, Habib Marwan. Jego nienawiść do Stanów Zjednoczonych jest ogromna – na dowód czego planuje serię ataków mogących rzucić kraj na kolana. Swoją krwawą krucjatę rozpoczyna od zamachu i porwania Jamesa Hellera. To jednak wierzchołek góry lodowej. Marwan ma bowiem złożony i długofalowy plan ataku na 104 elektrownie atomowe, który może spowodować nuklearny holokaust. Tylko Jack Bauer może go powstrzymać, zostaje więc czasowo przywrócony do służby w CTU, gdzie spotka kilku starych znajomych w zupełnie nowych rolach… Od początku widać, że twórcy serialu podeszli do realizacji czwartej serii bardzo poważnie. Wyraźnie zwiększono budżet, co pozwoliło na nakręcenie wielu scen o znacznie większym rozmachu. Efekty specjalne stoją tu na znacznie wyższym poziomie niż kiedykolwiek wcześniej. W obsadzie również poczyniono spore zmiany. Po raz pierwszy


na ekranie pojawiają się postacie, które zobaczymy jeszcze wiele razy, również w zbliżającym się wielkimi krokami powrocie (mam nadzieję, że triumfalnym) serii pod postacią „24: Live Another Day”. Szczególną uwagę zwraca niezwykle wyrazista postać sekretarza Hellera, twardego patrioty z tzw. „starej szkoły”, który jest w stanie poświęcić dla kraju wszystko, włącznie z życiem swoim i swoich bliskich. Z przyjemnością przywitamy także postać wiceprezydenta Charlesa Logana, tchórzliwej marionetki która zdąży jeszcze mocno namieszać w przyszłości naszych bohaterów. Niestety zdarzały się też poważne wpadki obsadowe, jak chociażby zupełnie niepotrzebna i niemożebnie irytująca Erin Driscoll w roli nowej szefowej CTU. Nic tak nie działa widzom na nerwy jak postacie, które zupełnie niepotrzebnie i w idiotyczny sposób utrudniają Bauerowi osiągnięcie swoich celów. Do tej pory w „24” główni antagoniści długo pozostawali w ukryciu, często nawet do prawie samego końca. Tu jest inaczej – Habib Marwan zagrany przez charyzmatycznego Arnolda „Imhotepa” Vosloo od samego początku jest na widoku, a jego kolejne poczynania stają się coraz bardziej spektakularne. To ciekawa odmiana, którą zaliczam na plus, zwłaszcza że wyrazisty czarny charakter to coś, czego seria bardzo potrzebo-

Nie sposób nie docenić ewolucji bohaterów tego serialu. Bauer pozostał wprawdzie starym dobrym Bauerem, nawet po przejściowym załamaniu jakiego doznał w wyniku wydarzeń z „Dnia 3”, ale już taka Chloe O’Brien czy powracający Tony Almeida nabierają coraz bardziej wyrazistych charakterów. Jest to o tyle ważne, że w kolejnych sezonach każde z nich odegra niemałą rolę. Po raz pierwszy widzowie mogli też zobaczyć Billa Buchanana, przyszłego szefa CTU, a zarazem jedną z bardziej lubianych postaci w serialu.

Recenzent: Piotr Pocztarek

wała. Chociaż pościg za nieuchwytnym terrorystą jest tu najważniejszy, nie zapomniano też o wątku politycznym, który zalicza świetny debiut w końcówce sezonu, wraz z przynajmniej dwoma niespodziewanymi powrotami bohaterów oryginalnej trylogii.

Chociaż pierwsza połowa czwartego sezonu potrafi nieco znużyć, a próg zaangażowania widza znajduje się dość wysoko, kolejne dwanaście epizodów potrafi wynagrodzić to z nawiązką. To właśnie w trakcie „Dnia 4” Jack Bauer przeprowadzi tajny atak na chiński konsulat, który będzie niezwykle istotny z punktu widzenia kolejnych sezonów. Będzie musiał także dokonać bardzo trudnych wyborów (tradycyjnie zresztą), które tym razem będą naprawdę szokowały, zwłaszcza że znajdą się na pograniczu pracy zawodowej (a co za tym idzie miłości do ojczyzny) i życia prywatnego. Chociaż czasem trzeba przymknąć oko na kilka idiotycznych wątków, jak chociażby chora psychicznie córka Erin czy też para przypadkowych gapiów, którym na pustyni wpada w ręce pewna cenna walizka, czwarty sezon „Przez 24 godzi-

13


ny” to nadal godziwa rozrywka, w której akcja potrafi zaciekawić i zaskoczyć. Zakończenie serii dało czadu i pozostawiło Bauera w kolejnej niezwykle trudnej sytuacji, tym razem, jak mogłoby się wydawać, permanentnej. Jack musiał upozorować własną śmierć i zniknąć z powierzchni ziemi, jako główny winowajca niezwykle napiętej sytuacji politycznej w kraju. Na tym przykładzie zauważyć można ogromną rewolucję, jaką serial przeszedł od kameralnego „Dnia 1”, gdzie nasz bohater był szeregowym agentem CTU w pościgu za porywaczami żony i córki.

14

Chociaż tylko połowa sezonu robiła na mnie ogromne wrażenie, a czwarty sezon uważam za słabszy od pozostałych, zwłaszcza genialnych dwóch poprzednich, „24” nadal pozostaje najlepszym serialem z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zbliża się „Dzień 5”, który na zawsze przedefiniował moje spojrzenie na telewizyjne produkcje, dokonując prawdziwej rewolucji. Tak, pierwszy odcinek serii, która dopiero ma nadejść, to prawdopodobnie najlepszy epizod w historii telewizji, niezależnie od serialu czy gatunku. Ale o tym następnym razem…


-------- Ocena: 6/6 -----------------------------Niewidomych 20l0 Wydawca: Studio Wydawnictw Polskiego Związku Tłumaczenie: Robert Bryk Czas trwania: 6 godz. 55 min Czyta: Roch Siemianowski

Pogranicze Teksasu i Meksyku oraz trójka bohaterów: szeryf Bell, psychopatyczny morderca Anton Chigurh i Llewelyn Moss – człowiek, który znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. To wystarczy, by stworzyć thriller trzymający w napięciu do ostatniej strony. Niewłaściwe miejsce to polana, na której doszło do porachunków między handlarzami narkotyków. Moss przybywa na pobojowisko i przypadkiem przy zwłokach jednego z członków gangu znajduje walizkę z dolarami oraz torbę z heroiną. Tę pierwszą postanawia zatrzymać dla siebie. Od tej chwili ścigany jest przez „prawowitych” właścicieli pieniędzy, których chciałby z kolei dopaść szeryf Bell. Rzec by można: fabuła jakich wiele – pościgi, strzelaniny, psychopatyczny morderca i dobry glina. Jednak powieść Cormaca McCarthy’ego „To nie jest kraj dla starych ludzi” zawiera coś, co ustawia ją kilka półek wyżej niż większość pozycji o zbliżonej tematyce. Tym czymś są rozpoczynające każdy rozdział rozważania starego szeryfa. Bell nie ogarnia już współczesnej skali przemocy, coraz powszechniejszej wśród młodzieży agresji, coraz bardziej brutalnych i niejednokrotnie bezsensownych morderstw. Próbuje doszukać się przyczyn istniejącego stanu rzeczy, nie próbuje jednak rozgrzeszać ani morderców ani okoliczności, jakie ich ukształtowały. Po prostu coraz trudniej znajduje w tej rzeczywistości miejsce dla siebie.

nie widział. Czy raczej człowiek, z którym spotkanie zawsze kończy się śmiercią. O przeszłości Chigurha nie wiemy nic, więc nie mamy pojęcia czy i kiedy w jego życiu mogło wydarzyć się coś, co usprawiedliwiałoby jego psychopatyczne skłonności. Po prostu mamy do czynienia ze złem wcielonym. Złem, nad którym nikt i nic nie jest w stanie zapanować.

Recenzentka: Jagoda Mazur

Cormac McCarthy - To nie jest kraj dla starych ludzi (No Country for Old Men)

Nietuzinkowi bohaterowie oraz rozważania starego szeryfa to jeszcze nie wszystko, co sprawia, że „To nie jest kraj dla starych ludzi” na długo pozostaje w pamięci. Równie ważne jak to, co McCarthy napisał, jest to, jak to napisał. A napisał pięknie. Bez zbędnych słów, a nawet bez zbędnych znaków przestankowych. Niewielu pisarzy potrafi dzisiaj pisać tak oszczędnie w formie, nie umniejszając w niczym bogactwa treści.

Rocha Siemianowskiego kojarzyłam głównie z powieściami nieco lżejszymi, o bardziej wartkiej akcji, dlatego początkowo zastanawiałam się czy wybór go na lektora tej powieści to dobry wybór. Trudno mi było wyobrazić go sobie w roli starego, zgorzkniałego szeryfa. Jednak wbrew moim oczekiwaniom wybór Siemianowskiego do interpretacji powieści McCarthy’ego okazał się strzałem w dziesiątkę. Czytając rozważania szeryfa nie starał się naśladować filmowego Bella - Tommy’ego Lee Jonesa. Po prostu był Bellem, „wiejskim szeryfem z prowincjonalnego miasta, w prowincjoNie mniejsze wrażenie od szeryfa robi nalnym hrabstwie. I w prowincjonalnym jego antagonista – Anton Chigurh, psy- stanie” – jak opisał szeryfa jeden z pochopata idealny. Człowiek, którego nikt wieściowych gangsterów, Carson Wells.

15


OORU NAITO RONGU ALL NIGHT LONG Japonia 1992 Dystr.: Brak Reżyseria: Katsuya Matsumura Obsada: Eisuke Tsunoda Ryosuke Suzuki Yoji Ietomi Hiromasa Taguchi

Recenzent: Łukasz Radecki

X X X X X

16

Nie od dziś wiadomo, że Japończycy są mistrzami w kreowaniu oryginalnych, zapadających w pamięć horrorów. Fala rozpoczęta przez „Ringu” do dziś obija się jeszcze o brzegi światowej kinematografii, choć trzeba przyznać, że nie zawsze prowadzi to zdrowego naśladownictwa. Ale zanim nastąpił wielki bum ringo-podobnych zjaw wychodzących z każdego przedmiotu domowego użytku, w Kraju Kwitnącej Wiśni powstała seria, która obok „Guinea Pig” jest chyba najbardziej zapadającą w pamięć i najbardziej bezlitośnie obchodzącą się z widzem.

osiemnastolatek, znakomity uczeń, terroryzowany w szkole przez klasowego osiłka. Losy trzech młodzieńców krzyżują się gdy pewnego dnia oczekują przed zamkniętym przejazdem kolejowym. Razem z nimi stoi młoda dziewczyna, na którą rzuca się niespodziewanie psychopata z nożem. Chłopcy stają się mimowolnymi świadkami zbrodni, która odmienia ich życie.

Film Matsumury to nihilistyczne, wstrząsające kino, będące studium samotności, izolacji i autodestrukcji. Trzech młodzieńców, tak skrajnie różnych od siebie, jednoczy wstrząs, jakiego są świadkami. Brutalność zbrodni wyrywa ich z marazmu, żaden z nich bowiem nie potrafi odnaleźć się w społeczeństwie, nie ma przyjaciół, nie mówiąc już o udanych relacjach z kobietami. Wszyscy trzej okazują Mowa tutaj o wstrząsającym dziele Kat- się być zagubionymi, sfrustrowanymi suya Matsumury pt. „All Night Long”. małolatami, którzy za wszelką cenę Bohaterami filmu jest trzech młodych chłopców. Shinji Shaito to siedemnastolatek, uczący się w szkole wieczorowej. Nauka sprawia mu duże problemy, ale jest mistrzem w naprawianiu rozmaitych rzeczy, marzy zresztą o karierze mechanika na lotnisku. Kensuke Suzuki to bogaty, zadufany w sobie dziewiętnastolatek, który rzucił szkołę, nigdzie nie pracuje i korzysta do woli z pieniędzy rodziców. I wreszcie Tetsuya Tanaka,


chcą zaimponować nowopoznanym kolegom. Wspólne przeżycie i wstrząs łączą ich więzią, za jaką tęsknili przez całe dotychczasowe życie. Spędzają coraz więcej czasu razem, wreszcie podpuszczeni przez Kensuke zgadzają się zorganizować imprezę, na którą każdy przyprowadzi jakąś dziewczynę. W ten sposób chcą wspólnie zwalczyć swoją nieśmiałość i kompleksy. Świat jest jednak okrutny… Większość filmu, poza zbrodnią na torach, jaka następuje w pierwszych kilkunastu minutach obrazu to kino ponure i depresyjne, ale nakierowane na dramat i ukazanie pustki egzystencji młodzieży, gdzie znaczenia nie ma ani pochodzenie, ani talent, ani znajomości. Poszukiwania dziewczyn okazują się dla bohaterów niezwykle trudne, kończą się w większości porażką i kompromitacją. Tylko jeden z nich zyskuje na tyle odwagi by pokierować

swoim życiem bardziej zdecydowanie i osiągnąć sukces zawodowy, a także zacząć budować relacje z dziewczyną. Niestety, nawet jemu świat nie daje szansy. Film ma drobne wady (aktorstwo w niektórych momentach irytuje), ale jak rzadko który buduje napięcie i klimat, by uderzyć w twarz z siłą młota pneumatycznego, a przedstawiony tutaj obraz świata i społeczeństwa zapada w pamięć. Na zawsze.

17


OORU NAITO RONGU 2 SANJI ALL NIGHT LONG 2: ATROCITY Japonia 1995 Dystr.: Brak Reżyseria: Katsuya Matsumura Obsada: Masashi Endo Ryoka Yuzuki Masahito Takahashi Takamitsu Okubo

X X X X

Recenzent: Łukasz Radecki

X

18

Trzy obrazy, które złożyły się na cykl „All Night Long” są niezwykłym, bardzo gorzkim świadectwem współczesnego świata i społeczeństwa. Seria wprawdzie została później uzupełniona o dwa dodatkowe segmenty, nie wzbudziły jednak takiego zainteresowania jak pierwsze trzy. Żaden też nie uderzył tak mocno jak część druga ze wszystko mówiącym podtytułem: „Atrocity”. Okrucieństwo jest bowiem motywem przewodnim całego filmu. Bohaterem jest nastolatek, Shinji. Jego rodzice wyjechali na wakacje zostawiając młodzieńca samego w domu. Ten zaś spę-

dza czas sklejając mangowe figurki nagich laleczek lub czatując z tajemniczym „Good Manem”. Podobnie jak bohaterowie poprzedniej odsłony jest samotny i wyobcowany, choć tym razem jest to świadomy wybór i decyzja młodzieńca, który - jak wskazują kolejne wizje – popada w chorobę psychiczną. Shinji jest także ofiarą grupy zwyrodniałych sadystów, którzy znęcają się nad nim dla przyjemności. Początek może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z podobnym jak poprzednio schematem zbrodni, zemsty i mechanizmów do niej prowadzących, okazuje się jednak, że przywódca grupy oprawców ma wobec Shinjiego zupełnie inne plany. Matsumura tym razem nie skupia się na powolnym ukazaniu narastania społecznej izolacji. Bohaterowie już są odizolowani, każdy zamknięty we wła-


snym świecie, odepchnięty poza nawias przez własną rodzinę. Obserwujemy dramatyczny proces staczania się Shinjiego, gdy ten początkowo jako ofiara odczuwa strach, później obrzydzenie (gdy pierwszych tortur „uczy się” na przetrzymywanej w piwnicy dziewczynie), wreszcie fascynację, gdy odnajduje w sobie odwagę by przeciwstawić się oprawcom. Finał jednak znów jest bardzo brutalny i bardzo gorzki. Shinji ma za zadanie wykazać się przed swym mistrzem torturując dwóch swoich znajomych i koleżankę, których porwano z domu. Eksplozja przemocy, tortur i okrucieństwa nie jest jednak jedynym ciosem zadawanym widzom. Znacznie mocniejszym jest przesłanie wynikające z filmu. Narastające szaleństwo Shinjiego objawiające się co chwilę wizjami dotyczącymi małej dziewczynki biegającej po parku może sugerować skłon-

ności do pedofilii, wraz jednak ze wzrostem zainteresowania okrucieństwem i wizje stają się coraz brutalniejsze. Ich wymowa, choć jest sugerowana subtelnie, okazuje się niezwykle szokująca. O ile w pierwszej części momentami kulało aktorstwo, tak tutaj czasem niedomaga logika i psychologia. Najgorsze, że ma to miejsce w finale. Na przykład, ofiara zbiorowego gwałtu oddaje się wybawcy w pokoju, w którym kilka godzin wcześniej dokonano na niej zbrodniczego czynu. Przy prześcieradle umazanym jej krwią i fekaliami. Dużo psuje też ostatnie zdanie Shinjego, dodane jakby dla uatrakcyjnienia, na hollywoodzką modłę, rozbija bowiem misternie zbudowany klimat i nastrój, przypominając, że mamy jednak do czynienia tylko z filmem.

19


OORU NAITO RONGU 3 SAISHUU SHO ALL NIGHT LONG 3: THE FINAL CHAPTER Japonia 1996 Dystr.: Brak Reżyseria: Katsuya Matsumura Obsada: Yuujin Kitagawa Ryoka Yuzuki Tomorowo Taguchuchi Meika Seri,

Recenzent: Łukasz Radecki

X X X X X

20

Podtytuł „All Night Long 3” - „Ostatni rozdział” - nie jest przypadkowy, bo choć później powstały jeszcze kolejne dwie, dość słabe, odsłony, to jednak przesłanie cyklu zamyka się właśnie w trzech opowieściach. Pierwszej, gdzie obserwujemy narastającą frustrację, samotność i gniew trzech młodych chłopców, co kończy się eksplozją przemocy. Drugiej, gdzie dwóch młodzieńców toczy ze sobą pojedynek w roli ucznia/ofiary i mistrza/kata, a przemoc i okrucieństwo staje się reakcją obronną na samotność i wyobcowanie. Część trzecia, zgodnie z prawem regresji i redukcji posiada tylko jednego bohatera. Jest nim Kikou, niepełnosprawny, dwudziestoletni mło-

dzieniec, który pracuje na godziny jako sprzątacz w hotelu. Wraz ze swoją szefową podgląda gości, zresztą podglądactwo jest jego ogromną pasją. Przybiera ono nad wyraz chorą formę, gdy poznaje Hitomi, urodziwą sprzedawczynię ze sklepu. Zaczyna kolekcjonować jej śmieci, aby na ich podstawie zebrać jak najwięcej informacji, które pozwolą mu zbliżyć się do dziewczyny. Wszystko to tradycyjnie zmierza do tej ostatniej, tytułowej długiej nocy, podczas której dochodzi do wstrząsających zdarzeń. Ze wszystkich trzech części ta właśnie jest najbardziej skomplikowana fabularnie, bowiem w odróżnieniu od poprzedniczek, obok głównego wątku dotyczącego Kikou, mamy wiele innych, pobocznych, takich jak ten dotyczący uczennicy-masochistki, czy inny traktujący o irytującym Kawasaki, wreszcie – ten o hotelowym Casanovie. Fascynujące, jak w niektórych momentach te wątki przenikają się i pogłębiają wydźwięk filmu, który w specyficzny sposób wieńczy trylogię. Bo chociaż każdy z obrazów jest inny, to jednak dopiero dzięki trzeciej części widać punkty zbieżne, względnie konsekwencję w przedstawianiu świata i tworzeniu własnej, autorskiej wizji. O ile w części pierwszej obserwowaliśmy stopniowy upadek wartości, w drugiej


oglądaliśmy walkę o ich zachowanie, tutaj nie mamy żadnych przesłanek wyjaśniających co wydarzyło się z Kikou, że jest taki a nie inny. A jest to człowiek nad wyraz niebezpieczny i groźniejszy być może od wszystkich poprzednich agresorów, bowiem sprawia wrażenie nieszkodliwego nieudacznika, co więcej, zadawanie przemocy wydaje się go jedynie intrygować, jakby zupełnie jej nie rozumiał, a jedynie dziwił się jej efektom. U niego nie narasta frustracja, gniew, ani obłęd. On jest po prostu zainteresowany co się może dalej wydarzyć. Tworzy więc bardzo toksyczny związek z kaleką dziewczyną o masochistycznych skłonnościach, swój pokój zaś przerabia na śmietnisko, w którym kolekcjonuje odpadki Hitomi, tworząc jej wirtualny obraz przy pomocy zużytych chusteczek, podpasek czy wydepilowanych włosów łonowych.

Świat, do jakiego zaprasza nas tym razem Matsamura, nie jest może tak brutalny jak w poprzednich epizodach, jest za to o wiele bardziej nieludzki i zdegenerowany. Najlepiej zaś wypada finał, doskonale wieńcząc i film, i serię, pozornie wprowadzający odrobinę optymizmu, w istocie zaś... Zobaczcie zresztą sami. Znakomite zakończenie znakomitej serii.

21



-------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Kostnica.com.pl 20l4 Ilość stron: l60

Prawdziwą perełką w „Krwaw„Krwawnik” to antologia oponiku” jest opowiadanie „Brzywiadań polskich autorów, nieco twa” Tomasza Czarnego. po partyzancku wydana przez Ta przepełniona smutkiem portal Kostnica. Poziom edyi nostalgią historia mężczyzny, torski zbioru pozostawia niektóry stracił ukochaną kobietę stety wiele do życzenia – od potrafi do samego końca popapieru, po kiepską edycję zostać przejmująca. Tomasz tekstu, tonę literówek i nie do końca przemyślanej koncepcji (tekst zaprezentował tu dobry warsztat, świetnie nałożony nawet na delikatne rysunki oddający ponury klimat. Jedyną wadą tekbywa czasem nieczytelny). Czy zawarte stu jest to, że tak szybko się kończy. w książce teksty wynagradzają trudy? „Mora” Patryka Hirsekorna z kolei ciąPo krótkim wstępie na temat inicjatywy gnie się w nieskończoność. Młody aui (krypto)reklamy portalu Kostnica na- tor nie do końca panuje jeszcze nad stępuje czas na danie główne. Zbiór rozłożeniem akcentów, przez co jego otwiera „Zagadka nieśmiertelności” opowieść o makabrycznym obrządku Beaty Smółkowskiej – krótka i przepeł- topienia Marzanny potrafi w równym niona wymuszonym czarnym humorem stopniu zaciekawić co zanudzić. Patryk opowiastka o targowaniu się ze śmiercią ma jednak potencjał, który mam nadzieo własne życie. Moim zdaniem to prze- ję rozkwitnie z czasem. ciętny tekst, który w krwawej antologii Kolejne dwa teksty serwuje weteran 18+ znaleźć się nie powinien. polskiej sceny horroru Łukasz Radecki. Kolejna autorka zaciera nieco kiepskie Bohaterem „Kata” jest przechodzący na pierwsze wrażenie. Paulina Król ser- emeryturę egzekutor, który w momenwuje nam dwa opowiadania pod rząd. cie wykonywania wyroków doświadcza „Chłopski Las” to sprawnie napisana niespotykanych wizji. To krótka historia, historia aczkolwiek prosta i przewidy- której świetny klimat i specjalnie styliwalna historia o niebezpieczeństwach, zowany język zamienia się pod koniec które można spotkać w lesie (zwłaszcza w szybką i krótką rzeźnię. Może nawet będąc grzybiarzem). Zabrakło w niej niepotrzebnie. W „Satellite 15” czuć zaskakującego zaskoczenia. O wiele natomiast wyraźną inspirację takimi lepiej wypada makabryczne i obrzydli- dziełami popkultury jak film „Obcy” czy we „Ultimatum”, ciekawie oddające stan gra „Dead Space”. Łukasz na szczęcie psychiczny popadającego w szaleństwo nie kopiuje pomysłów i idzie o krok dalej, bawiąc się w psychologiczną gierkę pisarza. z czytelnikiem. Dzięki temu na pokładzie

Recenzent: Piotr Pocztarek

RÓŻNI AUTORZY - Krwawnik

23


kosmicznego statku patrolowego będzie wiedźmą, a starcie będzie nosiło wszelmogła rozegrać się krwawa gra w kotka kie znamiona koszmarnego snu. Oprócz i myszkę. niedoszlifowanego zakończenia, tekst jest bardzo dobry. „Jesienna muzyka” Macieja Lewandowskiego rozwija motyw wampiryczny Na koniec dostajemy chyba najbardziej w polskich górach. To poprawny tekst makabryczne opowiadanie – „Possesukazujący starcie z demoniczną kreatu- sion” Tomasza Siwca. Historia wdowca, rą, które jednak nie zapada specjalnie który wraz z dwiema córeczkami wprow pamięć. Podobnie jest z „Historią Edwi- wadza się do nawiedzonej kamienicy na” Bartosza Słowińskiego, gdzie pewien rozpoczyna się jak klasyczne ghost stoamator starych dzienników doświadcza ry, jednak szybko przeradza się w krwaemanacji obcych sił w wielkim domu. Wy- wy, makabryczny koszmar, wypełniony soki potencjał na straszną historię zmar- flakami, okrucieństwem i… dziecięcą nowany jest przed niewielką objętość pornografią. Gdyby tylko było nieco dłużi brak wyrazistego zakończenia. sze, z pewnością zrobiło by o wiele większe wrażenie. Tekst Natalii Golak „Na drugie mi Jola” to w zasadzie miniaturka albo nawet short. „Krwawnik” nie zostanie moją ulubioTrudno powiedzieć o nim coś ponad to, ną antologią polskich twórców grozy, że autorka ma ciekawy i przewrotny po- ale z pewnością warto zajrzeć do niej mysł na narrację i szkoda, że nie zde- chociażby po to, by przeczytać kilka cydowała się wykorzystać go w dłuższej wyróżniających się na plus tekstów. Nieformie. równy poziom wiąże się z koncepcją wymieszania doświadczonych wyjadaczy „Nie moja bajka” Krzysztofa Pakuły to z debiutantami wyróżnionymi w kondrugi z moich faworytów w „Krwawni- kursie organizowanym przez wydawcę. ku”. To długi, świetnie napisany tekst, Inicjatywa zacna, nie ma więc co się zraw którym autor zdążył wykreować pełno- żać, tylko pisać dalej i zdobywać kolejne krwistego bohatera z charakterem i po- szlify – ku chwale polskiej grozy! czuciem humoru. W pewną Halloweenową noc stanie on oko w oko z krwawą


Autorka: Żaneta „Fuzja” Wiśnik

Do kultury popularnej postać zombie wdarła się z jękiem i zawodzeniem już jakiś czas temu (ok. lat 70. XX wieku). Jednak mijające lata ukazywały, że jej pozycja nie jest tak mocna, jak można by się spodziewać i z powodzeniem wypierały ją wilkołaki, wampiry i inne stwory rodem z koszmarnych snów. Sytuacja ta uległa zmianie za sprawą komiksu „The Walking Dead”, który umocnił fascynację żywymi trupami wśród mas i zapewnił im powodzenie na długi, długi czas. Wcześniej zombie były kojarzone z kiczowatymi filmami gore, w których flaki, krew i ostre narzędzia odgrywały główną rolę, jednak to się zmieniło. Aktualnie, za sprawą motywu ożywionych ciał, filmy, książki i komiksy stanowią zwierciadło odbijające stan kondycji moralnej zastanego społeczeństwa. Skoro więc „The Walking Dead”, w jakiejkolwiek postaci, zawojowało świat i podbiło serca tysięcy zombie-maniaków nie wierzę, że żaden inny tytuł nie mógłby dokonać tego samego.

