W NASZYCH STRONACH PO NASZAMU | Wanda Pelowska - PILOT

Page 1

WA N D A P E L OW S K A

w naszych ST RONACH po naszamu LEGENDY i POWIASTKI



WA N D A P E L O W S K A

w naszych ST RONACH po naszamu LEGENDY I POWIASTKI Z E Z BL E WA I OKOL IC

dedykuję mojej wnuczce Marice i miłośnikom Kociewia

2

0

1

8


w naszych STRONACH po naszamu LEGENDY i POWIASTKI Wanda Pelowska Redakcja: Wanda Pelowska, Lech J. Zdrojewski Przepisywanie tekstów: Marika Pelowska Korekta: Katarzyna Sturmowska-Hinc Fotografie: Lech J. Zdrojewski Projekt okładki: Lech J. Zdrojewski Projekt layoutu: Lech J. Zdrojewski, Kinga Gełdon DTP: Kinga Gełdon Druk: Drukarnia BERNARDINUM - Pelplin ISBN 978-83-65365-08-8 Wydawca: © Fundacja OKO-LICE KULTURY Zblewo, ul. Modrzewiowa 5, www.oko-lice-kultury.p.pl Partner: Wójt Gminy Zblewo www.zblewo.pl Zblewo 2018


Szanowni Państwo, Kociewie to nie tylko miejsce, wyznaczone granicami czy nazwą, ale również wspaniali i dobrzy ludzie, piękne tradycje i zwyczaje, bogata kultura. To z jednej strony nasze dziedzictwo, a z drugiej - nasza codzienność, którą dziś tworzymy i z troską pielęgnujemy dla kolejnych pokoleń. I właśnie taka jest książka, którą trzymacie Państwo w dłoniach. To zapisana na kartach papieru prawdziwa i wielka miłość do Małej Ojczyzny - do naszego Kociewia. Wyrażona słowami „po naszamu”, wspomnieniami, pięknymi obrazami, ale też swojskimi zapachami i smakami... A przede wszystkim – głęboko zapisana i pielęgnowana na co dzień w sercu. Dzięki temu – prawdziwie żyje w nas! I gdziekolwiek rzuci nas los zawsze zabierzemy ze sobą cząstkę tego, co nas ukształtowało, co otrzymaliśmy od naszych ojców, co jest nam tak drogie i bliskie – nasz Dom, nasze Kociewie... Dla nas – mieszkańców gminy Zblewo – ta książka to szczególna radość i duma. Dlaczego? Wierzymy, że właśnie tu, na zblewskiej ziemi, najmocniej bije serce Kociewia. Wszak – „Najlepsi Kociewie bandzie dychać wew Źblewie!”. Artur Herold wójt gminy Zblewo luty 2018



Moje Zblewo Piękna jest ta nasza ziemia Gdzie pola, rzeka i las Szumi jezioro Niedackie Radośnie upływa czas. Łódka spokojnie na fali Przemierza głęboką toń Echo pieśń niesie w oddali Lasów i traw świeżych woń. Z kościółka wieży wysokiej Hejnał i dzwonów brzmi głos Niesie nam radość i pokój Ogłasza szczęśliwy los. Zblewo, ma wiosko rodzinna Sercu mi bliska jak brat Piękna, wspaniała, gościnna Witasz nas w progach swych chat. Lud nasz Kociewski w Zblewie Żyje od siedemset lat Tu moja mała ojczyzna Radości i smutków świat. A jeśli z rodzinnej chatki Wyruszę w daleki świat Zblewo jak uśmiech mej matki Wspominać będę co dnia. Rozsławiaj Zblewo melodio Pamiętaj przodków swych ślad Ten kto się w Zblewie urodził Zawsze powraca tu rad.

Wanda Pelowska 1999 r.


Od autorki Urodziłam się we wsi Klaniny w powiecie starogardzkim. Moi rodzice

zajmowali się gospodarstwem rolnym. Było nas czworo dzieci. Dwóch braci i starsza siostra. Pamiętam, że zawdy był z nami dziaduś. Najpierw ojciec mojego ojca. Po jego śmierci był z nami ojciec mojej matki. Od najmłodszych lat pamiętam opowiastki - gadki dziadusia. Ojciec mój wieczorami czytał książki. Jak my dzieci chodziłyśmy do szkoły i miałyśmy czytać, to rodzice nakłaniali nas do czytania „na głos”. Były to bardzo miłe rodzinne wieczory. Przecież wówczas nie było telewizji. Przychodzili często do nas krewni i sąsiedzi. Opowiadaniom i żartom nie było końca. Tak więc dzieciństwo moje wspominam z rozrzewnieniem. W Hucie Kalnej ukończyłam szkołę podstawową. Następnie, w ślad za moim bratem rodzice posłali mnie do Technikum Rolniczego w Owidzu. Tam był internat, w którym spędziłam pięć lat życia, oczywiście z przerwami na wakacje. Technikum ukończyłam z niezłym wynikiem. Zaczęło się prawdziwe dorosłe życie. Zamieszkałam z mężem w Gdańsku. Otrzymaliśmy mieszkanie w wieżowcu przy bramie nr 2 Stoczni Gdańskiej. Dostałam się na Studium Nauczycielskie w Gdańsku. Jednak studium musiało poczekać, bo trzeba było pracować i spłacać raty za mieszkanie. Rodzina, dzieci, praca, tak czas upływał. Od czterdziestu sześciu lat mieszkam w Zblewie. To jest moja mała ojczyzna. Tu się zaczęły lata i lepsze i gorsze. Po prostu życie. Tu mam wielu przyjaciół i serdecznych znajomych, z którymi mogę się dzielić radością i smutkiem. Przede wszystkim mam kochającą rodzinę, na której mogę polegać. Z radością wspominam działalność społeczną. Uczestniczyłam również w turniejach gawędziarzy ludowych z gawędami własnego autorstwa. Z zespołem „Rodzina” z udziałem zblewskiej szkoły nagraliśmy program w gwarze kociewskiej: „Obrzędy wielkanocne”. Nagraliśmy w radiu „Głos” w Pelplinie w gwarze kociewskiej audycję o tytule „Adwant i Boże Narodzanie w naszych stronach”. My członkinie KGW w Zblewie pokusiłyśmy się o nagranie programu „Zapusty - śledzik”. Bardzo zależy mi na tym, aby następne pokolenie znało i szanowało zwyczaje naszych ojców. Również zależy mi na zachowaniu naszej kociewskiej mowy. Nie jest ona jednorodna. W każdym fyrtlu bywa pycko jinsza. Ale jest naszą tożsamością. Piękne jest nasze Zblewo i piękne jest nasze Kociewie, jak w słowach piosenki „Moje Zblewo”. Być może teksty gawęd z tej książeczki posłużą młodym Kociewiakom.

008

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

009



Z b l e w o

L E G E N DY I FA K T Y


Legenda o Zblewie* J

* Uwzględnia się obie wersje pierwotnej nazwy Zblewo, tj. Ździeblewo oraz Zalewo z przewagą nazwy Zalewo. Nazwa wsi Zblewo po raz pierwszy pojawia się w 1481 roku, a pierwsza pisana wzmianka o Zblewie ukazała się w 1305 roku za króla Wacława III (Teresa Krzyżyńska, „Zblewo. Zarys wsi kociewskiej”, wyd. 2002).

012

e taka powiastka – jak to Jandrach łaziył po śwecie, a nigdzie se mniejsca niy móg nalyźć. Jak był uż tak mocko uturbowany, siad se na kamnianiu ji tak Pana Boga prosiył: Panie Boże, daj mnie taka ziamnia, co by tak trocha górków było, ździebło kociółków ji wody. Niy jaż taka żyzna, ale troszka psiasuszku tyż. Zdrzymnoł sia Jandrach, bo śpsik gó zmorzył. Jak sia ocknył, łoczy gaśció przeciyra, patrzy, a tu take psiankne stróny. Dółki, górki, jeziora, rzyki ji ziamnia żyzna, ale ji psiasuszek tyż. Wszystkygo tak w som raz. Dzianki ci Boże, żeś mnia wysłuchał, wołał Jandrach. Tu łostana. To je nasze Kociewie ji Źblewo tyż. Wyży błotków, na górce, zbudował se Jandrach chatka ji tamoj zamniyszkał. Jednó razó szed łod jeziórka ji niós se walny mnieszek ribów. Czuje jak z lasa dolejciał smutny głosik. Poszed Jandrach w ta stróna, patrzy, a tu dziywcza zbiyra jagódki ji se śpsiywa. Była to Andzia, co zabłóndziyła w lesie. Taka była psiankna, gómbka łóbkróngła, różowiuchna jak jabłuszko. Włosy krużowate z warkoczam do kolan. Jandrachowiu wnetki by nogi w ziamnia wrośli, stanył jak wryty, kele syrca jaż sia mniantko robiyło, tak mu sia Andzia widziała. A że było uż tak kele wieczora ji wnetki sia szarko robiyło, tedy Jandrach zaprosiył Adzia do swoji chatki. Tamój uż razam zamniyszkeli. Kele błotków zrobiyli se zagónki. Drzywka brzadowe posadziyli tyż. Ale jak troszka padało ji mokrzy było, to woda zagónki zalywała. Tedy nazweli to mniejsce Zalewo – Zblewo. Jandrach ji Andzia byli sobie srodze rade, temu jych Pan Bóg wnetki gzubkami pobłogosławiył. Dziewczóntka rośli jak na młodziach, wnetki knapek tyż sia nalaz, taki se bufka, Psioterek, chtórny łaziył po lesie, grajka se z drewka wystrugał, a na ni tak psianknie grał, że ptaszki łoprzestaweli śwyrkać, jak czuli psioterkowe granie. Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

013


014

Wanda Pelowska


Blisko jandrachowy chatki szlak handlowy prowadziył. Tóndy śli kupcy swoje towary przedawać ji zamanówszy w jandrachowy chatce na noc łostaweli. A że jandrachowe dziewczóntka srodze psiankne byli, toć wyjrzeli se jak dyjanki. Tedy wnetki sia połóbrzaniyli ji ludzi w Źblewie przybywało. Psioterek tyż podrós. Kobiyta se do jandrachowy chatki przyprowadziył. Gzubów tyż walnych mnieli. Wszystke zamniyszkeli w Źblewie, potam ludzi tu zaś przybywało. Jandrach ji Andzia wew swoji chatce na górce spokojnie se żyli. Gzubki jim zdrowo rośli. A że ziamnia dosić dobrze rodziyła, tedy wnetki zez małygo patyractwa na walnych gburów sia wyszykoweli. Równak przyśli take lata, że słonyszko z nieba palyło. Ziamnia była wyschła na popsiół. Darmak deszczyku było wyglóndane. Tedy Jandrach se tak umyślył, że jak na siywna je taka susza, to zimowygo niy wsieje, jano na wiosna zasieje jarka. Jarka wzeszła równo, ale zaś słonyszko przygrzało ji tak jó porzypalyło, że na polu wnetki samuśke ździebło łostało. Żalył sia Jandrach do Andzi: „Jena, jena, co to bandzie! Take liche zboże! Toć to wnetki samuśke ździebło stoji!”. - Nasprawda – przytakiwała Andzia. - Somuśke ździebło, a kłoska jano ździebełko. Chto tamój przechodziył, to sia nad jarkó żarotował. Ludzie gadeli: „co to tu je za zboże? Toć to wnetki same ździebło tu stoji. To jestaj jistne Ździeblewo”. Wejta: Ździeblewo! Biyda zaczana zaglóndać do jandrachowy chatki. Przede żniwy wszystkygo felowało: ji do jeścia ji do futru, a do łobucia tyż. Jandrachowe knapy, uż dosić walne byngle, chcieli łojcóm pómoc, coś na biyda poredzić. Deli sia do smolarza. Starszy – Kuba – był hastyczny ji z robotó sia niy ciećkał, jano, że tak chwatko gadał, że jak chto dobrze klaucha niy nadstawiył, to niy móg pojónć, co było gadane. Zaś młodszy Władyś był skrantny, nie był łómeczny, jano pycko sia zajónkał. Jak smolarz sia pytał: „skóndy żeśta sia tu wziani?”, Kuba wrzeszczał: „sómy Jandrachowe ze Ździeblewa!”. Smolarz niy pojón. Zaś sia pyta młodszygo Władysia: „skondy żeśta knapy tu przyśli?”. A Władyś: „z ze Źdźdźiebźlewa… Źblewa” – chwatko dokończył Kuba. Smolarz cieszył sia pómocnikóm ji gadał: „niech bandzieta ji ze Źblewa, byleśta jano robotne byli”. Ji bodaj tak Źblewo nazwa dostało. Długo niy derowało, jak latka lepsze przyśli. Jandrachowe pole zaś rodziyło dobre zboża: kłosy ciażkie, ździebła mocke – niy ździebełka. Knapy jandrachowe uż na swojych gburstwach dobrze gospodarzyli. A nicht uż niy pamniantał, jak to ónegdaj wew Źblewie ze ździebłam było.

