Magazyn Day&Night |#109| Na okładce Ania Karwan

Page 1

1




NR

109

ANIA KARWAN. PRAWDA ZAWSZE DZIAŁA

08

AVE TEATR. NOWA ENERGIA

20

INFLUENCER Z RZESZOWA. RAFAŁ JONKISZ

28

PIERWSZA PŁYTA ARKA KŁUSOWSKIEGO

FOTO MIESIĄCA 6

Beata Zarembianka i Ave Teatr w Rzeszowie

MUZYKA 8

PATRZĄC INACZEJ 22

Pierwsza płyta Ani Karwan Arek Kłusowski: "Na ten moment czekałem całe życie" Tołhaje z podkarpackim rodowodem Twórcza Olga Boczar

Ultima Ratio. Pierwszy elektroniczny sąd w Polsce powstał w Rzeszowie

SPORT 32

PODRÓŻE 24

GRATISY 34

Wiedeń Wiosną

COOLTURALNIE 16 Kolekcja Kobiecej Garderoby w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie Wiosenne rytuały

4

MODA 26 Wielki powrót jeansu

LIFESTYLE 28 Influencer z Rzeszowa: Rafał Jonkisz

Nowy mag Mediolanu. Krzysztof Piątek

KALENDARZ 35

10


Redaktor naczelna mariola szopińska-SĄDEK

Ania Karwan. To nazwisko w branży muzycznej jest znane od lat, ale artystka, jak sama przyznaje, dopiero teraz dojrzała do tego, by było o nim głośno. Gościnnie w #109 wydaniu i na okładce Day&Night, Ania Karwan, tuż po premierze swojej debiutanckiej płyty, opowiada o drodze jaką przeszła do momentu jej wydania. Osobiście urzekła mnie skromność Ani, zwłaszcza, że ta artystka ma już na koncie spektakularne wyniki. Jej utwór „Głupcy” zgromadził bagatela blisko 9 milionów (!) wyświetleń na YouTube. To zresztą nie jedyna muzyczna premiera, o której chcemy Wam opowiedzieć. Swoje marzenie o debiutanckiej płycie właśnie spełnia również rzeszowianin, Arek Kłusowski, nota bene gość archiwalnej, #102 okładki i numeru Day&Night. Jesteśmy dumni goszcząc tak utalentowane osobowości na łamach naszego pisma, a Was zapraszam nie tylko do przeczytania, ale głównie do posłuchania, oczywiście premierowych płyt Ani i Arka. Muzyka zdecydowanie dominuje w aktualnym numerze Day&Night. Poza gorącymi premierami polecam także lekturę rozmów z twórczą Olgą Boczar (str. 14), a także mającym swoje korzenie na Podkarpaciu zespołem Tołhaje (str. 12). Nie da się ukryć, że kalendarzowo zawitało do nas przedwiośnie, niosąc za sobą cykliczne rytuały (str. 18). A jak wiadomo, Wiosna rządzi się swoimi prawami także w modzie (str. 26), na ulicach i we wnętrzach naszych domów (str. 31). Wiosna to także idealny czas na podróżowanie, dlatego my zabieramy Was do Wiednia (str. 24), a także (nie tylko Wiosną!) warto wzbogacić się kulturowo i historycznie. Na taką właśnie kulturowo-historyczną podróż w czasie zabieramy Was za sprawą Muzeum Okręgowego w Rzeszowie i wyjątkowej wystawy kolekcji kobiecej garderoby (str. 16), a także nowo powstałego AVE Teatru (str. 20). W aktualnym numerze także ostatnia odsłona cyklu Influencer z Rzeszowa, którego gościem jest Rafał Jonkisz (str. 28). Tej Wiosny jest więc sporo do zrobienia i właśnie do tak konstruktywnej aktywności zachęcam wszystkich Czytelników Day&Night.

NA OKŁADCE: ANIA KARWAN FOT. MAREK STRASZEWSKI EDYCJA: MARIUSZ UCHMAN

Snapchat: twitter.com/ youtube.com/ dayandnight_pl dayandnight_pl DayAndNightMagazyn www.dayandnight.pl facebook.com/ Issuu.com/ Instagram: DayAndNightMagazyn dayandnight dayandnight_pl

REDAKCJA

ZESPÓŁ REDAKCYJNY

FOTOGRAFIE

WYDAWCA

al. Kopisto 1, 35-315 Rzeszów Millenium Hall, II p., tel. 17 770 07 15 redakcja@dayandnight.pl www.dayandnight.pl www.facebook.com/DayAndNightMagazyn

Bartłomiej Skubisz Katarzyna Micał Kaja Kustra Jakub Pawłowski Daniel Kowalczyk Magdalena Sączawa

Paweł Dubiel

Media Show al. Kopisto 1 35-315 Rzeszów

REDAKTOR NACZELNA Mariola Szopińska-Sądek

BIURO MARKETINGU I REKLAMY marketing@dayandnight.pl tel. 661 852 710

SKŁAD Daniel Porada

KOREKTA Mirella Curzytek

MAGAZYN BEZPŁATNY NR 109 ISSN 1689 - 6610 www.dayandnight.pl

WSPÓŁPRACA Anna Tomczyk Paweł Paczocha

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść ogłoszeń i reklam. Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo adiustacji i skracania tekstów. Wydawca zastrzega sobie prawo odmowy zamieszczenia reklamy lub ogłoszenia, jeżeli ich treść lub forma będzie sprzeczna z linią programową i interesem pisma (art. 36 pkt. 4 prawa prasowego). Wszelkie prawa zastrzeżone.

5


DZIAŁO SIĘ

665-lecie lokacji miasta Rzeszowa 27 stycznia Tradycyjna gala z wyróżnieniem nowych Honorowych Obywateli miasta Rzeszowa odbyła się w niedzielę, 27 stycznia w Filharmonii Podkarpackiej. Podczas uroczystości obecni byli m.in. biskupi diecezji rzeszowskiej i przemyskiej, posłowie i europosłowie, władze województwa, rektorzy rzeszowskich uczelni, dowódcy i komendanci straży pożarnej, policji oraz służby więziennej. Swoją obecnością zaszczycili także byli prezydenci Rzeszowa: Andrzej Szlachta i Mieczysław Janowski oraz prezydent Mielca – Jacek Wiśniewski. Gospodarzami uroczystości byli Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa i szef Rady Miasta, Andrzej Dec. Grono 57. dotychczasowych Honorowych Obywateli Miasta Rzeszowa powiększyło się o dwie wybitne osobowości ze świata nauki i medycyny. Honorowymi Obywatelami miasta Rzeszowa zostali: Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, mający na koncie spektakularne sukcesy w dziedzinie archeologii oraz Kazimierz Widenka, wybitny kardiochirurg, pod którego skrzydłami rozwijał się rzeszowski oddział kardiochirurgii. fot. patrycja zasadnia/ estrada rzeszowska

Pierwsze autobusy elektryczne wyjechały na miasto 7 lutego

Pierwsze elektryczne autobusy pojawiły się na rzeszowskich ulicach. W mieście funkcjonuje także dziesięć stacji szybkiego ładowania. Pierwszy kurs z prezydentem miasta, Tadeuszem Ferencem na pokładzie, miał miejsce 7 lutego. Autobusy elektryczne kursują na liniach 0 i opatrzone są zielonym napisem „Jestem elektryczny” na górze i z tyłu pojazdów.


Pokaz fryzjerski „Motion” Katarzyny Złamaniec 10 lutego Unikatowe show miało miejsce na przestrzeniach Millenium Hall i w założeniu połączyło sztukę i rzemiosło. Zaproszeni goście mieli okazję uczestniczyć w spektaklu fryzjerskim, podczas którego stworzone zostały niepowtarzalne kreacje na głowach modelek poprzez połączenie kunsztu fryzjerskiego z działaniami performatywnymi. Wykorzystywane techniki miały na celu wywołać emocje, poruszyć i zainspirować odbiorców. Przedstawienie angażowało wielu artystów (m.in. malarzy, tancerzy, wokalistów, scenografów, projektantów) i zorganizowane zostało według koncepcji Katarzyny Złamaniec. fot. Ewa Szyfner

Podkarpacka premiera filmu „Władcy przygód. Stąd do Oblivio” 24 stycznia

“Władcy Przygód. Stąd do Oblivio” to komedia familijna, opowiadająca o losach nastoletniego Franka, który zaprzyjaźnia się z Eddiem – zbiegiem z krainy zapomnianych piosenek Oblivio. To historia podróży mającej uratować przybysza przed bezwzględnymi Łowcami nie z tego świata. Zdjęcia do filmu zostały zrealizowane m.in. na Rynku w Rzeszowie. Produkcja została wsparta finansowo (150 tys. zł) w ramach Podkarpackiego Regionalnego Funduszu Filmowego. Podkarpacka premiera filmu miała miejsce w rzeszowskim kinie Zorza.


MUZYKA

PRAWDA ZAWSZE DZIAŁA, A JA ZROBIŁAM DOKŁADNIE TO, CZEGO CHCIAŁAM" Właśnie wydajesz debiutancką płytę, teledysk „Głupcy” ma na YouTubie już 9 milionów odsłon, a najnowszy, „Czarny Świt”- 2 miliony. To świadczy o tym, że dotarłaś do bardzo wielu odbiorców. Spodziewałaś się takich wyników? Przede wszystkim na nic się nie nastawiałam. Moim celem nie była liczba wyświetleń. Oczywiście robię wszystko, co w moim mniemaniu jest dobre i zgodne z wartościami, które wyznaję, żeby dotrzeć do jak największej ilości słuchaczy, ale nie robię niczego na siłę. Zaczynam od siebie, tworzę coś z nastawieniem na najlepszą jakość, a potem oddaję to w ręcę ludzi. Jestem szczęśliwa, że idzie za tym popularność i dumna, że nie jest ona pusta. Każda piosenka na płycie to konkretna historia i chyba nie przypadkowo te historie przedstawiane są w odpowiedniej kolejności na płycie. Czy mam rację? Zgadza się. Ułożyłam kolejność piosenek zgodnie z czasem ich powstania i zupełnie niespodziewanie ułożyła się ona w chronologiczną historię mojego życia. Takim przypadkiem - nieprzypadkiem - stworzyliśmy tak zwany concept album. „Czarny Świt” to piosenka z dramaturgią, stopniowaniem, to historia, która wciąga i działa na emocje. Tak samo jak nietypowy teledysk. Czy właśnie tak wyobrażałaś sobie jego koncept, podczas tworzenia tego utworu? Od samego początku czułam, że ten teledysk powinien być skromny, intymny i emocjonalny. W międzyczasie nasz producent Bogdan Kondracki wymyślił wspaniały, historyczny scenariusz, ale z przyczyn od nas niezależnych nie udało nam się go zrealizować, więc kiedy pojawił się Marek Straszewski ze swoją piękną i wrażliwą duszą, opowiedziałam mu o czym jest piosenka i o tym, że chciałabym wystąpić sama, bez scenografii, bez scenariusza i że chciałam po prostu mowić do widza. Uznaliśmy wszyscy, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jak usiądę przed kamerą i sfilmujemy moje emocje jednym ujęciem. Myślę, że prawda zawsze działa, a ja zrobiłam dokładnie to, czego chciałam. Jestem sobą w tym teledysku i czuję się spełniona w tym zadaniu na 100%.

JEJ NAZWISKO ZNANE JEST W BRANŻY MUZYCZNEJ OD LAT, ALE JAK SAMA PRZYZNAJE, DOPIERO TERAZ DOJRZAŁA DO TEGO, ABY BYŁO O NIM GŁOŚNO. A WSZYSTKO ZA SPRAWĄ DEBIUTANCKIEJ PŁYTY, KTÓRA WŁAŚNIE UKAZAŁA SIĘ NA RYNKU. JAK WYGLĄDAŁA DROGA DO JEJ POWSTANIA? W ROZMOWIE Z DAY&NIGHT, ANIA KARWAN.

8

„Mówią teraz jest Twój czas” – te słowa z „Czarnego Świtu” okazały się prorocze. Opowiedz o swojej muzycznej drodze, którą przeszłaś, by dotrzeć do miejsca, w którym właśnie jesteś. Ojej, chyba musielibyśmy poświęcić cały magazyn na to :). Moje początki nie były łatwe, ale były najlepszą szkołą, jaką dostałam. Zaczynałam od śpiewania po centrach handlowych, weselach, małych knajpkach. Potem weszłam do branży muzycznej, nie mając 18-stu lat i na jakiś czas zadomowiłam się jako chórzystka. Cieszyłam się, że dostałam szasnę być tak wysoko. Oczywiście marzyłam o tym, żeby stać na froncie, ale nigdy nie wierzyłam, że takiej zwykłej dziewczynie jak ja, może się to udać. Przez wiele lat byłam drugim głosem, potem śpiewałam do filmów, reklam, seriali. Przeszłam długą drogę grania i śpiewania wszystkiego. No może poza reggae i salsą :). Właściwie cała branża wiedziała kim jestem, ale nikt nigdy nie usłyszał nic mojego, bo rozmieniałam się na drobne i nie wierzyłam, że mogę zrobić coś dobrego. Wyjściem było śpiewanie czyjegoś repertuaru. Chwała Bogu, że nie jest to karalne, inaczej zwariowałabym sama ze sobą. Program The Voice of Poland był moim pożegnaniem z karierą, a jak się później okazało, ratunkiem. Do dzisiaj nie pamiętam swojego wykonania „Purple Rain”, ale czułam, że naprawdę ktoś tam z góry kieruje moim sercem i mam tam masę wsparcia. Wyśpiewałam sobie drugie życie tym utworem. Po programie myślałam, że pójdzie już wszystko z górki, a szczerze mówiąc zaczęły się takie schody, że właściwie do dzisiaj nie wierzę, że trzymam swoją płytę w rękach. Moja managerka cierpliwie pracowała dla mnie, przy mnie i ze mną, wierząc, że mi sie uda. A ja klęłam co chwilę, że mam już tego wszystkiego serdecznie dość. Pewnego dnia kompletnie zaryczana napisałam smsa do Bogdana Kondrackiego, że jest jedynym producentem, o którym tak bardzo marzyłam, ale też jedynym, który może mnie uratować. Bogu


Jak z perspektywy czasu wspominasz programy typu talent show, w których brałaś udział? Wspominam to jako wielką lekcję pokory, ale przede wszystkim szansę jaką dostałam od wszystkich produkcji, w jakich brałam udział. Nie z każdej umiałam skorzystać. Dzisiaj się do tego przyznaję, że mój ból i strach były silniejsze niż wiara w siebie i robiły niezłe spustoszenie. Dopiero w The Voice of Poland zrozumiałam po co tam jestem, że to jest 5 minut, które mogę wykorzystać, albo znowu marudzić i widzieć wszędzie jakąś pułapkę. W „Nie Boję Się” śpiewasz „wolniej nudzę się, częściej wychodzę z ram” – czy płyta, którą właśnie wydałaś i w której nie brakuje bardzo osobistych doświadczeń i skrajnych emocji, uważasz za swoje wyjście z ram? Na pewno ta płyta jest wyjściem ze strefy komfortu, który to nigdy nie był komfortem. Ona jest moim rozliczeniem z przeszłością, przyznaniem się do słabości, zrzuceniem złości i gniewu. Opłakałam na niej wiele strat i postanowiłam stanąć na nogi jak Scarlett O’Hara i zawalczyć o swoje szczęście. „Myślisz, że skórę mam, ze stali, ze stali, nie wsiąka we mnie nic i nie pali, nie pali” – słuchając piosenki „Babilon” zaczęłam zastanawiać się, jaki masz stosunek do głośnego zwłaszcza ostatnio, tematu hejtu w sieci. Czy ten problem dotyka Cię bezpośrednio? Nie wyrażam zgody na hejt. Jestem bezlitosna w tym temacie. Nie ma dla mnie żadnego logicznego wytłumaczenia na to. Kiedyś jeszcze bardzo usprawiedliwiałam samotnych i skrzywdzonych ludzi, którzy właśnie w ten sposób wyrażają swój ból i frustrację. Dzisiaj wiem, że jeśli spotkała Cię krzywda, trauma, zaznałaś porażki, tragedii, to są na to rozwiązania. Rodzina, przyjaciele i dobry psycholog. Jest we mnie ogrom współczucia dla pokrzywdzonych ludzi, bo jestem osobą empatyczną i wiele cierpienia również zniosłam. Jednak na własnej skórze przekonałam się, że Ci zranieni potrafią najbardziej ranić. Nieświadomie podnoszą broń i uderzają z całych sił, żeby kogoś bolało tak bardzo, jak bolało ich. Nie daję przyzwolenia na zatruwanie ludziom ich szczęscia dlatego, że samemu się go nie zaznało. Zrozumiałam to podczas terapii, że sama potrafiłam kaleczyć słowami za własne cierpienie. Jeśli ktoś potrzebuje, to niech weźmie z tego przykład, bo da się znaleźć przyczynę tego cierpienia, przepracować ją i na zawsze uwolnić się z rąk tego bólu. W ludziach świadomych, tych, którzy nauczyli się wybaczać i kochają samych siebie, nie ma miejsca na nienawiść, pogardę i znęcanie się, bo to wszystko odbiłoby się głównie na nich, a przecież nikt celowo nie chce robić sobie krzywdy. Dlatego walka z hejtem zaczyna się od nas samych, a nie od wołania, że wszyscy wokół są źli i zawistni. Niech w końcu nadejdą czasy, kiedy najpierw sami zadamy sobie pytanie, czy komuś czegoś szczerze nie zazdrościmy i zaczniemy zamieniać tę zawiść w podziw i wsparcie. Pan Bóg nie jest głupi. Nagradza dobro.