Kiedy pod koniec września 2013 roku w moich rękach znalazła się pierwsza część cyklu „Zmierzch świata żywych” debiutującej autorki Rhiannon Frater, nie myślałam, że będzie to początek zmiany mojego poglądu na, tak przeze mnie ukochane, uniwersum „The Walking Dead”. Mój początkowy sceptycyzm wywołany szumnymi i zbyt wybujałymi, jak mi się wtedy wydawało, hasłami reklamowymi, wraz z zagłębianiem się w lekturę, ustępował coraz to silniejszej fascynacji dla pomysłowości i talentu młodej pisarki z za oceanu. Cykl składa się z trzech powieści zatytułowanych „Pierwsze dni”, „Konfrontacja” oraz „Oblężenie”. Szczerze przyznaję, że zostałam bardzo mile zaskoczona faktem, że (co się rzadko zdarza) każda kolejna część jest lepsza od poprzedniczki, a jest to duży wyczyn, w przypadku, kiedy tom pierwszy prezentuje całkiem dobry poziom. Oczywiście, nie można powiedzieć,

25


aby autorka wykazała się jakąś wyjątkową oryginalnością podczas budowania świata przedstawionego w trylogii, ale właśnie w tym tkwi urok powieści Frater. To niezwykle ciekawe, że udało jej się wykreować wciągającą i niepozbawioną akcji historię na podstawie utartych i znanych schematów, a do tego bez silenia się na zbytnie udziwnienia, choć nie twierdzę, że nie zastosowała ich wcale. Myślę, że na wstępie warto opowiedzieć co nie co o fabule, każdej z części, szczególnie w przypadku cyklu reklamowanego hasłem „Thelma i Louise w świecie The Walking Dead”. Oba te tytuły stały się kultowe i przywołują dosyć miłe kinematograficzne skojarzenia. Ja jednak nie do końca się z tym zgadzam. Co prawda, głównymi bohaterkami powieści, szczególnie pierwszej części, są dwie kobiety – które różnią się od siebie diametralnie, ale wraz z rozwojem akcji i zagłębianiem się w kolejne tomy trylogii autorka wprowadza kolejne postacie, które stają się dla czytelników tak samo ważne. Zaś jeśli chodzi o świat „The Walking Dead” to cóż, można by powiedzieć, że każde uniwersum, po którym pałętają się żywe trupy jest właśnie nim, ale w tym przypadku wolałabym, aby świat przedstawiony w cyklu Frater był traktowany przez odbiorców, jako zupełnie nowy twór, gdyż naprawdę na to zasługuje. Wróćmy jednak do fabuły. Poniższy cytat, żywcem wycięty z mojej wcześniejszej recenzji pierwszej części „Zmierzchu świata żywych” wydaje mi się całkiem godny, by ją streścić:

Jenni nie zostało już nic. W momencie, gdy zobaczyła różowe paluszki swojego najmłodszego dziecka, próbujące

26

wyskrobać przez drzwi drogę do wnętrza domu coś w niej pękło. W normalnych czasach mogłaby po prostu otworzyć drzwi i wpuścić dziecko do środka, w normalnych czasach jej dziecko spało by słodko w swoim łóżeczku, jednak to z całą pewnością nie są normalne czasy… Katie ledwo udało się wyrwać z zakrwawionych rąk oprawcy, panika ogarnia miasto a kobieta wie, że nie ma już po co wracać do domu, gdyż nie czeka tam na nią nic prócz śmierci… Drogi obu pań krzyżują się, a dzięki temu zdarzeniu każda z nich odkrywa w sobie cechy, o których istnieniu nie miała pojęcia. Wspólnie przemierzają Teksas opanowany przez żywe trupy i w końcu odnajdują w tym popieprzonym świecie bezpieczną przystań. Jednak co jeśli opłacony krwią jego obrońców fort, dający schronienie ponad setce ocalonych, sprawia tylko takie pozory? No i proszę, znacie już główne bohaterki. Jednak książka ta nie polega jedynie na walkach z żywymi trupami, choć jest ich tu mnóstwo i wszystkie są wykreowane naprawdę fenomenalnie. Autorka bardzo ciekawie poprowadziła wątki społeczne. Przedstawiła pierwsze chwile budowania się nowej społeczności miasteczka Ashley Oaks w świecie opanowanym przez zombie. I z bólem serca muszę przyznać, że zachowania i relacje między bohaterami są tu według mnie dużo bardziej racjonalne i zbliżone do tych, które występują w świecie rzeczywistym niż np. te ukazane w komiksie „Żywe trupy”. Tak. Wiem. Zgrzeszyłam. Nie żałuję.


Kolejny tom – „Konfrontacja” – rozpoczyna się zaraz po zakończeniu części pierwszej. Społeczeństwo zamieszkujące ufortyfikowane miasteczko powoli się rozrasta. Ludzie potrzebują coraz to więcej przestrzeni życiowej oraz zapasów. Fabuła kolejnej części rozchodzi się więc w dwóch kierunkach. Pierwszy: zombie nadal stanowią ogromne zagrożenie, i autorka nie zepchnęła ich istnienia na dalszy plan, co więcej umiejętnie wyważyła odpowiednią liczbę akcji związanych z walką z truposzami. Drugi: jakby bohaterom było mało rozrywki, Frater postanowiła zgotować im istną wojnę z bandytami.

oraz tematom społecznym, w części trzeciej te drugie rozwinęły się w społeczno-polityczne. Jednak nie zanudza czytelników ogromem treści dotyczącej władzy oraz walki o nią jak np. Manel Loureiro (w mniejszym bądź większym stopniu, w zależności od części) w swojej trylogii „Apokalipsa Z”. Ona stawia na akcję! Każda z części jest lepsza od poprzedniej, dzięki czemu całość jawi się jako spójne i wciągające dzieło. Według mnie powieść ta świetnie nadawałaby się na duży tudzież telewizyjny ekran. Tym bardziej, że fabuła mogłaby zostać potraktowana jak gotowy scenariusz. Dzięki temu, że akcja każdej części rozwija się w błyskawicznym tempie, a bohaterowie są naprawdę bardzo różnorodni – dzieło kinematograficzne, które powstałoby na tej podstawie prawdopodobnie uniknęło by większości zarzutów, które pojawiały się i nadal pojawiają się względem realizacji „The Walking Dead”.

Kolejny raz można rzec, że to już było. Tyle że młodej pisarce naprawdę udało się zachować autentyczność sytuacji, a przy tym nie stworzyła świata, który dzieli się jedynie na tych dobrych, tych złych i tych nieżywych. Jej bohaterowie są plastyczni, płynni, niesamowicie różnorodni a przy tym łączą w sobie tak dobre, jak i złe cechy. Dlatego, po pierwsze czytelnicy niczego nie mogą być pewni, po dru- Reasumując: uważam, że każdy zadeklagie przedstawiła naprawdę interesujące rowany fan powieści zombistycznej powii bardzo realistyczne relacje międzyludzkie. nien przeczytać trylogię Frater i zadbać o to by tak wybitna literatura tego rodzaju Przejdę więc od razu do tomu trzeciego nie przeszła bez echa. Byłoby naprawdę pod tytułem „Oblężenie”. Tu schemat wy- niepowetowaną stratą gdyby o „Zmierzgląda podobnie: mieszkańcy miasteczka chu świata żywych” oraz jego bohaterach Ashley Oaks vs zombie vs inni ludzie. usłyszała naprawdę garstka fanów ksiąDodatkowo zaogniła jeszcze konflikty żek o żywych trupach. pomiędzy nimi samymi. Tak więc część trzecia stanowi mieszankę wybuchową. Co prawda udziwniła nieco fabułę, doda- Recenzja „Pierwsze dni” Zmierzch świata żywych, na podst. R. Frater, „Zmierzch świata żyjąc bohatera, który ma pewną nietypową wych. Pierwsze dni”, Vesper 2013, Poznań. umiejętność, ale szczerze powiedziawszy, Komiks, który od jakiegoś czasu ukazuje się istnienie takiego kogoś w świecie opano- w Polsce za sprawą wydawnictwa Taurus Media. wanym przez zombie, nie było dla mnie Oryginalny tytuł to „The Walking Dead” i pierwotzbytnią ekstrawagancją. O ile w dotych- nym wydawcą jest Image Comics. Na podstawie tej historii powstał serial pod takim samym tytuczasowych częściach Rhiannon Frater łem (w Polsce: „Żywe trupy”’) oraz gry, audiobooki skłaniała się głównie ku elementom gore tudzież słuchowiska, oraz inne.

27


THE DYATLOV PASS INCIDENT TRAGEDIA NA PRZEŁĘCZY DIATŁOWA Rosja, USA, Wielka Brytania 2013 Dystr.: Galapagos Reżyseria: Renny Harlin Obsada: Richard Reid Luke Albright Matt Stokoe Holly Goss

X X

Recenzent: Bogdan Ruszkowski

X X X

28

„Tragedia na Przełęczy Diatłowa” to bardzo nierówny film. Po dobrym, trzymającym w napięciu początku, godnym takich tytułów jak „Rec” czy „Blair Witch Project”, finał rozczarowuje okrutnie. I to mimo tego, że jest niebanalny i ciekawie zamyka cała historię. Historię opartą na prawdziwym wydarzeniu. 2 lutego 1959 roku dziewięć osób zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach (Przełęcz Diatłowa to nazwa nadana temu miejscu od nazwiska człowieka, który nieszczęsną wyprawę zorganizował). Dobrze wyposażeni podróżnicy planowali wyprawę na Antarktydę, a wędrówka w górach Uralu była próbą generalną. Nie można mówić, że byli to amatorzy – a jednak ratownicy znaleźli ich z dala od namiotu w niekompletnych ubraniach, co wyglądało, jakby przed czymś uciekali. Do dziś powstało całe mnóstwo hipotez na temat tego, co mogło się stać tej zimowej nocy (abstrahując od filmu, polecam poczytać o tajemnicach Góry Śmierci na Uralu – to doprawdy pasjonująca lektura).

Punktem wyjścia dla filmu jest wyprawa pięciorga amerykańskich studentów (ach, ci Amerykanie – wszędzie się wcisną!), którzy dostali fundusze z uczelni, by nakręcić film dokumentalny o wyprawie Diatłowa. Już na początku filmu obserwujemy, jak miesiąc po wyruszeniu studentów media na całym świecie komentują poszukiwania naszych bohaterów, którzy zaginęli bez śladu... Czyli wiemy, że coś się stało. A co konkretnie – dowiadujemy się z filmów, które studenci kręcili zarówno kamerą jak i smartfonami. Jak już pisałem – początek tego filmu naprawdę trzyma w napięciu. Piękne zdjęcia zimowych krajobrazów Uralu, narastające poczucie zagrożenia, ostrzeżenia, by nie iść w góry, dziwne ślady na śniegu – wszystko to buduje ciężką atmosferę niepewności i napięcia. I nie przeszkadzają mi takie wpadki twórców filmu jak na przykład to, że w odległej Rosji wszyscy znakomicie mówią po angielsku (co jednak BARDZO obniża wiarygodność filmu). Problem pojawia się później, kiedy zbliżamy się do rozwiązania zagadki. Nie chcę zdradzać szczegółów fabuły, ale od pewnego momentu dziury logiczne z każdą minutą filmu stają się coraz większe. I chociaż zakończenie jest


przewrotne i zaskakujące (chociaż wynikające z jednej ze scen, które widzimy na początku filmu), to pewien paradoks sprawia, że też i niewiarygodne jest rozwiązanie tajemnicy zaginionej wyprawy. Szkoda wielka, bo „Tragedia na Przełęczy Diatłowa” miała potencjał na naprawdę dobry horror. A wyszło przeciętnie (chociaż moim zdaniem i tak lepiej niż w podobnym filmie, „Czarnobyl. Reaktor strachu”). Ewidentnie widać też, jakie produkcje były inspiracją autorów – znajdziemy tu od-

niesienia do „Rec” i „Zagubionych”, ale też do „Gwiezdnych Wrót” czy „Eksperymentu Filadelfia”. Podsumowując: „Tragedia na Przełęczy Diatłowa” to przeciętniak, który miał zadatki na dobry film grozy. Obejrzeć się da, zwłaszcza pierwszą połowę filmu, która nieźle buduje nastrój. Potem jest gorzej, ale nadal nie tragicznie. Jeśli więc traficie na ten film – spokojnie oglądajcie, bez większej ekscytacji.

29



-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Wydawnictwo Akurat 20l4 Tłumaczenie: Miłosz Urban Ilość stron: 543

Wielkie miasto (w tym wypadku Berlin), seryjny morderca i policjantka po przejściach... Schemat znany, ale wykorzystany w sposób tak nowatorski, że odkrywający przed czytelnikiem niespodziewany potencjał. „Cięcie” Veita Etzolda poraża. Przy czym - co należy szczególnie dobitnie podkreślić - groza ta wynika nie tyle z przerażających zdarzeń, których sprawcą jest seryjny morderca, co z ich obyczajowo-cywilizacyjnej otoczki. Pisarz stworzył świat, w którym nowe media kreują własny obraz rzeczywistości, podporządkowany sensacyjności. Sieć internetowa, fora społecznościowe, możliwości oferowane przez rozwój technologii komputerowych ukazują swe janusowe oblicze: nie tylko ułatwiają kontakty międzyludzkie w epoce „neo-nomadyzmu”, ale i tworzą własne bestiarium, zaś powszechność dostępu do informacji zdaje się bardziej zagrożeniem, niż szansą na rozwój człowieczeństwa. Tym bardziej, iż jednostce zagraża (przeciwnie, niż w konwencjonalnych antyutopiach i „dreszczowcach” politycznych) nie anonimowy system państwowy, lecz człowiek. I to właśnie on – ze złymi skłonnościami, a jednocześnie możliwościami zaspokojenia własnych (nierzadko egoistycznych) pragnień i popędów – staje się negatywnym bohaterem powieści. Etzold obdarza go wprawdzie imieniem i nazwiskiem, lecz jest ono nieistotne; pozornie wyróżnia go z tłumu, w istocie jednak mogłoby zostać zastąpione dowolnym innym (dlatego też za szczególnie trafny należy uznać pseudonim mordercy: Bezimienny); sam protagonista też zdaje sobie zresztą z tego sprawę, ostrzegając policjantkę przed naśladowcami, którym ukazał nowy modus operandi w „rzeczywistości ekranu”, poddanej dyk-

tatowi Baudrillardowskiej teorii simulacrum. Jednakże powieść Etzolda to nie tylko opowiedziana na miarę nowych czasów historia o niebezpieczeństwach płynących z funkcjonowania jednostki w społeczeństwie nadmiaru informacji. Nieprzypadkowo bowiem wątek poszukiwania Bezimiennego (ale i sposób, w jaki psychopata rejestruje kolejne zbrodnie) przeplata się z perypetiami twórców nowego formatu telewizyjno-internetowego show. Oba łączy ekshibicjonizm i przemożne pragnienie zaistnienia w społecznej świadomości; dla uczestniczek „Shebay” oznacza ono rezygnację z własnej intymności, dla Bezimiennego – przymus dzielenia się własnymi emocjami z tymi, którzy powinni nie dopuścić do jego bezkarności. W tej sytuacji nieuchronnie nasuwa się pytanie o to, kto jest odpowiedzialny zarówno za ów emocjonalny ekshibicjonizm, jak i niebezpieczeństwa, które są jego konsekwencją. Interesujące, że pisarz wykorzystuje wątki krytyki społecznej na wzór autorów należących do skandynawskiej szkoły kryminału; czyżbyśmy mieli do czynienia z kształtowaniem się niemieckiej mutacji tego zjawiska (podobnie rozłożone akcenty fabularne można odnaleźć w pisarstwie Sebastiana Fitzeka i Sabine Thiesler)? Niezależnie jednak od wzajemnych wpływów jednego możemy być pewni: Veit Etzold to autor, którego powieść – choć nie brak w niej scen drastycznych – należy przeczytać jako lekturę obowiązkową nie tylko dla zainteresowanych przemianami współczesnej literatury kryminalnej, ale i społeczno-kulturowym kontekstem naszej rzeczywistości, w której funkcjonujemy.

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

VEIT ETZOLD - Cięcie (Final Cut)

31


Nie od dziś wiadomo, że hinduscy producenci uwielbiają „pożyczać” sobie fabuły znanych filmów, bez kupowania do nich praw. Amerykańskie wytwórnie co prawda próbują robić z tym porządek, straszą pozwami i procesami (głośny swego czasu był przypadek subtelnego „ogłoszenia z pogróżkami”, jakie zamieściło w prasie Warner Bros, zaraz po tym jak w świat poszła plotka o kręceniu w Bollywood przeróbki „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona”), a w Indiach i tak ciągle powstają filmy mocno inspirowane amerykańskimi produkcjami. Studio Fox chciało nawet rozpętać międzynarodową awanturę, gdy w Indiach do kin trafiła kopia ich przeboju „Mój kuzyn Vinnie”, ale sprawa rozeszła się po kościach. Skoro zatem w Indiach biznesowy model polegający na pożyczaniu fabuł jest niebywale popularny i bezkarny (zresztą prawda jest taka, że hinduscy producenci nie odczuliby zbytnio finansowych kar narzucanych przez Amerykanów), aż dziw bierze, że Stephena Kinga potraktowano w ten sposób raptem dwa razy. W 2003 roku do kin trafiła tam „Julie Ganapathy”, czyli bollywoodzka przeróbka „Misery”, zaś cztery lata później – „No Smoking”, oparte na opowiadaniu „Quitters Inc.”. W obu przypadkach nazwisko Kinga nie zostało wymienione

32

w napisach początkowych. Więcej – oba filmy nie dość, że nie figurują w oficjalnych filmografiach Kinga, to jeszcze są skrzętnie przemilczane przez biografów pisarza. Co szczerze mnie zadziwia, bowiem z uporem godnym lepszej sprawy w książkach o Kingu pisze się o kontynuacjach „Dzieci kukurydzy” czy „Maglownicy”, które na dobrą sprawę nie mają nic wspólnego z twórczością pisarza. Tymczasem bollywoodzkie dzieła mają, i to całkiem sporo. Więcej, w przypadku „Julie Ganapathy” mamy do czynienia niemal z idealną kopią filmu Roba Reinera. Ignorowanie hinduskich adaptacji Kinga wynika z dwóch powodów. Pierwszy jest prozaiczny: mało kto o nich wie. W rodzimym kraju nie odniosły one spektakularnych sukcesów („No Smoking” było nawet jedną z największych porażek finansowych 2007 roku), a nie


Oczywiście King nie jest jedyną światową gwiazdą, która przegrała walkę o indyjski rynek. Specyfika kina rodem z Bollywood polega bowiem na tym, iż najlepiej sprzedają się tam jedynie rodzime produkcje. W walce o tamtejszych widzów nie pomógł Kingowi gatunek, który

uprawia. Chociaż powstają bollywodzkie horrory, czy mroczne thrillery, nie jest to jednak gatunek, który cieszy się tam największym powodzeniem. W dodatku świat tworzony przez Kinga w powieściach zupełnie nie przystaje do realiów indyjskich i aby zaadaptować jego utwór na tamtejszy rynek, trzeba wprowadzać weń gigantyczną ilość poprawek. Najlepiej widać to na przykładzie przeróbki „Misery”, gdzie dorobiono bohaterowi zupełnie inne życie niż w powieści i filmie.

Autor: Robert Ziębiński

miały one dystrybucji poza granicami Indii. No i na dodatek nikt z producentów nie odkupił od Kinga praw do historii i nie umieścił jego nazwiska na liście płac. Drugi powód jest moim zdaniem bardziej skomplikowany. Otóż autorzy piszący biografie, filmografie czy eseje dotyczące twórczości Stephena Kinga, najczęściej stawiają tezę, iż jest on popkulturowym królem świata. A, niestety, status Kinga w Bollywood przeczy tej tezie. Żaden amerykański film oparty na jego prozie nie odniósł tam sukcesu, nikt też nie zainteresował się oficjalnie adaptowaniem któregoś z jego tekstów. Ktoś zapyta – a kogo obchodzi rynek w Indiach? Ano, chyba jednak obchodzi. Publiczność indyjska to największa publiczność kinowa na świecie, a rocznie sprzedaje się tam ponad cztery miliardy biletów. Tam w ciągu roku powstaje ponad tysiąc filmów, w Stanach dwa razy mniej. W tym ogromie produkcji dwa filmy oparte na twórczości Kinga to tyle co nic – wąski margines błędu.

No dobrze, a jak wypadają owe dwie bollywoodzkie adaptacje na tle reszty filmów opartych na prozie Kinga? Ano, jak łatwo się domyślić – po bollywoodzku kuriozalnie. Blisko dwuipółgodzinna „Julie Ganapathy” to niemal wierna adaptacja „Misery”, z której wyparowała cała groza oryginału. Siłą rzeczy nie ma tu śniegu i leśnych ostępów, a nasz bohater jest nie pisarzem, tylko scenarzystą popularnego serialu, ale reszta się zgadza. Wracając do domu ze scenariuszami ostatnich odcinków serialu, ulega wpadkowi, a życie ratuje mu pewna, wydawałoby się sympatyczna, kobieta. Opiekuje się ona scenarzystą, ale kiedy przeczyta teksty… Tak, resztę znacie. Twórcy tego filmu kalkują bezmyślnie ujęcia z oryginalnej „Misery”, od czasu do czasu przetykając je bollywoodzkimi wstawkami. I tak: raz pojawia się tu tańcząca kobieta (ba, nawet sama Misery vel Julia tańczy tu i śpiewa!), kiedy indziej tańcząca kobieta śpiewa, innym razem kobiety zalewają się łzami, rozpaczając za bohaterem. Warto zwrócić uwagę na to, jak cudownie zmieniono tu jego aparycję. Ze szczupłego, przystojnego, doj-

33


tyle że przefiltrowanej przez wschodnią wrażliwość i religię. Dziwny to film. Niepokojący, mroczny, odbiegający od tego, jak standardowo wyobrażamy sobie bollywoodzkie kino. Zresztą nie jest tajemnicą, że właśnie przez swoją inność „No Smoking” okazał się finansową klapą. Nikt w Indiach nie chciał oglądać ponurej opowieści o facerzałego mężczyzny, stał się jowialnym cie, który w wyniku własnych błędnych grubaskiem z wąsem, który nie wiedzieć życiowych decyzji traci wszystko – nawet czemu niebywale działa na kobiety… An- własną duszę. nie Wilkes zaś… no, bollywoodzka Annie Dwa bollywoodzkie filmy, dwa zupełnie jest dalej duża… inne oblicza tego kina. Z oboma filmami O ile „Julie Ganapathy” to klasyczne bol- warto się zapoznać, ale tylko ten drugi lywoodzkie kino, które bardziej bawi niż jest intrygującą i oryginalną propozycją. straszy, o tyle z „No Smoking” sprawa Odstającą nie tylko od standardowego jest bardziej skomplikowana. Anurag kina rodem z Indii, ale i od większości Kashyap, reżyser i scenarzysta filmu, ekranizacji prozy Kinga… wykorzystał opowiadanie Kinga do snucia pełnej metafizyki i mroku opowieści o duchowym zatraceniu. „No Smoking” oczywiście zaczyna się niemal tak samo jak tekst Kinga. Oto K, trzydziestoletni egoista i pozer, pali namiętnie papierosy i nie liczy się z uczuciami bliskich. Kiedy żona go opuszcza, K postanawia coś w swoim życiu zmienić i decyduje się na drastyczną, acz ponoć skuteczną terapię antynikotynową. Podobnie jak u Kinga, K podpisuje cyrograf, z którego jasno wynika, iż jeśli zapali…

A co do podboju tamtejszego rynku przez Kinga… W ubiegłym roku opowiadał on w wywiadach o swoim zainteresowaniu kinem Bollywood. Tyle że raczej chodziło mu nie o filmy produkowane w Indiach, a fakt, że najbogatsi hinduscy producenci od pewnego czasu inwestują sporo pieniędzy w produkcję filmów amerykańskich… Prawdopodobieństwo, że King będzie pierwszym amerykańskim pisarzem, którego adaptacje podbiją wschodni rynek, wciąż bliskie jest zeru.

Tyle że Kashyap do listy konsekwencji palenia dodał niepokojący punkt czwarty: utratę duszy. Kiedy już wydaje się nam, że „No Smoking” będzie fabularną kliszą „Quitters Inc.”, w filmie nagle następuje wolta, a obraz Kashyapa coraz mocniej zanurza się w filmowej psychodelii, rodem z twórczości Davida Lyncha, (Artykuł jest fragmentem książki Roberta Ziębińskiego „Stephen King. Sprzedawca strachu” (Replika 2014), w której przeczytacie o wszystkich dotychczasowych ekranizacjach prozy Kinga.)


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l4 Tłumaczenie: Krystyna Chodorowska Ilość stron: 65l

W niedalekiej przyszłości w Central Parku budzi się nagi mężczyzna. Nie ma żadnych wspomnień, jego ciało jest poznaczone bliznami, a na plecach ma tajemniczy tatuaż „Ojcze wybacz im b”. Świat, w którym się znalazł, jest brutalny, zakłamany i całkowicie zdominowany przez wszechpotężną Kultorację Vitessa. Mężczyzna zostaje przygarnięty przez grupę bojowników, którzy od lat toczą walkę z systemem. Mimo nowoczesnych technologii nikt nie potrafi powiedzieć, kim jest człowiek nazywany przez innych Eliaszem Prawojcem. Wiadomo, że nie jest zwykłą osobą, dlatego bojownicy szybko podejmują decyzję, by jak najszybciej się go pozbyć, bo obawiają się, czy przypadkiem nie jest szpiegiem albo – co gorsza – supertajną i ultranowoczesną bronią. Odczyty sugerują bowiem, że równie prawdopodobne jest to, że jest zarówno nowym Mesjaszem, jak i reinkarnacją aktora porno o gigantycznym fallusie, który w pewnych kręgach stał się przedmiotem kultu. Eliasz wyrusza w podróż przez futurystyczne Stany Zjednoczone, idąc tropem własnej (domniemanej?) przeszłości i za dziwnymi wskazówkami tajemniczego Krętacza Śmierdziela. Co odkryje po drodze i dokąd nas zaprowadzi ta podróż? Jak widać, powieść Saknussemma to jazda bez trzymanki z pedałem gazu przyciśniętym cegłą. Jest to też utwór wymykający się klasyfikacji gatunkowej. W dzisiejszych czasach, kiedy coraz większą popularność zdobywa bizarro, pewnie wiele osób wrzuci „Miasteczko Zanesville” do tego worka, w którym mieści się wszystko, czego współcześni czytelnicy nie rozumieją. Wszystko to dlatego, że coraz młodsze po-

kolenie zapomniało o cudownym gatunku groteski i surrealizmu, które Sakanussemm miesza brawurowo z science-fiction, doprawiając momentami smoliście czarną komedią. Tym samym powieść okazuje się zaskakująco dojrzałą i zjadliwą satyrą nie tylko na Stany Zjednoczone, które wyglądają obecnie jak koszmar naćpanego kilkulatka, którego jedynymi doświadczeniami życiowymi były reklamy telewizyjne serwowane w dawkach hurtowych. Jest to również krytyka obecnego społeczeństwa i dominacji kulturowej, jaką epatuje wspomniana Ameryka. To satyra na ultranowoczesność, obłudę i konsumpcjonizm, świat, w którym zabrakło zrozumienia i miłości.

Recenzent: Łukasz Radecki

ille: A Novel)

KRIS SAKNUSSEMM - Miasteczko Zanesville (Zanesv

Te z pozoru banalne, ale zawsze aktualne prawdy Saknussemm wplótł w historię, która początkowo wręcz razi kuriozalnym humorem i slapstickowymi gagami po to, by stopniowo nabrać coraz więcej dramatyzmu. A gdy mroczne i krwawe tony zaczynają dominować, wszystko nagle skręca w stronę opowieści miłosnej i przygodowej. I to też nie jest koniec możliwości i pomysłowości autora. Chylę czoła przed kreatywnością, a przede wszystkim talentem do spięcia wszystkich wątków w klarowny i mądry finał. Bo nie sztuką jest napisać utwór pełen kuriozalnych postaci, jak drag queen Aretha Nightingale, holograficzne olbrzymie reklamy zyskujące świadomość czy Pysio, gigantyczny mutant, nieudany eksperyment rządowej Genetiki. Każda postać, każdy wątek ma jednak znaczenie dla fabuły, a każde z pozoru idiotyczne wydarzenie również znajduje swoje miejsce w układance życiorysu Eliasza Prawojca.

35


Kryminały alla siciliana Leonardo Sciascii Włochy – państwo, gdzie urodzili się i kształtowali liczni wybitni artyści, którzy swoimi dziełami nie ograniczali się tylko do kultury wielkiej i ambitnej, lecz interesowali się również tą trochę mniejszą, tak często łączoną z przedrostkiem pop. Na włoskich salach kinowych możemy spotkać spaghetti-kowbojów idących ramię w ramię z żółtymi (wł. „giallo”) mordercami oraz reżyserami poszukującymi zgubionej gdzieś po drodze weny. Otrzymujemy naprawdę smakowitą sałatkę kinematograficzną, mieszającą ze sobą smaki wyrafinowane i trochę ordynarne. Literatura również nie pozostała obojętna wobec możliwości otwierających się przed odważnymi, poszukującymi twórcami, dzięki czemu my, czytelnicy, możemy znaleźć powieści będące czymś nowym, oferujące inne spojrzenia na popularne gatunki.