“W naszych stronach po naszamu”

015


700 lat Zblewa Przed wiekami ziamnia wew Źblewie dosić dobrze rodziyła, to ji gburów

przybywało tyż. Źblewo sia rozrastało. Wew krónikach stoji napsisane, że bez Źblewo szed kóndukt z ciałam zamordowanygo śwantygo Wojciecha ji bez jedna noc w kościółku na łodpoczynek łósteli. Na ta pamnióntka fsigura śwantygo Wojciecha we Źblewie stoji po dziś dziań. Ludzióm tu sia dobrze powodziyło, pokónd niy przyśli Szwydy. Je take powiedzanie: „tu wyjrzy jak po Szwydach”. Wszystko było pomarnowane. We wsi niy łostał sia ani jedan gbur. Kościółek ji plebania byli spalóne, a ksióndz zamniyszkał u łogrodnika. Źblewiaki, dzielne ludzie, wnetki wziani sia za łódbudowa. Musita wiedziyć, że źblewske chłopy niy byli ułómki. Bodaj z królam Sobieskim walczyli pod Wiedniam. Za waleczność poniychtórne tytuły szlacheckie dosteli nadane. Po tamu, jak całke Pómorze, tak ji Źblewo zostało Prusakóm nadane (rozbiory Polski). Równak Źblewiaki swoja duma mnieli. Zaczani sia łorganizować. W Źblewie powstało Towarzystwo Ludowe, Kółka Rolnicze, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”. Był taki czas w Źblewie, że w jedny drużynie 12 bynglów od Byrnów w bala greli. Powstał Bank Ludowy, chtórny w 2005 roku łobchodziył 100 lat istniania. Założył go ksiondz proboszcz ze Źblewa, doktór Konstanty Kreft, po tamu, żeby ludzie tu mogli sia samni wypómoc, a niy byli zależne ód cudzych. Kasjeram był tedy łorganista Czaplewski, a kasa banku była w łorganistówce.

016

Wanda Pelowska


Powstał chór „Lutnia”. Przy kościółku chór „Cecylia”. Źblewo sia rozwijało. Była budowana kolej, szosa „berlinka”. We wsi byli restauracje, składy, wiele rzemieślników. Aptyka była tyż. Ale wnetki wybuchła wojna. Przyśli Mniamcy. Tedy zaczani sia termedyje. Wiele ludziów było pomordowanych. Ksianża wywiezióne do obozu, pomordowane. W szkołach kazeli dziecióm gadać po mniamniecku. Toć za darmak szpuk Mniamców we Źblewie niy straszył. Po wojnie Źblewo sia mocko rozbudowało. Terazki to je jedna z najpsiankniajszych ji najwiankszych wsi na Kociewiu. Wieś Źblewo liczy przeszło 3000 mieszkańców. Ludzie só zorgowne ji robotne jak ty morówki. Gościnne só tyż ji do sia zapraszajó. Przyjedźta, łobaczta jak terazki nasze Źblewo wyjrzy. Jak przyjedzieta kolejó, to dejta sia szosó Kościerskó. Tam możeta łóbaczyć głaz „zaklanty łowczarki”. Zaś we wiosce łobaczta se nasz psiankny kościółek. Jak wyńdzieta z kościółka, a bańdzie taki letki wiaterek, to stańta na chwsiyłka na ty górce, a bandzieta czuli jak drzewa swojam szumam ło jandrachowy chatce ji dawnych źblewiakach gadajó, zaś echo niesie Psioterkowe granie. Ale jak byśta sia chcieli tak wiancy wywiedziyć, to wlyźta do domu kultury, tam dowiyta sia, że nasze Źblewo obchodziło w 2005 roku 700 lat istniania. Uważta se ludzie – Źblewo ma 700 lat.

“W naszych stronach po naszamu”

017


Legenda o zaklętej owczarce

Przy szosie Kościerski we Źblewie, tak na miedzy na małym pagórku stoji kamianna baba. Po Kociewiu króży powiastka, że to je „zaklanta owczarka”, co to jó jeji chłop przeklón. A było to tak: Łónegdaj mniyszkał we Źblewie kawalyr poczciwy. Robotny był. Życzliwy Bogu ji ludziom. Samusiek był. Ziamnia licha łobrabiał, same psiachudry. Grzegórz, tak mu łojce na chrzcie na jimnie deli. Chował blyrwy. Ciażko i smutno mu było. Dziań w dziań to samo panzlakowanie. Grzegórz wypatrzył na łodpuście we Źblewie psiankna Anka. Żiwo rajka do łojców Anki posłał. Po zrankowjinach wnetki weselisko sia odbyło, a na swoje patyractwo żona se sprowadziył. Tedy pospołu żywot wiedli ciażki. Równak Grześ wiele pociechy niy mniał, bo jego psiankna Andzia chciała jano sia wystroić ji po wsi plachandrować. Biydny owczarz zamanówszy sia górzył, ale wyrwasu nie chciał robiyć. Jednó razó, wew psiankny słóneczny dziań wszańdzi pachniało wiosnó. Wczas reno Grześ wstał z łóżka. Swoje blyrwy łoporzóndziył ji dał sia na pole orać ziamnia. Słonyszko przygrzywało. Ptaszki głośno świyrkały. Siwek Grzesia posłusznie pług cióngnył. Skiba za skibó walny kawał łoranki był zrobióny. Grześ przystanył na mniedzy, wyter pot rankawam zez łysiny, a siwek se skubnył trawki, co tam rosła. Pod kamnianiam biys jano czekał na Grzesia. Czarcim głosam zaczón Grzesia podjudzać: „Ty tu orzesz, a twoja Anka nic niy robji, jano sia apartnie łobuje ji plachandruje po wsi. Zaś dzisiej ci późno obiad przyniesie. Jano łazi ji klatki po wsi roznasza”. W Grzegorzowy głowie szumniało. Czarci głos podburzał. Górz narastał coraz wiankszy. Ale poczciwy owczarz dali pole orał. Jak już był mocko łumanczóny, a głód zaczón w kiszkach marsza grać, zaś stanył na łodpoczynek ji tak se marzył: „Zara przyńdzie Andzia. Przyniesie pełne dwojaki jeścia. W jedny banyrce bandó bulewki ze szpyrkó, a szpyrka bandzie taka chrupiónca, taka lubawa”. Biys spod kamniania coraz rogi wystawiał ji podszeptywał złe myśle. Tymczasam psiankna Anka z dwojakami przy kożdam płocie przystawała rada nowjiny wysłuchać. A to, że Brónysiowiu sia krowa łocielyła ji jaż dwa cielaki mniała, bodaj Agnyza ma kawalyra, do Józwa goście przyszli z parparów, a to u Pelasi zaś zrojó sia pszczoły ji boción gzuba przyniesie.

018

Wanda Pelowska


Ji tak brydu, brydu przy każdy chałupsie, a czas lejci. Tymczasam biydny Grześ głodny, durcham słuchał czarcie podszepty: „Andzia wcale nie dba o ciebie. Ty tu sia mordujesz, jazdeś łumanczóny ji głodny, a twoja baba po wsi łazi, jano klaftuje. Przeklnij jó! Przeklnij! Przeklnij! Przeklnij!”. Na tan czas Andzia z łobiadam przyszła. Jak owczarz jó łobaczył, w głowie mu zaszumniało. Górz coraz wiankszy dostawał, a biys kusił: „Przeklnij! Przeklnij! Przeklnij! Przeklnij!”. Owczarz wrzasnył: „Tak późno łobiad przynosisz? Bodaj byś sia babó w kamniań łobróciyła!”. Łod razu taki szum powstał, taki szaszór. Wiater niós po polu czarci chichot. Owczarz przeciyrał łoczy, bo niy chciało mu sia wierzyć. Przed nim niy było Andzi, jano wielki głaz sia łostał. „Co poczónć?” – wyrzykał owczarz. „Ja niyszczańśliwy. Nima Andzi, jano zimny głaz łostał”. A wiater rozwiywał czarci chichot po łokolicy. Po dziś dziań „zaklanta owczarka” przy szosie Kościerski w Źblewie stoji, jak żiwa z dwojakami w rancy ji w chustce na głowie. Chto podejdzie bliży ji ucho do głazu przyłoży, to bandzie czuł pojankiwania ji cichy płacz niywieści. Bodaj jak odważny kamnianiarz chciał kamniań rozwalyć, ji dziura wywiyrciył, to zaczana krew ciec z kamniania. Przestraszóne chłopsisko łostawiyło kamniań w spokoju. Zaklanta owczarka tak se tam bandzie stojić na wieki. “W naszych stronach po naszamu”

019



W naszych stronach po naszamu

G AWA Ń D Y


Brawandzim po naszamu J

ak tan czas lejci. Ludzie zbawne, toć niypodobna jak chwatko przeszło lato. Nadeszła jesiań, w łogródkach przekwsitli kwsiaty. Całka przyroda zaczana łodpoczywać. Jesiań latoś dała sia nóm we znaki. Durcham deszcz siómpsi. Wej, jak choc jano pokaże sia rómbek słonyszka, to wszystkim nóm robji sia weseli na duszy. Czas lejci, przyroda do zimy nóm sia rychtuje. Wnetki nóm sia pokłóni śwanty Andrzej. Dawni to ludziska na Andrzeja wiele łuciech mnieli. Co to było wicziniane! W tan dziań byli rozmaite wróżby. Ba, wej. Spróbujta dziewcziny bez jizba przelyźć stopa za stopó ji łobaczta, czy noga za próg wylyzie. Tedy bandzieta wiedzieli, czy sia do wesela rychtować. Jano weźta taki wiankszi klucz ji spróbujta rozpuszczóny wosk bez dziurka łod klucza lać do mniski z wodó. Zważajta, coby na wodzie niy pokazał sia kurón z wosku. Jena, jena. Toć to by wróżyło niyszczaście bez całki rok. Nó, jak sia pokaże ksiażyc czy słónyszko, to sia cieszta. Bandzie dobrze. Ale dosić tych faksów. Po Andrzeju zaczyna sia adwant. Adwant to je wielge czekanie na przyjście Pana. Terazki só długe, ciamne wieczory. Ludzie najwiancy siedzó dóma ji oglóndajó telewizja. Równak sromota sia robji bez to gadanie na kómórkach. Jedan z drugim bez kómórka gada, bo sia nie chce przelyźć z jedny do drugi jizby. Ale to je wygoda! Na niy? Bez ta wygoda to my sia mało najrzym. Dawni niy mnielim takich wygodów. Wieczorami ześlim sia razam ji mnielim rozmajite zajancia. Skubelim psióra, przandlim wełna, wyszywelim ji hyklowelim deczki. Z łowczy wełny byli sztrikowane szkarpyty dla całki rodziny. Na śwanta wiaźlim nowe jaczki. Mnielim uwiazióne z wełny ciepłe szale ji czapki. Chłopy tyż mnieli pożyteczne roboty. Naprawieli śle dla kóni, pletli kosze, robiyli korki, mniotły chruścianne ji eszczy insze rzeczy.

024

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

025


Termedyje z dietó Za naszam płotam w mały chałupce zamieszkeli nowe młode ludzie. Powiam

wóm srodze szykowne. Kobiytka ładniuchna. Do roboty do Starogardu co dziań dojyżdza. Chłop jeji - ma sia rozumniyć Agaty, wysoki dróngal. Mocke chłopsisko - przecia to je murarz, to musi mniyć moc, na niy? Chałupka kupsiyli starsza. Samni wyrychtoweli. Łodnowjóna, rozbudowana, szykownie wyjrzy jak z bajki. We środźku wszystko uskromnione ji na swojam placu stoji. Łogródek Maciej szpadó zez wiosny przekopał. Agata zagónki zrobiyła. Wszystko psianknie wyjrzy jak na fotografce. Ale jakoś terazki w lecie Maciej sia zrobiył taki ciańszy. Brónysiowiu mojamu sia wydawało, że jakby łuros eszczy nieco. Tak jakoś zmarkotniał. Dźwiyrkami z łogródka do Brónysia przyszed po robocie choc ździebło pobrydzić. Ji taka gadka, łod słowa do słowa. Wydały sia Maciejowe termedyje. Bodaj Agata wykoncypowała se nowa dieta wprowadziyć. Łod wiosny wprowadziyła moda na chudniancie. „Wew lodówce”, powiada Maciej, „jano je berda zialaniny, dwa marchewki, dwa łogórki, jedna pómidora i trocha glómzy. Agata tak łumyślyła, że jak jidzie na lato, to musim być ciańsze, co bym lepsi wyjrzeli”. „Nasze łobucia pozeszywóm, zrobia mniejsze, żebym choć ździebło za modó śli”, mnie klarowała. Ludzie zbawne, toć na łobiad to lepsi żebym wcale nie przyszed, bo sama zielanina mómy. Przodzi myślałóm, że Agata jano na próba to zrobiyła. Na drugi tydzień bandzie lepsi. Na niedziela na łobiad pewnie bandzie co lepszygo. Wiera karbónada czy jakiś szmur. Może Agata ma knap psiniożków - myślałóm. Toć całka wypłacka moja dostała. Nó, wej. Gupsiamu radość. W niedziela łobiad był letko gwjizdany. Poniedziałek zaś w moji taszy do jeścia do roboty dostałóm jano zielanina. Agata powiada, że chlyb szkodzi, to niy możym gó jeść. „Toć ji w paciyrzu mówjim „chleba naszygo”, to jak chlyb może człowiekowiu szkodzić?”- powiada mój Bronyś. A Maciej na to: „ja to moga pojonć, ale Agata? Jak ja moga mury stawiać, jak ni moga cegły w gaści łutrzymać?”- żalył sia Maciej. Niy powiam, moja Agatka je robotna, a oszczandna. W łogrodzie wiele kwsiatków ma. Warzywko tyż rośnie. Nawet kwaśne listki tam rosnó. Nó wej.