Nie da się ukryć, że w Twojej muzyce jest coś doniosłego. Jak określiłabyś rodzaj muzyki, którą tworzysz? Nie potrafię tego określić jednym słowem, nie sądzę też, żebym stworzyła jakiś nowy gatunek. Zależało mi na stworzeniu dobrych kompozycji z przesłaniem. Chciałam, żeby po wysłuchaniu tej płyty odbiorca miał poczucie, że zabrałam go na tę niecałą godzinę w swój świat, w którym mogł się spotkać nie tylko ze mną, ale też sam ze sobą i swoimi emocjami. To jest po prostu dobra, popowa płyta, którą sama chętnie bym kupiła gdyby nie była moja i słuchała na co dzień, bo jest prawdziwa, życiowa i pełna głębokich emocji. Prywatnie jesteś mamą, tworzysz, piszesz, wydajesz płytę i rozpoczynasz trasę koncertową. Jak udaje Ci się to wszystko połączyć? Przede wszystkim bardzo wierzę w swoje marzenia, ale wiem też, że bez dobrej organizacji, dobrych ludzi i oddelegowywania obowiązków nie ma szans na powodzenie. Przyznaję, że nie jest to łatwe, ale czy ktoś obiecywał, że będzie? Im szybciej zdamy sobie sprawę z tego, że po sukces idzie się ciernistą drogą, tym mniej bólu i rozczarowań, a ewentualne porażki będą lekcją, a nie załamaniem nerwowym. Żyję w tak zwanym kontrolowanym chaosie. Potrafię mieć wysprzątany dom i odhaczone wszystkie obowiązki, a już dzień później dom jest jak po przejściu tajfunu, 100 maili wisi z tytułem „pilne” i zasypiam z dzieckiem na kanapie w pełnym makijażu. Budzę się pokręcona o 3 nad ranem, piszę piosenkę, myję naczynia, odpisuję fanom i kładę się o 5 na 2h do swojego łóżka. Jest dużo obowiązków, ale ja lubię takie życie. Mam duże wsparcie w rodzinie, mojej managerce, która ratuje mi nie raz życie. Wiem, że wsparcie w życiu jest nieocenione i jestem wdzięczna wszystkim moim bliskim, że mogę na nich liczyć. Jakie masz zawodowe plany na obecny, 2019 rok? Czy skupiasz się teraz przede wszystkim na promocji płyty, czy równolegle możemy spodziewać się innych odsłon Ani Karwan? Skupiam się na promocji płyty, trasie koncertowej, szkoleniu głosu i planowaniu trasy letniej i jesiennej. Myślę, że w międzyczasie pojawi się jeszcze mnóstwo innych zobowiązań koncertowych, więc mój 2019 to będzie piękny, wypełniony po brzegi muzyką rok. Jestem gotowa na to. Już 30 marca odbędzie się Twój koncert w Rzeszowie, w klubie LUKR, ale to nie będzie pierwsze spotkanie z rzeszowską publicznością, bo występowałaś tutaj już niejednokrotnie. Jak myślisz, czy Fani Twojego ogromnego talentu, choćby z klubowych klimatów pojawią się na koncercie? To jest pytanie do nich w takim razie :). Ja mam ogromną nadzieję, że spotkam się ze wszystkimi fanami tego dnia i liczę też na zupełnie nowych odbiorców. Nie mogę się doczekać koncertów, jesteśmy w trakcie prób i przygotowań, każdego wieczora kiedy kładę się wymęczona dniem, wizualizuję ten moment kiedy staję na scenie i zaczyna się koncert. Układam myśli, planuję co i jak zaśpiewam, podejrzewam, że i tak wywrócę wszystko do góry nogami jak usłyszę pierwsze dźwięki, ale te marzenia senne są tak piękne, że jeśli uda mi się zrealizować choć część, to będę bardzo szczęśliwa.

Rozmawiała MARIOLA SZOPIŃSKA-SĄDEK

9

MUZYKA

dzięki, że zgodził się doprowadzić mnie do miejsca, w którym dzisiaj jestem. To była bardzo długa i trudna droga i kiedyś wściekałam się na swoje życie. Dzisiaj uczę się być z siebie dumna. Nie wyśmiewać błędów, nie wstydzić się za wtopy. Ta płyta jest dla mnie dowodem, że jestem dobrym człowiekim i doczekałam się pięknej przemiany samej siebie, a wdzięczność Izie, Bogdanowi, Sławkowi, Karolinie, Tomaszowi i całej naszej załodze nie ma końca.


„Na ten moment czekałem całe życie” Weźmiesz udział w koncercie „Artyści przeciw nienawiści”? Co myślisz o tym projekcie? Świetna inicjatywa, zawsze wspieram wszystkie projekty społeczne, które mogą wytworzyć coś dobrego, skłonić nas do refleksji i dyskusji. Mam głęboką nadzieje, że odbije się to echem w życiu codziennym i ugryziemy się w język, zanim kogoś oczernimy albo sprawimy przykrość. Premiera Twojej płyty zbliża się wielkimi krokami… Na ten moment czekałem całe życie i ciężko pracowałem od 10 lat, bo wtedy zacząłem swoją przygodę ze śpiewaniem, później rozwijałem się też na innych płaszczyznach, zrobiłem z różnymi artystami kilkanaście płyt, pisząc dla nich utwory. Większość z nich to hity. To przełomowy dla mnie moment, bo w końcu mogę wyjść z poczekalni i pokazać swoje wnętrze, wrażliwość i osobowość bez zbędnej otoczki, 1:1– jak na szczerej psychoterapii. Materiał już był gotowy od dawna, ale przez długi czas nie mogłem znaleźć ludzi, którzy by we mnie uwierzyli, nie traktowali jak produkt marketingowy i poświęcili się bezinteresownie mojej wizji. To cholernie trudne w dzisiejszych czasach. Myślę, że już mam takie doświadczenie, że mogę nim obdarować kilku debiutantów, którzy wkraczają w świat przemysłu muzycznego. Ten świat jest bezwzględny. Jak określiłbyś rodzaj muzyki, który usłyszymy na płycie? Nie potrafię tego zdefiniować, ale jest to bardzo moje. Nie lubię porównań, mam swój styl i sznyt i to słychać w tych piosenkach. Jest cała paleta emocji, od neurotycznych dźwięków po pozytywne szalone bity. Płytę traktuję jak książkę, każdy utwór jest rozdziałem, a na końcu jest nadzieja. Do pracy nad albumem zatrudniłem aż 4 producentów m.in. Michała Kusha i Darię Zawiałow, Maćka Sawocha czy Michała Wu ( xxanaxx). Za mix i mastering odpowiada Marcin Gajko, który zrobił Grande Brodce i wiele innych ponadczasowych dzieł. Według mnie, najważniejsza jest jednak treść, słychać tam proces mojej przemiany, to jak dojrzewałem i osiągałem spokój. Nie chcę więcej o tym mówić, wolę zachować tajemnicę, wszystko jest zawarte w tekstach piosenek. To moja historia.

Jak sam zapowiada, jego debiutancka płyta to zbiór doświadczeń, przeżyć pełnych wzlotów i upadków, a także problemów, z którymi mierzą się urodzeni w latach 90. Mimo młodego wieku Arek Kłusowski to tytan pracy, zadaniowiec i muzyk z bogatym wnętrzem, osobowością sceniczną i niespotykaną wrażliwością. W szczerej rozmowie z Day&Night opowiada o swojej drodze do pierwszej płyty. 10

Opowiedz o procesie twórczym nowego krążka. Trochę kazałeś czekać fanom na tę płytę… Nie chcę wyjść na bufona, ale nie znam drugiej takiej osoby w moim wieku, która by tak ciężko pracowała. W ciągu 5 lat nagrałem 3 materiały, wyrzucałem je do kosza, nagrywałem i komponowałem dziesiątki utworów, robiłem spektakle i koncerty, produkowałem rzeczy w teatrze, koncertowałem, zagrałem główną rolę u Mariana Opanii, miałem 4 wytwórnie i kilkunastu managerów. To totalny hardcore! Każde rozstanie ze współpracownikami to duży cios, po którym ciężko się pozbierać, już nie wspomnę o tym, że ciągle masz presję czasu i ogromne oczekiwania, którym musisz sprostać. Nauczyłem się w życiu jednej ważnej rzeczy, która prowadzi mnie ciągle w górę, że nigdy nie możesz robić niczego wbrew sobie, bo szkoda na to czasu i chwil. Tak sobie myślę, że zanim ktoś mnie oceni, niech chociaż przez tydzień pobędzie w mojej skórze i zmierzy się z tymi wszystkimi rzeczami sam. Jestem dumny z tej płyty i dziś bez zbędnych kompleksów wiem, że to kawał dobrej roboty.

ranko iktor F Fot. W

MUZYKA

Pierwsza płyta Arka Kłusowskiego

Wierzę, że Ty sam również musiałeś uzbroić się w cierpliwość. Jakie emocje towarzyszą Ci teraz, u przysłowiowego progu premiery płyty? Skrajne, raz wzruszenie, raz niepewność. Są sukcesy i porażki,


Do kogo adresowana jest Twoja muzyka? Z pewnością nie jest to muzyka towarzysząca gdzieś tam w aucie albo w kuchni. To raczej piosenki angażujące, o których będzie się dyskutować w sposób skrajny. Poruszam tam wiele niewygodnych tematów, śpiewam o depresji, alkoholiźmie, przygodnym seksie, braku samoakceptacji, problemach ludzi urodzonych w latach 90., tęsknocie, upadkach i wzlotach. O wszystkim tym, co spotyka moich rówieśników, w czasie dużej przemiany społecznej. Nie jadę tam po bandzie, to raczej poetyckie środki wyrazu, jeśli w ogóle mam to jakoś określić. Gdybym miał zadedykować tę płytę, to śpiewam dla ludzi z blizną. Ostatnio zmieniłeś wizerunek, najdrastyczniejsza zmiana dotyczy Twojej fryzury. To celowy zabieg? To też pewna symbolika, bo już nie ma we mnie ARO, który ma 20 lat i zwraca na siebie uwagę

Gdybym miał zadedykować tę płytę, to śpiewam dla ludzi z blizną .

dziwnymi strojami, robiąc szum i zamieszanie. Jestem „Po tamtej stronie", po której nigdy nie wiedziałem, że się znajdę. W sumie cieszę się, że dopiero teraz wydaję album, wszystko jest w życiu po coś. I być może ja musiałem poznać siebie, przepracować trochę spraw i nauczyć się życia. Zawsze kiedy już jestem zmęczony i wyładowują mi się baterie, przypominam sobie lekcję z moją nauczycielką śpiewu, Magdą Skubisz. Powiedziała mi kiedyś jedną ważną rzecz, którą chyba sobie wytatuuję. Niestety muszę zostawić ją dla siebie, bo to chyba jakaś magiczna wróżba. Mam wielkie wsparcie od wielu osób z Rzeszowa, to niezwykła radość. Jakie są Twoje muzyczne plany na 2019 rok? Ten rok to tylko i wyłącznie promocja płyty „Po tamtej stronie”, festiwale i koncerty. Skupiam się tylko na tym i chcę dać z siebie jak najwięcej. Oczywiście piszę też piosenki dla innych, bo to dla mnie wielka zajawka, ale priorytet to „moje dziecko”. Zachęcam Was do sięgnięcia po ten album, myślę, że Was nie zawiodę. Do zobaczenia na koncertach, wszystkie informacje na moim facebooku Arek Kłusowski i instagramie. Dziękuję wszystkim za wsparcie, całemu miastu i mediom, no i oczywiście Day& Night! Tak na marginesie, myślę, że okładka ze mną w turbanie i białych brwiach (numer #102 przyp. red.) przejdzie do historii! (śmiech).

Rozmawiała MARIOLA SZOPIŃSKA-SĄDEK

MUZYKA

jednak wiem, że już zamykam pewien etap i dotrzymałem słowa. Będzie co będzie! Mocno wierzę, że ta płyta dotrze do wielu serc. Tworząc ten materiał byłem w ciężkim stanie, często smutny i wypalony. Wiem, że takich osób jak ja jest tysiące. To nie jest artystyczna wysublimowana niedostępność muzyczna, tylko prawdziwe opowieści z życia wzięte. Nigdy nie będę pięknym cukierkowym chłopcem, który ma ładną buźkę i wygląda przyjemnie w telewizji, ja dostałem od losu inną misję i realizuję ją każdego dnia.


MUZYKA

Mama Warhola z Fryderykiem? W ZESZŁYM ROKU, MAJĄCY SWOJE KORZENIE NA PODKARPACIU ZESPÓŁ TOŁHAJE, NAGRAŁ UNIKATOWY ALBUM, NA KTÓRYM WYKORZYSTANO GŁOS JULII WARHOL - MATKI ANDY`EGO WARHOLA. ZACZERPNIĘTO GO Z PŁYTY EBONITOWEJ, NA KTÓRĄ LATA TEMU JULIA NAGRAŁA W NOWYM JORKU PIEŚNI Z TĘSKNOTY ZA RODZINNYMI KARPATAMI. ROZMAWIAMY Z MARIĄ JURCZYSZYN-KULIK, WOKALISTKĄ ZESPOŁU.

