Grabarz Polski - Nr 45

Page 1

45

#

WYWIADY:

PODSUMOWANIE 2013 MANEL LOUREIRO, ŁUKASZ ORBITOWSKI

FILMY: Buio Omega | Martwica mózgu | Naznaczony | Naznaczony 2 | Paranormal Activity: Naznaczeni KSIĄŻKI: Apokalipsa Z: Mroczne dni | Apokalipsa Z: Gniew sprawiedliwych | Czerwony golem Doktor Sen | Happy End | Nekroskop 4: Mowa umarłych | Nekroskop 5: Roznosiciel Nowy drapieżnik | Pradawne zło | Szczęśliwa ziemia AUDIOBOOKI: Wołanie kukułki

PAWEŁ WAŚKIEWICZ „OCZY ADRIANA” (OPOWIADANIE) KAROLINA CISOWSKA „IMPEESA” (OPOWIADANIE) WIERSZE NIEPOKOJĄCE - ARTUR RYSZARD JĘCKA



Bartłomiej Paszylk: Oto Peter Jackson maksymalnie nakręcony szaleństwem! Zapomnijcie o „Władcach pierścieni” i „Hobbitach” – są fajni, jasne, ale TO jest jednak esencja jego niepowtarzalnego stylu!

Wojciech Jan Pawlik: „Martwica mózgu” na wideo to była magia. Już wtedy wiedziałem, że po tym seansie, niewiele filmów kiedykolwiek mnie jeszcze zaskoczy. Uwielbiam ją do dziś. Zawsze byłem ciekawy ile osob porzygało się oglądając to cudo. Stare, dobre i ekstremalne wariactwo. Piotr Pocztarek: „Martwica mózgu” to absolutna klasyka ery VHS i jeden z najbardziej hardkorowych filmów, z jakimi miałem do czynienia. Takich efektów gore ze świecą szukać, postać małposzczura (!) jest kultowa, scena z „dzieckiem” w parku rozbraja mnie za każdym razem, a na deser Lionel w piwnicy czyniący z kosiarką taką rzeźnię, że wymiękają prawie wszyscy widzowie. Kto nie widział, niech prędko nadrabia. Byle podejść do filmu z dystansem. Singaya!!!


MARTWICA MOZGU BRAINDEAD Nowa Zelandia 1992 Dystr.: Brak Reżyseria: Peter Jackson Obsada: Timothy Balme Diana Panalver Elizabeth Moody Ian Watkin

Recenzent: Łukasz Radecki

X X X X X

4

W latach młodości Peter Jackson sporo eksperymentował, szczególną uwagę poświęcając wyjątkowo brutalnym i krwawym filmom. Debiutancki „Zły smak” nomen omen dawał jedynie przedsmak tego, co nastąpiło w „Martwicy mózgu”. W „Poznajcie Feeblesów” zdradził niezwykły wprost gust i dryg do zabawy rozmaitymi konwencjami. I o ile w pierwszych filmach nie brał jeńców, o tyle w swym trzecim dziele po prostu zniszczył. Absolutnie i całkowicie. Wiele razy zdarzało się, że ktoś kiedyś opowiedział mi jakiś film, a gdy konfrontowałem swe wyobrażenia z rzeczywistością, okazywało się, że jednak wyobraźnię mam bardziej wybujałą. Nie tym razem. Wszystko co słyszałem o „Martwicy mózgu” nie przygotowało

mnie na to, co ujrzałem. Obrazów zaś, które zobaczyłem, czas nie był w stanie zatrzeć. Mimo upływu lat, to wciąż najbardziej krwawa komedia, jaką widziałem. Młody i przystojny Lionel Crosgrove (Timothy Balme) cierpi z powodu nadopiekuńczości swej apodyktycznej matki, Very. Jego życie komplikuje się jeszcze bardziej, gdy poznaje piękną Paquitę Marię Sanchez. Choć oboje czują do siebie miętę, zazdrosna matka nie pozwala młodzieńcowi na chwilę oddechu. Tymczasem do miejscowego ogrodu zoologicznego zostaje przywiezione z tajemniczej Wyspy Czaszek egzotyczne zwierzę – małposzczur, którego w prologu filmu schwytali łowcy, płacąc za to najwyższą cenę. Okazuje się bowiem, że stwór poprzez ugryzienie przenosi wirus, w wyniku którego ofiara zmienia się w krwiożercze zombie. Nie trzeba czekać długo, by doszło do tragedii. Matka Lionela zostaje pogryziona przez potworka, gdy podpatruje z ukrycia Lionela i Paquitę. Wkrótce,


na skutek odniesionych obrażeń i zatrucia organizmu umiera. Gdy powraca do życia, zaczyna się piekło. Początkowo Lionel stara się ukryć straszliwy fakt, lecz nie dość, że zombie zaczyna przybywać (ksiądz John McGruder, pielęgniarka Emma McTavish), to jeszcze zachowują się nad wyraz niesfornie (wspomniana para notorycznie kopuluje, co z kolei prowadzi do narodzin bobasa zombie). Na domiar złego, pojawia się wujek Les Kalkon, który pragnie zagarnąć wielką rezydencję po śmierci Very. Dla niepoznaki sprowadza ze sobą dziesiątki gości, którzy rozkręcają przyjęcie. Zombie wychodzą na żer... Film momentami trąci myszką, szczególnie żałośnie wypadają efekty specjalne (animacja małposzczura, matka-potwór), nie zawsze też aktorzy mogą się popisać dobrą grą, ale tym, co czyni to dzieło wyjątkowym jest absolutny brak hamulców, poprawności politycznej i niewiarygodna wprost makabra. Pewnych scen wprost

nie da się opisać, bo jak tu opowiedzieć o pielęgniarce z drewnianym ptaszkiem w czole i z rozerwaną żuchwą? Jak opisać walkę z dziesiątkami zombie za pomocą kosiarki do trawy? To trzeba po prostu zobaczyć. Z całym szacunkiem dla mistrza Saviniego, dzieło jego nowozelandzkich kolegów zapadło mi w pamięci o wiele mocniej. Bo choć cały film zdaje się być momentami przejaskrawiony, to takiego popisu efektów gore nie uświadczycie zbyt często. Jeśli w ogóle. Wiele razy miałem to szczęście, że opisywałem tutaj filmy kultowe, wyjątkowe i absolutnie klasyczne. Ale nigdy dotąd nie trafił mi się film tak unikatowy jak właśnie „Martwica mózgu”. Dziś, gdy podczas seansu „Hobbit: Pustkowie Samuga” miałem autentyczne odruchy wymiotne, z jeszcze większą radością powróciłem do nad wyraz krwawego świata komedii Petera Jacksona. I pytam, dlaczego nikt jeszcze w Polsce tego oficjalnie na DVD nie wydał?

5


BRIAN LUMLEY - Nekroskop 4: Mowa umarłych (Necroscope IV: Deadspeak)

--------------------------------------

Ocena: 4/6

Wydawca: Vis-a-Vis Etiuda 2009 Tłumaczenie: Mirosław Przylipiak Ilość stron: 424

Recenzent: Piotr Pocztarek

UWAGA! Recenzja może zawierać spoilery dotyczące powieści „Źródło”.

6

potrafi otworzyć w głowie Nekroskopa drzwi, które zostały zatrzaśnięte przez Harry’ego Juniora. Niestety, potwór niekoniecznie będzie chciał dobrowolnie opuścić wygodne gniazdko, jakim okaże się Keogh. Jego obecność zostawi w Harrym nieodwracalne piętno…

Czwarty tom cyklu „Nekroskop” jest póki co najgorszym, jednak nadal nie schodzi poniżej pewnego, wciąż przyzwoitego poziomu. Chociaż wtórny i z pewnością nie tak spektakularny fabularnie jak jego poprzednik, stanowi ciekawy pomost do tomu piątego, „Mowę umarłych” czyta się błyskawiczgdzie według wszystkich znaków na niebie nie. O ile w „Źródle” klimat budowały (ale też nieco spowalniały tempo) liczne opisy i ziemi pojawi się potężny zwrot akcji. tajemniczego świata znajdującego się po Po rozprawieniu się z Tiborem Ferenczym, drugiej stronie bramy, o tyle w czwartej Julianem Bodescu i powrocie z Gwiezdnej części cyklu mamy głównie dialogi, krótkie Krainy Harry Keogh praktycznie stał się opisy i szybką akcję. Jak na mój gust może zwykłym człowiekiem. Jego syn wykorzy- nawet zbyt szybką. Prawie nie ma za to stał swoje moce przeciwko Nekroskopo- tego, co u Lumleya wypadało zawsze najwi, w wyniku czego bohater miewa teraz ciekawiej – rozbudowanych wątków histokoszmarne sny, wizje i złe przeczucia. Co rycznych, czy informacji wzbogacających więcej, całkowicie pozbawiony jest swoich całą wampirzą mitologię. Wraz z czwartym mocy, które czyniły go wyjątkowym – nie tomem saga zaczyna niestety przypomitylko nie może już kontaktować się ze nać telenowelę, a czytelnicy zadają sobie zmarłymi (pod groźbą potwornego bólu pytanie ile jeszcze synów, braci, wujków psychicznego i fizycznego), ale też nie i pociotków mogą mieć przedstawieni do tej potrafi korzystać z Kontinuum Mobiusa. pory antagoniści? Wtedy okazuje się, że na ziemi ukrywa się jeszcze jeden potomek Feathora Ferenczy Przed oceną o oczko niższą powieść ratuje – Janosz. Nie jest on w pełni wampirem, tylko przewrotna końcówka, która pozwoli ale cechuje go nienawiść do ludzi. Posiada zupełnie inaczej spojrzeć na Nekroskoteż moc wskrzeszania zmarłych z ich pro- pa w kolejnej, piątej części jego przygód. chów oraz zdolność do nauki ich talentów, Sama „Mowa umarłych” wydawała mi się co czyni go niebezpiecznym przeciwni- natomiast zapchajdziurą w historii Keogha. Innymi słowy – Lumley mógłby napisać kiem. jeszcze 1000 takich książek, zmieniając tylOsią fabularną jest walka Harry’ego o od- ko imiona bohaterów. W oczy kłuje też tona zyskanie swoich nadnaturalnych zdolno- literówek obecnych w wydaniu praktycznie ści. Okupione zostanie to wpuszczeniem na każdym kroku. No nic, zagryzamy kły do jego umysłu śmiertelnego wroga – Fe- i czytamy dalej. athora, bowiem tylko nieumarły wampir


--------------------------------------

Ocena: 6/6

Wydawca: Vis-a-Vis Etiuda 20ll Tłumaczenie: Jarosław Irzykowski Ilość stron: 492

UWAGA! Recenzja może zawierać spoilery dotyczące powieści „Źródło” i „Mowa umarłych”.

do Krainy za Bramą, gdzie rozegra się finałowe starcie z potężnym Szaitisem, który jako jeden z nielicznych przetrwał krwawą bitwę o Ogród Mieszkańca i skazał się na banicję do Krainy Lodów. Tam znajduje niespodziewanego sojusznika, swojego przodka, pierwszego z wampirów, niejakiego… Szaitana. Motywy biblijne w „Roznosicielu” są widoczne na każdym kroku. Genezy Szaitana wyjaśniać chyba nikomu nie trzeba, dodam tylko, że zbieżność nazw nie jest przypadkowa. Również ostatni rozdział, w którym to Nekroskop zmuszony jest cierpieć niewyobrażalne katusze nie pozostawia żadnych wątpliwości, z jakim dziełem Lumley chciał spiąć swoją twórczość.

Panie i Panowie, oto chwila na którą wszyscy czekali! Jeśli do tej pory nie zrezygnowaliście z lektury cyklu „Nekroskop”, nawet po słabującej „Mowie umarłych”, to właśnie dlatego, aby doświadczyć wydarzeń opisanych w „Roznosicielu”. Stało się bowiem najgorsze: Harry Keogh, obrońca ludzkości w walce z przerażającymi wampirami, sam stał się nosicielem. Po wpuszczeniu do swojego umysłu Feathora Ferenczy’ego, w ciele, duszy i umyśle Nekroskopa rośnie pierwiastek wampiryzmu. Brytyjski INTESP nie ma wyjścia, musi rozpocząć polowanie na swojego dawnego sojusznika i przyjaciela. Co zaś się tyczy stylu – to wciąż ten sam autor, ze swoimi nieskończenie długimi opiRozmach „Roznosiciela” potrafi zaimpo- sami, kwiecistymi epitetami, wyszukanymi nować. Lumley wprowadza nowego anta- porównaniami i ociekającymi tajemniczogonistę, Johnny’ego Founda, człowieka, ścią dialogami, które pozostawiają wiele który jakimś cudem posiadł umiejętność niedopowiedzeń. W „Roznosicielu” Lumley nekromancji, niczym Borys Dragosani. przechodzi sam siebie i przekracza kolejPsychopata porywa, gwałci, torturuje ne granice, czego dowodem może być i zabija młode dziewczyny, dręcząc je za- bardzo szczegółowo opisana scena seksu równo na „tym”, jak i na „tamtym” świecie. wampirów. Obrzydliwa, odpychająca, dziGwarantuję, że tak antypatycznego świra waczna, groteskowa, ale też magnetyczna nie widzieliście w literaturze od dawna. i nie pozwalająca oderwać oczu od tekstu. Keogh jednocześnie będzie starał się za- Jeśli czegoś takiego szukacie w literaturze panować nad własnym wampirem, który grozy, nie będziecie zawiedzeni. To jak do chce dojść do głosu, opanować i wyplenić tej pory najlepszy tom w serii. ludzki pierwiastek i dać upust swojej żądzy i zemście. Jest jeszcze deser: batalia, która Lata temu „Phantom Press” zakończył przeniesie nas ponownie do Krainy Słońca cykl na „Roznosicielu”, ponieważ Lumley zamknął nim cykl „Nekroskop”. Jednak rok i Gwiazd. później ukazał się tom szósty, otwierający W tym zamykającym podstawowy pięciok- nową trylogię, nazwaną „Świat wampirów”. siąg tomie Lumley postanowił powrócić Ale to już historia na kiedy indziej.

Recenzent: Piotr Pocztarek

BRIAN LUMLEY - Nekroskop 5: Roznosiciel (Necroscope V: Deadspawn)

7


PODSUMOWANIE 20 13

REDAKCJA

Głosy redakcyjne były w tegorocznym głosowaniu dość podzielone. I tak w kategorii Książka polska rzutem na taśmę po zwycięski laur sięgnął Kazimierz Kyrcz Jr. ze swoją „Podwójna pętlą”, a wśród książek zagranicznych zwyciężył Stephen King, ale – uwaga! – nie z popularniejszą kontynuacją „Lśnienia” pt. „Doktor Sen”, ale z wcześniejszym „Joylandem”. Naszym ulubionym filmem kinowym okazała się „Obecność”, natomiast w kinie domowym najlepiej bawiliśmy się na przeróbce „Martwego zła”… mimo wszystko. Wśród seriali zdecydowanie zwyciężyła trzecia odsłona „American Horror Story”, a wśród gier – „The Last of Us”. aniczna: Książka zagr

KSIĄŻKA POLSKA:

Film kinowy:

Kazimierz Kyr cz Jr. "Podwójna pęt la" (Żywia)

Stephen King ski i S-ka) "Joyland" (Prószyń

"Obecność" (Wa rner Bros.)

SERIAL:

Film DVD:

GRA:

"American Horror Story: Coven" (FX) l CinePix) "Martwe zło" (Imperia

Dog/Sony) "The Last of Us" (Naughty

Udział w głosowaniu wzięli: Mariusz „Orzeł” Wojteczek, Wojciech Jan Pawlik, Żaneta „Fuzja” Wiśnik, Joanna Konik, Łukasz Radecki, Piotr Pocztarek, Tymoteusz Raffinetti, Bartłomiej Paszylk


CZYTELNICY

W rankingu czytelników Grabarza Polskiego wszystkich innych polskich autorów zdystansował Łukasz Orbitowski dzięki oklaskiwanej na salonach i poza nimi powieści „Szczęśliwa ziemia”. Autorów zagranicznych zdystansował natomiast Stephen King – tym razem z powieścią „Doktor Sen”. (Warto zaznaczyć, że recenzje obu książek prezentujemy w bieżącym numerze Grabarza Polskiego.) Wśród filmów kinowych tryumfował zombie-horror z Bradem Pittem, czyli „World War Z”, a wśród filmów wydanych na DVD/Blu-Ray – zombie-komedia „Wiecznie żywy”. Jeśli dodamy do tego zwycięstwo „The Walking Dead” w kategorii Serial roku oraz „Dead Island – Riptide” w kategorii Gra roku, to chyba jasnym się stanie co tak naprawdę kochają nasi czytelnicy… A: KSIĄŻKA POLSK

Łukasz Orbitowski "Szczęśliwa ziemia" (SQN)

Film DVD:

Książka zagraniczna:

Film kinowy:

Stephen King "Doktor Sen" (Prószyński i S-ka)

"World War Z" (UIP)

SERIAL: GRA:

"The Walking Dead" (Fox) "Wiecznie żywy" (Monolith)

and) "Dead Island - Riptide" (Techl

Pakiety nagród za udział w głosowaniu czytelników otrzymują: Piotr Niewczas, Janusz Blicharz oraz Beata Markiewka. Prosimy o przesłanie adresów do wysyłki nagród na bartek@grabarz.net


10


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Studio Truso 20l3 Ilość stron: 352

potrafią przeniknąć ani proKoniec świata, choć nie tak tagoniści, ani tym bardzie spektakularny jak ten, do któreczytelnik. Można w kreacji tej go przyzwyczaiły nas hollywoodnaleźć inspiracje „Lodem” odzkie produkcje. I ludzie usiłuJacka Dukaja. O ile jednak onjący żyć w poddanej ingerencji tologiczne osobliwości świata tajemnych sił rzeczywistości. przedstawionego przywołanej A wśród nich protagonista opotu powieści dawały się zracjowieści, skazany na ostracyzm nalizować dzięki logice trójwarza opublikowanie niewygodnej dla władz książki, który teraz ma okazję tościowej, analogiczny klucz interpretacyjodnaleźć prawdę, której niegdyś zaledwie ny do utworu Podlewskiego nie istnieje. To rzeczywistość poddana grozie, nad się domyślał. którą nie sposób zapanować — nawet Studio Truso to szczególna oficyna wy- wówczas, gdy bohaterowie badając nadawnicza, dbająca nie tylko o zysk finan- turę osobliwości, zbliżają się do poznania sowy, ale roztaczająca opiekę nad swymi prawdy o świecie. autorami. Do takiego wniosku można dojść po lekturze nie tylko „Ciemnej strony Tym, co decyduje o artystycznym sukceKsiężyca” Grzegorza Gajka, ale i „Happy sie utworu Podlewskiego nie jest jednak Endu” Marcina Podlewskiego. Samego zawiła fabuła, lecz szczególny nastrój autora nie trzeba przedstawiać miłośni- dusznej atmosfery świata chylącego się ku kom fantastyki grozy, którzy mieli okazję końcowi. Autor wiele zawdzięcza w jego zapoznać się z jego twórczością choćby kreacji kameralnym filmom o zagładzie w trakcie lektury dwu głośnych antologii (takim, jak np. „Listy martwego człowieka” internetowych: „Halloween 31.10. Wioski Konstatina Łopuszanskiego z 1986 roku) Przeklętych”, oraz „Zombiefilii”. Najnow- i „Pamiętnikowi przetrwania” Doris Lessing, szy utwór, będący zarazem debiutem choć brak jest w utworze optymistycznych powieściowym, pozostaje tyleż w kręgu akcentów. Ową beznadziejność sytuacji dotychczasowych fascynacji autora, co je podkreśla makabryczny „czarny humor” przekracza. Nadal pozostajemy bowiem tytułu, bowiem wbrew jego formule, nic w kręgu niesamowitości i zdarzeń, których się dobrze w „Happy Endzie” nie kończy nie sposób wyjaśnić racjonalnie. Zarazem i skończyć nie może. Tym bardziej, ze projednak zagrożenie staje się w „Happy tagonista pozostaje niezdolny do całkowiEndzie” mniej doprecyzowane; można tego oddania, będącego warunkiem pełni odnieść wrażenie, że tym, co ewokuje poznania. Pozostając rozdartym między nastrój narastającej grozy, są w powieści swoja naturą, a koniecznością jej odrzuwłasne lęki jej bohaterów. Oczywiście cenia, jest „zawieszony” pomiędzy dwow niemałym stopniu budzi przerażenie ma światami. I tylko pozornie jego decyzja sam świat przedstawiony, poddany irra- o odejściu do Miasta Ciszy może rozwiącjonalnym zmianom, których natury nie zać ten dylemat.

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

MARCIN PODLEWSKI - Happy End

11


NAZNACZONY INSIDIOUS USA, Kanada 2010 Dystr.: Vision Reżyseria: James Wan Obsada: Patrick Wilson Rose Byrne Ty Simpkins Lin Shaye

X X

Recenzent: Piotr Pocztarek

X X X

12

James Wan to reżyser zaprawiony w bojach, jeśli chodzi o horrory. To właśnie on stał za kamerą kultowej już „Piły”, niezłego „Dead Silence” i świetnej „Obecności”, a w 2010 nakręcił „Insidious”, jeden z niewielu przykładów na to, jak wciskana na siłę oryginalność może położyć nawet najlepiej zapowiadający się film. Wan nigdy nie ukrywał swojej miłości do kina grozy, a horrory sygnowane jego nazwiskiem to zazwyczaj bardzo solidne produkcje. „Naznaczony” to klasyczny horror, pełen scen, które widzieliśmy już setki tysięcy razy. Poznajemy małżeństwo Lambertów (bezpłciowy Patrick Wilson i piękna Rose Byrne), które przeprowadza się do nowego domu, gdzie doświadczają ponadnaturalnej i groźnej obecności demona. Z początku sądzą, że nawiedzony jest budynek, szybko jednak okazuje się, że opętany jest ich syn, Dalton. Winę za ten stan rzeczy ponosi pewna rodzinna tajemnica. Okazuje się, że członkowie rodziny Daltonów potrafią doświadczyć projekcji astralnej - opuścić swoje ciało i wejść do krainy zwanej The Further

- Dal. Jednak ciało pozostawione niczym puste naczynie jest łakomym kąskiem dla złych bytów zamieszkujących Dal, które zrobią wszystko, by ponownie znaleźć się w „naszej” rzeczywistości. Pierwszą połowę filmu moglibyście opowiedzieć bez oglądania, ale paradoksalnie to właśnie ona daje widzowi największą frajdę. Stopniowo zaburzana rodzinna sielanka potrafi niejeden raz wrzucić na plecy porządne ciarki. W „Naznaczonym” jest kilka genialnych scen, które na lata zapadły mi w pamięć, jednak straszą one tylko w kinie albo na porządnym kinie domowym. Krwi nie ma tu prawie wcale, jest za to przyzwoity nastrój grozy... który znika całkowicie w drugiej połowie, w okolicznościach wyjątkowo tajemniczych. Po pierwsze - pojawienie się „tego złego” wypada dość kuriozalnie - jego wygląd zupełnie nie straszy, chyba że ktoś może bać się dziwadła wyglądającego jakby założył maskę afrykańskiego czarownika. Na domiar złego Lambertowie wspomagają się drużyną absurdalnie zabawnych łapiduchów - klasycznych nerdów z zabawkami żywcem wyjętymi z „Ghostbustersów”. Przewodzi nimi medium, która do seansu zagłada... maskę przeciwgazową. Te sceny wcale nie bawią, a powodują, że widz łapie się za głowę.