030

Wanda Pelowska


Może zamiast łobiadu pudzim z Agató na szczajw do łogrodu, to łobiadu niy musi gotować. Mejster jak zez budowy wjidział mnie zaś przy jeściu z taszó pełnó zielónego, to przeszczyrzać sia zaczón, że dóma moga koza łudawać, ale tutej koza domu niy zbuduje. Na drugi dziań przyniós walny zylcy, kiszki ji glóna syra. Powiada: „jaka robota, take jeście. Dzisiej mómy wypłata. Dóma wyrwasu nie rób, jano Agacie powiydz: jaka dieta, taka wypłata. Wysyp na stół groszaki, zaczekaj. Twoja Agatka je pojantna. Łobaczysz, wnetki z ty diety bandziesz zwolnióny. Mejster wiy, co robji. Agata mnie z diety zwolniła, ale już móm walny strach, co terazki Agata wymiśli”. “W naszych stronach po naszamu”

031


032

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

033


Kawalyrowe recepty Witajta ludziska! Tak to je, że wszyści rade lubim sia pośmniać. Śmniych to zdrowie! Nó wej, toć zamanówszy tyż lubim kepki strojić. Trafsi sia czasam, że beczyć chcamy, jak wszystko nóm jidzie na łopak. Jak nas malankolije dopadnó, to nima nic do śmniania. W telewizji je fol kabarytów, to możym mniyć łuciecha. Równak jak chcamy łobaczyć kabaryt na żywo, to musim jechać do teatru. Po co tracić psinióndz ji jechać dali? Toć kabaryt starszych kawalyrów możym mniyć we wsi u nas. Zgodnijta gdzie? Wiera byśta niy zgodli. Wej! Jano siadnijta se na ławce pod spódzielnió. Tam majó dyżur wiekowe kawalyry. Siedzi tam Jón i Frón. Jak zjawió sia na ławce przed łobiadam, to zlyzó z ty ławki jak słónyszko do zachodu zmniyrza. Kawalyry owe pomyślunków majó wiele, a na wszystko majó recepta. Jón z gołó glacó, ze szpyckam zes cygaretó sia niy rozstawa. Zaś Frón siwe klatry zwiózane ji splecióne we warkocz, bez swoji tabakyry tyż ni może sia obyć. Żebyśta czuli ta gadka, co tamoj prowadzó ze sobó. Jón gada: „Frónku, ja sia tobie dziwuja, ześ ty se eszczy brutki nie nalaz. Tyle lat gadasz, że na wesele szporujesz. Toć chiba masz uż dosić uszporowane?” A Froncek: „Ja niy moga sia odważyć. Móm strach. Nó, wej! Jónku, ty masz zaś sapa i chruchel. Ty lyź do doktora, bo eszczy mnie możesz zarazić.” Jón wiercił sia jak psiyrdziel w koszuli, ale sia przyznał, że wjidział sia z doktoram wew przeszły psióntek. Gada: „Dóktor mnie podszukał ji opukał. Zapsisał mnie jakeś pyle. Radziył tyż zastrzyki ji przyńść za tydziań. Pylów żam niy kupsiył, a szpryców to ja móm strach. Ja móm swoja recepta: zarzyja twoji tabaki ji samo wlazło - samo musi wylyźć”. „A jak niy wylyzie?” - gada Fróncek. „Recepta doktora je lepsza”.

034

Wanda Pelowska


A Jón na to: „Ty Fróncek durcham masz snyba zapakowana tobakó, to ciebie sapka niy chwyci. Bez to kichanie chruchel tyż cia niy dopadnie. Daj pokój Jónie, żebyś ty durcham z gołó glacó niy łaziył, jano choc jake kretowisko na łepetyna nasadziył ji para szpryców dostał, to byś był zdrowszy. Dość o chorobach. Pogadómy o kobiytach”. „Fróncku” - cióngnie swoja gadka Jón - „do ciebie najlepsi pasuje Ana. To je gdowa. Majantna, młoda bez gzubów. Niy jano do roboty!” „Ba wej! Ty masz strach szpryców, ja móm strach Any!”. Ji tak gadu, gadu, a dzionek zlejciał. Na drugi dziań zaś kawalyry pod spudzielnió ławka blokujó. Fróncek zawdy gadatliwy, terazki je jakiś taki niemniyrny. Swoja tabakyra bez uźytku w keszani trzyma ji nic niy gada. Jónowiu to wyjrzy na jakeś ciażke termedyje. Długo niy derowało, jak Fróncek zaczón swoja gadka. „Wiysz Jónku, po twoji wczorejszy recepcie takie mankolije mnie naśli. To wszystko podług Any. Wykoncypowałóm se tak: niy banda posyłać rajka do Any. Wystroja sia ji zaró jida do Any ze załgó, że chca kupsić krowa abo jałówka. Jak żam wymyślił, tak żam zrobiył. Ana mnie łobaczyła takygo wystrychaniantygo ji sia dziwowała tym wieczornym odwiedzinóm. Równak, jak zrobiyłóm sia naperty na tan zakup ji wyjanom tobakyra, żeby zażyć tobaki, to sia zrobiył walny szaszór. Ana czapnyła mniotlaka. Zaczana wrzeszczyć: „Ty snybo utobaczóna! Ja ci dóm jałówka!” Moje golanie zrobiyli sia dycht chwatke. Mankolije mnie prześli od razu. Buksy eszczy dziś sia na mnie trzasó ze strachu”. To niy była najlepsza recepta. Ludzie zbawne - wjidzita! Na ławce pod spódzielnió kawalyry czasam besztyfrantne recepty dawajó.

“W naszych stronach po naszamu”

035


Czy sómy potrzebne? J

ak nikogo nima dóma, siadna se wew swoji jźbie ji czytom ksióżka abo rozwiózuja krzyżówki, abo włóncza telewizor. Ale czasam siedza se dycht cicho i tedy zamanówszy rozmajite myśle mnie przyńdó do głowy. Czy aby tak nasprawda sómy potrzebne? Wej. Równak łóńskygo roku przekónałóm sia, że wszyści sómy potrzebne. W lecie nawiydziyli nas profesory ji doktory z Uniwersytytu Jagiellóńskygo. Ale niy doktory medycyny jano astrofizyki. Bylim jim rade, bo to móndre ji mniyłe ludzie. Jak nóm powiadeli o gwiazdach, planytach, satelitach, to słuchelim wszyści ji nicht nie chciał telewizora włónczać. Tak wiele ciekawych rzeczy sia dowiedzielim. Ale na drugi dziań, jak chciałóm rano zrobjić do jeścia szpyrków z jajkami, prosiłóm, żeby przynieśli mnie z łogródka szczypsiorku. Wiyta co? Tan doktór przyniós mnie dwa pełne gaście szczypsioru z korzónkami. Toć wszystke kampki wyder. Niy mogłóm sia górzyć, bo chanci byli dobre. Po jeściu profesórka tyż chciała sia na co przydać. Wziana z kómory moja cybulka grómadkowa ji draby poszła wsadzić do łogródka. Ale pewnie dosić długo bym czekeli na zielóne, bo wszystke cybulki byli apartnie w ziamnia wetchniante. Jak z naszym burkam deli sia na wyścigi po wsi, to czym prandzy szukeli łośrodźka zdrowia ji lykarza, co by pudupek pozeszywał, a potamu krawca, żeby buksy załatał. Synalek jejych, uż taki dosić walny bufka, znać mniał smaka na śliwki, bo wszystke do jedny ze śliwiónki połobrywał. Wóm powiam – eltki zielóne jak trawa. Toć to cud, że knabasa po niych nie przetrónciyło. Tedy trusie zez klatków powypuszczał, bo to niby take faksy byli jano. Ale w chlywie co to za szaszór dało, jak tan szur nasza raba ujyżdżał. Mnieliśta to wjidzić. Siedział na rabie, wjitko jó śmnigał. Biydny zwierz niy wiedział, gdzie sia podziać. A profesory łuciecha mnieli. Niech to jasne z modrym! Toć takych breweryjów to ja w życiu niy wjidziałóm. Kele wieczora siedlim se tak na ganku pod chałupó, żeby se pobrawandziyć. Profesory gadeli, że na drugi rok pobudujó se dómek kele jeziorka. Profesórka

036

Wanda Pelowska


powiadała: toć to nic takygo nie je. To je dycht letko taki dómek pobudować. Toć to żeby jano jaki taki dach nad głowó był. Łóni samni se go pobudujó. Ba wej! Ja se myśla, że to dopsiyrku bandó termedyje, bo przecia to sia nie da tygo dachu tak jano zapaciypsiyć. Za budowa może sia brać tan, co sia na tym zna. Nicht na tym bożym śwecie niy może być jano taki sóm dla siebie, bo se niy poredzi. Tedy wjidzita – wszyści sómy potrzebne. Nó, niy powiam – ludzie wysok kształcóne só potrzebne – bo to je postamp. Lykarze, prawniki, szkólne – bo chto by gzubki uczył? Na niy? Rólniki só potrzebne – bo wszyści chcamy mniyć co do jeścia. Ale rzemieślniki, fachowcy só potrzebne tyż. Kożdan niy może być profesoram czy magistram, ale może być dobrym fachowcam ji uczciwym człowiekam. Mnie sia wjidzi, że niypotrzebnie zawodowe szkoły só zamykane, bo fachowcy zawdy bandó potrzebne. Tedy niech nicht snyby niy zadziyra, że je najważniejszy, ji niech niy pogardza prostym człowiekam. Pewnieć żeśta czuli take przysłowie: „chto podnasza nos do góry, pokazuje w nosie dziury”. Wszyści wiamy, że żadna praca niy hańbi. To je szczyra prawda. Ja dopowiam do tygo po naszamu: robjić nie je wstyd, jano kraść – to je wstyd. Tedy kraść niy bandzim. Szanujma sia mniyłe ludziska, bo wszyści sómy sobie potrzebne: ji gzubki, ji młode, ale starsze tyż.

037


Niy uważajma ludzi po wyglóńdzie Zamanówszy ludzie powtarzajó take przysłowie: „jak cia wjidzó, tak cia psiszó”. Ale nasprawda zawdy tak nie je.

Nasze sómsiady, srodze duże bambry, majó jano jedna córka Marinka. Jedynaczka wychuchana, wyciyćkana, równak łurodziwa dziywucha ji tyż uczała. Matka dla swoji jedynaczki szuka kawalyra podług swoji woli. Z nosam zadertym bodaj pod sama posowa wysok mnierzy. A z tygo jano termedyje só. Tedy posłuchajta, jak to łońskygo roku było. Do naszych sómsiadów przyjechał na kole taki apartny byngel. Prawie podlewałóm w łogrodzie, jak sia zatrzymał kele mnie tak dziwacznie łobuty, chyba cudzy. Pytał sia, czy dobrze jedzie do Marinki. Zara mnie taka myśla przyszła, że może kawalyr jedzie do Marinki w rajby. Długo niy derowało, jak Lełosia drab przylejciała taka znerwowana, jaż trzansiawka mniała. Wrzeszczy łod dźwyrzy: „sómsiadko ratuj! Co za cudak przyjechał do moji Marinki! Na pewno w rajby! Tak pocielantnie łobuty! Ji to jano na kole! Taki golec! Żeby przyjechał zagranicznym samochodam, abo choc bryczkó w para kóni! Ale na kole? Ji to z jednó pydałó! Przecia Marinka ma erbować nasze gospodarstwo. Toć jano jedna jó mómy. Sómsiadko, weź co wymyślij! Pomóż!”

038

Wanda Pelowska


- Lełosia, ty sia łumnityguj. Nie znasz tygo człowieka – gadóm. - Sómsiadko, ratuj! – dali wrzeszczy Lełosia - Chciałóm go zaró łodporajić, ale tak łuczale z Marinkó gadał, że niy mniałóm jak. Weź co wymyślij, żeby knabasa łodporajić. Powiedziałóm: „Lełosia, idź do dómu. Spróbuja coś zrobjić”. Polejciałóm chwatko do łobory spuściyć krowa z łańcucha ji galopam do sómsiadów po pómoc, że sama sia spuściyła. Z ty chwatkości chyba spuściyłóm byczka, niy krowa. Tan cudzy kawalyr był srodze grzeczny ji psiyrszy sia stawiył do pómocy. Mnieliśta wjidziyć co to był za pościg! Jak w hiszpański Pampelunie! Mój byczek łobaczył czerwóne buksy kawalyra. Jak ruszył na ty buksy, kawalyr wylóndował na grzbiecie zwierza, stamtónd skoknył bez płot ji der przed sia jak strzała. Jano jego damka łostała u Lełosi. A wew niedziela, jak ślim do kościoła, zaś wjidziałóm kawalyra wew czerwónych buksach, jak se żartował z naszym proboszczam. Na placu przed kościołam była wystawa psianknych łobrazów. Na jednym łobrazie była namalowana dama, a ty same zgrajne ślypsia mniała jak Marinka lełosina. Po mszy proboszczulek ogłosiył, że wszyści mogó łobejrzyć wystawa słynnego malarza. Skorno wyszłóm z kościoła, uż jak raróg czekała na mnie Lełosia ze swojó Marinkó. Zaczana mnie szadrać za rankaw ji czafrotać, na mnie szkalyć, że to je moja wjina. Mniała jaż płaczki w łoczach. – Czamu żam kawalyra przepandziyła? Móm go żiwo nazad sprowadziyć. Jano, żeby jinsze buksy łobuł. Co za rajter-baba! Taki wyrwas pod kościołam robiyć? - Co ty tu za wywtórki robiysz? Ja niy banda sia z tobó wadzić. – gadóm Podług tygo byczka niy przedóm, a knabasowiu jinszych buksów tyż niy kupsia. Przecia jinsze łobucie to nie je żadna fela. Łoj Lełosia, Lełosia. Tak na swój art to ty Marince kawalyra niy wyszukasz”. Ludzie zbawne, powiydzta samni: czy to je dobrze tak człowieka podług wyglandu łobtaksować? Chyba niy! “W naszych stronach po naszamu”