Jak przyjęliście w zespole nominację do tegorocznych nagród Fryderyk w kategorii folk / muzyka świata za płytę "Mama Warhola"? To przecież nie pierwsza wasza nominacja i nie pierwsze wyróżnienie w długoletniej historii zespołu. Ogromnie się ucieszyliśmy. W tym roku było bardzo dużo zgłoszeń w naszej kategorii. Pojawiły się też bliżej znane słuchaczom nazwiska - Prońko, Młynarski, Kayah, Waglewski, więc zupełnie się nie spodziewaliśmy, że znajdziemy się w ich gronie, ale przyznamy, że tliła się skrycie nadzieja. To dla nas wielki zaszczyt. Właściwie nie czekamy już na nagrodę, jest nią dla nas sama nominacja. "Mama Warhola" to płyta wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Kto wpadł na pomysł wykorzystania głosu matki Andy`ego Warhola, śpiewającej stare rusińskie pieśni i wkomponowania ich w Waszą muzykę? Na pomysł wpadł założyciel i filar zespołu - Janusz Demkowicz. O tym, że takie nagrania istnieją podpowiedział nam przyjaciel, Słowak - Milan Durňak. Pomysł bardzo się spodobał Damianowi Kuraszowi i Piotrkowi Rychlcowi. Ja byłam sceptycznie nastawiona, bo pieśni same w sobie nie porywają. Może dwie miały w sobie jakąś tajemnicę i wzruszającą melodię. Bałam się, że poza samą historią, nic nie będzie ciekawego na płycie. Zresztą piosenki te w większości znałam, nie były dla mnie więc jakimś odkryciem. Znałam też pochodzenie Andy’ego Warhola i może na mnie cała ta historia nie zrobiła aż takiego wrażenia, ale widzę, że warto było zaryzykować. Czy śpiewając niejako z Julią, która swój głos nagrała kilkadziesiąt lat temu czułaś z nią jakąś duchową więź? Czy

12

może jednak przemawiał bardziej duch samego Andy'ego Warhola, również obecnego na płycie? Im dłużej słuchałam nagrań Julii Warholi, tym bardziej czułam, że w nie wnikam, wpadam, zagłębiam się, zanurzam z ogromnym zaciekawieniem. Przez te pieśni poznawałam Julię. Dużo czytałam o historii rodziny w międzyczasie (polecam genialną biografię Andy’ego Warhola, autorstwa Bockrisa) i miałam takie wrażenie, że przenosiłam się w czasie. Wyobrażałam sobie jak żyli i czułam ogromną tęsknotę Julii za Beskidami. To było wzruszające doznanie. Mam wrażenie, że wiem jaka ona była. Tak, myślę, że to była jakaś duchowa więź. A duch Andy’ego Warhola pojawia się w brzmieniu i tu pewnie więcej mógłby powiedzieć Piotr Rychlec - producent i reszta zespołu, która tworzyła to brzmienie. Jak Wasz album został odebrany wśród rodziny Andy`ego Warhola i wśród jego miłośników? Docierają do Was jakieś głosy w tej kwestii? Tak, dostaliśmy wiadomość od bratanka Andy’ego - Jamesa Warhola. Był zachwycony, przekazał bardzo wzruszające podziękowania od całej rodziny, ponoć pokochali tę adaptację jej głosu. To było dla nas niezwykle miłe. Tym bardziej, że kilka tygodni później ni stąd, ni zowąd napisali nam: „Actually can’t stop listening!”. Bardzo chcieliby nas poznać i proszą o informację jak tylko będziemy w NY, co myślę, nie nastąpi niestety zbyt szybko. Jesteś przesiąknięta muzyką kresów, pieśniami łemkowskimi, bojkowskimi, rusińskimi. Skąd u Ciebie tak wielka miłość do tradycji? Gdzie poznawałaś i poznajesz źródła?


MUZYKA

budzić wyobraźnię, ale warto się wybrać na festiwale muzyki tradycyjnej, polecam szczególnie te, które odbywają się w Kazimierzu Dolnym i Lublinie. Można tam dotknąć prawdziwej muzyki korzeni. Zapraszamy też na nasze koncerty, ale my ubieramy tradycyjną muzykę we współczesny kubraczek, żeby jej pierwszy odbiór był mniej bolesny dla słuchacza, któremu obce są chociażby ćwierćtony. Ważną rolę w propagowaniu muzyki zespołu Tołhaje odegrał popularny serial "Wataha" realizowany przez HBO.

Fot. Archiwum Tołhaje

Przyznam, że bardzo nie lubię tego przymiotnika - „kresowy”, wolę - tereny pogranicza, przygraniczny, polsko-ukraiński. Zostałam wychowana w rodzinie, która bardzo dba o swoje tradycje. Mam pochodzenie bojkowskie i łemkowskie, czyli rusińskie, ukraińskie. Zresztą jak to na pograniczu bywa - stykają się różne społeczności i kultury. Wspólne dla nich jest wyznanie grecko-katolickie albo prawosławne, ale przede wszystkim jest to obrządek wschodni i kalendarz gregoriański. Poza tym, w moim rodzinnym domu pieśni ludowe, obrzędowe towarzyszyły większości rodzinnych świąt i spotkań. Pewnego dnia,

„Z TYCH STARYCH PIEŚNI, Z MUZYKI NASZYCH KORZENI, MOŻNA SIĘ WIELE DOWIEDZIEĆ O NASZYCH PRZODKACH, ALE TEŻ O NAS SAMYCH .

gdy byłam nastolatką, trafiłam na piękną powieść neoromantyczną - „W niedzielę rano ziele kopała” Kobylańskiej, która była przesiąknięta ludową fantastyką i symboliką. Zafascynowałam się wtedy ludowymi tradycjami oraz obyczajami. Na nowo zakochałam się w tradycyjnych pieśniach i z lubością interpretowałam znane mi od dziecka ludowe pieśni, uwielbiałam je analizować i odczytywać symbolikę dotąd mi nieznaną. Z tych starych pieśni, z muzyki naszych korzeni, można się wiele dowiedzieć o naszych przodkach, ale też o nas samych. A gdzie słuchacze czy czytelnicy tego wywiadu mogą wybrać się, żeby doświadczyć na własnej skórze tych korzeni, tej tradycji? Są jeszcze takie miejsca? Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy to skansen, ale nas inspiruje żywa tradycja. Oczywiście takie miejsca też mogą po-

Byliście częścią ścieżki dźwiękowej obydwu sezonów. Obecnie powstaje trzeci. Są plany na dalszą współpracę? O, tak. To było dla nas duże wyróżnienie. Miło było siebie słyszeć w różnych stacjach radiowych przy zajawce serialu. Nie będę ukrywać, że byłam wtedy niezwykle podekscytowana. Dostaliśmy też wiele listów, w których nasi odbiorcy pisali, że dzięki serialowi nas poznali. Wiele ludzi pytało jak to możliwe, że dopiero teraz o nas usłyszeli skoro istniejemy już od 2001 roku. Cóż mieliśmy odpisać - magia telewizji (śmiech). Niezwykle to miłe. Jesteśmy wdzięczni produkcji serialu za szansę jaką nam dali. Staramy się jej nie marnować i pracujemy nad kolejną płytą, która być może zabrzmi w nowym sezonie.

Rozmawiał BARTŁOMIEJ SKUBISZ


PODKARPACIE ZAWSZE BĘDZIE DLA MNIE MIEJSCEM WYJĄTOWYM". ROZMOWA Z

OLGĄ BOCZAR, WOKALISTKĄ JAZZOWĄ, KOMPOZYTORKĄ I FLECISTKĄ ZWIĄZANĄ Z PODKARPACIEM, KTÓRA KILKA MIESIĘCY TEMU ZAPREZENTOWAŁA SWÓJ DRUGI ALBUM.

Wraz ze swoim zespołem złożonym z absolutnie topowych polskich muzyków odcisnęliście silne piętno na muzy-

14

Czy głośną ostatnio za sprawą filmu „Zimna Wojna” melodię „Dwa serduszka, cztery oczy” wybrałaś wcześniej? Aranżację do tej piosenki tworzyłam w lipcu 2017 r. na długo przed tym, zanim jeszcze pojawiła się wieść o filmie. Jakie zdziwienie, a przy tym jaka radość mnie ogarnęła, kiedy będąc w kinie, usłyszałam piosenkę w wykonaniu Joasi Kulig, którą sama chwilę wcześniej nagrywałam. „Dwa serduszka, cztery oczy" – w „Zimnej Wojnie” totalnie odmienne nastrojem, spokojne i melancholijne, w sytuacji, kiedy u mnie na płycie, utwór zalicza się zdecydowanie do grupy tych bardziej ostrych, szybkich i „temperamentnych". To jest właśnie polska muzyka! Może nie ma w niej skomplikowanych bałkańskich rytmów czy arabskich skal, ale jest to, co najważniejsze - słowiańska dusza i czyste piękno, które jak się okazuje, może mieć nieskończenie wiele odmian. Pochodzisz z okolic Krosna, jesteś pedagogiem na kierunku „Jazz i muzyka rozrywkowa" Uniwersytetu Rzeszowskiego. Czy, pomimo mieszkania w Warszawie, Podkarpacie jest dla ciebie nadal szczególnym miejscem? Podkarpacie zawsze będzie dla mnie miejscem wyjątkowym. A dokładniej Haczów - miejscowość, w której się wychowywałam i dorastałam. Bywam w swoim domu rodzinnym tak często, jak jest to tylko możliwe. Dlatego też, pomimo dużej odległości pomiędzy Rzeszowem, a Warszawą, cieszę się, że pracuję na Podkarpaciu. Zajęcia na Uniwersytecie to często dla mnie również okazja do tego, by odwiedzić rodzinne strony. Z Podkarpaciem jesteś również związana poprzez Bieszczadzkie Warsztaty Muzyczne w Orelcu, podczas których, co roku latem pracujesz z młodymi wokalistkami i wokalistami. Jak mogłabyś opisać te spotkania? Zagroda Magija to magiczne miejsce, sprzyjające zarówno odpoczynkowi, jak i twórczym przedsięwzięciom. Jak jeszcze nie byliście, to koniecznie odwiedźcie Magiję, w szczególności podczas wakacji, kiedy odbywają się tam warsztaty muzyczne. Byłam w wielu miejscach w Bieszczadach i na wielu warsztatach muzycznych, ale na odwiedziny tego miejsca czekam co roku ze szczególną niecierpliwością. Kadra warsztatów w Orelcu złożona jest z topowych polskich muzyków, do tego świetna kuchnia pani Irenki (kto był w Magiji wie, co mam na myśli), cowieczorne jam sessions i to, co najlepsze – iście rodzinna atmosfera, o czym chyba najlepiej świadczą pełne listy uczestników i wyprzedane prawie wszystkie miejsca, na pół roku przed kolejną edycją.

Fot. Archiwum Olga Boczar

Jesienią zeszłego roku ukazał się album „Tęskno mi, tęskno”, zawierający pieśni ludowe w twoich interpretacjach, jak również autorskie utwory utrzymane w podobnej stylistyce. Skąd ten kierunek i w jaki sposób dokonałaś wyboru spośród bogatej skarbnicy polskiej muzyki ludowej? Pochodzę z rodziny o bardzo silnych korzeniach muzycznych. Muzyka ludowa była często grana i śpiewana w moim domu rodzinnym, dlatego też zawsze zajmowała szczególne miejsce w moim sercu. Wybór utworów, które miały znaleźć się na płycie był wbrew pozorom prosty. Oprócz tych napisanych przeze mnie, pojawiło się także kilka, w moim odczuciu, najpiękniejszych polskich melodii ludowych, takich jak: „Dwa serduszka, cztery oczy”, „Matulu Moja”, „To i hola” i „Nisko słonko, nisko”. Trzy pierwsze znane mi jeszcze z dzieciństwa, podczas gdy na ostatnią trafiłam przypadkiem, interesując się szczególnie odłamem polskiej ludowizny, jaką są Kurpie.

ce źródłami prezentowanymi. Jaka była koncepcja jej interpretacji? Głównym założeniem płyty było połączenie polskiej muzyki ludowej z jazzem. Pisząc utwory własne, inspirowałam się ludowizną (rytmem, skalami, melodyką), podczas gdy pieśni ludowe starałam się zaaranżować w sposób jazzowy, dając im podstawę rytmu i harmonii tej nieco bardziej amerykańskiej. Można by rzec, że połączenie bardzo skrajne, ale w konsekwencji myślę, że dało ciekawy efekt.

Jesteś wokalistką, ale również flecistką i nie boisz się używać tego instrumentu. Flet w jazzie nie jest najpopularniejszym instrumentem, czy to dla Ciebie atut? Choć flet nie jest zbyt popularnym instrumentem w jazzie, to umiejętność gry na tym instrumencie wielokrotnie daje mi dodatkowe możliwości, szczególnie te kompozycyjne. Bardzo lubię jego barwę i brzmienie, dlatego też staram się to wykorzystywać. Flet jednak nigdy nie pełni w moich utworach funkcji instrumentu solowego. Traktuję go jedynie jako instrument sekcyjny, dodatkowy kolor dla aranżacji. Rozmawiał BARTŁOMIEJ SKUBISZ



kwiaty świata

16

MODOWY WEHIKUŁ CZASU 154 obiekty – właśnie tyle liczy cenny zespół akcesoriów, tworzących niezwykłą kolekcję. Aż 153 przedmioty zostały nabyte od kolekcjonerki, Hanny Szudzińskiej, a jeden – amerykańska suknia secesyjna została pozyskana od osoby prywatnej za pośrednictwem Sopockiego Domu Aukcyjnego – Galerii w Gdańsku. Prezentowana aktualnie kolekcja jest istotnym rozwinięciem i uzupełnieniem projektów prezentowanych w latach 2016-2017, które rozwinęły jedną z wiodących muzealnych kolekcji, czyli historycznych strojów i akcesoriów mody damskiej. Spacer po pomieszczeniu, w którym

znajduje się zbiór muzealny, jest jak prawdziwa podróż w czasie. Za witrynami widzimy niesamowite suknie, szale, nakrycia głowy i obuwie, pamiętające przemiany stylu od drugiej połowy XIX wieku do lat 30-tych XX stulecia. Wśród nich znajdują się trzy eleganckie suknie dzienne, które są doskonałym przykładem trwającej w latach 1860-70 mody na krynolinę. Staniki czy też koronkowe szale są elementami XIX-wiecznego długiego stroju, a francuskie i włoskie nakrycia głowy to prawdziwy powiew moderny w modzie lat 1915-30. Asymetryczna forma, nietuzinkowe wykończenie, widzimy np. kapelusz z Domu Mody House of Worth, czyli jednego z najlepszych w Paryżu z 1915 roku, czy też turban rzymski z lat 30. XX wieku. Na wystawie podziwiać można sześć par obuwia, wśród nich pantofle, czółenka i trzewiki z lat 1886-1930. Jednej z par towarzyszy nawet oryginale pudełko, w które wiele lat temu zostały spakowane po zakupie. Swoją historię prezentują także ślubne czółenka z 1886 roku, których wykonanie to prawdziwy szewski majstersztyk. Większość egzemplarzy posiada oryginalne wszywki firmowe, tłoczenia na podeszwach, w niektórych parach również odręczne napisy. Prawdziwą gratką jest też plakat reklamowy, pod względem ikonografii – rodem z bajki o Kopciuszku, przedstawiający satynowe pantofelki szyldu Daniel Green – co najciekawsze – marki prosperującej do dzisiaj.

KOLORY I DETALE Osiemnaście rzadkich okazów subtelnych parasolek, to nabytki pochodzące z okresu 1870 r. do lat 40. XX wieku i są one głównie zachodnioeuropejskiej proweniencji, niekiedy również wykonane w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Muzealna kolekcja prezentuje prawdziwy przekrój funkcji, mate-

Parasolka, Europa Zach., ok. 1910 r.

Torebki dla lalek, Niemcy, ok. 1900 r.