Każdy, kto interesował się kiedykolwiek tą włoską wyspą, próbował jej historię poznać i, co zdecydowanie trudniejsze, zrozumieć wie, jak specyficzna jest tamtejsza mentalność. Bardzo pięknie, poetycko opisuje to Giuseppe Tomasi di Lampedusa w jednej z najsłynniejszych włoskich powieści, pt. „Lampart” (a na taśmie filmo- społecznych (pisarz „był wnukiem górwej potwierdza Luchino Visconti). nika z kopalni siarki i synem urzędnika zatrudnionego w spółce górniczej”), Dusza Sycylijczyka jest samotna. Mimo którzy nie chcieli mieć nic wspólnego wielkiej miłości do rodziny, przywiąza- z mafią. Choć nie wychowywał się zbyt nia do pracy i ziemi, ostatecznie każdy zamożnej rodzinie to jednak jako jeden uważa się za samotnika. Mieszkańcy z nielicznych chłopców w swojej miejwyspy, która w swojej pięknej, ale jed- scowości do szkoły chodził w butach. nocześnie trudnej historii bywała celem, nagrodą, a czasami łapówką mają Z biedą stykał się jednak każdego dnia, wieczne poczucie niestałości, prze- najpierw obserwując swoich rówieśnichodniości, przemijania. Przemijają ków, a potem uczniów miejscowej szkoludzie, przemijają wartości, które sobą ły, w której pełnił obowiązki nauczyciereprezentowali, przemijają uczucia, la i gdzie „(…) czuł się nieswojo, ucząc a świadomym tego Sycylijczykom nie mdlejące z głodu dzieci o osiągnięciach pozostaje nic innego jak samotnie so- włoskiego renesansu.” . Stykał się rówbie z tą wiedzą i przemijaniem radzić. nież ze złem, które w ludziach budziły faszyzm, wojna, dążenie do bogactwa. Na kartach podręczników o historii li- To wszystko spowodowało, że narodziteratury włoskiej „sycylijskość”, która ły się w nim jednocześnie chęć zmian naznaczyła liczne dzieła literackie ma oraz silny nonkonformizm. swoje własne rozdziały. Musi to świadczyć o pewnej odrębności, prawda? Od lat siedemdziesiątych rozpoczął karierę polityczną – „(…) został (…) radnym Właśnie Sycylijczykiem miał szczę- Palermo, w latach osiemdziesiątych ście (lub nieszczęście) być Leonardo parlamentarzystą w Rzymie, a jeszcze Sciascia urodzony w 1921 roku w nie- później europosłem w Strasburgu”, lecz wielkiej miejscowości Racalmuto, „(…) jego poglądy coraz bardziej się radykalimiasteczku opanowanym przez mafię”, zowały. Kolejne opinie wzbudzały coraz pisarz i polityk, zmarły w 1989 roku większe kontrowersje i przysparzały w Palermo. wrogów. Czasami stawali się nimi nawet niedawni przyjaciele. Dopiero w wieku Droga życiowa tego autora nie należała 48 lat całkowicie poświęcił się twórczodo najłatwiejszych, jak zresztą więk- ści literackiej oraz komentowaniu życia szości Sycylijczyków z niższych warstw politycznego i społecznego Włoch.

Autor: Adam Adamkiewicz

Leonardo Sciascia, czyli Sycylijczyk.

37


Nie będziemy jednak wgłębiać się w radykalne i ostre jak noże mafijnych morderców poglądy Leonardo Sciascii, lecz w jego dorobek literacki, w którym obok półek z powieściami neorealistycznymi i historycznymi, zbiorami opowiadań, esejów i sztuk teatralnych oraz literaturą faktu znajdziemy również dość obszerną półkę z napisem „kryminał”.

Kryminalna rzeczywistość. Leonardo Sciascia miał… no cóż, niezbyt pasujące to słowo, ale jednak komfort, że nie musiał zbytnio silić się na wymyślanie szaleńczych intryg obecnych chociażby w skandynawskich powieściach. Kryminalna historia Włoch, a Sycylii w szczególności, jest sama w sobie tak bogata i ciekawa, że można mieć wątpliwości czy opowieści fikcyjne są w ogóle potrzebne.

ni i pijący najlepsze alkohole bardzo często kierują się swoistym kodeksem moralnym, który po głębszym przemyśleniu okazuje się wcale nie taki głupi. W ten sposób niektórzy widzowie, szczególnie ci trochę młodsi, mogą odnieść wrażenie, że przynależności do mafii to wcale nie taki zły pomysł, skoro jej członkowie nie są właściwie źli - szanują rodzinę i przyjaciół, pomagają słabszym i potrzebującym, a przy tym prezentują się z klasą. Na szczęście z pomocą w odkłamywaniu tego, co tu dużo mówić, spaczonego obrazu przychodzą książki – najważniejsze i najlepsze źródło wiedzy. Takie dzieła jak chociażby klasyczna już i dość wiekowa „Mafia. Sycylia rządzi światem” Claire Sterling, „Gomorra” Roberta Saviano (traktująca o neapolskim „oddziale” mafii włoskiej), będąca podstawą zbierającego dobre recenzje filmu z 2008 roku o takim samym tytule czy wreszcie świeżynka na rynku, wydany w naprawdę świetnej serii „Reportaż”, ukazującej się pod sztandarem Wydawnictwa Czarne (swoją drogą mającego w ofercie również wiele wartych przeczytania kryminałów) „Sycylijski mrok” Petera Robba – pozwalają nam w spojrzeniu na mafię przyjąć właściwą perspektywę. Trochę inną niż ta sugerowana przez wiele dzieł popkultury.

O tamtejszych mafiach powstają prace badawcze, książki naukowe i niezliczone ilości dokumentów. Jednak twórcy dzierżący w dłoniach popkulturową wędkę nie potrafią porzucić swojej łowieckiej pasji i cały czas, mniej lub bardziej, wyławiają z tego obszernego tematu coś dla siebie (w końcu niejaki don Corleone, z twarzą Marlona Brando o policzkach wypchanych watą, był synem Sycylii). Mafia, rozumiana jako zorganizowana grupa przestępcza, nie ma nic wspólneSęk w tym, że magiczne oko kamery go z sentymentalnymi przedstawieniama tendencję do upiększania i „pomni- mi tak często kreowanymi w filmach lub kowania” bohaterów, których historię książkach. To brutalne, żądne władzy przyszło mu pokazać. Źli są trochę i często nie cofające się przed niczym jakby mniej źli, za morderstwami kryją by ową władzę zdobyć organizacje. Ich się czasami nawet słuszne motywacje, wpływ na społeczeństwo, strach, który a bohaterowie tych opowieści, zawsze swoimi działaniami wywołują są w wiedobrze ubrani (te garnitury, te kapelu- lu państwach bardzo duże, a w niektósze!), ładnie uczesani, wyperfumowa- rych udało im się nawet zainfekować

38


tak ważne płaszczyzny funkcjonowania państwa jak rząd czy przemysł. Do tych państw w XX wieku zaliczała się piękna Italia, a w szczególności biedne i opuszczone Południe – Neapol, Kalabria i wreszcie najbardziej skażona, mająca stosunkowo sporą autonomię – Sycylia. Na pytanie – dlaczego akurat tam, a nie gdzie indziej jest wiele odpowiedzi, których udzielają liczni historycy, pisarze, naukowcy itp. Równie wiele osób próbowało lub wciąż próbuje odpowiedzieć na pytanie – jak z tym walczyć. Jednym z nich był Leonardo Sciascia, który postanowił walczyć, między innymi, kryminalną fikcją - na swój sposób bawić i jednocześnie uświadamiać, piórem wskazywać świecący na czerwono problem.

Każdemu puszczykowi, co mu się od mafii należy. Pierwszy raz konstrukcji powieści kryminalnej użył Leonardo Sciascia w wydanej w 1961 roku powieści „Dzień puszczyka”, która była „pierwszą włoską powieścią o tematyce mafijnej”. Czytelnicy dostają typowe rekwizyty dobrze im znane z innych lektur tego gatunku: opowieść zaczyna się od morderstwa Salvatore Colasberny, właściciela niewielkiej firmy. Wydarzenie rozpoczyna dokładne śledztwo prowadzone przez niepokornego śledczego, kapitana Bellodiego odstającego nieco, z racji przyjętych zasad moralnych oraz pochodzenia z Północy, od swoich kolegów i przełożonych. Dalej, zgodnie z zasadami dobrej „powieści detektywistycznej”, dostajemy wgląd w przesłuchania, ślady i zatrzymania kolejnych podejrzanych aż do niekonwencjonal-

nego rozwiązania. Wszystko wygląda w miarę typowo (poza zakończeniem) i na usta ciśnie się pytanie – w czym ten cwaniacki haczyk tkwi? Otóż owym haczykiem okazuje się… sycylijskość bardzo często podkreślana przez narratora ironią. Niby mamy wszystko jak należy, ale trochę inaczej – morderstwo popełnione obok wypełnionego pasażerami autobusu okazuje się praktycznie nie mieć świadków, bo miejscowi są dobrymi uczniami wpajanych o lat umiejętności nic niewidzenia, nic niesłyszenia, nic niemówienia. Ofiara zaraz po śmierci okazuje się dziwnym trafem zupełnym samotnikiem, chociaż miał żonę, sąsiadów, znajomych. Podejrzani nie do końca są podejrzanymi – bardziej aktorami odgrywającymi role podejrzanych i można odnieść wrażenie, że robiącymi to z niekłamaną przyjemnością. Śledztwo też nie należy do łatwych – zdarza się, że dowody znikają, ślady zmieniają swoje położenie itp. Jako czytelnicy raczej nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu trudności, ale nie tylko my – również kapitan uczy się dopiero „jak to się robi na Sycylii”, przez co „(…) jego walka (…) nabiera cech heroicznych, a sam Bellodi jawi się jako samotny, tragiczny bohater”.

39


Trochę czasu w powieści minie zanim i bohater, i my zrozumiemy czym dla Sciascii staje się mafia. Przede wszystkim jest to miejscowy, wyspiarski sposób sprawowania władzy, w którym na pierwszym planie jest własny interes, a dopiero daleko w tyle jakieś tam niewielkie znaczenie zyskuje wspólne dobro. Poza tym mafia to także pewnego rodzaju sycylijska świadomość – dla nich państwo i porządek to coś obcego, niezrozumiałego. „Dzień puszczyka” napisany jest świetnym, żywym językiem, akcja poprowadzona została według właściwych wzorców, powieść czyta się więc szybko i przyjemnie. Spokojnie można sobie pozwolić na lekturę nawet w pociągu. Warto zwrócić uwagę na jedną umiejętność pisarza – swoich bohaterów kreuje tak, że często niezależnie od wybranej przez nich… strony mocy, mimo wszystko darzymy ich sympatią. Po kilku latach mierzenia się z tekstami z innych szufladek w 1966 roku Sciascia wraca na kryminalne pole powieścią o przydługawym tytule „Każdemu, co mu się należy (od mafii)”. Tym razem poza narratorem, który wciąż brzmi jak ironiczny Sycylijczyk opowiadający swoją historię w miejscowym barze, sprawy mają się trochę inaczej.

dzo sztywne i niezmienne ramy swoich codziennych obowiązków wprowadzić starania o poznanie prawdy, choć na początku traktuje je niezbyt poważnie – bardziej jako intelektualną rozrywkę niż poszukiwanie sprawiedliwość lub dbałość o praworządność w miejscu, w którym przyszło mu żyć. W „Każdemu, co mu się należy (od mafii)” Sciascia dużo więcej miejsca poświęca właśnie swojemu głównemu bohaterowi, który poza nietypowym podejściem do śledztwa może sobie również pozwolić (w przeciwieństwie do niezłomnego Bellodiego) na wahania natury moralnej i intelektualnej. Poza tym czasami dają o sobie znać jego wady jak niezręczność, naiwność czy niezdecydowanie, a także (wciąż aktualny również we Włoszech problem) – uzależnienie od matki. Jednak to wszystko ulega zmianie, kiedy na pole gry wkracza piękna kobieta – świeżo upieczona wdowa.

Również drugoplanowi bohaterowie dostają w tej powieści dużo więcej miejsca na zaprezentowanie swoich cech i poglądów. Dzięki temu oraz ponownie dobrze poprowadzonej akcji dostajemy nie tylko solidny kryminał, ale również tak modną teraz dzięki dziełom powstającym na pęczki na zimnej Północy Europy obyczajowość. Sycylia staje się Oficjalne śledztwo w sprawie podwój- bardziej wyrazista, a przez to bliższa nej zbrodni dokonanej podczas polo- czytelnikowi. wania na dwóch znanych i poważanych mieszkańcach niewielkiego miasteczka Poza tym znowu otrzymujemy dosyć zostaje bardzo szybko zamknięte. Nie nietypowe zakończenie i niezbyt pozywydaje się to jednak słuszne przyja- tywne wnioski. Coraz silniej Sciascia cielowi jednej z ofiar – licealnemu na- zdaje się oskarżać państwo o milcząuczycielowi profesorowi Lauranie, a ce przyzwolenie na działanie mafii czy to mianowicie z racji pewnych tropów wręcz na przejęcie od tej organizacji i faktów, które policja pominęła lub zba- metod działania. Czuć, że poglądy augatelizowała. Postanawia zatem w bar- tora ulegają dalszej radykalizacji.

40


„Kontekst”, czyli gdzie nie spojrzę – dookoła mafia. W przypadku tego kryminału (o sugerującym ukryty zamiar podtytule „Parodia”) wydanego w 1971 roku, czyli już po wykorzystaniu możliwości poczynienia pierwszych obserwacji dotyczących polityki u źródła, Sciascia wchodzi wraz ze „swoją” mafią na tereny, które są, jak zauważa profesor Joanna Ugniewska w swojej, cytowanej w tekście pracy, najbliższe dziełom Franza Kafki.

świadczeniami w tym temacie). Bohater poszukując mordercy sędziów musi wejść na terytorium, które do tej pory było dla niego obce i odległe – do świata władzy. To, co tam zastaje, wpadając na trop większego spisku, uświadamia mu jak bardzo zbrodnicze, pozbawione zasad jest to środowisko. Możemy odnieść wrażenie, że dla Sciascii granica między władzą a mafią jest tak cienka, że czasami... nie ma jej w ogóle. Zabierając się za tę alegoryczną powieść, która „odczytana być może jako pamflet (…), jako kafkowski koszmar labiryntu, z którego wszystkie wyjścia są zablokowane” poza punktem wyjścia do kolejnych pełnych pesymizmu refleksji dostajemy kolejny solidny, niewielki objętościowo, lecz pełnych różnych treści kryminał o nieco większej skali niż poprzednie i z równie specyficznym zakończeniem. W ogóle warto zwrócić uwagę na to jak włoski pisarz ma w zwyczaju kończyć swoje powieści, bo jest to coś wyróżniającego te książki na tle innych przedstawicieli kryminalnego poletka. Oczywiście – takie a nie inne zakończenia są absolutnie nieprzypadkowe i również mają nieść sobą pewne przesłanie, stawać się częścią ogólnego wniosku dotyczącego działalności mafii, który autor chce żebyśmy wyciągnęli.

Akcja powieści dzieje się w bliżej nieokreślonym i niedoprecyzowanym zbyt wieloma szczegółami kraju, leżącym prawdopodobnie gdzieś w Ameryce Środkowej lub Południowej (swoją drogą tam również mają dzisiaj swoje, coraz bardziej agresywne i niebezpieczne organizacje przestępcze, powoli rozszerzające zakres działania, np. Mara Tylko fakty. Salvatrucha). Widzimy zatem, że macki mafii zaczynają sięgać coraz dalej Chociaż Leonardo Sciascia używał – poza Sycylię, poza Europę nawet, w swoich demaskatorskich dziełach czyli na cały współczesny świat. konstrukcji kryminału jeszcze kilkakrotnie (chociażby dostępne u nas „Todo Tym razem autor, z pomocą kolejnego modo” z 1974, „Rycerz i śmierć” z 1988 śledczego – inspektora Rogasa, posta- lub „Prosta sprawa” z 1989) to trzy opinawia przyjrzeć się bliżej polityce i wła- sane przeze mnie są zdecydowanie dzy (zainspirowany widać własnymi do- najważniejsze i uznawane przez wie-

41


lu za najlepsze. Poza tym miały duży wpływ nie tylko na literaturę, ale przede wszystkim na swoich rodaków, którzy dzięki gatunkowi bliższemu raczej popkulturze mogli zastanowić się na problemami trawiącymi ich państwo. Warto jednak zwrócić uwagę na dwie mikropowieści oparte na prawdziwych wydarzeniach, będące pewnego rodzaju połączeniem reportażu, biografii i literatury faktu – „Zniknięcie Majorany” z 1975 roku (przełożona na język polski) oraz „L’affaire Moro (The Moro Affair)” (niestety niedostępna w Polsce, ale dla śmiałków z dobrym angielskim możliwa do zdobycia na amazon.com). Pierwsze z wymienionych dzieł jest próbą odtworzenia losów wybitnego, 32-letniego włoskiego fizyka-teoretyka, mimo młodego wieku uważanego za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli tej gałęzi nauki w XX wieku. Ze względu jego zasługi na polu fizyki jądrowej i atomowej w 2006 roku ustanowiono nawet nagrodę jego imienia: „Majorana Prize”. Naukowiec jednak nie doczekał tego zaszczytu – w 1938 roku w trakcie podróży statkiem z Palermo do Neapolu zniknął bez śladu. Chociaż nie do końca bez śladu – jak stara się zauważyć Sciascia w swojej rekonstrukcji. Opierając się tylko na pewnych źródłach: listach, aktach prawnych, rozmowach ze świadkami i bliskimi stara się wyjaśnić tę tajemnicę i faktycznie – stawia na koniec pewną hipotezę, wykluczającą kilka inny, np.: tę zaproponowaną przez policję. Jednak z racji wielu niewiadomych hipotezy stają się dla czytelnika trochę mniej ważne – ważniejszy okazuje się styl włoskiego pisarza, sposób w jaki

42

opisuje fakty. Otóż robi to jak, bądź co bądź, rasowy twórca kryminałów – gęsią skórkę czy dreszcze drepczące wzdłuż kręgosłupa odczuwałem podczas lektury dosyć często i byłem szczerze zdziwiony, że zwykły opis rzeczywistości może być taki tajemniczy i wciągający. Warto sprawdzić jak Sciascia radzi sobie w tym gatunku i jak taki sposób opowiadania prawdziwych historii na nas oddziałuje.

Natomiast drugą mikropowieścią, za pierwszym razem wydaną w limitowanym nakładzie 120 sztuk, warto się zainteresować ze względu na jej… szorstkość i stanowczość w ukazywaniu prawdy i wyciąganiu wniosków (oczywiście mimo wszystko subiektywnych). Autor ów pamflet dotyczący tragicznego i bardzo wstydliwego wydarzenia z historii Włoch, czyli porwania i po 55 dniach przetrzymywania – zamordowania byłego włoskiego premiera Aldo Moro przez organizację terrorystyczną o nazwie „Czerwone Brygady”, postanowił okrasić licznymi cytatami publicznych komunikatów rządowych oraz opublikowanych listów samego Moro pisanych i wysyłanych do bliskich, współpracowników oraz innych polityków w trakcie uwięzienia. Wszystko połączone w jedno ostrym piórem Sciascii i okraszone jego


nonkonformistycznym komentarzem jest przejmującym i zarazem przerażającym świadectwem bezduszności władz, które postanowiły nie pertraktować z terrorystami poświęcając w ten sposób życie niewinnego człowieka. Jest to również wgląd w psychikę człowieka pozostawionego samemu sobie w obliczu niebezpieczeństwa, który mimo bycia wcześniej osobą pełniącą jedną z najważniejszych funkcji państwowych, znaną, mającą wpływy i znajomości okazuje się całkowicie bezbronny. Szczególnie widać to w późniejszych listach. Im bliżej do tragicznego finału (którego Aldo Moro bez wątpienia się spodziewał), tym kolejne wiadomości „(…) stały się bardziej rozpaczliwe i zawierały coraz celniejsze argumenty. Maska, sztafaż, ustąpiły miejsca człowiekowi, a człowiek z kolei – żywej istocie, bezbronnemu zwierzęciu na rozdrożu.”. Naprawdę ciężko pozostać obojętnym wobec tego niewielkiego tekstu i warto, nawet ze słownikiem pod ręką, z nim się zapoznać. Jest to rzadki rodzaj świadectwa, że czasami nawet najlepsza fikcja literacka potrafi zblednąć wobec wydarzeń rzeczywistych.

Smacznego! Kryminały alla siciliana przygotowane i zaserwowane przez Leonardo Sciascię to naprawdę warte skonsumowania literackie przysmaki, które każdy fan gatunku i ogólnie dobrej literatury powinien poznać. Natomiast ci naprawdę głodni i spragnieni włoskiej kuchni w wykonaniu tego autora mogą zwrócić swoje oczy w stronę X Muzy. Tam także znaleźli się fani talentu Sciascii tacy jak np.: Francesco Rosi, Damiano Damiani czy Elio Petri, którzy przed-

stawili (często przy, mniejszym lub większym, współudziale pisarza) filmowe interpretacje kolejno: „Kontekstu” („Szacowni nieboszczycy” z 1976 roku), „Dnia puszczyka” (1968 rok) oraz Petri „Każdemu…” („Każdemu swoje” z 1967 roku) i „Todo modo” (1976 rok). Ważnym jest, żeby podczas lektury poza dobrą zabawą płynącą z poznawania bohaterów i przedstawionego świata, obok prób odkrycia sprawcy lub sprawców morderstw dzięki własnym wnioskom, pamiętać, że opisane książki to także coś więcej – próba zdiagnozowania problemu trawiącego współczesne autorowi Włochy. Chociaż Leonardo Sciascia nie próbował przy okazji poszukać rozwiązania problemu to nie możemy mu odmówić, pamiętając o jego biografii i innych dziełach, troski o swoją ojczyznę – tę całą, czyli Italię oraz tę mniejszą, czyli Sycylię. Trzeba również pamiętać, że przy okazji lektury uda nam się poznać niewielką część jedynego w swoim rodzaju typu duszy – duszy sycylijskiej, tak bardzo specyficznej i trudnej do zrozumienia, lecz jednocześnie bardzo inspirującej i stymulującej do rozmyślań nad naszym miejscem w społeczeństwie, historii, czasie. Naprawdę warto poznać Sycylijczyka i posłuchać, co ma do powiedzenia. Nawet jeśli trochę się go boimy, bo wcześniej widzieliśmy jak rozmawia z jednym czy drugim donem… Sycylijski mrok, P. Robb, str. 333, Wołowiec 2013. P. Robb, dz. cyt., str. 333. P. Robb, dz. cyt., str. 333. P. Robb, dz. cyt., str. 347. P. Robb, dz. Cyt., str. 341. Historia literatury włoskiej XX wieku, J. Ugniewska, str. 208, Warszawa 1985. J. Ugniewska, dz. Cyt., str. 210. P. Robb, dz. cyt., str. 161.

43


THE QUIET ONES UŚPIENI USA, Wielka Brytania 2014 Dystr.: Kino Świat Reżyseria: John Pogue Obsada: Jared Harris Olivia Cooke Sam Claflin Erin Richards

X X

Recenzent: Piotr Pocztarek

X X X

44

„Uśpieni” (chociaż napisy w kinie usilnie twierdziły, że film nosi tytuł „Cisi”) to kolejny horror z gatunku tych „luźno opartych na faktach”, jednak zaangażowanie w projekt osób stojących za świetną „Kobietą w czerni” sprawiło, że zainteresowałem się filmem. Dodatkowo, za produkcję odpowiada studio Hammer, co z pewnością zwróci uwagę koneserów horroru, prawda? Amerykańsko-brytyjska koprodukcja opowiada historię pewnego eksperymentu paranormalnego, przeprowadzonego rzekomo w 1974 roku w Oxfordzie. Profesor Joseph Coupland (świetny Jared Harris) uważnie obserwuje zachowanie młodziutkiej Jane Harper (śliczna Olivia Cooke, którą mogliśmy ostatnio oglądać w „Bates Motel”), która rzekomo doświadcza czegoś na kształt opętania. Coupland wierzy, że jest to wynikiem psychologicznej traumy, a nie sił nadprzyrodzonych. Wraz z trójką swoich studentów (wśród nich nowy ulubieniec nastolatek Sam Claflin) postanawia udokumento-

wać badania nad Jane za pomocą kamer wideo. Pieniądze od uniwersytetu szybko się kończą, ale profesor nie chce przerwać badań. Wraz ze swoimi pupilami przenosi dziewczynę do opuszczonego domu, w którym kontynuują eksperyment. Wokół Jane Harper zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy... Technicznie „The Quiet Ones” to całkiem sprawnie poprowadzony straszak z kilkoma podnoszącymi ciśnienie momentami. Merytorycznie nie wnosi jednak do gatunku absolutnie niczego nowego. Od lat filmy tego typu przyzwyczajają nas do ciemnych pomieszczeń, gwałtownych ruchów, odgłosów stukania i pukania czy kroków na strychu i nie inaczej jest tym razem. Dodajcie do tego jeszcze tajemnicę sprzed lat oraz czczącą demoniczne bóstwo sek-


tę i macie receptę na kolejny horror wywołany z tej samej kliszy. Uczciwie trzeba przyznać, że twórcy robią co mogą by umilić nam czas. Aktorzy są całkiem przekonujący, chociaż nie udało się uniknąć kilku scen dręczących gatunek horroru od kilku dekad („Po cholerę on tam włazi?!”). O ile przez większość czasu suspens utrzymuje się na zadowalającym poziomie, tak samo zakończenie leży i kwiczy. Nie dość, że gwałtowne i łatwe do przewidzenia, to jeszcze wyjątkowo chaotycznie sfilmowane. John Pogue, mający na swoim reżyserskim koncie tylko drugą część „Kwarantanny” i scenariusze do trylogii „Sekty”, „Statku widmo” i „Wydziału pościgowego” (!) dostarcza kolejnego średniaka, którego z nudów można sobie zarzucić

przed snem. Kombinacja klasycznych ujęć ze znaną z gatunku „found footage” trzęsącą się kamerą może nie zaskoczy, ale też nie będzie Was specjalnie żenować. Ciekawie rozwijające się relacje między bohaterami balansują gdzieś pośrodku między ckliwym romansidłem a interesującym dramatem psychologicznym. I tyle właśnie ten środek jest wart.

45





-------------------------------------- Ocena: l/6 Wydawca: Muza 20l4 Tłumaczenie: Anna Esden-Tempska Ilość stron: 448

„Wysłanniczka” rozsiewająca… nudę. Zagrożenie terrorystyczne i bioterrorystyczne jest tematem na czasie, przerabianym i maglowanym na wszelkie możliwe sposoby. Stephen Miller, scenarzysta znany głównie z serialu Z archiwum X również postanowił wziąć ten temat na tapetę. „Wysłanniczka” nie jest jednak cyklem telewizyjnym, a jednotomową powieścią. Jak z taką formą literacką poradził sobie człowiek zajmujący się głównie tworzeniem scenariuszy do zekranizowania lub zaprezentowania na deskach teatru? Otóż niestety bardzo słabo. Daria jest młodziutką fanatyczną terrorystką, wychowaną w Europie, na gruncie wroga, którego zdążyła już bardzo dobrze poznać. Zarażona śmiercionośną odmianą wirusa ospy, zostaje przez swoich opiekunów wysłana do Nowego Jorku, by tam siać zniszczenie zarażając jak największą liczbę niewiernych prowadzących obrzydliwy i grzeszny żywot. W skrócie właśnie w taki sposób można opisać fabułę powieści Millera. Niestety pomysł, który być może mógł być dobry, rozwija się w tak nijaki sposób, że ostatecznie do niczego nie prowadzi. Lektura tej książki nie wywołuje żadnych, nawet najprostszych konkluzji. Nie nawykłam też do chwalenia pisadła tylko za to, że jego autor stara się podejmować tematy trudne bądź szokujące, a ta książka żadnych innych zalet niestety nie posiada. Zapewne przedstawia całkiem wiarygodny scenariusz rozprzestrzenienia się takiego wirusa, jednak fabuła jest surowa

i prosta, brakuje też kluczowych elementów potrzebnych do stworzenia treści, dzięki czemu rzecz można by w ogóle nazwać beletrystyką. Tymczasem „Wysłanniczka” stanowi raczej nieciekawą quasi-relację, tudzież analizę psychologiczną kobiety-terrorystki.

Recenzentka: Żaneta „Fuzja” Wiśnik

STEPHEN MILLER - Wysłanniczka (The Messenger)

Sama bohaterka jest typem postaci, którą trudno zapamiętać. Teoretycznie, aby wykonać swoje zadanie powinna być kimś kto nie rzuca się w oczy, ale początkowo, autor paradoksalnie przedstawia ją jako piękną kobietę, świadomą swojej atrakcyjności, a co za tym idzie osobę silną i wyróżniającą się. Taka charakterystyka gryzie się z dalszym rozwojem osobowości Darii. Zresztą, skoro dziewczyna dorastała w Europie, i praktycznie nie miała kontaktu ze swoimi fundamentalistycznymi opiekunami, to nie rozumiem czemu przed podjęciem decyzji o ataku bioterrorystycznym nie pojawiły się w jej głowie żadne wątpliwości. Abstrahując od sposobu przedstawienia bohaterki rażący jest także chłodny i zdystansowany trzecio-osobowy styl narracji. Jestem przekonana, że „Wysłanniczka” nie będzie w stanie zadowolić gustów czytelników lubujących się w literaturze sensacyjnej, gdyż ci zanudzą się podczas lektury, a z kolei fani thrillerów z pewnością zwrócą uwagę na całkowity brak napięcia. Unikajcie – książka nudna, nijaka i niewzbudzająca silnych emocji.