039


Kociewie na zdrowie Nasze Kociewie – to só srodze psiankne stróny. Czyste jeziora, grzibowe lasy, rzyki, pola, zdrowe powietrze. Kociewiaki só gościnne i syrca pogodnygo ji do sia zapraszajó. Tedy niy dziwota, że zjeżdzajó tu rozmajite turysty. Nó wej, toć w łostatnych latach najwiancy só wew modzie agroturysty. Do naszych Mnichałów tyż przyjyżdzajó. Jedne po łuciecha, a druge po zdrowie. Łońskygo roku przyjecheli take starsze państwo z Gdańska. Mnichałowa gości z radośció przywjitała. Dobry łobiad przyszykowała, smakowjita ribia polywka, kuraki upieczone. Dojrzałe śwantojónki na deser. Ale potamu kawy z bunków ji kucha młodziowygo, grochowjinków tyż dała. Wszystko jeście letnikóm smakowało. Przy obiedzie letniczka zaczana wyrzykać, że tak mocko jó rojma krónci. Tak stankała, że wszystke gnaty jó boló. Mnichałowiu żal sia zrobiyło kobiyciny. Zaczon jó pocieszać, że jak jó słonyszko dobrze wygrzeje, w jeziorze sia wybaduje, to na pewno bandzie zdrowsza. Przecia pływanie to je najlepsza gimnastyka - powiada. Po łobiedzie letniczka sia wystrojyła po letniamu ji dała sia na szpacyr. Letniczka przyuważył mnichałów gónsiór. Jak sia za nió puściył ji zaczón za pstringi skubać, to zagnał jó prost w parowa ze żagawkami. Tam zrobiyła sia taka kotłowanina, że gónsiór wylejciał ze dwadzieścia metrów w góra – jak łodrzutowiec, zaś letniczka wyskokła z parowy jak szesnastka ji chiba psiónty biyg włónczyła, tak chwatko lejciała prost pod priśnica do łaziynki. Po tamu, bez całki mniesiónc, dziań w dziań letniki w jeziorze sia badoweli. Na szpacyry wandroweli po całki łokolicy. Chceta to wierzta, a niy to niy, ale bez tan całki mniesiónc letniczka ani razu niy stankała, że jó coś boli. Powiydzta ludzie zbawne, chto lepsi lyczy: trójmiejskie doktory czy Mnichałów gónsiór w żagawkach?

040

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

041


Agroturysty Latoś do Mnichałów przyjecheli agroturysty. Goście z Warszawy. Szykowne

młode ludzie wysok łuczałe. Jak młode, to niy jano po zdrowie, ale tyż po łuciecha. Na niy? Mnichałowa sia frasowała, jak by gościóm wygodzić, bo przecia przyjedó ze stolicy. Tedy niy dała sia na licho. Nowe tapczaniki kupsiyła. Pościele nowiuśkie, żeby gościom dobrze było. Łobiad dobry zrobiyła. Nó wej, karbónada smakowjita, kapustki, marchewki, bulewki ji co wiancy. Pómelki po tamu tyż. Równak przy podwieczórku tak niby niychcóncy agroturysty zaczani zagadywać, że wszystko tu sia jim widzi, jano ze spaniam to by woleli tak bliży natury. Mnichał sia zwejón, że na strychu je stary szlaban po dziadusiach. Zniós go, dobrze wyszorował ji zamiast nowych tapczaników do kwatery gości wstawiył. Zaś Mnichałowa z mniechów uszyła stróżak ji fejn słómó wypchała. Na to płachta, pościele ji gotowe. W nocy u agroturystów w jiźbie taki szaszór dało, że Mnichały myśleli, że tam dydko straszy. Czy co? Na drugi dziań wszystko Mnichały mnieli łoprzóntniante. Wew całki chałupsie bónówo kawo dało czuć, a u letników

042

Wanda Pelowska


cicho. Mnichałowa myślała: „Pomerli, czy nieco?”. Tedy tak letko we dźwyrze zakołatała, ostwarza ji skałkó blysa. Mnieliśta wjidziyć, co tam było nawyczyniane! Nabarłożone. Caluśka jizba słómó wysztrejowana. To tak wyjrzało, jakby tam całka noc draszoweli. Dziań w dziań Mnichałowa świeżo słómó stóżak wypychała, a agroturysty łuciecha mnieli. Mniyłe goście całka łokolica zwiydziyli, w jeziorach sia badoweli. Tak srodze tu sia jim wjidziało, że we żniwa tyż byli pómócne. Ji tak, jak je wew zwyczaju, łostaciek zboża w pampek związany Mnichałowiu deli. Zaś Mnichałowa łostatnia fura zboża wodó polała, żeby na drugi rok z tygo ziarna dobry plon dało. Wejta! Dożynki tyż byli zrobióne. Szpyrków z jajkami całka patelnia nasmażóne. Prost z wandzarni na stół była przyniesła lubawa szynka. Czarciygo rosołu ji wjina ze swantojónków dało. Letniczce sia wjidziało jak bachyrek wody na Mnichałowa glaca chlustnyła. Agroturysty śpsiyweli razam z gospodarzami frantówki, a co śmnichu dało! Wszyści byli rade. Agroturysty na drugi rok uż se kwatyra sztyloweli. Bodaj jano Mnichał sia frasuje, że na ty łuciechy musi walny stóg słómy pozorgować.

“W naszych stronach po naszamu”

043


Nima jak w Psinczynie C

o to w tych gazytach wypsisujo! Nó, ludzie zbawne! Czy jak seksowne łobucia, to muszó być w Psinczynie? Przecia só tyż ważniejsze sprawy. Lepsi pogadajma ło pogodzie, bo za to niy zamykajó. U nas z tó pogodó to nie je tak licho. Znać nasze stróny siyła wyższa ochrónia. Zaś na południu to ludziska bez ty deszcze mocko latoś uciyrpsieli. Ale jak przyszła ta duża góronc, to słónyszko palyło jak na Saharze. Równak naszamu Jósiowiu to niy robiyło żadny różnicy. Toć czy by była góronc czy zimno, to łón ji tak w tych samych chałach łaziył. Nó wej – w niedziela sia wystroiył. Zaś jego Rózalka – to ty spsiekoty niy mogła znieść. A że Rózalka je kobiyta postampowa, to se kupsiyła nowy model letniygo stroju – badówki. Jak przymniyrzała badówki, Jóś sia niy mógł nadziwować, że coś takygo przedajó. - Gdzie tu je przodziek? – pyta. Złapał za ta blewiózka ji zaczón szadrać. - Puszczaj, chłopsie! Czy chcesz mnie na poły przetraczować?! - wrzeszczy Rózalka. Ji zaczana sia spsiyrka. - Ty sia wcale nie znasz na modzie! Stringów żeś nigdy niy wjidział?? - Rózalka wrzeszczy dali. A Jóś na to: - Tak wiele psiniandzy ta blewiózka kosztowała? To nie je żadne łobucie! – dondrotał. Co to ma tu niży pleców zakrywać? Żebyś jano Rózalka na wieś w tym niy wylazła! Jak se chcesz, to po jiźbie możesz tak chodzić. Na noc lepsi tego niy łobuwaj. - Co ty tu za wywtórki robjisz?! – wrzeszczała Rózalka.

044

Wanda Pelowska


Ji tak uder za uder jaż zwada powstała. Niy wiam, jake breweryje eszczy by mogli wyczyniać, żeby niy dziaduś. Dziaduś niy mniał żadny skróntwy, bo po niebie taka ciamna chmura szła. Wyjrzało za burzó. Tedy wlejciał do jizby, woła: „wy tu taki wyrwas robjita, a rzgmot je tu! Zara bandzie padać! Siano zmoknie!!”. Jóś jano czapka wtłoczył na łys, wrzasnył: „Rózalka, siadnij na wóz! Jedzim po siano!” Śmnignył siwka ji drab jedó. Rózalka w swojam modnym stroju fura układa, a dziaduś co chwsiyła sia żegnajó. „Co to sia tak łyska? Wej, znowu sia łyska na furze, a rzgmotu niy da słychać”. Jósiowiu ze śmniychu jaź brzuch sia trzasie, a dziaduś durcham sia dziwujó: „zaś sia łysnyło! Zaś sia łysnyło!”. Przed deszczam zdórzyli ze sianam przyjechać. Sómsiad wjidział jak sia uwijajó, tedy przyszed pmóc z fury zwalać. Rózalka w swojam modnym stroju z fury zlyźć niy chciała, jano sianam sia zakrywa. Dziaduś przy furze sia dziwujó, że zamanówszy sia łyska, a rzgmotu nima. Na łostaćku Jóś woła: „złaź, Rózalka, dziaduś niydowjidzi, ale sómsiad już wjidział ji gada, że taki modny strój swoji kobiycie tyż kupsi. Ji tak to sia rozniesło po Psinczynie. Ji to niy só klatki, jano szczyra prawda. Chceta to wierzta, a niy to niy. Bodaj kożdan gospodarz swoji kobiycie taki modny strój na lato kupsi, co by rzgmoty Psinczyn omnijeli. Dziaduś powiadajó: „siano przywieźlim, zamanówszy sia łyskało, równak rzgmotu niy dało”. Tedy wjyta – nima jak w Psinczynie!


Sokoły B

rawo Sokoły! Dzisiejszy mecz zaś wygrómy! A co? Dziwujeta sia, że Sokołóm kibicuja? Tu nima nic do dziwowania! Przecia drużyna piłkarska Sokołów wew Źblewie istnieje przeszło 90 lat! Że ja Sokołóm kibicuja, ma wjina mój Bronyś. Musita wjiedziyć, że Bronyś na wszystke mecze Sokołów łaziył. Równak jedno razó, jak mniał być wyjechany na delegacja, to mnie tak przytraciył, żebym niy zabaczyła jiść na mecz. Móm dokumantnie wszystko łobaczyć ji zakónytować, co jak przyjedzie zez delegacji, banda mogła jamu zdać prawozdanie. Powiada tak: „Julka, jak pudziesz na mecz, to sia jano grubji łobuj, co byś se choroby niy narobiyła.Tam wew kómorze za krukó z wjinam ze świantojónków stoji taka plaskata flaszka francuskych kroplów. Weź jó ze sobó ji zamanówszy se popsij, co byś sapy niy dostała”. Dobry je chłop, na niy? Zrobiyłóm, jak było gadane. Przyszłóm na stadión, a tam samuśke chłopy siedzó. Żadny kobjyty niy dało wjidać. Siadna se ji czekóm, co tu bandzie sia działo. Zaczón sia mecz. Co raz jakeś byngle wrzeszczó, gwizdałkami gwizdajó, trómbkami trombió. Co za hałasy, tak sia zjadowyłóm, że niepodobna. Zaczanóm wrzeszczyć tyż: „czy to je potrzeb, żeby tyle knapów za jednó baló goniyłó?! To jedan by ji niy dogoniył? Wejta! Siyć se rozwiesiyli ji bala na moc chcó tam dostać!”. Czuł moje wrzeszczanie Kuba łod sómsiadów. Przysiad sia bliży do mnie ji gada: „Julka, tak nie wrzeszcz, bo cia tu pozbadnó”. Tedy se ździebło kroplów wzianóm ji siedza cicho. Ale jak zaczani na bojisku breweryje wyczyniać, to niy wytrzyałóm ji zaczanóm wrzeszczyć: „Łobacz, Kuba, co ty psiedusze wyczyniajó! Wej! Wej! Jak tan dyki Psioter na szago chwatko bez bojisko lejci! Jena, łobacz, jak rypnył na murawa! Chi, chi!”. Zaró mu buksy pankli ji gatki tyż, a po murawie sia coś łogrómniastygo wangowało. Mnieliśta to wjidziyć. Kuba zaś dał mnie przypamniantne, co bym pociszy gadała. „Toć to sia może przytrafsiyć” – gada. Myśla se: Kuba wiy lepsi, bo sia łuczy w szportowy szkole. Wzianóm se zaś pycko kroplów, żebym chrapy niy dostała łod wrzeszczania. Tedy Kuba przysiad sia eszczy bliży ji wew moja tasza blysa. „Co ty Julka tam w taszy trzymasz?” – pyta. „To só jano brónysiowe francuske kropelki. Weź se ździebło, bo je walny ziómb”. Tedy razam zez Kubó se kroplów wzianim. Zrobiyło nóm sia ciepło ji wesoło. Kuba powiada: „Julka, jak jezdeś choc troszka pojantna, to zarazki bandziesz wszystko wiedziała”. Ji zaczana sia uczba. „Łobacz, Julka – Sokoły ruszyli na bramka Wierzycy. Jandrach to je dobry napastnik. Wej! Jak chwatko lejci, jak wiater! Podaje do Franusia, Franuś do Antosia. Patrz, tam uż só knapy łod Byrnów… ji gol!!! Dobrze, że u nas bramkarzam je Kaźmniyrz. Jena, jena, Maryś zaś dostał żółta kartka! Patrz

046

Wanda Pelowska


tan fajtłapa uż zez czerwónó kartkó złazi z bojiska. Jasne z modrym, bandzie ciażko, bo mómy jednygo mni. Dej Julka ździebło kroplów, bo żam sia zjadowiył”. Tak zez Kubó kibicowelim. Flaszka kropelków wypróżniylim, a Sokoły ji tak wygreli. Terazki Kuba gada: „A niech tan twój Bronyś po delegacjach jeździ, my możym na mecze razam chodzić. Jano niy zabacz Julka kroplów wew tasza włożyć”. Dzisiej tyż na mecz przyjechelim kibicować, a Sokołóm zaśpsiwómy tak: Sokół niech nam żyje, żyje I rekordy bije, bije! Życzymy im sto lat, sto lat, Tysięcznego gola, gola!