Mówią, że jeśli chcesz wyrazić miłość – podaruj czerwone róże. Żółte podobno oznaczają zdradę, białe daje się na komunię, śluby - jako wyraz niewinności, czystości, początku czegoś pięknego. Bukiety różowo-żółte symbolizują wiosnę i radość, brązowo-zielono-fioletowe lub bordowe – szacunek i poważniejsze zamiary. Niebieskie – szlachetność. Liliowe – słodycz. Jakkolwiek by tego nie interpretować – widać, że kwiaty mają swój własny, uczuciowy język. Nic dziwnego, że potrafią osiągać gigantyczne ceny. Jest na przykład taki gatunek róży – Juliet, która na Flower Show w 2006 roku osiągnęła cenę aż 5,8 miliona dolarów. Wyjątkowo rzadka, o unikalnym kwiecie, tylko w nielicznych miejscach na ziemi jest w stanie zakwitnąć. Zanim wyda kwiat - rośnie aż 15 lat! Do kwiatowej arystokracji należą też 17-wieczne odmiany tulipanów, hodowane w Holandii od 1637 roku, z ceną sięgającą w przeliczeniu na złotówki – aż 20 tysięcy za sztukę. Ponieważ wielkimi krokami zbliża się Dzień Kobiet – wyjątkowo hojnym osobom podpowiem, że Krokus Saffron jest do nabycia za ok 1200 dolarów, a rzadkie odmiany storczyków warte są nawet 6 tysięcy dolarów. W skali wyrażania uczuć to naprawdę mogłoby być coś! Będąc niedawno na największych na świecie targach żywności i kosmetyków ekologicznych – Bio-Fach w Norymberdze, zauważyłam wyspę z przepięknymi bukietami kwiatów. Moją uwagę przykuła nie tylko gama kolorów, ale też wzruszająca opowieść o kraju, z którego pochodzą. A była to Gwatemala – kraj z Ameryki Środkowej. Młoda Gwatemalka opowiedziała mi, że obecnie jej kraj staje się jednym z największych eksporterów kwiatów ciętych na świecie. Dotychczas Gwatemala słynęła z kawy, bananów, cukru, kardamonu, jagód – teraz zapełnia kolorowe krajobrazy kwiatami. Uprawie kwiatów na eksport służy tam wilgotny klimat. I dobrze. Bo pięknie kwitnące rośliny dają zarobek m.in. najbiedniejszym. Ponad 30 procent społeczeństwa Gwatemali żyje na skraju ubóstwa. Utrzymuje się za dolara lub dwa dziennie. Jeśli kwiaty z Gwatemali docierałyby do Rzeszowa – codziennie kupowałabym ich całe naręcza w solidarności z ludźmi, którzy w XXI wieku cierpią głód. Serio. Bo przecież kwiaty wyrażają uczucia właśnie.

Wachlarz, Austro-Węgry, ok. 1890 r.

Anna tomczyk

Trzewiki, Europa Zach. ok. 1900 r., skóra

FELIETON

najdroższe


Wachlarz, Francja, ok. 1920, farbowane strusie pióra, imitacja szylkretu

Czółenka, Francja, Paryż, ok. 1930 r. tkanina brokatowa Pantofle, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, 1930 r.

TOREBKI W HISTORII Pięćdziesiąt cztery wyjątkowe torebki zachwycają formą, materiałem i zdobieniem. Najstarsza z nich pochodzi z początku XIX wieku, najmłodsza z połowy wieku XX. W zespole znalazły się torebki dopełniające kreacje wieczorowe i te typowo dzienne. Ponad połowa z nich to wyroby kaletnicze, w tym także eleganckie kopertówki z okresu art deco, z tłoczonej skóry. Wśród zbiorów znalazła się także torebka w całości pokryta dalekowschodnimi scenami, a także taka, która została wykonana z futra norkowego. Eleganckie torebki w niewielkich rozmiarach, kunsztownie zdobione srebrnymi, złoconymi i metalowymi oprawami, swoim wyglądem nieznacznie odbiegają od modeli dostępnych dzisiaj na rynku. Wśród modeli szczególną uwagę zwracają maleńkie torebeczki z kolczugi, sprawiające wrażenie

Czółenka, Anglia, ok. 1910 r., skóra, bawełna

riałów oraz kolorów dodatków, wykonanych z ogromną precyzją i dbałością o szczegół. Doskonałym przykładem są wyrafinowane rączki parasolek – wykonane z drewna, srebra, porcelany lub szkła w najbardziej fantazyjnych kształtach, np. łabędziej głowy lub szklanej półkuli z trójwymiarowym wizerunkiem psa. My kobiety wiemy nie od dziś, że siła tkwi w dodatkach. Finezyjne wachlarze w mocnych kolorach, zdobiące witrynę galerii, są doskonałym tego potwierdzeniem. Pięćdziesiąt trzy wachlarze, które trafiły do zbiorów rzemiosła artystycznego, nie tylko znacznie wzbogaciły już istniejący zbiór, ale przede wszystkim doskonale go urozmaiciły. Obiekty powstawały w okresie I połowy XIX wieku do roku około 1920. Wśród wachlarzy widzimy okazy głównie francuskie, finezyjne, luksusowe, zaskakujące formą, wykończeniem i kolorem. Nie brakuje egzemplarzy z delikatnych tkanin takich jak jedwab, satyna, atłas czy tafta lub koronka. Zobaczyć można także wachlarze papierowe, m.in. z Japonii i Chin. Wśród wachlarzowych dekoracji dominują te przedstawiające sceny dworskie, alegoryczne oraz kompozycje floralne. Nie brakuje też efektownych haftów, cekinów, metalowych nici, a nawet niezwykle rzadkiej rybiej łuski. Widowiskowe i trudne do przeoczenia są eleganckie wachlarze piórkowe, najczęściej w imponujących rozmiarach i kolorach.

Parasolka, Francja, ok. 1870 r.

tak mało pakownych, że pomieściłyby jedynie przedmiot niewiększy niż pierścionek. Jak się okazuje, są to torebki dla lalek z początków XX wieku. Większość okazów posiada oryginalne wszywki firmowe, niektóre pamiętają najpiękniejsze wspomnienia swoich właścicielek, np. za sprawą zachowanych wewnątrz biletów z podróży, a nawet pamiątkową fotografią. To po prostu trzeba zobaczyć, tego po prostu trzeba doświadczyć. Kunszt wystawy docenią nie tylko wielbiciele mody, ale także – a może nawet przede wszystkim – historii.

Król Lew, VHS – y i różowa wata cukrowa, czyli

obudź w sobie dziecko!

kaja kustra

Jako osoba urodzona początkiem lat 90., będąc dzieckiem bawiłam się w podchody na podwórku, szukałam Wally’ego, wyjadałam mleko z tubki i herbatę granulowaną prosto z opakowania, zbierałam karteczki i wymieniałam się nimi z koleżankami, grałam w gumę, dwa ognie i Snake’a na telefonie, farbowałam włosy bibułą i ozdabiałam rowerowe szprychy kolorowymi koralikami. Skakałam po trzepaku, pożyczałam od siostry walkmana, podkradałam mamie kolorowe cienie do powiek, słuchałam opowiadań z kaset magnetofonowych i oglądałam bajki na VHS. Z rozrzewnieniem wspominam to ostatnie – seanse przed kineskopowym telewizorem i emocje towarzyszące oglądaniu „Jumanji”, „Pocahontas” i „Zakochanego Kundla”, czy hektolitry łez wylane na „Królu Lwie”. Kto z nas nie płakał po śmierci Mufasy? Powodem do sentymentalnych wspominek filmowych hitów z kolorowych lat 90. jest fakt, że jedna z moich ulubionych bajek z dzieciństwa, „Król Lew” właśnie, wraca do kin! W lipcu tego roku pojawi się nowa, odświeżona wersja animacji. Dwa dni po oficjalnej odsłonie zwiastuna bajki obejrzano go ponad 30 milionów razy, śmiało można więc powiedzieć, że nie jestem jedyną osobą, która z niecierpliwością oczekuje premiery. I absolutnie w tym oczekiwaniu na bajkę nie przeszkadza mi to, że dzieckiem już dawno nie jestem. W pewnym wieku bajek oglądać nie wypada? Bzdura! Jeśli tylko mamy ochotę, to niezależnie od tego, czy mamy lat 20, 30 czy 50, wypada nam skakać przez kałuże w żółtych kaloszach, pójść do wesołego miasteczka, rzucać się śnieżkami, wzruszać do łez na filmach i oglądać bajki. Nie istnieje magiczna granica wiekowa, po której przekroczeniu musimy rezygnować z zaśmiewania się w głos przy dobrej komedii, płakania przy dobrej książce i jedzenia palcami zdecydowanie za słodkiej, różowej waty cukrowej. Wszystkim nam życzę więcej dziecięcej beztroski i spontaniczności w codziennym życiu, znajdowania powodów do radości w małych rzeczach, przyzwolenia na bycie czasem nieco niepoważnym i obudzenia swojego wewnętrznego dziecka. No bo kiedy, jak nie teraz?

MARIOLA SZOPIŃSKA-SĄDEK

17

FELIETON

PO RAZ KOLEJNY MUZEUM OKRĘGOWE W RZESZOWIE DOSTARCZA NAM ZAKLĘTYCH W HISTORII, MODOWYCH WRAŻEŃ. TYM RAZEM ZA SPRAWĄ KOLEKCJI KOBIECEJ GARDEROBY WRAZ Z ZESPOŁEM AKCESORIÓW, KTÓRE DZIĘKI DOFINANSOWANIU ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO, STANOWIĄ NIEZWYKŁĄ WYSTAWĘ. TO PO PROSTU TRZEBA ZOBACZYĆ.


FELIETON

dLA

A NN ZA AR M

zakochanych

G W KA AR M NA PO HA

jakub pawłowski Minęły Walentynki dnia 14 lutego. Przy tej okazji Walenty jest też patronem ludzi chorych, szczególnie umysłowo, ponadto znerwicowanych i epileptyków. W świecie anglosaskim uznawany jest za obrońcę zakochanych i tak też głównie teraz przedstawiany. Ciekawostką jest to, że w świecie kultury słowiańskiej, a Polacy jak najbardziej predestynują do niej, patrząc na język, zwyczaje, tradycję ludową oraz historię, istniało święto, które określić można jako to, zarezerwowane zakochanym. Mowa o Nocy Kupały, tudzież kupałnocką, w kręgu chrześcijańskim określaną już mianem Nocy Świętojańskiej lub Sobótki. Święto to wypadało na okres między 21 a 22 czerwca, co z kalendarzowego punktu widzenia wskazywało na przesilenie letnie, a więc koniec wiosny i początek lata. Przy tej okazji jest to najkrótsza noc w roku, podczas której wiele mogło się zdarzyć. I zdarzało! Uczestnicy święta gromadzili się w wytyczonym miejscu. Tam rozpalali wielkie ognisko, które zresztą miało sakralne znaczenie. Wokół ogniska gromadziła się grupa młodych ludzi, która wyprawiała prawdziwy festiwal śpiewów i tańca, doprawianych alkoholem. Ten zwykle kończył się seksualną orgią, która trwała do momentu pojawienia się pierwszego blasku świtu. Słowiańskie święto miłości było o wiele bardziej niegrzeczne, niż to proponowane przez Anglosasów – Anglików i Amerykanów. Było natomiast przesączone seksualizmem, brutalną odmianą podrywu, często osób obcych sobie, nieznajomych. Miało to zresztą znaczenie o wiele głębsze i nosiło znamiona rytuału, praktykowanego z dokładną atencją. Święto organizowano w bardzo ważnym momencie kalendarzowego życia, gdzie ścierały się ze sobą dwie pory roku, kiedy Słońce było najbliżej Ziemi, a wszystkie znaki w otaczającym świecie wskazywały na to, że pora na obsianie i zebranie plonów. Słowianie zrównywali te działania do dosłownie pojmowanych gestów, a więc aktu miłosnego, za którego śladem miało dojść do zapłodnienia. Stąd też tak mocno kładziono nacisk na tę sferę życia człowieka podczas Nocy Kupały. Rzadko kiedy mówi się w takich kategoriach o naszych przodkach. Z pewnością duży nacisk położyło na tym chrześcijaństwo, które zaczerpnęło z archaicznych zwyczajów neofitów, określając ten czas na własną modłę, czyniąc nawet dlań patrona, Świętego Jana. Pamiętajcie, że Noc Kupały już tuż, tuż… Może rekonstrukcja?

18

Rytuały na

przywitanie

wiosny

AKTUALNIE PANUJE MODA NA ZDROWE ŻYCIE. BIEGACZE PRZEŚCIGAJĄ SIĘ NA SPECJALNIE PRZYGOTOWANYCH TRASACH W MIEŚCIE, PODOBNIE ROWERZYŚCI I ROLKARZE, KTÓRYCH DOGANIAJĄ NORDICWALKINGOWCY. PANIE ODSŁANIAJĄ TO I OWO, A PANOWIE CORAZ ŚMIELEJ PRĘŻĄ SIĘ, BY PODOBAĆ SIĘ OTOCZENIU I SOBIE SAMYM. WSZYSCY CHCĄ DOBRZE WYGLĄDAĆ I ZRZUCIĆ ZALEGŁOŚCI NAROSŁE PODCZAS JESIENNO-ZIMOWEGO SEZONU. DO CODZIENNEGO JADŁOSPISU WPADA FIT-MENU BOGATE W SOLE MINERALNE, WITAMINY, DOBRE KWASY RÓŻNEGO RODZAJU, A UBOGIE W TŁUSZCZE I GLUTAMINIAN. TO WIOSNA (TYLKO), KTÓRĄ TRZEBA W ODPOWIEDNI SPOSÓB PRZYWITAĆ.

Rozpoczyna się ciekawy okres wzrostu, narodzin, nowego, świeżego, witalnego, płodnego i generalnie rzecz ujmując, czasu powodującego ponowną chęć życia. Przybyła , pora roku, którą należy w odpowiedni sposób przywitać i podziękować za to, że znowu jest i nas otacza. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli zignorujemy naturalny zegar, cykl odnawiających się motywów, jeśli nie zastosujemy pewnych obrzędów i utartych rytuałów, piękna pani gotowa jest się nawet obrazić. A jak się obrazi, to będzie z nami krucho, nienaturalnie w każdym razie. Dodać już na wstępie trzeba, że obawy by Wiosnę nie zrazić do siebie mieli już nasi przodkowie setki, a nawet tysięcy lat temu i to jeszcze nie tylko z naszego kręgu kulturowego, ale jak świat długi i szeroki, stosowano się do przeróżnych zabiegów. Bo nadejście Wiosny w kalendarzu wszystkich kultur ludzkich było jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszych, momentów w roku.

SPALMY, UTOPMY I ZAPOMNIJMY O ZIMIE

Zima… oj, jak my jej powinniśmy nienawidzić w okresie przybycia Wiosny! Sama ma wręcz odrażający ją stosunek do swej starszej siostry, bo przecież to ona ma właśnie panować nad światem. Zima określana jest nawet jako okres zastoju, nic nie robienia, a wręcz nawet utożsamiana z wszystkim tym, co kojarzy się ze złem i strachem. Zima w okresie przedwiosennym kojarzona jest nawet ze śmiercią, czyli tym czego człowiek najbardziej się obawia. Jej personifikacją ma być słynna Marzanna, kukła Pani Zimy, która zwyczajowo w momencie wkroczenia Wiosny, a więc 21 marca w Jare

FOLKOWY ZWYCZAJ TOPIENIA MARZANNY Fot. materiały prasowe

Fot. Tomasz Kuran aka Meteor2017


KRÓTKA HISTORIA

KOŁCZINGU

POSPRZĄTAJMY W SWOIM OTOCZENIU

Żeby po zimowym marazmie ślad nie został, posprzątajmy w swoim najbliższym otoczeniu. W milionach polskich mieszkań wyprawiane są wielkie wiosenne porządki, które mają swoją prastarą tradycję. Kiedyś postępowano tak samo. Sprzątanie po zimie, a więc nawet pozbywanie się zimowej duchoty, która interpretowana była wprost jako wygonienie wszelkiego licha z domu, duchów i demonów zagrażających jego mieszkańcom, staje się sprawą priorytetową. Ogarnijmy Fot. Archiwum Day&Night

daniel kowalczyk

swój dobytek, swoje cztery ściany, aby w ten sposób nie powstydzić się kiedy i do nas zawita . Udekorujmy domostwa wszystkim co żywe, przede wszystkim kwiatami, które są atrybutami Wiosny, wpuśćmy świeże powietrze, korzystając z dobrodziejstwa wiosennego, czyli dobrej pogody. Przyjmijmy też inne walory przybycia Wiosny: ciepło, światło i nadzieję na lepsze i dłuższe już dni.