Oryginalnym elementem są podróże bohaterów do drugiego wymiaru - w zamierzeniach nastrojowe, w praktyce nieco nudne i mało dynamiczne. Jednak z perspektywy czasu motyw ten wydaje się strzałem w dziesiątkę, chociaż pazury pokazuje dopiero w sequelu. Technicznie „Naznaczony” to dobry film, pełen ciekawych ujęć i bardzo dobrze dobranych elementów dźwiękowych. Aktorsko nie wyróżnia się niczym, ale też nie denerwuje. Wprawdzie Patrick Wilson nie znajduje się w czołówce moich ulubionych akto-

rów, ale Rose Byrne jego braki wynagradza swoim urokiem. Nieźle też radzi sobie najmłodsza obsada, a w szczególności Ty Simpkins. „Insidious” jest po prostu.. do obejrzenia. Nie odradzę go ze względu na kilka świetnych scen, a także dlatego, że film robi całkiem niezły grunt pod część drugą, eliminującą część błędów poprzednika. Właściwie wypadałoby dać mu 3,5/6, ale cóż, nie pozwalają!

13


Wiersze Niepokojące Artur Ryszard Jęcka Zjawa Spotkanie Było to dawno temu, gdzieś przed dwustu laty, kiedy orły francuskie ujarzmiały światy, a ludziom wciąż stawało honoru i męstwa. Przejechał panicz Zygmunt przez granice Księstwa. Wracał z Paryża, gdzie gościł u stryja, sprawdzał, jak bratu ojca życie tam przemija. Przy okazji odwiedził Francji cztery strony i nawiązał kontakty z żakami z Sorbony. Pędził powozem w konie zaprzężonym, przyglądając się lasom starym i zielonym. Lecz zbliżał się powoli czas nocnego cienia i począł szukać wzrokiem miejsca do schronienia. Słońce zaszło, a gwiazdy zapłonęły blaskiem, pamiętając, iż przyjdzie odejść im wraz z brzaskiem. Ściągnęły wzrok panicza, który już się troskał, że sam na leśnym trakcie w ciemną noc pozostał. Minął kwadrans, nim Zygmunt spostrzegł coś dziwnego, była to dama w bieli patrząca na niego. Bardzo piękna i młoda, nieco przestraszona, odziana w długą suknię, płaszczem otulona.

14


Wiersze niepokojące

Zatrzymał panicz powóz po zjechaniu z drogi, nie wywołał tym jednak u niewiasty trwogi. Stwierdził, iż jest tak piękna, jakby mu się śniła, lecz nie w śnie, a na jawie o pomoc prosiła. Rzekła: W podróży długiej wilki mnie napadły, uśmierciły woźnicę, konie moje zjadły. Ja, cudem ocalawszy, do traktu dobiegłam, jednak biec już nie mogę, zmęczeniu uległam. Zygmunt spytał: Czy jest tu jakowe schronienie, w którym by nas czekało od trudów wytchnienie? Odparła: Pałac mego ojca stoi niedaleko. Powozem stąd to chwilka, chociaż jest za rzeką. Gdy ruszyli w trasę, cały czas milczeli, mówić się wstydzili, a może nie chcieli, lecz kiedy Zygmunt uznał, że nieśmiałość znika, zapytał ją o imię. Rzekła: Weronika. Dotarli do pałacu, w którym wszyscy spali, powiodła więc panicza do ogromnej sali, zabrała stamtąd klucze, wzięła go za rękę, zgotowawszy następnie niemałą udrękę. Szła z Zygmuntem po schodach ogromnej stromości, poruszali się niemal w zupełnej ciemności. W końcu stanęli razem przed małymi drzwiami, oświetlonymi nieco białymi świecami. Panicz, wszedłszy do środka, spojrzał na posłanie i wyczekiwał chwili, kiedy sam zostanie, lecz nie wyszła niewiasta z komnaty dla gości i złożyli ofiarę z ludzkiej namiętności.

15


Biblioteka Grabarza Polskiego

Poszukiwania Noc odeszła, a Helios wziął świat we władanie. Skończyło się ze świtem kochanków spotkanie. Otworzył Zygmunt oczy... Stwierdził zaskoczony, iż jest sam na posłaniu. Został opuszczony. Pomyślawszy, że jest to tylko stan chwilowy, postanowił pozostać w granicach alkowy. Lecz zniecierpliwiony dłuższą samotnością, porwał się na przechadzkę z niemałą radością. Ujrzał zaraz szczegóły ukryte w ciemności, ujawnione przez słońce w komnacie dla gości: zakurzone obrazy, zniszczone dywany... Wyciągnął wniosek pierwszy – dom był zaniedbany. Zszedł po schodach. Nie zastał żywej duszy. Począł głośno się witać. Nikt się nie poruszył. I gdy był całym faktem nieco urażony, wyciągnął wniosek drugi – dom był opuszczony. Zdziwiony i zaskoczony zastałą sytuacją, zajął się przez czas krótki domu penetracją. W końcu zirytowany śledztwa trudnościami, postanowił wyjaśnić wszystko z sąsiadami. Dosiadł konia na oklep, by nie tracić czasu, i popędził wnet w stronę znanego już lasu. Nie myślał on bynajmniej znów wśród drzew się chować, lecz na drugi brzeg rzeki szybko się skierować.

16


Wiersze niepokojące

Kiedy przedziwne miejsce zostawił za wodą, zaczął znowu oddychać z właściwą swobodą. Nie wiedział, dokąd zmierza. Pędził wprost przed siebie. Gdy znalazł cel podróży, księżyc był na niebie. Wówczas dopiero ujrzał, że dzień znów przeminął, a jemu się przygląda pan domu z rodziną. Zygmunt rzekł: Wybacz, panie, iż spokój zakłócam i swymi problemami umysł twój zasmucam. Spotkała mnie rzecz dziwna, więc pomocy szukam. Jeśli tu jej nie znajdę, gdzie indziej zastukam. Następnie sprawę całą dokładnie wyłożył i spostrzegł, że rozmówca wielce się zatrwożył. Odparł mu po chwili: Jest to niemożliwe! Chory umysł wymyślił te brednie straszliwe! Niech twa podła osoba z domu mego znika! Wszak od lat już nie żyje panna Weronika... Pobladł Zygmunt na twarzy, nieomal padł trupem i stał się w swym bezruchu niczym soli słupem. Otrząsnął się, pomyślał, iż w jej śmierć nie wierzy. Dla pewności zapytał: Gdzie mogiła leży? Zaledwie chwilę później pędził jak szalony. W pochodnię od rozmówcy był zaopatrzony. Wzrok dziki, włos na wietrze i jedna myśl w głowie: Czy się jeszcze tej nocy całej prawdy dowie?

17


Biblioteka Grabarza Polskiego

Cmentarz Cmentarz to dziwne miejsce, często grozę budzi, w niejednym mężnym sercu wielki zapał studzi. Zwłaszcza gdy jest zwiedzany pod nocy zasłoną, bohaterskie zamiary w bladym strachu toną. Dopadł panicz do bramy. Szarpał ją uparty, lecz na nic się to zdało - zamek był zawarty. Począł więc zwinnie Zygmunt wspinać się po murze. Bóg, widząc akt bluźnierczy, zesłał straszną burzę. Zapanowały wszędzie grzmoty z piorunami, kiedy panicz przemykał między alejkami. Liczył na bardzo prędkie grobu znalezienie, nakreślił mu pan domu jego położenie. Zatrzymał się na chwilę, aby oddech złapać, lecz wówczas coś poczęło po szyi go drapać. Odwrócił się raptownie, aby sprawcę schwytać... i przyszło mu ze starą gałęzią się witać. Usłyszał panicz później jakieś poruszenie. Czy czeka mnie ze światem umarłych zderzenie? Źródłem tego hałasu była mała górka. Podszedł bliżej i spostrzegł... że jest tam wiewiórka. Mały grobik pod dębem ukrywa jej zwłoki. Czekał ją żywot piękny oraz świat szeroki, lecz zachciało się wizyt u panny Emilki i przegryzły jej szyję młodą dzikie wilki.

18


Wiersze niepokojące

Tak powiadał gospodarz, nim Zygmunt wyruszył. Spostrzegł panicz dąb wielki. Strach jakby się skruszył. Podbiegł zaraz pod drzewo i znalazł grób mały, zarośnięty mchem nieco, zaniedbany cały. Odczuł Zygmunt, iż zbliża się szybko coś z góry. Spojrzał w niebo pokryte przez burzowe chmury, dostrzegł wówczas stworzenie, które prędko zmierza. Padł na ziemię, patrząc... na lot nietoperza. Upuścił swą pochodnię, lecz nic nie podpalił, gdyż na stos mokrych liści ciało swoje zwalił. Czytać chciał na nagrobku litery wyryte, stwierdził z dezaprobatą, iż mchem są zakryte. Począł wnet paznokciami swymi płytę skrobać w nadziei, iż się może napis tam znajdować. Krwią się zalały zaraz Zygmuntowe dłonie, lecz czym jest ból, gdy w sercu ciekawość zapłonie? W końcu odnalazł panicz dwie wyryte daty, żywot ludzki ujęto w te czasowe kraty, okres życia na świecie w sumie niezbyt długi: chwilą śmierci niewiasty rok dwudziesty drugi. Skrobał dalej uparcie i czasu nie trwonił. W końcu to, co chciał znaleźć, palcami odsłonił. Poczuł Zygmunt, jak rozum w nim powoli znika. Reszta była nieważna, imię – Weronika.

19


s Calling) ROBERT GALBRAITH - Wołanie kukułki (The Cuckoo' -- Ocena: -------------------------------4/6

Recenzentka: Jagoda Mazur

Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie 20l3 Tłumaczenie: Anna Gralak Czas trwania: l6 godz. l8 min Czyta: Maciej Stuhr

20

„łonogłowy”, owłosienie reszty „Wołanie kukułki” to druga próba ciała także nie robi najlepszeodejścia J.K. Rowling od cyklu go wrażenia. Nie należy też o Harrym Potterze. Po opowieści do ludzi szczególnie miłych z życia małego miasteczka nadw obejściu. Początkowo jego szedł czas na powieść detektypowierzchowność odrzuca, wistyczną, pisaną pod pseudonijednak dość szybko czytelnik mem Robert Galbraith. Powieść orientuje się, że kibicuje detekta ma być początkiem serii o „detektywie, jakiego dotąd nie było” - Cormoranie Strike’u. tywowi i ulega jego urokowi tak samo, jak jego tymczasowa sekretarka. Dostawszy Strike, zanim zaczął realizować się jako zlecenie, choć wątpi w sens swojej pracy, detektyw, przeżył okres fascynacji woj- Strike rzetelnie zabiera się za robotę. Jasno skiem. Okres ten zakończył się utratą nogi określa, jakich danych i od kogo potrzebupodczas misji w Afganistanie i definitywnym je, podczas przesłuchań zwraca uwagę nie rozstaniem z armią. Kiedy go poznajemy, tylko na wypowiedzi przesłuchiwanych, ale jest na skraju bankructwa: odszedł wła- także na ich mimikę i gestykulację. Nic nie śnie od swojej długoletniej partnerki, a jego jest w stanie ujść jego uwagi, żadna, nawet agencji grozi upadłość. Jednak pojawia się pozornie niezwiązana z tematem przesłuszansa na odbicie się od dna: w agencji chania, wzmianka. pojawiają się przysłana przez agencję pracy tymczasowej nowa sekretarka - Robin Na temat stylu Galbraitha nie będę się oraz nowe zlecenie. Strike ma zbadać rozwodzić. J.K. Rowling, choć na potrzeby sprawę samobójstwa słynnej modelki Luli nowej powieści (serii?) zmieniła nazwisko Landry. Samobójstwo wprawdzie zdaje się i płeć, nie straciła umiejętności interesującenie podlegać wątpliwości, ale stawka, jaką go opowiadania historii i kreowania postaci oferuje zrozpaczony, podejrzewający mor- – zarówno pierwszo- jak i drugoplanowych. derstwo brat zmarłej, sprawia, że detektyw Jej najnowsza powieść nie jest więc tylko podejmuje śledztwo. Prowadzi je powoli, kryminałem z ciekawą intrygą. „Wołanie metodycznie, bez nagłych olśnień, bez po- kukułki” jest dobrze opowiedzianym krymijawiania się znikąd nowych świadków. Co nałem z ciekawą intrygą. więcej - bez dzielenia się ze swoją sekretarką czy z czytelnikiem efektami swoich Niezbyt szczęśliwym pomysłem był natoprzemyśleń. Dlatego, choć żadna czynność miast wybór Macieja Stuhra na lektora tej nie jest podejmowana przypadkowo, prze- powieści. Aktor ten ma duży talent komekonujemy się o tym dopiero w finale powie- diowy, jednak powieść Galbraitha to nieści. Do końca nawet Robin, nie wie, dokąd najlepsza lektura do prezentowania go słuchaczom. „Wołanie kukułki” to kryminał, nie zmierza jej szef. pozbawiony poczucia humoru, ale jednak Na pierwszy rzut oka Cormoran Strike nie kryminał. Nie bardzo więc rozumiem, dlawzbudza sympatii. Jest zaniedbany, gru- czego powieść czytana była tak, jakby to był by, owłosienie głowy ma tak intensywne, skecz kabaretowy. Trochę długi skecz i jak że od dawna przylgnął już doń przydomek na skecz stanowczo zbyt mało śmieszny.


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20l3 Tłumaczenie: Tomasz Wilusz Ilość stron: 656

Stephen King nie lubi ekranizacji swojej powieści „Lśnienie” z niezapomnianą rolą Jacka Nicholsona. Daje temu wyraz w posłowiu do książki „Doktor Sen”, pisząc, iż ten jest kontynuacją powieści „Lśnienie”, nie filmu. Rzeczywiście tak jest, chociaż powiedzenie „kontynuacja” to zbyt wiele. Całe odnośniki do wydarzeń w hotelu „Panorama” spokojnie można byłoby wyciąć – czy też zamienić na inne traumatyczne przeżycia z dzieciństwa głównego bohatera. Zatem mówienie o najnowszej powieści Kinga jako o kontynuacji jego chyba najlepszej powieści to raczej chwyt marketingowy. I to chwyt zupełnie niepotrzebny, bowiem „Doktor Sen” to naprawdę dobra powieść. Powieść z gatunku tych, które przykuwają czytelnika i powodują syndrom „jeszcze tylko jednego rozdziału” trwający dwie nieprzespane noce. Po eksperymentach z formą i treścią („Pod kopułą”, „Dallas 63” czy „Joyland” nie były horrorami, a przecież właśnie za horrory kochamy Kinga) autor wraca do opowiadania przerażających historii. „Doktor Sen” to taka właśnie opowieść. Dan Torrance, którego poznaliśmy w „Lśnieniu” jako dziecko z niezwykłym darem, żyje na krawędzi. Strach, alkohol, upodlenie – to codzienność naszego bohatera. To wpływ nieistniejącej już „Panoramy” powoduje, że życie Dana jest jałowe i bezsensowne. Do chwili, aż trafi do małego miasteczka, gdzie dostanie jeszcze jedną, ale już ostatnią szansę na zmianę. W tym samym czasie, gdy Dan zaczyna zmieniać swoje życie, rodzi się niezwykła dziewczynka – Abra. Jej „lśnienie”, ten niezwykły dar, który Dan próbował

u siebie zagłuszyć alkoholem, jest bardzo silne. Tak silne, że Abra nieświadomie zaczyna wpływać na życie Dana. Ich drogi będą splatały się ze sobą aż do finału, w którym przyjdzie im się zmierzyć z „Prawdziwym Węzłem”. Ta grupa istot wyglądających jak nieszkodliwe staruszki przemierza Stany Zjednoczone wozami kempingowymi, polując na dzieci mające dar lśnienia... Pod ich ludzką powłoką kryją się...

Recenzent: Bogdan Ruszkowski

STEPHEN KING - Doktor Sen (Doctor Sleep)

Nie, nie zdradzę – sami przeczytajcie. Chociaż właśnie o „Prawdziwym Węźle” za mało jest informacji w powieści. Chciałoby się wiedzieć więcej: co, jak, skąd. Ten wątek akurat nie do końca został dopieszczony – a szkoda, bo koncepcja takiego wroga jest niezwykle ciekawa i dawała możliwości jeszcze większego rozpisania się. Pomijając ten szczegół, można powiedzieć, że „Doktor Sen” to dobra powieść, przemyślana, ładnie poprowadzona. To stary, dobry King – w wydaniu, jakie ja akurat najbardziej lubię. Jednocześnie widać, że autor nadąża za tym, co się dzieje na świecie, zarówno technicznie (komórki, iPady czy serwisy społecznościowe w tej powieści spełniają ważną rolę), jak i obyczajowo (są tu duże fragmenty o tym, jakie problemy ma dorosły mężczyzna, który ma się spotkać z trzynastolatką, nie chcąc jednak być posądzonym o związek z nieletnią – swoją drogą, złych czasów dożyliśmy jeśli takie przemyślenia bohatera znajdują się w powieści stricte rozrywkowej). Polecam gorąco lekturę nowego Kinga. Jeśli ostatnie powieści Was rozczarowały brakiem grozy i niesamowitości, to „Doktor Sen” te braki bardzo skutecznie nadrabia.

21


NAZNACZONY 2 INSIDIOUS: CHAPTER 2 USA 2013 Dystr.: Imperial CinePix Reżyseria: James Wan Obsada: Patrick Wilson Rose Byrne Ty Simpkins Steve Coulter

X X X

Recenzent: Piotr Pocztarek

X X

Pierwsza część „Naznaczonego” kończyła się cliffhangerem, ale James Wan kazał nam czekać trzy lata na rozwinięcie urwanego wówczas wątku. Fabuła „Insidious 2” rozpoczyna się dzień po wydarzeniach znanych z pierwszej części - jeśli nie liczyć krótkiego prologu uzupełniającego historię głowy rodziny, Josha Lamberta. Znana nam już z pierwszej części rodzina tylko z pozoru uwolniła się od demona. Chociaż kurz opadł, ich dom nadal nawiedzany jest przez paranormalne byty. Wan rozwija swój najważniejszy pomysł z pierwowzoru - krainę cieni zwaną The Further, którą zamieszkują niebezpieczne duchy i demony. Ten niezwykle sprytny zabieg pozwala reżyserowi kontynuować serię z wykorzystaniem nowych motywów - rodzina Lambertów jest „bramą”, ale to, co przez nią przejdzie to już zupełnie inna historia. Sequel nie tylko dobrze uzupełnia pierwszą część, ale też stawia ją w nieco innym świetle, dlatego przed

22

seansem „dwójki” warto przypomnieć sobie „Naznaczonego”. Scenariusz pozwala także zabłysnąć do tej pory niewyraźnym bohaterom - w szczególności postaci odtwarzanej przez Patricka Wilsona. Sam aktor pokazuje się tu od najlepszej strony (co bardzo mnie zaskoczyło!) i w pewnym momencie popisuje swoim warsztatem, całkiem skutecznie strasząc widzów. Wan na szczęście uczy się na błędach. Duet wkurzających łapiduchów (Angus Sampson i Leigh Whannell - scenarzysta „Naznaczonego”), którzy w dużej mierze położyli pierwszą część, powraca w charakterze niezbędnego minimum, na dodatek nie razi już, a całkiem nieźle uzupełnia fabułę. Idiotyczne pomysły pokroju seansu w masce gazowej zostały zastąpione całkiem interesującymi: jak chociażby porozumiewanie się z duchami za pomocą ko-


ści z literami. Na plus wypada zaliczyć głównego antagonistę „Naznaczonego 2”. Nie jest to już groteskowy demon z czerwoną facjatą, a przerażający morderca, który za życia był bardzo mocno popieprzonym psychopatą i takim też pozostał po śmierci. Jego historia jest ciekawa i wiarygodna, a konfrontacja z nim trzyma w napięciu. W „Insidious 2” ponownie znajdziemy kilka naprawdę udanych i strasznych scen. Chociaż można je policzyć na palcach jednej ręki, nadal daje to większą średnią niż w sporej części nowoczesnych horrorów. W filmie czuć naleciałości „Paranormal Activity” (produkcją zajął się przecież Oren Peli), ale zostało to sprowadzone do minimum i całkiem zgrabnie wplecione w fabułę.

swojego pierwowzoru. Niewiele lepszy, ale jednak zauważalnie, co przecież zdarza się niezwykle rzadko. James Wan ma pomysł na wykreowane przez siebie uniwersum i pewnie jeszcze nie raz uda się mu (albo jego zastępcy) je poszerzyć. Może „Naznaczony 2” nie jest tak dobry jak genialna „Obecność”, ale eliminuje to, co nie grało i stawia na to, co może się podobać. I tak, będzie trzecia część. A ja się o nią niespecjalPanie i Panowie, mamy tu do czynienia nie martwię. z sytuacją, kiedy sequel jest lepszy od

23



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l3 Ilość stron: 486

Warszawska Praga. Ciężko chory młody człowiek oraz jego rodzina, która – w poczuciu bezsilności – planuje oddanie go do hospicjum, nie potrafiąc zapewnić mu opieki i warunków bytowych, które choć trochę złagodziłyby jego cierpienie. I zdarzenie, które wydaje sie cudem: młodzieniec w niezrozumiały przez nikogo sposób przezwycięża chorobę. Cud nie ma jednak ani nadprzyrodzonej natury, ani nie jest wyzwoleniem cierpiącego z boleści... Jednocześnie z wyzdrowieniem zostaje dokonana (pierwsza z kilku) zbrodnia, w szczegółach przypominająca morderstwo sprzed lat. Czy te dwa fakty coś łączy, czy też może to jedynie koincydencja, a poszukiwanie wszelkich związków pomiędzy obiema zbrodniami świadczy o desperacji prowadzącej śledztwo policji? I tylko telewizyjna reporterka wydaje sie zadowolona z gwarantującego uwagę widzów tematu. Radości tej nie podziela jednak ani policja, ani miejscowi kryminaliści, traktujący niewyjaśnione morderstwo jako dowód na manifestację siły przez bliżej niezidentyfikowanych pretendentów do przejęcia władzy w przestępczym półświatku... Powieść, będąca – w co aż trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę jej walory – debiutem Zbigniewa Zborowskiego, wyróżnia sie nie tylko na tle bujnie rozkwitłej od dłuższego czasu literatury kryminalnej, ale i prozy obyczajowej. Co istotne, wespół z cyklem Roberta Ziółkowskiego („Łowcy głów”, „Wściekły pies”) stanowi powrót literatury kryminalnej do jej źródeł jako powieści społecznej. Zarówno Ziółkowski, jak i Zborowski przypominają pozornie banalną prawdę, że odrażający jest nie tylko

akt zbrodni, ale i ci, którzy jej dokonują, niezależnie od przyświecających im motywacji. Obaj autorzy sięgają w tym celu do takiej językowej kreacji bohaterów, która charakteryzowałaby ich nie tylko jako przedstawicieli środowisk, z których sie wywodzą, ale i ich sposobu wartościowania i postrzegania rzeczywistości. Dlatego też co wrażliwszego na urodę języka odbiorcę należy lojalnie przestrzec: w „Nowym drapieżniku” na próżno będzie on szukać poetyckiej frazy. Język utworu, zwłaszcza w partiach dialogowych, przepełniony jest wulgaryzmami i kolokwializmami. Zabieg ten pozostaje jednak w pełni uzasadniony: trudno przecież oczekiwać, by degeneraci, jakich nie brak pośród bohaterów utworu, posługiwali się wyrafinowaną polszczyzną. Tym, mocniej też wybrzmiewa opowieść, której autor tworzy iluzję na poły dokumentalnej „relacji z rzeczywistości” (sprzyja temu opatrywanie rozdziałów dokładną datą i godziną zdarzeń). Pisarz nie poprzestaje na efektownym opisie półświatka marginesu społecznego i infiltrującej go policji, lecz traktuje go jako punkt wyjścia do nakreślenia oryginalnej koncepcji „naddrapieżnika”, który stałby się odpowiedzią natury na działalność człowieka. Co więcej, jest to wizja na tyle sugestywna i podporządkowana quasi-naukowej precyzji argumentacji, że trudno czytelnikowi wyzwolić sie spod jej uroku.