047


Gościna u Marinki Kożdygo roku letnó poró do naszy wsi przyjyżdżeli sportowcy. Całkó grupó.

Zawdy przyjyżdżeli samochodami. Latoś było jinaczy. Przyjecheli kładami. A było to prawie w czas łobiadu. Siedzielim z Brónysiam przy stole. Jedlim smażóne ribi, chtórne Brónyś na wóndka złapsiył. Łod razu taki dudan dało słychać. Co to je za wyrwas? Brónyś gadał, że wiera sómsiad swój stary „Ursus” zapuszcza. Ja myślałóm, że czołgi jedó. Tedy żiwo polejciałom do drogi łobaczyć. Żebyśta to wjidzieli. Nó jasne z modrym, toć to jakby Ufo po wsi szalało. Raz w jedna stróna, raz w druga. Tedy nazad. Zaś krziwó triftó kele Marinki. Co za breweryje wyczynieli! Skóndy sia tych Ufokładów tyle namnożyło? Jedan Ufo-kładam śmignył kele mojego płotu jak jaki lancusznik.v Prawie wjidziałóm, jak przejechał kura. Wjyta, był dosić poczciwy. Stanył. Wzión kura w gaść ji woła do mnie: czy to je moja kura. Myśla se: toć jarzambiate ja móm. Gadóm do byngla: „to nie je moja kura. To musi być jakaś jinsza zorta, takych plaskatych ja nimóm”. Jano machnył rankó ji pojechał dali. A wew sobota była bómsa w remizie. Młode dziywuchy ze wsi przyśli. Przyszła tyż łod Kaźmniyrzów Marinka. Szportowne byngle łod Ufo-kładów byli tyż na muzice. Chłopy jedan w jedan jak dróngi. Jak kapela zagrała polka, tak wszystke naraz ruszyli do Marinki. Toć niy dziwota. Marinka je psiankna jak pupa. Po koleji z Marinkó tańcoweli, jano Marinczine pyty w górze fajteli. Mój Brónyś sia dziwował, że młode eszczy tak potrafsio tańcować polka. Na drugi dziań zaś był dudan, jak kładami kele nas przejeżdzeli ji triftó kele Marinki. Jedan sia zatrzymał kele Marinki ji zaczón coś w tym Ufokładzie szwondrać. Mniał załga wlyźć do Marinki po młotek, bo niby coś sia w maszynie pokodrowało. Marinka co jano śwyże masło zrobiyła. Gościowiu była rada ji maślóneczkó czanstowała. Jedan bachyrek, drugi bachyrek. Byngel nie chciał gościnó gardzić, tedy eszczy bachyrek ji eszczy bachyrek. Marinka chciała sia przejechać kładam.

048

Wanda Pelowska


Szportowny byngel zabaczył młotka, jano żiwo Marinka do jechania przyuczał. Ta psiajucha Marinka pojantna była, tedy pómaluśku ruszyła kładam. Szportowiec ździebło przyblad ji ruszył psiechotó przodzi Marinki. Marinka kładam chwadzi za nim. Knabas galopam przed kładam ji sprintam pod swoja kwatyra. Marinka kładam za nim. Zez chałupy wylejciał gospodarz ratować ściganygo. A knabas zacami do chałupy wlejciał. Wóm powiam, że całki tydziań spokój mnielim, bo szportowne byngle do jeziora drogó na obkoło wsi jeździyli, niy triftó kele Marinki. Jak myślita, co pomógło, że spokój mnielim? Czy aby niy gościna u Marinki? Ba wej! A katać niy?

049



Z blewskie g ospodynie TEKSTY NAPISANE DLA PAŃ Z KOŁA GOSPODYŃ WIEJSKICH W ZBLEWIE


052

Wanda Pelowska


Koło Gospodyń Wiejskich w Zblewie Na melodię Zagrajże kapelo 1. Zblewskie gospodynie po wsi plachandrujó Bo w kożdy chałupsie kawa z bunków czujó. Równak łobiad majó zawdy w dobry porze Bo kożda robotna, poredzić se może. 2. W kożdam nurcie zawdy je wypucowane A w łogrodach psianknie powyszykowane. Brzadu pełne kosze ji warzywko swoje, Na rabatach kwsiaty jak żałmniyrze stojó. 3. Zaś w niedziela wszystke nasze koleżanki Só powystrojóne, wyjrzó jak dyjanki. Ale za to w codziań só zapracowane Majó sobie deczki fejn powyszywane. 4. Szyjó ji hyklujó, wiazó jaczki nowe. Psiekó dobre kuchy ji gotujó zdrowo. Dziateczki kochane dobrze wychowujó, Mowa ji zwyczaje dawne zachowujó. 5. Żeby gzubki pamnianteli, że my Kociewiaki! My szanujim swoje stróny, toć my só Źblewiaki! Niechaj wszyści w to uwierzo - kożda ojcowjizna To kawałek naszy Polski. To nasza Ojczyzna.

“W naszych stronach po naszamu”

053


Scenka kabaretowa Pani w stroju ludowym z KGW Zblewo - Andzia - telefonuje do członkini KGW z Gdyni - Tereski.

Andzia: Halo! Halo! Tereska? Tereska: Słucham? Słucham? Czy to Andzia? Andzia: Tu Andzia. Tereska, umawiałaś sia na muzika do remizy, a eszczy cia tu nima? Tereska: Ależ Anulko, przecież to będzie w przyszłą sobotę. Andzia: Jena! Jena! Tereska! Jezdeś taka łuczóna, a chyba ci sia w glacy pomniyszało. Może ty sia nas wstydzisz? Tereska: Dla Kociewianki rodzinne strony to świętość. Andzia: We wsi gadeli, że w zeszła sobota szpacyrowałaś po Źblewie ze szykownym chłopam. Tereska: Andziuchna, to mój dziubulek chodził ze mną po cmentarzu w Zblewie. Andzia: Jasne z modrym! Tereska! Ale strach dostałóm! Nasprawda. Coś sia tobie w glacy pokranciyło! Przecia łóńskygo roku pochowałaś tu swojygo dziubulka. Tereska: Ależ Andziu, to trzeciego męża pochowałam. Mój czwarty mąż w ubiegłą sobotę zwiedzał ze mną rodzinne strony. Wiesz Andziu, w prawdzie dziubulek trochę niedosłyszy, ale jest taki kochany.

054

Wanda Pelowska


Andzia: Mnie sia wjidzi, że wiancy to je kochane dziubulkowe kónto w banku niyż sóm dziubulek. No wej! Żeby eszczy tak trocha niydowjidział, to by dopsiyrku była wygoda na niy? Tereska: To dziś jest ta zabawa? Andzia: Nó przecia! A pamniantasz ty, jak zamanówszy breweryje wyczynielim, jak ślim na muzika? Tereska: Pamiętam. Pamiętam, że mój pierwszy mąż lubił tańczyć polkę. Andzia: Jano se przybacz Tereska, jak to było w remizie. Twój Januszek tak chwatko tańcował polka jaż mu buksy pankli. Tereska: Pamiętam, jak było wesoło. Ale tam takie przeciągi były. Andzia: I ty myślisz, że to łod przeciągu taki cug w buksach dało? Tereska: A pamiętasz, jak na twoim weselu zawieruszył się bucik i młody nie mógł go wykupić? Andzia: Pamniantóm. To sia dobrze spómnina. Musza kóńczyć, bo mój chłop niy może pojónć, że coraz wiancy kosztujó rozmowy. Tereska: Wesołej zabawy! Wchodzą koleżanki. Koleżanka1: Zbiyraj sia, Andzia. Idzim na muzyka! Koleżanka2: Banda tańcować, że koszula pleców niy siangnie. Wychodzą z Andzią. Słychać muzykę.

“W naszych stronach po naszamu”

055


Ciotka Walerka je tu Była niedziela. Przyślim z Brónysiam z kościoła. Ździebło sia przełobulim ze

świątecznych strojów ji usadowiylim sia w altance w łogródku. Ba wej. Kawa bónowa ji pómelki lepsi nom smakoweli w altance niyż w kuchni. Słonyszko psianknie przygrzywało, ptaszki śwyrkeli wesoło. Radyjko tak pociszy nóm grało, że dało czuć, jak pszczółki brzanczeli w mójych kwsiatkach. My z Brónysiam bylim rade, że po całkim tygodniu możym se tak w spokoju wypoczywać. Przecia w czas żniwny mómy wiele robotów. Długo niy derowało, jak nasz burek zaczón srodze łujadać. Brónyś sia zerwał z leżaka ji lejci do dźwyrków łobaczyć chto nas nawiydza. - „Andzia! Andzia, pódź tu żiwo!” – woła. „Ciotka Walerka je tu! No wej! Kopa lat! Walerka, dawno cia u nas niy było!”. Walerka łod dźwyrków, ledwo sia przywitelim, pytała: „czy łobiadek je gotowy? Przywoża wóm gości”. Przedstawiyła nóm swoja Pelaśka z Agustkam. Toć Pelaśka to my wjidzielim, jak była eszczy jano taka młoda prichna. Wej! Terazki Pelaśka wyjrzy jak wielga sankata kobiyta. Jeji Agustka ledwie dało widać za plecami Pelaśki. Myśla se - skrómne chłopaczysko tan Augustek, ale to nie je żadna fela. Toć ludzie gadajó: „chłop mały, ale godziały”. Oba z Brónysiam bylim rade, bo przecia to só nasze krewne. Zaró zaczanóm sia krzóntać kele łobiadu. Brónysiowiu dałóm kipka z bulewkami, co by łostrugał. Sama robia, co moga, żeby gościóm smakowało. Niy powiam, zianć Walerki okazał sia prziszczipny. Chantnie pómagał statki na stół stawiać, jeście przynosić. Jak móg, tak sia uwijał. Zaś Pelaśka z Walerkó siedzieli spokojnie przy stole ji czekeli na łobiad. Goście byli grzeczne. Wszystko jim smakowało. Walerka jano przychwalała. Gadała: „Życzliwe ludzie podzieló sia choc jednó jagodó”.

056

Wanda Pelowska


Wesoło se brawandziliylim. Walerka nóm powiadała, jak to Pelaśka poznała sia z Agustkam na „randce w ciamno”. „Terazki młode só uż na swojim” – gadała. Pelaśka, młoda gospodyni, zaczana sia żalyć. „To sia porobiyło”- powiada. „Mój Augustek zrobiył sia srodze wymyślny w jeściu. W póniedziałek łupsiekłóm walna mniska ruchanków - Augustek srodze chwalył. We wtorek sia cieszył ji ruchanki zajmał. We środa ji czwartek tyż mu smakoweli. W psióntek jad nic niy gadał, a w sobota uż mu niy smakoweli! Ale jak wykómadlał!”. Mój Brónyś żalów Pelaśki niy móg znieść ji powiada: „Ty myślisz, Pelaśka, że Agustek bez całki tydziań do twojych ruchanków móg sia nałożyć??” Pelaśka jano zrobiyła „ribie łoczi” do Agustka. Żale sia skóńczyli. Tak chwatko nóm ta niedziela zlejciała. Było nóm przyjamnie poznać Augustka. Toć „gość w dóm, Bóg w dóm”- je take przysłowie. Swój do swygo ciongnie. Dawni Walerka myślała o sobie, że je tak co wiancy, a ja jezdóm jano gburka. Na Kociewiu powiadajó: „choc w sukni dziurka, ale gburka!”. Tedy wjidzita - nima nad gburka! Po staropolsku z Brónysiam gościóm sómy rade. Walerka zaprosiylim znowu, zaś o wzajamności niy było mowy.

057


Dytko U

nas dóma dziaduś zamanówszy wyrzekajó, że terazki to ludzie sia tak mało najrzó. Po robocie czy po szkole, każdan jak przyńdzie do dóm, ździebło zjy, to zaro patrzy w tan telewizor abo siedzi przy kómputerze, abo bez kómórka gada. Wej. Toć wnetki do drugi izby nie chce sia lyźć, jano bez telefón swoje powiedzieć. „Dawni”- powiada dziaduś - „ludzie sia ześli razam ji całke wieczory se powiadeli. Czasam se pośpsiyweli. Nó- psoty se tyż robili, ale nicht sia o to niy górzył”. Ale najwiancy to ludzie powiadeli se ło straszkach. Ja dziadusiowiu klarowałam, że terazki to uż straszków nima. To je jano take gupsie gadanie. Równak powiam wóm, co mnie sia jednó razo przytrafsiyło. Moja mama zez ciotkó Andzió bez telefón sia ługadeli, że zaniesa cioci łod nas kaczuszki. Toć tyle sia nam tygo drobiazgu łulangło ji mómy za wiele. Możym sia podzielić. Co jinszygo je do zrobiania? Na niy? Toć stworzónka niy mogó przyńść do szkody. „Werónka, dziywcza”- powiada mama. „Ty jezdeś taka chwatka. Pudziesz do cioci Andzi. Niyż sia ciamno zrobji, to bandziesz nazad”. Tedy wzianóm kosz z kaczuszkami, tak jak mama kazeli ji dałóm sia bez las, eszczy ździebło olwańtam. Wej, jak sia łuwina, to wnetki banda u cioci - myślałóm. Tedy lejciałom draby, jano se podśpsiywywałóm. Patrza, a tu krzaki kele drogi sia trzasó. Ej śwat! Co tam je? Przecia nima wiatru, a krzaki sia kolybio coraz barzi. Jena! Żebyśta wiedzieli, jaki strach dostałóm. Przyszłóm bliży, a tu taki szaszór, jakeś janki. Toć wiam, że straszków nima. Myśla se: Werónka, jano jidź śmniało! Jezdóm kele krzaka. Jak wyskoczy parka młodych! Jak zacznie łuciykać ji wrzeszczyć! Dytko jidzie! Dytko jidzie! Dytko! Ja wzianóm nogi za pas ji galopam lejciałom do cioci. Coś, jakby morówki mnie obleźli po plecach, a włosy na głowie to chiba łurośli mnie zez pianć cyntymytrów. Ciocia Andzia jak mnie łobaczyła, to sia dziwowała, że uż jezdóm. Toć jano przed chwsiyłkó bez telefón z mojó mamó gadeli. Powiedziałóm Andzi, co mnie sia przytrafsiyło, a ciocia powiada tak: „Gadajó, że strach ma duże łoczy, ale ja wjidza, że ma tyż chwatke szpyty”. Tedy wjidzita, jak to zamanówszy ze straszaniam być może.