SŁUCHAJMY I OBSERWUJMY NATURĘ

Kiedy rozprawimy się z Marzanną, którą niektórzy nazywają Śmiercichą, uporządkujemy swoje najbliższe otoczenie, zwróćmy uwagę na budzącą się do życia florę i faunę. To ona powinna nas uczyć jak obcować z nową-starą znajomą, Wiosną. Popatrzmy co robią wtedy zwierzęta, bo one mają o wiele bardziej rozbudowane zmysły, które wtedy są najbardziej przydatne. Zróbmy to samo z roślinnością, które natchnione fotosyntezą buchają swą żywiołowością i pięknem. Naszym zadaniem wówczas jest jak najczęstsze przebywanie pośród niej, by chłonąć ich witalność, a to powoduje jeszcze lepszą dbałość o naszą kondycję i samopoczucie. Kiedyś człowiek był bliżej natury i wychodził na tym o wiele lepiej. Dzisiaj człowiek, mimo większej wiedzy zdawać by się mogło, jest dalej od natury. Paradoksalnie nie jest to najlepsze rozwiązanie.

WITAMY WIOSNĘ, CZY TEGO CHCEMY CZY NIE

Nie bójmy i nie wstydźmy się przywitać Wiosny, by czerpać z jej obecności jak najwięcej się da. Po to ona właśnie jest. Nawet, dla relaksu, sięgając po archaiczne zwyczaje. Słowa te może na pierwszy rzut oka brzmią niedorzecznie i naiwnie, ale przyznać trzeba, że i tak, mimochodem, w sposób naturalny, lecz w nieco zmienionej odsłonie to robimy. Jak nasi przodkowie setki, tysiące lat temu. Oni ją witali z otwartymi ramionami, tak jak my dzisiaj. Oni składali jej dary natury i dziękowali za obecność. My chcemy się podobać i wyglądać dobrze, nawet jeśli bladym świtem widzimy tłumy biegaczy w najmodniejszych strojach, proponowanych przez wiodących producentów do wymiany na lepsze, ładniejsze i praktyczniejsze co roku. Dziewczyna kupująca nową chustkę na szyję wita Wiosnę, podobnie jak chłopak w nowych adidasach robi to samo. Sprzątając dom najnowszym, samosterującym się odkurzaczem na laser, robisz dokładnie to samo, co gospodyni konserwująca klepisko swej izby mieszkalnej miotłą z brzozy. Zmienia się forma, ale sens zawsze zostaje ten sam. Witamy Wiosnę!

Fot. Archiwum Day&Night

JAKUB PAWŁOWSKI

Kołczing (ang. coaching) stał się ostatnimi czasy zjawiskiem nader popularnym. Bowiem nagle ludzie usłyszeli w sobie głos. Potężny wewnętrzny głos przemówił i z nieznoszącą sprzeciwu mocą oznajmił; „Masz się rozwijać”. Ni stąd, ni z owąd, ów mityczny rozwój został ubóstwiony. W odpowiedzi na Głos, objawili się - co było tylko logiczną konsekwencją - samorodni mesjasze rozwoju, nazywani kołczami. Istnieje co prawda spór, co do tego, co było pierwsze; Głos czy kołcz - prowodyr, prakołczem zwany. Przypomina to nieustające od setek lat dyskusje, czy pierwsze było jajko, czy kura. Odpuśćmy sobie jednak jałowe dywagacje i przejdźmy do sedna sprawy, czyli skutków. A skutkiem fundamentalnym jest to, że całe rzesze ludzi, kobiet i mężczyzn, młodych i starych, uświadomiły sobie swoją niedoskonałość. A niedoskonałość w czasie, kiedy dążenie do doskonałości stało się jednym z największych fetyszy cywilizacji, jest defektem niewybaczalnym. Tym bardziej niewybaczalnym, im większy wpływ - zdaniem kołczów - ma osoba obdarzona defektem, na możliwość wyeliminowania tego defektu. Jednak, aby defekt został zlikwidowany, wpierw musi zostać on zidentyfikowany. Następnym krokiem jest przypisanie mu rangi przestępstwa dokonywanego na samym sobie. Tak uruchamia się dojmujące poczucie winy, z którego wyzwolić nie można się inaczej, jak tylko przy pomocy przepełnionego empatią kołcza. Mechanizm ten przypomina, genialne w swojej prostocie perpetuum mobile. Jest to nic innego, jak rozwiązywanie problemów, które z uporem godnym lepszej sprawy generuje się samemu. Oczywiście bardzo pomocne w generowaniu defektów oraz irracjonalnych problemów, są kolorowe magazyny oraz ich wirtualne odpowiedniki. I to jest ten moment, kiedy wkracza do akcji kołcz. Modnie przystrzyżony dwudziestolatek z wystudiowaną manierą mentora w głosie, udziela brawurowego instruktażu, jak zostać współczesnym Casanovą. Jedną z największych przeszkód na drodze do płomiennego romansu - co powszechnie wiadomo - jest cellulitis, ale trzydzieści sposobów na redukcję tej potwornej dolegliwości zna trenerka personalna Evita, co automatycznie winduje ją do ekstraklasy największych współczesnych autorytetów. Czy te oczy mogą kłamać? A tym bardziej milion subskrypcji? Przyjdzie jednak taki dzień, że ludzie poczują się tym wszystkim zmęczeni. A najbardziej udręczeni będą doskonałością. Wahadło dziejów przechyli się ku niedoskonałości. Zapanuje nowy globalny trend. Żeby tendencję tę przyspieszyć, już złożyłem u Naczelnej petycję w sprawie zainaugurowania na łamach D&N nowego cyklu pt. „Nieudacznik miesiąca”. Panie i Panowie, niniejszym zapraszam do rywalizacji.

19

FELIETON

Gody, mamy przed wszystkim już mieć gotową, następnie obnieść po najbliższej okolicy, złorzeczyć na nią, czasem nawet wytarmosić, potrząsnąć i kopnąć. Kiedy zakończy się nam inwencja twórcza na inwektywy pod jej adresem, w porywie gniewu mamy ją podpalić, a przez to unicestwić. Żeby było tego mało, wrzucić ją mamy do najbliższego akwenu, najlepiej rzeki, i spławić ją najdalej od nas, aby ją morze porwało. Ma iść precz, a jej miejsce zająć ma ukochana Pani , życie rozdająca.


COOLTURALNIE

nk a-

zał oży cielka AVE TEATRT

nowa energia bia m are Z a t Bea

Jak narodził się Ave Teatr? Ave Teatr narodził się przede wszystkim z chęci rozwoju, przekraczania pewnych granic. Granic, które wcześniej w starym schemacie nie były czymś oczywistym. Kiedy powstał spektakl„Seks dla opornych”, w którym moim scenicznym partnerem jest Darek Niebudek, a który to mieszka i pracuje na Śląsku, zaczęliśmy te granice przekraczać. Pojawiliśmy się na scenach teatralnych wielu miast, głównie Śląska, robiąc tam niesamowitą furorę, która zresztą trwa do dzisiaj. Ten nasz rozwój, poszerzanie horyzontów, sięganie po marzenia już nie przystawał do tego co było wcześniej wypracowane na bazie stowarzyszenia. To co robiliśmy, nie podobało się wszystkim i poprzez chęć zmiany statutu chciano nas zatrzymać. Kiedy startowaliśmy z Bo Tak ze spektaklem „Prawda”Floriana Zellera, w reżyserii Marcina Sławińskiego, nikt nie zakładał co będzie za 5 czy 10 lat. To co osiągnęliśmy przez te 5 lat, pokazało nam wyraźnie, że to co robimy jest dobre, idziemy słuszną drogą i doszliśmy nią do AVE!

Rzeszowska aktorka, Beata Zarembianka w lipcu ubiegłego roku postanowiła rozstać się z Teatrem Bo Tak i założyła swój – Ave Teatr. Choć obaw miała bardzo wiele, to zaledwie po kilku miesiącach mówi, że to była jej najlepsza decyzja. Rzeszowska (i nie tylko!) widownia pokochała nowy teatr.

I jak się okazuje był to strzał w dziesiątkę bo Wasze spektakle „Tresowany mężczyzna” i „Seks dla opornych” czy „Kobieta na zamówienie” przyciągają tłumy widzów. Spektakle „Tresowany mężczyzna" i „Seks dla opornych", które wyprodukowałam z Jarkiem Babulą jeszcze pod starym szyldem, są teraz spektaklami AVE TEATRU. Odkupiliśmy scenografię od stowarzyszenia, więc nasz teatr

Augustyn Kotarba, no i oczywiście nasi aktorzy: Małgosia Machowska, Madzia Kozikowska–Pieńko, Kornel Pieńko, Darek Niebudek i Jacek Kawalec.

wystartował ze świetnym repertuarem. Do tego doszedł trzeci tytuł. Tak naprawdę, to zmieniła się tylko nazwa teatru, a reszta została bez zmian: miejsce – Wydział Muzyki przy ul. Dąbrowskiego oraz te same osoby, które współpracowały z nami przez 5 lat w stowarzyszeniu.

wykonaliśmy w poprzednim teatrze trzeba było zacząć od nowa. Budowanie marki, zdobywanie publiczności, to wymaga czasu. Swoim starym zwyczajem wsiedliśmy z Jarkiem w samochód i przemierzyliśmy setki kilometrów informując, że narodził się AVE TEATR. Okazało się, że kiedy ruszyliśmy z repertuarem wszystko poszło świetnie,

Fot. Archiwum AVE TEATR

Może to za wcześnie mówić o sukcesie, ale bilety na Wasze spektakle sprzedają się bardzo dobrze. Początek działalności był dla nas pewnym znakiem zapytania. Pracę, którą

Kto tworzy Ave Teatr? Ja i Jarek Babula, mój partner na życie, człowiek od wszystkiego. Mówi o sobie „el comendante”. Jest pianistą, aranżerem i kompozytorem, również muzyki do spektakli w naszym teatrze. Jarek jest mózgiem AVE, to wspaniale mieć obok siebie człowieka, któremu się ufa zawodowo w każdym calu. Osobą odpowiedzialną za obsługę widza jest Sylwia Kopacz, to ona odbiera telefon w rezerwacji biletów, a spotkać ją można w okienku kasowym przed spektaklem. Wojtek Weseli – oświetleniowiec, Piotrek Buk – akustyk, inspicjentki i suflerki: Madzia Kochman i Gosia Depta, bileterzy: Marzenka, Filip, i dwa Michały, a nad bezpieczeństwem spektakli czuwa

20

Jak udało się Wam namówić Jacka Kawalca do udziału w spektaklu „Kobieta na zamówienie”? Pewnego dnia Jarek obudził się rano i powiedział: Jacek Kawalec, myślę że on były fajny do roli Billa. Pomyślałam, że ma rację, jest aktorem znanym, rozpoznawanym. Okazało się że Jacka zna bardzo dobrze Darek Niebudek, grywał z nim w kilku spektaklach. Wykonał tylko jeden telefon i namówił go na współpracę, a temu pomysłowi przyklasnął Marcin Sławiński, reżyser spektaklu. I tak stworzyliśmy trio w „Kobiecie na zamówienie”. Bardzo lubię grać ten spektakl i nie wyobrażam sobie innej obsady.


A czy już macie w planach kolejne? Oczywiście, moim marzeniem jest, aby w sezonie teatralnym, tak jak jest w teatrach posiadających dotację, tych premier było znacznie więcej. Na razie możemy pozwolić sobie na zrealizowanie jednej premiery w sezonie. Obecnie jesteśmy na etapie czytania wielu scenariuszy, mamy pewne typy, ale niczego nie zdradzę. Chcemy żeby w AVE było jak u Hitchcocka, bo muszę powiedzieć, że dość wysoko stawiamy sobie poprzeczkę. Co najbardziej lubi Pani w aktorstwie? Kiedy okazało się, że to jest to, co chce robić w życiu? Najbardziej cenię sobie fakt, że na scenie mogę robić rzeczy, na które nie odważyłabym się w swoim życiu. Wcielanie się w postaci, którymi nie jestem, daje mi ogromną frajdę. Pomału zbliżam się do bardzo zacnego jubileuszu, bo zaczęłam grać wcześnie, już jako dwudziestojednolatka, stawiając pierwsze kroki na deskach Teatru Polskiego w Bielsku Białej. O aktorstwie

marzyłam już jako mała dziewczynka, bo mój tatuś był aktorem Teatru W. Siemaszkowej i przesiąknęłam sceną przesiadując za kulisami i na widowni. I choć długo wypierałam moją miłość do aktorstwa, wymyślając sobie różne profesje (zaczęłam nawet studiować prawo karne, a w wieku 36 lat ukończyłam socjologię), to jednak w życiu mogę robić tylko to, co kocham. Zdarzyło się Pani zagrać taka postać, która nie była Pani pisana? Tak, to była Antygona, którą grałam już w rzeszowskim teatrze. Nie czułam się dobrze w tej roli i chyba ją skopałam. Ogólnie było to trudne przedsięwzięcie, ale może było mi ono właśnie pisane, bo nie wierzę w przypadki. Wszystko w naszym życiu zdarza się po coś. Jaki teatr się Pani marzy, w jakim mogłaby Pani grać bez końca? W moim – Ave Teatrze. Powiem może górnolotnie, że mój teatr widzę „ogromny”. Nie ukrywam, że chciałabym, żeby AVE TEATR miał swój własny kąt. Bardzo dobrze czujemy się w Wydziale Muzyki, ale nie jesteśmy u siebie i nie możemy np. stworzyć spektaklu dla młodzieży, który moglibyśmy grać do południa, bo w budynku studenci mają zajęcia. Mam jeszcze takie marzenie, aby w Rzeszowie, tak jak w innych dużych miastach teatry prywatne były postrzegane przez władze miasta jako coś, co wnosi duży wkład w sferę kultury. Teatry prywatne w innych miastach są traktowane łaskawie, otrzymują wsparcie choćby w postaci dopłaty do czynszu. Kiedy występujemy w innych miastach, po zakończeniu spektaklu, już prywatnie przekazujemy publiczności informację o tym, że jesteśmy z Rzeszowa, zapraszamy do nas, a poprzez występy promujemy nasze miasto. Ave Teatr zaczyna bardzo dobrze funkcjonować w Polsce. Stworzyliśmy już, można powiedzieć, markę Ave. Jesteśmy zapraszani na znaczące festiwale, nasz „Seks dla opornych” zagraliśmy w ubiegłym roku w ramach CHTO (Chorzowski Teatr Ogrodowy), a w tym roku gościliśmy podczas Katowickiego Karnawału Komedii. Zagraliśmy także w takich miastach jak: Kielce, Lublin, Nowy Sącz, Zabrze, Sosnowiec i wielu innych, a w planach mamy kolejne. Dziękują za rozmowę i życzę kolejnych tak udanych spektakli. Dziękuję i zapraszam do Ave Teatru. Rozmawiała KATARZYNA MICAŁ

COOLTURALNIE

Widać, że jest zapotrzebowanie na spektakle takie o życiu, o tym co możemy porównać, przenieść na nasze rodzinne podwórko. Zresztą, czytając komentarze wystawione przez widzów, widać, że nasuwa im się ich refleksja. Czytając scenariusze (a czytam ich dużo), często już po kilku stronach wiem, czy ten spektakl spodoba się widzom, czy nie. Sztuki mówiące prawdę o naszym życiu, o nas samych, naszych bolączkach, śmiesznościach, a dodatkowo zaskakujące, ze świetnymi dialogami, ciekawą puentą, to połowa sukcesu. Jeśli do tego wszystkiego dorzucimy jeszcze dobrą obsadę i świetnego reżysera, a w pracę nad sztuką włożymy serce i uczciwość w stosunku do widza, to powodzenie gwarantowane. Najbardziej cieszą mnie komentarze, w których widzowie piszą, że cały wieczór i jeszcze pół nocy dyskutowali o naszej sztuce, cytowali zapamiętane teksty i śmiali się głośno. Te komentarze utwierdzają mnie w przekonaniu, że to co daję publiczności, powraca do mnie. Ostatnio ubawiło mnie stwierdzenie mojego kolegi po premierze „Kobiety na zamówienie”: Już wiem dlaczego ty sobie teatr otworzyłaś – żeby grać tak świetne role. Nie wybieram sztuki pod kątem roli dla mnie, ale rzeczywiście tak się złożyło, że te moje ostatnie aktorskie wyczyny, dały mi ogromną możliwość rozwoju. To wielka zasługa także moich ukochanych reżyserów: Marcina Sławińskiego oraz Pawła Szumca oraz partnerów scenicznych.