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

ZBIGNIEW ZBOROWSKI - Nowy drapieżnik

I już choćby z tego powodu z niecierpliwością wypatrujmy kolejnych powieści Zborowskiego. Pojawił sie bowiem w rodzimej literaturze autor nietuzinkowy, mający wiele do powiedzenia w sposób, który trudno zapomnieć.

25


Karolina Cisowska Impeesa

I cóż, że zamilkł, skoro echo głosu niosło się jeszcze. Zaraz też, gdy uśmiech mu wypełzł na twarz, znać było, że skończył. Nasz krzyk pełen entuzjazmu niósł się po pustym placu, zdziesięciokrotniony odbijając od najbliższych budynków. Wszystko miało sens, bo zielony mundur na nim wyglądał tak, jak chcieliśmy, by wyglądał na każdym z nas – dumnie. Bo był najprawdziwszym Impeesą, wilkiem, który nigdy nie zasypiał w świecie, który od dawna spał. Miasto jakby wyczuło naszą ekscytację, bo coś w nim jęknęło cicho i z jednolitego zawsze nieba bez żadnej zapowiedzi lunął deszcz. Nie było pierwszych, alarmujących kropel, przycisnęła nas ściana ulewy, aż w pierwszej chwili zachłysnąłem się wodą. Pospadały na zalewany bruk rogatywki z zaskoczonych głów, po kilku krzykach zaskoczenia głos Hardego przebił się przez szum. – Za mną! Żwawo! – ryknął. Uwolnieni z formy apelowej, która nam nie pozwalała wyjść z szeregu, chaotycznie ruszyliśmy za nim do pierwszego opuszczonego drapacza chmur. Słychać było niepewne śmiechy i wodę wyżynaną z chust. – Niesamowite – powiedział Hardy cicho do siebie. – Nie widziałem deszczu już kilka lat. Tylko susza, wiatr i te wstrętne welony. – Ale przecież wcześniej padało, to chyba nic niepokojącego – powiedziałem, żeby coś powiedzieć. Spojrzał na mnie i przez chwilę tasował wspomnienia, żeby dopasować do mnie imię. Tak, to ja, głupi Tomek.

26


Karolina Cisowska - Impeesa

– Słabo już pamiętasz te czasy, co? – zapytał smutno. – Wy, młodzi, coraz szybciej zapominacie. Ta zaraza czyni was nieszkodliwymi. Zacisnął zęby i poruszyły mu się mięśnie pod skórą szczęki, przeżuwał widać złorzeczenia dla wrogiej siły. Choć nie odczuwałem krzywdy, zachciałem dzielić jego złość. Zawsze walczyć w imię jego (naszej) sprawy. – Inaczej padały deszcze. Wszystko odbywało się naturalnie. A teraz – o, tylko szare, jednolite niebo pozbawione słońca i te wstrętne welony. Obłok to czy pajęczyna – nie wiadomo. Jego ręka spoczęła na głowie Zosi. Ręka opalona, żywa, głowa jakaś taka szara, niemal przeźroczysta. Zosia należała już prawie do siwych, jeszcze coś ją przy nas trzymało – nie wiem co: ręka Hardego na głowie lub Kozaka na ramieniu. Oczy Zosi patrzyły w oczy Hardego. Zblaknięte, ledwo widzące oczy spod równej grzywki miedziano-szarych włosów patrzyły w oczy widzące bardzo, w oczy tak czarne, jakby nie miały tęczówek, czarne oczy pod czarnymi włosami. Gdy przestało padać, ołowianemu niebu ubyło jakby odrobinę na wadze i nie było widać pajęczyn zwykle ciągnących się między budynkami lub powiewających z nich. Uśmiechnąłem się radośnie. Zerknąłem na Hardego, on też się uśmiechał. Ja, Kozak, Zosia i dwóch innych chłopców skradaliśmy się pod budynkami w miejskiej puszczy. Trzeba było iść uważnie – niewiadomo, w którym oknie będzie donosiciel, kto może sprowadzić siwych. A siwi, jak spotkają samych, bez dorosłych, nie zapytają o nic. Ledwo poczujemy, że nas już nie ma. Zatrzymał mnie widok witryny zamkniętego sklepu. Za szybą mrowie kolorów, jak wtedy. Ręka Kozaka na ramieniu. – Chodź szybko, Hardy kazał... Tak. Wiem. Ruszyłem biegiem za nimi. A gdyby tak wrócić tu nocą? Może by

27


Biblioteka Grabarza Polskiego

Zosię zabrać? Nie, Zosia ma włosy siwiejące i gasnące z wolna oczy. Ile to jeszcze zajmie, nim będzie stracona? Miesiąc? Dwa? Hardy kazał – szybciej, nim wieść o zbiorowisku się rozejdzie, nim się tu zejdą siwi. Ale nie miałem mu za złe przeprowadzenia apelu. Trzeba było tak, miałem świadomość, trzeba było w ten sposób, bo w tym mieście wszystko gasło. Działać po cichu – tak jak działało po cichu to pożerające wszystko zrezygnowanie – to było jak przyznać się do porażki. Siwi byli daleko stąd, za daleko, by nas powstrzymać, a miasto, miasto musiało nas słyszeć. Skryliśmy się za kontenerem. Stuknąłem w niego przypadkiem butem. Stalowy czubek wydobył z niego pustkę, nawet śmieci nie było. Kozak ruszył na zwiad, odwróciłem się do pozostałych, żeby ich zlustrować wzrokiem. Jako najstarszy stopniem odpowiadałem za nich. Szybkim spojrzeniem oceniłem oliwkowe mundury desantowe i stan wetkniętych za pas karabinków. Spod naciągniętych głęboko na czoło rogatywek błyskały na mnie porozumiewawcze, wilcze uśmiechy. Kozak wrócił i przywołał nas gestem. Przyklejeni do ścian budynków pobiegliśmy truchtem do otwartych już drzwi. Przerzucone z pleców kostki z workowatych przybrały szybko kostkowate kształty, gdy tamci wewnątrz opuszczonego marketu napełniali je konserwami. Ja, jako najlepszy strzelec, stałem na zwiadach, wyglądając zza dostawczaka porzuconego dawno, dawno temu. Właśnie skradałem się za nim, by zza niego wyjrzeć na ulicę, gdy zobaczyłem pochylającego się i zaglądającego za samochód siwego. Pierwszy raz widziałem siwego z tak bliska. Gwizdnął, a ja dobrze wiedziałem, co przywołuje. Wyciągnąłem w jego stronę karabinek, ale on celował we mnie z ich piekielnej broni. – Uciekać! – wrzasnąłem. – Uciekać! Siwy! Załomotało wewnątrz sklepu i wybiegli z niego harcerze i ruszyli w przeciwną stronę ulicy. Miałem tylko chwilę, by ich dogonić, i wycofywałem się niezdarnie, nie spuszczając z muszki tamtego. Gdy się obejrzał na nadbiegające kłębki, wykorzystałem okazję, odwróciłem

28


Karolina Cisowska - Impeesa

się i pobiegłem do najbliższej uliczki. Usłyszałem za sobą wyładowania, odłupujące kawałki bruku i budynków, ale nie trafił we mnie. Tego, co nadbiegało, bałem się znacznie bardziej. Widziałem to już z daleka, szarawy włochaty kształt, kulisty kadłub z małą głową i trzema parami czerwonych oczu świecących z daleka. Niewidoczna siła sprawiała, że unosił się dwa metry nad ziemią i poruszał w płynny sposób. Odwróciłem się i biegłem, nie oglądając już więcej. Gdy w końcu dogoniłem swoich, trząsłem się tak, że myśleli, że mam atak, i wciągali mnie do jednego z naszych kanałów. – Kłębek... – chrypiałem. – Wypuścił za nami kłębek, wracajmy jak najszybciej. I mimo dzielących nas od domu kilometrów nie zatrzymaliśmy się ani na chwilę, a mimo duszności nie wyjrzeliśmy na powierzchnię, żeby nie zwabić kłębka do którejś z tymczasowych baz. Dopiero nad samą niemal Wisłą wyleźliśmy, a ja byłem już w stanie poruszać się skutecznie o własnych siłach. Nie dziwili się, nie patrzyli na mnie potępiająco. Potwory tak działały na wszystkich, którzy chociaż raz widzieli je w akcji. A grasowały potworne po mieście, niewiadomo, zwierzęta czy maszyny – nie czyniąc krzywdy siwym, a nas wyłapując, zjadając czy tylko porywając. Nikt z takich zabranych przez nie cały nigdy nie wrócił. A ja w plotki o tych, którzy już siwi dołączali do społeczeństwa, nie wierzyłem. Zjadają naszych. Byłem pewien, że zjadają. A siwi dlatego nas jeszcze nie eksterminowali, żeby było czym je karmić. Byliśmy pierwszą z grup, które wróciły. Hardy podszedł do nas i z dumą uścisnął mi dłoń, gdy reszta zastępu przekazywała w ręce naszych matek zdobycze. – Kłębek – powiedziałem. – Tam był jeden z siwych, ale tylko jeden, w dodatku oficer, nie szeregowy. Nie zabił mnie, zagwizdał po potwora. – Dobrze żeście trafili na oficera – powiedział. – Szeregowy mógłby się nie zastanawiać, co z wami zrobić, a zastrzelić z miejsca. Oficerowie sobie rąk krwią dzieci nie chcą brudzić, zawsze wzywają potwory.

29


Biblioteka Grabarza Polskiego

– Miałem go na muszce – zasugerowałem cicho. – To może dlatego. – Tak – powiedział, ale uśmiechnął się z powątpiewaniem. – Może to dlatego. Dajcie mu czegoś na wzmocnienie – poinstruował, po czym spojrzał na resztę patrolu. – Wszyscy cali? – wzrok mu się zawiesił na Zosi. Wyciągnął rękę, a ona podeszła do niego. Kucając, był jej wzrostu. Otrzepał ją z kurzu i uśmiechnął się, jakby wiedział, że to jego uśmiech trzyma jeszcze Zosię z nami. – Ty już widziałeś potwory w akcji? – zapytał mnie, chociaż wzrok miał skierowany na blaknące oczy dziewczynki. – To dlatego takie wrażenie na tobie zrobiły? – Tak. – Jesteś bardzo dzielny. – Poczułem, że mam więcej siły, niż miałem. – Cieszę się, że mamy cię w drużynie. Tak, ja też się cieszyłem, mogąc być w drużynie. Kozak patrzył na mnie z ciemności, spoza zasięgu wątłego, tlącego się płomienia palnika, ale widziałem blask odbijający się w błyszczących zębach. Nocą, gdy przekręcałem się w śpiworze, zobaczyłem postać siedzącą w oknie, której cień padał na moje legowisko. Jej włosy w świetle księżyca były prawie białe. Podobno przebywanie w pobliżu siwych może sprawić, że szybciej się zaraża siwizną. Ale ja w to nie wierzyłem, to była przecież, jak wszystko, kwestia woli życia lub rezygnacji. Zerknąłem obok, na Kozaka. Nie spał tak jak i ja, blask odbijał się w otwartych oczach. Na niebie obok księżyca świeciło to coś, co pojawiło się mniej więcej wtedy, gdy świat zaczął siwieć. Ten obiekt dziwny, jak gwiazda, tylko zupełnie nowa i świecąca już od młodego wieczora. Jak bardzo bliska nam gwiazda. Świt rozpełzł się blado, suchy jak zawsze, choć podobno kiedyś o tej porze w mieście była rosa, w czasach, gdy jeszcze chciał się palić ogień, gdy jeszcze działało radio, telewizja i telefony. Wszyscy jeszcze spali, nawet Kozak, tylko Zosia obok mnie dalej nie ruszyła się z okna

30


Karolina Cisowska - Impeesa

i patrzyła ze mną na miasto. Okno budynku, w którym siedzieliśmy, było pozbawione szyby i wciskał się weń wiatr, na szczęście był sam środek lata. Z takich drapaczy jak nasz, unoszących się na setki metrów w górę, znowu zwieszały się szare pajęczyny. Jak to je nazwał Hardy? Welony, tak. Jakby się Warszawa poślubiała z melancholią i przywdziała te pajęcze welony. – Pamiętasz, Zosiu, jak byliśmy mali? – zacząłem szeptem, tak cicho, że prawie się sam nie słyszałem. – Jeszcześmy wtedy nie znali nawet Kozaka, a o Hardym nam się nie śniło. Siedzieliśmy pod drzewami na Polach Elizejskich i czytałem ci książki, pamiętasz? Zosia nie odpowiadała. Zawsze była raczej cicha i bierna, ale teraz to już robiło się mało ludzkie. Szkoda mi jej było, a z drugiej strony, miałem ochotę wypchnąć ją przez okno, zanim przejdzie na stronę siwych. – Byliśmy mali i świat się wydawał zielony, żółty i błękitny, nawet tu, w Warszawie, pamiętasz? A miasto było takie ludne i takie hałaśliwe i zupełnie nie do życia. Samochody cały dzień produkowały szary smog i powietrze było gorzkie i suche, mimo że wtedy jeszcze rosły drzewa. A na niebie świeciło słońce. Jeszcze zanim odeszli twoi rodzice i umarła moja mama. Wszystko to doskonale pamiętam, ale tylko w ranki takie jak ten. A nie pamiętam nic z życia po tym, jak to się wszystko zaczęło. Ale już po śniadaniu będzie na odwrót, wiesz? Napiję się letniej herbaty z menażki, nie gorącej, wiem, bo wszystko przygasa teraz, i płomień, i prąd nie działa, i nawet nurt Wisły nie ma jakoś zapału, i wtedy będę już pamiętał tylko „teraz”, a tamto zielone wezmę za sen. Zosia pochyliła głowę, jakby rozumiała. Wyciągnęła małą zimną rękę, ale nie ścisnęła mojej, a tylko przytknęła koniuszek palca do mojego. – Teraz sen – powiedziała cicho. A ja zrozumiałem, od jak dawna nie słyszałem jej głosu. Co nam zostało z niej i z tylu innych? Egzystowali jak zwierzątka, nic więcej, a potem odchodzili.

31


Biblioteka Grabarza Polskiego

Staliśmy, a Hardy stał naprzeciwko nas. Tyle siły w nas, ile w nim. Płomień był przytłumiony, ale jednak był i tlił się za jego plecami i padał na naszą grupę, ja akurat stałem w potężnym cieniu i patrzyłem na Hardego, wyprostowanego, czarniejszego niż kiedykolwiek, z ciemnością zamiast oczu i ust. – Dzisiaj chcę żebyście wszyscy wrócili cali i zdrowi, nie możemy sobie pozwolić na porażkę – mówił cicho, ale bas jego głosu drżał w trzewiach. – Rozumiecie? Rozumieliśmy. Nocne miasto było niepokojące. Dobrowolnie nikt nie wychodził nocą z miasta. Nie wtedy, gdy obok księżyca była tamta gwiazda. Nie wtedy, gdy wszystko cicho szumiało sennym wiatrem i niosło maleńkie babie lato, wstrętne babie lato, wstrętne wszędobylskie pajęczyny. Przedostaliśmy się do Nowego Świata, gdzie skryci pod budynkami wybijającymi się w tym miejscu niemal do samego nieba czekaliśmy na znak od patroli obserwujących uliczki. Zobaczyliśmy wiązkę lasera i ruszyliśmy ze stanowisk. Było czysto, przynajmniej na tę chwilę. Weszliśmy wszyscy do windy, modląc się, by działała. W bloku nie było schodów, ale mdłe światło w niektórych oknach świadczyło o tym, że dostarczano prąd i że najpewniej mieszkali tu jeszcze ludzie. Warszawa zapadała się w sobie i kurczyła, w miarę jak coraz większa liczba ludzi decydowała się przyłączyć do siwych lub dołączyć do Masowej Świadomości, która obecnie decydowała o wszystkim, co się działo w kraju. Przyłączyć się do niej mógł każdy, kto tylko był gotowy wymienić doczesne życie, cielesność i autonomiczność na wieczność, brak trosk i brak samotności. Masowa Świadomość mówiła o sobie, że jest bardzo szczęśliwa, ale Hardy w to nie wierzył. Stłoczeni w windzie słuchaliśmy jej ciężkiego, rdzewiejącego mechanizmu i patrzyliśmy niepewnie na mrugającą lampkę. Zatrzymała się na pierwszym piętrze, na którym spodziewaliśmy się życia. Drzwi otworzyły się i wypełzliśmy na korytarz. Zosia została w kabinie. Po-

32


Karolina Cisowska - Impeesa

deszliśmy do pierwszych drzwi na liście. Kozak przywarł do nich i nasłuchiwał. – I co? – zapytałem szeptem tuż przy jego uchu. – Nic – odszepnął. – Kompletna cisza. – Musi być coś słychać w środku – zaoponowałem. Odsunął się i ustąpił mi miejsca. Przyłożyłem ucho do drzwi blisko futryny i zamka. Stare drewno sprzed Osiwienia powinno było przepuszczać normalne dźwięki życia codziennego mieszkańców. Reszta patrolu patrzyła na mnie z wyczekiwaniem. Ale w środku naprawdę nie było nic słychać. – Wchodzimy? – zapytał mnie Kozak. – Tak po prostu? – A co, chcesz zapukać? – Może tak byłoby lepiej. – Hardy powiedział, że drzwi powinny być otwarte, że oni nigdy nie zamykają drzwi, bo ich dzieci nadal wychodzą, a im już wszystko jedno. – Ale wchodzić do czyjegoś domu bez pukania? Pomyślą, że jesteśmy intruzami lub złodziejami, może nie wiedzą, że chcemy im pomóc. Kozak uniósł wzrok do nieba i nacisnął ręką klamkę. Zawsze wierny wykonawca woli Hardego. Cokolwiek chciałem zrobić, było już za późno. Usunąłem się za futrynę z karabinkiem w pogotowiu. Ze środka natychmiast wydobył się zaduch, ale nie jakiś zwyczajny. Kojarzył się bardziej z nieużytkami, w których resztki po ludzkiej obecności, kurz, brud i wszystkie inne ślady rozkładają się i nabierają zupełnie nowego zapachu. Nie można tego nazwać smrodem, ale wolałbym wąchać wiele rodzajów smrodu zamiast tego. Spojrzałem na Zosię oświetloną lampką z otwartej windy, jej oczy wyglądały na rozszerzone strachem – też to poczuła? Z mieszkania dobywał się blask, ale ruchliwy, pełen kolorów. W środku musiał być uruchomiony telewizor lub monitor komputera. Spojrzałem na Kozaka i skinął głową. Oboje uchyliliśmy poskrzypują-

33


Biblioteka Grabarza Polskiego

ce drzwi i wsunęliśmy się do środka. Zapach był coraz silniejszy, przełknąłem z trudem nieprzyjemny napływ śliny. Korytarzyk z zaledwie jednym płaszczem i kilkoma parami butów prowadził wprost do otwartego saloniku, gdzie widzieliśmy całościenny wyświetlacz, na którym wirowało tesseraktyczne logo dostawcy telewizji na tle komunikatu „Prosimy o potwierdzenie aktualizacji kanałów cyfrowych”. W bladej poświacie odcinała się czarno sylwetka kanapy i dwojga siedzących na niej ludzi o siwych głowach. Nie odwrócili się, choć pewnie słyszeli nasze kroki. Więc ani skradanie się, ani pytanie, czy mają się dobrze, nie miało sensu. Odetchnąłem, podszedłem do nich zdecydowanym krokiem i położyłem rękę na ramieniu mężczyzny. – Obywatelu, przyszliśmy wam po... – urwałem i odsunąłem się. To, czego dotknąłem, było zupełnie puste. Człowiek – lub to, co go udawało – przechylił się na oparciu bezładnie. Kozak podbiegł i od razu wyciągnął rękę, żeby wprawnym ruchem rozpocząć procedurę ratunkową, ale cofnął się o krok i zakrył dłonią twarz. Widział już niejedno, ale w tym wypadku nie dziwiłem się jego reakcji. Cokolwiek zobaczył, nie mogło być to normalne. – Chodźmy stąd – powiedział ściśniętym głosem i popchnął mnie do wyjścia. Oponowałem chwilę, bo chciałem sam zobaczyć, ale jego desperacja była silniejsza. Odwróciliśmy się już wszyscy do wyjścia, ale w drzwiach coś stało. Dziewczynka, duch czy istota ludzka – nie wiem, co pewniejsze – całkiem biała. – Co wy tu robicie? – zapytała spokojnie i bezbarwnie, zupełnie jak dziecko, ale jednak nie człowiek. Albinos, więc gorzej niż Siwy – mogła nie mieć w sobie ani śladu człowieczeństwa, ani krztyny dziecinności. Miała w rękach białego kotka i popatrywali oboje czerwonymi ślepiami z identyczną obojętnością. – Przyszliśmy ratować z budynku ocalałe dzieciaki – powiedział Kozak. Co robiła Zosia? Czemu nas nie ostrzegła? Zosia stała spokojnie w windzie i patrzyła na nas bez zainteresowania.