058

Wanda Pelowska



Powiastka Julki J

ak żeśta tu mnie zaprosili, to mata. Terazki my tu se ździebło pobrawandzim. Toć wejta, wszyści wjyta, jak tan czas lejci. Raz z górki, raz pod górka. Raz na wozie, raz pod wozam. Raz ciażko, raz lży. Ale nima co stankać ji wyrzykać. My zez Psiotram walnych lat cióngnim razam tan wóz. Toć zawdy nie je licho. Zamanówszy coś wesołygo sia trafsi. Najwiancy to my bandzim pamnianteli dwutysianczny rok. Uż na spozimku byli robióne blokady na drogach. Wej, wew Źblewie szosa tyż blokoweli. Tedy Psioter powiada: „Julka, toć my niy bandzim gorsze. Zablokujim krziwa trifta”. Żeby ta blokada była barzi ważna, Psioter wzión kara ji postawiył na nia blyrwa. Ja wzianóm wózek ji łacianna pupa po gzubach ji cióngnim steckó na krziwa trifta. Ustawiylim sia poprzyk ty trifty ji blokujim. Wew tan dziań był walny ziómb. Tedy ja se tak poprzyk ty trifty skakałóm. Ale Psiotrowy blyrwie sia tak dycht niy wjidziało to blokowanie, bo niy chciała na karze cicho stojić. Nó, Psioter sia zaper psiantami wew ziamnia ji trzymał blyrwa, żeby z kary niy skokła. Łód razu nadjechał samochód strażacki ze sikawkó. Psioter sia zlonk. Puściył blyrwa. Ta derła w łoranka. Psioter za nio tak chwatko, jakby jamu dubeltowe golanie łurośli. Taki był chwatki, że ścignył blyrwa. Pod chałupó psirszy był Psioter, druga blyrwa, a na łostaćku ja. Julka! - powiada Psioter - Terazki to my se zrobjim blokada samni wew swoji jiźbie, ale bez blyrwy.

060

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

061


062

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

063


Koniec świata No wejta! Przybaczyło mnie sia, jak jednó razó przy łobiedzie mnielim tedy

ribia polywka. Psioter zaś siedział ze snybó w gazycie. „Psioter, toć ty jydz!”gadóm. „Ja jam”. Łod razu, jak skoknie, jakby go chto szydłam w zadziek kolnył ji wrzeszczy: „Julka! W „Gazycie Kociewski” psiszó, że w dwutysiancznym roku bandzie koniec śwata! Przecia my mómy walnych bulwów posadzónych! Bulwy w ziamni niy mogó łostać. To mnie nic niy łobchodzi, że majó eszczy pótora mniesiónca do rosnancia. Bulwy muszó przyńść z ziamni precz. Mój hastyczny Psioter sia zawzión. Tedy sztylował se na wykopki samuśke młode Marysie. Knapów niy. A co? Niech Marysie sia bierzó za robota, niy jano po wsi plachandrować. Na niy? Marysie przyśli wszystke wew takych kusych podółkach. Jak zaczani bulwy zbiyrać, a Psioter tó kopaczkó zaczón jeździć coraz chwadzi. Co było wicziniane. Marysie zbiyreli chwatko, jano se krzykeli. Psioter mniał łuciecha ji kopaczkó nawracał, jano ód śladźka. Ji ód śladźka. Toć Sodóma ji Gomóra sia robiyła. Bez pu dnia mnielim wszystke bulwy wykopane. A Psioter to był taki rad, że po dziś dziań wspómnina. Wiera ty wykopki bandzie pamniantać do kóńca śwata. Wjiyta, że wiele my tych bulwów niy dostelim. Ale mnie sia wjidzi, że tan kóniec śwata to był na naszam bulwisku!

064

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

065



u

Lasak ów

ICH N IÓ GWA RÓ


Klaniny W

śród lasów sosnowych pachnących żywicą, okolona pagórkami przycupnęła niewielka urocza wieś Klaniny. Wzdłuż rzeki Wdy ścielą się łąki. Z drugiej strony urokliwe jeziora. Jest ich w rzędzie siedem. Kraina siedmiu jezior. Są to: jezioro Wiejskie, Żabno, Płocicz, Okuniewek, Stuczno, Wole Oko, Glamboczek. Piaszczysta ziemia nie sprzyja uprawom roślin, życie płynie tu spokojnie, a ludzie tutejsi znają się od pokoleń. Moc grzibów, jagodów i ribów oraz cisza, spokój i czyste powietrze przyciągają tu wielu turystów. Zimą, gdy biały śnieg przykryje dachy domów i całe otoczenie, cisza wydaje się szczególnie głęboka. Przerywa ją tylko zamanówszy szczekanie psów. Na środźku wsi budynek z czerwonej cegły - dawna Szkoła Podstawowa wyznacza centrum. Mieści się tu sklep spożywczo - przemysłowy. Obok remiza Straży Pożarnej. Tu rozchodzą się drogi we wszystkich kierunkach. Piaszczyste, nie zawsze dobrze utrzymane. Jest niewielki ciąg chodnika. W pobliżu jest dom po rodzinie Żabińskich. Do tej rodziny należało kiedyś jezioro Żabno. Kiedyś u Żabińskich był sklep spożywczo- przemysłowy. Był szynk i sala do tańca. Pamiętam zabawy w tym domu. My dzieci musieliśmy iść wcześniej do dóm, zaś dorośli bawili się do rana. Zdarzało się niekiedy, że nad ranem płot z drewnianych sztachetek był szczyrbaty, jak narowiste knapy załatwiali swoje porachunki. Nikt policji nie wzywał. Pogodzili się i żyli dalej w jedności. Od środka wsi jest piękny widok na Chojną Górę. Chociaż obecnie jest ona dość zabudowana. Na Chojnej Górze przed wojną miał stanąć mały kościółek. Ale cóż. Wojna przeszkodziła. Zabrakło woli i determinacji. A przede wszystkim zabrakło pjiniandzy. Chojna Góra zawiera w swych czeluściach echa najazdu szwedzkiego. Wracający zgłodniali i zmęczeni Wikingowie szukali pożywienia i noclegów. Miejscowa ludność znalazła schronienie w wykopanych dołach zamaskowanych korzeniami sosny na Chojnej Górze. Jeden z żołdaków umiejący polską mowę wołał: „Kaśka, wyłaź z dziury, bo Szwydów diabli wziani”. Słysząc takie słowa, tubylcy opuszczali swe kryjówki. Ale zaraz zaczęła się gehenna, Szwedzi zabierali żywność, gwałcili kobiety. Okrutnicy obcinali piersi kobietom. Domy palili, niszczyli wszystko. Stąd powiedzenie: tu wyglónda jak po Szwydach. Od strony jeziora wiejskiego zbocze Chojnej Góry jest dość strome. Brzeg jeziora urwisty. Parę metrów i zaczyna się głębia. To miejsce kiedyś nazywaliśmy chłopska kómpawka. Kąpiel z tej strony jeziora była bardziej niebezpieczna.

068

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

069


Dziewczęta tam się nie kąpały. Zdarzyło się, że chłopcy rozpędzeni z Chojnej Góry wbiegli do wody i jeden z nich już tam w głębi został. Byli to dwaj bracia z Huty. W niedzielę w kościółku mieli przyjąć pierwszą komunię świętą. Wielka tragedia w rodzinie. W jednym pokoju leżał biedny martwy chłopiec - topielec, w drugim siedział z rodzicami i chrzestnymi jego braciszek - komunikant. Po przeciwnej stronie Chojnej Góry dojście do jeziora jest łagodne. Po równym piaszczystym dnie można swobodnie iść coraz głębiej. Tam była kómpawka dziewczyńska. Latem dzieci i młodzież, jak tylko było trochę wolnej chwili biegli do jeziora się kąpać. Ale zwyczaj do dziś jest taki, że kąpać się można dopiero po Świętym Janie, tj. od 24 czerwca. Dziaduś Marcin powiadał, że do Świętego Jana woda kwitnie i można się nabawić krostów i wrzodów na skórze. Kąpielówki wtedy były rzadkością. Dziewczęta wchodziły do wody w majtkach, koszulkach, jak kto chciał. W krzaczkach przed kómpawkó się rozbieraliśmy i pędem do wody, kto pierwszy się „zamoczy”. We żniwa pod wieczór po pracy szliśmy do jeziora się wykąpać. Wtedy było już szarko i możnabyło nago do wody wchodzić. Po takiej kąpieli w nagrzanej słońcem wodzie wspaniale się spało. Pamiętam, że jako mała dziewczynka siadałam ojcu na plecach i on ze mną pływał wzdłuż brzegu. Była to wielka frajda. Ojciec mój był bardzo dobrym pływakiem. Jednak pływać nauczyłam się sama. Z ostrożności rodzice nie pozwalali nam dzieciom pływać daleko od brzegu. Ale jak byliśmy bez rodziców przy jeziorze, nasza odwaga przewyższała rozsądek. Robiłyśmy z siostrą zakłady, że przepłyniemy na drugą stronę na chłopską kómpawkę i z powrotem bez odpoczynku. Warunek był taki: trzeba dopłynąć do drugiego brzegu, nogą odepchnąć się od brzegu i przepłynąć na dziewczyńską kómpawkę. Takie wyczyny trwały kilka dni. Szczęściem mama wybrała się po nas nad jezioro i zobaczyła moją siostrę i mnie na środźku jeziora. Dzisiaj to ja sobie mogę wyobrazić przerażenie mamy. Przecież myśmy się nie spodziewały takiego trafu. Mama moja bała się wody i wchodziła do jeziora tylko z brzegu, nie głębiej jak do kostek. Tym razem weszła do kolan. Stoi w wodzie i prosi: „dziateczki, płyńcie do brzegu”. Takim łagodnym głosem. My z siostrą na zmianę dopytywałyśmy się: „czy tata je dóma?”. Mama odpowiadała - "pojechał na pole". Naprawdę miałyśmy strach, co ojciec na nasze wyczyny powie. Pewnie da lydry. Mama prosiła: „nie bójta sia, taty nima dóma. Jano chodźta do brzegu”. Moja łagodna matka jak już mnie złapała za rękę na brzegu, to nie było zmiłuj. Trzepała po tyłku, jano pankało. To samo dostała siostra. Spory szmat czasu rodzice nie pozwalali iść do jeziora. Jednak po dłuższym czasie musiałyśmy przyrzec, że pływać będziemy tylko wzdłuż brzegu. Rodzice tłumaczyli: „jano niy na głamboke, bo sia gzuby potopjita”. Jak w tym roku byłam nad jeziorem w Klaninach, wydawało mi się, że nie ma dziewczyński kómpawki. Brzeg pozarastany chaszczami i sitowiem. Dojście do brzegu to mały wąski pasek wolny od zarośli. Przecież możnaby to kąpielisko oczyścić. Miejscowi powiadają, że jezioro wykupiła prywatna osoba od Urzędu Gminy w Osiecznej za przysłowiowy psi grosz. Myślę sobie tak: „jakim to prawem kaduka wiejskie jezioro od wieków należące do mieszkańców Klanin możnabyło przekazać komuś obcemu?” Skutek taki, że o jezioro nie dba nikt i mieszkańcom broni się dostępu do niego.

070

Wanda Pelowska


Teraz w mojej rodzinnej ukochanej wiosce jest bardzo dużo domów letniskowych, oczywiście prywatnych. Mieszkańców jest niewiele. Nie można się dziwić, bo nie ma w pobliżu pracy. Przed przemianą polityczną dobrze funkcjonowała Fabryka Płyt Pliśniowych w Czarnej Wodzie. Obecnie nie zatrudnia wielu pracowników. Młodzi ludzie, którzy zdobędą zawody wyjeżdżają za pracą i urządzają swoje życie w dogodniejszym miejscu. Jednak w ludziach miejscowych pozostała życzliwość dla innych tak charakterystyczna dla Kociewiaków. Prostoduszność tych ludzi i duchowy spokój są godne naśladowania. Mój przyjazd do Klanin zawsze wzbudza we mnie sentyment i bicie serca. Racz drogi czytelniku przeczytać legendy i powiastki od „Lasaków” z Kociewia z wyrozumiałością - pokornie o to proszę - autorka.