49


PET SEMATARY SMĘTARZ DLA ZWIERZAKÓW USA 1989 Dystr.: Imperial CinePix Reżyseria: Mary Lambert Obsada: Dale Midkiff Miko Hughes Denise Crosby Fred Gwynne

X X X X

Recenzent: Monika Tomalik

X

50

Film rozpoczyna się wizją typowej filmowej sielanki w stylu amerykańskim: oto szczęśliwa rodzina kupuje wymarzony nowy dom na łonie natury, a żeby było jeszcze wspanialej – ich sąsiad okazuje się być przemiłym typem. Jest tylko jeden szkopuł – ruchliwa autostrada w pobliżu domu, zbierająca krwawe żniwo wśród lokalnych zwierzątek domowych.

swój żywot. Wizyta w miejscu pochówku zwierząt skłania starsze z dzieci do rozważań na temat śmierci oraz tego, że kiedyś przyjdzie też czas na jej ukochanego kotka i, o zgrozo, rodziców. I faktycznie: rodzinny kotek dzieli wkrótce los okolicznych zwierząt ginąc na autostradzie. Nie chcąc ranić dziecka ojciec postanawia podmienić zwierzątko lub powiedzieć, że kotek uciekł. Z odsieczą przychodzi jednak sąsiad, podsuwając pomysł pochówku kota na starym indiańskim cmentarzu. I nie mija doba, zanim kot powraca… tyle, że to już nie jest ten sam futrzak, co kiedyś…

A potem zaczyna się dramat gdy bohaterowie odkrywają położony w pobliżu ich domu tytułowy „smętarz zwierząt”, gdzie grzebie się kotki, pieski i inne zwierzątka domowe, które zakończyły

Od tego momentu wszystko się zmienia. Los zwierząt ginących pod kołami ciężarówki podziela też malutki synek Louisa. I choć sąsiad próbuje odciągnąć go od pomysłu grzebania zwłok na indiańskim


cmentarzu, ból po stracie dziecka zwy- chwili stale narasta. Fabuła coraz barcięża… dziej angażuje widza, który do samego końca już ogląda film z zapartym tchem. Przez ponad połowę filmu fabuła przy- A najciekawiej robi się pod koniec filmu, pomina oglądanie albumu ze zdjęciami, gdy Louisowi przychodzi zmierzyć się wszystko rozgrywa się dość lakonicznie z własnymi słabościami i pokonać demoi wybiórczo, bez większych przestan- ny w ciałach swoich najbliższych. No i do ków, ot, opowiadanie historii jakiejś ro- samego końca dręczy nas pytanie: Czy dziny. Dopiero gdzieś pomiędzy śmier- Louis nauczy się czegoś na własnych cią kota i dziecka do filmu zaczyna się błędach czy raczej przyjdzie mu zapłacić wkradać pewne napięcie, które od tej za nie najwyższą cenę? „Smętarz dla zwierzaków” to jedna z tych adaptacji powieści Stephena Kinga, nad którą podczas kręcenia pisarz czuwał od początku do końca. Nawet postanowił to „udokumentować” pojawiając się epizodycznie w produkcji. Co więcej, aby być pewnym jakości ekranizacji, sam napisał scenariusz do filmu. Za kamerą stanęła młoda, rozpoczynająca wówczas reżyserską karierą Mary Lambert, a w klimat grozy doskonale wprowadził widza późniejszy laureat Oscara, kompozytor Elliot Goldenthal. Film doskonale ukazuje rozpacz po utracie najbliższej osoby – tak druzgocącą, że chciałoby się za wszelką cenę odzyskać zmarłego. Zwłaszcza gdy tuż obok domu znajduje się magiczny „cmentarz zmartwychwstania”…

51



--------------------------------------

Ocena: 4/6

Wydawca: Vis-a-Vis Etiuda 2005 Tłumaczenie: Stefan Baranowski Ilość stron: 600

Wydziału E. Dawny przyjaciel Harry’ego Keogha będzie musiał wydostać Nathana i otoczyć go opieką, przynajmniej do momentu, kiedy ten nie wróci do domu. Sprawa jest W pierwszej części zupełnie o tyle pilna, że Rosjanie pod nowej trylogii (będącej szóstym wodzą brutalnego Tzonova platomem całej serii) poznaliśmy nują inwazję na krainę za bramą dwóch potomków Harry’ego KePerchorską, która może pomóc ogha, którzy dowiedzieli się o im przeważyć szalę zwycięstwa swoim wyjątkowym dziedzictwie. „Ostatnie zamczysko” kontynuuje wątki rozpoczęte w ewentualnej wojnie z Zachodem. w „Braciach krwi” i robi to dużo lepiej, w for„Ostatnie zamczysko” trzyma ogólny pomie o wiele atrakcyjniejszej dla czytelnika. ziom reprezentowany przez serię, jednoDrogi Nathana i Nestora rozdzieliły się do- cześnie przewyższając jakością swojego syć drastycznie. Pierwszy z nich powoli od- bezpośredniego poprzednika. Akcji jest tu krywa umiejętności odziedziczone po ojcu więcej, a podział akcji na rozdziały poświę– zarówno możliwość rozmowy ze zmarły- cone dwóm jakże różnym braciom nadaje mi, jak i kłębiący się w jego głowie, nieopa- powieści dynamiki. Obaj uczą się rozwijać nowany wir liczb prowadzący do Kontinuum swoje umiejętności – jeden krwawe i przeMoebiusa. Drugi miał mniej szczęścia – zo- rażające, drugi dobre i mogące pomóc stał bowiem zwampiryzowany. Co więcej, mieszkańcom obu równoległych krain. otrzymał możliwość wspięcia się w hierar- Lumley zaplanował sobie akcję na długo chii Wampyrów w tytułowym Ostatnim Za- do przodu – wszak kraina Nathana stoi mczysku, nowej siedzibie buntowniczej w obliczu najazdu potężnych wampirów Lady Gniewicy Zmartwychwstałej. Moc ne- z Turgosheim, skąd Lady Gniewica uciekromancji i siła Nestora sprawiły, że zaczął kła ze zbuntowanymi lordami. Inwazję powzbudzać nie tylko respekt, ale też został wstrzymać może tylko Nathan. kochankiem potężnej Lady. Jeśli podobały Wam się poprzednie części, Pierwsza konfrontacja dwóch działających również i na tę powieść możecie spojrzeć na przeciwległych biegunach braci kończy przychylnym okiem. Prowadzi ona do konsię dla Nathana skazaniem na banicję do kluzji o wiele mówiącym tytule „Krwawe woj„Krainy Piekieł” za bramą, którą jest oczywi- ny”, co sugeruje, że kolejny tom może być ście dobrze nam znana ziemia. Jasnowłosy przepełniony jeszcze bardziej dynamiczną młodzieniec przechodzi więc przez bramę, akcją. Jeśli jednak z „Nekroskopem” nie lądując w Perchorsku, w niewoli u nowego mieliście wcześniej do czynienia, mam złą dowódcy Turkura Tzonova. Bezwzględny wiadomość – tej serii po prostu nijak nie Rosjanin (z pochodzenia Mongoł), posta- da się czytać na wyrywki. Albo poświęcicie nawia prosić o pomoc w rozpracowaniu jej długie miesiące, albo nie zrozumiecie przybysza naszego starego znajomego, zupełnie niczego sięgając po dowolnie wyBena Traska, obecnego szefa brytyjskiego brany tom, z cyfrą na grzbiecie inną niż „1”.

UWAGA! Recenzja może zawierać spoilery dotyczące powieści „Roznosiciel” i „Bracia krwi”.

Recenzent: Piotr Pocztarek

BRIAN LUMLEY - Nekroskop 7: Ostatnie zamczysko (Vampire World: The last Aerie)

53



--------------------------------------

Ocena: 3/6

Wydawca: Vis-a-Vis Etiuda 2005 Tłumaczenie: Robert Palusiński Ilość stron: 552

UWAGA! Recenzja może zawierać spoilery dotyczące powieści „Bracia krwi” i „Ostatnie zamczysko”. Nowa trylogia w ramach cyklu „Nekroskop” (tomy VI-VIII) kręci się wokół Nathana i Nestora, synów Harry’ego Keogha, spłodzonych podczas pobytu bohatera w Krainie Słońca i Gwiazd. Pierwszy z nich po wizycie na Ziemi i nawiązaniu kontaktu z przedstawicielami Wydziału E nauczył się wykorzystywać Kontinuum Moebiusa to podróżowania w czasie i przestrzeni. Drugi na dobre zadomowił się już w świecie wampirów, tracąc praktycznie swoje człowieczeństwo, może za wyjątkiem małej, tlącej się w nim iskierki jego dawnego „ja”. Drugim niezwykle ważnym elementem „Krwawych wojen” jest vendetta potężnych wampirów z Turgosheim, którzy wysyłają armię pod wodzą Vormulaca Nieśpiącego, aby wytropił i zniszczył renegatów Gniewicy Zmartwychwstałej, kryjącej się w Ostatnim Zamczysku. Na czele legionów z Turgosheim stoi kolejna grupa charakterystycznych wampirów, a wśród nich takie indywidua jak Devetaki Czaszkolica, Lom Pokurcz czy Starucha Zindevar. Ci, którzy przeżyją długą i wyczerpującą podróż staną naprzeciw uciekinierom z Turgosheim. A między nimi… Nathan, grupka esperów z Wydziału E i walczący o przetrwanie Cyganie, którzy nie chcą stać się pożywieniem wampirów. Nowy Nekroskop ma powody by walczyć o krainę, w której się urodził. Grozi jej bowiem inwazja nie tylko ze strony krwiożerczych potworów, ale też chciwych i brutalnych ludzi, którzy przeszli przez Bramę by za pomocą współczesnej broni podbić Krainę Słońca i Gwiazd dla władzy i bogactw.

Jak na zakończenie rzekomo epickiej trylogii „Krwawe wojny” wcale takie krwawe i spektakularne nie są. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to doskonały przykład zmarnowanego potencjału budowanego przecież na tak wielu stronach. Innymi słowy – Lumley nakreślił zbyt wiele charakterystycznych postaci, o potencjale tak dużym, że sami mogliby zapełnić karty osobnych powieści. Niestety, zdecydował się wrzucić wszystko do jednego tygla i gwałtownie zamieszać. Efekt? Akcja „Krwawych wojen” gna na łeb na szyję, a bohaterowie giną tu masowo, czasem na zaledwie kilku stronach. I to w momencie, kiedy człowiek zaczyna liczyć na to, że intryga się zapętli i uraczy czytelnika kilkoma zwrotami.

Recenzent: Piotr Pocztarek

BRIAN LUMLEY - Nekroskop 8: Krwawe wojny (Vampire World III: Bloodwars)

Siada też klimat – na kartach powieści dochodzi bowiem do tak kuriozalnych sytuacji jak walka z wampirzym pomiotem za pomocą wyrzutni rakiet, granatów czy karabinów maszynowych (serio, takie rzeczy tylko tutaj!). Sama końcówka też rozczarowuje, finał jest bowiem szybki, prosty, gwałtowny i niedorzeczny. Jakby Lumleya goniły terminy, albo za punkt honoru obrał sobie natrzaskanie książek z naciskiem na ilość, a nie na jakość. Chociaż „Krwawe wojny” czyta się szybciej niż poprzedniczki (głównie ze względu na zrezygnowanie z niekończących się opisów na rzecz szybko toczonych dialogów), to jednak nie mogę wystawić powieści oceny lepszej niż dostateczna. Szkoda, bo Lumley zrobił grunt pod epicką sagę, a potem wycofał się z tego kilkoma zamaszystymi ruchami. Z drugiej jednak strony to dopiero połowa wydanej w Polsce serii 16 tomów, a z tego miejsca akcja może podążyć w dowolnym kierunku. Sequel? Prequel? Interquel? Wszystko jeszcze jest możliwe.

55


Michał Adamiak Prowincja

Pożegnał go chrzęst opon na żwirowej drodze. Przez chwilę patrzył jeszcze za odjeżdżającym starym, mocno nadżartym przez rdzę PKS–em. – Cóż, teraz nie ma odwrotu – mruknął pod nosem, lżejszy o 30 złotych, które oddał kierowcy za dodanie kilku kilometrów z wykonywanej codziennie trasy. Miał szczęście, że autobus był praktycznie pusty – wioska, w której miał spędzić kolejne tygodnie, nie widniała w rozkładzie żadnego przewozu osób, a z najbliższego przystanku czekałby go przeszło 3–kilometrowy spacer. Podniósł torbę podróżną i ruszył w stronę miejsca, które miało odmienić jego życie na zawsze. Kątem oka zauważył, że przejazd autobusu wzbudził zaciekawienie czwórki autochtonów siedzących na ławeczce przed jednym z domów, oddalonym o jakieś 300 metrów od miejsca jego wysiadki. Jak mógł wywnioskować po kolorowych chustach na głowie, były to tutejsze babinki. Zadziwił go kontrast między szarymi, nijakimi (choć zapewne praktycznymi) sweterkami i spódnicami a kolorowymi i bogato zdobionymi nakryciami głowy. Po krótkim zastanowieniu kiwnął im głową, a odpowiedziała mu seria niepewnych i chyba nawet przyjaznych mruknięć. Zgodnie z obietnicą kierowca wysadził go tuż przy domu, który był celem jego podróży, wystarczyło zatem, że odwrócił się i przeszedł przez furtkę, a już stał przed nowym tymczasowym domem.

56


Michał Adamiak - Prowincja

Każdy z nas lubi złotą polską jesień – krótki okres pomiędzy skwarem lata a chłodem jesieni, który wydłuża radosną część roku. Czas ten kojarzy się jednoznacznie ze złotymi koronami drzew czy dywanami brunatno–czerwonych liści. W skrócie zatem – jest to cholernie piękny okres. Zwłaszcza gdy spędza się go w miejscu takim jak to: mała, w zasadzie odludna wioska na wschodzie Polski, ze średnią wieku dochodzącą chyba 70 lat. Ot, pojedyncza żwirowa droga, z której jednej strony wyrastają nie pierwszej nowości domy i gospodarstwa, a z drugiej rozciągają się pola uprawne. Jedno z tych miejsc, w których kierowcy muszą zadawać sobie pytanie, czy znajdują się w obszarze zabudowanym, i nigdy nie są pewni poprawnej odpowiedzi. Szczęśliwie zatem zbyt wiele aut tędy nie przejeżdżało – bo i po co? Dwa razy w tygodniu odwiedza to miejsce sklep obwoźny – stary, ale dobrze utrzymany samochód dostawczy, posiadający artykuły pierwszej potrzeby, ale nie pierwszej nowości. Raz na jakiś czas któryś z domów stawał się nienaturalnie głośny – był to znak odwiedzin najbliższej rodziny. Chciało by się rzec, nic nowego pod słońcem: jest to jedna z tych wiosek, które biorą to, co niezbędne, ze zdobyczy cywilizacyjnych, odrzucając bez pardonu resztę – tym samym stając się prawdziwymi bastionami ciszy i spokoju. Nic nie wskazywało na to, że ta społeczność stanie się świadkami jakichś głośnych wydarzeń (zwłaszcza że część z nich nie była pewna, kto jest premierem, a większość nie miała pojęcia o zawaleniu się komunizmu). Później wielu z nich opowiadało, że „coś wisiało w powietrzu”, „ten nowy jakoś tak podejrzanie wyglądał”. Jasne, wszędzie znajdą się tacy prorocy. Ci jednak, o zgrozo, mieli rację – dla tej wioski określenie „złota polska jesień” miało zdobyć nowe, nieco bardziej tragiczne znaczenie. Wakacje to był jednak świetny pomysł – tak mogłyby brzmieć pierwsze słowa wypowiedziane przez Krzyśka po wejściu przez otwartą drewnianą furtkę na podwórko. Nowe miejsce zamieszkania zostało przywitane jednak bardziej dosadnie: – Co za pustkowie. Ten dom faktycznie nie był używany przez jakiś miliard lat.

57


Biblioteka Grabarza Polskiego

Zasadniczo była to prawda. Dziadkowie jednej ze znajomych Krzyśka mieszkali kiedyś w tej wiosce – od czasu ich pogrzebu jednak (który odbył się jakieś dwadzieścia lat temu) prawie cały majątek został spieniężony i podzielony między ich dzieci. W rodzinie pozostał jedynie stary domek i kawałek podwórka, które po wyburzeniu budynków gospodarczych przerobiono na sad. Początkowo domek stanowił letniskowy cel wypadów całej rodziny, która w ten sposób oddawała hołd zmarłym rodzicom. W końcu jednak era tanich linii lotniczych i wycieczek last minute spychała wakacje „pod gruszą” na dalszy plan, aż prawie całkowicie o nim zapomniano. Nie była to jednak rudera – niewypowiedziane, choć solidarnie odczuwane przez całą rodzinę poczucie winy nie pozwalało na to, by domek letniskowy popadł w ruinę. Wyraźne były jednak ślady długiego nieużytkowania. Zielone ściany, białe framugi małych okienek i czerwony dach wyróżniały go z pejzażu wioski. Ostateczną weryfikacją dotarcia do celu była, co oczywiste, zgodność klucza z zamkiem, po której Krzysiek ruszył na obchód swojego hotelu. Choć już z zewnątrz było widać, że budynek jest mały, to, co zobaczył w środku, pogłębiło wrażenie minimalizmu. Pierwszym pomieszczeniem, do jakiego wchodziło się z graciarni na wejściu (później Krzysiek dowiedział się, że miejscowi nazywają to komorą), była kuchnia z dużym kaflowym piecem na jednej ze ścian. Krzysiek pierwszy raz widział coś takiego i od razu postanowił, że gdzieś nad nim umości sobie leżankę. Tuż obok pieca prowadziły drzwi do pokoju – kiedyś użytkowanego pewnie jako salon. Obecnie jego wyposażenie określało go jako pokój sypialno–reprezentacyjny. Z tego pomieszczenia wychodziły jeszcze jedne drzwi, do pokoju równoległego do kuchni, który według słów Moniki (wnuczki właścicieli domu) z sypialni przerobiony został na rupieciarnię doszczętnie zawaloną klamotami, starymi zabawkami dla dzieci i masą innych nieprzydatnych lub po prostu dawno zapomnianych rzeczy. Gotowe do użytkowania były zatem dwa pomieszczenia – obszar nawet zbyt duży jak na jego

58


Michał Adamiak - Prowincja

potrzeby. Rzucił torbę na płachtę zakrywającą stary tapczan w salonie i wyszedł zapalić przed domem. W przeciwległym rogu podwórka za domem stała studnia z drewnianą nadbudówką, w której chował się kołowrotek z wiadrem do wyciągania wody. Na lewo od studni mógł patrzeć na słynny i niemalże poetycko opisywany przez Monikę sad. Krzysiek musiał przyznać, że wyglądał on tak, jakby za punkt honoru postawił sobie dowiedzenie, że jesień jest najpiękniejszą porą roku. Zdawało się, że w tym miejscu osiągnięta została idealna harmonia między kolorami jesiennych liści, które dopełniały się w koronach drzew i pięknie mieniły się w promieniach jesiennego słońca. Widok ten tak go pochłonął, że Krzysiek nie zwrócił uwagi na postać ubraną w kufajkę bliżej nieokreślonego koloru, stojącą zza płotem otaczającym podwórko. Dopiero po chwili zauważył, że ktoś mu się przygląda. Postać okazała się lekko przygarbionym mężczyzną, którego wiek na podstawie popielatej brody ocenił na jakieś 50 lat. Człowiek nieustępliwie świdrował go wzrokiem, wyraźnie na coś czekając. – Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć? – Bardzo dały się we znaki? – cierpliwe powtórzył pierwsze, niesłyszane pytanie. – Kto? – Zaskoczenie Krzyśka rosło w postępie geometrycznym. Pytanie długo pozostawało bez odpowiedzi, w końcu jednak przybysz zrozumiał, że jego rozmówca naprawdę nie wie, o co mu chodzi. – No baby od Swietłany, bo kto inny? Już od tygodnia wieś huczy, że ktosik nowy ma do nas zawitać. A że one wiele roboty nie mają, to i wymyślają, kto i po co będzie w domu po Bierezach mieszkał. Ostatnio byłeś pan wojskowym na emeryturze. – Niestety jestem tylko grafikiem komputerowym. Do tego na urlopie – z udawaną skruchą odpowiedział chłopak, zbliżając się do płotu. – Krzysztof jestem – zakończył, wyciągając rękę. – Mnie możesz mówić Grzesiek – odrzekł mężczyzna, zamykając jego dłoń w mocnym uścisku. – Po prawdzie to Grigorij, ale coś mi mówi, ze

59


Biblioteka Grabarza Polskiego

z tobą to się po naszemu nie dogada? Pamiętaj, chłopie, że chociaż tutaj mało kto po polsku umie, to wszyscy zrozumieją, co mówisz, a nawet jak nie, to sami sobie dopowiedzą. Pilnuj więc języka, bo ludzie tu są pamiętliwi. Kiedy Krzysiek zastanawiał się jeszcze nad tym dziwnym ostrzeżeniem, Grigorij odwrócił się w stronę oddalonego o jakieś 500 metrów domu. – O, widzisz ten brązowy? – spytał, pokazując palcem budynek, na oko sporo większy od lokum Krzyśka, za świeżo zaoranym polem. – To mój. Jakby działo się co, to wal jak w dym. Teraz czas mi iść. Żonka wzywa. Wiesz, jak to jest z tymi babami... Urwawszy ostatnie zdanie, Grzesiek odszedł w kierunku wskazywanego przez siebie domostwa. Krzysiek, patrząc za oddalającą się sylwetką, zrozumiał nagle, że to strach zmusił jego sąsiada do urwania zdania. Zastanawiał się nad tym jeszcze chwilę, aż zbeształ siebie za dramatyzowanie. W końcu każda rodzina ma prawo do swoich tajemnic i mrocznych chwil. Zakopał już sprawę głęboko w pamięci, gdy odwrócił się w stronę ławeczki okupowanej przez „baby Swietłany”. Kobiety patrzyły w jego stronę. Chyba właśnie taki wzrok nazywany jest świdrującym. Co prawda nie czuł małych szpilek wbijanych pod skórę ani wwiercania się w narządy wewnętrzne, ale ta wytrwałość w obserwacji zaniepokoiła go. By poczuć się bezpieczniej, ruszył schować się w domu. Resztę dnia spędził na przygotowaniu domu do mieszkania. Roboty było zdecydowanie więcej, niż spodziewał się po tak małej chatce. Gdy skończył oporządzać dom, odnalazł niezbędne naczynia, garnki i inne sprzęty, za oknem było już ciemno. Szybko przekalkulował siły na zamiary i zdecydował się spać pod dwoma kocami zamiast iść rąbać drewno. Była to słuszna decyzja, bo zasnął zaraz po tym, jak głowa dotknęła poduszki. Następnego dnia słońce święcące prosto w twarz nawet nie było bliskie obudzenia go. Dokonała tego dopiero dzwoniąca komórka. – Hmmmm? – niezbyt elokwentnie odpowiedział na wezwanie.

60


Michał Adamiak - Prowincja

– Krzysiek? Tu Monika. Wszystko w porządku? Zadomowiłeś się jakoś? – Potok pytań wzbierał niczym lawina w Alpach. – Taa. Ale daj mi 5 minut, to do ciebie oddzwonię. – Nie czekając na reakcję, rozłączył się. Wybrał jej numer co prawda nie po obiecanych 5 minutach, ale za to kontaktujący, ogarnięty i z zaparzonym kubkiem kawy – wczorajsze przekopanie się przez pokój na tyłach kuchni już przynosiło pierwsze efekty. – Tak, wszystko w porządku. Tak jakby mnie obudziłaś – Wznowił przerwaną rozmowę. Po czym zrelacjonował etapy wielkiego sprzątania domu. Po krótkim wahaniu zdecydował się opowiedzieć również o spotkaniu z Grigorijem. I dziwnym wrażeniu lęku, który w nim obudził. – Taaak, to nieco dziwny facet. Zresztą jak każdy tam. Wiesz, to jakby inny świat, rządzący się nieco starszymi prawami. Cieszę się, że Beata do niego wróciła. – To tutaj wiedzą o rozwodach? – próbował zażartować. – Nie próbuj przynajmniej na nich tego żenującego żartu z prądem i wiadrem, dobrze? – Nie dała się zbić z tropu. – To nie jest Amazonia. Część z nich pewnie śmiga po internecie. Po prostu ich życie kręci się w zupełnie innym rytmie niż gdziekolwiek indziej. Wracając jednak do Grześka, to kilka lat temu w wiosce wrzało od plotek. Nie pamiętam dokładnie, o co chodziło. Mówiono o chorobie i kochanku – urwała, jakby zawstydzona długą nieobecnością w tych stronach. – Słuchaj, muszę iść zająć się drewnem. – Krzysiek zdecydował się skrócić jej katusze. – U mnie wszystko w porządku. Możecie odsapnąć. – Przecież wiesz, że to nie tak – zaczęła się tłumaczyć. – Tak, tak, wiem. Na razie! – znowu niezbyt grzecznie ale skutecznie zakończył rozmowę. Dopijał kawę, patrząc na pejzaż pól widniejący zza oknem. Był zły na siebie, że tak potraktował Monikę. Zmień otoczenie. Bla bla bla. Spróbuj zapomnieć. Bla bla bla. Nie tylko tobie to się zdarzyło. Bla bla bla. Ech, te kobiety. Myśli zaczęły przybierać zdecydowanie czarny odcień. Chcąc

61


Biblioteka Grabarza Polskiego

sobie z nimi poradzić, wstał, wziął siekierę z komory i poszedł za dom szukać składziku na drewno. Po 10 minutach miał już dosyć. Pot zalewał mu całe czoło. Krzysiek czuł, że pod bluzą zbiera mu się bajoro wody. Modlił się o litościwy cios piorunem, gdy usłyszał zza swoich pleców: – Nie tak łatwo, co szefie? – Krzysiek odwrócił się i zobaczył niskiego człowieczka. Poliki przybysza były całe czerwone – co nie mogło być efektem zimna – a jego twarz ozdabiał bujny czarny wąs. Trudno mu było ocenić posturę mężczyzny – nosił kurtkę prawie identyczną z tą, którą widział wczoraj na Grzegorzu. – Mogę? – zapytał przybysz, wskazując na siekierę. – Prosta rzecz. Po kilkunastu latach, znaczy się. – Zaśmiał się jowialnie i położył drewno na pieńku. Nieznajomy z wielką wprawą położył drewno i zaczął mechanicznie i bez najmniejszego śladu zmęczenia czy trudu rozdzielać je potężnymi uderzeniami siekiery. Krzysiek patrzył jak zaczarowany. Z jednej strony scena rozgrywająca się przed nim przypominała bardzo kata przygotowującego się do egzekucji. Wyskakujące w górę części drewna niepokojąco zamieniały się w jego myślach w odlatujące od korpusów głowy skazańców. Z drugiej strony natomiast fascynował go automatyzm tego, co oglądał. Oszczędne ruchy, utrzymywanie idealnego rytmu opadającej siekiery. Chłop stawał się w jego oczach jakiegoś rodzaju biorobotem, zaprogramowanym do jak najefektywniejszego rozczepiania drewna. Przeraziła go myśl, że pewnie równie beznamiętnie, jak rozprawiał się z drzewami, mógł odcinać głowy kur, świń czy ludzi. Od razu wyobraził sobie wąsacza – obryzganego krwią po całej twarzy i ubraniu z resztkami skóry i kawałkami odprysków kości we włosach – beznamiętnie stojącego nad sfatygowanym pieńkiem, kiedyś pewnie białym, ale wraz z wsiąkającą w niego krwią, przyjmującym brunatną barwę. By odgonić tę wizję, potrząsną głową i, o zgrozo, złapał kontakt wzrokowy z przybyszem. Jakby na potwierdzenie jego wizji coś w jego wzroku wska-