34


Karolina Cisowska - Impeesa

– Ocalałe z czego? – Wiesz z czego, od wpływu tych białych, od zarazy. Chcemy je zabrać do bazy i pozwolić normalnie żyć. – Jak albinotyczność mogłaby być zaraźliwa? – Co się stało tym ludziom tam? – przerwał Kozak. – Skończyli się, widocznie. – To wpływ takich jak ty i waszej zarazy. – Tacy jak ja nie chcą niczego od was, a żadnemu człowiekowi nie dzieje się krzywda wbrew jego woli. Nie potrzebujemy was. Odejdźcie. – Nie wierzę ci – powiedziałem zapalczywiej, niż zamierzałem. – Trzymacie ich tu siłą i w jakiś sposób wykorzystujecie. Nie wierzę, że jesteś człowiekiem. – W jaki sposób miałabym kogokolwiek wykorzystywać ja lub tacy jak ja? Ludzie tutaj dostają wszystko, czego potrzebują. Daje się im jedzenie i dostarcza rozrywki, energii, gazu i wody, pozwala na wszystko, na co mają ochotę, odprowadza ich ścieki i nawet porządkuje się za nich ich sprawy. To oni są zbędni. – Chcę zobaczyć jakąkolwiek żywą rodzinę – powiedział Kozak, jakby naprawdę dziewczynka była dozorcą, którego należy pytać o zdanie. Westchnęła ze zniecierpliwieniem. – Wątpię, żeby oni mieli ochotę oglądać małych uzbrojonych terrorystów, ale niech będzie. Za mną. Poszliśmy za nią posłusznie. Spod białej prostej sukienki z kokardą na plecach widać było nogi w puszystych kapciach. Weszliśmy do pierwszego mieszkania po prawej. Obejrzałem się na Zosię. Patrzyła na nas, ale nie ruszyła się z miejsca. Nie wiem, czego się spodziewałem... Grupy zasuszonych trupów? Manekinów? Oddziału siwych i kłębka za ich plecami? Nie uderzył nas zapach, a może już się do niego przyzwyczailiśmy. Grupa białowłosych lub częściowo posiwiałych ludzi spojrzała na nas od stołu z różnymi wyrazami zastygłymi na twarzach. Na blacie mię-

35


Biblioteka Grabarza Polskiego

dzy nimi leżała jakaś niezwykle skomplikowana gra wymagająca figurek, plansz i kart (albo to plany pola bitwy – przemknęło mi przez głowę). Kobieta wyglądająca na wyjątkowo młodą matkę, lub kogoś pełniącego takie obowiązki, położyła dwojgu najbliższych dzieci dłonie na ramiona. Ojciec wstał od stołu i uśmiechnął się. – Kogo nam przyprowadziłaś, Felicjo? – Harcerzy. Rzucił nam spojrzenie nad jej głową. Młoda, przystojna twarz jak z telewizji, ale blada i jakby błyszcząca, jak wywoskowana; uśmiechnięta z czujnym spojrzeniem pod siwymi brwiami. – A w czym mogę im pomóc? – spytał, wyciągając obie otwarte ręce, nie zwracając się w naszą stronę. – Oni chcieli wam pomóc. Potrzebujecie pomocy? Wszyscy przy stole zaśmiali się mniej lub bardziej dyskretnie. Nie wiem, czy specjalnie robiąc przedstawienie czy naprawdę rozbawieni. Felicja odwróciła się do nas. – To wszystko – powiedziała. – Dziękujemy za troskę i życzymy powodzenia. A teraz żegnam. A my bez słowa odwróciliśmy się i wróciliśmy do bazy. Pamiętam. Pamiętam, jak pojawiła się nowa technologia, która większość ludzi odesłała na bezrobocie, ale państwo wypłacało wcześniejsze emerytury i ludzie byli zachwyceni. Młodzi szaleli w branży rozrywkowej, bo nadmiar wolnego czasu i wystarczająca ilość pieniędzy wpędzała ludzi w szał imprez, przyjemności, pochłaniania filmów, gier, jedzenia, Internetu. Nie wiem, ale to się zaczęło jakoś z pojawieniem tej gwiazdy, tego czegoś na niebie. A potem społeczeństwo się podzieliło. Najmądrzejsi zyskiwali wpływy i władzę i z wolna siwieli, najsłabsi wykańczali się przyjemnościami lub zatracali w Internecie – albo się przepisywali na

36


Karolina Cisowska - Impeesa

procesory i zamykali w sieci. A potem jednostki na procesorze straciły autonomiczność i nazwaliśmy to Masową Świadomością, choć ja bym to nazwał Świadomością Mas. I pozwoliliśmy temu decydować... Amoże zawsze pozwalaliśmy. I jakoś wtedy zaczęło się z tym produkowaniem syntetycznego białka. Jakoś wtedy zaczęły wymierać zwierzęta. I ludzie – ci prócz siwych – umierali z nudy. Zastaliśmy straszny chaos. Jakiś patrol nie wrócił, zginął z rąk potwora i matki próbowały przedrzeć się przez barykadę powstrzymujących ich wędrowników starających się przemawiać do nich uspokajająco. Jakaś przypadła do Zośki. – Uciekaj stąd, dziecko – powiedziała przez łzy, a wyglądała okropnie przez opuchniętą twarz i starość, choć może tylko dlatego, że w myślach porównywałem ją do tamtej siwej mamy jak ze starej amerykańskiej telewizji. – Uciekaj od tej bandy bezmyślnych fanatyków, już nawet u albinosów jest lepiej. Lub wracaj do nas, do podziemia. – Podziemie istnieje, bo trzymamy siwych z dala od niego – uświadomił jej jeden z poważniejszych w stopniu harcerza orlego. – Rozumie pani? A pani syn zginął w pani obronie. A gdzie pani mąż? Z nimi, prawda? Jak wszyscy inni dorośli mężczyźni. Dlatego to dzieci muszą was chronić, rozumie pani? Żeby cokolwiek z nas przetrwało na planecie... Nie słuchaliśmy dalej. Jeden w pałatce wpuścił nas i przemknęliśmy do bazy. Po Hardego posłali bardzo szybko, ale był zbyt zajęty, żeby osobiście wysłuchać raportu. Popatrzyliśmy z Kozakiem po sobie, nie wiedząc, o czym i w jaki sposób go powiadomić. – To może poczekać – powiedziałem przybocznemu Hardego, Kubie. – Jak widzisz, wracamy z pustymi rękami, nic nie zdziałaliśmy, a tego, co się dowiedzieliśmy, i tak mu nie przekażesz, dopóki nie skończy. A co robi Hardy? Kuba uśmiechnął się tajemniczo. Obejrzał nas, ocenił i dał znak.

37


Biblioteka Grabarza Polskiego

– Chodźcie, zapytam, czy was mogę wpuścić. – Poszliśmy na sam dół, gdzie normalnie się nie wchodziło, chyba że po odbiór tajnych rozkazów. Wszedł pierwszy, zamykając za sobą drzwi ostrożnie, i po dłuższej chwili wrócił do nas. – Możecie wejść, ale musicie usiąść w cieniu i zachować całkowitą ciszę. – Kuba, czekaj, zanim wejdziemy – który patrol nie wrócił? – zapytał Kozak. – Młodzi – odpowiedział tamten tylko i odwrócił się za szybko, żebym mógł zobaczyć wyraz jego twarzy. W świetle, przywiązany do krzesła siedział najprawdziwszy dorosły albinos, nie jakiś posiwiały funkcjonariusz, o nie, ten był jednym z tamtych, jednym z tych, których winiliśmy za całą zaistniałą sytuację. Naprawdę dał się złapać? Co Hardy zrobił, że się udało? Wyglądał inaczej niż zwykle. Na twarzy miał wyraz skupienia, siedział do nas bokiem, widziałem profil twarzy opartej o pięści, zaciętej, niepewnej. – Czemu ma służyć to przedstawienie? – spytał albinos bardziej zaciekawiony niż zdenerwowany. – Po co mnie tu przyprowadziliście? – Nie stanie ci się krzywda – powiedział Hardy wyjątkowo cicho jak na niego, ale i tak słyszeliśmy go wszyscy. – Gdybyś się nas bał, nie dałbyś się złapać, prawda? – Tak. Ale dalej nie znam waszych zamiarów. Informacji, których nie powinniście mieć, dobrowolnie i tak wam nie dam, a przecież nie wyciągniecie ich ze mnie wbrew mojej woli, ty to wiesz, prawda? Nawet te więzy są tylko po to, żeby dać wam złudzenie poczucia bezpieczeństwa. – Chcemy, żebyś nam dobrowolnie powiedział to, co możesz powiedzieć. Taka układność ze strony Hardego mnie brzydziła. Powinien krzyczeć, żądać, wymagać. – Możemy was przyjąć pod swój dach i nie zostaniecie ukarani, bo

38


Karolina Cisowska - Impeesa

w większości jesteście nieletni i w pełni rozumiemy wasze zdezorientowanie. Zaopiekujemy się wami, dostaniecie wszystko, czego wam będzie trzeba, w centrum dalej jest miejsce dla nowych obywateli. To, co teraz robicie, to całe bieganie z bronią, ostrzeliwanie funkcjonariuszy, przebywanie w szkodliwych środowiskach kanałów, kradzieże – tego nie można nazwać niczym innym niż wandalizmem, bo powstrzymam się przed użyciem określenia „terroryzm”. – Wasi funkcjonariusze zabijają naszych, a te latające kłębki pożerają wszystko, na co wpadną. – Kłębki? Aha, one zabierają zabłąkanych do odpowiednich ośrodków, a funkcjonariusze nie mają zezwolenia, by zabijać dzieci, ale dorośli mężczyźni nie mogą nas winić za to, że ponoszą konsekwencje swoich czynów. – Dzisiaj zabite zostało pięcioro spośród naszych najmłodszych członków. Mieli nie więcej niż trzynaście lat. – Zabrani – poprawił tamten. – Najpewniej zostali zabrani. Nikt z naszych by ich nie zabił. Rozumiecie, że nie możemy pozwolić, żeby dzieci biegały samopas po ulicach. Gdzie wasi ojcowie? Czyż nie są wszyscy na służbie w naszych organach porządku? Wstałem. Nie mogłem dłużej tego słuchać. Brzmiało jakoś surrealistycznie, w jakiś sposób było zupełnie oderwane od tego, co widziałem dookoła. Wydawało mi się nie dotyczyć nas, nie dotyczyć ich. – Czy jesteście ludźmi? – usłyszałem głos Zosi. Pierwszy raz od dłuższego czasu. – A czy wy nimi jesteście? – powiedział, zatrzymałem się. – O waszych planach porwania mnie wiedziałem, jeszcze zanim na niego wpadliście. Podsunąłem się wam i pozwoliłem zabrać, dlatego że zależało mi, aby dostać się do serca waszej bazy, a przede wszystkim żeby dowiedzieć się, co jest źródłem waszej zapalczywości, co wam pozwala tak nas nienawidzić, podczas gdy nienawiść jest w takim stopniu mniej wygodna niż jej brak. Co wam pozwala na tę szkodliwą działalność,

39


Biblioteka Grabarza Polskiego

bandzie dzieciaków, które wystąpiły przeciw swoim ojcom i bronią się przed opieką, przed dobrobytem, przed spokojem, przed udostępnieniem możliwości wyborów? Nie rozumieliśmy tego, bo skąd takie pomysły w młodych głowach, ale teraz rozumiemy. – Zaalarmowani jego słowami, wszyscy zdążyli już wstać i wyjąć bronie. I ja miałem swoją na wierzchu. Hardy dalej siedział niewzruszony. – Teraz rozumiemy wszystko, skąd ten prymitywny popęd do dążenia do agresji i tego, co nazywacie wolnością, tej szczurzej egzystencji po kanałach, tego umiłowania do zabawy z ogniem, do ciepłego światła płomienia. Tak, rozumiemy. Ćmia wasza natura – dać wam płomień i głupiejecie, dezorientujecie się, tracicie rozeznanie w wytyczonym torze. – Spojrzał na Hardego. Teraz i Hardy wstał i poznałem po wyrazie jego twarzy, że mu dość tej pokory, że zaraz będziemy świadkami wybuchu jego wściekłości w najpiękniejszym wydaniu, a tamten w jednym momencie zrozumie, gdzie jego miejsce. A z ust Hardego bryznęła fontanna krwi, nim upadł na kolana. – Zgasić wam płomień, od razu przypominacie sobie o księżycu... – Spokojny głos wpełzł w ciszę, którą odmierzały uderzenia serca i chwila bezdechu. Hardy leżał tam w kałuży krwi, a my wszyscy staliśmy w kompletnej ciszy, nie rozumiejąc. Pierwszy wystrzelił Kozak i jego wrzask utonął we wrzasku ogromniejszym i w hukach strzałów i ładunków. Albinos uniósł się ponad nami i unikał pocisków, poruszając się z niemożliwą prędkością. I jak się unosił? Nie lotem, dziwaczne coś nim szarpało po pomieszczeniu i rozrzucało nas. Zrozumiałem, gdy znalazł się przede mną i odepchnął mnie tym niewidzialnym odnóżem, jednym z wielu, bo zastawiałem przejście. Wyrwało drzwi i po chwili już go nie było. Wybiegli za nim wszyscy. Sięgnąłem po broń i wybiegłem także. Miał Zosię na rękach. Za jego plecami stało na niewidocznych sześciu nogach stado pajęczych kłębków.

40


Karolina Cisowska - Impeesa

– Na nich! Nie wiem, kto podniósł krzyki, mnóstwo osób krzyczało i strzelali bez przerwy, tamci nie atakowali, uchodzili bardzo szybko. Chcieliśmy ich gonić, chociaż silniki nie działały od lat. Ale usłyszałem zaraz jeden i drugi i nasi pędzili już za tamtymi przedwojennymi motocyklami i terenówkami. W oddali zobaczyłem pierwszy miotacz płomieni, jak chlusnął ogniem w ostatni kłębek. Kozak podjechał i pociągnął mnie za sobą na motocykl. Byliśmy jednymi z ostatnich startujących, reszta biegła w stronę centrum. Przed nami i za nami wrzała furia, a ogień szedł z ludźmi i ciągnął się za nimi. Kozak płakał, jakby już rozumiał że zabrali nam wszystko, co mieliśmy. Ja w głowie miałem tylko jedną myśl: zabić. Mijani ludzie i płomienie rozmazywały się w pędzie. Wrzaski rozlały się w jeden szum z gwizdem powietrza. Jak w piekle. Ale przed nami widzieliśmy jeszcze zarysy postaci i chociaż chwialiśmy się i trzęśliśmy przy każdej najdrobniejszej koleinie, i tak ściskałem ramiona Kozaka, żeby go popędzić. I nawet gdy znikli nam z oczu, nie zmniejszyliśmy prędkości, nie było co martwić się o siebie, bo Hardy... że tam, że Zosia... że już nie było o co walczyć i do czego wracać. Nie było o co dbać. Tylko cel jeden został, jeden przed nami wszystkimi. I płonące wolno babie lato – jak nie pajęczyny, nawet nie welony; mokro, dymnie płonące jak igliwie jałowca – niosły się w powietrzu w stronę Pałacu Kultury. Pajęczyny ciągnęły się, łącząc jego szczyt z wyższymi wieżowcami, wyglądało to trochę jak kielich kwiatu, tam w oddali. Jeszcze między nami bloki, jeszcze pętla ulic centrum. Silnik nam zgasł, zadławiliśmy się suchością w powietrzu. Temperatura spadła. Spełzliśmy z motocykla, który wytracił prędkość i w końcu się zatrzymał. Furia... Podtrzymać furię, nie dać jej wyziębić. Nie dać się opanować bezsilności. – Zosia – szepnął Kozak. Myślał jeszcze, że było co ocalać. Nie po-

41


Biblioteka Grabarza Polskiego

godził się jeszcze. Dalej ruszyliśmy biegiem. Chłód dosięgnął płuc, pot mroził kark i plecy. Przypomniała mi się scenka, z którą kojarzą mi się kłębki-pająki. Świat był jeszcze normalny. Pamiętam do dziś, nie byłem pewny, czy to sen czy jawa, być może dlatego że to wspomnienie ma więcej wspólnego z tą tutaj szaloną erą, a pochodzi z czasów jeszcze normalnych. Noc była blada od światła księżyca. Wyprowadzając psa, błądziłem z nim po parku przy fontannie. Siedząc na ławce, odganiałem się od komarów i wpatrywałem w niebo, gdy zobaczyłem po raz pierwszy nową gwiazdę. Rozbłysła jeszcze przed Marsem i Wenus. Pomyślałem przez chwilę, że to może satelita lub jakiś rodzaj nowego urządzenia powietrznego. Wojna zakończyła się tuż przed moim narodzeniem, więc świat rozrastał się z dnia na dzień jak grzyb i wszystko zmieniało się z miesiąca na miesiąc, co rusz pojawiała się nowa technologia. Wtedy myślałem, akceptując kolejne odkrycia i wynalazki i dostosowując się szybko, jak to tylko dzieci potrafią, że tak było i tak będzie zawsze, że świat nie zatrzymuje się ani na chwilę. I dokładnie tej nocy, wypędzony w końcu przez komary, wracałem z Asem do taty, który jeszcze nie odszedł do siwych, między blokami strzelającymi w niebo, zasłaniającymi gwiazdy, rozświetlonymi z góry na dół setkami drgających okien. Uliczki jeszcze teraz tętniły życiem, a niebem sunęły bez szmeru obłe samochodoloty, po których ślizgało się światło latarń. Między blokowiskami obowiązywała cisza i brak ruchu i tamtędy ruszyłem. Zatrzymałem się między dwoma budowami, próbując sięgnąć wzrokiem ich splatających się szczytów. Z góry spłynęło coś białego, myślałem, że to gigantyczny kawał półprzeźroczystego zerwanego skądś sztandaru, ale nieco poniżej był jakby kształt ludzki, jakby to było jedno skrzydło anioła. Opadła miękko na ziemię, ledwo muskając ją stopami. Miała na sobie sploty jasnej tkaniny, prawie błękitną skórę i białe włosy niemal sięgające ziemi. Anioł, pomyślałem, nim As zaczął warczeć, bo wtedy

42


Karolina Cisowska - Impeesa

poderwała się za pomocą jakiejś siły i pociągnęło ją wzdłuż budynku, którego nawet nie dotykała, przygarbiona, z podkurczonymi nogami, zdążyła się na mnie tylko obejrzeć. Anioł z niewidzialnymi odnóżami pająka wyrastającymi z pleców. A teraz ten sam pustostan, nieukończony budynek wznosił się nad nami. Nie biegliśmy już, szliśmy coraz wolniej. Drapacze pokleiła pajęczyna, gdzieś tam od środka mdliły się blado. Nie było ruchu samochodów i nie świeciły latarnie. – Myślisz, że odnajdziemy ją, nim ktoś nas zabije? – Nie wiem. – Kozak wzruszył ramionami. – Może nam uda się zdjąć chociaż jednego. – Ale to nic nie zmieni – powiedziałem bardzo cicho. – Ci ludzie tutaj, ci w budynkach, myślisz, że im jest źle? Tamci robili wrażenie, jakby byli szczęśliwi, tamta rodzina. – Robili wrażenie, jakby byli dziwni. Widziałeś kiedyś taką rodzinę? Całą rodzinę razem przy stole, grającą pogodnie w jakąś grę? Nie, nigdy. – Pamiętam, jak matka Zosi osiwiała i razem z Zosią, jeszcze jako małe dzieci, patrzyliśmy na nią, gdy wpatrywała się w gwiazdy, a Zosia prosiła ją, by w końcu się odezwała, by włączyła automat z jedzeniem. A ona w końcu spojrzała na nas. A wzrok miała, jakby patrzyła na robactwo. A potem wstała i wyszła, już jej więcej nie widzieliśmy. Gdy wyszliśmy za nią, z budynków zwisały te powiewające zasłonki, babie lato, tak je wtedy Zosia nazwała, zwiastuny jesieni. A potem przestała mówić. Co trzeba zrobić kobiecie, żeby przestała myśleć o dziesięcioletniej córce? – Wystarczy pozwolić jej umysłowi ewoluować – usłyszeliśmy głos za nami. Odwróciliśmy się. Dziewczyna za nami była samą bielą i unosiła się lekko nad ziemią. Patrzyłem na nią przyszpilony strachem. Przed oczami miałem Hardego przebitego, nim zdążył powiedzieć słowo. Nie odważyłem się się-

43


Biblioteka Grabarza Polskiego

gnąć po broń. Była jeszcze nadzieja, że nas nie zabije. – Jesteś człowiekiem? – zapytałem ochryple. – A wy nimi jesteście? Może jesteście tylko duchami, wstydliwą pamiątką po przeszłości? A może koszmarem? Co to za dym nadchodzi znad Wisły? – Duchy – powiedział Kozak. – Chcą wam o sobie przypomnieć. – Nie wiem, co zrobić, patrząc na was, jak stoicie tu z bronią, dzicy, płonący, wystraszeni. Jakby dzikie wilki, wściekłe psy na progu domostwa. Co się robiło z wściekłymi psami? Patrzyła na nas z góry – choć taka niewielka, i choć na twarzy miała wyrozumiałość – i tak wyglądało to wyniośle. A wydawała się taka blada, taka krucha, zamknąć dłonie wokół tej cienkiej szyi i zabić to wstrętne śmierciopodobne truchło, a po niej zabić wszystkie inne albinosy i wszystkie osiwiałe mutanty, które nas, dzieci, zostawiły na pastwę losu. Bez różnicy, jaka była motywacja. I nie, nie ratować, zabić. Spalić ich wszystkich razem z ich technologią i budynkami, patrzeć na płomienie i oddychać dymem, a potem żyć w ich popiołach, póki nie spłucze ich pierwszy deszcz w świecie, nawet jeśli nie naszym, to przynajmniej nie ich. – Nienawiść to jedyne, co macie – powiedziała, jakby wiedziała, co myślę. Oczy miała blade, lekko czerwonawe na obwódkach tęczówek. Wstrętne. Wstrętne białe rzęsy i brwi. Wstrętne blade dziąsła i język. Rozpędzić chmury i patrzeć, jak pożera ją słońce, jak niszczy bladą skórę, jak wysusza, wypala włosy. Taka krucha stała przede mną i taka niebezpieczna. I taka niemożliwa do zabicia. – Czy czegoś kiedykolwiek chcieliście prócz czynienia szkody? Czy wasze przetrwanie ma jakiś sens prócz samego przetrwania? – Dzisiaj jeden z twoich porwał naszą dziewczynkę – powiedział Kozak zapalczywie. – Czy aby na pewną waszą? – Tak, chciałbym, żebyś nas do niej zaprowadziła. Czy mogłabyś to