“W naszych stronach po naszamu”

071


Klaniny czy Kłaniny? Dawno, dawno tamu, pośrodku borów, cióngnyli sia topiele ji błota. Wiele

pagórków ji dółków było. Po lodowcach ostali sia w jednym cióngu jeziora. Siydam pod rzónd: wiejskie, Żabno, Płocicz, Okuniewek, Stuczno, Wole Oko, Glamboczek. Ludzie gadajó, że jezioro Płocicz ma drugie dno. Bodaj na skraju boru przy jeziorze, gdzie byli piaszczyste brzegi, osiedliło sia dwóch braci. Jedan na równym przy jeziorze, zaś drugi przy Chojny Górze. Chojna Góra je pokryta żwiram, a pod żwiram só pokłady gliny. Na ty górze rosnó karłowate sosny - Chojny. Od tego je nazwa - Chojna Góra. Bracia, chtórne tu mniyszkeli - to byli smólarze. Topili smoła ji wypalali wangel z drewków. Tan swój uróbek wywozili i przedawali w Starogardzie. Wydostanie stóndy na twardy grunt to była mordowjina. Kónie zapadeli sia w błotach. Wozy trzeba było wycióngać z grzanzawjisków. To była ciażka robota. Watahy wjilków jano czekeli w lesie, żeby zaatakować kónie. Tamu tyż ludzie mocko klani. Stóndy sia wziana nazwa Klaniny. Po tamu bagna byli stopniowo osuszane. Rzyka była bagrowana ji zrobiyli sia łónki. Pjiyrwy w Klaninach było jano sztyrych gburów. Po latach ludzi przybywało. Osiedlali sia tu coraz to nowe ludzie. Powiadajó najstarsze mniyszkańcy, że poniychtórne chałupy majó po dwasta lat ji wiancy. Przed drugó wojnó śwatowó mniyszkało tu 500 ludzi. W czas pjiyrszy wojny światowy była spalóna stara drewnianna szkoła. Zaś w drugi wojnie światowy spalyło sia wiele dómów. Zginyło tyż wiele mniszkańców zamordowanych przez Mniamców. Podobno na Chojny Górze mniała być budowana kaplica. Tam só eszczy kamnianie do ty budowy. Bez wojna tak jakoś ludzie zabaczyli ji zaniecheli ta budowa. Równak srodze ciażko ludzie mnieli tu wczas „potopu szwedzkygo”. Wojska szwedzkie przedziyreli sia tóndy bez bory ji bagna. Szukeli żywności ji schroniania na odpoczynek. Najstarsze mniyszkańcy Klanin powtarzajó opowieści swojych przodków, jak to jedan Szwyd, chtórny potrafiył mowa polska, nalaz bónkry na Chojny Górze. Tam w wykopanych dołach pod chojnami skryli sia ludzie przed wojskam szwedzkim. Tan Szwyd po polsku wołał: „Kaśka, wyłaź z dziury, bo Szwydów diabli wziani”. Ludziska powoli

072

Wanda Pelowska


wyłaziyli ze swojych schrónów. Wikingi okazeli sia prawdziwymi dzikusami. Zabiyreli ludziom żywność. Manczyli kobiyty. Bodaj obcineli im pjiyrsi. Istniała do niydawna druga nazwa ws i- Kłaniny. To potwiyrdza powiastka legenda. Podobno tu kedyś mniyszkało dwóch braci: Grzesiek ji Macieczko. Owi bracia żyli w niezgodzie. Durch sia wadzili ze sobó. To o pole, to że jedan ma wiancy łónki od drugygo, to że jaki zwierzak drugamu wlaz w szkoda. Wej. Toć prawie wcale ze sobó niy gadeli, jano sia przeklineli. Zdarzyło sia, że onegdaj przejyżdżał tóndy biskup ze swojó świtó. Karyta z biskupam tak ulgnyła w błocie, że niy mogli w żadan sposób wyjechać. Tedy kuczer poszed do wsi po kónie, żeby karyta wyciongnyć. Ba, wej. Kónie we wsi mnieli tedy jano Grzesiek ji Macieczko. Nó, wej. Bracia chantnie stawiyli sia do pómocy. Karyta z biskupam z błota wyciongnyli, ale ani jednym słowam niy odezweli do sia. Dziwował sia biskup, czamu ze sobó niy gadajó. Grzesiek ji Macieczko jedan na drugygó zaczani wyżykać. Biskup nakazał, żeby sia przeprosili ji pojedneli ze sobó. Powiedział tak: „od dzisiaj tan, który pjiyrszy rano wstanie ji obaczy drugygo, niech pjiyrszy sia ukłoni i go pozdrowi, a ma sia kłaniać w pas”. Od tego czasu bracia żyli w zgodzie. Tak, jak nakazał biskup, kłaniali sia sobie ji sia pozdrawiali. Zaś osada, w którny żyli nazweli Kłaniny. Oba nazwy zamanówszy sia spotyka do dziś. Równak nazwa urzandowa wsi je Klaniny. Terazki to je wieś wczasowa ji turystyczna. Przybywa domów ji domków wczasowych. Niy dziwota. Ludzie tu majó czyste, zdrowe powietrze. Okolica piankna. Jeziora, lasy, rzyka Czarna Woda. Przede wszystkim ludzi zachwyca spokój ji cisza przerywana świergotam ptaszków ji szumam lasu. “W naszych stronach po naszamu”

073


Mały Jósiek a duży Jóś W

yjrzało to na śwat chude, maluśke, ale żywe ji śwata ciekawe. Rosło chwatko jak na młodziach. Ślypuchny czarne jak dwa wangelki blysały chwaciuchno jak by chciały naraz wszystko obaczyć ji spamniantać. Długo niy derowało, jak Józinek łaziył po ogródku chwatki jak iskierka. A to dogóniył motylka, a to kwiatki z mamninygo zagónka powycióngał. A to do błotka kamuszkami w żabki ciskał. Latka leciały. Jósiek z knapami procó do ptaszków strzylał. W lasku wewiórki straszył. Marysiom chrabószcza za kołmniyrz wrzucał. Brojón był z niego walny. Równak w szkole dobrze sia uczył, bo był ciekawy ji śwata ji ludzi. Dziadusie gadeli, że wiera by taki duży niy uros, jakby z knapami na pachta niy łaziył. Przed Bożym Narodzaniam, jak ze szopkó chodziyli, to bez Józefka by sia niy obyło, bo chto by tak ładnie kolandy śpjywał. Troche wody upłynęło, a najszykowniejsza w cały wsi - Anulka była jego brutkó. Toć co roku na Wielkanoc ze szmagustram do Anki leciał. Wej. Wnetki wojsko o Jósia sia upómnyło. Za każdó razó jak na urlop był przyjechany, to wydawał sia wiankszy, a cianki jak piskorz. Jak go babusia obaczyli, to jaż wrzasnyli: „Jezusie, Maryjo - Józef, jaki ty masz chudy kark!”. Z wojska wrócił barczysty, mocki szykowny kawalyr. Na myzyce wszystke Marysie obtańcował. Ale rajek na kropówki zarobiył u Andzi. Tedy wnetki duże weselisko było. Bryczki zaprzangłe w kónie zajeżdżały. Orkiestra marsza rżnyła, a każdy gość dytki na marszowe dawał ji honorowo na zala wchodził. Do jeścia ji do picia było tyż. Jak to je we zwyczaju na Kociewiu, Maszki tyż przyśli. Tedy sia termedyje zaczani. Tańcowałam z kominiarzam. Ten sia tak do mnie przylisiył i oba baki miałam sadzami powalane. Mój Bronyś to wjidział. Oj, śmiychu dało. O północy po oczepinach Kuba wzión bucik młody pani. Bez buta tańcować nie szło, tedy młody pan musiał flaszkó gorzałki bucik wykupić. Wszyści bawili sia do rana.

074

Wanda Pelowska


Jak kuraki piać zaczyneli, orkiestra zagrała Kiedy ranne wstają zorze. Z weseliska do dóm leźlim. Duży Jóś ze swojó Andzió osteli. Nie wiam, jak to chwatko zleciało, ale u Jósia ji Andzi mały Józinek zaś po ogródku za motylkam góni. Czas leci jak szalóny. Pokolania przemijajó. Jano byt człowieczy sia powtarza.

075


Zielonkawa sukanka Każdego roku jechelim na odpust do Łęga - Matki Boski Siywny. Pamniantóm, jednego roku na odpust dostałam kupióna nowa żorżetowa sukanka. Była taka ładna, zielónkawa. Dzisiej to sia może wydawać śmniyszne, ale w tamtych latach po wojnie rodzice tyle grosza niy mnieli, żeby moji starszy siostrze ji mnie nowe rzeczy kupjić. Tedy jak siostra dostawała kupione suknie to po ni nosiłam ja. Eszczy zawsze mama musiała je zeszywać, bo ja byłam od siostry wiele ciańsza.

Ta zielónkawa sukanka pamniantóm po dziś dziań. Dla mnie była to pjiyrsza nowa sukanka. W niedziela jechelim na odpust bryczkó. Kóń zaprzangły do bryczki. Śla na konia wypucowana jaż sia szklyła. Po drodze zabrał sia z nami stary Jadam - tan, co na odpustach prosiył (prachował). Jadam nie chciał siedzieć jano jechał na stojónczka. Tatko gadał: siadnij se Jadamnie, bo bandó cia golanie boleli. Jadam nic sia nie odezwał, jano wzión pod pachy krukwie, stojał ji bez całka droga głośno śpiywał: „Chto sia w opieka”, „Syrdeczna matko”, „Zacznijcie wargi nasze”. Tak z tó śpiywó dojechelim do Złego Mięsa. Mama prosiyła: „Jadamnie, siadnijcie se, śpiewajcie trocha pociszy, bo wszystke ludzie na nas patrzó”. Jadam nie słuchał ji ze śpiywó jechelim jaż przed kościół w Łęgu. Poślim do kościoła, żeby sia pomodlić eszczy przede mszą przed cudownym obrazam Matki Boski. Tan obraz je w głównym ołtarzu na pniaku lipowym. Kazanie na odpuście mniał piecowski ksióndz. Głos mniał taki mocki, że ludzie pod chóram ji pod kościołam czuli. Mikrofonu niy było potrzeb. Jadam pod kościołam klanczał. Ludzie co raz jaki trojak w czapka ciskeli. Przydarzyło sia, że taki fejn obuty kawalyr przechodziył ji w jadamowa czapka groszaki wrzuciył. Za chwiyła sia przeszedł ji zaś głośno Jadamowiu przybaczył: „dziadku, ja wóm dał piniandze”, a Jadam: „dałeś, chłopcze, dałeś”. Co chwiyła, jak szła grupka ludzi, kawalyr sia chwalył: „dziadku, ja wóm dał piniandze”. Na ostaćku Jadam sia znerwował, szmyrgnył kawalyrowiu ten trojak ji wrzeszczał: „masz tu twoje grosze, tyś je gorszy dziad jak ja”.

076

Wanda Pelowska


Dzieciaki po odpuście jano patrzyli, żeby było co kupione w „budach odpustowych”- straganach. Zamanówszy było kupione dzieciom ciaćko gwizdałka, brómza, bala na gumce, pistolet na kapiszóny, kogucik. A karmelki z odpustu smakoweli lepji jak te ze spódzielni. Przyjechelim do dóm z odpustu. Tatko pośli zaro futrować kónia, dać mu obrok w kryp. Mama wziana sia za szykowanie jeścia. Ja w moji nowy sukance poleciałam do ogrodu, bo tam knapy pod śliwionkó rweli śliwki ji ni mogli siangnonć. Tedy wlazłam na śliwiónka, rwia te eltki ji ciskóm knapóm. Knapy je tłukó o sztachyty, żeby byli mniantke i tak jedzó. Tatka nas obaczył. Leci do ogrodu ji woła: „gzuby, pudzieta wy od tych śliwków! Toć zachorujeta, bo nie só eszczy dobre!”. Obaczyłam tatka, jak skokłam ze śliwiónki, zahaczyłam sukankó o kolec. Rety, moja sukanka rozderła sia cała z góry do dołu. Dałam sia bez płot ji drab do jeziora. Siadłam pod brzóskó. Tak beczyć mnia sia chciało, ale niy ze strachu, że dostana lydry, jano żal mnie było nowy sukanki. Siedziałam tam długo, jaż mnie sia walnie jeść zachciało. Tak pómaluśku se ida do dóm ji słysza, jak dziaduś mnie wołajó: „Gdzie tyś je? Werónka! Mama wkoło chałupy chodzi ji woła, tatko tyż. Jak mnie obaczyli, uż na mnie nic nie szkalyli, jano mama mnie sia spytała: „Gdzieś ty tak długo była? Wszyści cia szukelim”. Ja tak obama rancami do kupy trzymóm sukanka ji dycht cicho siedza, a mama: „Pokaż, co ty tak trzymasz?” Jaż wrzasnyła: „Jena, jena, co to je? Że tyż zaró niy kazałóm tamu biysowiu sukanki zebuć. Zawsze chciałaś dostać nowa sukanka, a jak dostałaś, to jó zaró masz poderta. Gzubie niegodziwy!” „Jydz, bo obiad je zaró zimny” - prosiył dziaduś. Mnie sia odechciało jeścia. Chwatko od stołu wstałam, ździebło sia obmyć ji do łóżka. Coś mnie tak w gardle dławiyło, pamniantóm do dziś. Tak mnie żal było sukanki. Na drugi dziań mama maszynó sukanka do kupy zeszyła. Kazała mnie jó obuć, ale nijak nie szłó. Była za ciasna. Pamniantóm, że chyba bez całki tydziań sukanka na maszynie leżała. Jak nicht niy wjidział, szłam spróbować, czy da sia obuć, ale sia niy dało. Jak se spomna o ty moji zielonkawy sukance, to eszczy jó wjidza. Do dziś mnie ji żal, taka była ładna. Od tego czasu nigdy sia na śliwiónka nie wgramolyłam.