62


Michał Adamiak - Prowincja

zywało, że nie miałby nic przeciwko, gdyby to szyja Krzyśka zastąpiła jeden z klocków drewna. Niespodziewanie, wprawiając Krzysztofa w przerażenie, rąbiący okresy między spadaniem siekiery zaczął wypełniać monologiem. – Dobre miejsce na wakacje. Świszczący odgłos siekiery wbijającej się w pień. – Tu spokojnie. Spadająca siekiera. – My nie szukamy wrażeń. Głuchy odgłos kawałków drewna spadających dookoła pieńka. – Ale policja daleko. Znów świszcząca siekiera. – Trza się samemu bronić. Spadające kawałki drewna. – A my umiemy. Przybysz w ciszy zastygł z siekierą nad głową. Jakiś irracjonalny masochizm nakazywał Krzyśkowi wpatrywać się z przerażeniem w ostrze. W końcu nieznajomy przerwał ciszę: – I nikomu z naszych krzywdy zrobić nie damy. – Na potwierdzenie tych słów wziął ogromny zamach i poraził niczym gromem wielki pieniek, na którym rąbał drewno. – Widzenia – rzucił półgębkiem i wyszedł. Krzysiek długo nie ruszał się z miejsca. Spektakl, którego był świadkiem, doprowadził jego nogi do niekontrolowanego drżenia. Czuł, że znowu się poci. W końcu jednak zebrał się na odwagę i podszedł do pieńka. Ostrze siekiery było wbite po stylisko. Wziął oburącz rączkę i próbował ją wyszarpnąć z drewna. Za żadne skarby świata nie mógł jej wyjąć. Ze strachem patrzył na pokaźny stos drewna zostawiony przez dziwnego nieznajomego. Najgorsze było to, że Krzysiek nie miał absolutnie pojęcia o co mu chodziło. Wiedział, że było to ostrzeżenie. Może była to forma prewencyjnego patrolu obywatelskiego? Chociaż nie planował łamać prawa w przyszłości, teraz był pewien, że po 22 nawet

63


Biblioteka Grabarza Polskiego

z laptopa będzie korzystał tylko ze słuchawkami na uszach. Wiedział, że nie chce źle żyć z tymi ludźmi. Następne dni mijały spokojnie. Spotkanie przy rąbaniu drewna wydawało mu się złym snem, przywidzeniem. Rutyna dnia codziennego i spokój tego miejsca działały na Krzyśka kojąco. Już po kilku dniach musiał przyznać sam przed sobą, że przyjazd tutaj bardzo mu pomógł uporządkować myśli. Poprzysiągł sobie w duchu, że kupi coś za to Monice. I solidnie ją przeprosi za to, jak potraktował ją przez telefon. Najbardziej zdziwiło go jednak zachowanie mieszkańców wioski. Z dnia na dzień sprawiali wrażenie coraz bardziej przyjaznych. Pamiętając wizytę wąsacza, Krzysiek dbał o to, by postrzegali go jako dobrze wychowanego człowieka. Gdy siedział na podwórku i widział kogoś przechodzącego ulicą, pierwszy mu się kłaniał i głośno go pozdrawiał. Czekając w kolejce do sklepu, przepuszczał z pokorą babinki, które zaczęły go zagadywać w dziwnej mieszaninie wschodniosłowiańskiego języka z polskimi wtrąceniami. Choć rozumiał piąte przez dziesiąte, uśmiechał się i starał się robić wrażenie ułożonego człowieka. W końcu poczuł, że chociaż wciąż jest dla nich obcym, to jednak przestał być niechcianym mieszkańcem. Mało tego, zauważył, że tutejsi pierwsi zaczynają go witać przy przypadkowych spotkaniach. Kilka razy nawet wąsacz pierwszy zdjął czapkę w pozdrowieniu. Wszystko zatem zaczęło się układać. I jak to zawsze w takich sytuacjach bywa, był to znak, że zaraz dojdzie do tragedii. Początkiem końca miał być przyjazd sklepu do wioski. Krzysiek stał jak zawsze nieco z boku kolejki – wiedział, że towaru starczy dla każdego, przez co nie widział sensu ściskać się w grupie sterczącej przy klapie wysokiego samochodu dostawczego. Kiedy z rozbawieniem przyglądał się przebierającym towar staruszkom, poczuł silną rękę na swoim barku. Odwrócił się i zobaczył Grzegorza. Facet był ubrany dokładnie tak samo jak przy pierwszym spotkaniu, a jego twarz przyozdabiał szczery uśmiech odsłaniający pożółkłe zęby. – Zawsze to samo, co? – powiedział, wskazując na sceny przy cięża-

64


Michał Adamiak - Prowincja

rówce. – Nigdy się nie nauczą, że tam wszystko takie same jest. Nie ma co wybierać. Krzysiek dopiero kilka razy zaopatrywał się w tym obwoźnym sklepiku, mimo to faktycznie zauważył, że towar jest sprawiedliwie tak samo stary i równie jadalny, dlatego jedynie wykonał nieokreślony ruch głową, mogący znaczyć dosłownie wszystko. – Tak myślałem sobie z Beatką, co w takim miejscu jak to może robić ktoś taki jak ty. Sporośmy się nad tym głowili. Bo widzisz: tydzień już tutaj siedzisz, a za podwórek nie wychodzisz. Dwa do dwóch to my dodać umiemy. I wyszło nam, że pierońsko musisz się nudzić. – Wywód Grześka dochodził do krystalicznej puenty. – Może więc wpadłbyś do nas w piątek? No wiesz, pogadać, sąsiadów poznać. – Przy ostatnim zdaniu zauważalny był znaczny zanik pewności siebie. Widać, Grigorij nie był przyzwyczajony do promocji wydarzeń kulturalnych. Nawet tych o charakterze zbliżonym do pospolitej libacji. W trakcie tego przymówienia Krzysiek włączył się do tłumku pod sklepem. Nie zauważył, że odkąd Grigorij zaczął mówić, zainteresowanie ludzi przeniosło się z kupowania na słuchanie. Odkąd stało się jasne, co mówca chce osiągnąć, tłum zdawał się zatrzymany w bezruchu. Gdyby Krzysiek rozejrzał się wkoło, odgadłby, jakiej odpowiedzi od niego oczekują – podpowiedź mogły mu służyć zdawkowe spojrzenia rzucane między mieszkańcami wioski czy nerwowy uśmiech sprzedawcy. Gdyby Krzysiek odwrócił wzrok od skromnej, prowizorycznej wystawy sklepowej, byłby świadkiem transformacji jednostek w jednolity tłum –posiadający co prawda wiele rąk i nóg, pewnie kilka serc, ale z całą pewnością jeden umysł, wahający się właśnie, czy przydzielić go do kategorii przyjaciół czy wrogów. Niestety, kości losu odmówiły mu w tym dniu szczęścia. Krzysiek, nieświadom panującej ciszy, patrzył tylko na tył wystawy sklepowej. Nie widział, jak stojący za jego plecami Grigorij interpretuje jego zachowanie jako chamską odmowę, i stoi, wahając się między strzeleniem mu w pysk a angielskim opuszczeniem tłumu. Zamiast tego przerwał ci-

65


Biblioteka Grabarza Polskiego

szę: – Flaszkę czystej poproszę. – A słowa te niczym zaklęcie odmieniły spiętego Grześka w tryskającego wyśmienitym humorem kresowiaka. – No to do zobaczenia! Wpadnij jakoś tak wieczorem – prawie krzyknął tubylec, miażdżąc mu plecy potężnym klepnięciem, po czym odwrócił się i poszedł do domu. Krzysiek kontynuował zakupy. Cieszył się, że w końcu pogada z ludźmi. Bądź co bądź, nikt nie poleca bycia aspołecznym. Dobry humor nie pozwolił mu zwrócić uwagi ani na nerwowe ruchy sklepikarza, ani na wrogie spojrzenia rzucane mu przez wieśniaków. Tłum zdecydował, że ma nowego wroga, i jakby chcąc stworzyć z siebie klatkę, zaczął zamykać wkoło niego zwarte, choć niezbyt symetryczne półkole. Odwróciwszy się od samochodu, Krzysiek zauważył dziwne zachowanie tłumu. Stali tak, z siatkami na zakupy, unikając jego wzroku. Czekali na coś – nie miał pojęcia, o co chodziło. Znowu wystawili go poza swoją grupę. Na powrót stał się obcym. Nigdy nie przypuszczał, że bezczynne stanie może być tak niepokojące. Mógł przysiąc, że czuje w powietrzu proch, czekający tylko na iskrę, by skrócić jego życie. I byłby to pierwszy proch zadowolony z wybuchu. Czuł, jak pot spływa mu po krzyżu. O co im chodzi? Co zrobiłem nie tak? Dla postronnego widza jego reakcja na tak dziwną i trudną sytuację mogła wydać się odważną (tak przynajmniej wspominali ją po latach uczestnicy tego zdarzenia)– choć na pewno nie można uznać jej za spektakularną. To, co zrobił, było jednak tylko i wyłącznie wypadkową zmęczenia, stresu i zrezygnowania. Krzysztof, mocniej ściskając siatki z zakupami, zaczął przepychać się przez tłum – który, co było nawet dla niego zaskoczeniem, w zasadzie bez oporu pozwalał mu się przez siebie przebić. Nie był to w końcu tłum bezkresny, z tych, które sięgają po horyzont, a ich celem jest ulepszenie ludzkości, obalenie monarchy lub kupienie w promocji sprzętu RTV lub AGD. Była to zwykła grupka kolejkowiczów, licząca może z 20 osób o – co by nie mówić – pokaźnej średniej wieku.

66


Michał Adamiak - Prowincja

Kiedy Krzysiek uważał się już za zwycięzcę, bezimienna osoba z tłumu podstawiła mu nogę. Chroniąc torbę z zakupami, podparł się jedną ręką – kolejne kopnięcie spadło na jego prawy bok. Siła kopnięcia przewróciła go na plecy. Łapiąc oddech, poczuł, jak ktoś wyszarpuje mu torbę z zakupami. Próbował jej bronić, ale dalsze kopnięcia zmusiły go do zajęcia się chronieniem własnego ciała. Walczył, by przeturlać się na brzuch – po prawdzie jednak, po wyszarpnięciu torebki, ciosy, które obrywał, mogły sprawić wrażenie zadawanych z poczucia obowiązku, a nie chęci zrobienia krzywdy. Nie miał jednak okazji o tym pomyśleć – adrenalina kazała mu walczyć o życie. Nagle usłyszał świst w powietrzu, a zaraz po nim dźwięk pękającego szkła. Jakby był to umówiony sygnał, tłum nagle rozwarł się nad nim i starannie unikając jego wzroku, rozpierzchł się do swoich domostw. Przez chwilę dominującym odgłosem stało się szuranie butów o żwir – jakby grupa napastników starała się zniknąć w tumanach kurzu niczym tatarscy najeźdźcy 800 lat temu lub jakby 11–letni prymus wracał do domu, zdając sobie sprawę, że rodzice dowiedzieli się o jego niecnych występkach, za które czeka go teraz jakaś niezasłużona, co oczywiste, kara. Zapach wódki pozwolił mu zrozumieć co się stało. Tyle zachodu, by rozbić flaszkę? Co to za miejsce? Czego oni ode mnie chcą? Te i wiele innych, dużo mniej kulturalnych pytań kołatało mu się w głowie. Torebka z jego zakupami wisiała starannie odwieszona na płocie – jakby ktoś, kto ją tam zostawił, nie chciał być posądzony o kradzież. Pięknie kontrastowała z odłamkami szkła pośrodku powiększającej się kałuży. Nie sprawdzał, czy wszystko jest w środku. Wiedział, że to połówka była powodem kilku zadrapań i siniaków na jego plecach i bokach. Przez chwilę myślał, czy nie powinien kogoś o tym powiadomić. Tylko co by powiedział? Właśnie zostałem zlinczowany przez gang 80–latków. Kto mu uwierzy? Sam by sobie nie uwierzył. Albo co gorsza – uwierzyłby, a potem wyśmiał. Starzy ludzie nie napadają na młodych – mieli całe życie, by na kogoś napaść, a teraz powinni siedzieć w bujanych fotelach z przykrytymi ciepłym

67


Biblioteka Grabarza Polskiego

kocem nogami i wspominać z błogim rozmarzeniem wymalowanym na pomarszczonych twarzach te wszystkie kradzieże i rozboje, których dokonali w życiu. Tak wygląda porządek tego świata. Zły na siebie, że dał się wmanewrować w taką sytuację, wszedł do domu. Wybrał numer do Moniki. – Słuchaj, czy Grzesiek to miał jakiś potężny problem z alkoholem? – Cześć, u mnie wszystko w porządku. Skąd takie pytanie? Nie. Nie wiem. Wiesz, to jest wieś... Abstynent by się tam zmarnował. Albo wszystkich oszwabił – co w zasadzie na jedno wychodzi, bo to bardzo pamiętliwi ludzie. – Mam zaproszenie na jutrzejszą kolację od niego i nie wiedziałem, z czym iść mogę... – Niewinne kłamstwo. Może kiedyś jej opowie o tym pobiciu. Kolejne małe oszustwo, tym razem wymierzone w siebie samego. Jeszcze zanim je wypowiedział, w myślach zadecydował, że to nigdy nie nastąpi. – Nie namawiam Cię do picia. – Wahający się głos w słuchawce przerwał potok jego myśli. – Wiemy, jak ostatnio to się skończyło, ale faktycznie bez butli możesz wyjść na jakiegoś obszarpańca. Grzesiek co prawda nie startował w żadnych konkursach, ale obstawiam, że głowę ma dość mocną, by przebić mur. Pamiętasz, jak mówiłam o tej sprawie z jego żoną? Wtedy bywały tygodnie, kiedy nie można go było trzeźwym zobaczyć. Ale nic ponad to szalonego nie odstawiał. Kurczę, nie wiem, co ci doradzić. – Dzięki, pomyślę jeszcze nad tym. Wiem chociaż, na czym stoję. A co do tej starszej sprawy, to spokojnie. Wyjazd tutaj zamknął ten etap. Dzięki, że mnie na to namówiłaś. – Szkoda, że otworzył nowy: Anarchistycznego Koła Gospodyń Wiejskich, pomyślał. – Wszystko sobie poukładałem. Już nigdy nie wjadę żadnej swojej byłej żonie autem do salonu. Obiecuję. Nieważne ile, czego i z kim wypiję. Słowo. – Wymawiając tę obietnicę, nawet położył dłoń na miejscu, gdzie w przybliżeniu powinien mieć serce.

68


Michał Adamiak - Prowincja

– Dobra, już dobra, nie musisz mnie przekonywać. Zresztą tam chyba nie masz żadnej byłej, co? – Pracuję nad tym. Jest taka jedna wdówka, która ma tylko trzech wnuków. – Bez szczegółów. Proooszę? Zresztą grunt, żeby były po komunii. Chwilę po tym zakończyli rozmowę. Wszystko zaczęło mu się układać w całość. Widać, tutejsze koło walki z problemem alkoholowym rozszerzyło metody pomocy – nie tylko wspiera swych członków, ale i zniechęca potencjalnych kolegów do picia. Nic innego nie wyjaśniało tej sytuacji. Możliwym jest, że gdyby ta prewencja trafiła na kogoś innego, nic złego by się nikomu nie stało. Niestety, Krzysiek był z natury złośliwą bestią. Nie zabrałby co prawda dziecku cukierka, by zjeść go na jego oczach, ale zagranie na nosie starcom i pójście na Grześka i jego żony na bibkę mieściło się już w jego percepcji złośliwości. Nie myślał o konsekwencjach. Po tym, co spotkało go pod sklepem, i tak podjął decyzję, że stąd wyjedzie. To, co powiedział Monice, było oczywiście prawdą – wyciszył się i pogodził z rozbiciem małżeństwa. Miał jednak ochotę roztrzaskać ego tych wieśniaków. Jeśli droga do tego wiodła przez pęknięcie kilku flaszek, musiał tylko pamiętać o tym, by założyć buty o grubej podeszwie. Uśmiechnął się do siebie. Szykowała się dobra zabawa. Następnego dnia punkt o 19 stanął przed drewnianą furtką domu Grzegorza. Pogoda, chociaż przywodziła myśli o nieuniknionej zimie, była na tyle łaskawa, by obdarować ludzkość jeszcze kilkoma ciepłymi wieczorami. Krzysiek nie przygotowywał się do towarzyskiego życia w tym miejscu – jego torba z ubraniami nie zawierała niczego, co mogło chociaż leżeć w szafie obok półformalnych rzeczy. Przed furtką stał zatem w zwykłych dżinsach i czarnym t–shircie, na który zarzucił również czarną bluzę z kapturem. Odczekał przysłowiowe 20 sekund, wypatrując jakiegoś psa broniącego obejścia. Nie wypatrzywszy żadnego nadbiegającego czworonoga, zdecydował się przejść przez pierwszą zaporę. Drzwiczki, podobnie jak cały płot, sięgały mu trochę powyżej pasa. Pchnął je, co wywołało

69


Biblioteka Grabarza Polskiego

ciche skrzypienie otwierającego się skrzydła. Niepewnie, czując się trochę jak intruz, wszedł głębiej w podwórko. Brązowy dom pokazywany mu wcześniej przez Grzegorza stał na skraju posesji – tuż obok furtki. Drzwi wejściowe musiały jednak znajdować się gdzieś od drugiej strony – nie dostrzegł ich ani od ulicy, ani zza ogrodzenia. Zmierzając w stronę budynku, rzucił szybko okiem na działkę. Była dużo większa od tej przy domu Moniki. Budynki i maszyny rolnicze zgrupowane były w dwóch szeregach po lewej i prawej stronie posesji, tworząc duży pusty plac na środku. Centralnym punktem całej działki była duża murowana studnia z żurawiem, którego stan dawał do zrozumienia, że od dawna nie był używany. Starodawny sprzęt do pobierania wody był jedyną rzeczą mogącą świadczyć o nieopłacalności uprawiania roli. Reszta budynków sprawiała wrażenie wiekowych, ale dobrze konserwowanych i zadbanych. Z tego co mógł ocenić Krzysiek, maszyny również nie sprawiały wrażenia rozpadających się. Na dalszy rekonesans nie znalazł już czasu – w drzwiach domostwa stanął gospodarz. – Witaj, witaj, zapraszam do środka. – Powitał go wielkopańskim gestem. – Nie wiedziałem, wchodzić, nie wchodzić. Dzwonka przy bramce nie było... – Jak nie wchodzić? Śmiało, tutaj każdy zna każdego. Odwagi trochę. Odwagi. – Radosny świergot poparty nieskoordynowanymi, choć w założeniu mającymi dodawać werwy, gestami. Przechodząc przez próg, Krzysiek zobaczył pomieszczenie podobne do jego komory, choć większe od niej, z dwoma drzwiami naprzeciwko wejścia i jednym na prawo od niego. Pokój–korytarz przywitał go dziwną paletą zapachów, których nawet nie próbował zidentyfikować. Gospodarz poprowadził go przez drzwi po prawej stronie, do pokoju gościnnego. Wnętrze domu przypominało mu budownictwo z chaty Moniki. Układ pokoi był inny, ale wykończenie i materiały były niemalże bliźniacze. Jedna ściana w połowie zakryta piecem kaflowym,

70


Michał Adamiak - Prowincja

zastawiony stół na środku pokoju, tapczan pod oknem, niska szafka z laptopem na drugim końcu pomieszczenia. Widać było, że ten budynek ma stałych lokatorów – co tylko potęgowało kontrast między starym budownictwem a nowym wyposażeniem. Szybko przestał rozglądać się po pokoju, skupiając się na stole. Obowiązkowy biały obrus (prawdopodobnie lniany), liczne półmiski i talerze z wędlinami, ogóreczkami i koszyk z czarnym chlebem. Zastawa przewidywała dwie osoby. – Czemu dwa talerze? – Beata źle się czuje. Chyba jest przeziębiona. Może później do nas zajrzy. – Tembr głosu zmienił się odrobinę. Z jowialnego w jakby spięty. Krzysiek znał to aż zbyt dobrze. Nagłe ciche dni. Burze z niczego. Każde małżeństwo ma swoje demony. – To ja może pójdę, kiedy indziej wpadnę. – Zrozumiał, jak niezręcznie musieli czuć się jego goście. – Co ty. Jak się wyśpi, to przyjdzie. Nie ma co się przejmować – przekonywał go gospodarz, włączając radio w laptopie. – Daj mi sekundkę – krzyknął już niemalże zza drzwi, którymi weszli. Wrócił z dwiema schłodzonymi i radośnie pobrzękującymi flaszkami wódki. Widać, któreś z drzwi od wejścia musiały prowadzić do kuchni. Pakunek przypomniał Krzyśkowi o własnym wkładzie w imprezę. – Głupia sprawa, nie uwierzysz mi pewnie, ale, kurde, pękła mi tamta flaszka, co ją kupowałem... – Nie była to opowieść godna Pulizzera, ale by ją uwiarygodnić, zakończył zdanie, układając usta w niemalże promienny uśmiech. – Nie no, wiesz, jesień idzie? Każdy ma takie dni czasem. Nie oceniam. – Nieeee... Tak zwyczajnie mi pękła. Upuściłem ją. – Cokolwiek. Następnym razem stawiasz dwie i jesteśmy kwita. Przypieczętowując pakt, stuknęli się kieliszkami. Tani kaznodzieje często wymieniają wódkę jako początek wszelkiego zła. Jak bardzo nie chcielibyśmy wierzyć w ich morały, niestety tym razem wódka przyczyniła się do dramatu. Każdy kolejny kieliszek, rozluźniający atmosferę,

71


Biblioteka Grabarza Polskiego

przybliżał ich coraz bardziej do tragicznego finału. Niczym ogromne koła zębate, przekręcające się powoli i nieubłaganie o kolejną zapadkę. Koła, na które nikt nie zwraca uwagi tak długo, aż działają. Niestety, przy wypadkach z takimi maszynami pomoc zawsze przychodzi wtedy, gdy ręka w nie wkręcona ma rozerwaną dłoń, sproszkowane kości palców i pocięte przedramię, a jej właściciel opętańczo krzyczy, patrząc na krew skapującą z trybików koła. Za oknami panował już mrok, gdy doszli do połowy drugiej 0,7. Pierwsza butla poszła sprawnie, przy drugiej Krzysiek ewidentnie zaczął odstawać od gospodarza. Początkowo postawił sobie jeden cel: nie dać się zdublować, później zmienił go na: dojechać do mety. Drugi Odcinek Specjalny właśnie trwał, a on czuł, jakby jechał bez pilota. Szczęśliwy przypadek (a raczej realistyczna ocena jego możliwości przez Grigorija) miała dać mu wytchnienie. – Trzeba tu przepalić. Wyjdę na chwilę po drewno. – A, tego, toaleta? To na podwórek? – Szczyt lingwistyczny gościa prezentował się jak podmiejska górka wysypiska śmieci. – Można i tak. A można po ludzku w drugie drzwi po prawej w sieni wejść. Tylko trzeba do kibla przez kuchnię przejść. Takie kiedyś ludzie mieli pomysły budowlane, wyobraź sobie – odpowiedział mu wstający Grzegorz. Nagle najistotniejszym dla Krzyśka stało się bronienie mieszczańskiego honoru. Nie mógł pozwolić, by rolnik zobaczył jego, człowieka z wyższym wykształceniem, wielokrotnego mistrza libacji studenckich, zataczającego się po domu. Godność to coś, z czym się człowiek rodzi. Poczekał, aż za wychodzącym gospodarzem zamknęły się drzwi, i wstał od stołu. Do końca życia żałował, że zdecydował się wtedy wstać od wódki. Stawiając z przesadnym pietyzmem kolejne chwiejne kroki, wszedł do komory. Nie zastanawiał się, które drzwi otwiera – zapachy, które tak uderzyły go przy wejściu, nasiliły się, a wyczuł to mimo otępienia

72


Michał Adamiak - Prowincja

zmysłów sprowadzonego przez wypitą wódkę. Gdyby był trzeźwiejszy, od razu zorientowałby się w pomyłce – nawet w półmroku panującym w pomieszczeniu widać było, że nie może to być kuchnia, a tym bardziej łazienka. Słabe światło z lampy jarzącej się za oknem padało na połowę stojącego na środku pokoju łóżka. Reszta pokoju spowita była mrokiem, którego nawet nie próbował przeniknąć. Przypomniał sobie słowa Grześka o głupim planie domku i pokoju przejściowym do łazienki. Przez sekundę myślał o wyjściu na dwór, ale pobudzona przez alkohol duma nakazała mu załatwienie swych potrzeb w kulturalnych warunkach. Zrobił dwa niepewne kroki do przodu, by ułatwić swoją wędrówkę, wyciągnął lewą rękę i wsparł się na ścianie. Zaklął pod nosem, gdy na drodze jego stopy znalazł się niespodziewanie jakiś mebel. Alkohol stępił ból w palcach, podjął też za niego decyzję kontynuowania chwiejnego marszu naprzód. Stwierdziwszy, że komoda, sekretarzyk czy cokolwiek to mogło być (w jego oczach najbardziej przypominało to niezdobytą barykadę rodem z rewolucyjnej Francji), uniemożliwia mu dalszą wędrówkę przy bezpiecznej ścianie, zdecydował się na odejście od niej. Przeliczył się, niewyczuwalny dla zwykłego śmiertelnika podmuch wiatru lekko nim zachwiał i wyłożyłby się jak długi na podłodze w pokoju, gdyby nie oparł się ręką o łóżko, które lekko skrzypnęło pod jego ciężarem. Próbując wstać, nachylił się nad pościelą. – Co tu się dzieje? Znowu mi to robisz? – Głos Grześka przesiąknięty był furią i rozpaczą. Zapalił światło. – Dziwka jedna! – Ostatnie słowa znikły w krzyku, który wydobył się z gardła Krzysztofa. Kiedy potężnie zdenerwowany gospodarz zapalił światło, Krzysiek zauważył, że pochyla się nie tylko nad łóżkiem, ale i nad wychudzonym i zdecydowanie rozkładającym się ciałem. Widok ten zapamiętał do końca życia: zasuszone, sczerniałe ścierwo z małymi kępkami długich włosów, które choć były starannie rozczesane, nie ukrywały licznych dziur wyrwanej skóry, przypominających trochę bezkrwawe kratery.

73


Biblioteka Grabarza Polskiego

Głowa, wyraźnie pęknięta z prawej strony, bardziej przypominała czaszkę niż głowę żyjącego człowieka. Twarz, już praktycznie pozbawiona indywidualnych cech, zdawała się zerkać za okno spod zapadniętych i zlepionych powiek, a jej bezwargie usta z nienaturalnie nisko opadniętą żuchwą i szczerzącymi się zbrązowiałymi zębami sprawiały wrażenie zastygniętych w wiecznym karykaturalnym i odrobinę prześmiewczym wyrazie zdumienia. Zwłoki o jakby wyciągniętych przed siebie rękach i lekko podkurczonych do góry nogach – efekt i wysuszania się i zastygania mięśni – leżały starannie upozorowane na śpiącą kobietę w świeżej, pachnącej jeszcze koszuli nocnej. Ta chałupnicza i zapewne przypadkowo wykonana mumia leżała w dopiero co zmienionej pościeli, jej ciało już od dawna pozbawione życia czule było przykryte pachnącą proszkiem kołdrą. Ciągle krzycząc, Krzysiek odwrócił głowę w stronę drzwi wejściowych. Wzrok przebiegł mu po na wpół otwartej szafie z męskimi i żeńskimi ubraniami poskładanymi w identyczny, nieco toporny sposób, mały stolik z lustrem zawalony kobiecymi kosmetykami, krzesło z rzuconym na jego oparcie męskim szlafrokiem i skrytą pod nim piżamą. Co tu się dzieje? – przebiegło mu przez głowę. Ktoś tu mieszka? Zatrzymał wzrok na Grigorim, który stał w drzwiach, nie wiedząc, co zrobić. W jednej ręce trzymał kilka przyniesionych polan, które nagle zrzucił na podłogę. – Ta suka znowu to zrobiła! I to jeszcze z gościem, którego sam pod ten dach sprowadziłem. Tego już jej nie daruję. I tobie też. – Głos dziwnie mu się łamał, kiedy machał jednym z przyniesionym polan między Krzysztofem a łóżkiem. Nieoczekiwanie zamachnął się i rzucił przez pokój pieńkiem. Trafił Krzyśka w ramię. Palący ból rozszedł się aż do barku. Grigorij wziął kolejny kawałek drewna. Tym razem trafił w głowę. Krzysiek zatoczył się do tyłu, zatrzymując dopiero na wytapetowanej ścianie. Stał jak skamieniały, próbując zrozumieć, czego jest świadkiem. Grigorij nie zaprzątał sobie głowy podnoszeniem pocisków i rzucił się z dzikim krzykiem

74


Michał Adamiak - Prowincja

w stronę Krzyśka. Ten nie bronił się – był na to zbyt zamroczony alkoholem lub strachem. Dostrzegł, ze szarżujący na niego mężczyzna płacze, mamrocząc coś pod nosem o miłości, wierności i kobiecie, którą kochał. Grzegorz złapał go za ramiona i siłą impetu walnął jego potylicą w ścianę. W oczach mu pociemniało. Tytanicznym wysiłkiem woli otworzył jedno oko. Zobaczył spadającą na nie pięść. Nie bolała go żadna konkretna część głowy, raczej cała twarz stała się jednym wielkim skupiskiem bólu. Grigorij, wyładowując swą furię w kilku potężnych ciosach i kopnięciach, odwrócił się w stronę swej martwej żony. Przysiadł niepewnie (jakby bał się odtrącenia) na skraju łóżka, gładził ją czule po pozostałościach szyi i twarzy, delikatnie muskał resztki jej włosów. – Wiem, że miałem ostatnio dla ciebie mniej czasu, kochana, ale teraz wszystko się zmieni, rozumiesz? Wszystko będzie jak dawniej. – Chwila ciszy, podczas której grzecznie potakiwał głową, jakby szkielet właśnie prowadził przydługi monolog. – Tak, tak. Zapomnimy o dzisiejszym incydencie. W końcu się kochamy, prawda? Krzysiek przyglądał się tej scenie z rosnącym strachem. To psychol – tylko ta jedna myśl kołatała mu w głowie. Patrząc, jak Grigorij pochyla się nad tym, co kiedyś musiało być ustami jego żony, zerwał się i wybiegł z domu. Grzegorz nie zwracał na niego uwagi, był zbyt zajęty na nowo odzyskaną miłością. Bieg utrudniały mu bolące żebra i telefon trzymany przy uchu. Policja musi zgarnąć tego czubka. Jeszcze gotów wyrżnąć tę wioskę. Rozmowa z władzami szła mu nieskładnie. Przedstawił się, rzucał hasła o zagrożeniu życia i psychopacie. Alkohol buzował mu w głowie na nowo. Zziajany wbiegł na swoje podwórko, nie miał okazji zauważyć kogoś w cieniu przed domem, gdyż tępy ból w czaszce zamroczył go, gdy tylko przeszedł przez furtkę. Gdy ocknął się, absolutnie nic nie widział. Tuż przed sobą słyszał głośno pracującą maszynę.