44


Karolina Cisowska - Impeesa

dla nas zrobić? Czy nas odstrzelisz jak wściekłe psy? Uniosła kąciki ust, rozbawiona widocznie. – Oczywiście, że was do niej zaprowadzę. Niech się tylko zorientuję, gdzie ona jest. Przyłożyła rękę do jednej ze ścian, biała powłoka pajęczyny natychmiast drgnęła i zabłysła pod jej dłonią. – Za mną – powiedziała niemal od razu. Niebo w tym miejscu zdawało się zawieszone tuż nad czubkami wieżowców, tak że wyglądały, jakby były kolumnami między ziemią a niebem. Ale z burzowych chmur nie spadała ani kropelka wody, a powietrze nie było wilgotne. Centrum miasta rozkwitało pajęczyną. Ciągnęły się od budynku do budynku lub na samych budynkach utkane we wzory przypominające zdobną koronkę. Od czasu do czasu przebiegały po nich świetliste impulsy obierające niespodziewane ścieżki, scalające się, ciągnące lub rozdzielające. Od czasu do czasu którąś przebiegał kłębek-pająk. Drzewa były całe ogołocone i obwieszone szarą, ciągnącą się, lepką pajęczyną, podobnie było z fontannami i wszystkim innym w zasięgu wzroku. Wreszcie zobaczyłem też słynne cyborgi i roboty, które swego czasu zajęły ludzkie miejsce. Z grubsza przypominały ogromne owady z niewielkimi odwłokami. Żadne z nich nie miało też oczu, a ich cienkie nóżki i segmentowane kadłuby szarzyły się matowym chromem. Poruszały się płynnie, bardzo szybko i bardzo obrzydliwie, stukając dwiema lub więcej parami nóżek. Skakały jak modliszki lub latały z brzękiem szarańczy. Pałac Kultury i Nauki był pokryty jakby połyskującym półprzezroczystym całunem, mdlił się spod niego wszystkimi oknami blady poblask, a robociki pełzały po nim lub wpełzały do niego, we wszystkie strony, zwinne owady. W dodatku – może przez światło, a może przez jakiś niewyczuwalny podmuch powietrza – miałem wrażenie, że on, Pałac, w jakiś sposób pulsuje, że w środku coś się dzieje, trochę jak

45


Biblioteka Grabarza Polskiego

wewnątrz nabrzmiałego owadami nieboszczyka. I nie chciałem, ze wszystkich sił nie chciałem wchodzić do środka. Chciałem przez chwilę wmówić sobie, że Hardy dalej żyje, i pal licho Zosię, bo gdzieś tam dalej są miejsca, w których nadal płonie ogień. Ale musiałem też sobie uświadomić, że razem z rozpaczą skończą się i płomienie, a Kozak ciągnął przed siebie, dalej. I weszliśmy do środka. Podłoga kleiła nam się do butów, albinoska przed nami poruszała się zgrabnie tymi swoimi odnóżami, z podwiniętymi lekko nogami i gołymi, bladymi stopami, których chyba nigdy nie używała. I w końcu zobaczyliśmy coś, czego – jak zrozumiałem w tej chwili – nigdy nie chcieliśmy zobaczyć. Wypełniało niemal całe pomieszczenie, pulsując blaskiem od środka, gładkimi nitkami łączącymi sufit z podłogą i ciągnące się w górę wydrążonym w całym pałacu kanałem; szarawo blade z wystającymi, wiecznie szepczącymi pod naciągniętym całunem twarzami o zamkniętych oczach i otwartych, poruszających się ustach. Przeciskającymi się na zewnątrz i ginącymi w środku. Cały budynek pełen był ich szeptu. Zosia stała tuż przed tym, tyłem do nas. Wpatrzona, a może zasłuchana. Co mogła usłyszeć od tych nieszczęsnych milionów, które nie radziły sobie w normalnym życiu? Co mogło być w nich ciekawego? – Zostawię was samych – powiedziała do nas towarzyszka. Ruszyła przed siebie, mijając Zosię, i ledwo się na nią obejrzała, ale wiedziałem, że w jakiś sposób coś jej musiała przekazać. Zosia odwróciła się do nas. Mysie włosy, które zawsze połyskiwały czymś w rodzaju szarości, były teraz zupełnie siwe, ale oczy patrzyły bystrzej niż kiedykolwiek. Jej lewy kącik ust uśmiechnął się przyjaźnie, ale prawy wykrzywił tak jakoś niezdarnie, jakby nie potrafił, i przez to na twarz wypłynął jej asymetryczny uśmieszek pełen pogardy. – To już nie jest ona – powiedziałem Kozakowi.

46


Karolina Cisowska - Impeesa

– Ależ jestem. – Uśmiechnęła się. – Wreszcie jestem. Chyba zawsze byłam, tylko nie potrafiłam pozbyć się tego, co najprymity... Głowa odskoczyła jej w tył. Upadła na szczęście tak, że nie było widać jej rozerwanej twarzy, dookoła głowy i tak rozbryzgało się wystarczająco dużo ciemnej krwi. Jak plama Rorschacha, pomyślałem. Taka z motylem lub chmurkami. Z Kozaka uszło powietrze. Opuścił dłoń z bronią. Wszystkie twarze masowej świadomości skierowały się na nas i ucichły. – Uciekajmy – powiedział ze spokojem, zbyt dużym jak na sytuację. Uciekliśmy. Biegliśmy przez cały czas i trudno mi powiedzieć, czy coś nas goniło, bo nie odwracałem głowy, a tętno krwi zagłuszało wszystko, co mogłem usłyszeć. Wpadliśmy na stację metra i osunęliśmy się na ławki, rzężąc, usiłując złapać oddech. – Czemu? – wychrypiałem. – To już nie była ona, nie chciałem słyszeć ani słowa. No co ty nie powiesz, a mimo to ciągnąłeś mnie tutaj, w to epicentrum obrzydliwości, goniony jakąś głupią nadzieją. Równie dobrze mogliśmy byli wracać do bazy, żeby sprawdzić, czy Hardy jest aby na pewno martwy. – Gdzie jedziemy? – Uciekamy z miasta, może tam dalej jest normalnie. Nie moglibyśmy wrócić, wiedząc, że to, co widzieliśmy, z wolna przypełznie do nas. Albo odwrotnie – że miasto, kurcząc się powoli, pociągnie nas do centrum. Metro w końcu podjechało z cichym skrzypieniem, wolniejsze niż niegdyś. W środku nie było nikogo prócz zabłąkanych cieni trzymających się uchwytów lub siedzących gdzieniegdzie. Postaraliśmy się je ominąć, nie chciałem sprawdzać, jakie są w dotyku. – Myślisz, że to duchy? – spytałem Kozaka. – Nie wiem. – Tylko śpiącemu miastu mogło się przydarzyć coś takiego. Nawet

47


Biblioteka Grabarza Polskiego

jeśli te pająki i to wszystko to tylko sen miasta. Albo rodzaj autyzmu. Może nikt nie przybył z kosmosu, gwiazda nie ma nic wspólnego ze zmianami, bo co może mieć wspólnego gwiazda ze zmianami? Albinosi to jakaś mutacja genetyczna wprowadzona może celowo, a może pojawiająca się przypadkiem, przyspieszająca ewolucję. A kolejnym krokiem rozwoju dla człowieka jest autyzm, w który wpadają wszyscy wraz z osiwieniem. Na chwilę zapadła cisza. – A może oni naprawdę chcą dla ludzi dobrze? Tylko dobrze po swojemu, w sposób dla nas niezrozumiały. Może faktycznie nasze opory są dziecinne. Kozak spojrzał na mnie skrzywiony. Nie dziwiłem się odrazie w tym spojrzeniu. Nie po tym, co spotkało Zosię. Wzruszyłem ramionami. – Obudź mnie, jak będziemy na Kabatach. Chwilę jeszcze siedziałem, patrząc na cienie. Zdawały się nas obserwować. Sam nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziło mnie uporczywe wrażenie, że ktoś na mnie patrzy. Kozak bawił się pistoletem. Może to kwestia oświetlenia, ale wyglądał inaczej. – Jesteśmy – powiedział. Wychodząc z metra, już wiedziałem, że zobaczę coś okropnego. Pomimo to szliśmy w tamtą stronę, dopóki ściana kokonu powleczonego szarością nie stanęła nam przed oczami na wyciągnięcie ręki. Była wstrętna, a mimo to naparłem na nią i próbowałem się przebić rękoma. – Co może być za nią? Kozak wzruszył tylko ramionami, patrzył na ścianę bez zainteresowania. Nie dało się jej rozerwać, ale przebiłem się już na tyle, że zobaczyłem prześwity z małymi dziurkami, włożyłem w nie twarz, żeby przez nie wyjrzeć.

48


Karolina Cisowska - Impeesa

Więc to spotykało uciekających, a nam wmawiano, że robili to dobrowolnie, że dobrowolnie się przyłączali! Jak wrzucony w jamę pełną pająków poczułem nacisk tysiąca ruchomych świadomości ze wszystkich stron, włamujących się w moje zmysły, usiłujących pożreć moje wspomnienia i nagle, ja, my, nie ma mnie, jesteśmy, nie, odejdźcie! WYNOCHA! A za dziurkami sala, a na ziemi dziewczyna z rozstrzeloną twarzą w kałuży krwi i wspomnień. Ale to nieważne, wszystko nieważne, wszechświat, jedność, elementarność, spokój. Komórka ciała, kropla wody, część wszystkiego. Szarpnęło mną. Wyrwało z tamtego. Pozbawiło obcowania z absolutem. Patrzył z przerażeniem, prymitywny jak oni wszyscy, ostatni Impeesa. O włosach ciemnych i drżących rękach na rewolwerze. Nienawistny i kierujący się instynktem, nieprzewidywalny, nielogiczny. Niczym zwierzę. Niezdolny do pojmowania ważniejszego niż własny interesu. Jak tu w tej pierwszej chwili wytłumaczyć to, czego i tak nie zrozumie? Co go może czekać teraz, w tym samotnym świecie? Nie zechce się do nas przyłączyć, a taki, jak był, pozostawał bezużyteczny, więcej – pozostawał zagrożeniem. Przytknąłem palec do ust i zrobiłem to szybko, humanitarnie.

49



-------------------------------------- Ocena: l/6 Wydawca: Akurat 20l3 Tłumaczenie: Marcin Wawrzyńczak Ilość stron: 336

Peter Higgins jak dotąd publikował jedynie opowiadania, które ukazywały się w różnych zagranicznych periodykach. Do jego pierwszej powieści podeszłam jak przysłowiowy pies do jeża. Prawdopodobnie największy wpływ na moje negatywne nastawienie miała odpychająca okładka w zielono-czerwonej, dosyć mrocznej kolorystyce. Fabuła natomiast zapowiadała się dosyć ciekawie, bo oto autor postanowił połączyć elementy fantasy i fantastyki naukowej, thrillera oraz powieści policyjno-detektywistycznej – i tym sposobem stworzył „Czerwonego golema”. Niestety, powieść nie spełniła moich oczekiwań. Vissarion Łom to policyjny śledczy z prowincji. Kiedy zostaje wezwany do stolicy – Mirgorodu, podświadomie wyczuwa, że sprawa, z którą przyjdzie mu się zmierzyć, będzie nietypowa. Na miejscu okazuje się, że musi odnaleźć pewnego człowieka podejrzewanego o organizację ataków terrorystycznych na terenie stolicy. Jednak mężczyzna ten nie jest zwyczajnym przestępcą... Łom poznaje także Marusię Shaumian – normalną, prostą dziewczynę, która próbuje rozwikłać zagadkę świata alternatywnego. Czy tej dwójce uda się odkryć tajemnicę Mirgorodu, a przy tym nie stracić życia? Autor stworzył świat wypełniony po brzegi oniryzmem, nauką, dziwnymi istotami oraz rzeczywistościami, które przenikają się i teoretycznie funkcjonują w symbiozie. Oczywiście, świadczy to dobrze o wyobraźni i pomysłowości

Higginsa, problem polega jednak na czymś innym. Mianowicie, po lekturze „Czerwonego golema” nabrałam przeświadczenia, że jego twórca założył, iż czytelnicy od razu wpadną na trop jego ścieżki myślowej, tym samym nie będą mieli żadnego problemu, by zrozumieć, o czym pisze Peter Higgins. Niestety tak nie jest. Naprawdę bardzo trudno było mi odgadnąć, co jest czym, kto jest kim, czemu świat przedstawiony wygląda tak, a nie inaczej... Koszmar!

Recenzentka: Żaneta „Fuzja” Wiśnik

)

PETER HIGGINS - Czerwony golem (Wolfhound Century

Kolejny kłopot stanowi brak umiejętności zainteresowania odbiorcy historią swoich bohaterów i nimi samymi. Nawet czarny charakter tej książki był nijaki i mało przerażający. Jedyne, co rzeczywiście dało się odczuć w „Czerwonym golemie”, to specyficzny duszny klimat rosyjskiego miasta lat 30. XX wieku. Ale wydaje mi się, że to jednak za mało, by uratować książkę z miałką fabułą i kiepską oprawą graficzną. Ostatnimi elementami książki, które działają na jej niekorzyść, są język i styl, w jakim została napisana. Oczywiście, momentami autorowi udawało się poprowadzić akcję w sposób pomysłowy i opisać wydarzenia w miarę ciekawie, jednak większość tekstu jest nudna bądź też absurdalna i często miałam ochotę przekartkować rozdział, by ominąć coraz to mniej wartościowe fragmenty. Dobrnięcie do końca wymęczyło mnie i zabrało mi naprawdę dużo czasu. Nie polecam.

51


PARANROMAL ACTIVITY NAZNACZENI PARANORMAL ACTIVITY: THE MARKED ONES USA 2014 Dystr.: UIP Reżyseria: Christopher Landon Obsada: Andrew Jacobs Jorge Diaz Gabrielle Walsh Renee Victor

X

Recenzent: Piotr Pocztarek

X X X X

52

Fanem serii „Paranormal Activity” nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę. Idąc więc na seans piątej już z kolei części cyklu, tym razem osadzonej w środowisku amerykańskich Latynosów, byłem pełen obaw. Niestety, moje najgorsze przeczucia sprawdziły się: „Naznaczeni” to jedna z najgorszych części i tak kulawej serii. Za kamerą stanął tym razem etatowy scenarzysta cyklu Christoher Landon, udowadniając tylko, że nie nadaje się ani na jedno ani na drugie stanowisko. Fabułę ponownie pominąć można milczeniem, bo takowa praktycznie nie istnieje. Poznajemy więc Jesse i Hectora, dwóch głupich jak but nastolatków, którzy życie spędzają na jaraniu, wykonywaniu kretyńskich czynności i podglądaniu sąsiadek (to ostatnie ostatecznie doprowadzi ich do zguby). Ale serio, zanim coś zacznie się dziać, przez pierwsze 30 minut będziecie czuli się, jakbyście oglądali niezbyt dobrą podróbkę „Jackassa”.

W połowie krótkiego (nieco ponad 80 minut) seansu niby coś zaczyna się dziać, aczkolwiek film całkowicie pozbawiony jest jakiegokolwiek napięcia. To, co na początku niektórych mogło nawet w wybranych momentach straszyć, w „Naznaczonych” ani nie zaskakuje, ani nie straszy. Co najwyżej żenuje. Wyświechtana formuła cyklu najwyraźniej stępiła się całkowicie. Tym razem wszystkie ujęcia kręcone są „z ręki” (a konkretnie ze świetnej kamery GoPro), ale za grosz nie nadaje to filmowi dynamiki. Bohaterowie zaliczają wszystkie punkty niezbędne w tego typu filmidłach (odkrycie tajemnicy, pierwszy kontakt z demonem poprzez... zabawkę do zapamiętywania kolorów, pomoc etatowego szamana etc.). W tle przewija się


motyw wiedźm, z którymi koniec końców stanie w szranki latynoskie środowisko. Reżyser i scenarzysta podejmuje wprawdzie desperackie próby związania fabuły spin-offu ze scenariuszem kanonicznego cyklu, ale są to wyjątkowo nieudane, pozbawione sensu starania. To smutne, jak seria, którą Oren Peli zrobił z niczego (i na której zarobił kupę kasy) zalicza dno i kilka metrów mułu. Bać się nie sposób, efekty specjalne są słabe i budzą uśmiech politowania, bohaterowie są tak beznadziejni, że od początku człowiek kibicuje demonowi, a koniec końców i tak nic się nie wyjaśnia - zapłaćcie za rok, pokażemy Wam to samo. Ciężko mi wskazać większą stratę czasu niż seans „Paranormal Activity:

Naznaczeni”. Ludzie chyba powoli też mają dość, ponieważ opuszczający salę widzowie w niewybrednych słowach kwitowali jakość tej produkcji. Film spełnia natomiast dość istotny walor edukacyjny. Możemy z niego dowiedzieć się, że na demona najskuteczniejsze są jajka, kij baseballowy i shotgun. Tak, shotgun. Viva Latino!

53


Rozmawiała: Aleksandra Zielińska

Najnowsza powieść Łukasza Orbitowskiego pt. „Szczęśliwa ziemia” została uznana przez czytelników Grabarza Polskiego za polską książkę roku 2013. Nasza wysłanniczka umówiła się więc z sympatycznym autorem na krótką i wesołą rozmowę, której efekty możecie przeczytać poniżej…

54

Spotykamy się na początku nowego teksty. Nie mam pojęcia o czym jest „Tra2014 roku, więc dla rozgrzewki zapy- cę ciepło”. Z okazji wznowienia wziąłem tam, jak minął Ci rok poprzedni? tę książkę do ręki i przeczytałem parę stron. Miałem wrażenie, że obcuję z tekCóż, taka prośba o sięgnięcie do wspo- stem którego nie znam, napisanym przez mnień może rozgrzać, ale też zmrozić. kogoś innego. Ględzę tak, bo nie mam Temperatury były średnie. Po jakiejś dobrej odpowiedzi na Twoje pytanie. Lugigantycznej sekwencji paranoicznych bię zwiedzać świat, zamierzam zjechać nieszczęść udało mi się skończyć i upu- cały, obojętnie w jakiej kolejności. Moja blicznić „Szczęśliwą ziemię”, co w mojej dziewczyna ma jakąś tam przyjaciółkę zmęczonej głowie urasta do rangi małego w RPA i zapytała mnie: „nie chciałbyś cudu. Cieszy też dobre przyjęcie tej książ- wyskoczyć do Afryki Południowej?”. No ki, zwłaszcza po faktycznym zamilczeniu dobra, czemu nie? Wycieczka była wspapoprzedniej powieści. Ale kogo obchodzą niała. Wziąłem udział w nocnej akcji radzisiaj książki? Przywykłem do tego, że tunkowej w parku Krugera, zgubiliśmy się mam dwa życia, jedno przesycone wyda- w dziczy, lampart wyskoczył nam przed rzeniami w Polsce, gdzie spędzam czas światła samochodu, obżerałem się pyszz bliskimi, z synem, załatwiam tak zwane nym jedzeniem i wypiłem jakieś morze interesiki i znajduję nowe sensy terminu wina. Książeczka z tego będzie jak nic. „dobra zabawa”. Drugie życie to spokój Ale gdyby koleżanka mojej dziewczyny Kopenhagi. Jestem tam czarodziejem mieszkała w Chile albo Australii, polecieliz wieży, Sarumanem z dziewczyną za- byśmy właśnie tam. Może jeszcze trochę miast orka. Pracuję, czytam, gram na pożyję. Cały świat na mnie czeka, choć konsoli, oglądam filmy, macham kulasami przecież mnie nie potrzebuje. i dłubię w nosie. Jako jeden z niewielu twórców, łąZeszły rok upłynął Ci także na podró- czonych bezpośrednio z fantastyką żach i wspomnę tu o wyprawie do – obok Dukaja, czy Twardocha – zoAfryki, która od razu skojarzyła mi stałeś nominowany do Paszportów się z Twoim opowiadaniem „Równik”, Polityki. Jak odebrałeś informację opublikowanym w NF sto lat temu. o wyróżnieniu? Skąd fascynacja tym miejscem? Odebrałem życzliwie, lecz bez entuzjaWiesz, że nie pamiętam tego opowiada- zmu. Jestem próżny, więc takie rzeczy nia? Jakiś stary gość na działce tam był, cieszą, choć przecież to tylko sformaliprawda? Zapominam wszystkie swoje zowana opinia paru ważnych ludzi. Tacy


właśnie są artyści. Łechta ich byle co. Zauważyłem, że nominacja trochę zmieniła moje życie. Pojawiły się propozycje, jakich nie miałem wcześniej. Szansa na zrobienie czegoś niezwykłego cieszy bardziej od pieszczot, nawet ze strony szacownego gremium. Nie pamiętam, co zrobiłem gdy dowiedziałem się o nominacji. Napisałem do bliskich, wróciłem do pracy, odpaliłem konsolę czy tam papierosa od kuchenki gazowej. Nominację przyniosła „Szczęśliwa ziemia” – jak patrzyłeś na tę książkę w trakcie pracy, a jak patrzysz teraz? I co stało się z „Krótkim życiem kpiarzy i szyderców”? Nieszczęśni „Kpiarze…” to po prostu wcześniejszy tytuł, przyznajmy zresztą, lepszy od tego na który się zdecydowałem. Niestety, podczas pracy nad powieścią wyszło, że ci moi bohaterowie owszem, żyją krótko, lecz żadni z nich kpiarze czy szydercy, raczej draby ponure, nieszczęsne. Czy to byłby dobry tytuł? „Krótkie życia drabów ponurych i nieszczęsnych”. Nie sądzę. Potwornie zagubiłem się w tej książce, odebrała mi rozum, a już na pewno rozsądek. Myślałem, że ona mnie pogrzebie, że napisałem najgorszą rzecz w mojej karierze, mało tego – najgorszą powieść w historii literatury polskiej. Wierzyłem szczerze, że bliscy odwrócą się ode mnie, że listonosz przestanie donosić mi pocztę, kelner napluje do jedzenia a rodzice wydziedziczą. Jak posłałem ją do wydawcy, wyczekiwałem awantury. Skrytobójców. Szantażu. Oczywiście, trochę przesadzam, próbuję tylko przybliżyć paranoiczny klimat w którym tkwiłem, pisząc tę powieść po raz czwarty. A potem zaczęły spływać opinie, jedna, dziesiąta, dwudziesta, wszystkie rozłożone między życzliwością, a entuzjazmem. My, twórcy jesteśmy najgorsi w ocenianiu siebie sa-

mych i efektów własnej pracy. Oznacza to też, że nie powinniśmy się spieszyć z ocenianiem innych. A skoro jesteśmy przy nagrodach – ostatnio w środowisku fanów horroru zrobiło się głośno o nagrodzie im. Grabińskiego. Jakie jest Twoje zdanie w tej kwestii? Bardzo krytyczne i to z wielu powodów. Po pierwsze, nie lubię nagród branżowych związanych z konkretnym gatunkiem literackim. Literatura jest jedna. Wolę przeczytać dobry romans, niż przeciętny horror. Nagroda literacka nie może być tylko statuetką, ale, mówiąc wprost, musi wiązać się z konkretną kwotą przelewaną na konto literata. Tak jest w wypadku Paszportów, Gdyni, Nike, Angelusa, Mackiewicza, być może paru innych. Pieniądz buduje prestiż nagrody i tyle. Statuetka prestiżu nie zrobi, więc dopóki nie będzie sponsorów-lepiej dać sobie spokój. Zresztą, twórcy nagrody Grabińskiego, w mojej opinii, powielają błąd fandomu, od którego tak się dystansują. Swojego czasu publicznie domagałem się, by Zajdel wiązał się z sutym przelewem. Ludzie się oburzyli o to, niech oburzą się raz jeszcze: nie chcę aby istniało jakiekolwiek środowisko horroru. Pisanie to samotna wędrówka. Sojusznicy tylko przeszkadzają. Dlatego proszę, ludzie kochani, koledzy po piórze. Chodźcie ze sobą na piwo, kochajcie się. Nie róbcie jednak własnych nagród, wylogujcie się z forów i grup dyskusyjnych poświęconych horrorowi, nie posyłajcie sobie własnych książek i nie piszcie sobie nawzajem recenzji. Samotność jest koniecznością. Pewnie niewielu czytelników wie, że parasz się również scenopisarstwem. Czy możesz zdradzić coś na temat swoich planów z tym związanych?