“W naszych stronach po naszamu”

077


Szatornik Przez wiele lat po wojnie, tu w naszych stronach był taki fach - obwoźny skup surowców wtórnych. Człowieka, co sia tym zajón nazywelim lómpiarz abo szatornik. Do wsi przyjyżdzał drewnianym wozam w kónika. Objyżdzał tak wszystke wioski. Chłopisko brał zużyte rzeczy: obucie, pióra, włosie, wełna. Rozmajitościa. Nawet kłaki wełny powalane, take co do przandzania sia niy nadaweli - klónkri. Jak jechał bez wieś, to wrzeszczał, żeby ludzie wiedzieli: „Lompy, lompy skupuja!”. Tan szatornik wiedział, gdzie co może dostać. W tych strónach ludzie powtarzajó take powiedzanie: „Prandzy co możesz znalyźć u stankały jak u chwalibuksy”. Tedy jano sia dał do Agnyzy.

Zajechał wozam na obora, bo wrota byli otwarte. Agnyza prawie wiyszała pranie na linka w ogródku. Wej, przecia wiyta jak to je: „Kobiyta jak pierze ji piecze, to ómal sia niy wściecze”. Szatornik na cała gardziel zaczón wrzeszczyć: „Agnyza, masz ty klónkri?!” Znać Agnyza jinaczy pojana to wrzeszczanie. Jano szmyrgnyła płachta w balija ji dawaj do siani po mniotlak. Czapnyła mniotlaka ji za szatornikam góniyła. Szkalyła: „Dziadygo, ja ci dóm klónkri!” Chłopisko uciykał naobkoło woza. Agnyza z mniotlakam za nim. Sómsiady do płota przyśli, żeby wjidziyć te breweryje. Kón sóm ruszył z wozam. Znać przelonk sia tych wrzasków. Szatornik dał zaca na wóz ji pojechał dali bez wieś. Zaś wrzeszczał: „Lómpy, lómpy skupuja!”. Za rzeczy, chtórne jamu ludzie przynaszeli, niy dawał pjiniandzy, jano jake statki: zbanuszek, taska, talyrzyk, czasami róndelek, lustereczko, grzebyczek. To zależało, jak oszacował wartość przyjantych rzeczów. Gzubki chantnie znaszali to, co matka powiedziała, że je zbyteczne. Co to była za uciecha, jak jednó razó dostałóm od szatornika ładny garnuszek ji lustereczko. Wej. Toć to była wianksza uciecha niż by mama to mnie kupiła w spódzielni. Dzisiej uż nima taki profesji, jano zamanówszy jakiś byngel przyjedzie ji sia pyta o złóm zielazny. Terazki dzieci nie wiedzó, chto to szatornik. Dzisiejsze czasy só jinsze. Zmnienia sia nasze Kociewie. Coraz rzadzi możym słyszeć nasza mowa kociewska taka, jakó nasze lólki gadeli. Zanikajó tyż nasze zwyczaje, to czego bylim nałożne. Jano gdzie ogdzie na pustkach ludzie po naszamu gadajó. Należy sia wdzianczność ji szacunek szkólnym regionalistóm, bibliotykóm ji Domóm Kultury za przekazywanie wiedzy gzubkom o naszam Kociewiu.

078

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

079


080

Wanda Pelowska


“W naszych stronach po naszamu”

081


Powiastka Werónki - śmniysznie i strasznie 082

J

ak se siadna tak sama bez zajańć wew swoji jiźbie, to zaro mnie sia przybaczy, co kedy nabrojyłóm. Tak myśla, że zawdy mnie dobrze w życiu nie szło. Zamanówszy sia przytrafiyli take termedyje, że niy mogłóm se z niami poredzić. Raz na wozie, raz pod wozam. Równak czasam było ji śmniysznie ji strasznie - jak niyktórne gadajó. Powiam wóm, jak wyprawiałóm sia na uczba do śrydni szkoły. Przyjani mnie, bo egzamin zdałóm dobrze ji śwadectwo z podstawówki liche nie było. A że do dóm co dziań dojyżdzać do szkoły by było za dalek, tedy ostałóm w internacie. Każdy w tamtych czasach musiał mniyć swoje spanie na łóżko. Ja dostałóm z dodóm pierzyna, poduszka ji obucie: poszwa, poszewka ji płachta. A że remónty w internacie byli, tedy z pierzyno na Śwanta Bożygo Narodzania jechałóm do dóm. Wew Starogardzie na dworcu stoja w ogonku za biletam z mojó pierzyno zwiózano sznuryszkam ji owjinianto szarym papjyram w jedny rancy ji walizeczkó z dykty w drugi rancy. Jak przyszłam bliży kasy, uż móm kupić bilet, a tu masz, sznuryszek pank ji pierzyna sia rozwjinyła na flizie. Co było do zrobiania? Składóm pierzyna, a łóna mnie sia rozwija znowu. Ni moga se poredzić. Kasjerka w łokanku do mnie woła, gdzie chca tan bilet. Starszy jegómość, co stoji za mnó po tyle, na mnie wrzeszczy: „Czy gzubie tan bilet kupujesz, czy niy kupujesz?” Ji tak z biletam w gaści, pod pacho zez pierzyno, a w drugi rancy z walizeczkó wepchnyłóm sia do pociągu.

Wanda Pelowska


Tłok był walny. Ja na korytarzu zagradzałóm droga jinszym pasażyróm. Co chwiyła chtoś mnie instrukcja dawał, jak móm sia stónd usujnónć. Na ostaćku dojechałóm do stacji. Konduktor woła: „Czarna Woda! Wysiadać!” Ja z mojimi pakunkami dopchałóm sia do dźwyrzy. Wysiadanie z pocióngu szło mnie dycht letko. Przodzi na perónie londowała moja walizeczka, tedy pierzyna, a na ni ja. Ale tera dopsiyrku sia zaczano. Był wieczór. Była walna ciamnica. Nicht na dworzec po mnie nie przyjechał, bo nie wiedzieli kedy przyjeda. Przeżegnałóm sia ji ruszyłóm piechty sama. Rozglóndałóm sia, czy eszczy chto w moja stróna jidzie. Toć by było weseli. Ale żywy duszy niy wjidza. Doszłóm do lasu. Ciamno, że droga ledwo wjidza. Jano jak patrza w góra, to wjidza, że je przerwa w lesie. Ślizgawica taka, że co para kroków sia przewalyłóm. W jedny strónie ja z pierzynó, a moja walizka w drugi strónie. Beczyć mnie sia chciało. Ale musza jiść dali. Toć tu niy ostana. Tedy jida ji w myślach paciyrze mówia. Czuja szczekanie psów. Ej, śwat, myśla se, toć tak chwatko ja niy zaszłóm do dóm. Dawaj nazad tó drogó, do krzyżówki sia cofnyłóm ji dałóm sia w druga stróna. Walny strach mnie obleciał. Co ja tu poczna w nocy, jak tak banda błóndziyć? Toć przecia musza trafiyć do dóm. Każdy jałówiec przy drodze sia wydaje, że to chtóś stoji. Jida ja, jidzie tam chtóś. Stana ja, tam chtóś tyż stoji. Syrce wali mocko. W gardzieli sucho sia robji. Ale co móm robjiyć? Przeżegnałóm sia znówki ji wandruja dali. Jak przylazłóm w ty nocy do dóm, to było uż wnetki rano. Rodzice sia przestraszyli, jak mnie obaczyli. „Co ty Werónka wystwarzasz? Czamuś niy dała znać, że tera przyjedziesz?” – żarotowała sia mama. Ja jano trocha sia obchandożyłóm ji poszłóm do wyrka, bo to uż była niedziela.



60 lat KGW

Z ORG OW N E I UCI E SZ N E


60 lat KGW w Zblewie

Długoletnia społeczna działalność w Kole Gospodyń Wiejskich, jak i w Kole

PZERiI w Zblewie skłoniła mnie do pisania legend, scenek kabaretowych, skeczy w gwarze kociewskiej. Są pisane humorystycznie. Aktywny udział w KGW motywuje naszą kobiecą wspólnotę w dążeniu do zachowania i przekazania następnym pokoleniom rodzimej mowy - gwary kociewskiej, naszych zwyczajów, naszej kultury. Angażujemy się w upowszechnianie naszych regionalnych smaków - „jeścia”, zarówno tych z przepisów naszych babć, jak i tych obecnych unowocześnionych. Zasługuje na uwagę fakt, że KGW w Zblewie obchodzi 60 lat istnienia i działalności. Mam zaszczyt być wieloletnią członkinią Koła. Pierwszą przewodniczącą Koła była śp. Zofia Krajewska. Następnie: Stanisława Kuśnierz, Helena Zalewska, Melania Szynkowska, Jadwiga Galicka, Maria Teubner przez 15 lat. Szósty rok prowadzi nasze Koło Regina Umerska - młoda, pomysłowa, pracowita, zarażająca wszystkich wesołością. Z potrzeby chwili, potem z potrzeby serca powstały moje pierwsze gawędy. Propozycja użycia gwary kociewskiej na turnieju KGW wyszła z naszego Koła. Wtedy właśnie z inicjatywy naszej zawiązał się zespół folklorystyczny „Rodzina”. Zblewska „Rodzina” uczyniła wiele dla zachowania gwary kociewskiej i zwyczajów na Kociewiu. Wielką radością dla mnie jest przynależność do Koła Emerytów w Zblewie. Dobre i pożyteczne działania tego Koła zyskują akceptację i życzliwość środowiska i władz gminnych. Radość i strawę dla ducha stanowi słuchanie śpiewu chóru „Melodia”działającego przy PZERiI w Zblewie. Przynależność moja zarówno do Koła KGW, jak i Koła Emerytów w Zblewie jest dla mnie zaszczytem i radością, także motywacją. Życzę miłym czytelnikom uśmiechu na twarzy przy czytaniu zamieszczonych w tym wydaniu „gadek kociewskich” wybranych do druku. Wanda Pelowska

086


Pierwsze działaczki KGW Zblewo. Od lewej: Rogowska, Żygowska, Gamalska, Galicka (w środku), Zalewska (z prawej u dołu), Szklarska (z prawej u góry). Pamiątkowa fotografia z wycieczki do Warszawy. Rok 1979.

Pamiątkowa fotografia z wycieczki do Krakowa. Rok 1978.

087


Od lewej: Stanisława Kuśnierz, Stanisław Golus, Marta Miszke.

Kurs kroju i szycia. U dołu z lewej przewodnicząca Melania Szynkowska. Rok 1974, Zblewo.

Kurs gastronomiczny. Na dole od lewej Maria Teubner. Rok 1974, Zblewo.

088


17 marca 2007 r. Zblewskie Koło na turnieju KGW w Jabłowie. Od prawej: Wanda Pelowska, Wójt Krzysztof Trawicki, Maria Teubner, Urszula Wisbrodt, Maryla Czajka, Gabriela Kłos, członkowie zespołu „Rodzina”.

089


100 urodziny Franciszki Rogowskiej. Należała do naszego Koła od 1958 r. Była honorowym członkiem Koła KGW w Zblewie. Żyła 107 lat.

50 lecie KGW Zblewo. Przy mikrofonie Wójt Krzysztof Trawicki. Rok 2008.

Koło Gospodyń Wiejskich na wycieczce w Robczycach i Kołobrzegu. Rok 2008.

090


Turniej KGW w Jabłowie. 28 marca 2009 rok.

Wywiad dla Radia Głos podczas turnieju KGW w Jabłowie. Rok 2013.

Członkinie KGW Zblewo niosą wieniec dożynkowy. Bolesławowo, Rok 2016.

091


Powiatowy Turniej KGW 2015 w Jabłowie. Na fotografii zblewska grupa.

Zblewskie Gospodynie otrzymały nagrodę za zdobycie I miejsca za sałatkę z topinambura.

Przewodnicząca KGW Zblewo, Regina Umerska z nagrodą.

092


Regina Umerska udziela wywiadu dla telewizji TeTka podczas imprezy „Stół Wielkanocny” w 2017 roku.

50 lecie Szkoły w Zblewie. Druga od prawej przewodnicząca KGW Zblewo, Regina Umerska.

KGW Zblewo zajęło II miejsce w Krajowym turnieju „Skarby Europy zaklęte w szkle” w Olsztynie.

093


Nasza wesoła ekipa wraz z Wójtem Arturem Herold w trakcie wykonywania wieńca dożynkowego. Efekt poniżej, na następnej fotografii.

Powiatowe dożynki w Bolesławowie.

Festyn Kociewski w Zblewie i nasza ekipa od grillowania.

094


Folklorystyczny zespół „Rodzina” w Zblewie.

Dożynki w Zblewie. Wśród gospodyń nasz wójt Artur Herold.

Z wiankiem na głowie, Przewodnicząca KGW Zblewo, Regina Umerska - zdobywczyni II miejsca, za zupę z lebiody.

095


Członkinie KGW Zblewo oraz rzeźbiarz Leszek Baczkowski i Edmund Herold (Zblewo ogród państwa Herold, rok 2017)

Powiatowe Igrzyska Sportowe, Skórcz, 13 czerwca 2015 r. Drużyna sportowa ze Zblewa osiągnęła I miejsce.

Chór Melodia, w którym śpiewają członkinie KGW Zblewo.

096



Książka, którą trzymacie Państwo w ręku ma kapitalne znaczenie dla zachowania dziedzictwa kulturowego naszego regionu. Opowiadania są napisane w dwóch rózniących się gwarach: Kociewia Polnego (z okolic Zblewa) i Lasaków (okolice Klanin). Niby drobna różnica „o” lub „ó” na końću wyrazu, a melodyka opowiadania jest inna. Cieszę się, że Pani Wanda Pelowska spisała i zdecydowała się opublikować teksty, które od lat były wystawiane przez zblewskie zespoły i kabarety. Opisane wydarzenia i legendy są znakomitą dokumentacją fragmentu barwnej historii Pomorza. 098

Lech J. Zdrojewski Wanda Pelowska


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.