75


Biblioteka Grabarza Polskiego

– Co jest? Co tu się dzieje? Czego ode mnie chcecie? – Dawno już przekroczył próg histerii, dziwiąc się samemu sobie, stwierdził, że stracił zainteresowanie sobą, swoim ciałem i tym całym bólem w pobijanej twarzy i torsie. Czuł się zobojętniały na cały świat. Nagle nim szarpnęło, jakby coś wciągnęło mu rękaw. Poczuł jakiś silny uścisk w łokciu, ktoś chciał uniemożliwić mu wyszarpnięcie ręki. Poczuł metal nieubłaganie wbijający się ciało. Okropny ból miażdżonych nerwów. Dlaczego? Co się stało? Dogonił go? Psychol zbiera krwawe żniwo? Nie krzyczał, zrezygnowany i ciągle otumaniony alkoholem. Oślepłem? Nie, czuję coś na oczach. Próbował wyszarpnąć bolącą rękę. Nie mógł – ciągle mocny ucisk na łokciu. Co jest? Próbował odwrócić głowę, ale wtedy ktoś lub coś szarpnęło jego ręką do przodu. Czuł, jak coś miażdży mu dłoń. Tym razem krzyczał. Bez opamiętania, ile sił w płucach. Ciągle nie mógł wyciągnąć ręki. Nieskładne pytania przebiegały mu przez głowę. Starał się skupić tylko na oswobodzeniu dłoni. Maszyna trzymała jednak mocno. A może nie tylko maszyna? Kolejne szarpnięcie, ręka posuwa się dalej do przodu. Kolejny spazm bólu w dłoni zmusił go do rzygania. Później znów zaczął krzyczeć. Całkowicie stracił kontrolę nad swoim ciałem i umysłem. Następne, co pamiętał, to siebie siedzącego na schodku przed wejściem do domu. Nie do końca trzeźwy z otępieniem patrzył na dosyć fachowo obandażowaną zmiażdżoną rękę... Dziwny wąsacz – kat drewna stał nad nim i perorował: – Widzicie jakie nieszczęście, żeście na siebie sprowadzili? – Ja? To tamten świr sypia z mumią! – Przez oburzenie i zdrętwiałe usta wypluwał z siebie dużo śliny. – Tajemnice alkowy, widzicie, dlatego tak się zwą, by nikt w nie nosa nie wkładał. Ostrzegałem, nie wtrącajcie się. Żyć nam dajcie. – Kiedy ja przecież nic nie zrobiłem! – Słuszne oburzenie wzbierało w jego wyczerpanym i obolałym ciele. – Prawdy macie trochę. Tylko po coście na tę policję dzwonili?

76


Michał Adamiak - Prowincja

– Bo to psychopata. Przysługę wam robię! On może całą tę wieś w nocy wymordować! – W małżeństwie pośmiertnym z Beatą jest już lat 6. Nic nikomu złego nie zrobił. Ba, nawet obcego jako pierwszy w dom wpuścił. Zdumienie i absolutny brak zrozumienia przebijały się nawet przez rozhisteryzowaną minę Krzysztofa. Oni tak na poważnie? Tu można spad z trupem? Co tu się dzieje? – A to po co? – Podniósł zmasakrowaną dłoń. Zdziwił się ponownie, widząc jak fachowo, ktoś mu ją zabandażował. – Co to za zabawy? – Twoja sprawka. – To nawet nie zakrawa na śmieszność! – Na miecz ścinający głowę też się będziesz boczyć? My podobnie, jedynie wynikiem twoich głupot jesteśmy. Policję wezwałeś, a jak przyjedzie i nic nie zobaczy, to podejrzeń może nabrać. A tak wypadek zwykły – pijany mieszczuch, nic do miejscowych nie ma, rękę, gdzie nie trzeba, włożył. Zresztą bądź mężczyzną – ot zgniecenie czy złamanie to jest, nic więcej. Wypadków takich tu bez liku. Trochę w gipsie pobędziesz, a na starość rwać będzie. Ale z życiem ujdziesz, starości doczekać. No ale tu wola wolna. Zrobisz, co uważasz. – Przerwał, zobaczywszy migoczące światła radiowozu, i podszedł do dwóch tubylców stojących przy wielkim ciągniku tuż przez furtką do domu. Domyślił się, że przez tę machinę tak boli go ręka. Przez sekundę myślał, czy groźby wąsacza mają jakiekolwiek potwierdzenie... Bo co niby mogli mu zrobić? Policja to policja. Wtedy jednak zobaczył, jak serdecznie jeden z chłopów wita się z wysiadającym funkcjonariuszem. Słyszał, jak zaczęli tłumaczyć cały wypadek. Nie pamiętał, jakie dał zgłoszenie, był jednak pewien, że alkohol, szok i ból sprawiły, że mogło nie być najbardziej zrozumiałe. Momentalnie podjął decyzję. Idąc do radiowozu, zamachnął się i potężnie kopnął w koło od traktora – był to najlepszy, choć niedoskonały, wyraz buntu, jaki wymyślił na poczekaniu.

77


Byłam

nastoletnim

wilkołakiem, Autor: Adam Adamkiewicz

czyli trylogia

Ginger Snaps" "

Od Autora: Ponieważ opisywana poniżej trylogia „Ginger Snaps” jest ciekawym punktem wyjścia dla wielu obyczajowych obserwacji i przemyśleń związanych z dojrzewaniem młodzieży, tekst może wydać się trochę mniej recenzją, a bardziej analizą. Jeśli czasami, drogi Czytelniku, odniesiesz wrażenie, że wypływam już na naprawdę głębokie wody i lada moment mogę utonąć to przepraszam, ale potraktuj to jednocześnie jako pochwałę ocenianych filmów. W końcu sztuka powinna zadawać pytania i zachęcać do poszukiwania odpowiedzi już na własną rękę, a precyzyjniej – na własny umysł.

większe, spoilery. Zrobię, co mojej mocy, żeby zdradzić jak najmniej, na pewno nie tknę klawiaturą zakończeń, które są całkiem zaskakujące, ale gdzieniegdzie możesz odnieść wrażenie, że trochę za daleko w opisie fabuły dotarłem. Myślę jednak, że udało mi się zbliżyć do sokratejskiego „złotego środka” i połączyć recenzję z analizą tak, by jednocześnie nie odebrać Czytelnikom przyjemności, którą będą mogli odczuć po (mam nadzieję) nadchodzącym seansie produkcji dostępnych w Polsce jako „Zdjęcia Ginger”, „Zdjęcia Ginger II” oraz „Zdjęcia Ginger III: Początek”.

Kanadyjski prolog.

Czuję się również w obowiązku, aby Cię ostrzec – tam, gdzie jest sporo analizy Cały ambaras lub, jak mawiała kolemogą trafić się również, mniejsze lub żanka mojej mamy – mezalians, zaczął


Do realizacji swojej wizji namówił, równie jak on niedoświadczoną scenarzystkę, Kanadyjkę Karen Walton, która z początku nie wydawała się zbytnio przekonana do pomysłu. Nie ceniła sobie cech i klisz typowych dla horroru, uważała tego typu filmy za słabe i, co istotne, w nie najlepszym świetle przedstawiające kobiety. Ostatecznie jednak podążyła za wizją reżysera i wzięła się za pisanie. Zanim jednak praca pisarska została zakończona i można było rozpocząć zabiegi pre-produkcyjne obwoje zebrali trochę doświadczenia – głównie na planach seriali, choć Fawcett zadebiutował także na dużym ekranie całkiem nieźle przyjętym przez widzów i krytyków thrillerem „The Boys Club”. Co ciekawe, głównymi bohaterami także byli młodzi ludzie, troje chłopców wchodzących w niejednoznaczną relację ze spotkanym, rannym, ale wciąż niebezpiecznym zbiegiem.

Autor: Adam Adamkiewicz

się w okolicach 1995 roku, kiedy John został o ciekawe, socjologiczne obserFawcett, kanadyjski reżyser na dorobku wacje młodzieży. (mający na koncie jedynie filmy krótkometrażowe), wpadł na pomysł horroru dotykającego problemu przemiany człowieka. Ważnym było również by Moja siostra jest bohaterkami uczynić młode dziewczywilkołakiem i co ja na ny, najlepiej przechodzące przez okres to, czyli Ginger Snap s" młodzieńczej „burzy i naporu”, czyli doj" roku. z 2000 rzewania. Rozpoczynając seans kolejnych części „Ginger Snaps” warto wiedzieć, że kluczem do interpretacji, a jednocześnie punktem wyjścia dla wielu ciekawych spostrzeżeń i refleksji będą dwie główne bohaterki. Doprecyzowując – bardzo sobie bliskie, połączone szczerą i mocną więzią siostry. Ich charaktery rozpisane zostały według zasady „dwubiegunowości”, dzięki czemu relacja, którą zbudowały jest bardzo bogata – pełna nie tylko miłości, zrozumienia i tolerancji, ale również uczuć nieco mniej jednoznacznych (czasami wręcz negatywnych), światłocieni, których znaczenie będzie rosło wraz z rozwojem akcji. Rodzeństwu, mniej więcej dwunasto-, trzynastoletniemu przyszło żyć w niewielkim miasteczku, którego społeczność nie jest przygotowana na obcowanie z tak nietypowymi dziewczętami. Już chociażby zainteresowania nieco starszej, tytułowej Ginger i jej siostry Brigitte wprowadzają czy to nauczycieli, czy rodziców, czy wreszcie nielicznych znajomych w pewien dyskomfort. W końcu imitowanie najróżniejszych rodzajów śmierci, potraktowane teatralnie, z użyciem rekwizytów, strojów itd., na koniec zwieńczone sesją fotograficzną może nieco szokować.

Wizja ostatecznie dojrzała, a zdobyte doświadczenie, skończony scenariusz oraz sponsorzy chętni do wyłożenia 5 milionów kanadyjskich dolarów (według aktualnych kursów 1 kanadyjski dolar to niecałe 3zł.) umożliwili w 1999 roku rozpoczęcie produkcji filmu „Ginger Snaps”, będącego pierwszym ogniwem dosyć interesującej trylogii, w To dążenie do flirtu ze śmiercią będzie której horror o wilkołakach wzbogacony bardzo ważną cechą postaci rzutującą

79


na ich postępowanie w zasadzie przez całą trylogię. Otóż te, ostatecznie niewinne choć dziwne, zabawy w połączeniu z bardzo silną (taką z gatunku: „do śmierci i jeszcze dalej”) więzią sprawiły, że dziewczęta w pewnym stopniu wyeliminowały ze swojego życia strach.

się płaszczyzna fizyczna, nad którą najwięcej napracowali się charakteryzatorzy i kostiumolodzy. Ciało Ginger zaczyna powoli zyskiwać wilcze cechy – pojawiają się włosy w miejscach, w których pojawiać się nie powinny, uszy zyskują spiczastość, zęby stają się kłami, paznokcie pazurami itp. nie„Więc jak to?” – mógłby ktoś zakrzyk- wątpliwe przyjemności. nąć, „Horror, w którym główne bohaterki się nie boją? Co to w ogóle za Jednocześnie przemiana łączy się ze horror?” – mógłby zdziwiony Czytelnik wspomnianym dojrzewaniem, niejako kontynuować swój okrzyk. Okrzyk tra- je potęgując. Rodzący się zwierzęcy fiający w zasadzie w sedno pozytywnej instynkt w połączeniu z burzą hormonietypowości pierwszej i drugiej części nów oraz pierwszą menstruacją budzi „Ginger Snaps”, w których to właśnie w młodej dziewczynie silne poczucie siostry, główne postaci filmu są źró- własnej seksualności. Ginger, czyli dłem horroru, nośnikiem strachu. Wil- ta odważna, agresywna, przebojowa kołak posiadający „zdolność” zarażania strona rodzeństwa, nie omieszka tego swoją lykantropią opuścił strefę „miej- wewnętrznego poczucia podkreślić skich legend” tylko na krótką chwilę, odpowiednio wyzywającym strojem by zmasakrować kilka psów i, niczym i zachowaniem. Ruszy również na w sztafecie, przekazać pałeczkę stra- pierwsze polowanie – na razie jednak chu Ginger. „tylko” na seksualnego partnera. Właśnie w tym tkwi jednak istota filmu i z tego wynika nie tylko główna opowieść, ale również obyczajowe obserwacje. Spotkanie z potworem na początku zapowiadało się na jedno z tych zakończonych skutkiem śmiertelnym. Brigitte straciła swoją siostrę z oczu i mimo natychmiastowych poszukiwań nadzieja zaczynała już ją opuszczać, kiedy Ginger skrwawiona i zmaltretowana wróciła, a widzowie zamiast trupa dostali nowe życie – dojrzewającą, pełną buzujących hormonów dziewczynę zamieniającą się przy okazji w wilkołaka! Twórcy postanowili wykorzystać tę przemianę na wiele sposobów i za to należą im się słowa uznania. Przede wszystkim na pierwszy plan wysuwa

80

Autorzy zadbali również o pokazanie zmian zachodzących w psychice głównej bohaterki i zrobili to bardzo ciekawie, bo głównie przez pryzmat jej relacji z Brigitte, która niezmieniona wciąż jest dokładnym przeciwieństwem swojej siostry – cicha, nieśmiała, wycofana, unikająca konfliktów. Ponieważ w obliczu zaistniałej sytuacji obie stają się w swoich cechach skrajne – do głosu zaczynają dochodzić wspomniane na początku światłocienie i emocje negatywne. Rodzą się pierwsze konflikty, np.: na tle zazdrości o chłopaka, ale jednocześnie cały czas żywa i silna jest uczuciowa więź dziewcząt. Trwają więc razem mimo wszystko i do samego końca, który to będzie prawdziwym sprawdzianem dla rodzeństwa.


Jednocześnie cały czas bohaterki obracają się w kręgu rodzinnym i szkolnym, gdzie również do głosu zaczynają dochodzić skrajne cechy. Wilcza natura Ginger poza obudzeniem seksualności potrząsa również młodzieńczym buntem, który choć był obecny to nie dawał jeszcze aż tak o sobie znać. Teraz jednak następuje jego wybuch – stawianie się rodzicom, posmakowanie marihuany, załatwianie starych porachunków z nielubianymi koleżankami (czyli te, jakżeby inaczej, należące do szkolnej elity) czy nauczycielami. Warto się zastanowić, wspominając nas samych, co jest tak naprawdę powodem takiego zachowania. Czy to możliwe, żeby wobec trwającej w tym wieku burzy hormonów wilcza przemiana nie miała ostatecznie aż takiego znaczenia? Może w ogóle całe wilkołactwo jest tylko metaforą dojrzewania? Nie wolno zapomnieć o postaciach tkwiących na drugim biegunie z Brigitte na czele. Dziewczyna, opuszczona przez siostrę, która postanowiła „zdobyć świata szczyt” skoro nic ani nikt nie jest w stanie jej powstrzymać, trochę po omacku szuka pomocy – w domu rodzinnym, wśród innych szkolnych outsiderów. Ciekawe, że ona również w ten sposób dojrzewa – mniej efektownie, ale za to dzięki metodzie prób i błędów znacznie więcej się uczy. Dlatego to właśnie ona będzie musiała dokonać najważniejszej decyzji, stanąć na wysokości zadania i…

Jestem wilkołakiem i co ja na to, czyli Ginger " z 2004 Snap s: Unleashed" roku.

…i zmierzyć się z jej konsekwencjami, bo właśnie w tę stronę postanowili iść twórcy, którzy przejęli historię Ginger i Brigitte. Bardzo dobre oceny krytyków, niezła frekwencja w kinach oraz wynikające oraz dobra sprzedaż na nośniku DVD, czy wreszcie zauważona obecność na kanadyjskich festiwalach sprawiły, że nie pozwolono uroczym siostrzyczkom odjechać do kinematograficznego Domu Zachodzącego Słońca. Najpierw do pisania zasiadła zupełna debiutantka, Megan Martin i stworzyła porządną, niepozbawioną głębi podstawę, którą następnie przejął niejaki Brett Sullivan. W roli reżysera zdążył dopiero nieśmiało przedstawić się widzom kilkoma krótkimi metrażami, znacznie silniej znacząc swoją obecność po technicznej stronie świata filmowego, w dziedzinie montażu. Co jednak dla nas ważne – wyzwanie go nie przeraziło, nie sparaliżowało. Zabrał się za nie odważnie i stworzył drugą część trylogii, która choć pod wieloma względami różni się od pierwszej, to również pod wieloma względami… wydaje się lepsza od poprzedniczki. Ale po kolei. Dla napisów początkowych tłem stają nieco obrzydliwe zabiegi znanej nam już Brigitte mające na celu usunięcie z powierzchni ciała wilkołaczych śladów. Jednocześnie na ścieżce dźwiękowej słyszymy zdania, dialogi, które wybrzmiały w produkcji z 2000 roku. Na koniec pojawia się ważny rekwizyt, który ostatecznie ustawia nam punkt wyjścia – tym razem będziemy świadkami walki i przemiany młodszej siostry. Zważywszy na bardzo istotny, podkreślany przeze mnie niejednokrotnie fakt

81


istnienia ogromnych różnic w charakterach sióstr, od razu można zacząć się zastanawiać jak do zarażenia ustosunkuje się Brigitte. Ginger, odważna i przebojowa, w pewien sposób połączyła swoją przemianę z dojrzewaniem, maksymalnie wykorzystując wszelkie dobrodziejstwa takiego stanu rzeczy. Czy jej młodsza siostra postąpi tak samo? W końcu bardzo często, bez zająknięcia poddawała się wpływowi „tej silniejszej”, niejako podziwiając jej hardy stosunek wobec otoczenia, świata. Może jednak pójdzie inną drogą, własną i spróbuje walczyć, powstrzymać rodzącego się w niej potwora?

Po drugie – opowieść obok solidnych fundamentów, dosyć logicznych i przemyślanych w stosunku do „Zdjęć Ginger”, posiada na tej samej trasie kilka pobudzających naszą ciekawość niedopowiedzeń. Już chociażby fakt, że akcja filmu dzieje się w innym mieście, a my w zasadzie nie wiemy, co ostatecznie stało w rodzinnej miejscowości sióstr, pozostawia sporo miejsca na domysły. Również przeszłość niektórych bohaterów z początku wydaje się jasna, by wraz z rozwojem akcji kilka razy skręcać w niespodziewane wyjaśnienia. Nawet postać wilkołaka, której uświadczymy nieco więcej niż w części pierwszej, niesie sobą tajemnice zarówno jeśli Cokolwiek zdecyduje – nie uda jej się chodzi o motywacje, jak i pochodzenie. uniknąć dobrze znanej podejrzliwości społeczeństwa, która ostatecznie za- Po trzecie – Brett Sullivan wykorzystał prowadzi ją na zamknięty oddział szpi- trochę więcej schematów właściwych tala odwykowego. W tym miejscu za- horrorom bardzo zgrabnie łącząc je czyna się prawdziwa zabawa, za którą z wątkiem obyczajowym i jednoczemłodym, niedoświadczonym twórcom śnie nie zabierając z pierwszego rzęnależą się oklaski. du postaci Brigitte i jej rozwoju – jako dziewczyny, jako wilkołaka, jako osoby Po pierwsze – postanowili nie odzierać potrzebującej pomocy, ale jednoczefilmu z jego obyczajowej płaszczyzny, śnie potrzebnej innym. Zatem obok dlatego bohaterka wchodzi w relacje zbliżania się wygłodniałego wilkołaka, (może niezbyt głębokie, ale zawsze) dostajemy również opuszczone, zrujz innymi pacjentkami oraz personelem. nowane skrzydło szpitala skrywające Każdy, kto oglądał „Lot nad kukułczym swoje mroczne tajemnice oraz postać gniazdem” lub nieco bliższą „Ginger o pseudonimie „Zjawa”, która nosi w soSnaps” „Przerwaną lekcję muzyki”, ten bie niejedną tajemnicę, z czego niektówie, jakie charaktery kształtują takie re nie dość, że są groźne to w dodatku miejsca, jak zamiast pomocy – jeszcze mogą być punktem wyjścia do kolejnej gorzej skrzywiają psychikę młodych lu- części, traktującej już tylko o tej postadzi. Dostajemy zatem co najmniej kilka ci. Taki zabieg mógłby rozszerzyć świat bardzo ciekawych, skomplikowanych „Ginger Snaps”, stworzyć coś w rodzaindywidualności, których wypowiedzi, ju uniwersum, lecz brak jakichkolwiek zachowania, motywacje warte są za- ruchów od 2004 roku świadczy chyba uważenia i rozważenia. Szczególnie, o pozostawieniu historii sióstr odłogiem. że w przypadku niektórych bohaterów ciągle dosyć istotny jest tak ważny Fakt, że młodzi, niedoświadczeni twórw pierwszej części życiowy moment, cy nie przestraszyli się wyzwania tylko czyli dojrzewanie. odważnie, przy pomocy scenariusza

82


i kamery, zrealizowali swoją wizję dalszych losów Ginger i Brigitte w taki sposób, by płaszczyzna obyczajowa spotkała się z horrorem, mniej więcej na środku, zdecydowanie zasługuje na słowa uznania i wysoką ocenę. Dodatkowo uważam, że dzięki opowieści zawartej w „Ginger Snaps: Unleashed” i zaskakującemu, nietypowemu zakończeniu historia sióstr jako całość bardzo się wzbogaciła, zyskując przy tym kilka interesujących ścieżek do podążenia. Możemy zatem mówić o rzadkim przypadku, kiedy druga część przerosła oryginał.

Gdzie nie spojrzeć wilkołaki - i co my na to, czyli Ginger Snap s Back: The" Beginning" z 2004 roku. Sukces pierwszej części trylogii „Ginger Snaps”, która swoją premierę w miała w 2000 roku zrodził dosyć ciekawy przypadek. Otóż ów sukces i wszystko, co może się z nim wiązać, do umysłów ludzi z odpowiednio grubymi portfelami dotarło najwidoczniej dopiero w okolicach 2003 roku. Wtedy musiał nastąpić jakiś sporej wielkości wybuch chęci by z owych portfeli wyciągnąć kilka kanadyjskich dolarów, zainwestować we właściwych kontynuatorów historii sióstr, a następnie schować z powrotem więcej niż się uprzednio wyjęło. Ponieważ „dwa razy więcej” brzmi naprawdę dobrze, producenci stwierdzili, że nie warto czekać i jak już kręcić, to od razu jedną część za drugą. Rozejrzeli się po kanadyjskim światku filmowym i zatrudnili młodych, debiutujących, aspirujących twórców. „Ginger Snaps II – Unleashed” przypadło w udziale

pochwalonym już przeze mnie Megan Martin i Brettowi Sullivanowi. Natomiast do pracy nad częścią trzecią przystąpiły trzy osoby: Stephen Massicotte i Christina Ray stworzyli scenariusz, który reżyserskim ramieniem objął Grant Harvey. Wszyscy wymienieni artyści byli wtedy debiutantami, nieśmiało pukającymi do wrót wielkiego, filmowego świata (chociaż wszystko dzieje się w Kanadzie, gdzie filmowa machina jest trochę mniejsza od tej u hollywoodzkiego sąsiada, ale też swoją wielkość ma). Być może właśnie ów całkowity brak doświadczenia był powodem, dla którego trzecia część zajmuje jednocześnie trzecie miejsce na podium. Twórcy scenariusza, zasiadając do pisania trochę za bardzo chcieli, by ich tekst nie tylko stał się podstawą świetnego filmu samego w sobie, ale również wyniósł nieco wyżej pozostałe części czyniąc je czymś innym, lepszym, głębszym niż były dotychczas. Aby osiągnąć swój cel postawili na, według wielu, najlepszy, niejednokrotnie sprawdzony sposób umożliwiający zmianę spojrzenia widzów na rozpoczętą już historię – stworzenie prequelu. Opowieść zostaje przeniesiona w wiek XIX, prosto w kanadyjską dzicz, w której to prawdopodobnie zaginęli wysłannicy jednego z rozrzuconych po całej północy fortów. Do pechowego fortu, po wcześniejszym przeżyciu katastrofy, pogodzeniu się z faktem, że rodzicom przeżyć się nie udało oraz spotkaniu z indiańską szamanką i jej nieodłącznym atrybutem, czyli przepowiednią, trafiają siostry… Ginger i Brigitte. W ten sposób już w pierwszych minutach historii zostaje przestrzelone metaforyczne kolano cyklu, bo tak właściwie to kim

83


są te siostry w stosunku do tych z pierwszych dwóch części? W sieci natknąłem się na określenie „poprzedniczki”, ale to absolutnie niczego nie wyjaśnia. Nie są ani przodkami, ani klonami, ani prototypami, ani doppelgangerami, a i na pewno nie ma tutaj szansy na nieśmiertelność i trwanie na przestrzeni czasów.

robiąca głównie to, do czego zmusza ją Ginger lub sytuacja. Z kolei starsza siostra wydaje się niedoprecyzowana – czasami budzi się w niej znana nam już agresja i pewność siebie, a czasami staje się sentymentalna, czy wręcz nieco nawiedzona, do czego wcześniej raczej nie wykazywała tendencji.