PATRZĄC INACZEJ

SĄDZIĆ MOŻNA się JUŻ W SIECI PRAPREMIERA ULTIMA RATIO PIERWSZEGO ELEKTRONICZNEGO SĄDU W POLSCE, który powstał w rzeszowie, wzbudziła Ogromne zainteresowanie podczas trwającego w dniach 21 i 22.02.2019 Forum Corporate Legal Counsel w Warszawie. innowacyjny system gwarantuje Wyrok wydawany do trzech tygodni (czyli 20 razy szybciej niż w sądzie tradycyjnym), bez zbędnych wizyt w siedzibie sądu, bez konieczności przesyłania pocztą coraz to nowych zaświadczeń? To możliwe. ultima ratio jako pierwszy w pełni elektroniczny sąd arbitrażowy dla przedsiębiorców rozpoczyna funkcjonowanie w Polsce Od kwietnia.

Właśnie miała miejsce prapremiera systemu elektronicznego naszego sądu. Na jej miejsce wybraliśmy IX Forum Corporate Legal Counsel - największą imprezę szefów działów prawnych dużych firm w Polsce. Chcieliśmy zobaczyć, jak ci najwyższej klasy fachowcy zareagują na nasze rozwiązanie. Okazało się, że nie jest ono dla nich całkowitą nowością, gdyż od dawna śledzili nasze postępy na stronie internetowej Ultima Ratio i w mediach społecznościowych. Niemniej byli pod wrażeniem łatwości, z jaką strony procesu gospodarczego mogą gromadzić i prezentować dowody. Filmy kręcone telefonem komórkowym, nagrania audio, zdjęcia, pliki komputerowe - to zupełnie nowa jakość jeżeli chodzi o to ile, i jak łatwo można udowodnić - mówi Robert Szczepanek pomysłodawca i założyciel Sądu Ultima Ratio. ROBERT SZCZEPANEK - Pomysłodawca i założyciel sądu Ultima Ratio

ULTIMA RATIO

To innowacyjny pomysł Stowarzyszenia Notariuszy RP i spółki Causa Finita, które stworzyły sąd polubowny umożliwiający dochodzenia np. zaległej zapłaty przez Internet. Dzięki przyjaznej aplikacji mobilnej, przedsiębiorcy mogą bez problemu korzystać z niego w każdym zakątku świata, wszędzie tam, gdzie tylko jest dostęp do sieci, bez konieczności marnowania czasu na liczne dojazdy do siedziby czy też przesyłanie drogą pocztową niezbędnych do rozstrzygnięcia sprawy dokumentów. Wszystkie sprawy gospodarcze będą rozstrzygane w całości przez Internet, maksymalnie w ciągu 21 dni. Obecnie trwają testowe symulacje przykładowych spraw sądowych, realizowane przez Zeto Rzeszów, których inicjatorem jest współtwórca systemu, Causa Finita SA. A co najistotniejsze, arbitrami będą przeszkoleni notariusze, często po skończonych aplikacjach sądowych.

Mam świadomość, że tworząc system dla Ultima Ratio, przyczyniamy się do przełomowych zmian w dotychczasowym prowadzeniu rozpraw sądowych. Zmiany w sądownictwie zazwyczaj są wprowadzane bardzo powoli i towarzyszy im też często obawa czy brak zaufania co do zasadności tych zmian. Już sama myśl o przeniesieniu rozpraw sądowych z wokandy do sieci budzi u dużej grupy osób jeszcze zdumienie i niepewność czy to właściwy kierunek zmian. Sam często korzystam z dobrodziejstw, jakim jest Internet i nowoczesne technologie, dlatego uważam, że tam, gdzie jest to możliwe, należy wprowadzać internetowe rozwiązania celem większej dostępności i popularności usług, jak i wygody użytkowników - mówi Prezes Zarządu Zeto Rzeszów Sp. z o.o. Ryszard Rzym. RYSZARD RZYM - Prezes Zarządu Zeto Rzeszów Sp. z o.o.

22


PATRZĄC INACZEJ

Uczestnictwo w realizacji projektu powstawania oprogramowania i rozpoczęcia działalności sądu Ultima Ratio daje niesamowitą satysfakcję. Tworzymy bowiem rozwiązanie nie posiadające aktualnie swojego odpowiednika. To z kolei uświadamia jak duża ciąży na nas odpowiedzialność za efekty. Z pewnością to jeden z najbardziej ambitnych i wymagających projektów w mojej karierze – mówi Krzysztof Stańko, prezes zarządu Causa Finita S.A. System rusza w kwietniu 2019 roku. KRZYSZTOF STAŃKO - Prezes zarządu Causa Finita S.A.

ZASADY FUNKCJONOWANIA ULTIMA RATIO Z systemu Ultima Ratio skorzystać może każdy przedsiębiorca, który np. nie otrzymał zapłaty za wystawioną kontrahentowi fakturę. Po zalogowaniu się, należy złożyć pozew online oraz uiścić opłatę – tak samo jak w przypadku standardowego sądownictwa. Zasadniczo kwota opłaty to 5 proc. wartości przedmiotu sporu. Kolejno system automatycznie losuje arbitra, czyli sędziego w sądzie arbitrażowym, po czym pozwany i powód otrzymują powiadomienie mailowe i SMS-owe o rozpoczęciu sprawy. W czasie trwania sprawy obie strony mogą składać dowody, np. faktury, maile, SMS-y, nagrania, zdjęcia, filmy etc. Pozwany może także wyrazić sprzeciw odnośnie samego pozwu, lub wnieść odpowiedź. Arbiter w czasie trwania sprawy może kontaktować się ze stronami na czacie. Strony mogą także zgłosić świadków do przesłuchania w formie telekonferencji, a także przedstawić swoje ekspertyzy. Strona, która będzie miała dodatkowe argumenty, może za opłatą przesłać odpowiedź. Jeśli wygra sprawę, powód zwróci mu wszystkie poniesione koszty na standardowych zasadach. Wyrok powinien zostać wydany do 21 dni od założenia sprawy. Jeśli pomimo wydanego wyroku, jedna ze stron nie zastosuje się do niego, standardowo istnieje możliwość wniesienia pozwu do sądu apelacyjnego o stwierdzenie jego wykonalności i skierowanie sprawy do komornika.

INNOWACJA W DZIEDZINIE ORZECZNICTWA SĄDOWEGO Jak podkreślają sami twórcy Ultima Ratio – Robert Szczepanek i Paweł Orłowski, jedynym kosztem jaki ponoszą przedsiębiorcy jest opłata arbitrażowa, wnoszona przez pozywającego, w wysokości 5 proc. wartości przedmiotu sporu. Są to środki, które zostaną przeznaczone na utrzymanie i rozwój sądu na platformie informatycznej, bieżące zarządzanie i administracja oraz honoraria dla notariuszy. Aby korzystać z wszystkich udogodnień jakie daje sąd arbitrażowy oraz aby ten rozpoznał sprawę, w umowach z kontrahentami musi być zawarta formuła: „Wszelkie spory wynikające z niniejszej umowy lub w związku z nią będą rozstrzygane przez Ultima Ratio Pierwszy Elektroniczny Sąd Polubowny przy Stowarzyszeniu Notariuszy Rzeczypospolitej Polskiej w Warszawie zgodnie z postanowieniami Regulaminu tego Sądu obowiązującego w dniu wszczęcia postępowania”. Tak oznaczone pozwy trafią na wokandę już w kwietniu tego roku. Jak o samym systemie wypowiadają się osoby odpowiedzialne za prawidłowe funkcjonowanie innowacyjnego sądu?

Funkcja wiceprezesa sądu Ultima Ratio to działalność odmienna od świadczenia pomocy prawnej, a więc nowe wyzwanie w mojej prawniczej karierze. Jestem jedną z osób odpowiedzialnych za prawidłowe, bieżące funkcjonowanie sądu pod względem organizacyjnym i operacyjnym. Jako członek zespołu rozwiązania łączącego tradycyjne wartości prowadzenia działalności rzetelnie i zgodnie z prawem, zasadami etyki oraz dobrymi obyczajami a przy tym nowocześnie, z niecierpliwością czekam na dzień kiedy sąd rozstrzygnie pierwsze sprawy – tłumaczy Diana Kalita, wiceprezes sądu Ultima Ratio. DIANA KALITA - Wiceprezes sądu Ultima Ratio

WEDŁUG PROGNOZ, SĄD W SIECI MA SZANSĘ NA TAKĄ SAMĄ POPULARNOŚĆ, JAK NP. BANK ONLINE CZY INNE FUNKCJE OSZCZĘDZAJĄCE CZAS, A KORZYSTANIE Z KTÓRYCH W DZISIEJSZYCH CZASACH JEST NATURALNE I BEZPROBLEMOWE, DZIĘKI KOMFORTOWI I MOŻLIWOŚCIOM OFEROWANYCH PRZEZ INTERNET. ZATEM ULTIMA RATIO TO INNOWACJA W SĄDOWNICTWIE, ALE PRZEDE WSZYSTKIM SKOK CYWILIZACYJNY.

WWW.ULTIMARATIO.PL 23


PODRÓŻE

KOLEBKA ŚWIATOWEJ KULTURY W JEDNYM MIEJSCU Wiedeń przyciąga zabytkami, przebogatą historią, piękną tradycją i jest powszechnie uznawany za jedną ze stolic kultury. Nie tylko Europy, ale świata. Przecież to w tym mieście nad Dunajem tworzył Mozart, Beethoven, Schubert i cały ród Straussów. To tylko jeśli idzie o dziedzinę muzyki klasycznej, a co jeśli w mieście sprzyjały korzystne warunki dla artystów pokroju Gustava Klimta, jednego z najbardziej rozpoznawalnych przedstawicieli nurtu secesji? Wiedeń to kolebka rodu Habsburgów z najbardziej rozpoznawalną parą cesarską, a więc Franzem Josephem i jego ukochaną Sissi. Właściwie to Sissi, Franz, Mozart i Klimt to czwórka ambasadorów tego miasta. Ich wizerunki, twórczość, decyzje i działalność są powszechnie widziane w Wiedniu. Nie ma suweniru lub słodkich smakołyków bez wizerunku Mozarta lub Sissi. Wiedeń na tym stoi jak długi i szeroki. A jest to potężne miasto, które warto zwiedzać nie tylko pieszo, ale korzystając ze świetnych połączeń metra, tj. U-Bahnu.

HEJ, RZESZOWIANIE! MIESZKAŃCY PODKARPACIA! KIEDYŚ REGION NASZ BYŁ W GALICJI, NAJDALEJ NA PÓŁNOCNY-WSCHÓD WYSUNIĘTYCH RUBIEŻACH WIELKIEGO CESARSTWA AUSTRO-WĘGIERSKIEGO. KAŻDE MIASTO, JAK KRAKÓW CZY LWÓW ORAZ MIASTECZKO JAK STANISŁAWÓW CZY RZESZÓW CHCIAŁO BYĆ JAK STOLICA, CZYLI WIEDEŃ. BYĆ, POD NIEMAL KAŻDYM WZGLĘDEM.

DIE SEHENSWÜRDIGKEITEN, CZYLI COŚ GODNEGO ZOBACZENIA?

No tak, Rzeszów chciał być jak Wiedeń. Nic w tym dziwnego. Każdy mniejszy ośrodek chce być jak stolica. Tak było w antyku, kiedy każde prowincjonalnorzymskie miasto chciało być jak Rzym. Dziś też tak jest, bo każda stolica województwa w Polsce, chce być jak stolica kraju. Dlaczego o tym piszę? A no dlatego, że jako historyk, często mierzący się z tematyką zaborów, szczególnie jeśli idzie o dzieje regionalne, w większym bądź mniejszym stopniu napotykam zagadnienie Wiednia oraz postrzegania tego miasta przez ludzi zamieszkujących prowincje Cesarstwa, którego to miasto było stolicą. W niemal każdej relacji Wiedeń jawi się jako miejsce niemal nie do osiągnięcia, a gdy się ta sztuka udała, był to całkowity szczyt osiągnięć, dla co poniektórych. Kiedy wreszcie tam się udałem, to… oniemiałem.

24

O zabytkach i innych atrakcjach Wiednia można by było napisać elaborat, a i tak nie wyczerpałoby się tematu. Wiedeń to mrowie kościołów i to w różnych stylach. Podobnie jak i kamienic, a wiele z nich osiąga gigantyczne rozmiary. Wiedeń to też miasto pałaców, zamków i zameczków, gustownych willi, których blask i styl oszałamia. Wiedeńska secesja, znana na cały świat, to mistrzostwo nad mistrzostwami, a regencja – stylistyka, która osiągała swój top właśnie u szczytu funkcjonowania Cesarstwa Austro-Węgierskiego pod berłem Habsburgów, w Wiedniu ma jakość pierwszorzędną. W samym mieście nie można przegapić katedry, tzw. Stephansdom, średniowiecznej dumy miasta. Podobnie jak i Hofburg, do którego radzę udać się od strony bramy, przez którą przejeżdżała Sissi. To też miejsce z dodatkowymi atrakcjami, ponieważ pobliski Michaelplatz to nic innego, jak powierzchnia zamknięta w przepięknej zabudowie XVII-XIX-wiecznej, a pośrodku znajdziecie antyczne ruiny miasta, tzw. Vindobonę, zakładaną przez Rzymian na początku II w.n.e.! Wiedzie od placu Michała Herrengasse, ulica panów, również o rzymskim rodowodzie. Przejdziecie nią obok słynnego Hochhausu, drapacza chmur z lat 30. XX w., genialną budowlę w stylu art deco, po drodze mijając około dziesięciu pałaców. U wylotu Herrengasse jest przemiła kawiarnia o nazwie Café Central. Popijając tam kawę i zjadając strudla z bitą śmietaną lub kremem waniliowym, do którego namawiam, wiedzcie, że być może stolik, gdzie siedzieć będziecie, zajmował Siegmund Freud lub Lew Trocki. Będąc w Wiedniu musowo zobaczcie Leopoldstadt, a obok imponujący budynek ratusza. Jeśli znudzi się wam chodzenie, wsiądźcie w zabytkowy, czerwony tramwaj, który Rennwegiem obwiezie dookoła wiedeńskiego starego miasta. Liczne kanały odchodzące od Dunaju też wyglądają uroczo. Niemal całe życie kawiarniano-spacerowe w Wiedniu toczy się właśnie tam. Polecam pojechać zobaczyć Schönbrunn, a tuż obok niego słynną Gloriettę. Jeśli znudzą was takie atrakcje, to udajcie się na słynny Prater, miasteczko uciech, gdzie doznacie niebywałego uczucia wsiadając, choćby do najwyższej w Europie karuzeli, która wykręci was w ten sposób, że zobaczycie chyba ze 100 razy Wiedeń we wszystkich jego konfiguracjach.