55


Nie mam za wiele do powiedzenia. Po prostu, mało zrobiłem. Napisałem kilka odcinków do „Brzyduli” gdyż potrzebowałem pieniędzy. Z Tobiaszem Piątkowskim popełniliśmy scenariusz do „Hardkor 44” Tomka Bagńskiego, który to projekt wciąż czeka na realizację. Teraz, z Twardochem i Jackiem Borcuchem biedzimy się nad scenariuszem do „Morfiny” wedle wiadomej powieści. To nudne zajęcie, przerywane uroczymi spotkaniami w Warszawie, kiedy w omawianie szczegółów projektu niespodziewanie wkradają się pogaduszki o rzeczach nieważnych i smutnośmiesznych. Siedzą trzy stare dranie i rechoczą. Na razie nic nie zrobiłem, niczego, prócz tej nieszczęsnej „Brzyduli” nie nakręcono. Na pewno będę dalej robił filmy, „Morfina” powstanie. Dla mnie to nowe, bardzo trudne doświadczenie, nie tylko ze względu na rozbieżność między sposobem pisania powieści i scenariusza. Nie umiem i nie lubię pracować z ludźmi. Jak dotąd tego nie robiłem.

A w nawiązaniu do przyszłości – jakie masz plany na ten świeżo rozpoczęty nowy rok? Plany lubią się rozmyć. Mi zawsze się rozmywają. Mam niemal ukończoną książkę o Afryce, relację z naszej podróży, w którą w tej chwili wplatam legendy z regionu. Cieszy mnie ta praca, nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem. Ufam, że ludzie będą zaskoczeni. W najbliższych planach miałem „Żniwa”, dość opasłą powieść obyczajową bez elementów fantastycznych, za to opartą na Wielkich Arkanach z Tarota Thota Crowleya. Mam masę notatek, szkice rozdziałów, zdjęcia i cuda na kiju – same luźne zapiski mają objętość krótkiej powieści. Ale wygląda na to, że pisanie „Żniw” opóźni się o parę miesięcy. Po prostu coś się zdarzyło, okazja ku czemuś, co zawsze chciałem zrobić i zwrot ku nowym tematom. Jednak jest za wcześnie by o tym mówić.

Wciąż jesteś w rozjazdach między Pol- Wiem, że nie masz czasu śledzić polską, a Danią. Tęskni Ci się do kraju? skiego rynku literatury grozy, ale zawsze Cię o to pytam, więc aby tradycji Za krajem niespecjalnie. Tęsknię za stało się zadość – jak oceniasz kondybliskimi, za synem, za Warszawą. To cję naszego horroru? jedyne miejsce, którego mi brakuje. W polskim gwarze, w biegu, w rozdarciu Nie mam wiedzy w tym zakresie. Zatrzymamiędzy synem, komputerem a kufelkiem łem się na Palińskim i Małeckim. Niestety, piwa tęsknię do kopenhaskiej ciszy. jest tak, że książka musi do mnie dotrzeć. W Kopenhadze brakuje mi swojskiego Ja nie docieram do książek, za dużo na półzgiełku. A prawda jest taka, że niedługo ce do przeczytania. Mam jednak wrażenie, znów gdzieś wyruszę. Znajdę nowe mia- że środowisko horroru zrobiło się bardzo sto, nowy dom. Życie jest zbyt krótkie, by wsobne. Kilkanaście, kilkadziesiąt osób siedzieć w jednym miejscu. Zawsze chcę nawzajem się czyta, komentuje i utwierdza być gdzieś indziej, niż jestem., we własnej wspaniałości. Niedługo okaże się, że ci ludzie przestaną potrzebować czytelników i wydawców. Wystarcza sobie nawzajem. Powtórzę jeszcze raz. Pisanie jest samotną wyprawą w nieznane, bez oglądania się na innych. Dziękuję bardzo za rozmowę!


-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: SQN 20l3 Ilość stron: 384

Jeśli zapytać kogoś o literacki grozę, to w odpowiedzi niemal zawsze pada nazwisko Stephena Kinga, niezależnie od tego, o co nam w pytaniu o tę całą grozę chodziło. Jeśli dookreślimy, że chodzi nam o grozę polską – nie sposób nie wspomnieć o Łukaszu Orbitowskim, który notabene nosi przydomek właśnie polskiego Stephena Kinga, tuż obok Stefana Dardy i Jakuba Żulczyka. Omawiać jego dorobku nie ma sensu, bo każdy mniej więcej orientuje się z czym Orbitowski do tej pory wychodził do czytelników. A było tego sporo, od typowej grozy miejskiej w „Tracę ciepło” czy „Świętym Wrocławiu” (przez Jacka Dukaja tę część twórczości nazwać można „wczesnym Orbitowskim”), przez bajki dla dzieci (o kotach), po romans z historią Polski (rozpoczęty z przytupem przez „Popiela Arameńczyka”, potwierdzony oficjalnie „Widmami”). Teraz, po roku milczenia, autor wraca z nową powieścią. Pierwotnie tytuł miał brzmieć inaczej – „Krótkie życie kpiarzy i szyderców”, ale jak Autor sam mówi (patrz: wywiad w tym numerze Grabarza), ani z bohaterów kpiarze, ani ich życia jakoś specjalnie krótkie. Stanęło na „Szczęśliwej ziemi” – czyżby Orbitowski porzucił pesymistyczne klimaty, do jakich nas przyzwyczaił, czy po prostu po raz kolejny więcej w tym ironii niż prawdy? Akcja zawiązuje się w Rykusmyku, małej miejscowości gdzieś w sercu Polski, którą czytelnicy mogą już znać i kojarzyć (patrz „Skóry” w antologii „Pożądanie”). Pośród ulic typowego miasteczka poznajemy bohaterów, nastoletnich chłopaków o przedziwnych pseudonimach, takich, co to chcą uszczknąć z życia najwięcej, ile wlezie,

zanim przyjdzie dorosłe życie i pewne drogi zamkną się już na zawsze. Ostatniego dnia lata chłopcy próbują zmierzyć się z legendą – starym zamkiem, jaki w Rykusmyku straszy od lat i od lat kusi wszystkie dzieciaki. Jest taka zabawa – kto wejdzie najgłębiej w trzewia zamku, pokonując swój strach, ten wygrywa. Co wygrywa? Spełnienie marzeń… a jak zaznacza wydawca na okładce – płatne przy odbiorze. Później wracamy do tych samych bohaterów po latach, Blekota stał się Bartkiem, DJ Krzywda Karolem, bo z głupich przydomków już się przecież wyrasta. Ale z długów zaciągniętych tej parnej, letniej nocy już nie. Trzeba przyjąć to, co się wtedy wytańczyło.

Recenzentka: Aleksandra Zielińska

ŁUKASZ ORBITOWSKI - Szczęśliwa ziemia

Orbitowski potrafi zagrać na najczulszej strunie. Zajmuje się tematem ważnym dla konkretnego pokolenia trzydziestolatków, którzy nagle nie wiedzą, co robić ze swoim życiem. „Szczęśliwą ziemię” można odczytywać na wiele sposobów – patrzeć na nią, jak na grozę, fantastykę lub obyczaj. I chyba właśnie jako proza obyczajowa, książka broni się najlepiej. Co oczywiście nie umniejsza jej wartości – to jedna z jaśniejszych rzeczy, jakie pojawiły się w tym roku na rynku wydawniczym. Orbitowski ma dar opowiadania i robi to jak nikt inny. Wbrew pozorom „Szczęśliwa ziemia” to smutna książka, ale z drugiej strony na tyle dobra i ważna, że nie można jej zignorować. Podobnie postąpili krytycy, nominując Orbitowskiego do Paszportu Polityki. Gdy ten numer Grabarza Polskiego ujrzy światło dzienne, będziemy znać już wyniki konkursu. Niezależnie od nich, po „Ziemię” sięgnąć warto. A wręcz należy.

57


BUIO OMEGA BUIO OMEGA / BEYOND THE DARKNESS Włochy 1979 Dystr.: Brak Reżyseria: Joe D’Amato Obsada: Kieran Canter Cinzia Monreale Franca Stoppi Sam Modesto

Recenzent: Łukasz Radecki

X X X X X

58

W czasach dominacji kaset wideo wielką popularnością cieszyły się tzw Video Nasties, czyli filmy zakazane w niektórych krajach za szczególną brutalność czy perwersję. Do tej niesławnej listy należał „Buio Omega”.

cierpi na śmiertelną chorobę i poznajemy ją, gdy znajduje się w ciężkim stanie w szpitalu. Za jej stan odpowiedzialna jest prawdopodobnie Iris, tajemnicza i złowieszcza służąca, kochająca się od lat we Francesco i za pomocą czarnej magii próbuje uśmiercić dziewczynę. Laleczka voodoo to jedyny element nadprzyrodzony filmu, bowiem prawdziwy dramat rozpoczyna się, gdy Anna umiera, a młodzieniec, nie mogąc poradzić sobie ze stratą, postanawia wykraść zwłoki, które z kolei preparuje, tak by zachować ukochaną na zawsze przy sobie. Stopniowo zaczyna popadać w coraz większy obłęd. Emocje i popęd popychają go jednak ku kolejnym kobietom, które sprowadza do domu i morduje. W straszliwym procederze pomaga mu nieustannie szalona Iris.

Ten wyjątkowy film to dzieło Joego D’Amato, twórcy specjalizującego się w produkcjach porno, ale i romansującego od czasu do czasu z horrorem spod znaku gore. Już sam scenariusz przykuwa uwagę i wywraca do góry nogami dotąd ustalone normy. Bohaterem jest Francesco, młody, bardzo przystojny młodzieniec, zajmujący się zawodowo wypy- Pokręcony, oryginalny i wstrząsający chaniem zwierząt. Jego ukochana, Anna, scenariusz to jeszcze nic w porówna-


niu z eksplozją gore, jaka pojawia się na ekranie. Francesco morduje kobiety bardzo brutalnie (np. przegryza gardło), momentami wręcz rozkoszuje się zadawaniem cierpienia (scena z wyrywaniem „na żywca” paznokci oszalałej ze strachu dziewczynie), Iris zaś pomaga mu pozbywać się ciał rozpuszczając je w kwasie, paląc w piecu krematoryjnym, uprzednio rozczłonkowując. Nie ma tu poszanowania dla ludzkiego ciała, które staje się po prostu mięsem. Najsłynniejsza i najbar-

dziej kontrowersyjna scena filmu, to ta, w której Francesco patroszy zwłoki Anny. Scena ta została zrealizowana w sposób bardzo realistyczny, również dlatego, że D’Amato nie epatuje tutaj krwistością, nie zalewa ekranu czerwienią, pamiętając, że mamy do czynienia ze zwłokami pochowanego już wcześniej trupa. Francesco więc starannie rozcina ukochaną, wykraja z niej wnętrzności, wyłupuje oczy, w miejsce których wstawia szklane kulki. Wszystko to zaś pokazano z taką pieczołowitością, że reżyser musiał się potem tłumaczyć, że do sceny użył świńskich wnętrzności i nie sfilmował sekcji prawdziwego trupa. Nie sposób przejść obojętnie obok tego dzieła. Przyznaję, ma ono kilka wad, jakimi są niepotrzebne dłużyzny w środku, czy kilka schematycznych nielogiczności, niemniej wszystko wynagradza świetny scenariusz i kapitalne efekty gore, które jak rzadko kiedy nie są stosowane jedynie dla samego szokowania, ale współgrają perfekcyjnie z opowiadaną historią. Do tego włoski sznyt klimatycznych ujęć a la Fulci, nastrój gotyckiego, ponurego domostwa i muzyka stałych współpracowników Dario Argento, czyli grupy Goblin tworzą film unikalny i niezapomniany.

59


POBIERZ KSIĄŻKI ŁUKASZA RADECKIEGO W PDF / EPUB / MOBI ZA DARMO

Radecki nie trzyma się utartego, sprawdzonego u siebie schematu, ale szuka nowych dróg wyrazu, nowych możliwości. A to największa zaleta pisarza. nieważne, czy chcecie krwawego, brutalnego slashera, dynamicznego thrillera SF, opowieści o zombie, czy romantycznej powieści o wampirach - w tym cyklu, w tym świecie możecie odnaleźć to wszystko. Mariusz „Orzeł” Wojteczek (Grabarz Polski) „Bóg Horror Ojczyzna” - o tym projekcie na pewno usłyszycie nie jeden raz i zapewniam Was, że warto poznać go bliżej. Bogdan Ruszkowski (Grabarz Polski)

Mix gatunków i szaleństwo motywów – tak podsumował bym „Wszystko spłonie”, jak i BHO, jako całość. Kato-horror z górnej półki, który powstał w ogarniętym szałem twórczym umyśle Radeckiego, to tytuł zdecydowanie godny polecenia. Czytajcie, bójcie się i bawcie dobrze! Marek Syndyka (Kostnica.pl)


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Wydawnictwo Replika 20l4 Ilość stron: 279

Robert Cichowlas i Łukasz Radecki to na naszym poletku horroru postacie ciekawe, barwne i twórcze. Można długo wymieniać dobre rzeczy które stworzyli. Niewątpliwe obaj są na scenie horroru ważnymi postaciami, a to co piszą zawsze dostarcza dużych emocji. „Pradawne zło” tę opinię potwierdza. Ten zbiór trzech nowel to makabryczna, mocno napisana literatura grozy. Robert i Łukasz bez kompromisu idą na całość i przekraczają granice, których polscy autorzy jeszcze nie przekraczali. Żeby nie było za różowo, raz czy dwa miałem wrażenie, że to opisywanie okrucieństw, tortur i seksu wykraczające poza pojęcie „gore” ma negatywny wpływ na fabułę. Ale po kolei… Pierwsza z nowel w zbiorze opowiada historię jednego z uczestników próby kradzieży tajemniczej figurki z warszawskiego kościoła. Cała akcja kończy się dramatycznie, a następujące po niej wydarzenia są coraz bardziej upiorne i ohydne. Bohaterowi przyjdzie się zmierzyć z najgorszymi koszmarami, a wynik tej konfrontacji nie będzie oczywisty. Pierwszy utwór w książce jest ciekawy, oferuje fajną historię – ale to w nim dostrzegłem, że autorzy w pewnym momencie zapomnieli o jednym wątku – nie powiem jakim, ale chyba sami zauważycie o co chodzi. Bardzo mi brakowało wytłumaczenia czemu stało się tak jak się stało. Drugie opowiadanie – „Świt szczurów” – to już zupełna jazda bez trzymanki. Historia o szczurach opanowujących starą kamienicę i o dziwnym szczurołapie który ma się tym problemem zająć jest napisana bardzo dobrze, a opisy są odpowiednio makabryczne

– znajdziecie tu wszystko, co najlepsze w twórczości takich pisarzy jak James Herbert i Clive Barker. A wątki te zmiksowane z polskimi realiami i bezkompromisowością Roberta i Łukasza dają w efekcie znakomity, wybuchowy koktajl. Lektura tego tekstu to nostalgiczny powrót do lat 90., kiedy to na polskim rynku wydawniczym działały wydawnictwa, które namiętnie takie rzeczy wydawały (np. „Ślimaki” Shauna Hustona czy „dzieła” wszystkie Guya N. Smitha). Zresztą autorom chodziło właśnie o przywołanie tego klimatu, o czym sami opowiadali w wywiadach. No i zostaje trzecia nowela, „Seks to nie wszystko”. Moim zdaniem najlepsza z całego zbioru opowieść o tym, co kobieta pożądająca mężczyzny jest w stanie uczynić, by go zdobyć. To tutaj mamy największą dawkę przemocy, tortur i czystego gore. Jednocześnie to opowiadanie ma w sobie pewną przewrotność i dużą dawkę ironii, co powoduje, że naprawdę zapada w pamięć. No i zakończenie, którego się nie spodziewałem, a które ładnie zamyka całość książki. Wszystkie trzy nowele czyta się dobrze, mimo olbrzymiej dawki przemocy (chyba dlatego, że wiemy, iż jest to przemoc umowna, środek artystyczny – stąd łatwiej ją – nomen omen, strawić) jest to napisane sprawnie i z pazurem. W dwóch czy trzech momentach można poznać który fragment pisał Łukasz, który Robert, ale na ogół całość jest spójna – co nie zawsze się zdarza gdy autorów jest więcej niż jeden. Robert Cichowlas i Łukasz Radecki po raz kolejny udowadniają, że na tym co robią się znają, lubią to i pewnie jeszcze nieraz nas zaskoczą czymś nowym.

Recenzent: Bogdan Ruszkowski

ROBERT CICHOWLAS, ŁUKASZ RADECKI - Pradawne zło

61


MANEL LOUREIRO - Apokalipsa Z: Mroczne dni (Apocalipsis Z: Los dias oscuros)

-------------------------------------- Ocena: 2/6

Recenzentka: Żaneta „Fuzja” Wiśnik

Wydawca: Muza 20l3 Tłumaczenie: Maria Mróz Ilość stron: 35l

62

Hiszpański pisarz Manel Loureiro podbił serca wielu zombie maniaków książką „Apokalipsa Z: Początek końca”, niedawno na polskim rynku literackim ukazały się kolejne dwie części wchodzące w skład trylogii o Apokalipsie Z. Tom pierwszy zrobił na mnie jako-takie wrażenie. Niby fabularnie wszystko trzymało się kupy, ale jednak zbyt poważny styl, i wyraźne konotacje głównego bohatera z autorem nieco raziły i sprawiały, że powieść można było przeczytać, odłożyć na półkę i zapomnieć. Czytając drugi tom pod tytułem „Mroczne dni” nabrałam przekonania, że oto trafiła w moje ręce jedna z najsłabszych powieści dotykających tematyki zombie. Skończyłam ją czytać kilka dni temu, ale kiedy teraz zastanawiam się co mogłabym napisać o fabule, niewiele przychodzi mi do głowy. Spróbuję jednak wysilić dla Was swoje szare komórki.

wydaje mi się, że autor zbyt ogólnikowo potraktował opisy walk z truposzami, zbyt mocno skupiając się na konflikcie politycznym między mieszkańcami wyspy. Rozwiązał za to dosyć sprytnie problem objaśnienia, jak doszło do wybuchu i rozwoju apokalipsy zombie. Trzeba przyznać, że ten fragment historii został przedstawiony w sposób szalenie prawdopodobny, i za to ogromne brawa. Jeśli natomiast chodzi o fabułę jako całość to niestety - wynudziłam się. Nadal nie potrafiłam związać się w jakikolwiek emocjonalny sposób z bohaterami, co działało jedynie na ich niekorzyść, gdyż, co tu dużo gadać… guzik mnie obchodziło co się z nimi dalej stanie. Zresztą muszę przyznać, że Loureiro ma niesamowity dar tworzenia postaci antypatycznych, z którymi czytelnik nie jest w stanie się utożsamić.

Bezimienny bohater wraz ze swoim rudym kotem, nieletnią lolitką Lucią, zakonnicą oraz ukraińskim twardzielem Pritem po długim okresie tułaczki spotykają w końcu na swojej drodze innych ocalałych z apokalipsy. Okazuje się, że Teneryfa stała się miejscem, w którym tysiące uchodźców z różnych stron świata znalazło przystań. Jednak żaden z nich nie może nazwać jej domem. Trudne warunki życia, kurczące się zapasy żywności i innych niezbędnych do życia dóbr, przeludnienie oraz polityczne niesnaski między zamieszkującymi wyspę ludźmi sprawiają, że nasi bohaterowie nie czują się w tym miejscu komfortowo. Okaże się też, że nie przyjdzie im zbyt dużo czasu spędzić z dala od nieumarłych…

Tym, co przeszkadza mi w stylu Loureiro jest dość poważne podejście do opowiadanej historii. Wyczuwa się w niej „krawaciarską sztywność”. Oczywiście, nie uważam aby powieść o zombie nie mogła bić w poważne tony, jednak lubię tę odrobinę luzu, którą odnalazłam czytając trylogię „Zmierzch świata żywych” czy chociażby „Żywe trupy”. Tu niestety tego brak.

Mimo wszystkich tych wymienionych wad, nie odradzę Wam sięgnięcia po tę pozycję. A to dlatego, że ostatni tom trylogii podnosi nieco poprzeczkę i wypada dużo lepiej niż tom drugi, a nawet pierwszy. Jeśli więc jesteście spragnieni czytadła o zombiakach, to uważam, że warto przemęczyć „Mroczne dni” chociażby po to, by móc ze spokojem Czy powieść ma w ogóle jakieś plusy? sięgnąć po całkiem ciekawy „Gniew spraZ pewnością są nim same zombie. Choć wiedliwych”.