Te problemy w psychologicznej kreacji głównych bohaterek trochę dziwią, jeśli spojrzymy na drugi plan. Zapełniające go postaci są naprawdę dobrze rozpisane i solidnie prowadzone – w zaistniałej sytuacji rodzą się w nich różne motywacje, którymi nie boją się kierować im bardziej wymagają tego od nich wydarzenia. Nawet jeśli wiąże się to Twórcom jednak to nie przeszkadza z koniecznością konfliktu czy to z przyi snują swoją opowieść dalej, wprowa- jacielem, czy z dowódcą, czy wręcz dzając siostry na teren fortu, w którym z Bogiem, którego wyznają. dzieje się sporo złego: noce oznaczają ataki wilkołaków, a dni kończące się Właściwie relacje między bohaterami zapasy, strach, zniecierpliwienie, apatię rodzące się w nieustającym poczuciu oraz problemy z dyscypliną. W takiej strachu i osaczenia są największym atmosferze dwie młode dziewczyny są plusem tego filmu. Szkoda tylko, że nie niezbyt mile widzianym gośćmi – nie dzieje się tak w relacji rodzeństwa, któdość, że wypada je nakarmić, zapewnić ra tutaj sprowadza się głównie do zaodpowiednie miejsce do spania i bez- pewnień o miłości i chęci pomocy. Nie pieczeństwo, to tak naprawdę nie wia- ma już światłocieni, nie zachodzą żaddomo skąd się wzięły, kim są i czy mó- ne zmiany. Jest tylko trwanie przy sobie wią prawdę. Najwięcej wątpliwości ma, w obliczu niebezpieczeństwa. a jakże, duchowny, który od początku nie ukrywa swojej niechęci, uważając Niestety – debiutujący twórcy, którzy bohaterki za zwiastunki zła. Z kolei naj- zabrali się za trzecią część trylogii lepiej, najgrzeczniej zachowują się do- wyrządzili całości historii dużo złego. wódca oraz indiański myśliwy. Jak się Chociaż na koniec próbowali jeszcze okaże – obaj nieprzypadkowo. w jakiś sposób tłumaczyć wydarzenia, które chronologicznie mają nadejść Wraz z upływem ekranowego czasu w pierwszej i drugiej części to nie spowychodzi na jaw, że twórcy nie tylko sób nie odnieść wrażenia, że prequel trylogii zrobili krzywdę. Również Gin- niepotrzebnie i bezsensownie namieger i Brigitte zostały psychologicznie szał tłumacząc wszystko tylko tyle, na skrzywdzone. Młodsza siostra, która ile to było konieczne, bez głębszego dojrzewała do prawdziwej mądrości tu- przemyślenia. Z nadzieją, że jak da taj jest całkowicie nijaka i bezbarwna, się indiańskie czary-mary spod znaku Pozostaje zatem jedyna opcja – bohaterki trzeciej części trylogii to zupełnie inne dziewczyny, które akurat mają takie same imiona, wygląd i problem w związku z czyhającymi w lesie wilkołakami. Poza tym nie łączy ich absolutnie nic, bo zwyczajnie… nie ma jak!

84


„przepowiedni i klątwy” to załatwi się kańcom atakowanego przez wilki fortu. w ten sposób całej opowieści odpo- Warto zauważyć i docenić, że wszystkie wiednią dawkę nadprzyrodzoności. części w ciekawy sposób przedstawiają mechanizmy rządzące małymi, specyNie wyszło to zupełnie i radzę traktować ficznymi społecznościami. W pierwszej „Ginger Snaps Back: The Beginning” części możemy przyjrzeć się nieco obyjako oddzielny film, wykorzystujący tyl- czajowości niewielkiego miasteczka, ko imiona bohaterek i tytułu. Raczkują- w drugiej poznać reguły rządzące wszelce uniwersum „Ginger Snaps” na tym kimi lecznicami uzależnień, a w trzeciej nie straci, a nieudany prequel wręcz zy- zobaczyć jak strach i osaczenie może ska, bo bez porównania z poprzednika- wpływać na tych, powszechnie uważami okazuje się całkiem niezłym filmem, nych za silnych i twardych. nawiązującym do historii i legend Kanady, a traktującym o ataku wilkołaków Kolejny plus to scenografia, która na zdany tylko na siebie fort, porzucony szczególnie wyróżnia się w produkcjach gdzieś w leśnych ostępach. z 2004 roku. Stary szpital z opuszczonym, zniszczonym skrzydłem jest kiedy trzeba odpowiednio tajemniczy, odpowiednio straszny lub odpowiednio Jak, gdzie i kto gryzł, odpychający (łazienki w pokojach paczyli kilka suchych cjentów!). Na dodatek gruba pokrywa uwag ogólnych. śnieżna za oknami, dodająca również Ponieważ zdecydowana większość tek- niesamowitego uroku leśnej dziczy stu to jednak pewnego rodzaju analiza pięknie pokazanej w prequelu. Także rozwoju postaci oraz uniwersum trylogii wnętrze drewnianego fortu przedsta„Ginger Snaps”, uznałem, że warto wy- wiono z dbałością o szczegóły, dzięki stukać kilka dodatkowych zdań na te- czemu wszystko wygląda bardzo realimaty bardziej przyziemne, techniczne. stycznie i przekonująco. Seans kolejnych części coraz mocniej utwierdzał mnie w przekonaniu, że Katharine Isabelle kreująca postać Ginger oraz Emily Perkins grająca Brigitte stworzyły świetne kreacje i choć były trochę starsze od swoich postaci (odpowiednio 19 i 23 lata na planie „Zdjęć Ginger”) naprawdę przekonująco przedstawiły zmagania związane z okresem dojrzewania. Warto prześledzić ich kolejne aktorskie kreacje, bo dziewczyny posiadają niewątpliwy talent.

Strona muzyczna prezentuje się nieźle, choć czasami można odnieść wrażenie, że „zabrzęczano” tyle ile trzeba i nic ponad to. Najbardziej odczuwalne jest to w „Unleashed”, w którym są ciekawe muzyczne fragmenty jednak są one zawsze bardzo krótkie, pozostawiające uczucie niedosytu. Warto wspomnieć, że na ścieżce dźwiękowej najstarszej części znalazły się między innymi piosenki Fear Factory, Cradle of Filth czy Machine Head.

Aktorzy tworzący bohaterów drugiego planu również starali się wypaść przekonująco, co najbardziej udało się ekranowym pacjentkom szpitala oraz miesz-

Wszystkie trzy produkcje nie są typowymi horrorami, przez co nie uświadczymy w nim zbyt wielu horrorowych zagrywek. Kilka, które ostatecznie po-

85


stanowiono wykorzystać (zdecydowanie najwięcej w części drugiej) twórcy próbowali przerobić nieco na swój sposób rezygnując z typowych rozwiązań (czyli tych spod znaku „uspokojenie – zaskoczenie + muzyka). Chociaż ostatecznie nie zawsze udało się uciec od schematu – warto docenić te starania.

Z dojrzewaniem jest podobnie – włosy zaczynają rosnąć w nieoczekiwanych miejscach, buzia staje się polem do wyciskania, wybierane każdego ranka stroje z reguły nie spełniają ani naszych, ani cudzych oczekiwań (które również tkwią głównie w naszych głowach), a i budzące się w ciele żądze mogą doprowadzić do źle ocenianych Śmiało można stwierdzić, że decydując przez społeczeństwo zachowań. się na zapoznanie się z historią Ginger i Brigitte otrzymujemy nie tylko ciekawą Najlepiej zatem zacytować piosenkę opowieść z pogranicza horroru i oby- Dżemu: „(…) Zawsze warto być człoczajówki (głównie młodzieżowej, poza wiekiem, choć tak łatwo zejść na psy.”* słabszym prequelem), ale również trzy interpretując te słowa jako zachęcenie solidnie wykonane, stworzone z pasją do bezpośredniego przejścia do dojrzai dbałością o detale filmami (bo nawet łości, bez zbędnego dojrzewania i przetrzeciej części nie sposób tych cech miany w „psa”. odmówić). Jeśli uda się lub już się udało skorzystać z tej cennej rady to zachęcam do poświęcenia kilku chwil swojego wolne...nie warto być go czasu na zapoznanie się z trylogią wilkołakiem, nie warto „Ginger Snaps”, a szczególnie dwóch dojrzewać, ale warto pierwszych części, których twórcom obejrzeć. udało się nie tylko opowiedzieć w ciekawy sposób wciągające historie na Ostateczna odpowiedź na pytanie zadość nietypowym styku horroru i filmu dane w podtytule tekstu, podparta wnioobyczajowego, ale również stworzyć skami, które po seansie „Zdjęć Ginger”, zalążek spójnego, mającego spory „Zdjęć Ginger II” oraz „Zdjęć Ginger potencjał uniwersum filmowego. Mam III: Początku” nasuwają się w zasadzie nadzieję, że znajdą się jeszcze twórcy same, może być tylko jedna – lepiej, chętni do powrotu w ramy wilkołaczej bezpieczniej, spokojniej ani nie być wilhistorii sióstr Ginger i Brigitte. kołakiem, ani (nieco uogólniając) nie przechodzić przez okres dojrzewania. Natomiast ci, którym do rady zawarBycie wilkołakiem nie dość, że wiąże się tych w cytowanych słowach Ryszarda ze zdecydowanie zbyt bujnym owłosieRiedla nie udało się zastosować i albo niem, zmianami na buzi i w buzi, problewłaśnie dojrzewają, albo zmieniają się mami z utrzymaniem w całości swojego w wilkołaki, na pewno mają inne, cieka„outfitu” (problem bliski również niejakiewe rzeczy do roboty i oglądanie filmów mu Hulkowi) oraz źle widzianymi przez o nich samych mogą sobie darować. większość społeczeństw żądzami (jak chociażby tej związanej z zabijaniem ludzi), to w dodatku skazuje na niezrozu*„Autsajder”, Dżem, z płyty: „Autsajder”. mienie, samotność i agresję.

86


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Rebis 20l4 Tłumaczenie: Piotr Kuś Ilość stron: 344

Wydany w 2010 roku „Armagedon” miał być pożegnaniem z kultową serią „Manitou”, od której wielu dzisiejszych horroromaniaków zaczynało swoją przygodę z literaturą grozy. Wielu fanów zdążyło już zatęsknić za sztandarowym bohaterem wykreowanym przez Grahama Mastertona – Harrym Erskinem. Na szczęście autor zmienił zdanie – w zeszłym roku zapowiedziana została „Infekcja”, będąca kolejną częścią legendarnej sagi. Pod pewnymi względami to jednak zupełnie nowa odsłona „Manitou”.

ka dwóch potomków przerażającego indiańskiego szamana. Synowie Misquamacusa postanawiają kontynuować krucjatę swojego ojca i sprowadzić na Stany Zjednoczone zagładę, mającą być zemstą za odebranie ziemi jej rodowitym mieszkańcom. Anna i Harry w pewnym momencie będą musieli stawić czoła niebezpieczeństwu i zmierzyć się z przeszłością, której konsekwencje można zaobserwować do dziś.

Recenzent: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Infekcja (Infection aka Plague of the Manitou)

Powieść jest dostatecznie długa, poprowadzona dobrze i z odpowiednim tempem. Autor zdecydował się na wprowadzenie balansu pomiędzy opisami i dialogami, odnajdując w tej kwestii złoty środek. Fani z pewnością ucieszą się z powrotu kultowego bohatera, który obok Jima Rooka jest jedną z dwóch najbardziej popularnych postaci kiedykolwiek wykreowanych przez brytyjskiego mistrza horroru. Cieszą także drobne nawiązania do pierwszego tomu – legendarnego „Manitou” z 1975 roku. Aż trudno uwierzyć, że ta historia ciągnie się już prawie 40 lat!

„Infekcja” podzielona jest na dwie wyraźne części, które na zmianę przeplatają się ze sobą, by złączyć się w finale. W pierwszej poznajemy nową bohaterkę, utalentowaną epidemiolog Annę Grey, pracującą w szpitalu w St. Louis nad niebezpiecznym wirusem. Niebawem ludzie zaczynają zapadać na tajemnicze dolegliwości – wymiotują krwią, mają majaki i umierają w męczarniach. Ofiarą pada też życiowy partner Anny, David, co tylko motywuje lekarkę do wytężonej pracy. Szybko okazuje się, że tajemnicza choroba przenoszona jest przez pluskwy, ale ma swoje podłoże w świecie „Infekcja” to dobra powieść, którą docenić powinni szczególnie miłośnicy poprzednich nadprzyrodzonym. książek z Harrym Erskinem w roli głównej. Druga część powieści przedstawia nam Szkoda tylko, że w powieści nie znalazło starego dobrego Harry’ego Erskine’a, się miejsca dla Misquamacusa, Śpiewajasnowidza-naciągacza, utrzymującego jącej Skały, Amelii Crusoe czy większych się z przepowiadania przyszłości starym nawiązań do poprzednich części, ale cóż, i bogatym mieszkańcom Miami. Po kilku takie są prawa rynku - nie można przecież potyczkach ze swoim nemezis – Misqu- przytłoczyć nowych czytelników, nie obeamacusem, Harry’emu ani śni się ponow- znanych z poprzednimi odcinkami. Jednak nie stawać w szranki z niebezpieczeń- nawet pomimo braku tych elementów najstwem. Jego przeznaczenie ma jednak nowszy horror Mastertona to kawał solidnej inne zdanie. Wspomniana plaga pluskiew roboty i kolejna ciekawa przygoda, która przenosząca morderczą chorobę to spraw- zadowoli fanów literatury grozy.

87


To już koniec! Tajemnica Starzyzny i jej mrocznych okolic rozwiązana!

Ostatnia część cyklu o przeklętej wiosce na Roztoczu już w księgarniach!


-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Wydawnictwo Akurat 20l4 Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik Ilość stron: 480

Sarze Lotz – pisarce zupełnie w Polsce nieznanej – udało sie zadziwić czytelników powieścią niezwykle dojrzałą, a przy tym tak migotliwą znaczeniowo, że w trakcie pierwszej lektury pojęcie całości zamysłu autorki przychodzi z mozołem. Toteż uprzedźmy już teraz: powieść czyta się trudno, cały czas należy utrzymać napiętą uwagę, a zmiana punktów widzenia osób, z perspektywy których poznajemy powieściowe zdarzenia, sprawia, że niekiedy ciężko jest odnaleźć powiązania pomiędzy kolejnymi zdarzeniami. Pisarka sięgnęła do formuły właściwej raczej awangardowemu filmowi, tworząc powieściowy odpowiednik mockumentary. Zamysł ten wymagał szczególnego opracowania tworzywa literackiego tak, by opowieść – imitująca różne wypowiedzi o charakterze użytkowym (wywiady, e-maile, raporty, wspomnienia) – pozostawała zwarta mimo stylistycznego zróżnicowania. Pisarka wywiązała się zresztą z tego zadania nad wyraz doskonale, a perfekcyjne rozplanowanie fabuły utworu i wyczucie dramatyzmu sprawiły, że podczas lektury często zdarza sie zapomnieć, iż mamy do czynienia z literacką fikcją i zaczynamy czytać „Troje” jako zapis dokumentalny tragedii lotniczej (niemała zasługa w osiągnięciu tego efektu przypada tłumaczowi, Arkadiuszowi Nakoniecznikowi). Do pewnego stopnia przed iluzją dokumentalnego charakteru opowieści zdaje się chronić czytającego irracjonalny charakter zdarzeń. Jeślibyśmy potraktowali bowiem opowieść Lotz jako opracowanie

dotyczące jednej z urban legends, pojawienie się akcentów fantastycznych (a zwłaszcza nadprzyrodzonych), przełamujących jednolity charakter ontologii świata przedstawionego, byłoby w pełni usprawiedliwione charakterem owych mitów współczesnych. Zwłaszcza jeśli narrację tę odczytywalibyśmy w kontekście jej inspiracji poetyką tabloidów.

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

SARAH LOTZ - Troje (The Three)

I tu dochodzimy do najważniejszej kwestii: tematyki powieść Lotz. Pozornie „Troje” to opowieść o serii katastrof lotniczych, które łączą z sobą postacie ocalałych – wbrew jakimkolwiek szansom na przetrwanie – dzieci. Dramat obyczajowy rychło jednak przekształca się w thriller z wyraziście zarysowanym wątkiem nadprzyrodzonym. Przy czym nawet wówczas w tle przewija sie wątek krytyki społecznej, związanej z histerią religijną poszukujących sensacji mediów, dla których prawda i rzetelność podporządkowane zostają zyskowi finansowemu (dotyczy to również „tele-ewangelistów” usiłujących zbić na tragedii kapitał polityczny). Co istotne: autorka, stawiając trudne pytania o odpowiedzialność mediów, nie udziela zarazem łatwych odpowiedzi, nie moralizuje ani nie pragnie uczynić powieści narzędziem do pedagogizowania. W zamian opisuje mechanizmy znane odbiorcom z rzeczywistości pozaartystycznej, ukazując możliwe konsekwencje ich akceptacji przez użytkowników mediów. Wraz z niebanalnym pomysłem i nowatorską formułą stanowi to o sukcesie artystycznym „Trojga”, sprawiając, że nie sposób zapomnieć o powieści jeszcze długo po zakończeniu lektury.

89


CARRIE CARRIE USA 1976 Dystr.: Brak Reżyseria: Brian De Palma Obsada: Sissy Spacek Piper Laurie Amy Irving William Katt

Recenzent: Bartlomiej Paszylk

X X X X X

90

będą one wymierzone w matkę oraz szkolnych znajomych (m.in. William Katt, Nancy Allen, John Travolta), którzy szykują jej wrednego psikusa podczas zbliżającego się balu na zakońNajlepszy horror w dziejach kina? Tak, czenie szkoły. bardzo możliwe – a już na pewno jeden Pauline Kael, słynna amerykańska rez kilku najlepszych. cenzentka i wielbicielka talentu Briana Początek jest taki: Carrie (Sissy Spa- De Palmy, twierdziła, że przyczyną cek) przeżywa w szkole dramat pierw- sukcesu „Carrie” jest emanująca z filmu szej miesiączki, a później opowiada troska o główną bohaterkę; podczas o nim swojej matce (Piper Laurie) gdy w poprzednich obrazach De Pali z pretensją dodaje, że lepiej byłoby ma był tylko chłodnym obserwatorem gdyby ostrzegła ją, że coś takiego jak przedstawianych historii, tutaj niespomiesiączka w ogóle istnieje. Reakcją dziewanie wykazuje się pewną opiekobiety – religijnej fanatyczki – jest kuńczością a widzowie, pisała Kael, odesłanie córki do pokoju „na pokutę”. zauważają to i kupują kolejne bilety, Dziewczyna robi co matka każe, choć zachwalają film znajomym i szybko zawie, że mogłaby się jej przeciwstawić: mieniają ten skromny przecież horror od pewnego czasu odczuwa w sobie w pierwszy prawdziwy sukces kasowy tajemniczą siłę poruszania przedmio- reżysera. tów za pomocą myśli. Jej frustracja i poczucie upokorzenia właśnie w ten sposób znajdują ujście – drobne przedmioty spadają na ziemię, pękają lustra. Bohaterka coraz bardziej interesuje się swoim niezwykłym talentem, zaczyna o nim czytać i dzień za dniem oswaja go, a widz wie już, że wcześniej czy później zobaczy destrukcyjne efekty jego działania – i najprawdopodobniej


Racja, „Carrie” wypełniona jest niespotykaną dotąd u De Palmy empatią, ale nie jest to jedyna – czy nawet najważniejsza – przyczyna sukcesu filmu. Przede wszystkim, „Carrie” okazuje się dziełem znacznie prostszym niż wcześniejsze dokonania reżysera: nie ma tu niedomówień znanych z „Obsesji”, akcja nie toczy się niezrozumiałym zygzakiem jak w „Siostrach”, a cała fabuła zamyka się w zaledwie kilku dniach. Zwróćmy uwagę, że również w późniejszym okresie twórczości De Palmy sukces odnosiły właśnie filmy fabularnie najprostsze (na przykład „Nietykalni” czy „Życie Carlita”), a te z fabułą gustownie powywijaną były zazwyczaj odrzucane przez szeroką publiczność i chętnie rozszarpywane przez większość krytyków (wystarczy przypomnieć „Mojego brata Kaina” czy „Femme Fatale”). „Carrie” jest jak

na tego reżysera filmem zaskakująco zwyczajnym, z gładko zaprasowaną fabułą i elegancko odprutymi znakami zapytania, ale trudno sobie wyobrazić aby prawdziwy fan De Palmy był nim rozczarowany; bo i jak można nie lubić filmu, który połyka nas już w czołówce, prowadzi przez wszystkie możliwe odcienie emocji, a końcówką zadaje pożegnalny cios po którym niełatwo się pozbierać?

91


Łukasz Kujawski Gruby Bobby

Siedział nieco zgarbiony przy brudnym stoliku w swojej ulubionej restauracji. Restauracji pokroju fast food, rzecz jasna. Powietrze było ciężkie, opary ze smażenie były wręcz namacalne, ale Mike’owi to nie przeszkadzało. Chrzanić zapach, ważne, że żarcie jest dobre. Dzisiaj jak zawsze wstąpił tutaj po pracy i jak zawsze zamówił podwójnego hamburgera. Wreszcie do jego uszu dobiegło: – Podwójny hamburger! Jezu, czy ten dzieciak zawsze musi się tak drzeć – pomyślał ponuro. Odsunął krzesło, wprawił w ruch swe tłuste cielsko i ruszył po jedzenie. Pochwycił tackę, nieznacznym skinieniem głowy podziękował i wrócił do swojego stanowiska. Usiadł i zaczął pałaszować swój posiłek. W oka mgnieniu hamburger znalazł się w jego żołądku. Zdusił w sobie odruch bekania i lewą ręką przetarł tłuszcz z podbródka. Jego kultura jedzenie była nieco osobliwa. Siedział w bezruchu dłuższą chwilę i wpatrywał się w zatłoczoną ulicę. Jakiś facet w dziwnym przebraniu zaczepiał ludzi i wciskał im coś, westchnął, po czym skierował się do wyjścia. Albo i nie. Postanowił wziąć coś na drogę. Zamówił frytki i hamburgera, tym razem już normalnego oraz colę. Dostał swoje zawiniątko i papierowy kubek napełniony po brzegi colą. Opuścił lokal, świeże powietrze uderzyło go z impetem w twarz. Zaczął kierować się

92


Łukasz Kujawski - Gruby Bobby

w stronę swojego samochodu, popijając przez rurkę napój. Już wsiadał, kiedy to, coś szturchnęło go w ramię. – A masz gruby Bobby, tłuścioszku jeden! – wykrzyczał facet dźgający go kciukiem. Zaszokowany Mike natychmiast się odwrócił. Stał przed nim jegomość, którego widział już będąc w barze. Tak, wyglądał dziwnie. Miał długie pozlepiane potem włosy, które bezwiednie opadły na jego twarz oraz dziwnie nieproporcjonalnie dużą głowę. Na sobie miał wypchany od wewnątrz kostium zawodnika sumo. Skakał, wybałuszał oczy, wystawiał język i machał rękami w prześmiewczy sposób. – Co ty do ciężkiej cholery robisz? – Zapytał rozdrażniony Mike. Jednak facet nie śpieszył mu z odpowiedzią. Wciąż skakał wokół niego i śmiał się co niemiara. Mike Sears miał dość użerania się z jakimiś szajbusami. Wsiadł do samochodu i zaczął wkładać kluczyk do stacyjki. – Gruby Bobby nie ucieknie, gruby, gruby – krzyczał nieznajomy, po czym znów posłał kuksańca w stronę swojej ofiary. Mike miał dość, ciśnienie raptownie mu skoczyło. Wysiadł z samochodu i stanął naprzeciw szaleńca. – Słuchaj ty poje busie, odpierdol się ode mnie, albo pożałujesz – wypluł z siebie swoją złość. – Gruby Bobby niech się nie złości – odparł chichocząc mężczyzna. – Chcę z Bobbym tylko pomówić. – Nie jestem żadnym Bobbym, chyba coś sobie pomyliłeś popaprańcu! – Ależ nie, jesteś Bobbym, każdy grubas to Bobby. – Nie nazywaj mnie grubasem złamasie, albo ci… – Grubas, grubas Bob… Trzask! Tłusta dłoń Mike’a uderzyła irytującego mężczyznę prosto w zęby. Facet zatoczył się do tyłu, po czym przetarł lejącą się krew. Mike szybko zganił sam siebie w myślach, co jak co, ale żeby od razu dać mu w ryj. Przesadził, zaczął już przepraszać, kiedy to facet postąpił

93


Biblioteka Grabarza Polskiego

zupełnie wbrew jego oczekiwaniom. Wybuchnął śmiechem, a wraz ze śmiechem wypadły szczątki jego trzech zębów. Śmiał się tak mocno, że aż łzy napłynęły mu do oczu, następnie mieszając się z krwią. Wreszcie się opanował. Mike stał osłupiały, całe to zajście było niedorzeczne, przypominało raczej sen. – Gfuby Bobby, gfuby Bobby – głos zawodnika sumo nieco się zmienił. Jednak radosny ton wciąż pozostał. – Przepraszam, naprawdę nie chciałem cię zranić – wybąknął Mike. – Bobby weźmie to – nieznajomy wyciągnął jakiś świstek papieru w stronę Mike’a. Mike Sears chcąc choć trochę zadośćuczynić facetowi w przebraniu wziął kartkę i schował ją do tylnej kieszeni dżinsów. Następnie zaczął grzebać w samochodzie, chcąc odnaleźć papierowe ręczniki, by pomóc nieznajomemu. Kiedy już je w końcu znalazł, obrócił się, jednak już nikogo nie było. Po facecie zostało kilka plam krwi i okruchy zębów, nic więcej. Jak gdyby rozpłynął się w powietrzu. Cholera, o co tu chodzi – pomyślał Mike. Stał tak chwilę, spozierając wokoło wzrokiem, jednak to nic nie dało. Faceta nie było. Popaprana sytuacja, nie ma co. Zabrał już zimne jedzenie z dachu samochodu i wrzucił je na tył, a cole wylał do kanału. Nie chciało mu się jeść, ani pić. Był wkurzony, zdegustowany i zmieszany tą całą sytuacją. Chciał być już w domu, gdzie miałby spokój od takich pojebańców. Opadł bezwładnie na fotel, zaczerpnął mocno powietrza i ze świstem je wypuścił. Następnie ruszył do domu, pozostawiając za sobą kłęby spalin. * Nie mógł zasnąć. Rozmyślał o dzisiejszym szalonym dniu. Co to był za cudak, czy wszystko z nim w porządku – takie pytania mąciły umysł Mike’a. Bardzo rzadko zdarzało mu się tak ponieść nerwom, a teraz

94


Łukasz Kujawski - Gruby Bobby

ma za swoje . Do białego rana pewnie będzie tak bezradnie leżał. Zaraz, zaraz – pomyślał – przecież ten facet coś mi dał. W natychmiastowym tempie zerwał się z łóżka i pobiegł do łazienki, gdzie zostały ubrania po jego kąpieli. Szybko przebierał ulanymi nogami, a jego nagie stopy dźwięcznie mlaskały po parkiecie. Mlask, mlask. Pstryknął wyłącznik, fala światła zalała nieśmiało łazienkę. Zmrużył nieco oczy i podszedł do kubła, na którym niedbale leżały jeansy. Przeszukał kieszenie i w końcu wyciągnął to czego szukał. Rozłożył kawałek papieru i zaczął badawczo na niego spoglądać. Zupełnie zapomniał o tym świstku papieru. Nocami nasz umysł jakby produktywniej pracuję – pomyślał. Na samej górze znajdował się wytłuszczoną czcionką nagłówek: „Gruby Bobby” , nieco niżej rysunek. Rysunek był dziwaczny. Przedstawiał zawodnika sumo, ale niezupełnie. Owy zawodnik sumo posiadał tylko tors i głowę, tworząc osobliwą bryłę. Nie było rąk, czy też nóg. Dziwne logo, nie ma co – przebrnęło mu przez umysł, po czym zaczął czytać tekst. Witaj Gruby Bobby, nie miej mi za złe, że tak się do Ciebie zwracam. Jesteś szczęściarzem, czytając ten tekst. Pamiętaj, nie każdy dostaję taką szansę od życia jak Ty, doceń to i w pełni wykorzystaj. Wiem o twoich problemach. Lubisz pojeść – to jest główny problem. Wiesz, że to jest niezdrowe i że wkrótce umrzesz jeśli będziesz wciąż tył, ale jest szansa. Jestem twoim przyjacielem, a przyjaciele sobie pomagają. Znam pewien przepis. Dosłownie zetnę kilkanaście zbędnych kilogramów w mig. Nie będzie Cie kosztować to nic, wystarczy, że się do nas zgłosisz. Nie czekaj, odwiedź nas. Całodobowe przyjęcia w małym budynku, tuż zaraz Mount Sinai Hospital, na pewno bez problemu nas odszukasz. Czekam na Ciebie, Twój serdeczny przyjaciel Przeczytał tekst jeszcze raz i stał przez chwilę w osłupieniu. Na-