PODRÓŻE Fot. Jakub Pawłowski

POZA MIASTEM Jeśli naprawdę znuży was miasto, w co wątpię, to szczególnie polskiemu turyście odwiedzającemu Wiedeń, niemal w charakterze pielgrzymki, musowo trzeba się udać na Kahlenberg. To historyczne miejsce, skąd w Roku Pańskim 1683 król polski Jan III Sobieski przypuścił morderczy atak na oblegające wówczas Wiedeń siły Kary Mustafy. W ten sposób odnosząc wiktorię, zwaną „wiedeńską”, uratował miasto i cały świat chrześcijański przed nawałnicą turecką, błyskawicznie zalewającą Europę. Najlepiej zrobić to w ten sposób, aby wybrać jedną z wielu pieszych wędrówek oferowanych w dowolnym przewodniku po Wiedniu, udać się najpierw na przedmie-

ścia do Nussdorfu, a stamtąd obrać azymut w kierunku góry. Minie się wtedy morze winnic, bo Wiedeń zdaje się jest jedynym miastem Europy, w którego granicach znajdują się czynne winne latorośla. Jeśli będziecie mieć szczęście, np. jak ja, to spróbujecie lokalnego białego wina wytrawnego, usiądziecie sobie wygodnie przy stoliku udekorowanym zwykłym obrusem w kratę, popatrzycie sobie na horyzont, a tam widok na Wiedneń i wtedy przypomnicie sobie słowa walca Johanna Straussa II: An der schönen blauen Donau… Naprawdę tego wam życzę! JAKUB PAWŁOWSKI


MODA

wielki

GUESS, %180 zł

HOUSE OF DAGMAR, 399 zł

LEVIS, 339 zł

N DIOR

CALVIN KLEIN JEANS, 499 zł

CHRISTIA

powrót

KLUCZOWY START Pierwszym miastem, które rozpoczęło produkcję seansowej tkaniny była XII-wieczna Genua (z francuskiego Gênes, przypominające w wymowie jeans), miasto w północno-zachodniej części Włoch, gdzie wytwarzano odzież marynarską. Niedługo później, wytwarzaniem podobnego materiału, pierwotnie nazywanego denimem, zajmowali się krawcy z francuskiego Nimes. Odzież wykonywana z tych tkanin, za sprawą słynnego barwnika indygo, była najczęściej koloru niebieskiego. Popularyzacja jeansu wiązała się z „gorączką złota” w USA z XIX w. Poszukiwacze złota potrzebowali odzieży z odpornej na rozerwania i przetarcia tkaniny. A właśnie taką chciał produkować Levi Strauss, młody biznesmen, który wyemigrował z Niemiec do Nowego Jorku. Klasyczny model jeansów miał pięć kieszeni, zewnętrzne szwy z pomarańczowej nici i wzmocnienia miedzianymi ćwiekami. Pierwotne zapięcie na guziki z czasem zamieniono na klasyczny zamek. W 1873 roku Levi Strauss wraz ze swoim wspólnikiem, Jacobem Davisem opatentowali swoje jeansy, które zostały wzbogacone o dodatkowe szwy w newralgicznych miejscach, np. kieszeniach i okolicach rozporka. Warto zauważyć, że do ogromnej popularności kultowych dziś jeansów niewątpliwie przyczyniły się… westerny. W latach 30. w Hollywood, w spodniach właśnie z tej tkaniny, występowali nieustraszeni kowboje.

26

WSZYSCY GO KOCHAMY, NIEZALEŻNIE OD KOLORU, W SZAFIE NIGDY NIE JEST GO ZA WIELE, PASUJE DO WSZYSTKIEGO, MIMO ŻE MA JUŻ 100 LAT. JEANS. W TYM SEZONIE OKAZUJEMY MU PODWÓJNĄ MIŁOŚĆ I NOSIMY GO W WERSJI DOUBLE, CZYLI JEANS NA JEANS. NIEKONIECZNIE W TYM SAMYM ODCIENIU. Mimo że początkowo jeansy kojarzyły się wyłącznie z modą męską, z czasem zyskały uznanie również wśród kobiet, co poskutkowało reklamą przedstawiającą dwie kobiety w jeansach, w prestiżowym magazynie Vogue, w 1830 roku.

NOŚ Z… Przez lata jeansy zmieniały swoje fasony, kroje i kolory. W latach 60. królowały dzwony, noszone przez hipisów. Skinheadzi preferowali jeansy z prostymi nogawkami, a punkowcy rurki. W latach 70. jeansy nosili już

przedstawiciele klas średnich Europy i USA. W latach 90. najmodniejszym modelem jeansów były te z obszernymi nogawkami, tzw. baggy jeans i z pewnością nikt już nie pamiętał o pierwotnym przeznaczeniu jeansów, które dedykowane były robotnikom. Dziś jeansy noszą wszyscy, bez względu na wiek i preferencje światopoglądowe. Różnorodność modeli sprawia, że każda sylwetka znajdzie odpowiedni fason, bez konieczności wpasowywania się w obowiązujące trendy. Bo moda na jeans jest zawsze. W tym sezonie nawet ze zdwojoną siłą. Double jeans, czyli jeans na jeans, jeszcze nigdy nie wyglądał tak dobrze. I wcale nie chodzi o dopasowany kolorystycznie zestaw jak z manekina sieciówki. Tej wiosny łącz różne odcienie jeansu na zasadzie kontrastu, tak jak na wybiegu u Diora. Jeans sprawdzi się w każdym kolorze – od delikatnego błękitu po intensywny granat. Maksymalistki z pewnością wiedzą, jak stworzyć modny jeansowy total look. Minimalistki za to doskonale zdają sobie sprawę, że jeans lubi towarzystwo bieli i to w każdej postaci, zarówno eleganckiej koszuli, jak też prostego t-shirtu. Nadchodząca Wiosna idealnie sprzyja romansowi jeansu z kwiatami. Delikatne, romantyczne sukienki doskonale sprawdzą się w towarzystwie jeansowej katany i zamszowych botków. Wiosno, przybywaj!

MARIOLA SZOPIŃSKA-SĄDEK



Z RZESZOWA

RAFAŁ JONKISZ@

Nadal spełniasz się akrobatycznie? Myślę, że określenie spełnienia w akrobatyce jest już dawno za mną... To co miałem osiągnąć - osiągnąłem. Czego miałem się nauczyć - nauczyłem się. Jest to sport, który odcisnął piętno na tym, kim teraz jestem i doprowadził mnie do miejsca, w którym jestem, choć myślę, że teraz przyszedł czas na nowe wyzwania. Oczywiście miłość do akrobatyki nie wygasła i trenuję ją po dziś dzień! Sprawia mi to wielką satysfakcję i frajdę. Zawsze będę do niej wracał bo jest to moja pierwsza miłość. Opowiedz o nowej marce odzieżowej, której jesteś współtwórcą. Marzenie o tym, by stworzyć coś takiego, coś swojego, tliło się we mnie dość długo. Myślę, że kilka lat! Tak naprawdę rok temu postanowiłem, że to będzie dobry moment, by zacząć realizować ten cel. Jak się okazało nie sam, bo z podobnym celem pojawił się na horyzoncie dobry kolega, który idealnie pasował nie tylko pod kątem realizacji podobnego celu, ale i dużym pokładem energii, motywacji i czasu. Do tego jest bardzo poukładany i ufam mu, więc jest to wspólnik idealny - mowa o Sebastianie Chłodnickim. Rok pracy nad budową brandu był bardzo ciężkim, ale i przyjemnym okresem, który bardzo dużo mnie nauczył w sprawach formalnych, które na początku przerażają. Dziś z uśmiechem na twarzy przyznaję, że znam się już w kwestiach systemu, który nas otacza. Po przeprawach w sprawach tak zwanej papierologii, przyszedł czas by two-

rK

Od zdobycia przez Ciebie tytułu Mistera Polski 2015 minęło już kilka lat, a Ty wciąż jesteś na topie, co niekoniecznie udało się Twoim następcom. Powiedz, jak to robisz? Jaką masz receptę na sukces? Od zdobycia tytułu Mistera Polski minęły już ponad trzy lata. Przyznam szczerze, że w tym okresie wydarzyło się w moim życiu bardzo dużo... Wydaje mi się, że zasługą tego jest poniekąd fakt, iż podejmuję się każdego wyzwania i zawsze, kiedy tylko pojawia się jakieś ambitny cel na horyzoncie, to staram się go zrealizować. No i myślę, że jestem też trochę szczęściarzem... często pojawiam się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie :).

ow alc z yk

POCHODZI Z RZESZOWA, MA NA KONCIE TYTUŁ MISTERA POLSKI, ZA POMOCĄ SOCIAL MEDIÓW NIEUSTANNIE ROZWIJA SWOJĄ KARIERĘ, A JEGO KONTO NA INSTAGRAMIE ŚLEDZI PONAD 320 TYSIĘCY OBSERWATORÓW. CO SŁYCHAĆ U RAFAŁA JONKISZA, GOŚCIA (MARZEC 2016) OKŁADKI I WYDANIA DAY&NIGHT?

r tu

LIFESTYLE

Influencer RAFAL_JONKISZ t. A Fo

rzyć pierwszą kolekcję! Postawiliśmy na polski produkt - szyjemy w Łodzi w trzech fabrykach. Szyjemy z polskich tkanin. Od A do Z można nazwać BALMORA polskim produktem :). Kierujemy tę markę do energicznych, wysportowanych mężczyzn, którzy wiedzą czego chcą, a przede wszystkich chcą się wyróżnić spośród tłumu. Jestem szczęśliwy, że tworzę ten brand i daje mi to satysfakcję. Codziennie rano wstaję z myślą co teraz zrobić lepiej, by jeszcze bardziej rozwinąć skrzydła. Generalnie wszystko to co udało się zrobić dotychczas to wkład nas samych. Oczywiście z pomocą fotografa, grafika czy dziewczyny Sebastiana, która prasowała ciuchy na sesji (śmiech). Tak jak mówiłem, zawsze kiedy pojawia się na horyzoncie ciekawy cel do zrealizowania - podejmuję się go. Tak jest i w tym przypadku! 100% albo nic – tego się trzymam :). Dużo się u Ciebie dzieje, jesteś również studentem… Tak, od października jestem studentem na Wyższej Szkole Ekologii i Zarządzania... Studiuję ciekawą specjalizację zarządzania jaką jest e-biznes! Myślę, że była to idealna decyzja w związku z tym, iż stworzyłem swoją markę odzieżową. Tak naprawdę więc, moja praca przy BALMORZE i to jaki kierunek studiuję – uzupełniają się i przez to myślę, że tym bardziej jestem zmotywowany do edukacji i do realizacji i rozbudowy firmy. Super jest być studentem, długo o tym myślałem i dwa lata podejmowałem decyzję. Myślę, że to był strzał w dziesiątkę! Na pewno będę dumny jeżeli odbiorę końcowy pozytywny wyniki na dyplomie. Będę mógł z ręką na sercu przyznać, że ukończyłem studia i coś z nich wyniosłem. Każdemu w moim wieku polecam podjęcie takiej decyzji. Myślę, że jest to dla każdego młodego człowieka rozsądna i dobra decyzja, nawet w tak zawrotnym tempie życia, jakie ja mam na co dzień. Zwłaszcza, że ostatnimi czasy przyszło mi wystąpić w programie telewizyjnym, który wymaga poświęcenia mnóstwa czasu i energii! Na szczęście nagrania są już za mną... Już wiadomo, że zobaczymy Cię także w najnowszej edycji programu TVN „Agent-Gwiazdy”… Tak, wystąpię w czwartej edycji programu Agent Gwiazdy i myślę, że decyzja, by wziąć udział w tym programie po propozycji, która do mnie dotarła, to była jedna z ważniejszych decyzji w moim życiu, a miesiąc, który spędziłem w programie myślę, że wiele mnie nauczył. Wszystko za sprawą tych niesamowitych indywidualności, które pojawiły się w programie. Wszystkie ekstremalne konkurencje, jakich zaznałem w programie, prawdopodobnie realizowałbym przez najbliższe 10 lat - w programie udało się w miesiąc! Fajnie było poznać osoby, które kojarzę tylko ze szklanego ekranu, takie jak Andrzej Gołota, który również był bohaterem mojego taty (oglądał wszystkie jego walki). Móc uścisnąć jego dłoń, a nawet kooperować w programie, to była niesamowita frajda! Usłyszeć głos

28


LIFESTYLE

– tego się trzymam

Krystyny Czubówny to totalny odjazd, a móc wesprzeć Edytę Górniak w ekstremalnych zdaniach to był zaszczyt :) Pojawiało się oczywiście jeszcze więcej innych niesamowitych osobistości w szeregach programu – myślę, że ta edycja była najbardziej szalona i wyjątkowa z wszystkich, które dotychczas zostały zrealizowane, a dramaturgia i zwroty akcji, które miały miejsce, to coś co powinien zobaczyć każdy widz interesujący się tego typu reality show! Muszę zadać także pytanie, na które czeka rzesza Twoich fanek i które zadałam Ci kilka lat temu, podczas pierwszej rozmowy na łamach Day&Night: masz dziewczynę? :) Tak, pamiętam tę rozmowę i to pytanie, które zresztą często pada. Tak, mam dziewczynę od dłuższego czasu. Jestem bardzo szczęśliwy, ale spokojnie... mimo tego że dzielę się moim życiem prywatnym dość często, to uważam, że są jakieś granice i tak jest też w tym przypadku. Chciałbym żeby ta relacja się rozwinęła w spokoju i harmonii. Kto wie? Może kiedyś powiem więcej :). Twój Instagram prężnie się rozwinął. Jak wpływa na Twoją codzienność? Tak, mój Instagram stale się rozwija i przykładam do niego dużą uwagę, choć myślę, że mam do tego dystans traktuję go jako tylko i wyłącznie

ge nt gw iaz dyt vn

100% albo nic

t. A Fo

rozrywkę. Cieszę się, że obserwatorzy dostrzegają wkład i uwagę jaką poświęcam temu, by stworzyć zadowalający dla nich kontent. Jest mi bardzo miło, że śledzą moje życie codzienne, które wydaje się być dla nich interesujące. Staram się cały czas dostarczać im tego, czego chyba oczekują, czyli kulis mojego życia codziennego. Zdarza Ci się czytać w sieci negatywne komentarze na Twój temat? Jak radzisz sobie z hejtem? Jeżeli skala tego co robimy jest większa, to oczywiście narażamy się na hejt i negatywne komentarze. Myślę, że już dawno temu sobie z tym poradziłem i w tym momencie jeżeli czytam coś takiego, to tylko i włącznie z przymrużeniem oka i skupiam uwagę jedynie na konstruktywnej krytyce, która może mieć na mnie pozytywny wpływ. Jak często pojawiasz się w Rzeszowie? Jakie są Twoje ulubione miejsca w naszym mieście, a zarazem Twojej rodzinnej miejscowości? Niestety ostatnimi czasy coraz rzadziej bywam w rodzinnym mieście… Myślę, że ta przysłowiowa pępowina powoli się odcina, choć nadal bardzo tęsknię za Rzeszowem i zawsze kiedy do niego wracam to tylko z uśmiechem na twarzy. Muszę nadrobić zaległości! Rozmawiała MARIOLA SZOPIŃSKA-SĄDEK