Zdecydowałem się zacząć pisać trylogię „Apokalipsa Z” ponieważ spędziłem siedem lat jako prawnik i potrzebowałem napisać coś zupełnie odmiennego od nudnej literatury prawnej. Wyobraź to sobie: spędzałem przecież całe dnie otoczony procesami i roszczeniami i w pewnym momencie zapragnąłem napisać coś tak od tego odmiennego, jak to tylko możliwe. Uporządkowany świat prawa i historia w postapokaliptycznym świecie, gdzie nie istnieje coś takiego jak porządek. To było bardzo kuszące. Ale jednym z powodów był też fakt, że kiedy miałem siedem czy osiem lat, jednej nocy hiszpańska telewizja wyświetliła „Noc żywych trupów”, klasyczny film Romero. Dla mnie był to szok. Oczywiście, chciałem go zobaczyć, ale moi rodzice nie pozwolili mi na to z powodu mojego wieku. Potem, kiedy poszli spać, zakradłem się i obejrzałem ten film na mocno ściszonym telewizorze w salonie, w ciemności. Koszmary miałem niemal przez miesiąc, ale od tamtej pory jestem zafascynowany żywymi trupami. Więc gdy zdecydowałem się pisać prozę, wybór był oczywisty.

Myślę, że niemal wszystkich! Zawsze fascynowało mnie to, że ludzie kochają być straszeni pod warunkiem, że mogą to kontrolować. To znaczy, uwielbiamy by opowiadać nam historie intrygujące, pełne napięcia - jeśli się nad tym zastanowić, wiele klasycznych baśni dla dzieci to krótkie opowieści grozy, od „Jasia i Małgosi” po „Czerwonego Kapturka”. Myślę, że to dlatego, że horrory pomagają nam stawić czoła naszym prawdziwym strachom, oszukać lęk w „kontrolowany” sposób. Więc tak, jestem wielkim fanem strasznych historii, jak niemal wszyscy... „Apokalipsa Z” to twój debiut. Co teraz o nim myślisz? Czy jesteś typem pisarza, który zawsze myśli, że mógł coś napisać lepiej?

Tłumaczenie: Łukasz Radecki

Jesteś prawnikiem. To zawód kojarzony z oficjalnością i powagą, powiedz mi więc, dlaczego zdecydowałeś się najpierw stworzyć blog o zombie, a potem napisać powieść. W końcu nie jest to temat dla wszystkich. Skąd się wzięła fascynacja żywymi trupami?

Rozmawiała: Żaneta „Fuzja” Wiśnik

W Polsce ukazały się właśnie wszystkie trzy tomu jego cyklu „Apokalipsa Z”, a już wkrótce poznamy inne jego dzieła. Proszę państwa, przed Wami Manel Loureiro – prawnik, pisarz, oddany wielbiciel żywych trupów. Przeczytajcie co ma do powiedzenia, a być może dzięki jego wskazówkom i Wasza powieść odniesie światowy sukces. W końcu „Apokalipsa Z” na początku była najzwyczajniejszym blogiem…

Napisałem „Apokalipsę” siedem lat temu i w międzyczasie stworzyłem już trzy inne książki, oraz zacząłem pracę nad kilkoma innymi. Gdyby wtedy, kiedy zaczynałem tę powieść, ktoś powiedział mi, że będzie ona światowym bestsellerem przetłumaczonym na trzydzieści języków i wydanym w ponad czterdziestu krajach, nie uwierzyłbym w to. To wspaniale móc połączyć się z milionami czytelników na świecie i mam nadzieję, że Polska nie jest tutaj wyjątkiem. I tak, oczywiście, ZAWSZE można zrobić coś lepiej, szczególnie w debiutanckiej książce. Pisarz musi się po prostu starać, by każda Czy jesteś wielkim fanem innych gatun- jego następna powieść była lepsza i mocniejsza niż poprzednia. ków horroru?

63


Skoro mówimy o zombie, co myślisz Myślę, że zombie są dobrym tematem o popularności tego tematu? Czy mamy do pokazania ludzkich ograniczeń. Co obecnie renesans zombie? chcesz przekazać czytelnikom poprzez swoje książki? Ostatnio magazyn „Time” napisał, że zombie są oficjalnymi potworami czasów kryzy- Jedyną rzeczą, która czyni nas innymi, su. Zgadzam się w zupełności z tym stwier- specjalnym i wyjątkowymi jest to, co mamy dzeniem. Kryzys zapanował na całym w naszych głowach: nasza inteligencja świecie. Żywe trupy pojawiają się w filmie i spryt. To najlepsza broń, jaką ludzie mają i literaturze. Zaczęło się w późnych latach by przetrwać nawet w najgorszych sytu60. XX wieku, wraz z kryzysem kubańskim, acjach. potem powróciły w połowie lat 70. (kryzys naftowy), i znów w późnych latach 90. Możesz mi powiedzieć, jak w Hiszpanii i wczesnych latach XXI wieku wraz z pan- wygląda proces wydawniczy? Pytam demiami i globalnymi chorobami, jak świń- o to, ponieważ w Polsce trudno czymś ska grypa czy choroba wściekłych krów. zainteresować wydawcę. Myślę, że jest to teraz teraz bardzo dobrze prosperujący gatunek. Jest to bardzo odmienne w każdym kraju, Nie obawiasz się o przyszłość zombie ponieważ wszystkie rynki są bardzo różne, w popkulturze? Spójrz co się stało ale jest kilka wzorców: pisz jak najlepiej potrafisz, nigdy się nie poddawaj, nawet z wampirami lub wilkołakami... jeśli zostaniesz odrzucony przez kilku wyOstatnio czytam coś o miłosnej historii dawców i wykorzystuj potęgę Internetu. nastolatków zombie w liceum! To znaczy, Sieć może być kluczem by Twoja książka my już zmierzamy tą drogą co wampiry stała się popularna nawet zanim zostanie i wilkołaki, ale to przecież nic złego. To tylko wydana! oznacza, że jest więcej osób czytających opowieści o żywych trupach niż kilka lat Co dalej? Skończyłeś z zombie? wcześniej, ponieważ stały się one częścią głównego nurtu. Ale to nie oznacza, że po- Po trylogii o zombie, opublikowałem wieści o zombie stały się nagle słabe, po w poprzednim roku „The Last Passenger”, prostu trzeba się nauczyć oddzielać rzeczy powieść o wielkim liniowcu oceanicznym, dobre od… mniej dobrych. który zostaje odnaleziony dryfujący przez Północny Atlantyk bez żadnej załogi czy Powiedz mi, czy postać protagonisty pasażera na pokładzie, tylko z jednym ma„Apokalipsy Z” została oparta na tobie łym, porzuconym dzieckiem. Pracownicy samym? naukowi próbują odkryć co się stało na poCóż, bohater jest fizycznie podobny do kładzie... i wtedy zaczynają się dziać dziwmnie, jest prawnikiem – jak ja, ma bardzo ne rzeczy. Rzeczy, które nie powinny nigdy wrednego kota – jak ja, żyje w malutkim mieć miejsca... (śmiech) Książka została hiszpańskim miasteczku – jak ja, kocha opublikowana w niemal dwudziestu krajach nurkowanie – jak ja i jest zakochany w bro- i będzie dostępna w przyszłym roku w Polni palnej, ale poza tym, nie wydaje mi się, sce, także dzięki wydawnictwu Muza. A ja żeby był do mnie podobny. (śmiech) Myślę, teraz planuję kolejną powieść. Jest jeszcze że jest dużo sprytniejszy ode mnie i działa tyle historii czekających, by je opowiedzieć! bardziej intuicyjnie.

64


Wydawca: Muza 20l4 Tłumaczenie: Stanisław Bończyk Ilość stron: 495

dłużyły mi się niemiłosiernie, „Gniew sprawiedliwych” to tytuł to „Gniew sprawiedliwych” ostatniej części zombistycznej ma naprawdę ciekawy potrylogii Apokalipsa Z hiszpańczątek, średni środek i barskiego autora Manela Loureiro. dzo mocne oraz dosyć złożoDrugi tom cyklu niesamowicie ne zakończenie. W zasadzie mnie zawiódł jednak okazuje przy pięćdziesięciu pięciu się, że ostatecznie człowiek rozdziałach lub, jak kto woli, może zostać mile przez tego autora zaskoczony. O dziwo, trzeci tom rozdzialikach, już w trzydziestym czwarcyklu jest naprawdę całkiem dobrze tym zaczyna się naprawdę dobra akcja. rozpisaną, choć nie pozbawioną wad, Wydaje mi się nawet, że literacko też historią. jest lepiej, choć możliwe, że odczucie Zakończenie drugiej części było dosyć to wywołane jest po prostu faktem, że niejasne i wieloznaczne. Jednak począ- fabuła była dla mnie bardziej wciągajątek trzeciego tomu daje odpowiedzi na ca, dlatego też zaczęłam żywić wobec wszelkie pytania, które pojawiły się po książki nieco cieplejsze uczucia. Jedprzeczytaniu poprzedniczki. Nie chcę no jest pewne, pomimo tego że trzecia zdradzać zbyt wiele, ale mogę w miarę część jest według mnie najlepiej napisabezpiecznie podać kilka faktów. Otóż na i najciekawsza, to gdyby ze wszystbohaterowie znowu trafiają do miejsca, kich tomów pousuwać niektóre zbędne w którym chronią się resztki ocalałej wątki, trylogia mogła by z powodzeniem ludzkości. Okazuje się jednak, że i tu nie stać się jednotomową powieścią, która jest kolorowo, a w zasadzie JEST… po- zapewne byłaby o niebo ciekawsza niż nieważ główną wadą miasta Gulfport jest obszerna całość. dominująca we wszystkich aspektach życia segregacja rasowa! Niemożność Muszę też niestety zwrócić uwagę na pogodzenia się z tym faktem, głównie fakt, że apokaliptyczne książki Loureiro przez Lucię, sprawia, ze bohaterowie cierpią na pewną smutną przypadłość. znów wpadają w tarapaty, a życie hisz- Mianowicie, z tomu na tom jest w nich pańskiego byłego prawnika obróci się coraz mniej zombie. Podtrzymuję więc o 180 stopni i nigdy już nie wróci do tzw. swoją teorię, że „Apokalipsa Z” jest co prawda trylogią, którą da się czytać – ale normy. też nie jest niczym ponad to. Ale jeśli już Schemat jest więc bardzo podobny do przeczytałeś/łaś tom pierwszy, skusiłeś/ tego, na którym autor zbudował fabułę aś się na tom drugi, to z całą pewnością poprzedniego tomu, choć wprowadzono tom trzeci sprawi, że będziesz ukontentu oczywiście kilka zmian. Ogólnie rzecz towany/a. biorąc wszystko wygląda jednak bardzo podobnie. Tyle że, o ile „Mroczne” dni

Recenzentka: Żaneta „Fuzja” Wiśnik

MANEL LOUREIRO - Apokalipsa Z: Gniew sprawiedliwych (Apocalipsis Z: La Ira de los justos) -------------------- Ocena: 4/6 ----------------

65


Paweł Waśkiewicz Oczy Adriana

Jak się czujesz? Nie wiem. Wczoraj w nocy znowu były strzały. Dwa chyba nad moją głową, nie jestem pewien, nic nie widziałem. Ktoś biegał i krzyczał. Potem więcej, z daleka. Jakiś głośniejszy huk, chyba artyleria. Pomyślałem: tym razem to już nie zabawa, tym razem nie wymigamy się tak łatwo. My? Nie wiem. Nie wiem, czemu tak pomyślałem. W jakiej dokładnie sytuacji to się stało? Kładę się spać. Biorę pigułkę na ból głowy. To już nie pomaga, tak przy okazji. Zamykam oczy i... błysk. Po wszystkim bolały mnie nogi. Od biegania. Chodziłeś we śnie? Nie sądzę. Otworzyłem oczy parę minut później. Leżałem w tym samym miejscu. Nic się nie zmieniło. Nie wiem. Jak często to się dzieje? Za często. W ostatnim miesiącu tylko raz, teraz to już… czwarty. Liczyłem je, tak na wszelki wypadek. Zawsze, kiedy kładziesz się spać? Jak do tej pory, tak. Siadałem na fotelu, żeby się zdrzemnąć. Albo jak ostatnio, kładłem się do łóżka. Zamykam oczy… Chwilę później to wszystko materializuje się dookoła. Jakieś wrażenia poza słuchowymi?

66


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

Dotyk. Czuję ściany czegoś, wały ziemi… Gdybym podrapał i zacisnął dłoń, zostałyby mi grudki pod paznokciami. Boisz się? Ty byś się nie bał? Po twojej minie wnoszę, że nie do końca wierzysz w to, czego doświadczasz… Towarzyszą temu silne emocje? Bardzo silne. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek wcześniej się tak czułem. I nie tylko emocje... Po wszystkim boli mnie całe ciało. Przyjaciel… znajomy opowiadał mi, że kiedyś rozbił swój wóz o drzewo. Terenówka, z poduszkami powietrznymi, ABS-em, całym tym gównem. Drzewo się złamało, samochód ledwie draśnięty. Ale uderzenie było mocne. Znajomym zarzuciło jak jasna cholera. Szarpnęło go w pasach, walnął w poduszkę powietrzną. Przez kilka dni czuł się połamany jak po ciężkich ćwiczeniach. I ty masz podobnie, kiedy się budzisz? Tak. Wiem, że na tym etapie już byś mi o tym powiedział, ale czy kiedykolwiek byłeś świadkiem jakiejś strzelaniny czy czegoś w tym rodzaju? Nigdy. Rozumiem. Myślisz, że jestem wariatem? Nie. Szkoda. Wyszedł ze spotkania. W domu czekały na niego ciepłe kapcie, kawa i ulotki różnych knajp. Zdecydował się na pierwszą z brzegu i zamówił gotowy obiad. Czuł się parszywie, gorzej niż przed pójściem na terapię. Za oknem żółtawe, niezdrowe chmury zbierały się nad przemysłową częścią miasta. Adrian przyzwyczaił się do ich widoku. Tutaj wszystko zmieniało kolor – chmury, praca, seks. Od czasu przeprowadzki nawet on nie był do końca sobą.

67


Biblioteka Grabarza Polskiego

Marcin – doktor Przeradzki – był w kropce. Całą karierę zajmował się leczeniem nadopiekuńczych mamusiek, których pisklęta wyleciały z gniazdka, zawziętych pracoholików i innych banalnych ludzi. Tutaj trafił na kamień. Głaz, którego nie powinien nawet poruszać. Powinien odesłać Adriana prosto do psychiatry. Nie chciał tego zrobić chyba tylko przez własny upór. A może był po prostu ciekaw. Ich relacje były zbyt bliskie. Prawdopodobnie łamali wszystkie reguły zdrowej terapii. Adrian miał to gdzieś. Chciał tylko pozbyć się tego koszmaru, który cisnął się pod jego zamknięte powieki w najmniej oczekiwanych momentach. – Wszystko w porządku? Uniósł głowę. Nie zdawał sobie sprawy, że nie jest w mieszkaniu sam. Rozejrzał się, potem przeszedł do sąsiedniego pokoju. – Myślałem, że jeszcze cię nie będzie – powiedział. Patrycja nawet się nie odwróciła. – Odwołali zajęcia. Ciekawe, czy mówiła prawdę. Traktowała studia jak zło konieczne. Mogłaby spróbować szczęście jako modelka, rozesłać swój folder, pójść na jakąś sesję fotograficzną. Prawdziwą sesję. Z takimi kształtami nadawałaby się do seksownych reklam bielizny w stylu Victoria’s Secret. Zamiast tego próbowała nie wylecieć ze studiów i trwoniła czas na cosplaye do gier wideo. Nie bronił jej, ale nie widział też w tym sensu. Nie wierzył, że poważnie rozmyślała o karierze. Częściej wydawało mu się za to, że jeździ na konwenty rozdziewiczać fanów gier i komiksów. Był od niej starszy – a teraz także zapracowany. Nie miał już czasu wyjeżdżać z nią tak jak wtedy, gdy się poznali, kiedy miała dziewiętnaście lat. Nie dziwił się więc niczemu i nikogo nie winił. – Podałbyś mi krem? – zapytała. – Jasne. – Za tobą, na szafce.

68


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

Znalazł przynajmniej trzy kremy, lub też trzy opakowania, które wyglądały jak krem. Wybrał jedno i podał. Nie narzekała. – Byłeś na terapii? – Tak. – Jest lepiej? – Co to znaczy lepiej? Nie dostałem recepty na magiczną pigułkę. To terapia, nie wizyta u lekarza. – Cel jest podobny. – Nie wiem, czy taki podobny. Nie czuję się chory. Wydaje ci się, że jestem chory? Popatrzyła na niego. Jej milczenie wystarczyło za odpowiedź. Patrycja uważała, że za dużo pracuje. Pewnie miała rację. Pracoholizm był jednym z objawów, które sprowadziły go do Marcina po raz pierwszy. Wcześniej jako dzieciak przez pewien czas chodził do psychologa. Rodzice go namówili. Mieli znacznie mniej pieniędzy niż on teraz, ale uważali to za słuszne. Zamykał się w sobie, odkąd przestał wyraźnie widzieć ich twarze. Teraz zarabiał miesięcznie dziesięć patyków i miał dziesięć dioptrii na minusie na lewym oku i dziewięć na prawym. Bez szkieł widział świat jako wielką plamę. W okularach też bywało kiepsko – dopasowanie korekcji przy takiej wadzie graniczyło z niemożliwością, bo albo niedowidział, albo od patrzenia przez szkła bolała go niemożliwie głowa. Często nie był w stanie odczytać numeru wjeżdżającego na przystanek autobusu, rozpoznać twarzy kolegi stojącego kilka metrów dalej, odróżnić marki samochodu po drugiej stronie ulicy czy odczytać hasła reklamowego na słupie ogłoszeniowym. Był ślepy, ale nie do końca. Ludziom wydaje się, że jeśli nie masz białej laski i ciemnych okularów, to znaczy, że jesteś w pełni sprawnym człowiekiem. Nikt upewnia się, czy litery w jego prezentacji służbowej mają dostatecznie dużą czcionkę, czy ekran nie jest zbyt blisko bądź zbyt daleko, albo czy półmrok po zgaszeniu świateł nie sprawi, że czu-

69


Biblioteka Grabarza Polskiego

jesz się jak w podziemnym tunelu. Świat ma to wszystko gdzieś. Albo sobie radzisz, albo nie. Albo widzisz, albo nie. Nie istnieją stany pośrednie. – W porządku? – odezwał się tuż obok głos Patrycji. Otrząsnął się. – Tak. – Przez chwilę wyglądałeś, jakbyś miał zemdleć. – To pewnie nic takiego. Dzwonek do drzwi. Popatrzył na Patrycję. Nawet nie drgnęła. Zirytował się jej bezruchem i obojętnością. Kiedyś wydawało mu się, że była pełna życia – zawsze gotowa wstać i otworzyć dla niego każde drzwi. – Spodziewasz się gości? – zapytał. – Nie – odparła – ale ty tak. – Ja? – Słyszałam, jak zamawiałaś jedzenie. Miała rację. Zupełnie o tym zapomniał. Udał się do drzwi frontowych, odebrał gorącą paczuszkę od chłopca na posyłki, wręczając mu spory napiwek, po czym poszedł do kuchni rozpakować. Stanął nad stołem i zaczął delikatnie masować mięśnie karku. Może gdyby poprosił, Patrycja zrobiłaby to za niego. Była w tym naprawdę dobra. Tylko że stosowała to jako rodzaj gry wstępnej, a nigdy jeszcze nie usiłowała go rozluźnić ot tak, po prostu. Usiadł. Gdzieś w tle zawibrowała jego komórka. Pewnie z pracy, albo reklama. Nie zamierzał nawet sprawdzać. Jak się czujesz? Nieźle. Naprawdę? Głowa boli rzadziej. Zrezygnowałem z kilku obowiązków w pracy… Teraz sprzątam tylko sam po sobie.

70


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

Zajmujesz się projektem? Został odwołany, nie mówiłem ci? Wydaje mi się, że nie. Jestem tego pewien, szczerze mówiąc. Zdjęli go, bo nie rokował dużych nadziei. Od początku mówiłem im, że nie ma sensu rozwijać tej gałęzi. Jest za słaba, żeby nas utrzymać … Zresztą, co cię obchodzi moje biurowe życie. Jeśli nie mnie, to kogo? Słuchaj… Wszystko jedno. W pracy jest spokojniej. Na razie nic na tym nie straciłem, więc mogę się tylko cieszyć. Odzyskałem sporo nerwów. Piąta klepka wróciła na swoje miejsce. To chyba znakomicie? Co ze snami? Marcin, mówiłem ci, że nie mam problemów ze snami. No dobrze, to co… z tymi rzeczami, których doświadczałeś? Jest jakieś wyrażenie, którego wolałbyś używać? Celowo unikam słowa „wizja”. Wszystko mi jedno. Ale to nie są sny. Więc co z nimi? Jest gorzej. Gorzej? Tak. Co przez to rozumiesz? Po prostu… pojawiają się częściej. W coraz mniej oczekiwanych momentach. Jadę samochodem, mrugam oczami i przez ułamek sekundy słyszę czyjś głos. Echo w ciasnym pomieszczeniu. Otwieram oczy z powrotem i dalej mam w nosie pył. Co to za miejsce? To, o którym mówisz? Nie wiem. Wydaje mi się, że bunkier. Tam jest lepiej. Czuję się pewniej niż gdzie indziej, bo nie sądzę, żeby dotarł tam ogień artyleryjski. Zatem wydarzyło się to, kiedy jechałeś samochodem? Tak. Do diabła, mogłem spowodować wypadek. Ale to nieważne. To nie był jedyny raz. To wierzchołek góry lodowej… Miałem błyski

71


Biblioteka Grabarza Polskiego

przynajmniej dwa razy dziennie, bez ustanku. Od soboty, a może od niedzieli. Czyli do tej pory… jakieś dziesięć bądź dwanaście. Tak. Czemu nie przyszedłeś wcześniej? Chciałem… Wiesz, że wystarczy, że powiesz mojej sekretarce, że ci się spieszy. Powiedziałem jej, że dla ciebie ma zawsze zarezerwować godzinkę tu czy tam. Daj mi spokój z sekretarką. Wiem, że masz mi pomóc, ale to nie jest proste. Zdaję sobie sprawę. Innym razem poszedłem z klientem do kawiarni. Ważne sprawy na stole. Rozmawiam, staram się być profesjonalny, zamykam oczy i strzelam do kogoś z karabinu, mam palec na spuście, zaciskam go, zupełnie nie kontrolując tego, co robię. Słyszę huk. Czuję dym. Na wprost mnie ktoś krzyczy. Za plecami mam ziemię. Więcej ludzi po bokach. Ktoś biegnie. Otwieram oczy i jestem przerażony, bo mam wrażenie, że zabiłem skurwysyna, ale na szczęście on jest tuż przede mną, ociera espresso serwetką i pyta, czy się zakrztusiłem, i czy poklepać mnie po plecach. No tak, to brzmi poważnie. Wiesz, jakie to uczucie? Mogę sobie tylko wyobrażać. Jakbym zupełnie tracił rozum. I chyba tracę. Muszę szybko coś z tym zrobić, bo inaczej będzie po wszystkim. Myślę, że jeśli problem jest tak poważny, prędzej czy później będę musiał polecić ci psychiatrę. Nie każę ci przerywać naszej terapii, ale dobrze będzie, jeśli dostaniesz jakieś leki zanim znajdziemy sposób na rozwiązanie problemu. Leki? Coś, co powstrzyma wizje?