95


Biblioteka Grabarza Polskiego

stępnie zgasił światło w łazience i wrócił do sypialni. Kartkę od tego cudacznego gościa położył na szafce przy łóżku i opatulił się kołdrą. Zawsze te pierwsze chwile wejścia do łóżka są takie przyjemne. Chwilowy chłód materiału, następnie napływająca fala ciepła. Ale ta chwila już minęła i znów rozmyślał. O co tutaj właściwie chodzi? Gruby Bobby, kombinezon sumo, błyskawiczny spadek wagi, wszystko za darmo? Nie dawało mu to spokoju. Z początku myślał, że to jakaś szemrana działalność, która zapewnia złoty środek na schudnięcie, a w ostateczności wystrychuję człowieka na dudka. Ale skoro to wszystko było darmowe ta opcja nie wchodziła w grę. Mike zaprzestał wszelkich prób zrzucenia wagi już dawno temu. Tabletki, dietetyczne żarcie, siłownia, nic w jego mniemaniu nie pomagało. Oczywiście trzeba wspomnieć, że Mike Sears to człowiek o bardzo słomianym zapale. Więc do tego też podszedł bardzo sceptycznie. Postanowił jednak, że pojedzie tam. W innym wypadku ciekawość zżarłaby go kompletnie. Głównie to chciał się dowiedzieć co to za ludzie, a szczególnie pan, który pomyka po świecie bez trzech zębów. Nie wiem czemu aż tak bardzo przejmuje się tym kretynem – pomyślał – sam się o to prosił, dobra, niech to się skończy, załatwię wszystko jutro, dokładnie po pracy. Decyzja więc zapadła, teraz już tylko chciał zasnąć, ale to oczywiście nie było takie łatwe. Jego cielsko przelewało się to na jedną, to na drugą stronę łóżka, wydając przy tym skrzypliwe pomruki. Leżał tak dobrą godzinę, sen jednak nie przychodził, odwiedził go jednak jego najlepszy przyjaciel – głód. Brzuch się dopominał o żarcie, burczał jak jasny kwint. Mike zdarł z siebie kołdrę i poczłapał do kuchni. Jarzeniówka w mig oświetliła kuchnię. Otworzył lodówkę, co by tu zjeść – pomyślał. A właściwie wszystko jedno. Wybrał frytki i hamburgera, które kupił na wynos. Wyciągnął jedzenie z kartoniku i przełożył na talerzyk. Kartonik pomięty wylądował w koszu. Talerzyk, zaś wziął i włożył do mikrofalówki, półtorej minuty – to czas jaki ustawił. Stał tak przestępując z nogi

96


Łukasz Kujawski - Gruby Bobby

na nogę i wpatrując się w uciekające sekundy. Jeszcze dziesięć sekund, pięć, dwa, o już gotowe. Wyciągnął dymiące się jedzenie i położył na stole. Część frytek wsadził do środka hamburgera i wszystko dodatkowo polał ketchupem i majonezem. W domu już w ogóle nie dbał o maniery. Szarpał bułkę jak dziki zwierz, mlaskając przy tym nieprzyjemnie. Część ketchupu wylądowała na spasionym, owłosionym brzuchu. Nie przejmował się tym. Przetarł ręką i wylizał. Wchłonął całego hamburgera, następnie zajął się pozostałymi frytkami, które pakował do buzi po kilka na raz. Już po wszystkim, wylizał talerz i zwieńczył ucztę przeciągłym beknięciem. Nie kwapiąc się posprzątania, wrócił do łóżka. Mimo, że był pojedzony, sen go nie nachodził. Już dzisiaj nie zasnę, nie ma szans – pomyślał, po czym wstał z łóżka. Miał pewien plan. * Siedział już w swym samochodzie. Trząsł się, było chłodno, niewyspanie też robiło swoje. Postanowił, że pojedzie do tego ośrodka. Zegarek pokazywał dokładnie trzecią nad ranem. Całodobowa izba przyjęć, zobaczymy – pomyślał. Wyjechał z garażu, światła chevroleta przecięły gęstą noc. Jechał powoli, nie śpiesząc się, w głębi ducha obawiał się czegoś, ale zaraz jego rozsądek tłumaczył mu, że nie ma podstaw do obaw. Spoglądał na puste ulicę i rozmyślał. Odkąd właściwie jestem gruby? Chyba od zawsze, ale kiedy była przy mnie Katie, nie byłem jeszcze tak obrzydliwie gruby, śmiała się z moich fałdek na brzuchu, nic więcej. Układało nam się, planowaliśmy dzieci. Kiedy zaczęły się problemy, hmm… Coraz rzadziej ze sobą sypialiśmy, a nagle czary mary i w ogóle przestaliśmy ze sobą sypiać. Potem ta kłótnia… Pieprzyć to – uznał, że nie warto wspominać minionych czasów. Jechał tuż obok Central Parku, skręcił i zjechał na parking przy szpitalu. Wysiadł z samochodu, październikowy wiatr owiał mu twarz. Zatrzęsło nim nie-

97


Biblioteka Grabarza Polskiego

co, przetarł dłonie, chcąc je ogrzać i ruszył w stronę szpitala. Nerwowo spoglądał we wszystkie strony, nagle coś znajomego mignęło mu przed oczyma, powrócił w to miejsce wzrokiem i przez jego ciało przeszedł dreszcz. Niewątpliwie był na miejscu. Przed nim stał niski budynek w niezbyt dobrej kondycji. Tynk pasami schodził ze ścian, obskurne, porysowane drzwi i zardzewiałe kraty w oknach – to nie wyglądało zachęcająco. A co najważniejsze, nad drzwiami znajdowało się to samo logo, które było na ‘’liście’’, jednak wielokrotnie powiększone , dzięki czemu widoczne z dużej odległości. Z niewiadomych powodów właśnie to logo napawało Mike’a grozą. Poszedł w kierunku wejścia, jego ciężka dłoń spoczęła na klamce, zawahał się. Po chwili był już w środku. * – Witaj Gruby Bobby – przywitała go recepcjonistka. – Przepraszam, ale może mi pani powiedzieć o co tutaj chodzi? Najpierw jakiś pajac w przebraniu zaczepia mnie na mieście, wciska mi jakieś ulotki, obraża mnie, a teraz pani to robi i… – Nikt cię nie obraża Gruby Bobby, tak się zwracamy do każdego z was – przerwała mu kobieta. – Każdego z nas? – zapytał zdziwiony. – Tak, do każdego mężczyzny, który cierpi na otyłość. Powinieneś się cieszyć, że trafiłeś do nas. – Przepraszam, ale wciąż nic z tego nie rozumiem. – Doktor Marinville wszystko ci wyjaśni, znajdziesz go w pokoju nr. 1, to te drzwi na wprost. Mike rzucił okiem we wskazanym kierunku. Miejmy nadzieję, że doktorek mi wszystko wyjaśni – pomyślał i odrzekł: – dobrze, dziękuje. Wnętrze budynku było już bardziej przyjazne. Nie było tu dużo miejsca, centralne miejsce stanowił hol z recepcją. Mike Sears przeszedł wzdłuż pomieszczenia i wybrał jed-

98


Łukasz Kujawski - Gruby Bobby

ne z dwojga drzwi. Przystanął chwilowo, zainteresował się dźwiękiem dochodzącym z pomieszczenia obok. Cykliczne pikanie aparatury szpitalnej. Nagle na swoim ramieniu poczuł czyjąś dłoń, odwrócił się. To było recepcjonistka. – Wszystko w porządku? – zapytała. – Tak, tak – odpowiedział i wszedł do gabinetu doktora. Ten gdy tylko zobaczył swojego gościa wstał i ruszył aby się przywitać. – Cześć Mike, jak dobrze, że jesteś. Tyle spraw mamy do obgadania. – Skąd mnie pan zna? – zapytał szczerze zdziwiony. – Za moment wszystko ci wyjaśnię, usiądź proszę – doktor wskazał miejsce przy biurku. Mike opadł na fotel i skupił swój wzrok na doktorze. Marinville usiadł naprzeciw niego. Chwilę wpatrywał się w swojego gościa. Doktor na oko był już po sześćdziesiątce, siwe włosy sterczały mu z głowy, a twarz miał mocno porytą zmarszczkami. Jego niebieskie oczy pogodnie spoglądały na Mike’a Searsa. – Jak już zapewne wiesz , nazywam się Paul Marinville, jestem lekarzem od niepamiętnych czasów. W latach sześćdziesiątych odbywałem swą służbę w Wietnamie. Byłem tamtejszym lekarzem. Uwierz mi, to naprawdę było piekło. Lecz po co roztrząsać stare dzieje, pomówimy o czasach aktualnych. Od jakiegoś czasu przyglądałem się tobie. Masz problemy z otyłością – to powód dla którego cię tutaj wezwałem . – Ja.. ja właściwie przyjechałem tutaj aby dowiedzieć się co z człowiekiem, którego uderzyłem, naprawdę nie chciałem – wyznał Mike. Doktor spojrzał na niego i uśmiechnął się serdecznie. – Co w tym śmiesznego doktorze? – Tak właśnie działa nasz mechanizm. – Nie rozumiem? – Tony, chłopak, którego uderzyłaś tak właśnie was tutaj przyciąga. Nie ty pierwszy tak zareagowałeś. Nie wszyscy go biją, rzecz jasna. Chodzi o to, że zwraca na siebie uwagę, ludzie po prostu z czystej cie-

99


Biblioteka Grabarza Polskiego

kawości tutaj przychodzą. Jednak nie wszyscy mają wstęp. To ja decyduję kogo przyjąć. Wszystko to na podstawie stadium otyłości. Dlatego tutaj jesteś Gruby Bobby. – Nie jestem żadnym gru.. – Ależ jesteś Grubym Bobbym, każdy kto zasiada na fotelu naprzeciw mnie, jest Grubym Bobbym. To żadna obelga. Jesteś jednym z tych, którzy otrzymują ode mnie pomoc. Na czas trwania naszej kuracji będziesz Grubym Bobbym. Ale kiedy już ją ukończysz, nikt cię już tak nie nazwie, bo twoja waga zmniejszy się o połowę. Cała idea naszego programu polega na tym aby wzbudzić w ludziach otyłych motywację. Nikt nie chce słyszeć, że jest gruby. My po prostu nazywamy rzeczy po imieniu. Pewnie zastanawiasz się dlaczego akurat ciebie wybrałem, nie jesteś pierwszy, ani zapewne ostatni. Wybrałem cię, ponieważ ciągle tyjesz i nie robisz nic aby to zmienić, właśnie takim ludziom pomagam – powiedział Marinville. – Doktorze, ja naprawdę przyszedłem tutaj, aby dowiedzieć się co z tym chłopakiem, przykro mi z tego powodu, za bardz… – Nie martw się o Tony’ego, z nim wszystko w porządku. Powinieneś raczej martwić się o siebie. Według mojej kalkulacji w przeciągu roku znów przytyjesz około dziesięć kilogramów, zdajesz sobie sprawę, że niedługo czeka cię śmierć? – zapytał całkowicie poważnie doktor. Mike’a zmroziły te słowa. Poczuł nagłą suchość w ustach, a serce niczym młot zaczęło dudnić. Nie wiedział co powiedzieć, doktor miał rację, za niedługo może wyzionąć ducha jeśli nic się nie zmieni. – Chce ci pomóc, musisz mi zaufać. Gwarantuje, że stracisz sporo na wadze, właściwie nie wkładając w to żadnego wysiłku. Ja już się tym zajmę. Od zawsze pomagam ludziom, a po przeżyciach w Wietnamie robię to zupełnie za darmo, to jakby to powiedzieć, leży w mojej naturze – mówił dalej doktor – wystarczy, że się zgodzisz. – A co to za metoda, jeśli można wiedzieć?

100


Łukasz Kujawski - Gruby Bobby

– Przede wszystkim to skuteczna metoda, nie jesteś lekarzem, więc nie będę wdawał się w medyczne szczegóły i aspekty tego zabiegu. Krótko mówiąc, po naszej kuracji będziesz ważył mniej. A to już zależy z kolei od ciebie. Ile chcesz zrzucić Gruby Bobby? – Ile tylko się da, no może bez przesady nie chce być maksymalnie wysuszony, ale zbrzydło mi życie w tej tłustej powłoce – odrzekł Mike, uśmiechając się niepewnie. – Nie masz nic do stracenia, oprócz rzecz jasna kilogramów, zgadzasz się? – zapytał lekarz. – Skoro nic mnie to nie kosztuję to czemu nie – odparł Mike. Paul Marinville w tym czasie wyciągnął kartkę i podsunął pacjentowi. Mike, bez wahania podpisał. – No to zabieramy się za ciebie Gruby Bobby – uśmiechnął się Paul. – Od kiedy zaczynamy? Mój szef niezbyt chętnie da mi wolne… Aa przypomniało mi się coś, miałem zapytać już od początku. Skąd pomysł na takie dziwne logo? – zapytał, po czym usłyszał szelest otwieranych drzwi. Nie zdążył się odwrócić, Janice – recepcjonistka zatopiła w jego szyi igłę ze środkiem usypiającym, huknął bezwładnie na ziemie. * Pik, pik, pik… – Mike słyszał to wcześniej, jednak teraz ten dźwięk był donośniejszy. Dochodził z bliska, jakby źródło było tuż obok niego. Wciąż miał zamknięte oczy, bał się, że kiedy je otworzy ból, który dotychczas tylko pulsował w jego skroniach, rozsadzi mu głowę. Szybka ocena sytuacja: dlaczego tak kurewsko boli mnie głowa, gdzie do cholery jestem, co się stało, ostatnio gadałem z doktorem… Muszę otworzyć oczy, nie ma wyjścia – i jak pomyślał tak zrobił. Nieskończona fala światła zderzyła się z jego wzrokiem, odruchowo przymrużył oczy. Co to ma być do cholery, takiego mocnego światła nie instaluję się

101


Biblioteka Grabarza Polskiego

w pokoju, zupełnie jak na sali operacyjnej, czy jestem w szpitalu? – zadał sobie pytanie w myślach. Nagle jego uwagę przykuł inny dźwięk, dźwięk otwieranych drzwi, a następnie szelest powolnych kroków. – Obudziłeś się śpiochu, moja asystentka przesadziła z dawką i spałeś jak niedźwiedź – poznał ten głos, choć jego ton był zmieniony. To był doktor Marinville, teraz już nie brzmiał przyjaźnie, tylko złowieszczo. – Doktorze o co tu cho.. – nie zdążył dokończyć, zdał sobie sprawę, że jest skrępowany – po czym dodał – Ty sukinsynie wypuść mnie! Paul podszedł do niego, popatrzył mu prosto w oczy i z udawaną troską powiedział: – Nie Gruby Bobby, czas rozmów dobiegł końca. Odgryzł kawałek taśmy klejącej i zakleił nieszczęśnikowi usta. Usta, z których dobiegał teraz stłumiony krzyk. Mike Sears był w potrzasku. Szarpał się, lecz mocne skórzane pasy ani trochę nie puszczały. Jego oczy wypełniał bezbrzeżny strach, nigdy do tego stopnia nie obawiał się tak o swoje życie, choć naprawdę nie wiedział co mu grozi, instynkt podpowiadał mu jednak, że jest w czarnej dupie. Już po chwili jego policzki zrosiły małe krople – łzy, a na spodniach wykwitła, powiększająca się plama – mocz. – Ojejku, mały Gruby Bobby się zsiusiał, nie martw się, prawie każdy Grubby Bobby, gdy już tutaj znajdzie się tak robi. Szczaj, sraj pod siebie grubasie, co mi tam. Twarz Mike’a była unieruchomiona, nie mógł nią poruszać, dlatego też nie widział, co robi odwrócony od niego doktor. Paul Marinville pogwizdywał i patrzył na swoje narzędzia. Dzisiaj nie zrobi wyjątku, posłuży się starą, powoli już rdzawiącą piłką do drewna. Odwrócił się w stronę swojego pacjenta, z wyrazem twarzy: ‘’Patrz stary co tam znalazłem!’’. Krzyk dochodzący za taśmy jakby pobrzmiewał głośniej. Kurwa mać, ja pierdole, ten psychol mnie zabiję, kurwa jego mać, w co się wpakowałem! – niewypowiedziane słowa walczyły by wyjść na powierzchnie. Paul nic sobie z tego nie robił, nachylił się nad twarzą swojej ofiary i zaczął opowiadać: – Grubby Bobby

102


Łukasz Kujawski - Gruby Bobby

wspominałem ci, że kiedyś byłem lekarzem na froncie wietnamskim. Gdybyś tylko widział to co ja widziałem i robił to co ja musiałem robić. Ludzie ginęli na moich oczach, widziałem krew, widziałem rozprute brzuchy, z których wylewały się tłuste flaki, widziałem obcięte łby z wydartymi językami. W końcu przywykłem, człowiek jest w stanie do wszystkiego się przyzwyczaić. Sam nie raz przeprowadzałem popaprane zabiegi. Głównie to amputacje. I powiem ci przyjacielu, że kurewsko mi się to spodobało. Uwielbiałem kroić tych nieszczęśników, czuć ciepłą krew na swoim ciele, rwać kończyny, zupełnie jakbym odrywał nóżki jakimś owadom. A najlepsze jest to, że każdy kto tylko przeżył mój zabieg, był mi dozgonnie wdzięczny za uratowanie życia. Żywię więc nadzieję, że ty również będziesz mi dziękował, jeśli rzecz jasna przeżyjesz. W końcu wywiązuję się z naszej umowy, sprawię, że stracisz na wadze. Nawet nie zdajesz sobie sprawy ile te twoje tłuste kończyny ważą. Ale nie martw się już niebawem ich nie będziesz miał. Mike sam nie wierzył własnym uszom, to koszmar, to nie może dziać się naprawdę, co ja tu do cholery robię, to wszystko wykraczało poza normy rozumowania. Jego ciało walczyło co nie miara. Serce łomotało niczym żagiel podczas sztormu, jakby zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej. Starał się wyrwać z tego uścisku śmierci, lecz nie dał rady. – To wszystko na nic, lepiej odpręż się, nie ukrywam, będzie bolało – odrzekł doktor i wziął się do roboty. Paski uciskowe założył jeszcze gdy jego pacjent spał, w końcu nie może się wykrwawić na śmierć. Ja pomagam, nie zabijam – pomyślał Paul. Postanowił, że zacznie od kończyn dolnych, taka tłuściutka nóżka to przyjemność. Zaczął ciąć w połowie uda. Ząbki piły bez problemu przecięły skórę, wolny strumień krwi zaczął spływać na łóżko, które niebawem miało być doszczętnie przemoczone. Gdy tylko zauważył krew owładnęła go obłąkańcza pasja. Czuł wręcz rdzawy posmak krwi w ustach, co sprawiło, że zaczął ciąć mocniej. Mike’a przeszył niesamowicie mocny ból,

103


Biblioteka Grabarza Polskiego

ból, który jeszcze nigdy w życiu go nie spotkał. Już nie walczył, nie szarpał się, pragnął tylko jednego – jak najszybciej śmierci. Gdy Paul zaczął rżnąć coraz głębiej, Mike stracił przytomność. Jego ciało leżało teraz bezwładnie, na pastwę swojego oprawcy. Marinville doszedł do kości. To co lubię najbardziej – pomyślał. Podszedł do swojego stołu z narzędziami, pochwycił dłuto i młot, po czym powrócił do ofiary. Przyłożył dłuto do kości i zamachnął się młotem, który ze świstem przeciął powietrze, a następnie wprawił w ruch dłuto, które już prawie przeszło przez całą kość. Suchy trzask – kochał ten dźwięk. Uderzał w dłuto bez opamiętania, aż z kości została miazga. I po kości, teraz jeszcze trochę mięsa. Zaczął uderzać młotkiem, ugniatając w ten sposób to co zostało z nogi. Krew ściekała soczyście, a mięsień coraz bardziej przypominał tłuczonego kotleta. Aby pozbyć się kończyny posłużył się poprzednim narzędziem, uciął ubite mięso nogi, po czym podniósł je i spojrzał badawczo. – No widzisz Bobby, ciężkie to – pomyślał i odrzucił na ziemie. Resztki nogi oklapły na płytki, wydając osobliwe PLASK. – Jesteś mi tu potrzebna! – krzyknął Marinville – wiesz co przynieść. Jego asystentka rzeczywiście wiedziała, po chwili stała w progu drzwi, trzymając osobliwy przedmiot. To był rozgrzany kauter – urządzenie stosowane do przypalania tkanki, w celu zatrzymania krwawienia. Jeśli chodzi o te sprawy doktor Paul Marinville był tradycjonalistą, w ten właśnie sposób tamowali upływ krwi średniowieczni cyrulicy. Metoda ta sprawiała mu niesamowitą radość, zwłaszcza kiedy pacjent był w pełni przytomny. Krzyk, który towarzyszył przytykaniu do rany rozgrzanego metalu był najpiękniejszym dźwiękiem dla Paula. Nic z tym nie mogło się równać, no chyba, że nieszczęśnik w spazmie bólu odgryzał sobie język – to była prawdziwa eskalacja przyjemności dla doktora. Tym razem nie było tak pięknie, Mike stracił przytomność. No nic, trzeba doceniać to co się ma – Marinville wspomniał słowa matki.

104


Łukasz Kujawski - Gruby Bobby

Przejął rozgrzany metal i przyłożył do ociekającego krwią kikuta. Zagotowało się. Powietrze wypełniła para, której towarzyszył osobliwy syk. Jakie to piękne, jak ładnie pachnie, nic nie można porównać do zapachu przypalanego ludzkiego ciała – pomyślał Paul. Jego asystentka opuściła pomieszczenie, nie chcąc przyglądać się makabrze. Kikut uda przestał krwawić, przygrzana masa skwierczała, a obumarłe tkanki nieznacznie zlewały się w całość. Trzeba się zająć następną nogą, doktor pochwycił ogromne nożyce do metalu i wrócił do ofiary. Sam niegdyś je nieco przerobił, aby miały większe zakres zacisku. Zabawmy się nieco – pomyślał. Zacisnął je na wysokości kostki i z całych sił nacisnął. Po chwili na ziemie upadła stopa, zostawiając krwawy ślad na posadzce . Paul wybuchnął gromkim śmiechem oglądając swoje dzieło. Z zakończenie nogi tryskała krew. Teraz pora na resztę, trzeba uciąć to ciężkie grube cholerstwo. W przypadku tej nogi postąpił tak jak i z poprzednią. W międzyczasie zawołał Janice, która wypełniła jego rozkazy i rozgrzała kauter. Dolna część ciała była gotowa. Po nodze nie zostało nic, oprócz gorącej, cieknącej masy obumarłego mięsa i pary która unosiła się w powietrzu. Mike’owi powróciła świadomość, ocknął się, by zaraz znów popaść w letarg. Czuł, że umiera. Ból był do tego stopnia duży, że przegryzł sobie język i zaczął zalewać się swoją własną krwią. Marinville to spostrzegł. – Oj niedobrze Gruby Bobby, bardzo niedobrze. Wygląda na to, że umierasz. Przesadziłem dziś trochę, poniosło mnie, ale to ze względu na to, że dawno nikt tu nie leżał – Oderwał plaster z ust Mike, ten otworzył usta, próbował coś powiedzieć, ale nie mógł, dławił się krwią, która ściekała mu po podbródku, a szczątki języka skakały z jednej na drugą stronę. – Nic już z ciebie nie będzie przyjacielu, zdychasz jak pies, pozwól, że nie przyniosę ci ukojenia w bólu – powiedział doktor z udawanym politowaniem i zakleił mu z powrotem usta, nie kwapiąc się z wyciągnięciem resztek języka, która zaraz zatkają Mike’owi drogi oddechowe.

105


Biblioteka Grabarza Polskiego

– Tak się zdarza, myślałem, że będziesz twardym Grubym Bobbym, ale cóż... Pozwól, że teraz zabawię się tym co z ciebie zostało – rzucił Paul, i odwiązał opaski, które blokowały dopływ krwi do jego kończyn. Teraz to już nie jest potrzebne, ostatki krwi przetoczyły się żyłami do jego siwych rąk. Mike wił się w konwulsjach, jego ciało drgało niczym grzbiet ryby wyrzuconej na brzeg. Umarł. Śmierć była spowodowana zbyt dużą utratą krwi, bądź utratą dopływu powietrza. To nieważne. Mike nie żył, a jakiś świr dopiero co zaczynał zabawę nad jego ciałem. Doktorowi największą satysfakcję przynosiło patrzenie na ból, teraz miał przed sobą martwy worek mięsa i kości. Worek, który już nic nie czuł, który nie był człowiekiem, tylko rzeczą. Aby wzmocnić swoje doznania musiał zrobić coś jeszcze bardziej makabrycznego. Złapał rękę Mike’a i po kolei zabrał się za łamanie palców. Pyk, pyk, pyk – tak strzelały kolejne kosteczki. Kiedy już wyłamał wszystkie palce, wziął nożyce i poobcinał po kolei palce. Zdusił w sobie chichot, kiedy patrzył na otwory z których wylewała się krew, niczym z małych fontann – pomyślał. Zabawy z trupem nie są takie fajne, teraz nadszedł czas na specjalnego gościa naszego programu – piłę mechaniczną, a potem sprzątamy to gówno. Zostawił trupa samego sobie. Zmasakrowane ludzkie zwłoki topiące się w kałuży krwi. Palce leżały porozrzucane po całym pomieszczeniu, jeden wylądował tuż obok kawałka nogi. Martwą cisze przeciął warkot piły, a w powietrzu oprócz mdłego zapachu krwi i mięsa uniósł się zapach benzyny. Paul zbliżył się do ciała, ze swoją zabawką i rozpoczął zabawę. Przesunął nieco ciało, tak, że ręka zwisała bezwładnie i zaczął kroić. Piła mechaniczna doskonale się sprawdzała, nowiutkie ostrza ani na moment nie przestawały pracować. Kroił kolejną kończynę Mike’a, tym razem na plasterki, zupełnie jakby miał przed sobą pieczeń z indyka i każdemu chciałby ukroić porcję. Ochoczo zlizywał krew, która bryzgała mu po twarzy i zupełnie nie baczył na kawałki ręki spadające na jego buty. Kiedy urżnął cała rękę

106


Łukasz Kujawski - Gruby Bobby

odłożył piłę na bok i sięgnął z przyzwyczajenia po przyżegacz. – Ha, durniu, to już nie będzie potrzebne, – zganił sam siebie. Paul Marinville kończył już swoją robotę. Została ostatnia kończyna, nie ma co kombinować. Dzisiejszy zabieg zmęczył go, więc postanowił, że obejdzie się bez fantazji. Odpalił ponownie piłę i uciął prawą rękę Mike’a tuż przy samej podstawie. Koniec przedstawienia. Popatrzył i powiedział: – No widzisz, chciałeś schudnąć i proszę bardzo, już nie jesteś Grubym Bobbym, tak jak obiecałem, teraz będziesz mógł się chwalić, że straciłeś tyle kilogramów w tak krótkim czasie – zaśmiał się ze swojego marnego żartu. – Janice natychmiast tu przyjdź i ogarnij ten burdel – jego asystentka, jak tylko przekroczyła próg i zobaczyła co miało tu miejsce, zwymiotowała. Doktor przeszedł obok niej, poklepał ją po ramieniu i powiedział: – Sama sobie robisz więcej roboty, po czym przesłał jej szelmowski uśmiech i wszedł do pomieszczenia obok. * To stąd pochodził dźwięk, który Mike dwukrotnie usłyszał. Mały pokój tuż obok sali operacyjnej, stały tu trzy łóżka, a przy każdym z nich aparatury, które wydawały dźwięki. Dwa z nich były zajęte. Spoczywały na nich ciała paskudnie oszpeconych ludzi. Dwójka mężczyzn. Byli pozbawieni kończyn. Leżeli nieruchomo, a urządzenia kontrolowały ich procesy życiowe. Doktor podszedł do łóżek i zaczął przemawiać do nieprzytomnych ludzkich kadłubków. – Mam dla was, dobre jak i złe wieści. Jak sami zapewne wiecie, przeprowadzałem zabieg. Niestety nie będziecie mieć nowego przyjaciela, nie był wystarczająco silny, poddał się. Aktualnie Janice sprząta gówno, które po nim zostało. A dobra wiadomość to taka, że wreszcie

107


Biblioteka Grabarza Polskiego

możecie sobie zdać sprawę jakimi jesteście szczęściarzami, nie każdemu się udało, ale wam owszem. Wspólnymi siłami pozbyliśmy się niepotrzebnych kilogramów i już niebawem będziecie mogli cieszyć się życiem, ważąc znacznie mniej. Zapewne będziecie mi także dziękować, a tymczasem, odpoczywajcie nadal. Dobrej nocy. – opuścił swoich pacjentów. Sala w której dokonywał rzeźni wyglądała już nieco lepiej. Janice właśnie wykręcała szmatę do wiadra, które wydawało się wypełnione po brzegi krwią. – Nieźle go urządziłeś – powiedziała kobieta. – Nie każdemu się udaję – odparł – idę na zewnątrz zapalić, po ciężkiej pracy się należy. – Jasne – odparła. Po czym zabrała się za wkładania szczątek Mike’a do zwyczajnego worka na śmieci. Wyszedł na zewnątrz, zimne powietrze otuliło jego twarz. Wetknął sobie papierosa w kącik ust i odpalił. Zaciągnął się. To było kojące bez dwóch zdań. Ostatnie godziny były niesamowicie kojące, spojrzał w górę. Logo: Gruby Bobby. – Czy naprawdę tak ciężko domyślić się co tutaj robię? – wypuścił dym i zaśmiał się – najwidoczniej. Patrzył na uciekający dym i myślał o kolejnej ofierze. Później musi zadzwonić do Tony’ego, koniecznie.

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #47 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Wojciech Jan Pawlik Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Facebook.com/GrabarzPolski


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.