nowy

Fot. Archiwum Day&Night

SPORT

mag mediolanu, Krzysztof

Piątek O Krzysztofie Piątku mówi się w Polsce od dobrych sześciu miesięcy. Warto jednak zastanowić się, o jak wielkiej skali fenomenu mówimy - w końcu gdy w naszym kraju, typowo, tonowano nastroje po jego wejściu z buta do Serie A, Włosi nazywali go już nowym papieżem. Transfer Piątka do Genoi w zeszłym roku nie odbił się szerokim echem nawet w naszym kraju. Ot, solidny ligowiec, który świetnie egzekwował rzuty karne, ruszał do słabiutkiej drużyny z Serie A, w której pewnie nawet nie przebije się do pierwszego składu. Ówczesny szkoleniowiec klubu z Genui od pierwszego treningu zakochał się jednak w Polaku i uczynił z niego podstawowego goleadora. Efekt? Debiut w meczu o stawkę to cztery bramki Piątka w ciągu pierwszej połowy spotkania w ramach Pucharu Włoch przeciwko drugoligowemu Lecce. W Polsce wciąż tonowano nastroje: „przecież to dopiero początek, a przeciwnik z niskiej półki. Krzysztof jeszcze posiedzi na ławce!". Może i posiedzi, ale nie w najbliższej przyszłości. Piątek zagrał w kolejnych dziewiętnastu kolejkach Serie A, jedynie dwukrotnie wchodząc z ławki rezerwowych, strzelając trzynaście bramek! Warto pamiętać, że Geona nie stwarzała sobie dużo sytuacji, a Piątek, poza kilkoma dostawieniami nogi, potrafił pokonywać bramkarzy z naprawdę trudnych pozycji. Dorzucił do tego jeszcze dwa dobrze wyegzekwowane rzuty karne w pucharowym starciu przeciwko Entelli (później nie pomylił się także w serii jedenastek) i mocny debiut w wyjściowym składzie reprezentacji, okraszony, jakżeby inaczej, golem w starciu z Portugalią. Ta eksplozja formy skończyła się wielkim transferem. Największym w historii polskiej piłki. Krzysztof Piątek zasilił wielki AC Milan za 35 milionów euro, celem zastąpienia Gonzalo Higuaina, który odszedł do Chelsea. W Mediolanie zapanowała Piątkomania jeszcze przed debiutem zawodnika. Prasa nazywała go „papieżem", a kibice uczyli się charakterystycznej „cieszynki" naszego reprezentanta. Wielu Polaków wróżyło Piątkowi szybki zjazd - za wysokie

progi, problemy z komunikacją, presja etc. Co zrobił były gracz Cracovii? Wszedł do Milanello jak do siebie. W mediach społecznościowych nie da się przeoczyć, że koledzy z klubu wprost go uwielbiają. Filary drużyny pozują z nim do zdjęć, a Bakayoko nazywa Piątka „Shevą", porównując go do prawdziwej legendy Milanu, Shevchenki, autora 175 goli dla klubu z San Siro. Nie bez powodu. W trakcie dwudziestominutowego debiutu w nowej drużynie, Krzysztof Piątek zdążył wywalczyć tytuł zawodnika meczu, według największej włoskiej gazety, „La Gazetta dello Sport", a kolejne cztery spotkania to bilans sześciu zdobytych bramek, z czego dwie przeciwko rozpędzonej Atalancie to małe dzieła sztuki. W czym polega sekret Piątka? Poza formą czysto sportową, to po prostu facet niesamowicie silny psychicznie. Nie boi się niewiedzy czy jakichkolwiek braków. Idąc do Genoi mówił wprost, że aby poznać kolegów, musiał pograć nimi w grze wideo, a na prezentacji w Milanie po popełnieniu faux pas w związku z nazwaniem legendą klubu tylko Shevchenki, przy jednoczesnym zignorowaniu Leonardo, obecnie dyrektora sportowego Milanu, związanego wcześniej z klubem z San Siro jako piłkarz i trener, obrócił wszystko w żart. Po wspomnianym starciu z Atalantą, Piątek wskoczył na drugie miejsce (ex aequo z Robertem Lewandowskim), w liczbie zdobytych w tym sezonie bramek we wszystkich rozgrywkach, a „La Gazetta dello Sport" poświęciła Polakowi całą okładkę, tytułując go magiem. Dodatkowo Piątek jest aktualnie drugi w klasyfikacji zawodników Serie A, potrzebujących najmniej minut na zdobycie bramki (a pierwsze miejsce okupuje Arkadiusz Milik!). Posadził też na ławce wychowanka Milanu, przygotowywanego na legendę klubu Patricka Cutrone, a w ciągu pięciu spotkań dla rossoneri zdobył już więcej bramek, niż tacy zawodnicy jak Fernando Torres czy Mattia Destro. Cieszmy się, że mamy kolejnego fantastycznego napastnika, który w Serie A rywalizuje, jak równy z równym, z Cristiano Ronaldo w walce o tytuł króla strzelców. Polska reprezentacja będzie jeszcze miała z Krzysztofa Piątka mnóstwo radości.

PAWEŁ PACZOCHA


UMBERTO ECO Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Klasyki literackie mają to do siebie, że często w ich oparciu powstają doskonałe dzieła filmowe. Tak właśnie było w przypadku powieści historycznej z nutą kryminalną, Imię Róży, pióra Umberto Eco, kiedy w 1986 r. nakręcony został film Jean-Jacques Annaud’a.

płyta

Wtedy też William z Baskerville otrzymał rysy twarzy Seana Connery’ego, Adso z Melku Christiana Slatera, a zakonnik-truciciel, Chcigodny Jorge, Feodora Chaliapina. Zobrazowane zostało także opactwo z przełęczy górskich średniowiecznej Italii. Nie o filmie tym razem będzie mowa, choć przyznać trzeba, że wiele o nim już powiedziano i zapewne niemało jeszcze padnie słów pochwały. Film Annaud’a to jeden z tych obrazów, których prawdziwy kinoman doceniając, nigdy nie zapomni. Rzeczone dzieło X muzy, jak już wiemy, zawdzięcza swe istnienie książce, a ściślej rzecz ujmując, Umberto Eco, któremu przyszło również współpracować przy produkcji. Na tym jednak skończmy wycieczki w kierunku filmu, by skupić się na właściwym temacie: powieści. Świat przedstawiony przez autora recenzowanej tu powieści, to świat średniowiecza, jaki najczęściej ukazuje się w popkulturowym ujęciu. Brudny, ciemny (w dosłownym tego słowa znaczeniu i w przenośni), drastyczny, tajemniczy, zagadkowy, biegunowo odległy od tego, w którym teraz żyjemy, i nie jest to uwaga odnosząca się do materialnych uwarunkowań, jakie nas otaczają, ale tych dotykających naszej kultury, światopoglądu, mentalności i wreszcie postrzegania całego ziemskiego

cZYLI

JAKUB PAWŁOWSKI

RANDKA W CIEMNOŚĆ

NOCNY KOCHANEK Agora, 2019

Ta recenzja będzie zupełnie na poważnie. Bo i sprawa zdaje się być śmiertelnie poważna. W końcu nie kto inny, jak sam Roman Kostrzewski śpiewał, że „Prawda to metal”. Spójrzmy zatem prawdzie prosto w oczy. Bowiem plan był zupełnie inny. Nocny Kochanek wyłonił się jako muzyczne alter ego heavy metalowego zespołu Night Mistress, który dla chłopaków ze Skarżyska Kamiennej był priorytetem. Tymczasem ironia losu sprawiła, że o Night Mistress pamiętają już dzisiaj chyba tylko najwierniejsi fani. A Nocny Kochanek święci tryumfy na listach przebojów rockowych stacji, rankingach sprzedaży płyt i - przede wszystkim - wyprzedanej praktycznie na pniu, trasie koncertowej obejmującej cały kraj. W czym tkwi tajemnica tak spektakularnego sukcesu Nocnego Kochanka? Niewątpliwie jest to temat na rozprawkę dla socjologa kultury. Bo przepis na muzykę Nocny Kochanek ma banalnie prosty. Melodyka, gitarowe riffy oraz motoryka, żywcem zapożyczone od Iron Maiden oraz innych prekursorów gatunku spod szyldu New Wave Of British Heavy Metal. Szczypta rock’n’rollowego luzu i teksty śpiewane w ojczystym języku. I bez wątpienia to ten ostatni element zaważył na takim, a nie innym obrocie spraw. Bo warstwa liryczna - przynajmniej w intencjach twórców ma być śmieszna, tudzież prześmiewcza. Najwyraźniej jestem pozbawionym

poczucia humoru tetrykiem, bo jakoś nie w smak mi rechotać, podrygując w rytm patatajców Nocnego Kochanka. Trzeba jednak oddać chłopakom sprawiedliwość, że mają do siebie dystans i potrafią skutecznie przekłuć balonik metalowego patosu. Czy się komuś to podoba, czy nie. Gdyby tak jeszcze równie śmiało pofolgowali sobie w warstwie muzycznej, to mogło by być naprawdę fajnie. Tymczasem Randkę w ciemność wypełniają kompozycje w niczym nie odbiegające od heavy metalowej średniej. Sympatyczne, tylko że do bólu generyczne. Ale jak widać połączenie takich dźwięków z nie do końca poważnym przekazem (a nawet bardzo niepoważnym…), jakie zapewniło Nocnemu Kochankowi powodzenie na dwóch poprzednich płytach, w pełni satysfakcjonuje grupę, która najwyraźniej doskonale czuje się w tej konwencji. Tym bardziej, że przyciągnęło to do zespołu rzesze młodych ludzi, którzy zapewne z szeroko pojętą muzyką metalową dotychczas do czynienia nie mieli. Czy statystyczny fan Nocnego Kochanka sięgnie po płyty największej inspiracji wokalisty Krzysztofa Sokołowskiego, czyli Iron Maiden? Śmiem wątpić. Dzieciakom zapewne wystarczy ersatz w postaci Nocnego Kochanka. Taka prawda.

DANIEL KOWALCZYK

33

RECENZJE

KSIĄŻKA cZYLI

iMIĘ RÓŻY

anturażu oraz mechanizmów nim sterujących. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że Umberto Eco jest niejako kreatorem naszego dzisiejszego postrzegania wieków średnich. Bagatelizowany, marginalizowany, deprecjonowany i umniejszany okres wieków średnich, to dzieło ludzi renesansu, którzy zdając sobie sprawę z fenomenu swej epoki, chcieli oddzielić od niego i nawiązać do starożytności. Nie można jednak zakładać sobie pętli na szyi, i tak jak opisuje epokę średniowieczną Umberto Eco, układać ją na niższych „półkach” kultury. Nie, średniowiecze było specyficzną epoką, dziejami poszukiwań człowieka, jego miejsca w naturze i na świecie, skąd przyszedł, gdzie jest i dokąd idzie. Tak też widzi epokę średniowieczną sam Umberto Eco, a dowodem na to jest jego uwielbienie do starych ksiąg, z których wieki średnie były doskonale znane. Autor wplótł w treść swej wspaniałej powieści motyw ksiąg, starodruków, inkunabułów, pergaminów i papirusów. Przy tym wszystkim na piedestale stoi jedna księga, rękopis tajemniczy, ważny w swej treści, a jak pokazują wypadki opisane w pracy, jest również nośnikiem niepokoju, zła i śmierci. Znakomite zorientowanie w faktycznych realiach historycznych, jakim podlegało średniowiecze, erudycja, nieprzeciętna wiedza Umberto Eco, dało mieszankę wręcz piorunującą, bowiem niejednemu czytelnikowi wydawało się, że mierzy się z prawdziwymi wydarzeniami. To jest właśnie fenomen powieści Imię Róży, dzieła historycznego, które w nieodległym czasie od swej premiery w 1980 r., okrzyknięte zostało jako jedno z najważniejszych dzieł literackich XX w. Dziś jest to klasyk, do którego sięgają filolodzy, kulturoznawcy, historycy sztuki, artyści, którzy szukają weny, ale przede wszystkim historycy, aby w odpowiednio wyważony sposób, lepiej zrozumieć epokę i jej niektóre niuanse.


gratisy

JEDNA OSOBA MOŻE WZIĄĆ UDZIAŁ TYLKO W JEDNYM KONKURSIE RAZ NA KWARTAŁ. W CELU ODBIORU DANEGO GRATISU NALEŻY PRZEDSTAWIĆ DOWÓD TOŻSAMOŚCI.

Dla 2 osób podwójne zaproszenia do kina Helios ul. Powstańców Warszawy oraz dla 2 osób podwójne zaproszenia do kina Helios w Galerii Rzeszów. Zadzwoń 25 marca o 12:00.

Dla 3 osób danie obiadowe (do odbioru w lokalu). Zadzwoń 26 marca o 12:00.

Dla 5 osób vouchery na godzinę gry w kręgle oraz dla 5 osób vouchery na godzinę gry w bilard. Zadzwoń 25 marca 12:00.

Dla 4 osób pojedyncze zaproszenia na dowolny seans. Zadzwoń 26 marca o 12:00.

17 77 00 715

tel.

Dla 3 osób pierogi z kaszą gryczaną i serem. Zadzwoń 27 marca o 12:00.

Dla 2 osób dowolna pizza (do odbioru w lokalu). Zadzwoń 27 marca o godz. 12:00.


8.03

PIĄTEK

LUKR 1 Urodziny Kobieto-Wyjdź przed Szereg. Ta noc będzie miała 3 odsłony. Wśród atrakcji warsztaty „Moja kobiecość i ja”, które poprowadzi psycholog Katarzyna Gac-Karelus i coach Inga Safader. Druga odsłona to sesja „gorących krzeseł”, czyli Q&A z organizatorem wydarzenia, Tomaszem Gulakiem. W trzeciej odsłonie oficjalna promocja książki Wyjdź przed Szereg - Punkt Zwrotny połączona z celebrowaniem 1 Urodzin Kobieto – Wyjdź przed Szereg, założeniem Fundacji Wyjdź przed Szereg oraz wernisażem portretów kobiet z książki autorstwa Małgorzaty Domiszewskiej. Po części wokalno-artystycznej nastąpi Afterparty. Muzyka: Dj Clermont Ferrand.

9.03

SOBOTA

Kula Bowling&Club Ladies Night. Pokaz barmański flair. Wstęp 8 zł. Początek 21:00.

30.03

10.03

NIEDZIELA Underground Wojtek Mazolewski Quintet. Start godz. 20:00. Bilety w cenie 80 zł.

SOBOTA

LUKR Ania Karwan: Wiosenna Trasa Koncertowa. Bilety dostępne na: www.lukr.club, Empikbilety, Ebilet, Eventim, Ticketmaster, w salonach Empik i Media Markt. Empikbilety. W ramach promocji debiutanckiej płyty Ania odwiedzi sześć polskich miast, w tym Rzeszów.

21.03

CZWARTEK-

Filharmonia Podkarpacka Paweł Domagała 1984 Tour. Start godz. 19:00.

11.03

PONIEDZIAŁEK

Filharmonia Podkarpacka Dawid Podsiadło – Wielkomiejski Tour. Początek godz. 19:00.

23.03

SOBOTA Kula Bowling&Club Spring Break. Promocje na barze. Wstęp 8 zł. Start godz. 21:00.

31.03

NIEDZIELA

Pod Palmą Koncert Kamila Bednarka. Start godz. 18:30. Bilety w cenie 69 zł.

16.03

SOBOTA LUKR Winda do nieba 43 / Vogule Poland / Rzeszów – kultowa winda powraca wraz z miksem najlepszych hitów. Start godz. 21:00.

4.04

CZWARTEK LUKR Kwiat Jabłoni niemożliwa trwasa. Początek godz. 20:00.

Niezła Sztuka Bluesowe przywitanie Jazzuska. Początek godz.

Pod Palmą Daria Zawiałow Helsinki Tour. Początek godz. 18:00. Bilety w cenie 50/60 zł.

LUKR Koncert Fiszemade Tworzywo w ramach trasy koncertowej Radar 2019. Początek godz. 20:00.

29.03

7.04

NIEDZIELA Pod Palmą Koncert Kasi Kowalskiej. Początek godz. 19:00. Bilety w cenie 60/70 zł.

11.04

CZWARTEKLUKR CZWARTEK Koncert Łąki Łan. Początek godz. 21:00. Bilety: www.lukr.club Klub Vinyl Otsochodzi – Miłość – Rzeszów. Start godz. 20:00. Bilety w cenie 30/40 zł.

35



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.