72


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

Mam znajomego, który się na tym zna. Nie wątpię. Ale nie. Chodzenie do terapeuty jest w porządku. Jesteś moim przyjacielem. Ale psychiatra… I tak się boję. Że stracę to, co mam. Nie chcę tego pogarszać. To może ci tylko pomóc. Nikomu nie musisz nic mówić, nie warto w ogóle zawracać sobie tym głowy. Chodzi tylko o jedną czy dwie pigułki, które zdejmą ci ciężar z pleców. Nie. W porządku. A zatem kontynuujmy… Pod koniec sesji zrobili jedno z typowych ćwiczeń. Wszyscy lubią rozwiązywać arbitralne problemy, bo to pozornie oddala ich od tematu rozmowy. Oczywiście Adrian i tak wiedział, co go gryzie. Co, gdyby przestał widzieć? Gdyby wzrok zaczął mu się pogarszać tak samo jak kiedyś? Znał ślepą panikę aż za dobrze – rozpaczliwe wyczuwanie szpitalnych kształtów palcami, węszenie jak zwierzę, wkładanie wszystkiego do ust jak dziecko. Nie pamiętał pierwszej sali, w której obudził się po operacji. Nigdy jej nie zobaczył. Wzrok odzyskał po czterech dniach. Proces był stopniowy, trwał prawie czterdzieści osiem godzin. Na końcu nie widział nawet w przybliżeniu tak dobrze, jak kiedyś. Ale ciemność odeszła. Jego lęk przed utratą wzroku był od tego czasu nieustanny i nachalny. Jako licealista radził sobie z nim, wyładowując swój gniew krzykami do piosenek heavy metalowych. Jako student jeździł na konwenty, czytał i pisał fantastykę, chodził na koncerty i pił na umór, zapominając jak miała na imię jego ostatnia partnerka. Ale to minęło. Powróciła obawa, że któregoś ranka wstanie w środku gigantycznej czarnej plamy. Oślepnie. I będzie nosił tę ciemność ze sobą aż do śmierci.

73


Biblioteka Grabarza Polskiego

Matka mówiła mi, że widzę lepiej od innych. Nie oczami. Nie wszystko można ujrzeć przy pomocy wzroku, bla bla bla. Podobno mam to po niej, a ona po babci. Staruszka była ponoć jakąś wróżką albo czarownicą. Diabli wiedzą. Obok rozlega się wybuch poprzedzony świstem. Potem echo eksplozji rozchodzi się powoli pod sklepieniem czaszki, falami przedziera się przez okop. Ściany z ziemi i gliny drżą. Kolejne uderzenie, wstrząs, blisko. Huk działa, daleko. Bieganina za jego plecami, znowu ktoś spanikował, może kolejny dezerter, może ktoś tylko próbuje schronić się pod tylną ścianą. Na hełm sypie mu się ziemia. Czuje ten hełm, jego ciężar. Jest prawdziwy. Ktoś siedzący obok mówi: Chyba zaraz będą. Wydaje mi się, że zaraz będą. Ktoś inny odpowiada mu: Nie. Tylko ci się wydaje. Rozmowa milknie, rozlega się kolejny huk, a on wychyla się z okopu, oczy ma zamknięte, nie chce widzieć. Karabin w dłoniach, pewny, pewniejszy od niego. Szarpie za spust, słyszy huk, ciągnie za uchwyt, przeładowuje, zamek broni klika dwukrotnie. Nie zginiemy, mówi ktoś. Nie ma szans. Wiem, że tu będą. Odwraca się, żeby mu odpowiedzieć, czuje ruch strun głosowych, języka i ust i dokładnie w chwili, gdy otwiera oczy, mówi: – Nikt po nas nie przyjdzie. Znajdował się w swojej sypialni. W dokładnie tym samym miejscu, w którym położył się poprzedniego wieczora. Budzik w telefonie komórkowym pobrzękiwał nieśmiało. Ledwie go słyszał przez milknące echa. – Cholera – warknął do siebie. Sięgnął do szafki nocnej, wyłączył elektroniczny dzwonek. Patrycja nie spała obok. To już druga noc z rzędu. Co ona robi przed tym laptopem?

74


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

Nachylił się po kapcie. Jego ręka zaciska się na grudzie ziemi, palce przesiewają brud i piach, próbują wczepić się w skałę. Z trudem utrzymuje równowagę, ale biegnie dalej. Ściany osypują się po bokach, z bunkra słyszy nawołujący głos. Potrzebują go do czegoś. Rzuca się przed siebie z jeszcze większą zaciekłością i podnosi kapeć do oczu, zupełnie jakby widział ten obiekt pierwszy raz w życiu, miękki i ciepły, kojarzący się z domem. – Co do… Mrugnął. Tyle wystarczyło. Mrugnął, a ponowne otwarcie oczu okazało się trudniejsze, niż sądził. Co się z nim działo, do cholery? Na próbę znowu zamknął oczy. Był pewien, że tym razem nic się nie stanie, ale przecież wszyscy uważali, że posiłki dotrą wkrótce, więc dlaczego ma im psuć nastroje? Nie, ja też w to nie wierzę. Zupełnie nie, poruczniku. Tak, musimy umocnić pozycje, nie mamy innego wyjścia. Trzeba zebrać więcej osób w bunkrze, jeden będzie obsługiwał karabin maszynowy, drugi zajmie się… Tak, oczywiście. W oddali rozlega się warkot silników. To już nie huk dział i ogólna wrzawa, dzieje się tam coś większego, tak samo jak tutaj, kiedy po otwarciu oczu znów zobaczył dywan i swoją rękę trzymającą kapcia i pomyślał: zwariowałem, to już koniec, zwariowałem do reszty. Jak się czujesz? Nie ma sensu nawet o tym mówić. Czy zauważyłeś, że każde nasze spotkanie zaczynasz od tego pytania? Rozpoznajesz ten dźwięk? Nie. Co to ma być? Zastanów się. Nie mam pojęcia. Nigdy go nie słyszałem. Z niczym ci się nie kojarzy?

75


Biblioteka Grabarza Polskiego

Brzmi jak wózek staczający się ze schodów. Albo lepiej, jak coś zjeżdżającego po tarce. Co to miało być? Pewien znajomy pomógł mi to znaleźć. To krótkie nagranie z karabinem AK, znanym powszechnie jako kałasznikow. Używany w polskiej armii od 1952 roku. Świetnie. I co z tego? To najpopularniejsza broń na świecie. Każdy zna ją z filmów. Ten dźwięk nic ci nie mówi? Jeśli chodzi ci o to, czy słyszałem go kiedyś podczas błysku, to nie, nigdy. A to? Co to takiego? Nie rozpoznajesz tego dźwięku, mam rację? Nie. To amerykański karabinek automatyczny M4. Popularna broń. Pozwól, że spojrzę do notatek… Tak, nie pomyliłem się. W dalszym ciągu nic mi to nie mówi. Wydaje mi się, że wiem, do czego zmierzasz… Czy wystrzały które słyszysz w trakcie tych… błysków… są pojedyncze? Następują tylko seriami, czy także pojedynczo? Nigdy nie mówiłem, że następują seriami. Nie wiem. To bardziej jak… palby. To znaczy? Dużo karabinów wypala jednocześnie, ale każdy tylko raz. Ja strzelam z czegoś, co po każdym strzale trzeba przeładować. Posłuchaj tego… Nic mi to nie mówi. Karabin wyborowy SWD, używany przez polską armię od 1963. Przeładowywany po każdym strzale, a przynajmniej tak mi się wydaje. Dalej nic? Obawiam się, że ta litania nie ma sensu. Nie rozpoznaję twojej broni,

76


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

Marcin. Nigdy jej nie słyszałem. Obawiam się, że moja wojna dzieje się w zupełnie innych czasach i zupełnie innym miejscu. Nie zastanawiałeś się nad tym? Nie próbowałeś jej zidentyfikować? Nie chcę się tam zadomowić, do cholery. Chcę, żeby to zniknęło. Poszło precz z mojego życia. Rozumiem. Do tego dążymy, zapewniam cię. Ale nie wszystko naraz. Naprawdę sądzisz, że ta zabawa w zgadywanie coś zmieni? Mnie się wydaje, że to zmarnowany czas. Nie możesz być pewien. Nie mógł. Tego, co miało miejsce wieczorem, z pewnością nie przewidział żaden z nich. Nawet Adrian, któremu wydawało się, że już nic go nie zaskoczy. W pierwszej chwili miał wrażenie, że znów znalazł się w tym drugim miejscu – tym, do którego trafiał po zamknięciu oczu. Wciąż widział kuchnię, w której ciął na plasterki pomidora. Czuł zapach przypraw. Jednak do jego uszu dochodziły dźwięki strzelaniny. I głos lektora. Wszedł do salonu, w którym Patrycja oglądała film dokumentalny o I Wojnie Światowej. Wbił wzrok w czarno-białe, prymitywne zdjęcia. Przez chwilę nic się nie działo, słuchał tylko nawijania o trudach życia w okopie i oglądał śmiertelnie nudne, niemal nieczytelne fotografie. Potem znów fragment filmu. Zdjął go zimny strach, zanim zdążył sobie wytłumaczyć, że huk wystrzałów dobiega tylko z głośników telewizora. Usiadł obok Patrycji jak zahipnotyzowany i oglądał, zapominając o niepokrojonych pomidorach i nieskończonym posiłku. Jak się… Nie. Nie zadawaj tego pytania. To nie ma sensu. Jest bardzo źle, a prawdopodobnie już wkrótce będzie jeszcze gorzej.

77


Biblioteka Grabarza Polskiego

Co takiego się stało? Jestem skończony. Przegrałem z tym. Rozumiesz? Przegrałem. Teraz jest ze mną cały czas, wszędzie. Ląduję tam zawsze, kiedy zamknę oczy. Bez wyjątku. Nawet kiedy zmrużę powieki na ułamek sekundy, od razu tam trafiam. Nawet teraz? Zauważyłeś, żebym mrugnął po wejściu? Ani razu. Ale nie przyglądałem się uważnie. Oczy mam tak wyschnięte, że prawie nic nie widzę. Pieką jak cholera. Na początku nie umiałem powstrzymać odruchu, ale teraz mogę nie mrugać nawet przez parę minut. Nie jestem pewien, czy takie poświęcenie jest konieczne. Uwierz mi, to niezbędne. Nawet jeśli mrugnięcie trwa ułamek sekundy, za każdym razem mam wrażenie, że byłem tam przez parę długich chwil. Czas płynie wolniej po tamtej stronie. Gdy tylko zamykam oczy, tracę kontakt. Boisz się tego? Do jasnej cholery, a ty byś się nie bał? Nie ma od tego ucieczki! Nie ma ani jednej bezpiecznej minuty! Cały czas jestem na krawędzi. I nie mogę nad tym panować. Nie całkowicie. Nigdy! Czy myślałeś o tym, żeby po prostu zamknąć oczy i poczekać? Sprawdzić, co umysł ma ci do powiedzenia? Co to za brednie? Nie miewam tutaj klientów z wizjami. Na pewno nigdy z tak plastycznymi jak twoje. Ani tak uciążliwymi, skoro o tym mowa. Ale wydaje mi się, że… mogłoby ci pomóc, gdybyś nie uciekał od tego. Gdybyś spróbował obejrzeć do końca to, co umysł chce ci pokazać. Myślisz, że to mój umysł? A ty? Nie wydaje mi się. Z jakiegoś powodu rozpoznałem dźwięki karabinów na filmie dokumentalnym o I Wojnie Światowej. Nigdy nawet się

78


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

nią nie interesowałem. Czemu miałbym mieć wizje na ten temat? Nasuwa ci się inne wyjaśnienie? Tak, do cholery. Kiedy byłem dzieckiem prawie całkiem straciłem wzrok. Miałem operację i tylko dzięki niej cokolwiek jeszcze widzę. Powinienem być ślepy. Od tego czasu matka… czasami mówiła mi, że widzę więcej. O czym ty mówisz? Nie patrz tak na mnie. Nie mam pojęcia, co próbujesz mi powiedzieć, Adrian. Zastanawiam się, czy tym sam zdajesz sobie… Tak. Myślałem o tym. Miałem mało czasu, ale wszystko to już przerobiłem. Ja to wiem. Co takiego? To nie są wizje. Nie ma powodu, żeby widziały mi się takie rzeczy. To… wspomnienia. Nie moje. Kogoś… kto nie żyje. Tak jak ja. Adrian, o czym ty mówisz? Powinienem wtedy oślepnąć. Może to jakiś sposób na odwrócenie losu. Może nie były mi pisane te dodatkowe lata. Adrian…? Nie patrz tak na mnie. Jak na ciebie patrzę? Jakbym całkiem stracił rozum. Tak, wiem jak to brzmi. Wiem, co musisz sobie o tym wszystkim myśleć. Ale do diabła, potrzebuję pomocy. I tylko ty możesz mi jej udzielić. Musisz zrobić coś, żebym nie mógł więcej widzieć tych rzeczy. Mógłbym wysłać cię do psychiatry. Zapisałby ci leki, które… Nie ma czasu. Wizyta odbędzie się najwcześniej jutro. Do tego czasu nie będę mógł zmrużyć oczu ani spać. Potem będzie chciał mnie zbadać. Nie da mi leków dopóki nie wystawi wstępnej diagnozy. A zanim kupię odpowiednie pigułki, zanim one zaczną działać… Za długo. Musisz mi pomóc. Teraz.

79


Biblioteka Grabarza Polskiego

Nie jestem pewien, czy jest coś, co mogę zrobić… Musi coś być. Adrian, ja… Leżał na sali pooperacyjnej, otoczony kokonem absolutnej ciemności. Powoli zdawał sobie sprawę z tego, że może już nigdy nie zobaczyć świata. Słuch i dotyk były wszystkim, co mu zostało. Dzięki nim jeszcze nie oszalał. Ale miał też wrażenie, że pozbawiony wzroku nie jest w stanie zapanować nad rzeczywistością. Nie potrafi jej okiełznać. Kształty pod dotykiem jego palców zmieniają się, są nieoczekiwane i złudne. Słuch czasami podpowiada mu rzeczy, które nie istnieją. Tylko oczy nie kłamią. Ale nie ma już oczu. Zdjęli mu opatrunki, ale przez opuchliznę nie mógł nawet otworzyć powiek. Dar widzenia był najważniejszą rzeczą w jego życiu. Bez niego nie może czytać ani pisać, rysować ani podziwiać przechodzących ulicą dziewcząt. Do diabła, chce z powrotem swoje oczy. Strach, który go ogarnął, był najsilniejszym uczuciem w całym jego życiu. I trwał dłużej niż cokolwiek innego. A gdybym to zrobił? Słucham? Gdybym usiadł tu, przy tobie, i zamknął oczy? A potem poczekał, co się wydarzy? Czy siedziałbyś przy mnie? Oczywiście, ale… wydawało mi się, że uważasz to za zły pomysł. Uwierz, nie robię tego z tych powodów, które tobie wydają się słuszne. Po prosty wydaje mi się… Możliwe, że będę mógł nawiązać kontakt z tym kimś. Tym kimś…? Człowiekiem po drugiej stronie. Mówisz, że przenosisz się nie tylko w inne miejsce i czas, ale i w ciało

80


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

innej osoby? To chcesz powiedzieć…? To ma sens, prawda? Umarłem… i słyszę głosy zmarłych. Jezu Chryste, to się musi skończyć. Jak najszybciej. Adrian, wydaje mi się, że… Tak? Nie jestem pewien, jak to powiedzieć. Myślę, że powinieneś pójść do kogoś, kto będzie w stanie ci pomóc. Niestety ja… Co jest, do kurwy nędzy? Za dużo od ciebie wymagam? Adrian… Może zapytasz mnie, jak się czuję? Mogę ci powiedzieć: od wczoraj nie spałem. Ha, od wczoraj nie zmrużyłem oka. Kiepski dowcip, co? Jest coraz gorzej. A ty nie chcesz zwyczajnie usiąść obok i poczekać? Zrobię to. Ale obawiam się, że na tym kończą się moje możliwości. Jasne, umywasz ręce. Zrozumiałem. To nie tak… Nieważne. Masz po prostu siedzieć obok i obserwować. Jeśli zacznę chodzić po pokoju albo coś mówić, bądź czujny. Jeśli będzie źle, wyrwij mnie stamtąd. Nie będziesz mógł sam otworzyć oczu? Jeśli zamknę je na tak długo, to nie jestem pewien, czy będę w stanie wrócić sam. Kiedy tam trafiam… zapominam, że istniałem. W porządku. Jestem gotowy. A ja, kurwa, wcale. Ale w porządku. Zaczynamy. Zamknął oczy. Leży na wąskim, twardym posłaniu. Dookoła niego ściany wibrują lekko, jakby przenosząc odległy grom. Panuje względna cisza. Rzadkość w tych dniach. Za to nozdrza nadal wypełnia mu pył. Czuje na skórze ciepło słońca. Promienie dostają się do bunkra przez otwory strzelnicze. Siada. Rozgląda się, chociaż nadal nie może nic zobaczyć. Wie, że

81


Biblioteka Grabarza Polskiego

nie jest sam, ale poznaje to chyba tylko po napięciu w atmosferze. Nic nie słychać. Nikt się nie odzywa, nikt się nie porusza. – Idą – mówi ktoś w końcu. Obraca głowę w kierunku, z którego dobiegł głos. Nic więcej nie słyszy. Opiera się o ścianę i czekał. Nie ma już kanonady, ani daleko, ani blisko. Bitwa musiała się skończyć. Z pewnością nie dzięki niemu. Strzelał na oślep, krył się za wałami piachu i biegał po okopie w nadziei, że nie trafi go zbłąkany pocisk – w teorii robił to samo, co wszyscy, a jednak czuł się bezużyteczny. Nie potrzebowali go. Jego i pozostałych. Cały pluton pójdzie w diabły. Kiedy tylko znajdzie się transport, który zabrałby ich do domu. – To oni? – pada pytanie. – Tak – odpowiada ktoś stojący przy wyjściu z bunkra. – Cały konwój. Wreszcie. Już myślałem, że nigdy się nie zjawią. W tle rozbrzmiewa cichy warkot. Ściany wibrują jeszcze mocniej. Chwilę potem słychać już wyraźnie, jak kawalkada pojazdów wtacza się na przedpole. Tętent kopyt końskich zagłusza silniki. Potem wszystko cichnie. Kroki na progu bunkra. Kilka osób wychodzi na zewnątrz, żeby przywitać oddział. Ich głosy dobiegają nawet tutaj, ale są zniekształcone i niewyraźne. Ktoś obok mówi: – Mam nadzieję, że nas zabiorą. Koń przejeżdża tuż obok bunkra. Ktoś krzyczy, chyba zwołuje oddział. Potem odgłos szybkich kroków i są w okopach. Szukają dowódcy. Tak przynajmniej mu się wydaje. Ciekawe, czy dowódca jeszcze żyje. Przetrwali ostatnie dwie fale chyba tylko cudem, ale przez cały ten czas ani razu go nie spotkał. Ciekawe, ilu w ogóle ich zostało. Połowa…? Jeszcze mniej…? Znowu kroki na progu. Tym razem ktoś wchodzi. Jest ich dwóch. Rozmawiają podniesionymi głosami.

82


Paweł Waśkiewicz - Oczy Adriana

– To oni? – Tak. Musicie ich zabrać do domu… Gaz… – Jesteście pewni? A co, jeśli chcą po prostu zdezerterować? – Nie, panie kapitanie. Naprawdę nie sądzę. Proszę spojrzeć na ich oczy… Ktoś podchodzi bliżej. Nachyla się nad nim. – Jezu Chryste. – Większość wróciła w opaskach. Słaniali się jak kalecy. Nie wiedzieliśmy, co się im stało, posłaliśmy ich do szpitala polowego. Potem przyszła ofensywa, więc ci, którzy mogli chodzić, zostali przeniesieni do okopu. – Zabraliście ich? – Tak. – Mimo, że nic nie widzieli? – Ludzie, których wysłał porucznik, nie mieli pojęcia. A zresztą i tak nic to nie zmieniło. Szpital poszedł z dymem. Nieliczni ocaleli. Tam mieli tak samo marne szanse jak tutaj. – Rozumiem… Przekażę wiadomość do sztabu. Oddelegujemy ciężarówkę. – Tak jest. Kroki oddalają się. Jest całkiem sam w ciemności i nagle zdaje sobie sprawę, że już niedługo to wszystko się skończy. Cuchnące krwią okopy, grudy ziemi za paznokciami, pył w nozdrzach i dym we włosach – wszystko to pójdzie do diabła. Ucieknie od tego. Cieszy się, że oszczędzono mu widoku ostatniego pola bitwy. To, co zapamiętał, było dostatecznie potworne. Rozwleczone korpusy, dłoń ocierająca się o martwe ciała, smród fekaliów i krwi… Teraz to wszystko wreszcie się skończy. Dziękuje Bogu, że nigdy więcej tego wszystkiego nie zobaczy.

83


Biblioteka Grabarza Polskiego

Otworzył oczy. Błysk skończył się. Ciemność pozostała. Przez chwilę w głowie dudniły mu echa. Potem wszystko zlało się w jedną, potężną eksplozję. Miał wrażenie, że jego czaszka zapada się do środka. Świat się skończył. Adrian? Adrian, wszystko w porządku? Tak… Już tak. Mówiłeś coś do siebie… Nie byłem pewien, czy powinienem ci przerywać. Co się stało? To, co miało się stać znacznie wcześniej. Adrian? Pomóż mi wstać. Tak, ale… I wyprowadź mnie do poczekalni. Musisz zadzwonić za mnie do Patrycji. Niech przyjedzie. Musi mnie zabrać. Co się stało? Wreszcie się skończyło… Nie widzę. Co…? Jest po wszystkim. Mogę już zamykać oczy. I nie muszę ich otwierać. Nic nie widzę, Marcin. Straciłem wzrok.

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #45 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Wojciech Jan Pawlik Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Facebook.com/GrabarzPolski


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.